E-book
7.35
drukowana A5
37.49
Gluś

Bezpłatny fragment - Gluś


Objętość:
179 str.
ISBN:
978-83-8155-802-0
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 37.49

Lekcja matematyki powoli zbliżała się do końca, do dzwonka zostało zaledwie pięć minut, ale każdy, kto kiedykolwiek doświadczył nudy sięgającej poziomu stratosfery, wie, jak długo może trwać każda z tych pięciu sześćdziesięciosekundowych porcji wieczności. Wskazówki zegara wiszącego obok tablicy posuwały się do przodu tak niemrawo, jakby miały już nigdy nie dobrnąć do celu, a jedyną względną atrakcję zapewniała bzycząca cicho gdzieś na szybie mucha. Uczniowie czwartej C kończyli pisać klasówkę z algebry. Właściwie wszyscy już ją napisali i teraz siedzieli śmiertelnie znudzeni, gapiąc się beznadziejnym, sennym wzrokiem to w swoją kartkę, to w bezlitosny zegar, to znów w okno, ewentualnie w jeszcze inny wybrany według uznania punkt wszechświata.

Gdyby ktoś zajrzał w tym momencie do sali od matematyki, uznałby, że wypełnia ją grupa wyjątkowo znudzonych osiemnastolatków i że nie dzieje się tam nic ciekawego. Gdyby jednak tenże ktoś miał moc zerknięcia w zakamarki ich serc i dusz, szybko by dostrzegł, jak dalece pozorny jest ów spokój i jak intensywna muzyka sfer rozbrzmiewa w rzeczywistości w tych młodych, burzliwych umysłach.

Siedząca w drugiej ławce Basia, klasowa piękność o miękko wijących się brązowych włosach i prześlicznych bursztynowych oczach, miała dziś wyjątkowo zły humor. Po pierwsze dostała rano jedynkę z fizyki, co źle wróżyło jej szansom na upragnioną czwórkę na koniec semestru, po drugie dowiedziała się od Anety, że wczoraj Michał rozmawiał pół godziny po lekcjach z tą czarną Zuzą z trzeciej A (z nią, Basią, nigdy dotąd nie rozmawiał tak długo!), a po trzecie… cóż, po trzecie Michała w ogóle dzisiaj nie było w szkole, a to tym bardziej było podejrzane. A jeśli jego nieobecność też ma jakiś związek z Zuzą? Basia westchnęła cicho, opierając podbródek na dłoni i nieprzytomnym wzrokiem wpatrzyła się w tablicę, nieświadoma uczuć, jakie budzi tym uroczym gestem w znękanej duszy siedzącego w sąsiednim rzędzie Maćka.

Ten postawny, może nawet odrobinę zbyt krępy chłopak o ciemnych, roześmianych oczach, dziś siedzący sam z racji nieobecności Michała, od dawna kochał się w Basi. Od dawna, czyli w jego mniemaniu co najmniej od stworzenia świata, a w praktyce od niespełna dwóch lat, bo to właśnie wtedy Basia dołączyła do ich klasy, czyniąc go od pierwszej chwili swoim niewolnikiem. Niestety, nie mógł nie zauważyć, że wybranka obdarzyła swoimi cennymi względami nie jego, a Michała, jego kumpla z ławki, z którym znał się jeszcze z podstawówki i którego przyjaźń mocno sobie cenił. O ironio losu! Gdyby chociaż był to wróg, któremu pod byle pretekstem można by dać w zęby… Maciek wiedział co prawda, że Michał nie był jakoś szczególnie zainteresowany Basią, świadomość ta jednak tylko w nieznacznym stopniu umniejszała cierpienia jego serca. Gdyby wiedział, że sam również czyni bliźniemu co jemu niemiłe…

Na prawo, pod ścianą, siedziała bowiem Natalka, niepozorna, szczuplutka szatynka, której duże, błękitne oczy podejrzanie często zerkały w stronę Maćka, gdy tylko miała pewność, że nikt tego nie widzi. Nieśmiałe swe uczucie ukrywała w sercu już od pierwszej klasy, a ponieważ była głęboko przekonana, że obiekt jej westchnień i tak nigdy na nią nie spojrzy w ten sposób, kryła się tak skutecznie, że Maciek przez ponad trzy lata zupełnie się nie zorientował, jakie emocje budzi w sercu swej koleżanki. Zorientowała się za to Julka, jej koleżanka z ławki, która sama będąc od pół roku szczęśliwie związana z nie byle kim, bo ze starszym o dwa lata studentem politologii, w przypływie współczucia dla nieszczęśliwej koleżanki usiłowała już wielokrotnie (i niestety bezskutecznie) odwrócić jej uwagę od Maćka, niby przypadkowo przedstawiając ją temu czy innemu koledze swego chłopaka.

Rzut oka w głębiny dusz siedzących w pierwszej ławce środkowego rzędu Justyny i Izy nie przyniósłby już tak spektakularnych wrażeń, obie były bowiem skupione głównie na nauce i wyciąganiu średniej powyżej pięć, w związku z czym nie miały czasu na myślenie o facetach. Prawda jednak była taka, że żadni faceci dotąd się nimi nie zainteresowali, więc nie wiadomo, jak sprawy by się miały, gdyby było inaczej. W pewnym sensie w podobnej sytuacji znajdowali się dwaj panowie z sąsiedniej ławki, czyli Kuba (zwany Brusem) i Artur (alias Byko) — ci co prawda poświęcali się z takim oddaniem bynajmniej nie nauce, a treningom karate, na które uczęszczali od lat we dwóch i które stanowiły obecnie cały sens ich życia. Obaj marzyli o tym, że kiedyś zostaną zawodowcami, mistrzami sztuki walki, i gdyby na drodze do ich serca miała pojawić się jakaś dziewczyna, musiałaby niewątpliwie przybyć ubrana w białe kimono, najlepiej przewiązana odpowiednim pasem.

Z kolei siedząca z Basią jasnowłosa Aneta, jak i dwie ich przyjaciółki ze wspólnej paczki, czyli Emilka i Magda zajmujące ławkę za nimi, należały póki co do tych beztroskich, nastoletnich istot, które uczuć swych nie lokują na stałe w żadnym ze swych przelotnych obiektów zainteresowania, choć na brak powodzenia u przedstawicieli płci męskiej bynajmniej nie mogą narzekać. One to wprowadzały zazwyczaj najbardziej wesołą atmosferę w klasie, przekomarzając się w duchu ciętej ironii z chłopakami z tylnych ławek, w szczególności z Bartkiem i Grześkiem, dwoma klasowymi przystojniakami, którzy — nieczuli na urok osobisty pięknych koleżanek, jako że obaj spotykali się od jakiegoś czasu z dziewczynami spoza szkoły — nie ustępowali im nigdy pola w wyrafinowanych żartach wymagających wyjątkowo niewyparzonej gęby.

Przekomarzanki te były wodą żywą i solą ziemi w klasie trzeciej, kiedy to zajmowały całe przerwy, wywołując zbiorowe salwy śmiechu. W przypadku niektórych szczególnie atrakcyjnych wątków w ciętą wymianę zdań włączała się niemal cała klasa, a ich ciąg dalszy krążył już w czasie lekcji w postaci podawanych z rąk do rąk karteczek zwanych grypsami. Treść grypsów, do których każdy po kolei mógł się swobodnie dopisać, budziła niezwykle żywe reakcje, za które niejeden słabszy zawodnik wyleciał już z lekcji za drzwi, nie umiejąc powstrzymać się od parsknięcia śmiechem podczas matmy albo (nie daj Boże) chemii. Cudem jakimś jednak do tej pory cenne te rekwizyty nie trafiły do rąk żadnego nauczyciela, co, przyznać należy mimochodem, mocno rozzuchwaliło towarzystwo. W czwartej klasie zwyczaj ten nieco osłabł, ale nadal przy odpowiedniej okazji gwarantował dobrą zabawę.

Jedną tylko osobę omijały zazwyczaj krążące po klasie grypsy, zapewne dlatego, że tak się już przyzwyczajono. Osobą tą był Gluś, nieprzyzwoicie wysoki i jeszcze nieprzyzwoiciej chudy chłopak siedzący samotnie w ostatniej ławce pod oknem. Na imię miał tak naprawdę Piotr, ale nikt poza nauczycielami nigdy go tak nie nazywał. W kolektywnej świadomości klasy funkcjonował od zawsze jako Gluś, a wdzięczne to miano przyniósł bodaj jeszcze z podstawówki, co dowodziło niezbicie, że Glusiem był praktycznie od urodzenia.

— Kto Glusiem się urodził, Glusiem i umrze — wygłosił kiedyś patetyczną sentencję Grzesiek, podnosząc w górę palec. Wywołał tym taką wesołość, że zaniepokojona historyczka, która przechodziła korytarzem w chwili, gdy towarzystwo najgłośniej kwiczało ze śmiechu, zagroziła im wezwaniem dyrektorki.

Zazwyczaj jednak nikt się Glusiem nie przejmował, po prostu nie zwracano na niego uwagi, jakby w ogóle nie istniał. Owszem, należał do klasy, był jednak potrzebny głównie jako obiekt okazjonalnych żartów, nikt ani z nim nie siedział, ani nie próbował nawiązać bliższego kontaktu, on sam zaś nigdy o to nie zabiegał. Na lekcjach siedział niemal nieruchomo w swej ostatniej ławce, zaś na przerwach stał samotnie przy parapecie pod oknem w końcu korytarza. Docinki na swój temat znosił w milczeniu i ze stoickim spokojem, sam nigdy nie inicjował rozmowy, a jeśli ktokolwiek zwrócił się do niego (co, przyznać trzeba, zdarzało się nader rzadko), odpowiadał zawsze uprzejmie, choć możliwie jak najkrócej.

Sprawiedliwość każe tu dodać, że owe żarciki i docinki, jakich czasami bywał ofiarą, choć niewątpliwie złośliwe, nie były tak naprawdę z gruntu agresywne, każdemu w klasie zdarzało się bowiem oberwać w tych słownych utarczkach, a Gluś jedynie, jako wyjątkowo wdzięczny obiekt, obrywał może odrobinę częściej niż inni. Czy przejmował się tym? Szczerze mówiąc, nikt się nad tym nie zastanawiał. Tego, co działo się w duszy Glusia, nikt w klasie nie mógłby i tak odgadnąć, nawet gdyby jakimś przypadkiem się tym zainteresował.

Dzwonek wreszcie zadzwonił litościwie i znękane towarzystwo wypełzło leniwie na korytarz na ostatnią przerwę. Emilka, Aneta i Magda pobiegły zająć ławkę przy schodach, pociągając za sobą Basię.

— Baśka, coś ty taka skwaszona? — rzuciła Magda, sadowiąc się na środku. — Matmę położyłaś, co? Ja chyba też dwa ostatnie mam źle.

— E, nie chodzi o matmę — zaśmiała się Aneta, szturchając złośliwie Basię. — Tylko kogoś dzisiaj nie ma w szkole, co, Bacha?

— Oj weź, daj mi spokój — fuknęła Basia, opadając z rezygnacją na skraj ławki.

— Michał chyba leci na tę małą Zuzę z trzeciej A — powiedziała Emilka, która, oparłszy się właśnie o ścianę, wyciągnęła nogi do przodu i oglądała sobie z uwagą czubki butów. — Nie wiem, co w niej widzi, jak ma taką Baśkę pod ręką… Frajer, nie? Ale ty się, Basia, nim nie przejmuj, przecież możesz mieć każdego. Taki na przykład Maciek to by do piekła za tobą poszedł…

— Dzięki — mruknęła Basia. — Wyobraź sobie, że ja się do żadnego piekła nie wybieram, a już na pewno nie z Maćkiem.

— Nie wiem, dlaczego ci się nie podoba. Fajny chłopak, ja go lubię.

— Jej, no ja też go lubię! — jęknęła Basia. — Ale co z tego? Lubię go i nic więcej. Skoro tobie tak się podoba, Mila, to go sobie podrywaj, odstąpię ci z przyjemnością.

— E tam — Emilka wzruszyła obojętnie ramionami.

— Tak się niestety nie da — zaśmiała się Magda. — Do tego tanga trzeba dwojga, jeśli nie ma między nimi chemii, to nie ma, nic się na to nie poradzi.

— Ty mi lepiej nie przypominaj o chemii — warknęła ostrzegawczo Aneta i wszystkie jak na komendę wybuchły śmiechem.

Chemia była piętą achillesową Anety, w trzeciej klasie ledwo wybroniła się na pozytywną ocenę na koniec roku, więc już sam dźwięk tego słowa przyprawiał ją o nieprzyjemne dreszcze. Rozmowa zeszła znów na klasówkę z matematyki, następnie na czekającą je za niewiele ponad pół roku maturę, wreszcie powróciła jeszcze raz do tematu Michała, z tym że wtedy akurat zadzwonił dzwonek na ostatnią lekcję i nikt już nie zdążył podokuczać Basi.

— Ale wiecie co, coś mi przyszło na myśl — rzuciła nagle tajemniczo Emilka, kiedy szły już do sali. — Tylko cicho, teraz nie ma czasu, potem wam powiem.


***


Piotr Zalewski zwany Glusiem z wyglądu byłby dość przeciętnym nastolatkiem, gdyby nie jego przeraźliwa chudość zaakcentowana dodatkowo przez wysoki wzrost oraz pewna specyficzna nieporadność w ruchach stanowiąca dla kolegów nieustanny powód do kpin na lekcjach wu-efu. Krótko ostrzyżone włosy w najbardziej pospolitym kolorze ciemny blond, zielono-szare oczy oraz pociągła twarz, na której raczej rzadko gościł uśmiech, wszystko to czyniło go tak zwyczajnym, że niemal niewidzialnym, a jeśli do tego dodać jego małomówny, samotniczy charakter i — jak powszechnie sądzono — kompletny brak poczucia humoru, jego postać stawała się w oczach innych wyjątkowo szara i nieciekawa. Młodość potrzebuje barw, doznań, emocji, a cóż ciekawego mógłby zaoferować rówieśnikom taki nudziarz jak Gluś? Nie zauważano go więc, a jeśli już, to tylko okazjonalnie. Na dobrą sprawę, choć znali go od ponad trzech lat, nikt w klasie czwartej C nie miał pojęcia, kim de facto był ów niezdarny samotnik z ostatniej ławki pod oknem.

Piotr miał wrażliwą duszę marzyciela, był nim od najmłodszych lat. Właściwie należałoby go nazwać marzycielem pragmatycznym, gdyż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak daleki od rzeczywistości był świat jego marzeń i nigdy nie odważyłby się nawet pomyśleć, że któreś z nich mogłoby przeniknąć do świata realnego. Przeniknąć i się w nim spełnić. Nie, to było z góry wykluczone, świat jego wyobraźni, w którym chronił się instynktownie zawsze, gdy w tym realnym groziło mu niebezpieczeństwo, był jego głęboką tajemnicą i za każdym razem, kiedy tam wchodził lub wychodził, zamykał za sobą drzwi z najwyższą pieczołowitością i uwagą. Zamykał je tak dokładnie po to, aby nie tylko nic z ponurej rzeczywistości codziennego życia nie mogło wkraść się zdradziecko w tę jasną i beztroską krainę, ale również po to, by żadne, nawet najmniejsze marzenie, które tam pieścił i pielęgnował, nie zdołało wymknąć się na zewnątrz, narażając się tym samym na bolesną i haniebną śmierć. Ten rajski ogród, w którym mógł się czuć w pełni sobą, był jego najpewniejszym azylem, to dzięki niemu na zewnątrz mógł zachować spokój w każdej sytuacji, a przytyki szkolnych kolegów, jakie towarzyszyły mu, odkąd pamiętał, nie sięgały tak głęboko celu, jak mogłyby sięgać, gdyby swego serca nie chował przed ciosami za tymi właśnie pancernymi drzwiami. Tak naprawdę już dawno polubił swoją przymusową samotność i nie tęsknił wcale za hałaśliwym, roześmianym towarzystwem, z którego zawsze jakimś trafem był wykluczany, ba, nawet w domu — choć miał wyrozumiałych, kochających rodziców i młodszą siostrę — lubił, bardzo lubił być sam.

Nie znaczy to jednak, że był oderwany od rzeczywistości, o nie. Jak wspomnieliśmy, był marzycielem pragmatycznym, a to oznaczało, że w realnym świecie stąpał mocno po ziemi, sumiennie wypełniał swoje obowiązki, dobrze się uczył (szczególne zdolności wykazując w przedmiotach ścisłych) i nigdy, przenigdy nie pozwalał sobie na to, by odpłynąć w krainę marzeń w chwilach, gdy proza życia wymagała jego niezmąconej uwagi, czyli na przykład w trakcie lekcji. Do swojego drugiego świata wchodził tylko wtedy, gdy mógł to zrobić bezpiecznie i zostać w nim na dłużej, inaczej po cóż byłoby w ogóle tam wchodzić?

Kim był zatem Piotr za tymi magicznymi drzwiami? Cóż, to zależy. We wczesnych latach podstawówki ten nieśmiały, wątły chłopiec o wielkich, odstających uszach, wyśmiewany przez kolegów właściwie nie wiadomo za co, w najskrytszych swych marzeniach zamieniał się zazwyczaj w dzielnego bohatera z kreskówek, który samodzielnie ratował wszechświat przed zagładą, a dzięki temu otaczany był powszechnym podziwem i szacunkiem. W starszych klasach postacie z kreskówek ustąpiły znacznie poważniejszym idolom i nasz pryszczaty, chuderlawy Gluś (gdyż już wtedy został tak ochrzczony przez złośliwych kolegów) przeistaczał się najpierw w Zorro, potem w Robin Hooda, wreszcie w Luke’a Skywalkera z Gwiezdnych Wojen, w każdym z tych wcieleń występując oczywiście jako niedościgły wzór szlachetności i odwagi.

Z biegiem czasu postać, w którą się wcielał, stopniowo wyewoluowała i uabstrakcyjniła się, niepostrzeżenie przestała nosić imiona znanych bohaterów, a stała się nim samym, Piotrem, tyle że Piotrem w wersji dwa-zero, Piotrem idealnym. Owo alter ego podlegało od tej pory nieustannym modyfikacjom i ulepszeniom, zawsze jednak zachowując ten sam niezbywalny trzon: szlachetność charakteru przechodzącą w zdolność do najwyższych poświęceń, odwagę graniczącą z brawurą, nadludzką siłę mięśni, otwartość umysłu i ponadprzeciętną elokwencję. Pozwalały mu one wychodzić obronną ręką z najbardziej wymyślnych tarapatów, a także pomagać innym, słabszym i skrzywdzonym, dla których jego szlachetne serce zawsze pozostawało otwarte.

Trudno powiedzieć kiedy, najprawdopodobniej gdzieś pod koniec podstawówki, w marzeniach tych zaczęła się nieśmiało przewijać zwiewna postać dziewczęca, która, choć zawsze pozostawała gdzieś w tle, samym swoim istnieniem nadawała sens pełnemu przygód życiu szlachetnego bohatera. Nigdy nie widział jej twarzy i właściwie nawet nie zastanawiał się nad tym, jak wygląda, jej piękno pochodziło bowiem z czystej duszy i czułego serca, które kiedyś, po wielu jego odważnych czynach i pełnych wyrzeczeń misjach, być może zabije mocniej właśnie dla niego. Tego, co mogłoby nastąpić potem, wyobraźnia Piotra już nie śmiała dotknąć, zatrzymywał się zatem zawsze na etapie tych mglistych nadziei, które napełniały jego serce przedziwną słodyczą, i skupiał cały swój wysiłek na zdobywaniu zasług, by kiedyś, w nieokreślonej i bardzo odległej przyszłości, jak cenne klejnoty złożyć je u stóp swej muzy.

Nie trzeba dodawać, że w rzeczywistości Piotr nigdy nie miał dziewczyny, nie tylko z racji tego, że żadna nigdy na niego nie spojrzała, ale również dlatego, że on sam nigdy na żadną nie ośmieliłby się spojrzeć. Z góry wiedział, jak daremne byłyby wszelkie jego zabiegi, gdyby wśród otaczających go dziewcząt spróbował wybrać tę jedyną, instynktownie czuł, że naraziłoby go to tylko na śmieszność i cierpienie, które najprawdopodobniej zbyt ciężko by mu było znieść. Dlatego też zamknął swe nieśmiałe rojenia o dziewczęcych oczach, w które kiedyś mógłby może głębiej zajrzeć, za owymi pancernymi drzwiami swego świata marzeń, gdzie pielęgnował je czule i zazdrośnie strzegł, by nie wymknęły się stamtąd nieopatrznie i nie rozpłynęły bezpowrotnie w szarej mgle rzeczywistości.

To podwójne życie Piotra, dzięki starannemu rozdzieleniu jego tożsamości na wersję podstawową, znaną wszystkim pod kryptonimem Gluś, oraz na wersję dwa-zero, nikomu poza nim nieznaną, było zadziwiająco dobrze uporządkowane i w sumie całkiem znośne. Ponieważ, jak już wiadomo, z nauką i ocenami w szkole nie miał większych problemów, a w domu otoczony był bezwarunkową akceptacją ze strony rodziców i siostry, brak powodzenia (czy raczej totalna klapa) na linii kontaktów z rówieśnikami nie był mu szczególnie dotkliwy, zresztą zdążył się już do tego całkowicie przyzwyczaić. W liceum trafił do klasy, która go na swój sposób zaakceptowała, choć niechlubne przezwisko z czasów podstawówki przeniknęło i tam jakimś bliżej niezidentyfikowanym kanałem. Niewątpliwie postrzegano go jako mizantropa oraz wyjątkowo wdzięczny obiekt żartów i docinków, ale i w tej roli można przecież znaleźć swoje miejsce we wszechświecie.

Dlatego też wbrew pozorom Piotr wcale nie był nieszczęśliwy. Wiódł spokojną, uporządkowaną egzystencję, której rytm wyznaczała szkoła, nauka w domu i rytualne posiłki z rodziną, a także tajemne wizyty w prywatnej krainie marzeń, na które czas znajdował głównie w drodze do szkoły i z powrotem, a także wieczorem w łóżku, na pół godziny przed zaśnięciem. To mu wystarczało w zupełności i wszystko wskazywało na to, że jaką drogą by nie poszedł w przyszłości, w podobnym stylu spędzi całe swoje życie, idąc przez nie cicho i spokojnie, być może samotnie — lecz bez frustracji.


***


— No dobra — powiedziała Emilka, kiedy po wyjściu ze szkoły zabunkrowały się w pobliskiej ciastkarni, usiadły wokół jednego stolika i z rozmachem, na jaki pozwalał im z trudem wyskrobany z dna kieszeni budżet, zamówiły po wuzetce i po czarnej kawie. — Powiem wam, co mi wpadło do głowy, tylko skupcie się i nie protestujcie, zanim nie wytłumaczę do końca.

— Tylko streść się, Mila, okej? Bo ja zjem to ciacho i zaraz muszę lecieć — zaznaczyła Aneta. — Mama kazała mi dzisiaj wrócić przed siedemnastą, idzie do dentysty, a ja muszę zostać z młodym.

— Dobra, to mi nie przerywaj. Mam pomysł na niezły numer, jakby to wyszło, to beka murowana na całe miesiące. Mianowicie tak sobie pomyślałam, kiedy Magda mówiła o tym tangu i chemii — tu Aneta spojrzała na nią wzrokiem potencjalnego mordercy — że można by zrobić fajny eksperyment socjologiczny… czy jak tam to nazwać. Mówiąc prosto, spróbować poderwać któregoś z naszych chłopaków, najlepiej jakiegoś sztywniaka, który o tych sprawach za bardzo nie myśli i który się zupełnie tego nie będzie spodziewał. To znaczy przynajmniej sprawdzić, czy da się poderwać…

— No ale po co? — spytała Magda z przekąsem.

— Ojej, no tak dla żartu, żeby nie było nudno — odparła ze zniecierpliwieniem Emilka. — Patrzcie na Baśkę, ona niedługo uschnie przez tego idiotę Michała, trzeba by ją trochę rozerwać.

— Mila, odwal się — warknęła Basia, podnosząc głowę znad talerzyka z wuzetką.

— No co, źle mówię? A my też przy okazji się pobawimy, ostatnia szansa, żeby rozkręcić jakąś wesołą akcję w klasie. I tak po maturze każdy się rozejdzie w swoją stronę, więc przynajmniej będzie co wspominać.

— Nie, no dobra, ale ja i tak nie łapię, o co ci chodzi — skrzywiła się Magda. — Kogo ty chcesz podrywać, w jakim sensie?

— Nie w sensie, tylko bez sensu — mruknęła Basia.

— Dajcie mi skończyć, nic nie kumacie — jęknęła Emilka. — Mówiłam wam, że chodzi mi o eksperyment. Pamiętasz, Madziu, dzisiaj na ławce powiedziałaś, że jak między onym a oną nie ma chemii, to nic się nie da zrobić… sorki, Aneta, nie patrz tak na mnie, wiesz, o jaką chemię chodzi… i ja zaraz sobie pomyślałam, że to wcale nie jest takie oczywiste, bo jednak czasami na początku nic nie ma, a potem przychodzi, wiecie, co mam na myśli.

— No i co z tego? — wzruszyła ramionami Aneta.

— To, że mamy potencjał. Baśka ma zupełnie niewykorzystany, bo czepiła się tego durnego Michała. Ty masz całkiem niezły, Magda też, no, o sobie nie będę mówić, ale ogólnie każda z nas jest całkiem do rzeczy. Więc gdybyśmy chciały, to znaczy każda z nas z osobna oczywiście, to mogłybyśmy… tak przynajmniej myślę… wyciągnąć taką chemię z każdego albo prawie każdego faceta. Podkreślam, że chodzi mi tu tylko o naszą klasę, bo to jest najlepsze pole do eksperymentu, najłatwiej będzie obserwować efekty. No więc jedna z nas podejmie się poderwania któregoś z chłopaków, a reszta będzie obserwować i mierzyć jej czas. Założymy sobie zamkniętą grupę na fejsie, tylko my we cztery, i będziemy tam wpisywać komentarze, wklejać zdjęcia itepe, będzie niezły ubaw. Co wy na to?

Dziewczyny popatrzyły po sobie ostrożnie, Basia popukała się wymownym gestem w czoło, ale na twarzach Anety i Magdy odmalowało się pewne zainteresowanie.

— Dobra, rozumiem — powiedziała powoli Aneta. — Ale w kogo dokładnie miałybyśmy wycelować tę perfidną strzałę Amora?

— Właśnie to jest podstawowa sprawa — podjęła Emilka, zadowolona z uzyskanego efektu. — Wykluczam tu wszystkich, którzy już mają dziewczyny, bo musimy grać fair, żadnego rozbijania związków. Czyli odpada Tomek, Jacek, nawet Michał… nie obraź się, Basiu, ale on startuje do tej Zuzki, więc niech sobie startuje… Bartek i Grzesiek też.

— Maciek też odpada, moim zdaniem, bo on się kocha w Baśce — zauważyła Magda, ignorując mordercze spojrzenie koleżanki. — Wystarczy, że Baśka kiwnie palcem, mrugnie okiem i koniec eksperymentu.

— Dokładnie — kiwnęła głową Emilka. — To musi być ktoś całkiem neutralny, na przykład taki Brus. Albo Byko. Od razu o nich pomyślałam, oni obaj są świetnym materiałem, bo myślą tylko o tych swoich treningach, więc zadanie nie będzie łatwe, a o to nam chodzi. Złapać króliczka, ale najpierw go trochę gonić, nie? Na tym polega cała zabawa.

— Jasne… — powiedziała z zastanowieniem Magda. — Tylko teraz powiedz mi, która z nas miałaby się podjąć tak wzniosłego zadania? Bo powiem szczerze, że mnie na przykład Byko nie kręci. Brus tym bardziej.

— Ale właśnie o to chodzi, żeby cię nie kręcił! — wykrzyknęła Emilka. — To ma być eksperyment na zimno, żadnego zaangażowania z naszej strony. Wkręcamy typa i w odpowiednim momencie kończymy sprawę, a nam zostaje materiał dowodowy, no wiecie, jakieś kwity, że się skutecznie wkręcił. Zdjęcie, filmik… To ma być próba sił, triumf Wenus nad Marsem, a do tego kawał dobrej zabawy. Rozumiesz?

— Nie do końca. Przecież przy tym wkręcaniu trzeba udawać zainteresowanie.

— Oczywiście, to podstawa.

— Robić słodkie oczy…

— Masz z tym jakiś problem?

— I dać się w którymś momencie pocałować! Nie, Mila, sorry, ale mnie na pewno nikt nie namówi na całowanie się z Brusem.

— Matko… — jęknęła z rezygnacją Emilka. — Przecież nikt ci się nie każe z nim całować!

— No to jak inaczej udowodnisz, że się wkręcił? Na zdjęciu albo filmiku z całowaniem przynajmniej wszystko widać i sprawa jest jasna.

— Właśnie, że nie jest — wtrąciła z namysłem Aneta. — Zastanów się, co widać na takim zdjęciu? Dwie osoby. Całują się, nie? No i skąd wiadomo, kto kogo wkręcił? Wygląda równie dobrze na to, że on ciebie, a nie ty jego. Zresztą ja też nie mam zamiaru całować się z Brusem jakby co. I jeszcze uwieczniać tego na zdjęciach!

— No fakt, macie rację — przyznała Emilka. — Ja też bym wolała nie wchodzić w to tak daleko, potem nie wiadomo, gdzie takie zdjęcie trafi i kto je będzie oglądał. Najlepiej by było mieć jakiś dowód wskazujący na zaangażowanie tylko tamtej strony.

— Na przykład co?

— Nie wiem… może jakiś list? Jakby napisał list miłosny, to byłby dowód jak sto pięćdziesiąt.

— Taa, już widzę, jak Byko pisze list miłosny — wzruszyła ramionami Basia, która dotąd przysłuchiwała się w milczeniu. — A Brus tym bardziej. Na polskim pała za pałą z wypracowań…

— Oj tam, wystarczyłby sms, nie musi być wypracowanie na papeterii z serduszkami. Smsa chyba umie napisać, co?

— No dobrze — powiedziała Aneta, odsuwając na środek stolika talerzyk po wuzetce i biorąc do ręki filiżankę z kawą. — Mnie się podoba to, co wymyśliła Mila, i ja to widzę następująco: eksperyment uznajemy za zaliczony w chwili, gdy delikwent zadeklaruje swoje uczucia. Wyzna miłość, poprosi o chodzenie, w każdym razie ma to być jednoznaczne. Staramy się wymusić na nim jakiś dowód, smsa, ewentualnie maila, list, coś na twardym nośniku. Okej. Tylko co, jeśli on będzie wolał ustne wyznanie i za Chiny nie napisze żadnego smsa?

— Prawda. Takie ustne wyznanie trzeba by jakoś nagrać.

— Niby jak? Każesz mu się wywnętrzać do kamery?

— Nie, no można przecież nagrywać z ukrycia — odparła ze zniecierpliwieniem Emilka. — Są takie kamerki szpiegowskie, w okularach, w długopisie, w czym tam chcesz… Mój brat ma taki długopis, pokazywał mi, jak to działa, obraz co prawda taki sobie, jakość HD to to nie jest, ale wszystko, co trzeba, i tak widać. Można na przykład zamontować takie coś w wisiorku na szyi, w odpowiednim momencie bawisz się wisiorkiem, włączasz sprzęt i się nagrywa. Byle dobrze wycelować kamerę i nie nagrać pustego kadru z boku, trzeba by wcześniej trochę poćwiczyć.

— Aha — kiwnęła głową Magda. — Niegłupie. Tylko taki wisiorek albo długopis trzeba by nosić przy sobie przez cały czas, bo nie znasz dnia ani godziny.

— Niby tak, ale w sumie da się wyczuć, kiedy delikwentowi będzie się zbierać na wyznanie. Zaprosi cię do knajpy albo na spacer we dwoje, w każdym razie będzie szukał okazji, żeby zostać sam na sam. I wtedy jest największe prawdopodobieństwo.

— No dobra, załóżmy, że on już ci wyznaje te płomienne uczucia. I co dalej? Mówisz mu, że sorry, nie mogę, wiesz, jestem jeszcze za młoda i takie tam głodne kawałki? Najpierw go przez iks czasu zachęcasz, a potem mówisz, że jednak nie? Przecież on się wścieknie.

— I co, przejmujesz się? — wzruszyła ramionami Emilka. — Może się wściekać, przejdzie mu. Ja nawet myślę, że trzeba by od razu mu powiedzieć, że to był żart, sprawa będzie jasna, a filmik dodatkowo zyska na przebojowości. Na przykład na sam koniec, już po tych jego wyznaniach zawołasz: „uśmiechnij się, jesteś w ukrytej kamerze!”

Dziewczyny parsknęły śmiechem.

— I koniecznie nagrasz jego bezcenną minę! — dodała Magda. — Jako gwóźdź programu.

— A nie uważacie, że to będzie trochę niehumanitarne? — zapytała z powątpiewaniem Basia.

— E tam, Baśka, nie przesadzaj, przecież krzywdy biedakowi nie zrobimy. Najwyżej powzdycha sobie trochę i mu przejdzie, zresztą w maju będzie matura, potem wakacje, każdy idzie gdzieś tam na studia, więc sprawa się rozmyje. Powiem wam, że ja się osobiście coraz bardziej nakręcam na ten eksperyment.

— O, to świetnie! — podchwyciła skwapliwie Aneta. — Bierzesz to w takim razie na siebie, podrywasz Brusa czy tam Byka, a my notujemy, jak ci idzie i robimy zdjęcia.

— Nie ma mowy! — roześmiała się Emilka. — Jako pomysłodawczyni ja powinnam być właśnie wykluczona z frontu i nadzorować wszystko jako general supervisor.

— Jasne, niedoczekanie twoje! Ja się nie zgadzam, będziemy ciągnąć losy.

— Okej — zgodziła się Emilka. — Możemy ciągnąć, w sumie tak będzie najsprawiedliwiej. Każda z nas ma potencjał, jak mówiłam, więc na kogo padnie, na tego bęc. Zgadzacie się? Magda?

— Ja się zgadzam.

— Basia?

— Może być — kiwnęła głową Basia. — Mam tylko nadzieję, że nie padnie na mnie.

— To kiedy ciągniemy? — zapytała Magda.

— Czekaj, co się tak śpieszysz, jeszcze nie teraz — powstrzymała ją Emilka. — Najpierw musimy ustalić, bo jeszcze nie zdecydowałyśmy się przecież… trzeba ustalić, kto będzie naszą słodką ofiarą.

— No, sama mówiłaś, Byko albo Brus — odparła Magda tonem oczywistym. — Zdecydujmy tylko który z nich, mnie tam wszystko jedno, możemy zrobić wyliczankę.

— Nie wygłupiaj się, trzeba to przemyśleć. Ja tak tylko rzuciłam luźny pomysł, ale po zastanowieniu uważam, że z Bykiem i Brusem jest jednak problem.

— Mianowicie?

— Mianowicie taki, że oni za bardzo trzymają się razem i ciężko ich będzie rozdzielić. Jak nasza agentka zacznie odciągać jednego od drugiego, to ten drugi będzie nam ciągle robił dywersje.

— Ale sama przecież mówiłaś, że ma nie być za łatwo! — zaprotestowała Aneta. — Jakieś przeszkody muszą być, żeby trudniej było gonić króliczka, tak czy nie?

— Niby tak — przyznała z zastanowieniem Emilka. — Tylko że oni mają kompletnego fizia na punkcie tego swojego karate, o niczym innym nie da się z nimi gadać. Więc chyba musiałabyś też zapisać się na karate, żeby nawiązać z nimi jakiś kontakt, wiesz, punkt zaczepienia, temat do rozmowy. No i ten drugi będzie przeszkadzał do niemożliwości, ja wam to mówię.

— No to zaatakujmy obu naraz — poddała w natchnieniu Magda. — Jedna weźmie się za jednego, druga za drugiego i sprawa załatwiona, mamy dwie ukryte kamery, dwa filmiki, a jeśli jednej się nie uda eksperyment, to zawsze będzie ta druga szansa.

— Hmm — zastanowiła się chwilę Emilka, ale po namyśle pokręciła głową. — Nie, to odpada. To byłoby nienaturalne, zorientują się od razu, że coś kombinujemy. Nie doceniacie przeciwnika.

— Jak tam uważacie, ale ja od razu mówię, że na pewno nie zapiszę się na karate — ostrzegła Basia. — Nie ma takiej opcji, zapomnijcie. Jak już chcecie robić eksperymenty z chemią damsko-męską, to wymyślmy coś mniej pracochłonnego niż nawiązywanie kontaktu z ofiarą przez trening karate, loty balonem i kurs skoków na bungee. Weźcie pod uwagę, że w tym roku mamy maturę.

— Ona ma rację — przyznała Magda. — Przemyślmy to jeszcze, bo jeśli ja mam do Brusa robić maślane oczy i jeszcze zapisać się dla niego na karate, to już trochę przesada… Nie możemy wytypować kogoś innego?

— Kogo na przykład?

— No, nie wiem… Może Kacpra? On się co prawda trzyma ciągle z Jackiem, ale Jacek ma dziewczynę, więc nie będzie się czepiał. Łatwiej nam będzie przejąć kontrolę.

— Ty wiesz… Kacper to niezła myśl — przyznała Emilka. — I jakby co, to ja bym nawet wolała urabiać jego niż Brusa.

— Ja mam lepszy pomysł! — rzuciła nagle Basia, niemal podskakując na krześle. Oczy zabłysły jej złośliwie. — Poderwijmy Glusia!

Dziewczyny skamieniały na moment, patrząc na nią z półotwartymi ustami, po czym gruchnęły gromkim śmiechem. Myśl poddana przez Basię była tak absurdalna i tak kosmicznie zabawna, że przez kilkanaście sekund zwijały się ze śmiechu i pokładały jedna przez drugą na stoliku.

— O jacie! — wydusiła z siebie Aneta, kiedy osłabły pierwsze konwulsje. — Baśka, litości, bo mi przepona pęknie… Wyobrażacie to sobie? Gluś… Nie, to niemożliwe, ja nie mogę!

— Ale zaraz, czekajcie! — Emilka nagle przestała się śmiać, podniosła w górę palec wskazujący i popatrzyła z zastanowieniem na Basię. — Ty wiesz co?…

— Mila, przestań! — przerwała jej Magda. — Jak zaraz powiesz, że to dobry pomysł, to sama w to wchodzisz, bo ja odpadam w przedbiegach!

— No bo to jest dobry pomysł! — odparła w natchnieniu Emilka. — Basia, ja ci powiem, że to jest nawet genialny pomysł! Racja, poderwiemy Glusia!

— Milka, nie wygłupiaj się! — oponowała Magda, dygocząc nadal ze śmiechu. — Jak tak, to ja zdecydowanie wolę Brusa… nawet mogę się z nim pocałować! Jeden raz oczywiście, tak dla dobra sprawy.

— Przestań, właśnie Gluś jest idealnym kandydatem! — ciągnęła urzeczona tą nową wizją Emilka. — Zobacz, jak się uśmiałyśmy już na samą myśl… Jak zabawa, to zabawa, nie? Basia ma świetną intuicję, bo z nim wcale nie będzie tak prosto… Nie ma żadnej gwarancji, że złapie się na wędkę, widziałyście, żeby on się kiedykolwiek obejrzał za dziewczyną?

— Trudno powiedzieć, ja tam nie zwracam na niego uwagi — odparła Aneta, poważniejąc wreszcie nieco. — Ale słuchajcie, jeśli wy to naprawdę zrobicie z Glusiem… to będziecie mnie miały na sumieniu, bo ja wyląduję na OIOM-ie z pękniętą przeponą!

— I właśnie o to chodzi, że będzie wesoło! — podchwyciła Basia, wreszcie ożywiona. — Jak już chcecie się powygłupiać, to przynajmniej niech to będzie jazda na fula. Ja uważam, że Gluś się nadaje, mnie się ten pomysł zaczyna nawet podobać.

— Zobaczymy, jak ci się będzie podobać, kiedy padnie na ciebie — zakpiła Aneta. — Słuchajcie, ja już niestety muszę zmykać, matka mnie zabije, jak nie wrócę przed piątą.

— Jasne — odparła Emilka. — My zresztą też już idziemy, nie, Basiu? Kawa wypita, ciacho zjedzone, sprawa omówiona. Przemyślmy to każda u siebie i jutro dogadamy co i jak.

— A losy? — zapytała Magda.

— Też jutro, przecież teraz nawet nie mamy z czego ich zrobić. Muszą być identyczne, żeby nie było żadnych oszustw, a potem reklamacji, w końcu każda z nas marzy tylko o tym, żeby zdobyć tę fuchę, co nie?

Nowy wybuch perlistego śmiechu zatrząsnął szybami ciastkarni, po czym cztery rozbawione dziewczyny, dopinając jeszcze w locie kurtki i płaszczyki, wyszły na ulicę i zniknęły wkrótce za rogiem.


***


Był już dość późny wieczór, coraz więcej świateł gasło w oknach bloków, spóźnieni przechodnie przemykali od czasu do czasu alejkami, a powietrzu narastał chłód. Michał i Maciek od dwóch godzin siedzieli na jednej z osiedlowych ławek pod karłowatą jarzębiną, jak to mieli w zwyczaju od czasów podstawówki. W tamtych czasach chodzili wprawdzie do innych klas, ale dobrze się znali z boiska i zabaw na dworze, mieszkali bowiem w sąsiednich blokach, a kiedy w liceum, które każdy z nich wybrał bez porozumienia z drugim, trafili przypadkowo do tej samej klasy, tym bardziej zżyli się ze sobą.

Tego ranka Michał musiał awaryjnie zostać w domu z małą siostrą, która rozchorowała się w nocy, więc wieczorem Maciek jako dobry kumpel wpadł do niego z lekcjami. Wyszli razem na dwór, miało być tylko na chwilę, tymczasem już zbliżała się dwudziesta druga.

— No to kiedy w końcu zdajesz? — zapytał Michał, wpatrując się w rozświetlone okna bloku naprzeciwko. — Wyrobisz się chociaż do świąt?

— Chyba raczej nie — pokręcił głową Maciek. — Teraz ciężko o terminy, bo jest koniec roku, a ja jeszcze muszę dokończyć kurs. Myślę, że w styczniu najprędzej.

— No, do stycznia to jeszcze kupa czasu. Ale nie wiem, czy to dobrze, akurat trafisz na koniec semestru, poza tym zima, źle się jeździ.

— Trudno, nic na to nie poradzę.

Maciek przygotowywał się właśnie do egzaminu na prawo jazdy, które Michał posiadał już od trzech miesięcy, w związku z czym uważał się za niekwestionowanego eksperta w tej materii.

— A ty jak? — dodał Maciek po chwili milczenia. — Stary daje ci pojeździć?

— Rzadko — skrzywił się Michał. — Boi się, że mu lakier poobcieram… Ale powiedział, że jak dobrze zdam maturę, to mi dołoży na coś taniego przed wakacjami.

— O, to super masz — pokiwał głową Maciek. — Ja to mogę zapomnieć… Może na studiach coś ruszę. Jakbym znalazł jakąś robotę wieczorami, to sobie nazbieram i kupię za własne.

— W sumie dobry pomysł. Mnie stary strasznie ogranicza, najlepiej by mi siedział na karku non stop, kiedy mi daje kierownicę. Ale muszę z nim dobrze żyć, to może w lutym mi pożyczy na studniówkę. Dobrze by było, podjechałoby się kulturalnie bryką, podwieźlibyśmy dziewczyny…

— E tam — prychnął Maciek. — Może ty… Ja to nawet nie wiem, czy pójdę.

— No co ty, pewnie, że pójdziesz, nawet mnie nie wkurzaj.

— Jeśli będę miał z kim.

— Będziesz miał — mruknął Michał.

Nie chciał poruszać drażliwego tematu Basi, ale w duchu postanowił, że w odpowiednim momencie poprosi swoją dziewczynę (zakładał bowiem, że do lutego śliczna czarnowłosa Zuza z trzeciej A będzie już oficjalnie jego dziewczyną), aby podrzuciła mu dyskretnie jakąś swoją koleżankę. Chyba że Basia jeszcze się namyśli i jednak pójdzie z Maćkiem, w końcu do lutego dużo może się wydarzyć… Maciek westchnął.

— Zimno się zrobiło, wracajmy już na chatę.


***


Nazajutrz po dwóch pierwszych lekcjach, dzięki ożywionej dyskusji na przerwie śniadaniowej oraz konstruktywnej wymianie grypsów na biologii plan eksperymentu był już szczegółowo ustalony. Decyzja definitywnie zapadła — przedmiotem działań eksperymentalnych miał być Gluś, a ściślej jego uczucia, które należało dowolnie dobranymi metodami doprowadzić do stanu wrzenia (Aneta omal nie spadła z krzesła, gdy sformułowanie to dotarło do niej w formie grypsu), by następnie skłonić go do ich namiętnego wyznania niby w oczy ukochanej, a tak naprawdę prosto w oko ukrytej kamery. Tylko tyle i aż tyle, jak zauważyła Magda, gdyż po bliższej analizie sytuacji okazało się, że już u progu realizacji tego prostego planu piętrzą się niebanalne trudności.

Po pierwsze należało w jakiś niebudzący podejrzeń sposób nawiązać bliższy kontakt z Glusiem, co wbrew pozorom nie było takie proste, jeśli wziąć pod uwagę jego samotnictwo i wyizolowanie oraz nieprzewidywalne reakcje reszty klasy, której na tym etapie nie można było w nic wtajemniczyć.

— Nie ma bata, ktoś się zawsze głośno wygada i spali nam imprezę — stwierdziła zdecydowanym tonem Emilka. — Potem im może powiemy, jak już sprawa się rozkręci, ale na razie ani słowa. I uważajcie, żeby ktoś nie przechwycił naszych grypsów, lepiej je niszczyć od razu, albo w ogóle nie grypsujmy, tylko wszystko omawiajmy ustnie. Oczywiście poza lekcjami możemy pisać smsy i komentować w zamkniętej grupie na fejsie, wieczorem postaram się ją założyć, będziemy tam tylko my we cztery. Pilnujcie tylko dobrze haseł i wylogowania, zwłaszcza w szkole, a smsy od razu kasujcie.

Po drugie do całej sprawy trzeba było od początku podejść niezwykle ostrożnie, żeby przypadkiem nie odstraszyć przedwcześnie nieszczęsnego Glusia. Istniało bowiem duże prawdopodobieństwo, że ten, raz powziąwszy choć najmniejsze podejrzenie co do intencji swej uwodzicielki, zamknie się bezpowrotnie jak żółw w szczelnej skorupie i eksperyment będzie musiał zostać spisany na straty, zanim na dobre się rozpocznie. Realizacja tego punktu pozostawała oczywiście w rękach głównej eksperymentatorki, która — jak można się było z góry spodziewać — będzie się musiała wykazać iście anielską cierpliwością i wyjątkowym wyczuciem sytuacji.

— No to ja się na przykład do tego nie nadaję — oświadczyła stanowczo Magda. — Cierpliwe urabianie Glusia… może nie przesadzajmy. Mila, ja ci mówię od samego początku, że ty to zrobisz najlepiej.

— I co z tego, że ty mówisz? To sobie mów. Już to ustaliłyśmy, ciągniemy losy i koniec. Ta, na którą padnie, ma się dostosować.

— A jeśli padnie na mnie i zawalę akcję?

— To będziesz przez miesiąc za nas wszystkie odrabiała matmę.

— O, to jest dobre! — podchwyciła Aneta. — A nie dałoby od razu i chemii?

— Dałoby się — uśmiechnęła się złośliwie Basia. — Zwłaszcza jeśli ty wygrasz i zawalisz.

— Nie, to może lepiej nie — wycofała się skwapliwie Aneta. — W ogóle najlepiej, jak ustalimy to wszystko dopiero po losowaniu. Ja się już stresuję…

— Czekaj. Jeszcze po trzecie…

— No, co po trzecie?

Po trzecie należało ustalić jakiś rozsądny maksymalny czas trwania eksperymentu. Nie mógł oczywiście trwać za krótko, bo wiadomo, że w takich sprawach pośpiech nigdy nie jest wskazany, w dodatku Gluś mógł się okazać materiałem wyjątkowo opornym, więc niezbędna anielska cierpliwość, przeciw której tak protestowała Magda, wymagała rozsądnego czasu. Z drugiej strony nie mogło to jednak również potrwać zbyt długo, bo zbyt rozwleczona w czasie zabawa zamieniłaby się nieuchronnie w monotonną nudę, poza tym na wiosnę czekała klasę matura, więc aby się niepotrzebnie nie rozpraszać, eksperyment należało zakończyć odpowiednio wcześniej.

— Koniec marca maksymalnie — zawyrokowała Emilka, licząc powoli na palcach. — Czekajcie, mamy początek października, no to listopad, grudzień… styczeń, luty, marzec… wychodzi prawie pół roku!

— E, wystarczy z nawiązką — uznała Magda. — Ja nawet nie sądzę, żeby to tyle potrwało. Albo nasz słodziak wymięknie wcześniej, albo coś nie wypali, albo po prostu nam się znudzi. Do marca to jeszcze ho, ho!

— Najlepiej to by było skończyć przed studniówką — zauważyła Aneta. — Chyba że chcecie ryzykować konieczność pójścia z Glusiem… O, ja nie mogę, litości! Przecież jak już będzie prawie urobiony, a ukochana z głupia frant pójdzie na studniówkę z kimś innym, to cały eksperyment pójdzie w kanał.

— Fakt — przyznała Emilka, spoglądając spod oka na Basię, która na wzmiankę o studniówce zerknęła w stronę Michała stojącego po drugiej stronie korytarza w towarzystwie Maćka i Bartka. — Studniówka jest na początku lutego, więc najlepiej by już wtedy mieć sprawę zamkniętą. Ja sama nie wiem jeszcze, z kim pójdę, ale też bym się nie chciała przyblokować i bez sensu wylądować z Glusiem… Gdyby trafiło na mnie oczywiście. Basia by wolała z Michałem, co nie, Basiu? — dodała podstępnie.

Basia wzruszyła ramionami na znak, że nie ma najmniejszego zamiaru odpowiadać na tak złośliwe i tendencyjne pytania. Gdyby Emilka przyjrzała się uważniej koleżance, spostrzegłaby, że jej wzrok, dziwnie dziś złośliwy, wcale nie zahaczył o Michała, a zatrzymał się na stojącym obok Maćku.

— W każdym razie zobaczymy, jak sprawy będą wyglądały w lutym — ciągnęła Emilka. — Na razie się tym nie przejmujmy, ostateczny koniec eksperymentu to ostatni dzień marca, no, ewentualnie można zahaczyć o prima aprilis… ha, co wy na to? Nawet by pasowało!

— Tak długo to nie potrwa — powtórzyła stanowczo Magda. — Ale niech ci będzie, możemy ustalić deadline na pierwszego kwietnia.

Po przedyskutowaniu jeszcze kilku drobiazgów dziewczyny uznały, że plan ramowy jest wystarczająco precyzyjny, by rozpocząć eksperyment, pozostało zatem wylosować jego główną wykonawczynię. Ponieważ akurat zabrzmiał dzwonek, procedura losowania miała się odbyć na kolejnej przerwie. Do jej przeprowadzenia były już przygotowane cztery jednakowe karteczki, z których trzy były puste, a tylko na jednej widniało efektowne serce przebite strzałą narysowane ołówkiem przez Emilkę. Ołówek został użyty jak najdelikatniej, by na zewnątrz nie było widać ani śladu, zaś dla pewności karteczki miały zostać umieszczone w worku na buty od wu-efu Magdy, tam dokładnie przemieszane i (dla jeszcze większej pewności) losowane z zamkniętymi oczami.

Kiedy tylko skończyła się historia, aby nie wzbudzić niepotrzebnego zainteresowania reszty klasy, dziewczyny przemknęły na drugie piętro i schowały się dodatkowo za załomem korytarza, pod salą od techniki. Podniecenie sięgało zenitu, jak przed losowaniem składu grup w mistrzostwach piłki nożnej albo w kulminacyjnym punkcie rozdania Oskarów w Hollywood.

— Dobra, zaczynajmy! — rzuciła Aneta. — Nie ma co się ceregielić, ja się już i tak trzęsłam z nerwów przez całą historię!

— Ja też — pokiwała głową Magda. — Ze wszystkich was ja się najmniej nadaję do tej akcji, to oczywiste. I właśnie dlatego boję się, że padnie na mnie.

— Oj, przestańcie, każda ma takie same szanse — powiedziała Basia. — Dwadzieścia pięć procent, czyli ani dużo, ani mało. Magda, no dawaj ten worek, na co czekasz?

Losy zostały poskładane każdy w identyczny sposób, następnie komisyjnie umieszczone w worku i kilkukrotnie przemieszane, po czym wszystkie dziewczyny po kolei włożyły rękę do środka i wyciągnęły po jednym.

— No to uwaga, chwila prawdy! — szepnęła Emilka, rozwijając los. — Ja mam pusty!

— Uff, ja też! — odetchnęła z ulgą Aneta.

— Pusty! — wrzasnęła triumfalnie Magda i wszystkie trzy jak na komendę spojrzały na Basię, która milcząco wpatrywała się w wyrysowane na swojej karteczce serce przebite strzałą.

— No cóż — uśmiechnęła się w końcu. — Trafiony zatopiony. Od rana wiedziałam, po prostu czułam szóstym zmysłem, że padnie na mnie.

— Mnie też się zdawało, że to będę ja — zapewniła ją Magda. — Nawet śniło mi się nad ranem, że wyciągnęłam ten los, na szczęście to był tylko sen… No, ale Basiu, tak czy siak, gratulacje!

— Bardzo śmieszne — mruknęła Basia.

— Czyli sprawa jasna — powiedziała z zadowoleniem Emilka, odbierając losy z rąk koleżanek i niszcząc je nad koszem na śmieci. — Mówiłam ci, Magda, że ja nie będę wykonawcą, tylko będę nadzorować akcję, to był mój pomysł i tak powinno być ustalone od samego początku.

— Twój pomysł, ale Glusia to już wymyśliła Basia — zaśmiała się Magda. — Nie żebym chciała być złośliwa…

— Dobra, skończ już — przerwała jej spokojnie Basia. — Wymyśliłam, to mam, wiem. Mówię wam, że od rana czułam, że to będę ja i nawet już zdążyłam się z tym pogodzić… Rozpracuję wam tego Glusia, nie martwcie się.

— A kto się martwi? Pewnie, że rozpracujesz! — zawołała Emilka. — Z taką prezencją to byś diabła wokół palca okręciła, a co dopiero jakiegoś tam Glusia… Za dwa tygodnie będzie ci jadł z ręki!

I dziewczyny roześmiały się, wyobraziwszy sobie wysokiego, przeraźliwie chudego Glusia, zgiętego wpół nad wyciągniętą ręką Basi, na której leżała jakaś przynęta, na przykład kostka cukru.


***


Basia rzeczywiście od rana spodziewała się, że wyciągnie ten los. W ogóle między czwartą a szóstą nad ranem, kiedy to, przebudziwszy się z dziwnym niepokojem w sercu, nie mogła już zasnąć, przemyślała odważnie i dogłębnie bardzo wiele spraw, z którymi od jakiegoś czasu nie mogła się uporać. Impulsem do tego były wypadki ostatnich dni, w tym szczególnie coraz ewidentniejsze zainteresowanie Michała koleżanką z młodszej klasy, wcale nie ładniejszą przecież od niej, może nawet brzydszą… Basia nie chciała tego oceniać, była jednak świadoma swojej własnej wartości. Dlaczego Michał wolał tę Zuzę od niej, Basi? Czy coś z nią, Basią, było nie tak? Przecież zawsze miała powodzenie, była atrakcyjna, niejeden spośród chłopaków, których znała tak z czasów podstawówki, jak i już z liceum, poszedłby w ogień na jedno jej skinienie… Tylko dlaczego zawsze był to nie ten, na którym jej samej zależało? Fatum jakieś czy co?

Basia Dancewicz była prześliczną dziewczyną o rasowej, wyrazistej urodzie i najpiękniejszym uśmiechu świata. Za jej wielkie, bursztynowe oczy niejeden kolega w podstawówce „serce, duszę by dał”, gdyby mu tylko na to pozwoliła. Z niektórymi nawet trochę flirtowała, ale w ostatniej klasie i tak liczył się tylko jeden, Arek. Był zdecydowanie najprzystojniejszy w klasie, wszyscy uważali, że oboje z Basią pasowaliby do siebie idealnie, para jak z bajki, przeznaczenie. Basia po raz pierwszy w swym nastoletnim życiu poczuła, że jest zakochana, on też najwyraźniej nie był obojętny, powoli, od słowa do słowa, rozwinął się subtelny flircik. Wiązała z nim coraz gorętsze nadzieje, więc gdy nadszedł bal na pożegnanie szkoły, widok Arka całującego się gorąco w tańcu z inną dziewczyną, był dla niej jak cios obuchem.

Po pięknych tygodniach pełnych najjaśniejszych nadziei przyszedł zatem czas na cierpienie zawiedzionego młodego serca. Przez całe wakacje Basia nie mogła się pozbierać z rozczarowania i złości po doznanym upokorzeniu, nie mogąc jednoznacznie ustalić, czy dalej kocha Arka do szaleństwa, czy raczej go nienawidzi.

Zanim to rozstrzygnęła, nadszedł wrzesień i poszła do liceum, a wtedy los jej odmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Poznała tam Tomka, zabójczo przystojnego, o dwa lata starszego bruneta, który imponował jej dosłownie pod każdym względem, a z racji tego, że był już w trzeciej klasie, wydawał jej się właściwie dorosły. Już w pierwszych tygodniach szkoły bystry ten chłopak zauważył na korytarzu przeuroczą koleżankę z pierwszej klasy i — bez wątpienia powalony na kolana jej wyróżniającą się urodą — przystąpił do śmiałego ataku, bynajmniej nie spotykając się z niechęcią. Sprawiło to, że wspomnienie niewiernego Arka rozmyło się w sercu Basi i ulotniło jak poranna mgła, a nim nadeszło Boże Narodzenie, Basia i Tomek byli już oficjalną parą, znaną w całej szkole. W istocie nie sposób było ich nie zauważyć, uchodzili wręcz za wzór pary doskonałej, budząc powszechne zainteresowanie, podziw i cichą zazdrość.

Pierwsze tygodnie owej sielanki, niosące cudowne poczucie spełnienia i pierwsze słodkie pocałunki, były niezwykle szczęśliwym, magicznym czasem w życiu Basi. Potem na horyzoncie zaczęły się jednak zbierać ciemne chmury, gdyż Tomkowi nie wystarczały już wspomniane pocałunki i romantyczne spacery za rękę (nawet te przy zachodzie słońca) - wyraźnie oczekiwał czegoś więcej. Kiedy oczekiwania te nie zostały należycie zaspokojone, zaczął żądać wprost. Zadraśnięta w swej kobiecej dumie nachalnością, którą intuicyjnie uznała za brak zaufania i szacunku, Basia z przestrachem patrzyła, jak z czarującego, szarmanckiego rycerza ukochany stopniowo przemienia się w roszczeniowego, wiecznie niezadowolonego tyrana, którego w pewnym momencie wręcz zaczęła się bać.

Nim wiosna rozkwitła na dobre, dziewczyna wiedziała już, że musi jak najszybciej zakończyć ten toksyczny związek, w przeciwnym razie zostanie psychicznie zniszczona. Okazało się jednak, że to wcale nie jest takie proste. Tomek bynajmniej nie zamierzał odpuścić, sprawnie nią manipulował, grał na jej uczuciach jak na ukulele, Basia zaś z każdym dniem stawała się coraz bardziej zaplątanym kłębkiem nerwów, opuściła się w nauce i wkrótce zaczęła wyglądać jak własny cień. Najgorsze jednak było dopiero przed nią.

Pod koniec roku, w trakcie szkolnej dyskoteki, Tomek został przyłapany z narkotykami, które serwował młodszym kolegom za odpowiednią opłatą w zaciszu męskiej toalety. Wybuchł gigantyczny skandal, Tomek oraz jego młodociani klienci wylądowali na policji i w konsekwencji zostali przykładnie usunięci ze szkoły, ale w kłopoty wpadła przy tej okazji i Basia, gdyż ktoś (nigdy nie dowiedziała się kto) zeznał przed dyrektorką, jakoby ona również pomagała Tomkowi w zakazanej dystrybucji. Było to jawne kłamstwo, Basia bowiem nie miała najbledszego pojęcia, czym to w wolnych chwilach zajmuje się jej chłopak, jednak świadczące przeciwko niej pozory były bardzo trudne do obalenia i ona również stanęła przed groźbą wykreślenia z listy uczniów. Sytuacja ta, trwająca dwa długie i ciężkie tygodnie, kosztowała wiele nerwów i przykrości nie tylko Basię, ale również jej rodziców, przez co udręczona dziewczyna czuła tym większy ból i wstyd. Wreszcie, po wyczerpujących wyjaśnieniach, długich rozmowach rodziców z dyrekcją szkoły i wieloaspektowych negocjacjach, dyrektorka zgodziła się odstąpić od obciążenia Basi oficjalnym oskarżeniem z wpisem do akt, ale jasno dała do zrozumienia, że oczekuje — w drodze porozumienia stron — dobrowolnego przeniesienia uczennicy do innej placówki.

Tym to sposobem po wakacjach Basia trafiła do klasy drugiej C w obecnym liceum. Z Tomkiem sprawa była już na szczęście definitywnie zakończona, po pamiętnych wydarzeniach kontakt z nim urwał się zupełnie, więc powoli odzyskała równowagę i odżyła, tym bardziej, że klasa chętnie zaakceptowała nową koleżankę. Po tak burzliwych doświadczeniach, które zdążyły już stać się udziałem jej szesnastoletniego życia, postanowiła być odtąd dużo ostrożniejsza w kontaktach z chłopakami, aby zminimalizować ryzyko narażenia się po raz drugi na tak fatalny błąd. Jej imponująca uroda wywołała oczywiście wiadomy efekt również w nowej szkole, a główną jej ofiarą (naturalnie niezamierzoną) okazał się Maciek, który od pierwszych dni dawał wyraźne sygnały, że wystarczy jej kiwnąć palcem, aby klęczał jak niewolnik u jej stóp. Basia jednak nie miała najmniejszego zamiaru kiwać na nikogo palcem, a na pewno nie na Maćka, którego nawet polubiła — ale nic poza tym.

W tym przejściowym okresie wielką radość i satysfakcję odkryła w rodzącej się przyjaźni z Anetą, Magdą i Emilką, które w naturalny i bezpretensjonalny sposób przyjęły ją do swego grona. Było to dla Basi o tyle ważne, że nigdy wcześniej nie miała prawdziwych „przyjaciółek od serca”, owszem, w podstawówce zawsze była otoczona koleżankami i ogólnie lubiana, ale relacje te musiały być bardzo płytkie, skoro rozsypały się natychmiast po skończeniu szkoły. Z kolei w poprzednim liceum całe jej życie kręciło się od początku wokół Tomka, więc na tworzenie i pielęgnowanie damskich przyjaźni Basia po prostu nie miała czasu.

Z tym większą radością i wdzięcznością przyjęła skierowane do niej serdeczne gesty trzech nowych koleżanek, zwłaszcza Anety, z którą siedziała w ławce, odwzajemniając się im z całego serca w gorącym przekonaniu, że cokolwiek by się nie wydarzyło, ta licealna przyjaźń potrwa do końca życia. Po kilku miesiącach były już zgraną paczką czterech muszkieterek działających oczywiście w myśl zasady „jedna za wszystkie, wszystkie za jedną” i kto wie, czy pod pewnymi względami nie groźniejszych nawet od swych męskich prototypów. Ponieważ wszystkie cztery były bystre, energiczne, przebojowe, elokwentne (lub, jak kto woli, wyszczekane), a w dodatku bardzo ładne, przez wszystkich były traktowane jako damski „trzon” klasy; inne dziewczyny wyglądały przy nich rzeczywiście jak skromniejsze satelity, chociażby dlatego, że nie robiły wokół siebie tyle hałasu.

Jeśli chodzi o kwestie sercowe, tak kluczowe w nastoletnim wieku, przyjaciółki Basi wykazywały w tej materii iście trzpiotowatą beztroskę, flirtując na prawo i lewo, szczególnie z kolegami z innych klas, ale raczej tylko dla sportu, jak mówiła Magda, czyli bez większych zobowiązań.

Ciemnowłosą, długonogą, wiecznie roześmianą Emilkę w szczególny sposób adorował Błażej z czwartej A, ona jednak zazwyczaj trzymała go na dystans, od czasu do czasu podgrzewając tylko jego uczucia (być może zupełnie niechcący) jakimś na wpół zalotnym spojrzeniem czy uśmiechem. Jeśli chodzi o chłopaków z klasy, można podejrzewać, że pewną skłonność względem Emilki skrywał na dnie serca również Kacper, jednak jest to tylko hipoteza, niewykluczone, że bezpodstawna.

Magda, ognista brunetka o czarnych jak węgiel oczach, podobnie jak Basia na przełomie podstawówki i liceum przeszła burzliwy, z hukiem zakończony związek z chłopakiem z sąsiedztwa, znanym jej jeszcze z czasów piaskownicy i przedszkola; od tamtej pory nie miała oficjalnego towarzysza, ale jak twierdziła, „wkrótce zamierzała mieć”. Nie wiadomo, co miało oznaczać owo „wkrótce”, w każdym razie potencjalnych kandydatów do tej roli nie brakowało, więc była to niewątpliwie tylko kwestia czasu.

Wreszcie Aneta, delikatna blondynka z twardym charakterem, obracała się w męskim towarzystwie rówieśniczym niczym amazonka, bez kompleksów, lecz i bez większego zaangażowania, wykazując wobec przedstawicieli płci przeciwnej uprzejmą (a niekiedy nawet całkiem życzliwą) obojętność, prawdopodobnie dlatego, że dotąd żaden z nich nie przyprawił jej o szybsze bicie serca.

Pod wpływem swych beztroskich, nieco roztrzepanych przyjaciółek Basia nabrała zdrowego dystansu do spraw damsko-męskich i zaczęła je traktować z coraz większym poczuciem humoru, a przyczyniały się do tego wydatnie pełne śmiechu dyskusje i żarciki, w których żywo brała udział w zaufanym gronie. Ten pozorny spokój trwał jednak tylko do czasu. Jakoś pod koniec drugiej klasy zaczęło do niej docierać, że o ile Maciek mógł być tylko jej kolegą, o tyle jego kumpel z ławki, Michał, budził w niej zgoła odmienne uczucia. Te, choć nie miały początkowo żaru z epoki Tomka, z biegiem czasu stawały się coraz silniejsze; co prawda Michał wyglądem nie umywał się do Tomka, ale tym akurat przestała już sobie zawracać głowę. Wyleczyła się widać ze swej nieszczęsnej słabości do plakatowych przystojniaków, bo na widok chłopaka o zbyt efektownej aparycji w głowie natychmiast zapalała jej się czerwona lampka ostrzegawcza.

Michał ujął ją swym poważnym sposobem bycia, był bowiem zupełnie inny niż Tomek, odpowiedzialny, zrównoważony, uporządkowany… chodząca gwarancja bezpieczeństwa i stabilizacji, jak podpowiadała jej cichutko kobieca intuicja. Przyjaciółki dość szybko zorientowały się w sytuacji, a ponieważ nie przepadały za Michałem, zwłaszcza Emilka, która uważała go za nadętego bufona, próbowały dyskretnie wybić go Basi z głowy za pomocą mniej lub bardziej subtelnych uwag i docinków. Nie ingerowały jednak mocniej w te sprawy, nie chcąc robić Basi przykrości, widziały zresztą wyraźnie, że Michał nie odwzajemnia jej uczuć, więc chleba z tej mąki i tak być nie mogło.

Basia długo (czyli przez całą trzecią klasę) łudziła się nadzieją, że zdobędzie to oporne serce, brała za dobrą monetę każdy jego cieplejszy uśmiech czy gest i karmiła się nimi tygodniami, wmawiając samej sobie, że „w tym jest coś więcej” niż zwykła koleżeńska sympatia. Od dwóch dni nie mogła już jednak mieć wątpliwości, że uwaga Michała skierowana była w inną stronę, czyli że znów — jak w przypadku Arka — trafiła kulą w płot. Ta Zuza… Początkowa wściekłość na młodszą koleżankę, która dostąpiła tego nieziemskiego szczęścia, ustąpiła rozgoryczonej refleksji, Basia wiedziała bowiem, że Zuza jako taka nie ma tu nic do rzeczy. Cóż by to zmieniało, gdyby jej nie było? Musiała spojrzeć prawdzie w oczy — Michał nie był, nie jest i nigdy nie będzie Basią zainteresowany. Dlaczego? Nie wiadomo. Może jest nie w jego typie, może coś go w niej irytuje, tak czy inaczej należało sobie jasno powiedzieć, że nic z tego nie będzie.

Było to smutne i przykre stwierdzenie. Leżąc w łóżku z otwartymi oczami i gapiąc się w sufit, na którym powoli zaczynały się pojawiać pierwsze promyki poranka, Basia podsumowała swoje dotychczasowe przygody sercowe i uznała, że los traktuje ją w tej materii wyjątkowo niesprawiedliwie. Arek, Tomek, Michał… za każdym razem albo jakiś niewypał albo, co gorsza, kosztowny błąd, ileż razy można się naciąć, czy tak będzie już zawsze? Dlaczego żaden z chłopaków, na których jej zależało, nie był tym, za kogo go uważała? Dlaczego w taki czy inny sposób za każdym razem stawała się ofiarą? Czy to była jej wina, czy po prostu teraz znowu miała pecha? Raczej to drugie. Ale ileż razy pod rząd można mieć pecha?! Z takim fartem pewnie jeszcze dzisiaj wylosuje tego Glusia… Oczywiście, że go wylosuje, była tego pewna!

— Gluś! — prychnęła pogardliwie i aż się skrzywiła.

W jej oczach zabłysła złość, głównie na samą siebie, bo przecież to ona zaproponowała tę śmieszną kandydaturę. Jasne, zaproponowała go dla żartu, pośmiały się z tego z dziewczynami aż do bólu przepony, ale teraz oczywiście los perfidnie wskaże na nią… Zagryzła wargi i z bezsilną złością uderzyła pięścią w kołdrę.

Po chwili jednak jej twarz nieco się rozpogodziła, a następnie zaczęła stopniowo nabierać dziwnego, jakby złośliwego wyrazu. Jakiś podstępny chochlik podpowiadał jej, że może właśnie jest to jakaś myśl… Nie, nie Gluś, mniejsza o Glusia, olśnił ją nagle sam pomysł na eksperyment, który zaproponowała Emilka. Dlaczego wcześniej sama o tym nie pomyślała? Jak ona to nazwała? Wkręcanie na zimno… Tak! Przez twarz Basi przebiegł błysk triumfu, a w jej sercu odezwało się uczucie, którego dotychczas jeszcze nie znała. Była to żądza odwetu.

Człowiek rodzi się jako tabula rasa, niewinny, ufny i pełen nadziei, jednak życiowe porażki i bolesne doświadczenia tylko najsilniejszych duchem nie prowadzą ku rozgoryczeniu. Ci o słabszej woli, zgnieceni niesprawiedliwością losu, prędzej czy później zaczynają się przeciwko niemu buntować, a w końcu pałać chęcią zemsty, odpłacenia pięknym za nadobne tym, od których doznali krzywdy, czasami niestety nie omijając i tych, którzy nic im nie zrobili. Basia doszła właśnie dziś do tego etapu — przytłoczona kolejną klęską, zapragnęła choć raz poczuć, jak to jest być katem, nie ofiarą. Postanowiła się odegrać.

Ani ona, ani pomysłodawczyni „eksperymentu” Emilka, ani żadna z pozostałych uczestniczek tego iście szatańskiego planu nie wiedziały, jak niebezpieczna jest broń, którą miały zamiar się posłużyć. Nieistotne było, czy chciały jej użyć z nudów, dla zabawy czy w jeszcze innym celu — broń ta miała moc rażenia, jakiej same nie potrafiły jeszcze ocenić. Stan ducha, w jakim znalazła się obecnie Basia, jeszcze bardziej potęgował zagrożenie ową niszczycielską siłą, która — potencjalnie zdolna zgnieść najtwardszego komandosa — w ich nastoletnim świecie mogła narobić straszliwych i nieodwracalnych szkód. Basia jednak zupełnie o tym nie myślała i choć to właśnie ona dzień wcześniej wyraziła wątpliwość co do „humanitarności” takich działań, była dziś gotowa z pełną premedytacją zagrać rolę anioła zniszczenia bez względu na to, w jakim charakterze weźmie udział w eksperymencie Emilki. Celem był jej własny, prywatny rewanż na złośliwym losie, a skoro nie mógł on dosięgnąć Michała (on akurat jak na złość był bezpieczny), dosięgnie kogo innego, mianowicie jego najlepszego kumpla. Tak, „wkręci na zimno” zakochanego w niej Maćka, a potem zniszczy go tak, jak ją zniszczono… Przynajmniej raz to nie ona będzie cierpieć.

Eksperyment Emilki, który poddał jej tę myśl, interesował ją tylko pośrednio — mógł być znakomitym polem do obserwacji, pomóc jej w przygotowaniach do odwetu na nieszczęsnej płci brzydkiej, ale na pewno nie zasługiwał na to, by stać się celem samym w sobie. Bo cóż to było zniszczyć jakiegoś tam Glusia? Basia wzruszyła pogardliwie ramionami na tę myśl. Nie, Gluś nie byłby godną jej ofiarą, zdecydowanie potrzebowała mocniejszego przeciwnika, Maciek zaś, idealny kandydat do tej roli z racji swej przyjaźni z Michałem, wszakże sam się o to prosił…

Mimo to intuicja, że to ona właśnie wyciągnie dziś wiadomy los, nie opuszczała Basi ani na moment, ba, z każdą chwilą przekonanie to coraz bardziej się w niej wzmagało. Choć wiedziała, że byłaby to komplikacja opóźniająca planowaną akcję z Maćkiem, ostatecznie uznała, że tym razem z pełnym spokojem zda się na ten okropny los i przyjmie na twarz każdą jego decyzję. Jeśli nie wylosuje głównej roli w eksperymencie z Glusiem, z przyjemnością przyjrzy się działaniom koleżanki i dzięki temu lepiej przygotuje się do własnego zadania. Jeśli natomiast główna rola przypadnie jej, to cóż, przećwiczy swoją moc na Glusiu, zmiażdży go w pierwszej kolejności, przejedzie po nim mimochodem jak czołg w drodze na ważniejszy front… Kto wie, może to i lepiej? W końcu każde doświadczenie może przydać się w decydującej walce.

Z takimi to postanowieniami w duszy udała się do szkoły. Pomyślała sobie nawet, jadąc w zatłoczonym autobusie, że jeśli rzeczywiście ślepy los wskaże dziś na nią, to będzie znak, że tak ma być, sygnał, że jej plany są słuszne. I kiedy wyciągnęła z worka na buty Magdy tę idiotyczną kartkę z wyrysowanym na niej sercem przebitym strzałą, ani się nie zdziwiła, ani nie zmartwiła, ba, poczuła nawet coś w rodzaju ponurej satysfakcji.


***


Tego samego dnia, pod koniec tej samej przerwy, lecz w innej części korytarza i na niższym piętrze miało miejsce drobne, pozornie nieistotne wydarzenie, o którym jednak należy tu wspomnieć. Michał, Maciek i Bartek dyskutowali właśnie żarliwie na temat zawiłości przepisów ruchu drogowego (Bartek, podobnie jak Maciek, przygotowywał się do egzaminu na prawo jazdy), kiedy Maciek przypomniał sobie, że w kieszeni kurtki zostawionej w szatni ma najnowsze testy na część teoretyczną wraz z odpowiedziami. Nie były one jeszcze dostępne na Internecie, jego instruktor dostał je jakimiś nieoficjalnymi kanałami jeszcze przed opublikowaniem i przekazał swym kursantom w formie kserokopii. Dokumenty te stanowiły naturalnie nie lada gratkę dla tych kandydatów na kierowców, którzy wkrótce mieli podchodzić do egzaminu, dlatego Bartek bardzo się nimi zainteresował.

— Pokażę ci po matmie — obiecał Maciek. — Albo czekaj, skoczę piorunem do szatni, jeszcze minuta do dzwonka, zdążę…

I bez zastanowienia runął w dół po schodach, przeskakując po trzy stopnie naraz. W chwili, gdy wypadał zza rogu, na schody wchodziły właśnie Natalka z Julką, które skorzystały z tej akurat przerwy, by zejść na dół do szkolnego sklepiku. Idąca przodem Natalka, ze świeżo zakupioną drożdżówką w ręce, niespodziewanie znalazła się dokładnie w trajektorii rozpędzonego Maćka. Ten co prawda zdołał w ostatniej chwili przyhamować i uniknąć zderzenia, ale przy tym manewrze wytrącił jej niechcący z dłoni rzeczoną drożdżówkę, która, wykonawszy w powietrzu imponujące salto mortale, spadła na podłogę niemal dwa metry dalej.

— O szlag! — zawołał Maciek, wyhamowując do zera efektownym ślizgiem i zawracając. — Natalia, sorry, nie chciałem… Ale ze mnie osioł, odkupię ci to potem!

Skoczył ku drożdżówce, schylił się, podniósł ją szybkim gestem i oddał Natalce z przepraszającym uśmiechem. Pochwycił przy tym przez ułamek sekundy wzrok dziewczyny, który wydał mu się jakiś dziwny, nie zastanawiając się jednak nad tym, ruszył biegiem dalej.


***


Choć głowy uczniów klasy czwartej C wypełniały głównie sprawy niezwiązane ze szkołą jako miejscem pobierania edukacji, od czasu do czasu szara rzeczywistość brała górę i widmo zbliżającej się matury przysłaniało na jakiś czas inne, atrakcyjniejsze problemy, nawet te towarzysko-sercowe. Tak było tego dnia na lekcji matematyki, na której nauczycielka z nieukrywanym niezadowoleniem oddawała klasówki. Ponad połowa klasy dostała oceny, które bardzo, ale to bardzo źle rokowały, jeśli chodzi o maturalną przyszłość uczniów, a zważywszy, że wszyscy musieli obowiązkowo zdawać ten przedmiot, nikt nie próbował udawać, że problem go nie dotyczy. Ze spuszczonymi głowami i nietęgimi minami słuchali więc dyscyplinującego kazania matematyczki, wpatrując się niewesołym wzrokiem w swoje kartki. Nawet ci, którzy dostali oceny pozytywne, ulegli terrorowi chwili, dlatego siedzące w pierwszej ławce prymuski, Iza i Justyna, niemal wstydziły się swoich piątek, które na tle reszty wyników wyglądały dziś jak wyraz skrajnego braku koleżeństwa i solidarności.

Po lekcji klasa wyszła na korytarz w bardzo minorowym nastroju i wyjątkowo nie rozsypała się na grupki, ale w obliczu matematycznej trwogi skupiła się niemal w całości w jednym miejscu. Tylko Julka poszła do toalety, a Kacper zbiegł po coś do szatni; z boku został również Gluś, który zainstalował się swoim zwyczajem przy parapecie na końcu korytarza.

— A niech to — pokręcił głową Grzesiek. — A myślałem, że nieźle mi poszło… Co dostaliście?

— A jak myślisz? — zaśmiał się Maciek. — Ja mam oczywiście to co ty. Za to Michał ma tróję plus. A wy, dziewczyny?

— Mila dostała dwóję — oznajmiła Magda, wypowiadając się w imieniu swojej paczki. — A my we trzy pały, to chyba jasne, nie?

Kilka osób zaśmiało się, ale był to śmiech raczej ponury.

— Kto ma więcej niż tróję? — zapytał Bartek.

— One we dwie mają piątki — odezwał się Byko, wskazując na Izę i Justynę. — Widziałem, siedzimy z Brusem obok.

Wszystkie oczy zwróciły się na Izę i Justynę, a choć w tonie Byka nie było ani cienia oskarżenia lecz raczej uznanie, dziewczyny popatrzyły na kolegę z zaniepokojeniem.

— No tak — przyznała Iza. — Jakoś się udało…

— Dobra, to pokażcie te swoje kartki, ja muszę porównać i ustalić, co zwaliłem — powiedział stanowczo Bartek i po chwili całe towarzystwo, wyciągnąwszy swoje nieszczęsne klasówki, zajęło się analizą matematycznych zawiłości.

— Ludzie, nie pchajcie się! — zdenerwował się Grzesiek. — Za dużo nas tu jest do jednej kartki… Kto ma jeszcze jakąś lepszą ocenę, niech daje swoją.

— Ja mam czwórkę — odezwała się nieśmiało Natalka.

— Dawaj!

— Czekajcie, a Gluś? — rzucił nagle Bartek. — Gluś może mieć coś lepszego, on jest dobry z tej matmy… Hej, Gluś! Co dostałeś z matmy?

Gluś drgnął na to wezwanie i odwrócił się od okna, a ponieważ był oddalony o dobrych kilkanaście metrów, po prostu pokazał im z daleka dłoń z rozwartymi pięcioma palcami.

— Ej, Glucho dostał pięć! — zawołał w natchnieniu Grzesiek, biegnąc w jego stronę. — No to, stary, weź kopsnij na chwilę swoją kartkę, co?

— Okej — odparł spokojnie Gluś, ściągając plecak z ramienia i wyjmując z niego swoją klasówkę.

Podał ją Grześkowi, który, mruknąwszy pod nosem krótkie „dzięki”, wrócił biegiem do grupy, wymachując swą cenną zdobyczą. Gluś został na swoim miejscu.

— Dziewczyny, weźcie kartkę Glusia i odsuńcie mi się stąd, a sio! — zakomenderował Bartek, wręczając Anecie kartkę zapisaną równym, uporządkowanym pismem.

Czerwony długopis matematyczki widniał tylko na marginesie, przy każdym zadaniu była wpisana maksymalna ilość punktów.

— Ale kujon! — mruknęła Magda. — Dobra, pokażcie mi to… Cholera, w tym pierwszym zrobiłam taki głupi błąd, że aż się dziwię. Jak tam miałaś, Basiu?

— Klęska na całej linii — odparła ponuro Basia. — Za pierwsze zero punktów… W drugim miałam jeden na trzy. Pokażcie, jak to powinno być prawidłowo.

Dziewczyny pochyliły się nad kartką. Przerwa jednak szybko się skończyła, więc na dźwięk dzwonka podniosły głowy, po czym za przykładem Magdy wszystkie wyjęły telefony i zrobiły pracy Glusia zdjęcia.

— Dobra, później nad tym posiedzimy — zadecydowała Emilka i zwracając się do Basi, dodała ze znaczącym uśmiechem: — Basiu, idź mu to oddaj… Akurat trafia się okazja.

— Aha — kiwnęła głową Basia, biorąc kartkę z jej rąk.

— Tylko nie forsuj na razie. Musimy się jeszcze zastanowić, jak to rozegramy.

— Jasne. Ale teraz zostawcie mi teren, co?

Gluś właśnie opuścił swoje stanowisko i nieświadomy zasadzki szedł w stronę sali polonistycznej. Basia spojrzała rozkazująco na koleżanki, które bez słowa odwróciły się i poszły przodem, ona zaś poczekała, aż chłopak bardziej się zbliży i w odpowiedniej chwili zastąpiła mu drogę. Zatrzymał się zdziwiony, ale widząc, że Basia wyciąga do niego rękę z jego własną klasówką z matematyki, kiwnął tylko głową i sięgnął po nią spokojnym gestem. Ku jego zaskoczeniu Basia nie puściła kartki.

— Dzięki za udostępnienie — powiedziała, podnosząc głowę, żeby popatrzeć mu w twarz.

Nigdy wcześniej nie znalazła się tak blisko Glusia, nie sądziła, że jest aż tak wysoki, był od niej wyższy o jakieś pół metra i aby na niego spojrzeć, musiała nieźle zadzierać głowę.

— Nie ma za co — odparł uprzejmie Gluś, czekając w lekkim zdezorientowaniu na moment, kiedy Basia puści kartkę.

Chwila ta przeciągnęła się o kilka ułamków sekundy za długo, wzniesione ku niemu piękne, bursztynowe oczy rozbłysły ciepłym blaskiem.

— Napisałeś na maksa, gratulacje — powiedziała z łagodnym uśmiechem. — A ja dostałam pałę…

Gluś stał nieruchomo i patrzył na nią, jakby zastanawiając się, o co jej chodzi. Basia uznała, że to na razie wystarczy, puściła wreszcie kartkę i odwróciła się w stronę sali, do której już wchodziła reszta klasy.

— Chodź, bo spóźnimy się na polski.

Do sali weszli jako ostatni, tuż przed nauczycielem. Emilka, Aneta i Magda, które stały już przy swoich ławkach, pochwyciły zadowolone spojrzenie Basi, która puściła do nich porozumiewawcze oko. Oblicze Glusia było jednak całkowicie spokojne i nieprzeniknione.


***


— Początek udany — uznała Emilka. — Ale to mało. Nadal nie masz za bardzo punktu zaczepienia.

Siedziały we cztery w pokoju Magdy. Na biurku i dywanie walały się porozkładane ćwiczenia z matematyki i fizyki, dziewczyny miały bowiem ambicję wspólnie się pouczyć. Najczęściej, kiedy chciały spotkać się po szkole, szły właśnie do Magdy, gdyż u niej było najspokojniej. Była jedynaczką, a jej rodzice pracowali zazwyczaj do późnego wieczora, więc prawie zawsze miały cały dom do dyspozycji.

Dziś powtarzanie fizyki i analiza feralnych klasówek z matematyki zupełnie im nie szły, wolały bowiem omówić rozpoczęty oficjalnie przez Basię eksperyment z Glusiem. Właściwie wszystko, co się dziś zdarzyło, omówiły w szczegółach już w szkole, trochę na przerwach, trochę za pomocą grypsów w trakcie lekcji, a teraz zastanawiały się nad kolejnym etapem akcji.

— Trafiła ci się akurat okazja, żeby z nim zagadać — ciągnęła z namysłem Emilka. — Ale to był przypadek, następnym razem trzeba coś zaaranżować, bo na pewno nie możesz zbyt wyraźnie za nim biegać. Podejść niezobowiązująco, żeby nie robić sensacji, też się za bardzo nie da, bo on wiecznie sterczy jak sierota przy tym oknie na końcu korytarza. Musiałabyś mieć jakiś konkretny pretekst.

— Coś wymyślę — uśmiechnęła się Basia. — Ale wiecie co, dopiero dzisiaj zdałam sobie sprawę z tego, że ten Gluś jest ode mnie ze dwie głowy wyższy!

— I chudy taki, jakby zaraz miał się złamać na pół — zauważyła kpiąco Aneta. — Będziesz musiała drabinę przystawiać albo jakieś rusztowanie…

— Niby po co? — obruszyła się Basia. — Nie mam zamiaru go dotykać.

— Tak, na razie dotknęłaś go tylko przez papierek… to znaczy przez kartkę z klasówką — pokiwała głową Magda. — Myślisz, ze to wystarczy?

— Baśka załatwi go wzrokiem na odległość, jak bazyliszek — zaśmiała się Aneta. — Zamacha do niego parę razy tymi swoimi długimi rzęsami i Gluś spłynie po ścianie jak galareta!

— Od kiedy galareta spływa po ścianie, zastanów się? — popukała się palcem w czoło Basia. — Nie martwcie się, ja się zorganizuję, tylko nie przeszkadzajcie mi. Jak mi będziecie deptać po piętach, to on się zorientuje, że to jest zorganizowany wygłup, i nici z moich wysiłków.

— Jak na razie to się jeszcze za bardzo nie wysiliłaś.

— No, moja kochana! Przepraszam cię bardzo, ale już sam fakt, że z nim gadam, uważam za duże poświęcenie.

— Aż taki straszny jest z bliska? — zaciekawiła się Magda. — Ja mu się nigdy nie przyglądałam jakoś specjalnie… Serio taki obleśny?

— W sumie nie — zamyśliła się Basia. — Może przesadzam. Po prostu on jest jakiś taki…

Urwała. Nie potrafiła określić, co w Glusiu było takiego odpychającego.

— No, jaki?

— Oj, nie wiem! Co ci będę tłumaczyć? Po prostu Gluś to Gluś.

— Tak… Chyba jeszcze nigdy w życiu nikt się nad nim nie zastanawiał tyle co my teraz — mruknęła Aneta. — Gluś to tylko Gluś, a my się nad nim trzęsiemy jak nad jakąś chińską wazą z epoki Ming. Baśka, uporasz się z nim w trzy tygodnie, co?

Basia swoim zwyczajem wzruszyła ramionami.

— Dobra, daj jej spokój — ucięła Emilka. — Mamy czas, nie ciśnij. Poza tym Basia ma rację, musimy się trochę wycofać i dać jej wolne pole, będziemy ją tylko osłaniać, jakby ktoś z klasy zaczął za bardzo robić sobie jaja. Bo przecież mogą się z tego nabijać, nie?

— A pewnie, że będą! — przyznała Magda. — Niech się tylko zorientują… Zjedzą Baśkę bez soli, zanim zdąży wkręcić Glusia do połowy.

— Dlatego ja uważam, Basiu, że powinnaś jakoś doprowadzić do tego, żeby usiąść z nim w ławce — powiedziała stanowczo Emilka. — Wtedy miałabyś spokojne pole do manewru, zwłaszcza że on siedzi na samym końcu. Tylko nie wiem, jak to zrobić, żeby nie wyglądało podejrzanie…

— No co ty, a ja z kim będę siedzieć? — zaoponowała Aneta.

— Ej, daj spokój, nie jęcz, wytrzymasz trochę sama — Emilka machnęła ręką ze zniecierpliwieniem. — Basia?

— Tak, rozumiem cię, właśnie myślę — kiwnęła głową Basia. — Masz rację, to by było najwygodniejsze, ale powiem ci szczerze, że też nie mam pomysłu, jak to zrobić.

— Najlepiej by było, gdyby któryś z nauczycieli kazał Baśce przesiąść się do Glusia za karę — powiedziała z namysłem Magda.

— Jasne, a niby jak to zorganizujesz? — uśmiechnęła się kpiąco Aneta.

— Wiem, że się nie da, tak tylko mówię… Ale wiecie co? — Magda nagle podniosła głowę i oczy jej rozbłysły. — Chyba mam lepszy pomysł! Posłuchajcie…


***


Piotr wracał ze szkoły w nienajgorszym humorze, piątka z matematyki z maksymalną ilością punktów przyniosła mu sporą satysfakcję, zwłaszcza na tle wyników reszty klasy. Dwa wieczory przed klasówką przesiedziane w domu nad tymi równaniami nie poszły więc na marne, chyba nawet trochę zaimponował kolegom, widział przecież dobrze, jak dziewczyny fotografowały sobie jego pracę jako wzór… Mógł im w sumie dać tę kartkę, nie była mu potrzebna, nie musieli mu jej zwracać, znaczy ta Basia nie musiała…

Właśnie, Basia! Kto by pomyślał… Chyba pierwszy raz w życiu odezwała się do niego jedna z tych czterech przebojowych dziewczyn, nawet mu pogratulowała, proszę, jaki zaszczyt! Piotr uśmiechnął się lekko na wspomnienie wzniesionych na niego ślicznych oczu w kolorze bursztynu, ale już po chwili żelazną siłą woli wygasił w swej świadomości ten obraz. Nie, nie będzie się nad tym zastanawiał, bzdura, wróci zaraz do domu i musi powtórzyć fizykę, jutro ma być klasówka z pierwszej części podręcznika, trzeba przećwiczyć kilka zadań…


***


Maciek przypomniał sobie o nieszczęsnej drożdżówce dopiero wieczorem.

„Cholera” — pomyślał. — „Ale dureń ze mnie, skasowałem dziewczynie drugie śniadanie i na śmierć zapomniałem, że miałem jej to odkupić…”

Postanowił, że nazajutrz wstąpi po drodze do jakiegoś spożywczaka, kupi podobną drożdżówkę i jeszcze raz przeprosi Natalkę za incydent, po którym było mu mimo wszystko głupio. Lecąca w powietrzu szerokim łukiem i lądująca na podłodze bułeczka wzbudziła w nim (dość nieadekwatne do rangi zdarzenia) wyrzuty sumienia. Może to przez tamten dziwny wzrok Natalki, który mógł wskazywać, że strata była dla niej wyjątkowo przykra? Może miała akurat wielką ochotę na tę drożdżówkę, a on, jak ten idiota… Zasypiając, usiłował jeszcze rozstrzygnąć, czy ta lecąca bułka była z serem, jabłkiem czy jeszcze innym nadzieniem, ale nie doszedł do żadnych jednoznacznych wniosków.

Na drugi dzień pamiętał już bezbłędnie, by wstąpić do sklepu w drodze między przystankiem a szkołą, a ponieważ ku jego niezadowoleniu drożdżówek nie było tam wcale (co prawda oszczędziło mu to decyzji co do nadzienia), zakupił w zamian niewielką paczuszkę lukrowanych toruńskich pierników.

W szkolnej szatni czekał na niego Michał, który tego dnia pojechał do szkoły wcześniejszym autobusem, więc wyjątkowo nie spotkali się na przystanku. Z tajemniczą miną oznajmił, że ma mu coś do powiedzenia i aż do dzwonka na pierwszą lekcję szeptali we dwóch na ławce pod kaloryferem. Gdyby ktoś się przysłuchał, może by wychwycił, że co jakiś czas przewijało się w ich rozmowie imię Zuza.

Okoliczność ta sprawiła, że dopiero na przerwie Maciek podszedł do trzeciej ławki pod ścianą, gdzie Julka z Natalką pakowały właśnie do plecaków książki przed wyjściem na korytarz. Nieco zakłopotanym gestem podał Natalce paczkę pierników. Dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona.

— To za tę wczorajszą drożdżówkę — wyjaśnił. — Chciałem ci odkupić, ale nie było… więc wziąłem takie ciastka.

— Ojej, no coś ty — szepnęła Natalka, oblewając się ku swemu niezadowoleniu pąsowym rumieńcem. — Nie trzeba było, przecież nic się nie stało…

— A jednak — pokiwał głową Maciek, przyglądając się z nagłym zainteresowaniem temu rumieńcowi. — Wlazłem jak cielę w szkodę i chyba miałbym do końca życia wyrzuty sumienia, gdybym jej nie naprawił. Co prawda nie wiem, czy takie pierniki załatwiają sprawę, ale mogę kupić jeszcze coś innego.

Litościwa Julka, doskonale rozumiejąc stan ducha biednej Natalki, złapała swój i jej plecak, wyciągnęła ją szybko z ławki i popchnęła lekko w stronę drzwi.

— Świetnie, Maciek, dzięki! — powiedziała przytomnie. — Ale chodźmy, bo jeszcze nas tu zamkną!

Prosty ten manewr pozwolił Natalce ochłonąć z pierwszego wrażenia, więc kiedy przy drzwiach odwróciła się na chwilę do idącego za nią Maćka i podziękowała mu w końcu osobiście za pierniki, twarz jej wyrażała już tylko uprzejmość, a głos brzmiał najobojętniej w świecie — według Julki nawet zbyt obojętnie, by nie budziło to uzasadnionych podejrzeń.


***


W trakcie krótkiej przerwy po fizyce, na której czwarta C pisała klasówkę, wydarzyło się coś, czego jeszcze nigdy dotąd nie widziano — Basia pokłóciła się z Anetą, ukochaną koleżanką z ławki, z którą zawsze trzymały idealną sztamę. I to pokłóciły się nie na żarty, karczemną awanturę było słychać na całym korytarzu, obie aż kipiały ze złości, zwłaszcza Basia była tak wściekła, że aż bliska łez.

Wydarzenie to wzbudziło niemałą sensację i przyciągnęło zaciekawioną publiczność. Wokół walczących amazonek zebrała się cała czwarta C i jeszcze kilka osób z innych klas, ba, nawet zwykle obojętny Gluś odwrócił się od swego okna w końcu korytarza i przyglądał im się przez dłuższą chwilę z zainteresowaniem.

— Ej, dziewczyny, wyluzujcie! — próbował pośredniczyć Bartek, ale Aneta odepchnęła go zdecydowanym gestem, sycząc wściekle:

— Nie wtrącaj się, baranie!

— Nawet nie próbuj się więcej do mnie odzywać! — krzyczała Basia, wyciągając wskazujący palec w stronę Anety i potrząsając nim groźnie. — Zobaczysz, pożałujesz tego tak, że ci w pięty pójdzie! Mila, zostaw mnie, do diabła! — dodała ze złością, odsuwając się gwałtownie od Emilki, która podeszła od tyłu i próbowała ją uspokoić. — Nic do mnie nie mów, ja jej nie chcę więcej znać!

— Baśka, opanuj się — rzucił pojednawczym tonem Grzesiek. — Zwariowałaś? Przecież to twoja najlepsza kumpela, o co się tak pożarłyście?

— Ona już nie jest moją kumpelą — odparła dumnie Basia, a jej oczy ciskały istne gromy.

— E tam, pogodzicie się.

— Nie ma takiej opcji! — fuknęła Aneta i pochyliwszy się w stronę Basi, dodała: — Doskonale wiesz, że sama jesteś sobie winna!

— Dziewczyny, przestańcie…

W negocjacje włączyło się kilka kolejnych osób i pod koniec przerwy udało się trochę uspokoić obie przeciwniczki. Sytuacja wyglądała jednak poważnie, bo nawet nie chciały spojrzeć jedna na drugą. Kiedy polonista — gdyż następną lekcją był polski — otworzył drzwi od sali, a klasa weszła do środka, jasne się stało, że skłócone koleżanki za nic nie usiądą obok siebie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 37.49