E-book
15.75
drukowana A5
54.06
Glosy ocalałe

Bezpłatny fragment - Glosy ocalałe


Objętość:
247 str.
ISBN:
978-83-8414-341-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 54.06

I. Początek

Skąd się wzięła tradycja umieszczania na początku listy osób dramatu? Kto to zrobił jako pierwszy? Odkrywca konieczności utrzymywania porządku na scenie? Jakiś Grek? Pewnie tak. Potem stało się to dogmatem: dramatis personae jako część didaskaliów. Więc od zarania raczej dyktat praktycyzmu, a nie estetyzm. Reżyserowi, ale i każdemu z uczestników przedstawienia: aktorom, inspicjentom, suflerom, operatorom światła, inżynierom dźwięku i tak dalej — każdemu dawało to pewien komfort bezpieczeństwa, komfort panowania nad strukturą dramatu. Ale bez wątpienia już samo istnienie pola możliwości, jakim było wyodrębnienie dwóch kategorii tekstu: głównego i pobocznego — pozwalało na ukonstytuowanie się dramatis personae. Czemu epika (poza znanymi wyjątkami, jak choćby ostatnio Olga Tokarczuk w powieści „Empuzjon”) z tego dobrodziejstwa nie skorzystała w gąszczu, jakim osacza nas narrator, opowiadając o licznych postaciach, operując bezlikiem nazw własnych (często zmyślonych). Mogłoby to być dobrze widziane przez czytelników, gdyby im ten świat przedstawiony powieści ktoś wyklarował. Czemu nie dać jej szansy się pozbierać?

Osoby

Kordelia Sonarska,

Janka Mieciowa i jej kotka Misia,

safonianki: Attis, Doria, Kleis, Selene, Anaktoria,

Roman Brzóski „Profesor”,

Konstanty Deska z baru „Świtaniec”,

Zenon Gucki „Kustosz”,

Zenobia Podlaska wójta Gminy Orsk,

Andrzej Kot „Jędrek”, Hipolit Leski,

ks. Albin Pyski „Alf”,

Lucia, ks. Jakub Brzdąc,

Aseret i Teresa

i inni

Rzecz dzieje się współcześnie w Orsku

Inne nazwy zmyślone

Ugorów, Łyki Ostrowskie, Dąbrowa Średnia,

ZAiCO & company,

Parafia pw. Wdowiego Grosza w Orsku,

Gminny Ruch Dyspozycji Kryzysowych „GRDyKa”,

Studio Aktywnego Formatowania Osobowości „SAFO”,

Dom Pracy Twórczej „Safo”,

Katedra Myśli i Słowa „Safo”,

Zawiązki Trupy Krasomówczej,

Otwarty Przegląd Prozy

O glosach i głosach

„Glosy to nie głosy, a pisanie jest łuskaniem słów. Dobieraniem, osłuchiwaniem, poszukiwaniem ukrytego w nich rytmu. Dociekaniem właściwego sensu, wytartego na ich strukturze śladu powtarzanych czynności. Gdyby glosy nie występowały czasem w liczbie pojedynczej, to dziwiłyby się same sobą. Na szczęście naszemu językowi pozostawiono żywą, nieustannie bulgocącą fleksję. Ona w tym łuskaniu ma pierwszorzędną rolę. Przywoła do mianownika liczby pojedynczej to, co wystąpiło w liczbie mnogiej — i już wszystko jasne: glosagłos. Głos znacznie starszy, znacznie bardziej powszechny, glosa nie umiała zaistnieć inaczej, jak tylko w piśmie. Głos jest wolny i ulotny, w razie nieszczęścia „ujdzie cało”; glosa przeciwnie: jest krucha, ścieralna, łatwopalna, rozpuszczalna. Trzeba ją chronić, bo niestrzeżona zniknie. Glosy, jak wędrowne ptaki, przysiadają gdzie popadnie. Najchętniej jednak gnieżdżą się na szerokich marginesach inkunabułów, starodruków, zwojów i foliałów ale i pospolitych książek, maszynopisów, komputerowych wydruków. Nie przesądza o ich wartości miejsce zapisu — niejeden szkic arcydzieła, genialny pomysł, przebłysk natchnienia ocalony został dzięki banalnym rzeczom, które wykorzystały swoje pięć minut i podsunęły się pod rękę, by dać się pokryć zapładniającym pismem w chwili niecierpiącej zwłoki. Niech będą więc pochwalone skrawki serwetek, pudełka po zapałkach, bilety do kina, mandaty, paragony, liście akantu lub klonu — przezornie umieszczone w kapsułach czasu, dryfujące w zakorkowanych szczelnie butelkach przez oceany wieków”. — Miał dla niego ten tekst wyjątkowe znaczenie, więc starał się do niego wracać. A żeby mógł wracać, to musiał mieć go na wyciągnięcie ręki.

Gdy jednak był w takim stanie, że potrzebował tego skrawka gazety, prawie nic z niego nie pojmował. Czemu więc toczył ten głaz swojej ograniczoności? W dzieciństwie to była codzienność — nosił ubrania „na wyrost”. Nie tylko on przecież! To z biedy, a biednych nie brakowało. Prawie każdy na wsi był biedny. Wspomina przy wielu okazjach. Jak był w siódmej klasie, dyrektor ogłosił, że będzie szkolna wycieczka do Gdańska, Gdyni, Sopotu, Malborka. Autokarem, dlatego liczba miejsc ograniczona. Kto się pierwszy zapisze, ten pojedzie. Zapanowała prawdziwa gorączka. W domu go zatkało. Ze strachu, że usłyszy od matki „nie!” Woli więc już się tak w sobie skulić i nie wydurniać z takim chceniem. Chceniem na wyrost, bo przecież „nie dla psa kiełbasa”. Nie pojechał, a matka do śmierci nie wiedziała, że mógł, gdyby jej tylko powiedział. Czuł, że jeszcze teraz, jako dorosły chłop czerwieni się na wspomnienie kompleksu ubrań na wyrost. Umierał ze wstydu na wspomnienie takich okropnych spodni, które nie dość, że trzeba było w pasie sznurkiem zacisnąć, bo odstawały, to jeszcze nogawki za długie i za szerokie ciągnęły się po ziemi a tkanina, z której były uszyte — coś podobnego do koca — cholernie gryzły we wszystko, co skrywały. To chyba wtedy Zenek wyobraził sobie, zgodnie zresztą z religijnym przekazem, że Raj to wiecznie zielona, słoneczna, ciepła kraina, w której nikomu do głowy nie przychodzi ubierać się. Wszyscy chodzą nago, nie wstydzą się tego i są szczęśliwi. Ogarniał go smutek, gdy wokół słyszał w rozmowach chłopaków sprośne dowcipy o kobietach, o tym, co faceci im robią, ile razy i czym im to chcą robić, przechwalają się, że robią. Przyrzekał sobie, że on nie będzie im takich rzeczy robił, tylko będzie na nie patrzył i je podziwiał. Ale i na taki temat były głupie dowcipy, a jemu było coraz smutniej.

Ten artykuł, chyba z „Przekroju”, też był na wyrost, a ściśle rzecz biorąc — na trudno spełniającą się ambicję bycia wykształconym.

— Nic mi tak nie imponuje — powtarzał to wiele razy — jak znajomość języków, jak mądrość, jak płynna wymowa. Taki człowiek musi być szanowany, bo jak kto jest po studiach, to z daleka widać. Ma to jakoś wypisane na twarzy.


* * *

„Jeśli jakieś miejsce zasługuje na obelgę, to na pewno ta dziura! Wybija się na plan pierwszy! Mam tu zostać?! Los nieźle ze mnie zadrwił. Nie wytrzymam! Toż do wakacji dziesięć miesięcy! Nie wytrzymam, choćby nie wiem co!” — Z takim nastawieniem przekraczała próg szkoły w Orsku, gdzie przyjechała autobusem godzinę temu. Zdążyła zobaczyć całą osadę, przemierzyć wszystkie uliczki, stanąć przed najważniejszymi obiektami — od cmentarza po kościół i park z tym, co kiedyś było dworem a może pałacem. Wszystko, co ze sobą przywiozła, podążało za nią jak kundelek. Ciągnęła go na smyczy, a on przyjąwszy postać obłej walizki, podskakiwał równomiernie, turkocząc po chodniku z kostki. Wyglądała komicznie: taka obca i elegancka, na pierwszy rzut oka nie pasowała do tła.

Tło zresztą od dawna nie spało, lecz zajmowało się tym, czym o tej porze należało się na wsi zajmować. Czym? Gadaniem! Potrzebnym i niepotrzebnym, plotkowaniem i komentowaniem, obgadywaniem i przygadywaniem. To był prawdziwy obrzęd, prawdziwa jutrznia, która stwarzała człowieka rozumującego i czującego. Kiedy więc piękna, słoneczna nieznajoma wystukiwała szpilkami na betonowym trotuarze swoją rozpacz degradacji i udawane zainteresowanie dziewiętnastowiecznymi zabytkami, tło zza płotów celnie obgadywało: „Czego to szuka taka paniusia miastowa na tej naszej, swojskiej gnojówce? Toż to się jej ta cud miód uroda szybko popsuje, pomiędzy skibami ujeżdżonego, gruboskórnego i oswojonego tutejszego chamstwa”.

Ona jednak szła, pewnie i dumnie, przewidując ślepo, że gdy tylko wybije ósma, wszystko zacznie się spełniać. Wejdzie do kancelarii, przywita ją spocony dyrektor i wskaże jej mieszkanko w stojącym obok drewnianym domu nauczyciela. Tak sobie to wyobrażała. I choć mdliło ją na myśl o naprędce wyobrażonej scenie, to zdawała sobie sprawę, że przecież może być gorzej. Nieraz się na tym przewiozła, że jeśli potencjalnie coś miało zadatki na niezły scenariusz, w praktyce okazywało się beznadziejnym gniotem.

Zaczęło się kiedyś od jednej błędnej decyzji. Gdy ona rozkoszowała się beztroskim życiem trzynastolatki, która w stadku rówieśników przemierzała praskie podwórka, rodzice ni stąd, ni zowąd zakomunikowali:

— Delciu, będziesz płakała, córciu, ale musisz się z tym jakoś pogodzić. Wkrótce wyjeżdżamy. To znaczy… wyprowadzamy się. Do małego miasteczka… Przyzwyczaisz się z czasem. To jest poza dyskusją. Nam też się nie podoba. Musimy i tyle.

Popłakała, nie pytała, a potem mijały lata w tym Ugorowie, czymś z jednym zapyziałym kinem, z domem kultury w pożydowskiej mykwie i dworcu autobusowym ulokowanym wprost na brukowanym rynku. W MOK–u coś tam się działo. Jakiś dziadek uczył gry na instrumentach dętych, jakaś utalentowana, lecz niespełniona poetka prowadziła kółko teatralno–recytatorskie, coś tam jeszcze, ale do kupy wziąwszy — beznadzieja. Chciało się wyć.

Z takim pragnieniem wycia, nauczycielska córka ruszyła powielać schemat. Liceum pedagogiczne z internatem, pięćdziesiąt kilometrów od domu, w miasteczku Łyki Ostrowskie trochę większym od Ugorowa, beznamiętna i niewarta pamiętania inicjacja w dorosłość, matura i do tablicy. Cudze dzieci uczyć. Przeklęty los.

Coś się jednak w tym jej scenariuszu nie sprawdziło. Dyrektor zza biurka wstał i wskazał płynnym ruchem dłoni, gdzie dziewczyna ma usiąść. Usiadła speszona, choć jeszcze przed chwilą wyobrażała sobie, że w kancelarii czeka na nią typ, na którego nawet nie spojrzy. „Dyrektor… Noo, tak powinien wyglądać dyrektor” — oceniła, przemknąwszy po nim wzrokiem. „E, pewnie jakiś społeczny zastępca” — przywołał ją do naturalnego stanu, czuwający nad nią nieustannie Maruda Stróż.

— Pani Kornelo, cóż… Dobrze mówię? O, przepraszam, Kornelio, pani Kordelio. Przypadł mi w… ten… zaszczyt, że… żeby… No po prostu pan dyrektor jest na konferencji w kuratorium i… tak w zastępstwie. Bo ja uczę peo, to znaczy po nowemu edebe — oblał się rumieńcem jak dzięcielina.

— Ale co do mnie, wszystko panu przekazał, jak sądzę? — wyrecytowała z wyższością, widząc przed sobą przystojnego faceta o kompletnym braku pewności siebie.

— Ależ, oczywiście! — zapewnił drżącym głosem. Rumieniec przeobraził się w rumień, gdy mu oczy odmówiły posłuszeństwa, mając przed sobą najatrakcyjniejsze w całym Orsku nogi. — Wychowawstwo przede wszystkim, a potem angielski i polski, tak? Piąta klasa, więc od początku, można powiedzieć — zarechotał nerwowo.

— Zakwaterowanie?

— No… właśnie tu jest ten… — załkał, gestem ruchliwych rąk dopowiadając resztę frazeologizmu o psie. — Bo to, jakby to pani powiedzieć… Trochę taki… adresik, wie pani. No… adresik — kapitulując wobec trudów mówienia, puścił oko.

— Niech mnie pan, panie…

— Zenku. — Wyprostował się po żołniersku. — Zenek jestem.

— Zaprowadzi mnie ktoś tam? Pod ten „adresik”? — postarała się o ten unik, bo nie wyobrażała sobie w ogóle przechodzić na „ty” z tą niezgułą, a co dopiero od razu, pierwszego dnia. — Do mojego mieszkania?

— Jest to ten problem, niejako… Bo wie Ame… Kor… wiesz, tu zaszła zmiana, że tak powiem.

— Co pan chce mi powiedzieć? Nie dostanę zakwaterowania w domu nauczyciela?

— Ale proszę, niech się nie denerwuje. Pan dyrektor… tak prywatnie Jędrek… Więc Jędrek powiedział, że jak wróci (chyba że nie wróci, bo czasem zabałamuci) — znów zarechotał, ale natychmiast nerwowo rozejrzał się, czy może sobie pozwolić na takie uwagi.

— To wszystko są zbędne… Próżne gadanie po prostu. Proszę się skupić na moim pytaniu i rzeczowo mi odpowiedzieć. Czy jest przygotowane dla mnie mieszkanie w tutejszym domu nauczyciela? Może pan to do licha z siebie wydusić?

— N… nie… To znaczy nie jest przygotowane… I na razie się zanosi, że nie będzie. Niech się… nie gniewaj się, Kamelio.

— Chwilę, bo zdaje się coś tu trzeba sobie na początku powiedzieć, panie niby dyrektorze. Nie będziemy na „ty”, dopóki nie wyrażę na to zgody. Rozumiemy się?

— Przepraszam, pani Kordelio — skurczył się jak kundel na sofie.

— No więc co to za „adresik”, o którym pan wspomniał? Mam nadzieję, że nie plebania!

— Och nie, no Boże broń! Jędrek, to znaczy nasz pan dyrektor, bardzo się denerwował, że taką wspaniałą nauczycielkę przyjmuje do pracy, z takiej znanej nauczycielskiej rodziny… no i w ogóle… A tu taki obciach. Mówi: „Nie no do tej rudery jej nie wprowadzimy. Tam sobie niech dożywają emeryci, ale młoda, wykształcona kobieta musi mieć jakiś europejski standard”. I wtedy wyskoczyła kadrowa z pomysłem niby, że jak europejski, to tylko „Safo”. Ja tam nigdy nie byłem, bo tam chłopów nie wpuszczają, ale podobno takiego czegoś to świat nie widział.

— Chodzi o hotel „Safo”?

— Czy to hotel, czy nie hotel? Może pensjonat? Ja tam nie wiem. Różne rzeczy ludzie mówią. Na pewno będziesz… będzie miała tam pani super. To łatwo trafić. Każdy wskaże jakby co. Przyparkowa jeden. Przyparkowa, bo biegnie przy parku Arskich, a jeden — bo innych adresów przy tej drodze nie ma. Dyrektor mi tyle kazał powiedzieć i jeszcze oprowadzić po szkole, pokazać klasę, pracownię do angielskiego, pokój nauczycielski i… jeszcze, że w poniedziałek na rozpoczęcie roku szkolnego na dziewiątą, a we wtorek już normalne lekcje. Plan w pokoju nauczycielskim już jest. Trzeba swojej klasie podać też… No i to wszystko będzie.

— Sądzę na podstawie tych strzępów, które mi pan przekazał, że dyrektor to człowiek znający się na rzeczy, wie, jak organizować co trzeba dla szkoły i na pewno nie byłby zadowolony z takiego wprowadzenia mnie do pracy, jakim się pan Zenek przed chwilą popisał. No, ale spróbuję to puścić w niepamięć, jeśli się okaże pan utalentowanym tea sommelier — roześmiała się delikatnie, a nieoczekiwana zmiana zabarwienia jej głosu z matowego i niskiego do rozjaśnionego i prawie dziewczęcego sprawiła, że Zenkowi odebrało wszystkie zbędne kilogramy jego tłustawego, ale nadal atrakcyjnego ciała, skutkiem czego zaczął fruwać wokół czarującej gościni jak cherubinek.

— Zenon jak? Jakie nazwisko raczy pan nosić? — Kordelia coraz śmielej poczynała sobie w rozmowie ze starszym od siebie o co najmniej dychę kolegą.

— Jak na dziewczynę, która trzy miesiące temu zdawała maturę, dosyć starawy styl pani uprawia… albo starawym stylem pani mnie raczy — odzyskiwał tupet. — Gucki, Zenon Gucki, do usług.

— A jakież to usługi raczy pan świadczyć?

— Wszelakie, jeśli łaska. Oto moja wizytówka.

Kordelia nagle wyczuła w tych żartach czającą się dwuznaczność. Może jeszcze jej nie rozumiała, ale intuicyjnie zaczynała dostrzegać, jak czai się wśród gęstwiny kontekstów, na które od dziewczęcych lat przygotowywała w sobie granice.

— Dziękuję… Na mnie już czas. Proszę mnie nie odprowadzać. Już zaczynam się w tych kątach orientować.

— Chętnie… Jakby co, to numer telefonu jest na wizytówce. Polecam się.

Ze szkoły wychodziło się szerokimi schodami wprost na plac apelowy, ale z pośpiechu można też było trafić do strefy technicznej, którą władała sprzątaczka Janina, wdowa po niejakim Mieciu, i właściwie to jeszcze Zenon Gucki, człowiek do wszystkiego, złota rączka. Widział się chętnie oczami wyobraźni w roli dyrektora, toteż często powierzano mu różne dyrektorskie zadania, co nie było zgodne z prawem, ale przez całe lata symbiozy tej nikt nie zakazał. Była na rękę wszystkim, a zwłaszcza Jędrkowi, któremu nazbyt często zdarzały się okazje, by zabalować. Inna rzecz, że Andrzejowi Kotowi nikt w powiecie nie mógł naskoczyć. Miał potężne plecy, warunek najważniejszy.

Kordelia nie spieszyła się, toteż i do strefy technicznej nie trafiła. Wyszła przez bramę na ulicę i po zebrze przeszła na drugą stronę, gdzie nęciła zapachem świeżych bułek i chlebów piekarnia. Właśnie wyturlała się z niej okrąglutka, uśmiechnięta kobieta, taka, co to na pewno nie przejdzie, by nie zagadnąć. Choćby miała do czynienia z kimś, kogo widzi pierwszy raz i kto nie promienieje otwartością jak ona.

— Po chlebek? Właśnie wyjęli. Gorącusi! Paluszki lizać!

— N… nie, może później. Rozpakuję się najpierw…

— Aaa… to może pani jest ta nowa nauczycielka? Młodziutka pani jest, milutka. Radzę z tym pieczywem się nie ociągać, bo takie prosto z pieca to będzie niezadługo. Potem to już tylko w sklepie, a to już nie to samo… No i wie pani: z rączki do rączki, z rączki do rączki… — zapiszczała dziwnym śmiechem, wchodząc na tony ze dwie oktawy wyższe od tych, które służyły jej do trajkotania. Delia nie mogła się posłużyć przywiezionym z miast savoir–vivrem, bo rozmówczyni nie zostawiała po swoich pytaniach i domysłach ani spłachetka pola do odpowiedzi.

— Ale to co, teraz pani przyjechała? — Spojrzała na walizeczkę. — Chyba mogę pani pomóc, bo idę też w stronę domu nauczyciela. Była pani już tam? To na Kościelnej, niedaleko plebanii, a ja jestem tam księżowską gosposią. Lucia, tak mi tu mówią, ale oficjalnie to Łucja. Śmiesznie, prawda?

— Mam jeszcze śmieszniej. Kordelia oficjalnie, a nieoficjalnie Delia, Delcia i tak dalej… A gdzie tu można coś zjeść? Jakiś bar może tu jest? — próbowała dziewczyna wyszarpnąć się gadule.

— Bar? Knajpa, taka zwykła wiejska mordownia! Idzie paniusia ze mną na plebanię. Księża teraz będą jedli jajeczniczkę ze szczypiorkiem, będzie miło. Zapozna się pani…

— Dziękuję, nie, nie. Muszę parę rzeczy przemyśleć, coś przeczytać… Czy ten bar to w tę stronę?

— Tak. Za tamtym zakrętem, za chwilę będzie go widać. „Świtaniec” się nazywa. Śmiesznie, co? Nikt nie wie, dlaczego i kto tak nazwał wyszynk, ale to było jeszcze za Arskich. Stara historia. Najstarsi mieszkańcy Orska mówią, że w dzieciństwie słyszeli od starych tutejszych gawędziarzy, że w jedną noc postawili go diabły. Bo był taki zakład między nimi a samym Lucyperem, że jak w jakiejś wiosce uda się przez noc wybudować karczmę, to żaden diabeł jej nie trąci. W zawody ruszyły i nasze chłopy. Ale był wśród nich jeden taki, co podobno za cara w armii ruskiej służył. Widział wiele, rozumiał sporo, pamiętał różne inżynierskie sztuczki. To dzięki niemu było tak: zgłosili gotowość wzięcia udziału w zawodach, gdy mieli pomierzone, powycinane, pociosane wszystkie elementy zgodnie z planami. Zapadła noc. Ruszyli z kopyta i koło północy konstrukcja była prawie gotowa. Jeszcze na ściany dobić resztę desek, wstawić duże okna przywiezione zza Warszawy i na pierwszy promyk słońca budynek był gotowy. Inne ekipy też dobrze wywijały siekierami i piłami, ale nie przyszło im do głowy, że noc kończy się ze świtaniem, a nie z chwilą, gdy się wyśpią największe leniuchy. Ludzie zapamiętali ten wyczyn, a bar jeszcze tego ranka, gdy ktoś z tłumu krzyknął: „Kto do Świtańca, ten i do różańca”, przyozdobili pięknym szyldem wiszącym do dziś: „Bar Świtaniec”. No i leje się tam gorzałka od półtora wieku, a mimo rzucanych w jego stronę kalumnii, że niby rozpija chłopów, żaden diabeł się nie kwapi, by jakiekolwiek złorzeczenia wypełnić.

Pół drogi przeszły, gdy na niższej wieżyczce kościoła odezwała się sygnaturka.

— Oj, zagadałam się! — przywołana do porządku, gospodyni księżowska poturlała się w kierunku plebanii.

Kordelia za chwilę przyjęła nową rolę. Siedziała przy okrągłym stoliku, a wokół niej kłaniał się i podrygiwał przystojniaczek o aparycji szpiega z Krainy Deszczowców. Nawet gdy zapytała o gazetę, po chwili miała przed sobą dwa dzienniki. Była zadowolona. Odpoczęła po jazgocie gosposi, zregenerowała siły, nikt jej niczym głowy nie zawracał, a nad wyraz uprzejmy i taktowny barman odzywał się tylko krótkimi i na temat odpowiedziami. Zdaje się, że gotów był bardziej wzlecieć, gdy piękna klientka zapytała go o drogę do pensjonatu „Safo”.

— Ach, jak mogłem od razu nie odgadnąć, że szanowna pani tam zmierza! Z taką urodą… Sory, proszę wybaczyć śmiałość i nie poczytać mi komplementów za próbę molestowania, jakkolwiek… — Zmieszany, coraz bardziej plątał się w swoich grzecznościach.

— „Safo”, proszę tylko się skupić na wskazaniu mi drogi do pensjonatu „Safo”, dobrze? — z dyskretnie skrywanym uśmiechem dziewczyna wdeptywała amanta w posadzkę.

— Stąd droga jest łatwa, bo idąc przez park, skróci ją sobie pani znacznie. A przy tym… Urok tego miejsca: ruiny wśród fantastycznego drzewostanu. Pani zwróci uwagę: tam niektóre buki mają trzysta lat. Trzysta lat! Da pani wiarę? Może jeszcze lodzika z kremem… bym namawiał uprzejmie…

— Nie, dziękuję… Chwilę jeszcze poczytam. I może skuszę się na tę herbatę orską z pokrzywy i mięty.

Rzeczywiście, była to trafna rekomendacja.

W zaciszu tej wyjątkowej knajpki Kordelia zapragnęła skupić się na gliniastej grudzie nieuładzonych myśli i uformować z nich coś, co zaspokoi jej niedosyt twórczy. Spod stalówki pióra zgrabnie zaczął wypływać strumyk atramentu:

O dobrej myśli

Szliśmy długim szpalerem kwitnących jabłoni, milcząc. Wieść, która dobiegła do nas w samo południe, pomalowała świat na szaro. Wszystko, co dotychczas uważaliśmy za pewne, szydziło z naszej pychy, wszystko, co postrzegaliśmy jako stałe, drwiło z naszej naiwności, wszystko, co mieliśmy za ważne, konało w konwulsjach śmiechu.

Czasem wystarczy jedno zdarzenie, które burzy harmonię naszych planów, byśmy doznali wstrząsu. Spoglądamy na nie jak na głaz, który nagle osunął się ze złowieszczym grzmotem na szlak. Z pierwszej perspektywy, naznaczonej naszym zaskoczeniem, lękiem i bezsilnością, wygląda monstrualnie. Jeśli nie poddamy się rozpaczy, nie cofniemy się, nie stracimy panowania nad swoimi emocjami, przyjdzie zawsze ta chwila — błogosławiona i orzeźwiająca — gdy na przeszkodę spojrzymy ze stoicką mądrością: zrozumiemy jej naturę, by w końcu ją oswoić lub ujarzmić, a być może nawet uczynić ją źródłem inspiracji i siły.

Ludzie trwają w swoich nastrojach tak długo, jak ich rodzaj temperamentu na to pozwala. Jeden wykrzyczy się, wyszamoce, wypłacze — i po godzinie jest wolny. Inny w okowach depresji trwa tygodniami, dźwigając ciężkie chmury, niezdolny do podejmowania codziennych wyzwań i do zwyczajnej radości.

Wieść dotarła do nas pośród rozbudzonego kwiecia — nie mogła zatem na długo zakłócić barw naszych myśli. Szybko wyjrzało zza chmur słońce i pokazało z całą wyrazistością niezmienność wartości, które są nam bliskie. Tak, niezmienność wartości. Dodało jednocześnie blasku nadziei istotnym zmianom, na które właśnie przyszedł czas. Przyszedł na nie czas zgodnie z jakimś porządkiem, ze wszystkimi tej sfery cechami i przypadłościami. Nie wnikaliśmy w to. Ważne, że znów otrzymaliśmy duchową właściwość patrzenia z nadzieją, właściwość rozdawaną przecież nie tak znowu hojnie — chyba wyłącznie ludziom owładniętym szczęśliwą pasją.

Mądrość, która płynie z obcowania z naturą, uczy nas wszystkiego, co należy, wszystkiego, co potrzebne jest nam do przetrwania, wszystkiego, co pomaga wykorzystać pojawiające się zmiany ku dobremu.

Dziś znów idziemy wśród kwitnących kalin, kasztanowców i bzów — śmiejąc się z naszej reakcji na tamtą wieść, która na chwil kilka pomalowała nam świat na szaro.


* * *

— Pani tak tu pisze...Pewnie marzy pani o sławie. Tak? Chce pani być pisarką… Pani wybaczy… Muszę w takim razie to powiedzieć, bo sam tu jestem przybyszem jak pani. Otóż… Och, widzę, że się pani już na mnie gniewa. No to prawda! Jestem gadułą, bo pewnie powinienem być fryzjerem a nie barmanem. Ale wyobrazi pani sobie — tu mieszka… w Orsku znaczy… trzy tysiące czterysta pięćdziesięcioro pięcioro orszczan i wszyscy — poza niemowlętami, ale to do czasu, uwielbiają opowiadać. Od plotki przez jakieś tam głupotki i zapiski, po prawdziwe próby pisarskie… Myślę, że nie ma drugiej takiej osady w Polsce, żeby tak ludzie cenili sobie teksty i się nimi obnosili po wsi.

— Panie bar… — zawahała się Delia i trochę zaczerwieniła…

— Mam na imię Kostek… jeśli…

— Panie Kostku, pewnie jeszcze się pojawi taka okazja, żeby o tej osobliwości porozmawiać i może jeszcze o innych. Albo i nie…

— Ooo! To ma pani jak w banku. Myśli pani, że jak mnie tu los rzucił, to ja piałem z zachwytu? Ale rzucił, wytrząsnął mnie z kieszeni jak zasuszoną łupinę dyniowej pestki. Więc co miałem zrobić? Los to los. Ja, proszę pani, mam chroniczną potrzebę mówienia, bo też chronicznie jestem samotny.

Delia wiedziała co to znaczy samotność. Ale zdawała sobie też sprawę, że z samotnością jest jak z liniami papilarnymi. Dlatego jeśli masz okazję wysłuchać kogoś, kto chce ci opowiedzieć o swojej samotności, nie zmarnuj tej chwili — w takiej postaci raczej ci się już nie odważy pokazać.

— Jaka jest pana samotność, panie Kostku? Zgoda, wysłucham tej historii, ale …

Barmanowi się dwa razy nie mówi. Ledwie Kordelia pomyślała o jakimś zamówieniu, a już przed nią pysznił się koktail z owoców i amaretto. Na takim tle głos Konstantego Deski brzmiał zupełnie dobrze — niepostrzeżenie zaczęły wykruszać się uprzedzenia, a dziewczynę ogarnęła dobra aura.


* * *

Sześć nieodebranych połączeń. Numer typowy, ale nieznany. Oddzwaniam. Cisza. Raz, drugi i trzeci. Wróciłem do pracy. Już nie myślałem ani przez chwilę o tym kimś, kto próbował się do mnie dodzwonić. Pochłonęły mnie moje sprawy, a sprawa, z którą dzwonił ów ktoś, pochłonięta została przez ciąg dalszy, który charakteryzuje się pośpiechem albo niekoniecznie pośpiechem. Może to być po prostu niezawracanie sobie głowy.

Nie spieszyłem się. Był weekend. Pracowałem przy komputerze, bo chciałem, ale nienakłaniany przez kogokolwiek czy przez cokolwiek. Jednak mimo to ciąg dalszy odwiódł mnie od zaprzątania sobie głowy tymi sześcioma próbami dodzwonienia się do mnie.

Może to był desperat, który przed rzuceniem się w przepaść chciał swoim bólem istnienia podzielić się z kimkolwiek, albo może jakiś elokwentny telemarketer, któremu sztuczna inteligencja wyrzuciła mój numer jako następny do wkręcenia mnie w zaproszenie na pokaz produktu i obdarowanie bez powodu telewizorem lub masażerem. Mógł to też być ktoś z roku, jakiś organizator zjazdu absolwentów, albo koleżanka z klasy, której przypadła rola informowania z zaciśniętym gardłem, że… „No, tak to już jest”. Tematów niewiele, zakres spraw ograniczony, zatem nietrudno trafić w tej ruletce.

Ale ja skupiłem się na swojej robocie. To był mój ciąg dalszy, z którym nic nie próbowało rywalizować. Niech tam nie wiem co się dzieje, ja mam swoje zajęcia. Tak ma zostać, bo na tym polega porządek, że nic nam się nie wcina, gdy mamy swoje ważne sprawy.

Wciął się. Bezpardonowo, gwałtowanie i ostro jak skalpel. Nie sądziłem, że sygnał, który przecież sam wybierałem, bawiąc się godzinami nowym modelem smartfona, testując każdą melodyjkę po kilka razy, że ten najładniejszy dźwięk może tak zaboleć. Na ekranie dostrzegłem ten numer. Poznałem od razu. Pierwszym rzutem oka. Bo nie był już tak nieznany, jak na początku. Był nawet bardziej znany niż niejeden z listy kontaktów. Nie wiedziałem tylko kto tam w głębi za nim stoi. To miało się wyjaśnić za dwie, trzy sekundy, a moja ciekawość przebierała niecierpliwie nogami, jakby na to ujawnienie czekała wieki.

Wiedząc, jak często mi się zdarza rozłączyć zamiast odebrać (ech, te małe przyciski na krawędzi aparatu w moich roztrzęsionych dłoniach!), pogłaskałem ekran jak pełzającego w trawie padalca, żeby tylko nie doprowadzić do zerwania tej intrygującej więzi.

— Halo? — odezwał się sprawca, zadzierając pytajnikowo ton. Odpowiedziałem więc, zakrzywiając w dół, jakbym potwierdzał:

— Tak, oczywiście.

— Tomek? — nie przestawał zadzierać tonu mój nieznany rozmówca.

— Jaki sęk? — zakpiłem, próbując parodiować stary dobry skecz.

— Nie jest pan Tomkiem? Dostałem do pana ten numer… To miał być Tomek z Paryża…

— Przykro mi, to pomyłka. — Byłem zawiedziony i bardziej zależało mi na ciętej drwinie niż na powadze i traktowaniu nieznajomego serio.

— Pomyłka? To wykluczone! A pan to kto?

— Tolek z Radoryża — rzuciłem naprędce skleconą złośliwość, próbując przynajmniej trochę się odegrać.

— Ha, dobre. Pan żartuje i słusznie. Ale ja mam problem.

Niektórzy są bardzo poważni, gdy wchodzą w interakcję telefoniczną z kimś, kogo nie znają, a o kim wyrabiają sobie od pierwszych dźwięków jakieś zdanie. Stąd już tylko krok do konfliktu, jeżeli mogę to tak nazwać. Jeśli tylko ten obraz przedstawia niezbyt urodziwą i niesympatyczną istotę, idziemy na bój. Nie wiem co lepsze, co gorsze, ale ja wolę jaja. No takie utrzymywane na wodzy żarciki, co to nie obrażą, nie podgryzą, a dobroczynną funkcję pełnią z przyjemnością, bo nawet jeśli nie zgramy się naszymi charakterami, poczuciem humoru, to i tak będzie milej niż w gburowisku.

— Tylko… rozumie pan, że w żaden sposób nie mogę panu pomóc. Padł pan, jeśli pan padł, ale tak wolno mi zakładać, że pan padł ofiarą pomyłki. To się zdarza. Ja ze swojego numeru, na który niechcący pan zadzwonił, korzystam pewnie z piętnaście lat, więc wykluczone, by na przykład przeszedł on we władanie innego użytkownika, gdy ja — powiedzmy — postanowiłem wszystko zacząć od nowa.

— To tak jak ja — mruknął, jak z oddali zapowiadająca swoje nadejście burza — jak ja. I to może źle wróżyć. Pan jest muzykiem?

Nie wierzę w to, co tu się zaczyna dziać. Przecież tak solidnie staram się nie wierzyć. Nie ma znaczenia to, że ci nagle na jezdnię wbiega czarny kot. Przyhamowujesz, by biedaka nie poturbować, a nie żeby czegoś na miarę życiowych klęsk uniknąć. Nie ma znaczenia, że zamyślony czy wsłuchany w coś ze słuchawek w uszach przejdziesz między odnóżami rozkraczonego słupa. Wahasz się tylko przez sekundę, po czym ruszasz, jakby bardziej pewny siebie. Nie ma znaczenia, że nieznany ci dotąd teleprzybłęda zna twój numer. Przypadek.

Co mu odpowiedzieć? Bo przecież nie rozłączę się jak dzikus. Jestem na tyle dobrze wychowany, że wiem jak się w takiej sytuacji zachować. Ale też powinienem zachować jakieś minimum ostrożności.

— Potrafię używać gitary do prostego akompaniowania sobie samemu albo w towarzystwie przyjaciół. Czy można mnie wobec tego nazywać muzykiem? Mam wątpliwości. Ale jak pan sobie życzy.

— To się świetnie składa! Zakładam, że już pan przestał żartować. Bo wie pan, mnie nie jest do śmiechu. Ten człowiek naprawdę nam się zapodział. Też go właściwie wygarnąłem nie wiadomo skąd… Podobnie jak pana. Dał mi do niego namiary znajomy organista.

— A co ma do tego Paryż? Raczył pan napomknąć… — Coś piknęło, zaklikało i rozmowa się urwała.

Powinienem oddzwonić, jeśli po tak nagłym rozłączeniu rozmówca nie podjął próby powrotu. A! Co tam! Nie mam nic aż tak ważnego do roboty. Można by w końcu nawet przyznać, że w ogóle nie mam czym się zająć. Od tygodni. Spadł mi gościu jak z nieba, gdy z każdego kąta zaczęły mi już wyłazić kłaki samotności. Poczekam albo nie. Jak będzie, to niech będzie. Nawet ta noc — dzięki tej dziwacznie zadzierzgniętej znajomości — jest znośniejsza. Nabrała życia. Zabarwiła się, można by rzec.

Nagle jak Perseida przemknęła mi przez dziurę w mózgu taka myśl: „Wyloguj się”. Nie po raz pierwszy — z zaimkiem lub bez — próbowała zwrócić na siebie uwagę. Jej żywot nieuchwycony jest mgnieniem, toteż staram się zatrzymać ją, gdy dojrzewa. Lecz ona, ta myśl, zanim dojrzeje, spada.

— Na szczęście! — zawsze rzuca za nią bezmyślnie, dla draki, ktoś z tłumu gapiów, jakiś gap.

Tymczasem ona znowu z nadarzającej się żyznej chwili wychyla swój spokój i pęcznieje. Znów i znów. Taki restart z nadzieją, że coś się zmieni. Albo zamieni. W słup.

Tak czekając i nie czekając zarazem, odczułem boleśnie w prawym uchu sygnał wiadomości. Ostatnio do mojego eremu nie zaglądają esemesy, tak jak i nie zaglądają inne heartbreakery. Jeszcze przed popadnięciem w obecny stan coś zaćwierkało, coś zapukało, zatrzasnęło, otworzyło, skrzypnęło, zagrało melodyjkę Nokii, sturlało się dźwiękami po równi pochyłej — słowem: życie. Bez sensu, ale życie. Ale któregoś dnia jej posłuchałem. Powiedziała: „Wyloguj się”, więc jednym pociągnięciem przedramienia oczyściłem blat biurka z tych wszystkich elektrośmieci i zapadłem się. W czeluść fotela. W siebie.

Pewnie bym tak już został do usranej śmierci, ale no właśnie, ta fizjologia. O ile wylogowanie się z gadżetów jest do przełknięcia, to już rezygnacja z walki o jakość powietrza, o poczucie ładu w sferze mikrobiologicznej i racjonalnie przebiegających procesów chemicznych, machnięcie ręką na grawitację: „niech tam sobie robi z moim ciałem, co chce” — nie wchodziła w rachubę. Peonia, jak jeszcze tu ogon jej komety omiatał wszystkie zakamarki mieszkania, słusznie mówiła o mnie, że jestem jak francuski piesek.

— Ooj, chciałabym to zobaczyć, jak sobie radzisz beze mnie. — Towarzyszył tym słowom zimny cug złośliwej satysfakcji, żebym na każdym kroku zdawał sobie sprawę, że małżeństwo było dla mnie zbawieniem.

W esemesie tylko link. Dotykam, kręci się, jest filmik. Słaba jakość. Jakaś restauracja. Nie znam się. To nie moje przestrzenie. Na galerii już usadowili się muzycy. Band składający się z czterech artystów. Stroją instrumenty. Odzywa się bezładnie każdy po swojemu. Pianino, kontrabas, saksofon… Musi być piąty, bo jeszcze samotna perkusja. Idzie. To pewnie on. Filmik jest właściwie prezentacją perkusisty. Od razu konfrontuję go z zapamiętanym głosem z telefonu. Zgadza się. Tak sobie go wyobrażałem. Zasiadł, poprzesuwał talerze, ustawił stopę i statyw werblowy, zrobił krótki popis i zasygnalizował chłopakom rytm. Zaczął się występ.

Jest drugi esemes. Pewnie ciąg dalszy występu. Nie. Krótki tekst. Imię: Beniek; adres lokalu; za trzy dni muszą być w Paryżu; Tomek się znalazł. To ich impresario na Francję. Potrzebny im muzyk, ale wyjazd by był dla nowego tylko przygodą i wdrożeniem się, zgraniem.

Minęło pięć lat, a ja wciąż przyłapuję się na przywiązaniu, które graniczy z dziecinną bezradnością. Bezwiednie gdy trwoga, składam do niej ręce. Ona jednak nie wysłuchuje moich modlitw. Wciąż jestem bezgranicznie sam, wciąż niezdarny do tego stopnia, że hipnotyzuję wnętrze lodówki, a ona nic sobie nie robi ze swojej uwłaczającej mi pustki.

Beńka by pogoniła. Jestem pewny. Peonia jak nikt zna się na ludziach. Na typach ludzkich. W sposób jakiś syntetyczny wyciąga nitkę, która wije się zawsze w celne słowo: „idiota”, „beton”, „ślimak”, a gdy już kogoś zaklasyfikowała, to koniec. Beńka by zaklasyfikowała. Nie byłoby szans na współpracę czy zakolegowanie. Nie ufałaby mu. Zza tej perkusji na filmiku wyzierały — jak stwierdziłaby — „fałszywe małe oczka”.

Wobec braku naturalnej instancji oceniająco–obronnej w niszę wyżłobioną przez dysfunkcję mojej rodziny wcisnął się on. Beniek. Znów zadzwonił. Brzmiał na bardziej zdesperowanego, a może bardziej zdecydowanego, jak ktoś, kto dopiero zrozumiał swoją sytuację.

— Mamy problem i… — głos mu drżał, jakby jeszcze się wahał czy prosić o pomoc, czy się rozłączyć.

— Tak, słucham, co się stało? — W zasadzie byłem gotów mu pomóc, ale czekałem na konkrety.

— Sytuacja jest delikatna. Tomek się znalazł, ale… no, nie w takim stanie, jakiego byśmy się spodziewali. Powiedzmy, że ma poważne problemy zdrowotne. Nie możemy go zabrać do Paryża, a musimy tam grać, bo wisi na tym nasz całoroczny kontrakt.

Skrawek ciszy zaciągnąłem jednym ruchem na siebie jak kołdrę. Tak bardzo chciałem, by powtarzane: „Nie ma mnie!” było prawdą.

— Potrzebujemy muzyka i to natychmiast. A pan… ech, pozwolisz, będę ci mówił jak kolega koledze… noo, więc jestem jakoś dziwnie przekonany, że, Kostku, byś się nadał…

— Ale ja nie gram profesjonalnie! — odruchowo zbyłem jego propozycję, choć pod skórą poczułem dreszcz ekscytacji.

„Oczywiście, nęci mnie perspektywa wyrwania się z tej stęchłej dziury, z jaką dawno się już oswoiłem. Z drugiej jednak strony — miałbym rzucić wszystko i pojechać z nieznajomymi do Paryża czy może jeszcze kij wie gdzie?”

— Wiem, co ci chodzi po głowie, ale uwierz mi, to nie problem. Zrozum, musimy wypełnić kontrakt. To dopiero wtedy, gdy go nie wypełnimy, może być nieprzyjemnie. A tu patrz, spadasz nam jak z nieba. Przecież twoje opanowanie instrumentu wystarczy, żeby zagrać tych kilka koncertów a pan wystarczy, żeby zagrać te kilka koncertów. Zresztą mamy tydzień na ogarnięcie tematu. Poćwiczymy i zobaczysz, będzie dobrze.

Znów się zawahałem. Może to był błąd, może powinienem rzucić słuchawkę i zająć się czymś sensownym. Ale coś w głosie Beńka, jakaś nuta desperacji i nadziei, przekonało mnie, żeby się zgodzić.

Trzy dni później byłem w samolocie do Paryża, a Beniek i reszta zespołu witali mnie na lotnisku, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Dobrze udawali. Gdyby się uważniej przyjrzeć, na wszystkich twarzach widać było zmęczenie i napięcie. Przez pierwsze dni skupialiśmy się tylko na próbach, praktycznie nie opuszczając wynajętego mieszkania, które wyglądało tak, jakby lata świetności miało za sobą co najmniej dekadę temu.

Podczas jednej z prób zauważyłem, że Beniek nerwowo spogląda na telefon. Co chwilę zerkał na ekran, jakby spodziewał się jakiejś wiadomości, która mogłaby zmienić cały bieg wydarzeń. Gdy w końcu zaryzykowałem i zapytałem, co się dzieje, Beniek wymamrotał coś pod nosem: „powinno być dobrze” i wrócił do gry. Atmosfera w zespole była ciężka, napięta jak przed burzą.

Wieczorem, po jednej z lepszych prób, Beniek w końcu mnie zaprosił na spacer po Montmartre. Trochę rozluźniliśmy się przy winie i rozmowie o muzyce, kiedy nagle powiedział coś, co zmroziło mnie od środka:

— Tomek nie wróci. To, co się stało, było bardziej skomplikowane, niż się wydawało. To była sprawa… kryminalna. On… zniknął nie przez przypadek. Chodzi o długi, hazard, powiązania z niewłaściwymi ludźmi.

Zapadła długa cisza. Nie byłem pewien, jak zareagować. Czy powinienem uciekać, wracać do domu, czy trzymać się zespołu, który właśnie wplątał mnie w jakąś ciemną sprawę?

— Ale my nie jesteśmy zamieszani, rozumiesz? — Beniek kontynuował, jakby czytał w moich myślach. — Tylko chcemy grać, żyć z muzyki. Tomek… był problemem, którego już nie ma. Ale ci ludzie… Oni chcą, żebyśmy dalej grali. Grając, spłacamy jego długi. I to jest nasza karta przetargowa.

Każdego wieczoru po koncertach obserwowałem jak Beńka odwiedzało trzech rosłych, elegancko ubranych mężczyzn, którym coś unieruchomiło twarze. Z czasem zauważyłem, że chłopisko, mimo starań o pozory, zaczęło gasnąć, tracić swój entuzjazm. Było oczywiste, że zespół nie jest już tylko grupą muzyków, a każdy nasz koncert to tylko pretekst do załatwiania spraw, o których lepiej nie wiedzieć.

Zacząłem dostawać anonimowe wiadomości z nieznanych numerów — krótkie, tajemnicze, niczym wrzutki z filmów sensacyjnych. Początkowo je ignorowałem, ale w końcu skusiłem się, żeby je otworzyć. Zawierały instrukcje, które zaczęły prowadzić mnie w miejsca znane tylko paryżanom — ukryte jazzowe kluby, wąskie przejścia między kamienicami, dachy z widokiem na miasto. W końcu dotarłem do starej piwnicy, gdzie Beniek czekał z butelką whisky.

— To już koniec, stary — powiedział, jakby to była nasza ostatnia rozmowa. — Nie zdołałem tego zatrzymać. To nie tylko długi Tomka. Oni chcą więcej, wciągają nas w coś większego, coś, z czego nie ma wyjścia. Trzeba wyjechać zanim zamkną nas w tej pułapce na zawsze.

Nazajutrz zespół wsiadł do autobusu i odjechał na koncert w Lyonie. Beniek, wykorzystując jakieś zamieszanie na dworcu, rozpłynął się niepostrzeżenie, a ja… zacząłem iść. Spokojnie, równym krokiem, jak bym był na spacerze ze swoją rówieśnicą. Nic się nie zdarzyło. Nikt mnie nie szukał, nikt za mną nie wołał. Oświetloną słońcem drogą, która gładko przecinała rozległą dolinę, niepostrzeżenie wszedłem w niekończący się łan lawendy. Oszołomił mnie jej fiolet, odurzył zapach. Poczułem się wolny.

A za mną, krok w krok snuły się słowa zapamiętane z młodych lat:

Nie ma nieba ni ziemi, otchłani ni piekła,

Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma.

* * *

— Koniec. Dziękuję, że wytrwałaś… wytrwała pani…

— OK, może tak być. Powiedzmy, że tym opowiadaniem kupiłeś przepustkę do kręgu moich kolegów. Podoba mi się… Jeśli wszystkie kawałki tworzysz na takim poziomie, to sprawa jest godna uwagi, Kostku.

— Dzięki! Uou, co za dzień! — wydarł się niespodzianie. Napełnił szklankę sokiem jabłkowym i wykonał gest toastu.

— Żeby nam się szczęściło. Niech glosy stadami się zlatują karmione naszą wyobraźnią, by nie brakowało nam pomysłów na ciekawe i wartościowe teksty!

— Co za toast! — rozpłynął się Kostek. Zabrzęczało szkło, jak przed godziną kościelna sygnaturka, nawołująca do celebrowania świętej chwili.

Przysiedli, gotowi do rozmowy o historii, która wybrzmiała, stając się początkiem czegoś, co jeszcze parę chwil temu wydawało się niemożliwe.

— Peonia? Ładne. To prawdziwe imię?

— Wszystko jest tu prawdziwe. Mam takie przekonanie: poza tym wszystkim, co przekształca zwykły komunikat w dzieło sztuki, najbardziej liczy się prawda. Nawet jeśli tematem opowiadania jest zdarzenie zmyślone, to usprawiedliwić ten wysiłek twórczy może tylko prawda, która wyziera z innego poziomu, np. z symboliki.

— Barman polonista?

— Studiowałem w Getyndze filozofię. Peonia śpiewała tam w znanym chórze Filipa Herreweghe, a ja zwariowałem najpierw na punkcie Bacha, a potem — najpiękniejszej sopranistki na świecie.

— Z Getyngi do Orska? Co za pomysł?!

— To było pięć lat temu. Chór dawał w Polsce koncerty. Głównie w kościołach. Wyruszyłem za ich autokarem swoim suzuki. Uwielbiam motocykle.

— W odróżnieniu ode mnie…

— Od pewnego czasu i mnie z tą pasją nie po drodze. Jedna „Pasja” mi nie mija: Mateuszowa Bacha, motocyklowa natomiast… to smutna przeszłość.

— Co się stało? Mów jaśniej, Kostku.

— Po koncercie w warszawskich Łazienkach Peonia postanowiła wyruszyć w trasę do Orska nie z zespołem, tylko ze mną. Mknęliśmy trasą szybkiego ruchu na wschód. Rzadko mnie tym uszczęśliwiała, więc gdy czułem ją wciskającą się w moje plecy, byłem wniebowzięty. Dotarliśmy na miejsce godzinę przed autokarem. Porozglądaliśmy się po tej mieścinie, a potem, gdy przyjechała reszta, musieliśmy się rozstać. Kobiety były zakwaterowane w hotelu „Safo”, a ja razem z trzema śpiewakami przenocowaliśmy na plebanii. Nazajutrz dość wcześnie zaczął się ruch, bo koncert zaplanowany był w kościele po sumie. Zadzwoniłem do Peonii. Powiedziała, że wszystko jak najlepiej, że teraz jedzą śniadanie, a potem mają mieć jeszcze próbę i na godzinę przed występem chciałaby się ze mną spotkać przed wejściem do „Safo”, żebyśmy spacerkiem przeszli się do kościoła. Poszedłem, czekałem, wszystkie kobiety wyszły, dziwiły się, że tam się kręcę, w końcu mimo zakazu odnoszącego się do mężczyzn poszedłem na recepcję… Znaleziona została po czterech dniach wielkich poszukiwań. Martwa, sama, w lesie. Niczego nie wykazały ekspertyzy. Minęło pięć lat, a najmniejszy nawet znak zapytania nie zniknął. Pochowana została na orskim cmentarzu, więc i ja się tu zacząłem zadomawiać, żeby być przy niej. Kiedyś może zechcesz poznać tę wyjątkowa dziewczynę. Jest unieśmiertelniona w zapiskach z Getyngi. Na to jednak musi być inny czas, specjalny…


Ze „Świtańca” wchodziło się do parku przez wyrwę w ceglanym murze zostawioną na pamiątkę wojny przez sowiecki czołg. Można było spacerować dowolną aleją. Każda miała coś do zaoferowania. Jedna wiodła do cokołu, na którym nie stoi żadna figura, a napis głosi jakąś prawdę, co do której ludzkość jest przekonana od tysięcy lat, a wciąż traktuje ją ze śmiertelną nomen omen powagą. Inna aleja, wiodąc nas przez starą część parku, doprowadza do wielkiego leju po niemieckiej bombie, która wybuchła tu 10 września 1939 roku. Teraz ta rana wypełniona jest obficie czerwienią dzikich róż. Trzeba jednak — by nie zabłądzić — iść dokładnie na wschód, wtedy przejdzie się wzdłuż dogorywającego pałacu Arskich i zza bukszpanowego labiryntu wyjdzie się na pole golfowe z dwoma stawami, połączonymi stojącym w rozkroku jak Kolos Rodyjski szklanym gmachem.

Kordelia, ciągnąc za sobą ten śmiesznie mały jak na przeprowadzkę bagaż, gotowa była delektować się pięknem starego parku do późnego popołudnia. Miała też po rozmowie z Kostkiem Deską wiele do przemyślenia. Była przejęta, ale też jakaś dodatkowa wstąpiła w nią motywacja, by nie skreślać Orska tak łatwo, że ma on w sobie tak wiele do zaoferowania…

Liczyła na rozmowę z dyrektorem, o którejkolwiek godzinie by do niej doszło. Wciąż wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi. Rozgościła się na jednej z ławek i pół leżąc, zwróciła twarz ku słońcu.

Poczuła taką błogość, jakiej zazwyczaj doświadczała w weekendy, kiedy przyjeżdżała do rodziców po tygodniu nauki i w piątkowy wieczór, wziąwszy prysznic, otulała się swoim białym, miękkim szlafrokiem. Wchodziła w świetlny zaułek z książką lub szkicownikiem i delektowała się tą chwilą tak długo, aż przybiegał po nią pieszczotliwy, modulowany specjalnie dla niej głos ojca z zaproszeniem na pogaduchy przy kominku. Poczuła ulgę, gdy zdała sobie sprawę, że jest szczęściarą: nic w jej życiu wraz z maturą definitywnie się nie kończy. Nadal będzie się czuła bezpiecznie, mając rodziców na wyciągnięcie ręki.

Otworzyła zupełnie nowy notatnik, który kupiła sobie tuż przed wyjazdem z Ugorowa w księgarence przy Rynku. Napisała dwa zdania i natychmiast zamknęła, jakby tylko w tym celu ten czterystustronicowy raptularz zaistniał w jej skromnym dobytku.

O czasie

W istocie zawsze chodzi o to,

czy mamy dla kogoś czas.

A może jeszcze bardziej: czy dla siebie go mamy wystarczająco dużo…

Niezdecydowanym ruchem nałożyła na pióro skuwkę. Jej uwagę skupiły na sobie szczegóły. Te obce, w których kręgu odtąd przez nieokreślony jeszcze czas przebywać będą rzeczy przywiezione w niewielkich rozmiarów obłej walizce. Spojrzała na nią i z czułością się uśmiechnęła. „Wierna towarzyszka” — przemknęła myśl i wspomnienie, jak przedśmiertny film. Tyle podróży! Rodzice nie żałowali pieniędzy na „rekompensatę” — jak żartowali. Zdawali sobie sprawę, że tamta decyzja o wyprowadzeniu się z Warszawy do prowincjonalnego Ugorowa zaważyła na losach córki. Mizantropia i zaczątki depresji nie mogły się wziąć nie wiadomo skąd u dziewczyny tak żywiołowo radosnej i towarzyskiej, jaką Delcia była w latach praskich.

Podróże okazały się w tej sytuacji skutecznym antidotum. Po wakacjach na kursie językowym w Bournemouth była na tyle silna, by już bez większych nerwic przejść przez kolejną zmianę. W nowej szkole nie ujawnił się w najmniejszym stopniu samotniczy charakter, a w jego miejsce zaczęła rozkwitać piękna, pewna siebie, silna osoba, pełna zdrowego, społecznego buntu i gotowa zmieniać świat.

O wakacie w podstawówce oddalonej od Ugorowa o trzydzieści kilometrów doniosła jej matka, która w tym czasie była wicedyrektorką ośrodka doskonalenia nauczycieli. Del miała za sobą maturę w liceum pedagogicznym i nie wyobrażała sobie, żeby nie kontynuować nauki. Marzyła o anglistyce, rodzice jednak byli nieprzejednanie pragmatyczni.

— Angielski już znasz na poziomie proficiency — przekonywał ojciec. — Niegłupio byłoby pójść na SGH, ale z twoją matematyką… wątpię… Poszukaj czegoś sensownego.

W tej atmosferze, gdy pojawiła się szansa na zatrudnienie w Orsku, nowe argumenty posypały się na domową agorę. „Dostaniesz umowę. Zaczniesz gromadzić środki na funduszu emerytalnym. Poczujesz finansową niezależność, a to dopiero znaczy dorosłość. Będziesz miała rok spokoju, by wybrać sobie jakieś studia zaoczne. Będziesz zarabiała i studiowała.”

Zapaliła się, a gdy w ruch poszła też jej bujna wyobraźnia i zobaczyła siebie w słodkim mieszkanku, w stylowym przedwojennym modrzewiowym domu nauczyciela, gdy pomyślała o tych godzinach celebrowania jej najbardziej ulubionego nabożeństwa: domatorstwa — było po dyskusji.

Rodzice byli szczęśliwi. Mieli swoje lata, późno znaleźli do siebie drogę, a gdy na świat wyrwał się w ostatniej chwili „śliczny Motylek”, ich życiu zaczęły towarzyszyć najprzeróżniejsze lęki. Wprawdzie ojciec, obniżając tembr głosu, by robić wrażenie mędrca przyobleczonego w togę, pouczał, że te wszystkie straszydła trzeba brać na dystans, ale on sam chyba najoporniej się ich pozbywał. Teraz, gdy przyszłość córki zaczęła się klarować, oboje mogli ze spokojem zerkać na zbliżającą się starość.

Nie wiedzieli jednak, że poranny spacer po wiosce przygnębił Kordelię. Potem dopełniła goryczy niefortunna rozmowa z zastępującym dyrektora nauczycielem edukacji dla bezpieczeństwa.

Ławeczka zaczęła uwierać. Del wstała — trochę też po to, by w ruchu otrząsnąć niepokoje, jak ci starowiercy, którzy wierzą, że jeśli człowiek chce utrudnić diabłu dostęp do duszy, musi nieustannie wędrować. Postanowiła więc wziąć do ręki książkę i czytać ją, krążąc w pobliżu „swojej” ławeczki. Nie zrobiła jednak nawet kilku kroków, gdy pod nogi spadła jej jak liść kartka z zeszytu w kratkę. Na pierwszy rzut oka poznała, że to od mamy. Odkąd dziewczyna weszła w etap stopniowego rozluźniania więzów z domem, porozumiewały się w ten archaiczny sposób. Miał być wysłany czy podrzucony? Mniejsza o to. Grunt, że to do niej i że nie naruszy Kordelia tajemnicy korespondencji, gdy pozna treść skierowanego do siebie listu.

.

Córeczko,

czytam kolejną biografię, tym razem o Żeromskim, i towarzyszą mi nie pierwszy raz myśli o przypadku, który rządzi losem człowieka jak chce: w jednej historii sytuacja materialna i potencjał intelektualny domu ma znaczenie, innym razem — nie. Teraz, gdy wspominam Twoje pierwsze sukcesy pisarskie, czuję się do pewnego stopnia odpowiedzialną za przekazany Ci gen. Zawsze nasz dom przepełniony był miłością do rzeczy wzniosłych. Jeśli nie zakotwiczą się w Tobie na tyle, by uczynić Cię pisarką wybitną, to będą kolejnym szczeblem na drabinie prowadzącej ku sławie. Może pochwyci ten nimb Twoje dziecko…

„A więc to zaledwie szkic, próba zatrzymania przelotnej myśli” — włożyła z powrotem matczyny rękopis pomiędzy stronice książki. Czuła się zażenowana i wzruszona zarazem.

Z upływem dnia zaczęło się w jej myślach przejaśniać. „Adresik” okazał się rozległym nowoczesnym budynkiem ustawionym nad przesmykiem łączącym dwa stawy, pamiętające jeszcze czasy świetności rodu Arskich. Na skraju parku, w którym Kordelia czuła się już jak na swoim, wylegiwały się pozostałości po ich klasycystycznej rezydencji. Kiedyś własnością dziedziczoną przez niemal dwieście lat był i Orsk, i Ugorów, i liczne wioski na rozległej połaci ziemi. Po 1863 roku, gdy pałac opustoszał, a miejsce zaangażowanych patriotycznie właścicieli zajął emerytowany generał carski — niejaki Skowron — wystarczyło pięć lat, by dumna niegdyś siedziba polskiego szlachcica zaczęła przeistaczać się w entropijną ruderę. Nie ruinę, po której przeszły buciory żołdactwa, ale spokojnie degenerujące się grzybami, machami, rdzą i próchnem podwaliny, ściany, filary, kominy i dachy.

„Tu musi być pięknie o każdej porze roku” — ni stąd, ni zowąd pomyślało się Kordelii, gdy rozkoszowała się wdychanym zachłannie powietrzem, nasyconym świeżością i zapachem olejków eterycznych hojnie rozpylanych przez imponujący drzewostan parku Arskich. Poczuła jakiś wyjątkowo silny rodzaj przymusu wycofania się z nieopatrznie rzucanych deklaracji o tym, że jak tylko nadarzy się okazja, ten epizod wiejski bez sentymentu przerwie, by wrócić do Warszawy. „Jeszcze nic nie zostało postanowione. Nie jestem do niczego zobowiązana. Nie jestem z nikim związana, niczym nie jestem ograniczona. Wolność! To właśnie jest wolność. O nią muszę dbać przede wszystkim. Bo jeśli najważniejszym, co chcę robić w życiu, jest pisanie, poszukiwanie takich miejsc, jak to w Orsku, jest rzeczą najrozsądniejszą” — omal nie przeszła w tryb głośnomówiący. — „A może by tak nie wiązać się ze szkołą?… Tylko z kopyta rzucić się w pogoń za sukcesem?…” Podniecona tą wizją, zerwała się z ławki i kilka kroków zrobiła energiczniej. „Ale co będzie, jak zasilę szeregi chudych literatów?” — zwolniła. Zrzedła jej mina. Wyobraziła sobie te miesiące walki o przetrwanie, gdy żadne z licznych wydawnictw, którym złożyła swoją ofertę w postaci debiutanckiej powieści, nie raczyło odpowiedzieć tak czy siak. „Szkoła da mi stałe dochody. Będę się czuła bezpiecznie. Może nie będzie to sytuacja sprzyjająca pisaniu, ale też niewykluczone, że praca z dziećmi mnie zainspiruje, otworzy oczy na sprawy, które mi są obce. No i te wszystkie praktyczne rzeczy, o których mówili mi rodzice. Dość marudzenia! Żadnych ruchów wstecz”.

Wystarczyły proste wyjaśnienia, jak od strony szkoły lub baru iść, by dotrzeć na miejsce, które na nową nauczycielkę czeka przyjaźnie i gościnnie, a także, jak się okazało z bliska — wytwornie. Teraz miała przed sobą pierwszą noc w mieszkaniu, które ktoś nazwie nie wiedzieć czemu penthausem. Rzeczywiście, jak na warunki, których spodziewała się jako nauczycielka przybyła z niedalekiego miasteczka, mieszkanie, zaproponowane jej zamiast tego w domu nauczyciela, mogło robić wrażenie. Zasługiwało na miano apartamentu, luksusowego lokum, ale dalibóg nie celi jakichś tam sióstr.

Portyk wejściowy, w którym na przestrzał, od strony parku i od strony drogi, obracały się potężne, szklane drzwi, ozdobiony był rzeźbą w stylu Igora Mitoraja, wykonaną — jak informuje mosiężna tabliczka przytwierdzona do ściany — przez tutejszego artystę metaloplastyka. Przedstawiała dwie unoszące się sylwetki kobiece, których nagość okrywała — a może bardziej uwydatniała — zwiewna, jedwabna tkanina. Przez tę szklaną turbinę wchodziło się na hall, cały ze szkła i przykrywający szklaną podłogą krystalicznie czystą wodę przesmyku, gdzie jak w akwarium gromadziły się wielokolorowe ryby różnego gatunku i różnych rozmiarów. Po prawej stronie, pokonując trzy stopnie, wchodziło się na taras recepcyjny, z którego można było przemierzyć trzy piętra klatką schodową z balustradą, nawiązującą stylistyką do rzeźby, lub windą kursującą jak tłok cylindra wielkiego silnika. Na ścianie stanowiącej zamknięcie tarasu recepcyjnego widniał napis z lanego szkła w kolorze ciemnej, szlachetnej czerwieni, z wyeksponowanym anagramem: Studio Aktywnego Formatowania Osobowości „SAFO”; niżej zaś — Dom Pracy Twórczej.

Oszołomiona, zatrzymała się pośrodku hallu z głową skierowaną ku sklepieniu. Wtem z tarasu recepcyjnego ruszyła w jej kierunku kobieta. Może dziesięć lat starsza od Kordelii. Ubrana była w szykowny żakiet, białą bluzkę zapiętą pod szyję i krótką, obcisłą spódnicę. Delikatny makijaż podkreślał subtelną urodę, która w tym miejscu zdawała się czymś nieodzownym. Wyraziła kurtuazyjnie radość z powodu przybycia lokatorki, której siostry wyglądały z niecierpliwością od kilku dni, odkąd powiadomiono kobiety o decyzji dotyczącej korekty regulaminu określającego sposób funkcjonowania rezydencji.

— Jestem administratorką lub, jak wolisz, matką przełożoną. Mam na imię Attis i do mnie, używając tylko imienia, możesz się zwracać z każdą sprawą. Ten nowoczesny budynek to jedno z pierwszych architektonicznych dokonań sztucznej inteligencji. Zaprojektowany w pracowni ZAiCO & company, wydrukowany został na tym miejscu ze specjalnie wzbogaconej i hartowanej masy szklanej pochodzącej z wytopu tutejszych polodowcowych piasków, z których w XIX stuleciu korzystała huta generała Skowrona — recytowała wyrazistą dykcją jak przewodniczka. — Nie jesteśmy zakonnicami, pozwalamy tak z siebie żartować i same chętnie takie żarty stroimy. A choćby dla kamuflażu. Bo zrzeszamy nieprzeciętne, twórcze kobiety, skrzywdzone przez mizoginiczny świat. Każda z nas ma za sobą traumatyczne przeżycia, wygrany proces i zasądzone tytułem zadośćuczynienia spore pieniądze przekazane organizacji feministycznej Studio Aktywnego Formatowania Osobowości (w skrócie: SAFO). Orsk nie jest prekursorską placówką, ale jedną z pierwszych. I nie wszystkie placówki to domy pracy twórczej. Większość to domy opieki, a głównie ośrodki wychowawcze i domy samotnej matki.

— Dlaczego więc ja?

— To efekt twoich poszukiwań wydawcy i udziału w konkursie literackim na opowiadanie. Zarząd organizacji, składający się z dziesięciu kobiet reprezentujących prestiżowe ośrodki uniwersyteckie, obserwował twój rozwój, postępy. Przeczytałyśmy debiutancką powieść… Jesteś bardzo młoda, ale widzimy, że warto w ciebie zainwestować. Poszerzyłyśmy więc formułę statutu i otworzyłyśmy szerzej nasze drzwi. Chcemy, żebyś skupiła się na własnej twórczości, na poszukiwaniu własnego języka itd. Ale też proponujemy ci poprowadzenie konwersatorium dotyczącego twórczości naszej patronki i jej postawy życiowej. To tyle na początek. Jeszcze nie raz będziemy mogły wrócić do tej rozmowy, teraz jednak przekażę cię w ręce mojej przyjaciółki, która jest opiekunką trzeciego piętra, gdzie znajduje się przygotowany dla ciebie penthaus. Kleis, gdy za chwilę się pojawi, zaprowadzi cię na miejsce. Z nią omówisz wszystko, co będzie na początku cię nurtowało. Wiem, że możesz być tym dniem zmęczona, dlatego nie zatrzymuję. Proszę, czuj się u nas jak w rodzinie i niech ci wena twórcza dopisuje.

Zręcznie wstała, po czym wyciągnęła do Kordelii rękę zdecydowanie i sprężyście jak rasowa businesswoman. Dziewczyna zachowała się stosownie do wzorca i w tym momencie, gdy ściskały wzajemnie dłonie, pojawiła u krańca korytarza na trzecim piętrze „siostra” identycznie wyglądająca jak Kleis. Weszła do windy i błyskawicznie znalazła się obok nowej lokatorki. Przełożona przekazała jej Kordelię i wróciła do przerwanych zadań w głębi tarasu recepcyjnego, te zaś, nieustannie konwersując, przemieściły się szklaną kapsułą na górę.

— Będziemy sobie mówiły po imieniu, prawda? Kleis.

— Będzie mi miło. Kordelia — zrewanżowała się podopieczna, nadstawiając intrygującej „siostrze” policzek. Ta jednak zręcznie zastosowała unik, który spowodował przewartościowanie tego gestu. Po wydawać by się mogło przypadkowym spotkaniu ust, nastąpił długi, namiętny pocałunek. Zawirowało Kordelii w głowie. Niczego podobnego w życiu jeszcze nie doświadczyła. Oczywiście, kiedyś całowała się z chłopakiem i wydawało jej się, że to najbardziej emocjonująca forma wzajemnego dostarczania sobie sensualnych wrażeń. Kleis przeszła jednak nad tym do porządku dziennego.

— To twoja karta magnetyczna — otworzyła drzwi i włożyła kartę do portu. — Masz do dyspozycji dwa salony, nieduże, ale przytulne. Tu sypialniany. Z tego drugiego masz wyjście na taras. Z niego roztacza się naprawdę piękny widok, ale korzystają z niego lokatorki trzech mieszkań usytuowanych na tym piętrze. Mam nadzieję, że nie będzie ci to przeszkadzać. Jest dużo zieleni na dachu naszego domu, więc jak będziesz z tego tarasu korzystała, możesz być pewna dyskrecji. Są leżaki, można też pracować tam z laptopem, jest dostęp do prądu, do USB, wszędzie mamy Wi–Fi. Ale słuchaj, jeśli mimo wszystko cokolwiek ci nie będzie pasowało, wal śmiało. Wystarczy że użyjesz domofonu.

— Jestem w szoku. Możesz mnie zostawić samą? Muszę się pozbierać. Pomyśleć, ale przede wszystkim umyć.

— Jasne. Potem zjedź na minus jeden. Tam masz bez ograniczeń basen i spa. Przyjdź koniecznie. Poznasz resztę dziewczyn. Jednak teraz jeszcze proszę cię o parę minut cierpliwości, bo jestem zobowiązana wprowadzić cię w ideę, której owocem jest ten gmach i instytucja.

Usiadły przy owalnym szklanym stoliku w hallu przy wejściu do apartamentu Kordelii. Attis rozłożyła kilka kartek, które przygotowane były do podpisania po rozmowie wprowadzającej.

— Rozumiem twój stan… Mówisz, że jesteś w szoku. Ten okazały budynek nazywany jest w okolicy po prostu hotelem. To pierwsze nieporozumienie. Drugie — nazwa firmy: Dom Pracy Twórczej „Safo”. Wreszcie trzecie — nazywanie nas zakonnicami. Oczywiście, jest różnych przekłamań i błędów znacznie więcej, ale gwoli wprowadzenia skupmy się na tych trzech. Pierwsze. W tym budynku, który jest arcydziełem współczesnej architektury, nie da się zamieszkać na prawach gościa hotelowego. Jest miejscem pracy, wypoczynku, wolności i bezpiecznego zdystansowania się wobec świata. Korzystać z niego mogą tylko kobiety, które zdobyły się na heroiczny akt niezgody na hegemonię mężczyzn, przejawiającą się różnymi formami przemocy. Przygarnięte i zatrudnione tu dziewczyny mają przyznany przez sąd status cywilny osoby wolnej, zatrudnionej w DPT „Safo” na mocy umowy o pracę. Ponadto jako osoby współtworzące organizację pożytku publicznego, działają zgodnie z ideą i porządkiem zapisanym w statucie. Statut najprecyzyjniej określa… no właściwie wszystko. Liczę, że go uważnie przestudiujesz. Jest dostępny w recepcji, którą już znasz, i na naszej stronie internetowej.

Z drugiej kwestii wynika twoja obecność. Przecież nie jesteś ofiarą męskich nadużyć. Jeśli przyjmiesz tę ofertę, zgodnie z ustaleniami władz zwierzchnich obejmiesz Katedrę Myśli i Słowa „Safo”. Będzie to wewnętrzny instytut badający i interpretujący dzieła tej starogreckiej poetki i filozofki w kontekście współczesnych wyzwań feminizmu. Mamy w związku z tym zadaniem podpisane stosownej umowy. Ciebie dotyczy szczególnie ta, która czyni cię studentką, a zarazem naukowczynią UW. To będzie twoja podstawowa praca, a swego rodzaju odskocznię będziesz miała w postaci kilku godzin w miejscowej szkole podstawowej. Ustaliliśmy dziś w rozmowie telefonicznej z panem dyrektorem Andrzejem Kotem, że będziesz uczyła języka polskiego w klasie piątej, ale z planowanego wychowawstwa chyba zrezygnujemy, żeby nie obarczać cię nadmiarem obowiązków i problemów. Co pewien czas będziesz się dzieliła swoimi przemyśleniami z rezydentkami DPT „Safo”. Liczymy, że za dwa lata będziemy gotowi do zorganizowania w Orsku międzynarodowego sympozjum safologicznego pod patronatem Wydziału Polonistyki UW.

Co do trzeciego nieporozumienia. W takim środowisku, bardziej niż np. w mieście, DPT „Safo” podlega inwigilacji. Przede wszystkim tej najprostszej, tradycyjnej, męskiej. Nie walczymy z tym zjawiskiem, uznając je za naturalne i nieszkodliwe. Natomiast konsekwentnie i bezwzględnie przestrzegamy statutu jak reguły zakonnej. W nim jest między innymi paragraf dotyczący uniformów używanych przez rezydentki a także zalecenie, by dziewczyny zwracały się do siebie per „siostro”. Wykluczone jest również przebywanie mężczyzn na terenie ośrodka — pod jakimkolwiek pozorem, chyba że zaszłaby jakaś wyjątkowa okoliczność, np. interwencja służb ratowniczych i policji w sytuacji pożaru.

Przemyśl to wszystko i gdy tylko będziesz gotowa, by się ustosunkować do tej oferty, daj mi znać. Tymczasem miłego popołudnia i wieczoru. Na minus jeden mamy oprócz spa świetną stołówkę, którą dla jaj nazywamy refektarzem, choć trafniej by było nazywać ją „Rajem w Gębie”. Z tego piętra można by tak naprawdę się nie wyprowadzać. Zobaczysz…

Kleis zgodnie z obietnicą nie przeciągała spotkania. Energicznie i pewnie wstała i wyszła z gracją, operując pięknie wyrzeźbionymi nogami i pupą — niczym miss świata. Wtem zatrzymała się, obróciła i rzuciła żartobliwie:

— I pamiętaj o najważniejszym: żadnych facetów!


„Co to jest, u licha? Zwariowałam? Mam zwidy? Sny na jawie? Co to jest?!” — Wyjrzała przez okno od zachodniej strony, gdzie urządzony był nieduży aneks kuchenny wyposażony we wszystko, czego dusza zapragnie. „I ja rano marudziłam, nazywając to miejsce dziurą!” — Przesunęła drzwi i wyszła na taras. Sierpień się kończył, ale słońce jeszcze żwawo zapraszało do kąpieli w jego promieniach. W szpalerze pnących róż wkomponowana była obszerna, szklana kabina prysznicowa, wyposażona we wszystko, co potrzebne. Rozebrała się, weszła i poczuła na sobie błogi strumień wody o odpowiedniej temperaturze i sile. Nie mogła się nasycić. Aż w końcu urządzenie samo zaprzestało świadczenia tej rozkoszy. Dziewczyna wsunęła stopy w białe, lateksowe klapki, zdjęła z wieszaka biały szlafrok, narzuciła go na mokre ciało i nie zawiązawszy paska, półodsłaniająca się co krok raz i drugi przeszła się wzdłuż dachowego ogrodu. Zapragnęła wykrzyczeć radość i zachwyt, ale pomyślała, że czeka ją jeszcze spotkanie na dole, w spa. Rozczesała mokre włosy, zawiązała szlafrok i zjechała na minus jeden.

Sektor relaksacyjny z basenem i kabinami spa otworzył się przed nią gęstym od pary powietrzem. Wszystkie kobiety były nagie, więc i jej nie pozostawało nic innego, jak pozbyć się okrycia. Poczuła się wolna i szczęśliwa. Zeszła ostrożnie do basenu i gdy się zanurzyła, powolnymi ruchami zaczęła odpychać wodę. Płynęła miarowo, zachwycająco, raz, drugi i trzeci przemierzając długość basenu. Dziewczyny spoglądały na nią ukradkiem, trochę nieśmiało dawały znać, że akceptują jej urodę, że zasługuje na to, by tu z nimi dzielić tę przestrzeń stworzoną wyłącznie dla takich jak one. Podchodziły do niej, przedstawiały się, zamieniały po kilka zdań. Temperatura i wilgotność pomieszczeń spa dawały o sobie znać na atłasowych ciałach tych, o których nie sposób było myśleć inaczej, jak tylko w kategoriach najwyższej doskonałości. „Oto piękno! Oto cud! Oto dar!” — werbalizowało się zza ciemnej, szklanej ściany czyjeś tłumione pragnienie, gaszone bezwzględnie czym się dało, ale i poddające się czasem wobec naporu libido.

Gdy „nowa”, przyglądając się współpensjonariuszkom, myślała: „I to mają być te ofiary mizoginicznego świata? Te porzucone, bite, gwałcone?…” — poczuła czyjąś rękę w swojej dłoni.

— Cześć, jestem Selene. Mieszkam też, jak ty, na trzecim piętrze, ale mnie nie widziałaś. Zresztą nie znasz tu prawie nikogo, bo — to zrozumiałe — każda z nas była czymś zajęta, a teraz możemy wreszcie być razem. Podoba ci się u nas, Del?… Och, sorry. Wszystkie zostałyśmy poinformowane o twoim imieniu i co cię do nas sprowadza, ale ja od razu twoje tak sobie przerobiłam. Nie gniewasz się? Mogę tak do ciebie mówić?

— Nie gniewam się, też coś! Nawet mi się podoba taka forma. Nikt tak do tej pory nie mówił do mnie. Jesteś pierwsza, Selene… Naprawdę Selene? Czy to nie jest imię jednej z przyjaciółek Safony?

— Tak, i to niejedyne. U nas większość z „sióstr”, wstępując do „zgromadzenia”, porzuca dawne, a przyjmuje takie, które brzmi literacko, a sześć z nas wywiodło nowe imiona wprost z życia lub twórczości naszej patronki.

— Łał, imponujące!

— Wpadnij do mnie na dłuższe pogaduchy. Z nami na trzecim piętrze mieszka jeszcze Kleis, ale ją już poznałaś. Ta dziewczyna, która teraz wchodzi do sauny parowej, mieszka na drugim piętrze i zajmuje się biblioteką. Ma na imię Anaktoria. To dzięki niej mamy pewnie ze dwadzieścia egzemplarzy piwowskiego zbiorku „Pieśni” Safony; będą do dyspozycji na twoich zajęciach. Tak się cieszę! — pisnęła z niekłamaną radością Selene i pocałowała Kordelię w usta, po czym zanurzyła się w wodzie i odpłynęła.

Czy na dworze zapadał już zmrok? Ze strefy spa nie sposób to zobaczyć. Zapamiętałe w adoracji swoich ciał „siostry safonki” opadały z sił i to był jedyny zegar odmierzający czas dopalania się każdego wieczoru. Omdlewały szczęśliwe i spełnione, zasypiając w łóżkach, z których rano pełne zapału i nowych wyzwań wyfruną jak wolne ptaki, przez nikogo do niczego niezmuszane.


Kordelia przebudziła się. Jakiś promień słońca figlarnie błysnął jej prosto w oczy, by potem delikatnie spocząć na dziewczęcej piersi pozostawionej samej sobie na obrzeżu lekkiej kołdry. Sięgnęła jakby odruchowo po wczoraj napoczęty szkicownik i zaczęła pisać swoim czarnym, niezastąpionym parkerem.

O marności

Dobrotliwie uśmiechnięte niebo spogląda z mądrością na krzątaninę człowieka. Sprawy wczorajsze jeszcze się przewracają po ulicach, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Niebawem i tak ktoś je sprzątnie, jeśli nie trafią w jakimś celu na dłużej do analizy czy recyklingu.

Z ekranu monitora, na którym wyłania się z niebytu kolejny mój krótki tekst, kursor puszcza do mnie oko, gdy tymczasem mój Kohelet pomrukuje, grając na strunach porannej niechęci do umysłowego wysiłku: „Wszystko będzie wcześniej czy później tylko śmieciem”. Wyraźnie próbuje przekonać mnie do dystansu, do wałkoństwa, a ja nie upieram się, że stać mnie na niezłomność. Więc piętrzą się zdewaluowane słowa, zalewają, zasypują, duszą. Kontenery nie domykają się, stękają, pękają w szwach, a pejzaż intelektualny przypomina świat po katastrofie.


Przepisała ten drobiazg, błyskawicznie i profesjonalnie, w nieprawdopodobnym tempie, każąc wszystkim palcom biegać po klawiaturze złotego laptopa. I widziała boginka, że tekst jest dobry, toteż nagrodziła się pozwoleniem na kawę. Ekspres tylko czekał na tę chwilę. Filiżanka napełniła się gorącym, czarnym napojem i uśmiechnęła się do dziewczyny czekoladowym emotikonem na apetycznej piance. Wyszła na taras. Usiadła w wygodnej sofie z twarzą zwróconą na wschód. „Nawet pewnie przez myśl im nie przejdzie, że jestem tu przyjmowana jak królowa” — pomyślała, wyobrażając sobie spotkanie z rodzicami. „Czuję, że tu będzie mi się chciało żyć, będzie mi się chciało kochać, będzie mi się chciało tworzyć, będzie mi się chciało uczyć” — promieniowała szczęściem i instynktownie zapragnęła natychmiast się tym swoim dobrym samopoczuciem podzielić.

O odmianie losu

„Cześć Mamo,

mam nadzieję, że ci nie przerwałam snu. Nie mogłam się doczekać, żeby o tym wszystkim, co mnie tu wita, z tobą porozmawiać. Jeszcze wczoraj rano byłam zrezygnowana, przygnębiona i niemal wściekła. Nie wiedziałam kogo obarczać winą za rysującą się przede mną przyszłość. Byłam pewna, że jeśli się nie wyszarpnę z tej matni, póki mam siłę, zgnuśnieję tu i zginę.

Tymczasem obok mnie biegły, śmiejąc się z udanej psoty, chochliki losu…”

Długo jeszcze pisała pierwszego po przebudzeniu maila, a gdy był gotowy, jednym klepnięciem entera wystrzeliła go w kosmos.

Wróciła do salonu i znów sięgnęła po czarny szkicownik, by uchwycić w locie kolejny pomysł. (Niby to metafora, ale poważnie: nie przypadkiem myśl jest lotna albo ociężała i nie jest w stanie w związku z tym szybować; jeśli zaś już potrafi wywijać podniebne piruety, to staje się zarazem nieuchwytną; zastanawia też jej niezależność: ten, w którego głowie myśl się zrodzi, musi z pokorą przyznawać się do ograniczonych praw własności wobec owej myśli: bywa bowiem, że ta sama idea potrafi się objawić jednocześnie w dwóch głowach, a tylko od reakcji na jej obecność, właściwości mózgu i temperamentu zależy, gdzie się raczy zagościć i rozwijać. Jednak najczęściej występujący przypadek bolesnego braku notesu, kartki lub choćby pudełka od zapałek — że wspomnę wielkiego Umberto Eco — to przepadek mienia, tego szlachetnego mienia, jakim jest pomysł.)

Posmutniała, gdy przypomniał jej się biedny Kostek. „Zajrzę do niego. Musiał wiele w sobie zdusić, by wyzbyć się bólu i w miarę normalnie funkcjonować wśród ludzi. Boże, jak po takich tragediach ludzie odzyskują chęć do życia?”

— Dzień dobry. Co „Świtaniec” ma dziś dobrego na poranne orzeźwienie?

— O! Delicja! Nie uwierzysz, właśnie wpisywałem twój numer, gdy zadzwoniłaś. No, przyjdź, a się przekonasz. I weź koniecznie swoje teksty. Nie mogłem sobie darować, że wczoraj tak zdominowałem naszą rozmowę swoim gadulstwem.

— No co ty, chyba nie mówisz poważnie!

Weszła nie później jak za pół godziny do baru i z zaskoczeniem odczuła, że już tu się czuje zadomowiona. Ma w każdym razie swoje miejsce: swój stolik, swój wygodny fotel.

— Gdyby to nie było niestosowne i głupie, poprosiłabym cię, żebyś mnie uszczypnął. Odkąd przyjechałam do Orska, dzieją się tu rzeczy po prostu niesłychane. Wczoraj rano byłam pewna, że nic mnie tutaj nie zatrzyma na dłużej niż na rok, teraz myślę o tym, że znalazłam w wieku 19 lat swoje miejsce na całe życie. Tak czuję, to nie znaczy, że gdy o tym myślę, chciałbym wcześniej unieruchomić bieg swojego życia. Normalnie, jak każdy młody człowiek pragnę przygody, pragnę być szczęśliwa i pragnę być otoczona szczęśliwymi ludźmi.

Kostek słuchał co mówi Kordelia, ale nie przestawał być nakręcony jak fryga.

— Jeszcze chwila i siądę z tobą. Pogadamy. Jak widzisz, nie ma zbyt wielu klientów. Właściwie nie ma ich wcale i tak często bywa, że nie zmienia się to przez całe przedpołudnie. No, chyba że jest dzień targowy, wówczas spotykają się przedstawiciele klienteli, która zdecydowanie obniża standard „Świtańca”. Dziś, mimo że jest sobota, a właściwie dlatego — mamy spokojne przedpołudnie. Spotkałaś się w końcu z dyrektorem szkoły?

— Opowiem ci wszystko w swoim czasie. Usiądź tylko.

— Trochę wstyd mi za wczoraj. Jak pomyślę o prostej zasadzie proporcji, skompromitowałem się okropnie. Nie poprawię swojego wizerunku, ale muszę poprosić cię o cierpliwość, bo mam coś a’propos. To nie będzie mój tekst. Zostawił go Roman po jednym z ostatnich spotkań autorskich w ”Świtańcu”. Znasz Romana?

— Coś mi się obiło o uszy, ale nawet tego nie jestem pewna, czy to było na jego temat.

— Kolejny piszący orszczanin. Nieprzeciętny. Poznasz go wkrótce. Uczy tu.

— No więc zamieniam się w słuch.

O zwięzłości

— Podkreślam: cała rzecz w tym, żeby się nie rozgadywać, bo rzecz w krótkiej formie! — wygłosił pewien Mało Znany Mówca, zbliżając się do końca swojej oracji.

— No więc krótko i węzłowato! — zaapelował złośliwie Ktoś z Sali.

— Nie pan jeden domaga się szacunku dla czasu. Lecz… kto pierwszy tak ponaglał? — podjął próbę zapędzenia nieznajomego w kozi róg.

— Trzeba by to zbadać, ale… pewnie się nie da, bo czuć w tym żywioł języka mówionego, a język mówiony jest… jak liście — nie dawał za wygraną Ktoś z Sali.

— Mam temperament, jaki mam — udawał w zaparte niezbitego z pantałyku Mało Znany Mówca — z dowcipów nie śmieję się od razu, dlatego nawet ponaglany zatrzymuję się i oglądam słowo a to z góry, a to z dołu, z boku i z tyłu, a gdy go mam znów z przodu, pytam: Co to jest, to „węzłowato”?

— „Węzłowato”, bo jak zaciśnięty węzeł, czyli: „ściśle rzecz ujmując” — odpowiedział Inny Prelegent, troszcząc się o precyzję.

— Są umysły ścisłe, czyli węzłowate, ale… — nieśmiało dorzuciła towarzysząca mu Tradycja — ale jakoś nie jestem pewna, czy mają one skłonność do powstrzymywania się w mówieniu bez namysłu.

— Z drugiej strony „węzłowato” to może być też „gordyjsko”, to znaczy tak zasupłana wypowiedź, że aby z niej rozplątać i uwolnić myśl jako taką, trzeba wzorem Aleksandra Wielkiego: ciach i z głowy — roześmiał się Młody Historyk.

— Bo chodzi też o to, by nie bić piany — przyszła mu w sukurs Otucha. — Węzłowatość nie jest trzepaczką, a nawet przeciwnie: trzepanie i zwięzłość nigdy nie idą w parze — nie wiedzieć czemu, zaczerwieniła się, to mówiąc, jak piwonia.

— Tak, tak — próbowała uzdrowić atmosferę Tradycja — robi się z tego gadania tylko jakiś kołtun, a kołtun (jeśli kto jeszcze to wie) trzeba traktować radykalnie, bez ceregieli. Przecież żaden z niego pożytek.

Towarzyszyła mi Intuicja, gdy po raz pierwszy chciałem zająć stanowisko na temat tego „krótko i węzłowato”. Zareagowała, jak to Intuicja, coś pomrukując pod nosem, że owo „krótko i węzłowato” jest jakąś zbędną i szpetną naroślą.

— Przecież skuteczniej i krócej da się mobilizować słowem „krótko”! — wyrecytowała już pewna siebie.

— Nie każdy tego doświadczył, ale wiadomo, że krótko nie zawsze się da — próbowałem żartować. — Czasem trzeba dłużej albo i całkiem długo, żeby wypaliło. Żeby zamierzony efekt osiągnąć… W sensie…

— Bo rzecz w formie! — odkryła z satysfakcją i rzekła, unosząc się nieco — a forma to rzecz smaku.

— A o smaku się nie dyskutuje, tak? — Wstałem i przeszedłem na jej stronę.

— O, przepraszam bardzo — tonem obrażonej damy dorzuciła Tradycja. — Niektórzy mówią, że forma to rzecz drugorzędna, a najważniejsze jest sedno.

— Zgoda! — koncyliacyjnie przemówiła Zgoda — tyle że i sedno się starzeje, więc przynajmniej niech owo sedno będzie wypowiedziane krótko i węzłowato.


* * *

— Fiuu! Mamy tu poważnego zawodnika! — zagwizdała z podziwem Kordelia. Powinna doznać typowego ukłucia zawodowej zawiści, a tymczasem poczuła, że dobrze i pięknie zaczął jej się drugi niezwykły dzień.

— Wreszcie kolej na ciebie. Kartka o zwięzłości powędruje w ręce naszego naczelnego archiwisty Zenka, którego na pewno już poznałaś, bo jego wszędzie pełno… To nieoceniony facet. Wszystko potrafi zrobić. Usłużny, szczery. Właściwie to w jego rękach spoczywa funkcjonowanie szkoły, co mu nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, bo lubi coś znaczyć. Teraz, gdy kończy się okres wakacji, on ma pełne ręce roboty. Ale nie odmówi ci, gdy poprosisz go o cokolwiek. Prawdę mówiąc, dyrektor szkoły ma z nim wygodę.

Niektóre jego pomysły są śmieszne, zarazem mają swoją wartość. Na przykład właśnie te kartki z naszymi tekstami zwija w ruloniki i umieszcza wewnątrz pustych butelek, których stos znalazł, oczyścił i opiekuje się nimi jak prawdziwym skarbem… Zresztą jest to prawdziwy skarb, bo ponad sto lat temu była tu huta szkła i te butelki to prawdopodobnie odrzuty pokontrolne. W każdym razie fajnie się to kojarzy z tym, co robią rozbitkowie w literaturze przygodowej…

— Tyle dobrego powiedziałeś o Zenku, a ja go tak sponiewierałam wczoraj rano…

— Nie przejmuj się. Na pewno już ci to zapomniał… Dobrze, jeszcze tylko kawa i słucham, a ty czytaj. Co to będzie?

— Zacznę od mojego trofeum…

— O, no proszę!

— Tak! Za to opowiadanie dostałam pierwszy w swoim życiu laur, nie licząc oczywiście szóstki z polskiego. Znalazłam w internecie zaproszenie do wzięcia udziału w konkursie na opowiadanie. Wysłałam pracę, którą napisałam na zaliczenie, i okazało się to zdarzeniem przełomowym. Zostałam bohaterką, o której się mówiło, o której się plotkowało i którą się prezentowało w prasie lokalnej. „Wieści Łykowskie” krzyczały z pierwszej strony o „Sukcesie uczennicy Liceum Pedagogicznego im. Poli Gojawiczyńskiej”. Towarzyszyło temu newsowi duże zdjęcie, które bardziej pasowało do informacji o zwycięstwie w wyborach miss niż w konkursie literackim.

Przed oczami Kordelii przesuwać się zaczął jak w prompterze tekst, który był jedynym jej wypracowaniem o szkole. Napisała je na końcowe zaliczenie w liceum. Skorzystała z opowieści matki, która niejedną krytyczną uwagę o swoim zawodzie wypowiedziała przy córce, trochę pewnie po to, by nie wpadła w ten sam kanał, co ona. Najchętniej wspominała czasy, gdy sama była młodą nauczycielką, a w szkołach więcej znaczyła ideologia niż nauka.

O łapach

Miejscowości, jak ludzie, mają przyjaciół, mają też prześmiewców. To drugie jest swoistym folklorem. Tu, gdzie w roku zakończenia II wojny światowej przyszła na świat bohaterka tego opowiadania, miejscowości miały i przezwiska, i obelżywe rymowanki. Od dawna. Nawet zatarły się powody utrwalonych w słowach animozji, ale siła rażenia często bywała większa niż zgniłe jaja czy sztachety — symbol wiejskich zabaw.

O Orsku, starej siedzibie właścicieli Ugorowa, wsi, w której poza ruinami oryginalnego i okazałego pałacu trwałą architekturę uzupełniają kościół z drugiej połowy XIX w. i kaplica Arskich na cmentarzu grzebalnym, mawiano zaczepnie „Cielakowo”, o sąsiednich Wierzynach — „Kogutowo”. Kto był z Rozmysów, mógł usłyszeć za sobą złośliwe krakanie, ale przynależność do społeczności tych wsi i tak nobilitowała, skoro była obiektem zazdrości.

Januszek na przykład marzył skrycie o odmianie losu, który nieznośny był z tego tyko powodu, że rówieśnicy z domów szczęśliwiej wkomponowanych w tamtą topografię wyśmiewali się z niego, recytując taki wierszyk: „Od Nowoszyna / się świat zaczyna, / a w Łończy / świat się kończy.” Otóż, odkąd miał świadomość swojego statusu, Januszek myślał o jednym: by sarkastyczny wydźwięk tej rymowanki odwrócić. Ale tak naprawdę odwrócić, choćby wydawało się to równie niemożliwe, jak zawrócenie Wisły kijem.

Chodziłam do tej samej szkoły, co on. W pewnym sensie tej samej. Trzynaście lat później. Nastąpiła wymiana kadr, wybudowano tzw. „tysiąclatkę”, do której on się już nie załapał. To wszystko miało znaczenie: siedmioklasowa szkoła podstawowa prawie do połowy lat sześćdziesiątych gnieździła się w części zdewastowanych i ograbionych pomieszczeń znacjonalizowanego dekretem Bieruta pałacu Arskich. Gdy ja maszerowałam do pierwszej klasy ubrana w połyskliwy, granatowy fartuszek z przypinanym białym kołnierzykiem, czekała na mnie świeżo oddana do użytku, dobrze wyposażona ośmioklasowa szkoła, jakich propagandowo rozsiała Gomułkowska władza dość dużo, głosząc przy tym hasła zgodne z kreowaną ideologicznie polityką historyczną.

W komunistyczną indoktrynację wprzęgnięte było całe ciało pedagogiczne. W większości młode, podkształcone, by jak najszybciej trafić przed tablicę. Metodyka pedagogiczna przypominała surową szkołę pruską lub carską, toteż jednym z podstawowych zabiegów „wychowawczych” było wymierzanie kar cielesnych.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 54.06