Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach.
Imiona bohaterów zostały zmienione.
Wszelkie podobieństwa są przypadkowe.
Prolog
Zapytano matki:
— Które dziecko kochasz najbardziej?
Matka odpowiedziała:
— Najmłodsze, dopóki nie urośnie, i chore, dopóki nie wyzdrowieje, i to przebywające poza domem, dopóki nie wróci. I każde, dopóki żyję!
Często zastanawiam się nad tym, jak by to było żyć w obcej skórze. Lubię patrzeć w okna. W okna obcych. Wieczorami, przemierzając autobusem miasto, zaglądam w każde okno, w którym tli się światło. Myślę o tym, jacy ludzie tam mieszkają, i wymyślam o nich historie. O, tu mignął czyjś cień i już wiem — to samotna kobieta, która przyszła zaciągnąć zasłony. Teraz ściągnie pantofle i usadowi się w głębokim fotelu z kubkiem gorącej herbaty, i zacznie czytać ulubioną książkę. Ewentualnie będzie oglądać film — stary, radziecki, lub hollywoodzki, przedwojenny. A jej mieszkanie jest takie przytulne i ciche, jakby wprost anioły po nim stąpały. A to, że jest samotna, no cóż! Osobiście jej zazdroszczę…
Boże, co ja plotę! Niechby mnie teraz słyszała prawdziwa samotna kobieta, która niejedną poduszkę na wskroś przemoczyła łzami! Nie, nie ironizuję, ja chowam się za tymi historiami, wymyślam tak naprawdę nie ich życie, a swoje. Żeby choć na troszeczkę, na kilka sekund, podczas których przemknie przez okno czyjaś sylwetka, pożyć tym wymyślonym życiem, tak niepodobnym do mojego. Jakbym dryfowała w mroku — jak oderwana od lądu kra. Oto jak to obce życie oddala się ode mnie, dryfuje na drugi brzeg…
Lubię jeszcze patrzeć na domy — ale nie na te wielopiętrowe kłębowiska ludzi, tylko na stare, prawie niewidoczne chatki w lesie. Wyobrażacie sobie, jaka tam musi panować cisza? Tylko kot miauczy głośno, a palone drewno trzeszczy w piecu. I nie ma żadnych problemów. No, dajcie choć parę dni wolnego! Ale kogo ja o to proszę? Przecież sama nie pojadę… Wystarczy już tych marzeń. Zbliżam się do okien naszego mieszkania. Pali się w nim światło. Czekają tam na mnie. Mąż. Córka. I syn.
O tym, jak udaje mi się wymodlić cud u świętego, a prostego zaświadczenia nie udaje mi się wybłagać
Syn szybko stuka na klawiaturze, a na ekranie wyskakują równe linijki angielskich słówek, których połowa jest dla mnie nieznana. Podchodzę do okna. W grudniową, mętną noc sypie rzadki, jak gdyby wzięty od jakiegoś skąpcy, śnieg. Szeleszczą opony spóźnionych samochodów, gołe gałązki drzew słabiutko drżą na szklanym wietrze… Już za chwilę rozpocznie się nowy dzień. A wraz z nim nowe życie. Nasze nowe życie.
Dziesięć minut temu Jonathan, kurator z amerykańskiego uniwersytetu Full Sail, działającego przy wytwórni filmowej Universal, napisał, że mój syn został studentem tej sławnej uczelni. I cóż w tym może być dziwnego? Codziennie na całym świecie studentami zostają tysiące, a nawet miliony młodych ludzi. Tylko że mój syn nie jest taki jak wszyscy. Zawsze najbardziej na świecie pragnęłam właśnie tego — żeby był jednym z wielu zwykłych chłopców. Najpierw małym chłopczykiem, a następnie młodym człowiekiem, którego interesowałaby piłka nożna, uczelnia i dziewczyny… Mój syn jest jednak dyslektykiem — cierpiącym na zaburzenia ze spektrum autyzmu.
Opieram swoje gorące czoło o chłodną szybę okna, za którym widać grudniowy dzień i przypominam sobie, jak to kilka miesięcy temu biegałam po znajomych psychologach i psychiatrach, aby uzyskać od nich zaświadczenie, że u mojego syna została zdiagnozowana dysleksja. Kiedyś natknęłam się na informację, że za granicą dzieci z dysleksją otrzymują do wyników egzaminu dodatkowe pół punktu. Ewentualnie dostają do zrobienia dodatkowe zadanie, które uwzględnia tę przypadłość. Oczywiście, powinna być do tego oficjalna diagnoza, potwierdzona dokumentami. Złapałam się tej myśli — tak jak marynarz, wyrzucony z pokładu statku podczas burzy, łapie za linę ratunkową. A gdyby się udało…? Tylko jak zdobyć takie zaświadczenie? Przecież w dzieciństwie Tima jego dysleksja nie była oficjalnie potwierdzona, w tamtych czasach we wszystkich przypadkach używano terminu „opóźnienie rozwoju intelektualnego” i takim oto sposobem piętnowano dziecko, nie wdając się w niepotrzebne szczegóły. Kilka dni więc błąkałam się po gabinetach specjalistów, niektórzy z nich pamiętali mojego syna jeszcze z czasów dzieciństwa i wiedzieli o jego problemach. Jednakże żaden z lekarzy nie dał mi upragnionego zaświadczenia. Co prawda, w poradni psychoneurologii zaproponowali, że wezmą go na obserwację, a potem być może udałoby się zdobyć dokument… Na to jednak nie mogłam pozwolić, niech lepiej sami sobie poleżą na obserwacji!
— Poradzimy sobie i bez tego, prawda, Tim?
Patrzę na niego z nadzieją. To mnie, a nie jemu, potrzebne jest teraz wsparcie, potrzebna pewność, że i bez tego przeklętego zaświadczenia da sobie radę ze wszystkimi egzaminami.
— No… — mówi z wahaniem Tim, widzę jednak malujące się na jego twarzy zakłopotanie — przecież mu to obiecywałam! W tym momencie i ja zaczynam czuć się zakłopotana, przez tyle lat zdobyłam ogromne doświadczenie w sprawach typu „Idź tam, nie wiadomo gdzie, przynieś to i tamto, nie wiadomo co”. A tutaj… nic to nie dało…
— Jeśli na części z czytania zdobędę mało punktów, to podczas rozmowy jakoś to nadrobię. W końcu to mój mocny punkt — parokrotnie mówi Tim, próbując w ten sposób uspokoić nie tylko samego siebie, ale i mnie.
Niestety, po napisaniu egzaminu okazało się jednak, że Timowi zabrakło tej przeklętej połowy punktu… Zmęczenie, zdenerwowanie — po prostu egzamin, to słowo mówi wszystko.
Nie znając jeszcze wyników, stoję w świątyni na nabożeństwie do Świętego Mikołaja Cudotwórcy i błagam o cud. Proszę o pomoc dla mojego dziecka, które z uporem już dwa lata stara się zdać egzamin z języka angielskiego, który pozwoli mu dostać się na uniwersytet. Tim przygotowuje się do niego samodzielnie, według przygotowanego przez siebie systemu, stworzonego na podstawie wszystkich dostępnych w Internecie materiałów, które mogą pomóc w nauce języka. I jest to już jego druga próba.
„Święty Mikołaju Cudotwórco ukochany!” — zwracam się do świętego jak do człowieka, w którego rękach leży całe nasze dalsze życie. „Proszę cię, pomóż mu! On tak bardzo się stara i tak bardzo pragnie tam zacząć naukę! To jego marzenie. Co ci szkodzi, przecież ty możesz wszystko! Przecież ty także miałeś matkę…”
Modlitwa ta, tak bardzo niepodobna do tradycyjnych modlitw, sprawia, że zaczynam się w niej pogrążać jak w transie. Dalej jednak nie wiem, czy święty słyszy moje prośby i co jeszcze mogę zrobić, aby zostały one przez niego wysłuchane. Mój głuchy krzyk wyrywa się z piersi i przez sekundę jest na wyciągnięcie ręki, staje się wręcz namacalny i wisi ponad ikonami świętych pod kopułą świątyni. Mogę obserwować, jak moja pełna rozpaczy prośba ulatuje prosto tam, do niebios. A tam już bez wątpienia ktoś ją usłyszy!
Światło płynące z ekranu komputera miga równomiernie i przyjaźnie, a Jonathan jeszcze raz potwierdza, że mój syn został studentem. A brakujące pół punktu… Moja modlitwa do Świętego Mikołaja Cudotwórcy nareszcie zostaje wysłuchana! A i ludzie w tej okropnie dalekiej Ameryce okazują się być cudowni. Kocham całym sercem nie tylko ich, ale i wszystkich mieszkańców naszej planety! Patrzę na swojego syna, rozmawiającego z Jonathanem na temat potrzebnych dokumentów, i w tym oto momencie w mojej głowie pojawia się jasna i wyraźna myśl — powinnam o tym wszystkim napisać…
Ale o czym właściwie? O moim życiu? Kogo to będzie interesować?… Co ja mogę ludziom powiedzieć takiego, co uchroni ich przed tymi nieszczęsnymi wypadkami, które przez te wszystkie lata, uśmiechając się złośliwie, biegną w ślad za mną, łapią za skrawek mojego ubrania i nie pozwalają o sobie zapomnieć? Aczkolwiek myśl o tym, że moja historia może komuś pomóc, mocno tkwiła w mojej głowie i nie pozwalała o sobie zapomnieć. Z czasem owa myśl zaczynała przybierać formę małej paczuszki, na której widniał napis „Syn”, a kiedy paczuszkę otwierano, można było w niej znaleźć książeczkę z instrukcją obsługi. Do kogo była skierowana owa instrukcja? Do tak samo zrozpaczonych, zrezygnowanych, zapędzonych w kozi róg matek. Takich jak ja na samym początku. I powzięłam decyzję.
Postanowiłam napisać tę książkę, choć wiąże się to z balansowaniem na krawędzi autoironii i tragedii, powagi i komedii, niedorzeczności i przypadkowości, proroctw i niespełnionych nadziei, oczekiwań i strat.
Gdzieś w oddali groźnie szczekają psy, słychać komendy wydawane w jakimś dziwnym języku, ale dla mnie wszystko jest zrozumiałe. Wymagają od nas, abyśmy stanęli w szeregu — chcą, abyśmy gdzieś poszli… Ale gdzie? Po co? Widzę, jak z tłumu ludzi wyprowadzają mojego syna, lecz nie jestem już w stanie zrozumieć podniesionego głosu konwojenta. W mgnieniu oka zaczynam sobie jednak zdawać sprawę z tego, co się dzieje — wywożą nas. Boże, gdzie my jesteśmy?! Strach chwyta za gardło i wydostaje się na zewnątrz w postaci bezgłośnego jęku — staram się krzyczeć, ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Słychać tylko ujadanie psów i gardłowe krzyki nieznanych ludzi — zbijających nas wszystkich w bezkształtną i milczącą masę. O mój Boże, gdzie go zabrali?! Przecież w tym śniegu, w tym zimnym lesie on nie da sobie rady, nie przeżyje — przecież ma na sobie tylko lakierowane pantofle, założone na bose nogi, i lekką, skórzaną kurtkę… Skąd wiem, że wywożą go do lasu? Domyślam się tego, mnie też tam w końcu zabiorą, ale ja jestem silna, ja wytrzymam, a on… to tylko mały chłopiec, jak tak można?!
— Co wy robicie? — krzyczę, jednak ogarniający mnie strach sprawia, że krztuszę się, a z moich wykrzywionych krzykiem ust nie wydobywa się żadne słowo. Oni mnie nie słyszą i zabierają go jeszcze dalej i dalej.
— Jesteśmy w niewoli — mówi ktoś obok mnie. — Niech pani porzuci złudzenia…
Nie, nie, przekażcie mu chociaż skarpetki, wyrywam się z czyichś rąk, ale ktoś mnie przytrzymuje, nie udaje mi się jednakże dojrzeć, kim jest nieznajomy — przestrzeń dookoła nagle pustoszeje, a ja ślepo tupię w miejscu i wciąż natrafiam na dziwne, przeźroczyste ściany. A za ścianą znajduje się on — pokorny i milczący. Nie oddam go! Rzucam się na śliską ścianę, której powierzchnia przypomina lód i przywieram do niej całym ciałem. Wkrótce zauważam, że powstała między nami lodowa bariera zaczyna się topić pod wpływem ciepła mojego ciała i już prawie udaje mi się przedostać na drugą stronę, brakuje jeszcze odrobiny, jeszcze go nie wywieźli… Niech mi ktoś pomoże! Przekażcie mu skarpetki!
— Aniu, co się dzieje? — Mąż ostrożnie dotyka moich pleców. — Jakie skarpetki, komu je przekazać?
Wzdrygam się, otwieram oczy i zaczynam sobie uzmysławiać, że to był tylko sen… A tym razem granica pomiędzy snem a jawą była bardzo cienka. Jacyś obcy ludzie, niewola… Niewola? Muszę się uwolnić, tak samo jak z niewoli, od złudzeń, że mój syn będzie dla kogoś równie ważny jak dla mnie. We śnie to się nie udało i w życiu też się nie udaje… Ponieważ…
…zdarza się, że nawet razem krzyczymy: mój jeszcze nienarodzony syn i ja. Słyszę to bardzo wyraźnie — jego krzyk w moim wnętrzu. Dziecko płacze z powodu strachu i bólu, a ja dlatego, że ono boi się i cierpi. A kiedy strach i ból się nasilają, a ja zdaję sobie sprawę z tego, że długo już tego nie wytrzymamy — dziecko nagle, niczym doskonały pływak odbijający się od słupka basenowego (tak to wyglądało!), odbija się nóżkami i… wypływa na ten świat. Krótko mówiąc — startuje. Pierwsza, druga, trzecia minuta nowego życia, a już wtedy okazuje się, że nie można tych chwil porównać z wcześniejszymi wiecznymi, piekielnymi, przedporodowymi mękami. Minuty te biegną tak szybko, jakby brały udział w wyścigach, lekko i niezauważalnie, i tylko w moim ciele czuć jeszcze, przypominający o wszystkim, słabnący ból. Już po wszystkim. Chwała Bogu!
— Niech mamusia popatrzy! Chłopiec!
Fioletowe zawiniątko, trzymane przez położną, słabiutko popiskuje — jak to? Przecież słyszałam jego donośny głos wewnątrz siebie. To moje dziecko? To kawałek mojej tkanki, krwi, naczyń, mojego życia? To mój wszechświat, moja nieśmiertelność, to… Moje myśli plączą się, piętrzą, uderzają jedna o drugą, a ja leżę przez dwie ustalone godziny na sali porodowej, jeszcze nie wiedząc, że właśnie te godziny są moimi najlżejszymi i najbardziej beztroskimi chwilami w całym moim przyszłym życiu. Dookoła krążą ludzie, mierzą mi ciśnienie, pytają o telefon do męża, a my z synem leżymy jak w stanie nirwany, już rozdzieleni przez przyrodę, ale jeszcze nierozdzieleni przez ludzi.
Kiedy rodziłam swoje starsze dziecko — córkę Maszę — nie przeprowadzano jeszcze badania ultrasonograficznego i mogliśmy tylko zgadywać, jaka będzie płeć naszego nienarodzonego dziecka. Wiedzieliśmy jednak jedno — jeśli urodzi się dziewczynka, nazwiemy ją na cześć mojej zmarłej mamy. Wtedy jeszcze nie mieliśmy przygotowanego imienia dla syna. Zastanawialiśmy się, co prawda, nad wieloma imionami, ale żadne z nich nie przypadło mi do gustu. Toteż kiedy urodziła się dziewczynka, nie byłam wcale zaskoczona, przypuszczałam wręcz, że nasze rodowe imię do nas wróci. Kiedy zorientowałam się, że jestem po raz drugi w ciąży, znowu nie miałam wątpliwości — wiedziałam, że urodzę syna. Moja intuicja mnie nie zawiodła, badanie ultrasonograficzne, z którego już wtedy korzystano, wykazało, że miałam rację — lekarz oznajmił, że urodzę chłopczyka…
Znowu zobaczę swojego syna dopiero za parę dni. Chłopiec, zawinięty po uszy w szarą, wykrochmaloną do granic możliwości, państwową pieluszkę, śpi — oczka ma zamknięte, a jego oddech jest ledwo wyczuwalny. Maluteńki, ważący mniej niż trzy kilogramy, nie przejawia jakiejkolwiek ochoty, żeby cokolwiek zjeść. I nie wie, oczywiście, że jego mama tak bardzo potrzebuje jego pomocy, że bez niej czuje się bardzo źle. Już od pierwszych dni uchyla się od odpowiedzialności… Aby uratować mnie przed zapaleniem sutka, lekarka decyduje się przynieść mi dwa niemowlęta, które także nie chcą jeść, wagą i wzrostem będące nieco większe niż moja „chudzinka”. I tak oto przez tydzień karmiłam ich wszystkich — całą trójkę.
Wzięłabym ich ze sobą… — pomyślałam raz nieoczekiwanie. Chociaż nie, pierwszy podjął ten temat mąż, żartując oczywiście i mówiąc niepoważnie:
— Weźmy ich sobie!
Po czym ja nieufnie pokręciłam głową.
— Nie dadzą nam ich, po takich jak oni, ustawiają się kolejki.
Nie zdecydowałam się…
Wybaczcie mi… — myślę, obserwując, jak pielęgniarka otula moją kruszynkę miękkimi, domowymi pieluszkami, jak mąż krząta się po sali z poczuciem winy wypisanym na twarzy, ponieważ zapomniał wziąć z domu moje pantofle. Patrząc na siebie, jak gdyby z boku, widzę, jak drepczę w skórzanych kapciach rozmiaru czterdzieści dwa, wsiadam do taksówki i biorę syna na ręce… A kto będzie karmił TAMTE dzieci? Czyżby to wszystko właśnie tak miało się skończyć?
— Co się stało? — niepokoi się mąż. — Dlaczego płaczesz? Coś cię boli?
Tak, boli — myślę — dusza.
O tym, jak przeprowadzam „eksperyment wychowawczy” na córce, a syn po raz pierwszy upomina się o swoje potrzeby
Dusza — to wiecznie niegojąca się rana. Dotkniesz jej palcem, a wypłynie na powierzchnię cały ból, dokładnie tak, jakby na nasze barki spadł cały ciężar świata. Ciężar ten będzie mnie męczył jeszcze bardzo długo, aczkolwiek z czasem ból zacznie maleć i zniknie za skrajem świadomości, tak jak palące słońce znika za cienką linią horyzontu, a ziemia pogrąża się w ozdrowieńczym chłodzie nocy. Tak samo i ja pogrążam się w codziennych troskach, które pomagają mi powrócić do realności, chronią mnie przed samobiczowaniem i zadręczaniem się moją słabością, która przejawiła się wtedy w niemożności podjęcia trudnej, lecz uleczającej moją duszę decyzji. Wiele lat później opowiem o tym zdarzeniu popowi, a on mądrze i zrozumiale wyjaśni mi, dlaczego właśnie wtedy nie wydarzyło się to, co wydarzyć się najzwyczajniej w świecie nie mogło. A nie wydarzyło się, ponieważ los pisał dla mnie inny scenariusz. Inną próbę. To wszystko.
Pierwsze dwa dni mijają bardzo szybko, przelatują koło nas — jak wyrwane z kalendarza kartki — a my wprost wirujemy w tym euforycznym szale, którego rytm nie jest jeszcze nam znajomy, a wszystko, co dzieje się dookoła nas, nie jest dla nas do końca zrozumiałe. Codzienne i niezmienne, ponure pasmo kłopotów i zmartwień jeszcze nas nie dogoniło — póki co panuje wręcz świąteczna atmosfera. My wszyscy — mąż, sześcioletnia córka, moja siostra, której szczęśliwie udało się przyjechać na ten czas w delegację do naszego miasta — zgodnie ignorując codzienną rutynę, zbieramy się dookoła małego becika i z czułością patrzymy na zmarszczoną, maleńką buzię chłopca, pochrapującego spokojnie w swoim łóżeczku. Wszystko inne zostało zepchnięte na bok — w tym momencie najważniejsze było napatrzenie się na to cudo, jeszcze dziewięć miesięcy temu będące ledwo małą, niepozorną kijanką z ogonkiem, która — zgodnie ze znaną wszystkim wiedzą zawartą w podręczniku biologii — miała się dopiero dalej rozwijać. A teraz — to prawdziwy Tomcio Paluch, z powagą obserwujący nasze pełne zachwytu twarze i ciągłe wymachiwanie rękami, przypominający zagubionego przybysza z kosmosu, który przez przypadek znalazł się w naszym domu i wyrozumiale przyjmuje zachwyty Ziemian: No już, dobrze, dobrze, zostanę u was trochę, nie jestem chwilowym gościem, jeszcze zdążycie się do mnie przyzwyczaić.
— Rośnij szybciej, chłopcze — mówi czule mąż. — Pójdziemy razem na ryby…
Bawi mnie to, staram się sobie wyobrazić mojego malucha z wędką w ręce, ale przychodzi mi to z trudem. Wydaje mi się, że dzień, w którym on zacznie chodzić, weźmie coś w swoje małe rączki jest jeszcze bardzo daleko, zastanawiam się, czy w ogóle kiedykolwiek ten dzień nastąpi, ciężko jest sobie to bowiem wyobrazić, jeśli twoje życie ogranicza się obecnie do nieprzerwanego pielucho-karmiąco-piorąco-bezsenno-płaczącego procesu. I wtedy zaczynasz sobie uświadamiać, że to wszystko może ciągnąć się w nieskończoność…
Zresztą, obok biega „dowód” szybko płynącego czasu, czyli moja sześcioletnia córka — pierwszy miesiąc po jej narodzeniu trwał wieczność i nawet doprowadził do bluźnierczej myśli, która przemknęła przez mój umęczony po operacji piersi mózg — Po co mi to wszystko było?
Aby urodzić, przyjechałam z miasta do dużej wioski, do teściowej. Mijały już dwa lata od śmierci mojej mamy i strasznie się bałam zostać bez niczyjej pomocy, nie miałam już wtedy żadnych krewnych. Ponadto oddział położniczy w owej wiosce był popularny także wśród mieszkanek miasta. To tutaj przyjeżdżano rodzić „po znajomości”, ponieważ w tamtych czasach nikt nie przejmował się losem ciężarnych, mogły one leżeć na korytarzach, każde dziecko wracało ze szpitala z gronkowcem, a o samych porodach opowiadano takie okropności, że nawet współczesne thrillery wydają się być niczym w porównaniu z opowieściami z sal porodowych: niemowlęta spadały na podłogę w wyniku szpitalnych zaniedbań, do ciężarnych godzinami nikt nie przychodził, w rezultacie czego kobiety starały się same sobie poradzić, tak jak to robiły dawniej ich matki i babki, nie były tylko w stanie samodzielnie przegryźć pępowiny. Na porządku dziennym było też wszechobecne chamstwo — przejawiające się w uwagach typu: „Jak wlazłaś facetowi do łóżka, to wiedziałaś, więc co teraz wrzeszczysz, możesz jeszcze chwilę pocierpieć” — i masa innych „interesujących” szczegółów, które mroziły krew w żyłach.
Córka po urodzeniu też była kruszynką, ważyła mniej niż trzy kilogramy. Miałam szczęście, że akurat podczas tej nocy dyżurowała krewna mojego męża, położna z długim stażem. Dzięki niej niemal wszystko skończyło się pomyślnie. Nie udało mi się jedynie ustalić, czy mam mleko — wydawało się, że coś cieknie, dziecko ssało i ssało, po czym zasypiało.
Przywieziono nas uroczyście do domu i zdecydowano, że dopóki mąż nie skończy remontu w naszym mieszkaniu, ja pobędę trochę u teściowej. Cała moja ówczesna wiedza o karmieniu i wychowywaniu dziecka sprowadzała się do sporej liczby przeczytanych artykułów z gazet — takich jak „Robotnica” czy „Zdrowie”. Pamiętałam jeszcze taką starą książkę Dziecięce żywienie, którą, sądząc po dacie wydania, podarowano mojej mamie po moich narodzinach i która i dla mnie stała się głównym źródłem wiedzy z powodu braku czegokolwiek innego. Było tam wspomniane, iż matka karmiąca powinna przed karmieniem w specjalny sposób przygotować pierś — założyć chustę, opatrunek gazowy (szkoda, że nie maskę przeciwgazową!), usiąść na specjalnie przygotowanym krześle, a pod nogi podłożyć specjalną ławeczkę. Następnie niania (!) powinna podać jej dziecko, które należało trzymać przy piersi około dwudziestu minut i ani sekundy dłużej. Karmić dziecko powinno się co trzy godziny, zaś nocą — radzono, aby robić sześciogodzinną przerwę, a jeśli dziecko się przebudzi, to poić je wodą…
Wszystkich nieszczęść, które mnie spotkały już w pierwszych tygodniach po urodzeniu córki, dałoby się uniknąć, jeślibym tylko mniej gorliwie wypełniała wszystkie zalecenia naszych niezrównanych pediatrów. Do tej pory z drżeniem wspominam ten „epizod” rodem z filmu z gatunku dreszczowców pod tytułem: Moje pierwsze dziecko i eksperyment wychowawczy.
Głęboka noc. Kruszynka zaczęła rzucać się z boku na bok, zaraz się obudzi, a ja już wiem, że nie uda nam się ponownie zasnąć. Wstawaj — mówiła głowa, odpuść — mówiło ciało. Przez przymknięte okno sączył się upalny żar sierpniowej nocy, przygniatający swoim ciężarem do wilgotnej poduszki, nie pozwalając na najmniejszy ruch, a głos z oddali czule szeptał: „Nie wstawaj, nie wstawaj, chwilę pomarudzi i zaśnie”. Minęło jeszcze parę minut, podczas których starałam się jeszcze nie rozstawać z objęciami Morfeusza, jednak krzyk córki, który przeszył mnie jak prąd elektryczny, spowodował, że szybko się otrząsnęłam, jak gdybym dotknęła nagrzanego do granic czerwoności drutu. W stanie półsnu wypełzłam spod prześcieradła i znalazłam włącznik stojącej lampy… Boże Święty, a jeśli tak będzie jeszcze przez kilka miesięcy? Jak ja to wytrzymam?
Do pokoju weszła rozbudzona krzykiem teściowa:
— No, no, kochana… matką trzeba być, matką!
Wypowiedziawszy ten dziwny wywód, majestatycznie się oddaliła. Patrzyłam na jej obojętne, wyrażające pełną pogardę w stosunku do moich umiejętności rodzicielskich, plecy i gdzieś w głębi mnie zawrzało, łzy cisnęły mi się do oczu, gromadząc się i przekształcając w bezgłośny atak histerii. Starałam się dławić wydobywający się z wnętrza jęk, aby nie obudzić jeszcze i mojego męża, który rankiem miał jechać pociągiem do pracy. Dalej nie wiem, dlaczego kobieta, która wychowała dwójkę dzieci, nie powiedziała mi, że dziecko należy po prostu nakarmić — także w nocy.
Maleńka córeczka dalej krzyczała wniebogłosy, a ja, zalana łzami, siedziałam obok niej z przepełnioną od mleka piersią i pochylając się, starałam się wlać jej do buzi troszeczkę wody. Przecież tak było napisane! Jak się chwilę później okazało, miało nas spotkać jeszcze jedno nieszczęście — o ile gronkowca udało nam się uniknąć, to drożdżycy, której okropny, biały nalot pokrywał buzię córki, już nie. Infekcja przeniosła się także i na mnie, co przyczyniło się do rozwoju ostrego stanu zapalnego piersi, czyli mówiąc prościej, do zapalenia sutka. Temperatura podniosła się do prawie czterdziestu stopni, a karmienie dziecka piersią już w ogóle nie wchodziło w rachubę… Werdykt wezwanego na koniec lekarza był jednoznaczny:
— Ciąć! I to jak najszybciej!
Jak dostałam się do szpitala? Nie pamiętam. Dobrze pamiętam natomiast, jak po operacji szłam piechotą przez całą wioskę z rozciętą piersią i cicho szlochałam… Weszłam na werandę i zobaczyłam… miskę z zamoczonymi pieluchami. Posiedziałam pięć minut i zaczęłam je prać. Rękami.
Córki praktycznie nie karmiłam piersią. Proces ten został tak poważnie zakłócony, że nie było szans na jego wznowienie, pomęczyłam się więc jeszcze około pięciu miesięcy, po czym kupiłam w sklepie Bebiko. Tak oto bowiem wyglądał cały ówczesny asortyment…
Minęło około sześciu lat od urodzenia córki, a wszelkie zalecenia odnośnie wychowania dziecka zmieniły się diametralnie. Oczywiście, pamiętając, że książka tak czy owak jest najlepszym źródłem wiedzy, przeczytałam już jakąś literaturę, która obróciła wyobrażenie o „prawidłowym” karmieniu dziecka o sto osiemdziesiąt stopni. I jak się okazuje, pierwsza wizyta naszego miejscowego lekarza potwierdza moje domysły.
— Maluteńki jakiś taki… — Lekarz ostrożnie rozwija pieluszkę. — Ma pani mleko?
— No tak, coś tam mam. — I przypominam sobie moją porodówkową epopeję.
— Niech pani go karmi, kiedy tylko będzie chciał. Bardzo mało waży, powinien każdego miesiąca przybierać na wadze około kilograma.
— Nawet jeśli od ostatniego karmienia minęło tylko pół godziny? — Nie wierzę swoim uszom.
— No tak, oczywiście. Chociaż jeśli ma pani mleko, to takich krótkich przerw nie będzie.
Zachęcona profesjonalną radą wchodzę w codzienny rytm, mając nadzieję, że tym razem wszystko przebiegnie bez problemów. Płonne nadzieje! Synek momentalnie rozgryzł, jakie to szczęście go w życiu spotkało i już po kilku dniach wręcz odmawia opuszczenia przynależącego mu miejsca przy mojej piersi. Należałoby już położyć, wydawałoby się, najedzonego i uśpionego malucha, mamlącego sutek około półtorej godziny, zamiast przepisowych dwudziestu minut, do łóżka i oddalić się, by móc zająć się domowymi obowiązkami, których liczba wciąż rosła i rosła, kiedy to za moimi plecami rozlega się ostry płacz — oznaczający w mojej głowie tylko jedno: dziecko jest głodne i żąda jedzenia.
Jak to jest możliwe? Przecież dopiero co go karmiłam! Wracam do syna, biorę go na ręce i przykładam do piersi, a on ponownie spokojnie zasypia, wkładam go znowu ostrożnie do łóżeczka, robię parę nieśmiałych kroków w stronę kuchni, gdy na nowo dookoła słychać płacz. Po paru dniach takiego eksperymentu zaczynam przypominać cichy cień z bajki o Marii Rękodzielnicy, który ledwo jest w stanie powiedzieć: „Cóż, wola czy niewola — wszystko jedno”. Trzeba było położyć temu kres. Tylko jak?
Udało mi się to zupełnie przypadkowo. Doprowadzona już do granic możliwości z powodu kilku nieprzespanych nocy, kierowana jakimś pierwotnym instynktem, kładę budzącego się malucha koło siebie, karmię go, leżąc, i ostrożnie zabierając pierś, leżę obok niego i zasypiam. Śpimy pięć godzin z rzędu! Zaniepokojony mąż już kilka razy wchodzi do pokoju, aby sprawdzić, czy w ogóle oddychamy. Nie słyszę tego, jednak, tak czy owak, budzę się, a syn śpi jeszcze pół godziny. I tak oto znaleźliśmy rozwiązanie. Syn spał razem z nami w łóżku do piątego roku życia (Dodatek 1).
Znowu budzę się do życia. I wcale nie dlatego, że mogę się w końcu normalnie wyspać. Choć i to nie pozostaje bez znaczenia dla karmiącej kobiety, matki rodziny, która ma na głowie, oprócz opieki nad noworodkiem, cały dom. Mąż codziennie wyrusza na poszukiwanie „mamuta”, córka jest jeszcze mała (chociaż dosyć szybko włączyła się w proces i — mimo młodego wieku — bardzo mi pomagała i opiekowała się bratem), a obok mnie nie ma ani baśniowych babć i dziadków, ani zaczarowanych pralek, ani magicznych pampersów, ani fantastycznych robotów kuchennych, ani… długo można by jeszcze wymieniać… Nie dało się zdobyć nawet zwyczajnych produktów. A my jakoś musieliśmy sobie radzić.
Pierwsze dni po powrocie ze szpitala wyglądały tak jak u większości — bezsenne noce i poranki, podczas których tak bardzo chce się spać, że aż traci się na kilka minut świadomość, mokre pieluszki w misce z szarym mydłem, rozlana na dywanie zieleń brylantowa, palce starte od prania i zgryzione sutki, przeraźliwe i otępiające zmęczenie… Mija to jednak, a my obserwujemy każdy nowy ruch malucha, każde jego nowe osiągnięcie — o, tu pierwszy raz się uśmiechnął, złapał mój palec, zareagował na dźwięk grzechotki… To są jego dziecięce wyczyny, moje zaś nie są już tak spektakularne. Moje życie obraca się wokół prania, kuchenki, spacerów, sprzątania. Chodzę jak otumaniona, wkręcona w wir nowego życia i podporządkowana jego zasadom, jak i zasadom nowego pana naszego losu, naszego głównodowodzącego, wypełniam jego krótkie rozkazy natychmiast i bez sprzeciwu. Tymczasem za ciepłymi, solidnymi ścianami naszego domu czaiła się już kawaleria nieprzyjaciela, czekająca tylko na znak od swojego dowódcy, obwieszczający rozpoczęcie niszczącego ataku.
O tym, jak zaatakowała nas hydra, ale udało nam się ją pokonać
Kiedy dziecko kończyło miesiąc, należało obowiązkowo odwiedzić przychodnię. I tak przez cały rok. Starałam się być odpowiedzialną matką, dlatego też sumiennie stosowałam się do tych zaleceń — skoro tak trzeba, to trzeba.
Byliśmy w tym czasie w trakcie standardowej wizyty u pediatry. Ważenie, mierzenie, rączki, nóżki, zginamy, prostujemy…
— Do neurologa! — surowym tonem rzuca lekarz, nerwowo zapisując coś w karcie pacjenta.
— Dlaczego? Co się stało? Czy coś jest nie tak z moim synem? — Szybko podrywam się z krzesła.
— Ech, te matki… co wy wszystkie takie porywcze? To standardowa wizyta! — Lekarz z impetem zatrzaskuje kartę i przesuwa ją w moją stronę. — Dobrze by było, gdyby pani jeszcze zajrzała do chirurga, niech on też zrobi badania.
Skoro tak trzeba… Zmęczeni i głodni toczymy się w stronę gabinetu neurologa. Na dziś przypada dzień badań dla maluchów, które nie mają więcej niż rok, więc nawet nie było co marzyć o tym, że ktoś pozwoli nam wejść bez kolejki. Oprócz mnie w korytarzu stoi jeszcze dziesięć zmęczonych marszem osób, trzymających na rękach małe dzieci. Stoimy i czekamy. Syn zaczyna się niecierpliwić i wydaje się, że już za chwilę będzie starał się przyśpieszyć jakoś ten „kolejkowy proces”, a ja będę zmuszona zignorować jego prośby — w końcu to nie ode mnie zależy długość stania w kolejce do specjalisty. Boję się jednak jego reakcji i z wyprzedzeniem staram się przygotować do długiego i zapewne bezowocnego spaceru po korytarzach przychodni, któremu będzie towarzyszyła stara jak świat, znana wszystkim narodom pieśń: „A-a-a! A-a-a!”.
Jednak — ku mojemu zdziwieniu — synek tylko parę razy wyraził swoje niezadowolenie i zamilkł, a następnie, w pełni świadomie, zaczął studiować siatkę pęknięć, powstałą na dawno niebielonym suficie, przejawiając nieudawane zainteresowanie architektonicznymi szczegółami rejonowej przychodni. Zamieram, staram się nie ruszać, aby nie zrujnować niepotrzebnym ruchem procesu poznawania świata przez mojego malucha.
W końcu udało nam się dotrzeć do upragnionego celu. Zmęczona pani doktor zadaje rząd regulaminowych pytań, a następnie, jeszcze raz przeglądając wypis z sali porodowej, uściśla:
— Poród trwał krócej niż dwie godziny?
— No tak, na pewno, mniej więcej około dwóch godzin.
— Hmm, dobrze… — Lekarka nie wygląda na zadowoloną. Bierze do rąk zwykły metr krawiecki i mierzy obwód głowy mojego synka, po czym sprawdza jeszcze raz wypis i wypowiada słowa, od których zrobiło mi się ciemno przed oczami:
— Nagły wzrost obwodu głowy w ciągu miesiąca… Najprawdopodobniej jest to hydrocefalia…
Straszne i niezrozumiałe słowo wbija się w mój mózg, wwierca w niego — jak próbujący dostać się do wnętrza jabłka robak. Wyobrażam sobie wtedy wielogłową hydrę, syczącą i rzucającą płomieniami w mojego syna, prościej mówiąc, zachowującą się tak, jak przystało na jej groźnie brzmiącą nazwę: HYY-DROO-CEE-FA-LI-AAA!
— C-co to oznacza? — Kurczowo przyciskam syna do piersi, próbując go ukryć przed tą hydro… hydrą…
— Niech się pani tak nie boi. — Lekarka nieoczekiwanie łagodnieje. — Może to nic poważnego. Poobserwujemy jeszcze miesiąc, możliwe, że wszystko się unormuje. Szybki poród, trauma poporodowa… bez wątpienia. Niech pani przyjdzie do mnie na wizytę za miesiąc, obowiązkowo!
Oto i cała diagnoza — za pomocą taśmy krawieckiej… I dlaczego nas to dotyczy? Dlaczego jakąś hydrę zdiagnozowali akurat u mojego dziecka?
Po powrocie do domu, prawie od razu po rozebraniu syna i położeniu go na kanapie, pobiegłam po encyklopedię medyczną. A więc tak, hydrocefa… O, mój Boże!
„Hydrocefalia — zwiększenie objętości płynu mózgowo-rdzeniowego w jamie czaszkowej. Powoduje uszkodzenie mechanizmów wchłaniania i cyrkulacji płynu mózgowo-rdzeniowego lub jego nadmierne wydzielanie. Główną przyczyną hydrocefalii jest zazwyczaj nieprawidłowy proces zrostu, wskutek neuroinfekcji lub urazu głowy, a także obrzęków mózgu, jego wrodzonych anomalii, i opon mózgowych.
Przy hydrocefalii u niemowląt najbardziej charakterystycznymi objawami są: powiększenie obwodu głowy, wyraźne zaznaczenie sieci żył na powłoce czaszki i opuszczanie gałek ocznych (syndrom zachodzącego słońca), stale się powiększająca objętość głowy, która może osiągać gigantyczne rozmiary (obwód czaszki może wynosić 60 cm i więcej) […]”.
Nie doczytuję fragmentu do końca, ponieważ słyszę za plecami szloch, który wyprowadza mnie z odrętwienia. Odwracam się i widzę syna, leżącego na podłodze i przeraźliwie płaczącego. Jak miesięczne dziecko mogło spaść z kanapy?! Myśl ta otrzeźwia mnie, niczym lodowaty prysznic, rzucam się w jego stronę, dotykam jego rączek i nóżek, by sprawdzić, czy nic mu nie jest. I pojmuję, że żadna hydra… hydro… cefalia nam nie straszna. Nie poddamy się tak szybko! Jedną ręką trzymam uspokojonego już syna, drugą zaś gorączkowo przewracam strony opasłego tomu — no jak, jak wygląda leczenie?
„Aby obniżyć ciśnienie wewnątrzczaszkowe podawane są diuretyki, glikokortykosteroidy i gliceryna. Chirurgiczne leczenie hydrocefalii u noworodków opiera się w głównej mierze na utworzeniu dodatkowych dróg odpływu płynu mózgowo-rdzeniowego z jamy czaszkowej […]”.
Aha, a więc na samym początku leczenie internistyczne… A jeśli to nie pomoże?
— Wyleczymy cię, synku, wyleczymy! Nie płacz! — Syn przestaje płakać, podnosi na mnie swoje oczka i wie, że mama nie wzięła go na ręce ot, tak, tylko zaraz go nakarmi. Zuch mama! Zorientowała się, że jestem głodny. Strasznie zgłodniałem… Tylko… co to na mnie kapie z góry?
Nawet nie zauważyłam, że po moich policzkach płyną łzy. Jeszcze się jednak nie domyślam, że to ledwo maleńka kropla w całym morzu łez, przelanych podczas tych długich lat, kiedy wychowywaliśmy naszego synka.
Miesiąc później, po zmierzeniu obwodu głowy i badaniu w ciemnym pomieszczeniu, polegającym na oświetleniu ciemiączka specjalną lampką, lekarz potwierdza wcześniejszą diagnozę. Zgodnie z zaleceniem przez pół roku leczenie odbywa się za pomocą diuretyków. Do tej pory nie istnieje żadna inna metoda walki z tą chorobą, nie licząc oczywiście chirurgicznego zabiegu… Ludzie mówią, że jest to po prostu „wstawianie rurki”, lecz tak naprawdę zabieg ten nazywa się drenażem zewnętrznym. Z czasem i my zaczynamy oswajać się z tym wyrokiem, przysłowiowym mieczem Damoklesa, który dla nas przybrał postać drenażu…
Nasz dzień rozpoczyna się od podania synowi, jeszcze całkiem maleńkiemu, tabletki diuretyku, a następnie nakarmienia go pół godziny później. Wyjaśnienie maluchowi, dlaczego mama wciska mu do buzi coś gorzkiego, a później, zamiast go nakarmić, całkiem już przecież głodnego, nosi go po domu i cały czas mu coś tłumaczy, jest oczywiście rzeczą prawie niemożliwą… Okazuje się jednak, iż syn początkowo uważnie słucha tego, co mam do powiedzenia, lecz — niestety — już po dziesięciu minutach traci zainteresowanie i widoczne staje się jego zniecierpliwienie (a trzeba wytrzymać tak jeszcze dwadzieścia minut!), do gry wkraczają więc wszystkie znajdujące się pod ręką zabawki, ale i one nie są w stanie uspokoić chłopca, który przez ostatnie minuty urządza prawdziwy pokaz swoich umiejętności w postaci obrażonego na cały świat płaczu, nie rozumiejąc mojego chytrego planu i nie mając zamiaru puścić go w niepamięć. Na pięć minut jego uwagę przykuwa pianino. Siadam na krześle i trzymając Tima na rękach, wygrywam wszystkie znane mi melodie, a kiedy kończą mi się już pomysły, spod moich palców wychodzą tylko bliżej nieokreślone, niespójne dźwięki. I tak trzy razy w ciągu dnia. Przez pół roku.
Po pewnym czasie zauważam, że policzki i czoło syna są pokryte dziwnymi, czerwonymi plamami. Początkowo są one bladoróżowe, z czasem jednak stają się coraz widoczniejsze i zaczynają niebezpiecznie mnożyć się na jego ciele.
— Wygląda na to, że ma diatezę — zawyrokowała moja koleżanka podczas odwiedzin.
— I co mam teraz z tym zrobić? — pytam zdumiona, ponieważ pierwszy raz spotykam się z takim terminem.
— Hmm, wydaje mi się, że należy stosować taki specjalny roztwór, lekarz go wypisuje. Możesz też w aptece zapytać.
Mając w pamięci wielogodzinne kolejki do lekarzy, decyduję się zapytać w pobliskiej aptece o „coś, co pomoże w walce z diatezą”. Otrzymuję butelkę burego płynu, której połowę, zaraz po powrocie do domu, wylewam na dziecko. Kolejna była maść cynkowa, a potem jeszcze cała masa innych lekarstw — wszystko na nic, było jeszcze gorzej. Syn płakał całymi dniami, chciał rozdrapać rany powstałe na policzkach i czole. W końcu wylądowaliśmy u lekarza. Lekarka długo słuchała całego spisu leków, które przetestowałam na własnym synu, po czym nieoczekiwanie powiedziała:
— Jest jeszcze jeden sposób… Co prawda, czasochłonny, ale jest! On na pewno pomoże — to sprawdzone!
I tak oto kolejne pół roku, z dokładnością, której nie powstydziłaby się nawet Miss Skrupulatności, starannie rozbijałam skorupki jajek, odmierzałam ilość powstałego proszku, dodawałam do niego kilka kropel soku z cytryny i wsuwałam do buzi mojego syna. Później, gdy zaczęłam go karmić kaszą, było prościej — można było ukryć mieszankę. Przygotowując ten dziwny lek, nie wierzyłam, że może nam pomóc. Co najciekawsze, słowa lekarki okazały się być prawdą — widać było poprawę! Trwało to, rzecz jasna, dosyć długo, bo około dziesięciu miesięcy, jednak twarzyczka syna znów wyglądała zdrowo i nie było na niej widać żadnego śladu zaczerwienienia, doszliśmy więc do wniosku, że najgorsze już za nami.
Podobnego zdania była również pani neurolog, która po pół roku z ulgą skonstatowała, iż „nie taki diabeł straszny, jak go malują”. Jedyną pamiątką po chorobie była, jak mi się wtedy wydawało, dosyć duża głowa. Wtedy nawet jeszcze nie podejrzewaliśmy, co tak naprawdę szykuje dla nas los…
Wówczas nie miałam pojęcia, że ów „diabeł” porządnie namiesza w naszym życiu, że tego typu wydarzenia nie przechodzą bez echa. Mój maluch wyrośnie na grzecznego, jasnowłosego chłopca z niebieskimi oczami. Jednakże do drugiego roku życia nie powie ani słowa, dopiero mając około trzech lat, zacznie mówić. Nieznajomi będą brać go za dziewczynkę, jednak on twardo będzie odpowiadać: „Jeśtem chłopczikiem!”.
Nie wiem jeszcze, że w osobie „chłopczika” kryje się tyle zmartwień, że w sam raz byłoby wysłać nas na jakieś sympozjum naukowe, gdzie wielkiej sławy profesor, stojąc koło mojego syna, pokazywałby za pomocą wskaźnika każde miejsce na jego ciele, zaczynając od głowy, na nogach kończąc, gdzie mogą czaić się choroby, którymi zostało „obdarowane” przez los moje dziecko.
Nie wiem wtedy także, że przychodnia stanie się naszym drugim domem, a pediatra i dermatolog — członkami rodziny. Nie wiem, że będę znała każde słowo z poradnika dziecięcych chorób i będę operowała ich nazwami, a także nazwami symptomów i sposobów leczenia, jak profesjonalny lekarz, a jeden z nich zada mi nawet pytanie:
— Ma pani wykształcenie medyczne?
Rzeczywiście, od momentu, kiedy u mojego syna został zdiagnozowany szereg chorób, zaczęłam rozumieć, że sama powinnam wniknąć w istotę problemu.
Czytałam wszystkie związane z tym tematem książki, jakie nawinęły mi się pod rękę. A było tego niewiele — na początku lat dziewięćdziesiątych jakoś nikomu się nie śpieszyło do wydawania książek. Mimo wszystko, dosłownie krok po kroku, zbierałam wszystkie informacje, które mogły przydać się w walce o zdrowie mojego dziecka, a niekiedy — także o jego życie.
Wspominając, oczyszczam moją pamięć, wyjmując z jej odmętów zmięte obrazy zatrzymane w czasie, przeglądam je, jak przegląda się stare fotografie, utrwalone jeszcze na czarno-białej taśmie, która dzisiaj wraca do łask. Wtedy była taka niezobowiązująca usługa: szedłeś ulicą i… O! Fotograf pstryka ci zdjęcie, a potem przysyła je pocztą.
O tym, jak uratował mnie krzyż, lecz później stał się ciężarem
Książeczkę zdrowia, którą wydano mi w przychodni, gdzie rozrosła się do gigantycznych rozmiarów, przez co teraz nie mieści się w torebce, trzymam w jednej ręce, drugą ręką trzymam zaś dziecięcą rączkę.
Idę ulicą i wyję. Nie wstydząc się przechodniów, płaczę straszliwie, a łzy ciekną mi po policzkach. Trzymając kurczowo i ze strachem moją rękę, milcząc, zagarniając nogami przydrożny pył, snuje się on, mój syn. Przechodnie oglądają się za nami, ktoś nawet pyta o to, czy nam nie pomóc, ja jednak, nie wiadomo dlaczego, widzę tylko ich zamglone twarze
i niczego nie słyszę. Chciałabym po prostu zniknąć. To wszystko. I niczego nie będzie — ani obojętnej lekarki, z zasępioną miną uzupełniającej naszą kartę, ani bezsennych nocy, ani góry lekarstw, ani współczujących koleżanek („Ale jak to?”). Nie będzie ani wszechogarniającego zmęczenia, ani… ani jego? On idzie obok, a jego złociste loki podrygują za każdym razem, kiedy szarpię go za rękę — „Możesz szybciej?” — a on milczy. Nie, on zostanie, ale już beze mnie. Beze mnie?! Co wtedy? Koniec. Stop!
Zatrzymuję się gwałtownie na samym środku chodnika. On hamuje i nieśmiało podnosi na mnie swój wzrok: „Mamo, nie płacz”. Milczę… Boże, za jakie grzechy zesłałeś na mnie ten krzyż?
— Mamo… Nie płacz…
Wybudzam się dosłownie jak z jakiegoś ciężkiego, bezmyślnego snu i się rozglądam. Dookoła codzienne, miejskie zamieszanie. Wszyscy, tak jak wcześniej, gdzieś się śpieszą, omijają nas, idąc skrajem chodnika, i zaczynam rozumieć — oto i ono, życie! Trzeba żyć dalej. Właśnie teraz trzeba wziąć życie we własne ręce, a nie dźwigać żałośnie na swoich plecach dany nam krzyż… Podnoszę oczy i widzę go. Krzyż. Stoimy koło wielkiego soboru. W głowie jak gdyby coś pstryka i… biorę syna za rękę i biegniemy w stronę świątyni, gdzie za bramą miga ciemna sutanna duchownego.
— Ojcze… — mówię zdyszana z powodu biegu i przejęcia. — Ojcze! Chcę ochrzcić syna! Kiedy możemy przyjść?
On, młody i ciemnowłosy, rozgląda się, po czym wesoło i głośno odpowiada:
— Nawet teraz można! Akurat zaraz mam chrzest!
— Tylko… Ja nie mam krzyża… i szatki też nie mam… A co z rodzicami chrzestnymi?
— Już, już, proszę wchodzić! — Niecierpliwie popycha nas w stronę wejścia. — Zaraz wszystko będzie!
Wchodzimy. Naszym oczom ukazuje się nieduża chrzcielna świątynia, znajdująca się na dziedzińcu soboru, obok niej stoją i czekają na ojca osoby, które przyszły dziś z zamiarem ochrzczenia swojego dziecka: młoda para z niemowlęciem na rękach, kobieta z dziewczynką i nastolatek z dziewczyną w chustce.
— Krzyżyk pani kupi w sklepiku, świeczkę i prostą szatkę też — mówi ojciec i szybko kieruje się w stronę ambony.
— Tak, tak, oczywiście! — Gorączkowo przeszukuję portmonetkę w poszukiwaniu pieniędzy. Tyle powinno wystarczyć, może nawet na ofiarę starczy. — Ale co z chrzestnymi?
— Niech pani wypowie chociaż imię chrzestnej matki. — Ojciec idzie w naszą stronę i zaczyna odmawiać modlitwę…
Syn stoi ze świeczką w ręce, z bardzo poważną miną, od razu wydaje się być doroślejszy. Patrzę na niego i wspominam…
Letni lipcowy dzień, przejrzysty i doskonały pod każdym względem. Niedające się opisać zapachy tętniącej życiem, pełnej kwiatów i głośnej ukraińskiej wsi. I ja, mająca siedem lat…
— Pani Ganiu, Ganiu! — Sąsiadka ewidentnie była wojowniczo nastawiona.
Babcia powoli się wyprostowała, wytarła mokre ręce o fartuch — wcześniej mieszała karmę dla prosięcia.
— Czego chcesz, Róża?
— Znowu twoje kury były w mojej zagrodzie, niech je diabeł weźmie!
— Sama je sobie weź! — Babcia żywo złapała za kij i urządziła nim w powietrzu krótki, lecz groźny pokaz sztuki rycerskiej, w rezultacie czego przerażone kury, machając swoimi bezużytecznymi skrzydłami, pomyślnie wróciły na swoje terytorium. Na ganek wyszedł mąż cioci Róży — dziadek Szyka. Znany był z robienia śmiesznych gwizdków — dmuchniesz w niego, a gwizdek wyrzuci z siebie długi, gumowy języczek. Byłam szczęśliwą posiadaczką całej kolekcji takich gwizdków. Pomimo tego dziadek podał mi jeszcze kolejny i nasypał na podołek garść białej porzeczki.
W chacie na piecu grzał się duży garnek z wodą. Babcia będzie mnie w nim kąpała i, co było dla mnie koszmarem, myła głowę. Jutro przyjdzie pop (nie wiem, kto to, ale już zawczasu się go boję) i będzie chciał mnie ochrzcić.
Nazajutrz rankiem ubrali mnie w nową sukienkę i na umytej głowie (bitwa z babcią była tak samo zacięta jak bitwa Bogdana Chmielnickiego pod Beresteczkiem, o której czytał mi dziadek Szyka, jednak babunia wygrała — w końcu płynie w jej żyłach szlachecka krew!) zawiązali mi znienawidzoną kokardę i posadzili na ławie w chacie. Głuchoniema ciotka Liza, córka babci, a siostra mojej mamy, usiadła obok mnie, a babcia co chwilę nerwowo wyglądała przez okno. Tylko moja starsza, siedemnastoletnia już siostra lekceważąco chrząknęła, wzięła książkę i demonstracyjnie skierowała się w stronę ogrodu. Ona wiedziała, że babcia, na przekór moim rodzicom (ojciec był komunistycznym oficerem), mimo wszystko, zdecydowała się mnie ochrzcić, ale nie w cerkwi — wszystko miało się odbyć w domu. Nie wiedziałam, co będą ze mną robić, jednak starałam się ze wszystkich swoich dziecięcych sił zachować spokój i nie zapłakać — w końcu byłam już duża i jesienią powinnam pójść do szkoły. A póki co rodzice wysłali nas z siostrą na wakacje do babci, abyśmy odpoczęły i nabrały siły dzięki domowemu jedzeniu. W miasteczkach wojskowych, gdzie do tej pory żyliśmy, ani prawdziwego mleka, ani owoców (co było w pełni zrozumiałe) nie było.
I nareszcie drzwi się otworzyły, a do pokoju wszedł kudłaty człowiek w czarnej sukni i powiedział donośnym basem:
— Pokój temu domowi! Boże, pobłogosław!
Babcia razem z ciocią rzuciły się w stronę ogromnego mężczyzny i z niewiadomych przyczyn zaczęły go całować po rękach. Zamarłam. Teraz na pewno mnie też zmuszą do całowania rąk nieznajomego, dlatego mnie tak odświętnie ubrali! A jeśli tego nie zrobię, to on wsadzi mnie do wielkiej walizki i weźmie ze sobą do tej jakiejś cerkwi, o której tyle mówiła babcia! Zastygłam i starałam się przyczaić w kącie, mając nadzieję, że zapomną o mnie i mnie nie zauważą. Niestety, na próżno. Ogromny mężczyzna nieoczekiwanie wskazał na mnie swoim tłustym palcem i roześmiał się w głos, otworzył walizkę i zaczął z niej wyciągać dziwne rzeczy: długi, złoty obrus z dziurą, który założył sobie na szyję, identyczne złote, krótkie rękawy i szereg innych przedmiotów, o których istnieniu do tej pory nie miałam pojęcia. Mrużąc ze strachu oczy i prawie już nie pamiętając o swojej godności, byłam gotowa krzyknąć na cały głos, kiedy to coś ciepłego i pachnącego wylądowało na mojej głowie.
— Jaką ty masz prześliczną kokardę! — Usłyszałam nagle i otworzyłam jedno oko. Zobaczyłam czarne jak smoła źrenice, a dookoła nich — dwa jasne słoneczka, z których wprost biła dobroć i przybierała postać zmarszczek na skroniach. Ten człowiek, z oczami jak promyki słońca, znowu pogłaskał mnie po głowie i zaczął coś śpiewnie opowiadać — długo i uspokajająco… Tak mnie ochrzczono…
— Przyprowadźcie ją do cerkwi do komunii świętej! — zagrzmiał cudowny nieznajomy, wychodząc, a babcia się przeżegnała.
Pobiegłam do ogrodu, ogarnęło mnie bowiem nieznane wcześniej uczucie i od razu pragnęłam powiedzieć siostrze o wszystkim, co się stało, oraz pokazać jej, jaki mam teraz piękny krzyżyk! Podbiegłam do niej, wyciągnęłam go spod kołnierza sukienki i krzyknęłam:
— Popatrz, popatrz, co mam!
Siostra niechętnie oderwała wzrok od książki, pobieżnie popatrzyła na trzymane przeze mnie cudo, które podtykałam jej pod nos, i wycedziła przez zęby:
— Schowaj to, głupia! I nikomu nie pokazuj!
Słowa te dosłownie zwaliły mnie z nóg, potknęłam się i zrobiłam krok do tyłu, aby nie upaść, lecz w tym momencie złapały mnie czyjeś ręce, moja głowa zaś wylądowała na babcinym fartuchu, a ja głośno zapłakałam — pierwszy raz w ciągu tego dnia.
— Tak? Słucham? — Pytanie duchownego dociera do mnie dopiero wtedy, kiedy jego ręka dotyka mojej.
— Proszę o podanie imienia matki chrzestnej pani syna — powtarza cierpliwie.
— A… Lidia! — W myślach proszę moją najlepszą przyjaciółkę o pozwolenie na to, by stała się moją następczynią w duchowym wychowaniu mojego syna, jednocześnie przepraszając ją, iż nie zdążyłam jej o tym uprzedzić. Jestem jednak pewna, że nie odmówi.
Syn nieumiejętnie kreśli znak krzyża i pobożnie klęka, ostrożnie trzymając świecę w małej piąstce. A ja cały czas przypatruję się jej wyblakłemu, łagodnemu płomieniowi…
W niedzielę, w naszej dużej, nieco już wiekowej wsi (a nawet — jak to z dumą mówili niektórzy rdzenni mieszkańcy — miasteczku), z samego rana (a w sumie to już prawie od nocy!) panował huczny rozgardiasz — wyjątkowy z powodu swej niepowtarzalności, jak gdyby był złożony z drobnych, różnokolorowych szkiełek, przypominających dziecięcy kalejdoskop, ukraiński bazar.
Mieszkaliśmy w samym centrum wsi, na pagórku. Babciny ogródek ciągnął się w stronę rzeki, a na jej drugim brzegu mieścił się duży targowy plac, który był widoczny z okien naszego domu. Rzeka o cudnej nazwie Rostawycia, płynąca szeroko obok stuletniego młyna, zapętlająca się szaleńczo i opasująca miasteczko swoim srebrzystym, chłodnym nurtem, w tym miejscu dziwnym trafem nie przekraczała szerokości zwykłego strumienia.
Przez strumyk prowadził solidny, kamienny most, po którym w noc przed bazarem gruchotały koła przejeżdżających wozów, a zasypianie w takt wydawanego przez nie dźwięku było najsłodszą kołysanką.
Babcia calutką noc smażyła rybę i piekła ciasteczka oraz bułeczki w wielkim piecu, które sprzedawała przyjeżdżającym z daleka, zgłodniałym chłopom.
O świcie, gdy tylko jutrzenka zaczynała nieśmiało przeciągać się i wyglądać zza obłocznej pierzynki, babcia zabierała przyrządzone przez siebie jadło do tobołka i szła na bazar. Ja natomiast wstawałam późno, a obudziwszy się i byle jak opluskawszy twarz wodą, zamykałam chatę na zasuwę i biegłam tam, do tej baśniowej krainy, gdzie sprzedawali przeźroczyste, iskrzące się koguciki na patyku, gdzie chrumkały różowiutkie prosięta, skulona na dnie kosza spoglądała na ciebie okrągłym, gniewnym okiem pstra perliczka. Biegłam tam, gdzie rżały konie, potrząsając czarnymi grzywami, gdzie pachniało macierzanką i miętą, a ich woń mieszała się z zapachem kopru i ogórków małosolnych, zgniecionych na straganie przez sąsiadujące z nimi napęczniałe, pękające od soku pomidory, gdzie w butlach chlupotał mętny bimber i rubinowa wiśniówka, szczodrze rozlewane „na spróbowanie”, gdzie stragany były ustawione w rzędach i zasłane, jaskrawymi, przepięknymi chustami i spódnicami, gdzie w centrum bazaru siedział wujek Saszko i grał na harmonijce, i śpiewał o czołgiście. Poprzedniego dnia moja siostra pojechała do Kijowa. Nudziła się na wsi — kuzynki uczyły się w technikum i ich wakacje jeszcze się nie rozpoczęły, a jej nie pozwalano samej chodzić na tańce — była postrzegana jako paniusia z miasta, jeszcze mogliby ją skrzywdzić — dlatego też przekonała babcię, aby puściła ją razem z ciocią Różą do Kijowa, by tam móc się spotkać z ich siostrzenicą Larysą, która przyjechała z Moskwy. Tam też przyjadą dziewczęta na wakacje i będzie weselej. Albowiem z dostępnych wtedy w naszej wsi rozrywek można było mówić tylko o klubie, a raczej kawiarni, znajdującej się obok wiejskiego sklepu.
Ten dzień zaczął się tak jak zawsze — babcia już od wieczora paliła w piecu, zagniatała ciasto, patroszyła rybę, a ja, napluskawszy się do woli w strumyku za ogrodem z miejscowymi dziewczynkami, szybko zasnęłam. Przez sen słyszałam słodki gruchot wozów przejeżdżających po kamiennej drodze. A więc to już jutro!
Obudziłam się gwałtownie, jakby ktoś mnie uderzył. Wszędzie świeciło słońce, babcine, ulubione malwy zaglądały przez okno i jak gdyby z wyrzutem kiwały swoimi malinowymi główkami:,,Śpioch, zaspała!”. Oj, nie, nie! Jeszcze zdążę, zdążę! Za chwilę włożę sukienkę! Z rozmachem otworzyłam szczelnie zamknięte drzwi mojej sypialni, aby wejść do „salonu”. I z przestrachem się odsunęłam. Pokoju nie było. Tego pokoju, babcinego „salonu”, znanego i ulubionego, którego każdy kąt był mi znany — nie było. Nie było stołu z ławkami, nie było dużego, babcinego kufra, O kosmosie wolę już w ogóle nie wspominać, tak jak i o programie atomowym, do którego moi rodzice mieli bardzo bezpośredni stosunek, nie było ikony w kącie — niczego! Był tylko szary, wstrętny, gorzki i włochaty jak potwór dym. Z przerażeniem na twarzy zatrzasnęłam drzwi i krzyknęłam. Zaczęłam miotać się po maleńkim pokoju, w którym było tylko jedno, niewielkie, wiecznie nieotwierające się okienko — co mam robić? Nikt mnie nie usłyszy — okienko wychodziło na ogród, sąsiadów nie mieliśmy, a nawet jeśli ktoś by się znalazł, to dzisiaj i tak wszyscy byli na bazarze! Znowu podeszłam do drzwi, uchyliłam je i, błyskawicznie podjąwszy decyzję po nagłym przypomnieniu sobie słów cudownego ojczulka, który obdarował mnie krzyżykiem, wyszeptałam: „Boże, pobłogosław!”. Nie wiadomo, dlaczego zacisnęłam krzyż w pięści i… zanurkowałam w dym. Przedzierałam się przez gęsty czad, zacisnąwszy buzię i praktycznie nie oddychając. W kuchni, z pieca wyciągał już swoje długie łapska ogień, rwąc się do tego, by złapać mnie za włosy. Starałam się na niego nie patrzeć, pełznąc na oślep, przedostałam się w kierunku drzwi i popchnęłam je z całych sił — otworzyły się szeroko, a ja dosłownie wpadłam do przedsionka. Ostatkiem sił zamknęłam drzwi płonącej kuchni. Leżałam na chłodnej, ziemnej podłodze, dusząc się i kaszląc, wydawało mi się, że z mojego wnętrza wręcz wykaszliwuję gęsty, gorzki dym. Po chwili odpoczynku i wykrztuszeniu resztek dymu podniosłam się i popchnęłam drzwi wejściowe. Drzwi ani drgnęły. Popchnęłam je jeszcze mocniej, po czym — płacząc i rozmazując sadzę po policzkach — zaczęłam bić w nie z całej siły, aż dotarło do mnie, że drzwi są zamknięte od zewnątrz. Babcia, nie wiadomo dlaczego, tym razem postanowiła mnie zamknąć… Opadłam na podłogę i zaczęłam przygotowywać się na śmierć. Nie wiem, ile czasu tak spędziłam, zdaje się, że niezbyt długo, kiedy to nagle drzwi drgnęły i rozwarły się szeroko, a ja wypadłam prosto na ulicę. Pochylał się nade mną mój kuzyn, syn cioci Lizy. Jak się potem okazało, jakiś krewny przechodził obok naszego domu i zauważył gęsty, czarny dym wydobywający się z lufcika. Rzucił się w stronę babci, przebywającej wtedy na bazarze. Ona zaś dała klucze kuzynowi, który jej pomagał, i — umierając ze strachu — szła krok w krok za nim, kiedy biegł mi na ratunek. Co było dalej, pamiętam jak przez mgłę — we wspomnieniach pozostało jedynie to, iż wlewano we mnie jakiś ciepły płyn, dużo płynu, którego prawie nie byłam już w stanie pomieścić, jednak wlewano go jeszcze więcej i więcej i dopiero wstrząsające moim ciałem wymioty zatrzymały ten straszny proces. Dym z chaty ledwo się wywietrzył, podłoga pod piecykiem zaś praktycznie cała spłonęła — babcia, idąc na bazar, za wcześnie zamknęła drzwiczki od piecyka. Po paru dniach jednak już tylko sczerniałe belki w pokojach przypominały o tym, co się stało. Po swoim przyjeździe mama długo płakała i przeklinając, raz po polsku, raz po rosyjsku, zawzięcie bieliła wszystkie sufity… A babcia z poczuciem winy kreśliła znak krzyża w kąciku z ikoną i szeptała: „Krzyż ochronił”…
Duchowny prosi wszystkich, by zwrócili swą twarz na zachód i wyrzekli się diabła. Potem czyta słowa jakiejś przepięknej modlitwy. Dopiero później dowiedziałam się, że nosi ona nazwę „Wyznania wiary”.
Następnie maluszka i mojego syna zanurza w chrzcielnicy, a starszym kropi głowę i zakłada wszystkim krzyżyki. Na samym końcu wszyscy ochrzczeni okrążają chrzcielnicę w procesji, trzymając świece. Podczas ostatniego okrążenia płomień świecy trzymanej przez mojego syna drga, a następnie gaśnie… Krzyknęłam mimowolnie. Ojciec odwraca się i spogląda na mnie surowym wzrokiem — „Cisza!”. Chwilę później prowadzi wszystkich w stronę ołtarza. I to wszystko, ceremonia chrzcielna dobiegła końca.
— Ojcze! — Rzucam się w stronę duchownego. — Dlaczego zgasła świeca mojego syna? Co to oznacza?
— Oznacza? — dopytuje się on, ściągając z siebie ten sam czerwony „obrus” z dziurą — epitrachelion. — A oznacza to tyle, że do cerkwi trzeba chodzić, gołąbeczko, wtedy, niech pani wybaczy, takich głupich pytań pani zadawać nie będzie. A chrzcić się wspólnie też się niech pani nauczy… prawidłowo.
Zamilkłam zakłopotana. Rzeczywiście, to bzdura jakaś, wyobraziłam sobie nie wiadomo co. A to po prostu powiał wiatr od strony okna i dlatego świeca zgasła. Zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu dziecka.
— Synku, co ty tam robisz?
Syn jak zaczarowany stoi przed ikoną Matki Bożej i zdaje się, że nie słyszy, jak go wołam, lecz chwilę później odwraca się niechętnie:
— Mamo, a może ja tutaj zamieszkam?
I tak oto tam zostaliśmy. Od tego momentu zamieszkaliśmy w tym domu, przyjęli nas do niego — do tego domu, który jest otwarty dla wszystkich. Tylko nie każdy, nie wiadomo dlaczego, chce do niego wejść. I my sami dopiero stoimy u jego drzwi.
O tym, jak do naszych drzwi zaczynają pukać problemy, ale udaje nam się od nich uwolnić
Zatrzymuję się przy drzwiach do mieszkania. Przywieram do nich i staram się przybrać normalny, wesoły wyraz twarzy, aby nie wystraszyć syna. Minęło już kilka godzin od wypadku, ale do tej pory nie mogę się otrząsnąć i nawet najmniejsze o nim wspomnienie powoduje, że serce zaczyna bić jak szalone, a w oczach ciemnieje.
Teraz, teraz… Spokojnie, tylko spokojnie… po cichutku otwieram kluczem drzwi i słyszę w pokoju czyjeś głosy. Rozmawiają… zdaje się, że po angielsku?! Cóż to? Czyżby radio było włączone? Już prawie zamierzam ujawnić swoją obecność, kiedy słyszę „normalny” głos syna:
— Drodzy słuchacze! Zaczynamy naszą audycję! Zaczniemy od dowolnego utworu, jaki sobie tylko zażyczycie! — mówi głośno i uroczyście, niemiłosiernie sepleniąc i świszcząc. No tak, jakkolwiek to brzmi, słuchają go tysiące ludzi. Zamieram.
— Posłuchajcie V symfonii Beethovena!
Nie wiadomo, dlaczego słychać jednak pierwsze akordy Ody do radości Beethovena i dociera do mnie, że syn gra ją ze słuchu. I to nie tylko gra, ale i śpiewa. Tylko w jakim języku?! Przypomina to jakiś jazgot, jednak jak by się tu nie wsłuchiwać, to mimo wszystko wydaje się, że śpiewa po angielsku. Całkowita imitacja! Po kilku taktach oznajmia:
— I tak oto wysłuchaliście świetnego utworu! V symfonia Beethovena, i to jeszcze nawet ze słowami! Moimi słowami… A teraz posłuchamy innej kompozycji, która nosi tytuł Egipska.
Słychać improwizację w stylu wschodnim, jeśli można tak powiedzieć o kompozycji, która została stworzona przez dziecko, które dopiero rok temu zaczęło się uczyć muzyki. Stoję w korytarzu, bojąc się poruszyć. Syn udaje, że mówi po angielsku, mówiąc sam do siebie, raz grubym głosem, a raz cieniutkim — wydaje się, że rozmawiają ze sobą dwaj różni ludzie. Jak gdyby ktoś komuś zadawał pytanie podczas relacji na żywo w radiu, a przecież tego typu relacje pojawiły się całkiem niedawno!
Na samym końcu oznajmia:
— A teraz posłuchamy uroczystej pieśni! Pieśni Bożej!
O, Matko… Wszystko w jednym!
Rozpoczyna się imitacja cerkiewnej mszy — wszystko jest identyczne, łącznie ze śpiewami cieniutkim głosem, które grubym basem podtrzymuje „diakon”. Syn nadal jest pochłonięty swoją grą i zauważa mnie dopiero wtedy, kiedy ostrożnie wsuwam głowę do pokoju, podczas gdy on kończy swoje nagranie słowami: „Drodzy przyjaciele, oto koniec naszej audycji!”.
Odwoziłam córkę do niedużego centrum rejonowego, do dziecięcego sanatorium. Kilka lat temu zostały u niej wykryte problemy z kręgosłupem, trzeba było więc stosować nadzwyczajne środki, które mogłyby zatrzymać nieodwracalne zmiany. Córka spędzała tam całe miesiące, tam też się uczyła. Na oblodzonej drodze samochód, którym jechałyśmy, wpadł w poślizg — na początku wyrzuciło nas na przeciwny pas jezdni, a kiedy kierowca niebywałym wysiłkiem skręcił kierownicę, samochód wylądował w rowie po przeciwległej stronie i ugrzązł w zaspie… Później, po otrząśnięciu się z szoku, powie: „Wyglądało to, jakby gigantyczna ręka złapała nas z góry i zaczęła nami kręcić… Nie mogłem nic zrobić!”. Trzęsło mną przez całą drogę do sanatorium i z powrotem.
Dobrze, że nie wzięłam ze sobą Tima. Odkąd zrezygnowaliśmy z przedszkola, przez cały rok, aż do rozpoczęcia szkoły, zostawał w domu sam. Przedszkole było przyzakładowe, a sam zakład na początku lat dziewięćdziesiątych słabo funkcjonował, dzieci trzeba było zabierać już około szesnastej. W tamtym czasie zaproponowano mi pracę redaktora w jednym z interesujących wydawnictw. Biec na złamanie karku do przedszkola po dziecko, oczywiście, nie mogłam, dlatego też należało rozbudzić w nim poczucie odpowiedzialności.
Należy wspomnieć, że perspektywa pozostawania samemu w domu w żadnym wypadku go nie przeraziła. Zawsze znajdował sobie jakieś zajęcie, bawił się długo zabawkami i potrafił się sam sobą zająć.
A z muzyką sprawa wyglądała następująco:
Kiedy jeszcze córka chodziła do przedszkola, została zapisana do szkoły muzycznej — przyszła nauczycielka i zabrała ze sobą dwie dziewczynki. Na początku strasznie się zdziwiłam — Maszka nie umiała zaśpiewać nawet najprostszej piosenki, okropnie fałszowała. Okazało się jednak, że posiada świetny słuch muzyczny, i obiecano mi, że do końca szkoły będzie śpiewać… może nie jak śpiewaczka operowa, ale jak przyzwoita członkini chóru na pewno. I rzeczywiście tak było. Odprowadzać Maszę do szkoły trzeba było pieszo przez kilka przystanków, transport w tamtą stronę był bardzo nieregularny, a wejście do autobusu z wózkiem stanowiło dodatkowy problem. Tim wtedy dopiero co pojawił się na świecie.
Bardzo chciałam, żeby córka grała na pianinie, zaś jej zamarzyło się rysowanie… Wiele lat później wyszło na jaw dlaczego. Była ona jednak dobrą i posłuszną dziewczynką, z którą nie mieliśmy żadnych problemów. „Mama tak powiedziała” — i to wystarczało. I tak oto poszliśmy do szkoły. Tima wzięłam ze sobą — z kim niby miałam go zostawić? Mąż w pracy od rana do wieczora, a krewnych nie było. Niosłam go raz na rękach, a raz woziłam w wózku. Swego czasu wiozłam synka na sankach, które utknęły na wyboju i się wywróciły. Dziecko wypadło. A ja z córką idziemy dalej, zatopione w rozmowie. Dopiero po około pięćdziesięciu metrach dotarło do mnie, że sanki wydają się być podejrzanie lekkie! Odwracam się i widzę — Tim leży, milcząc, na śniegu i czeka, aż ktoś sobie o nim przypomni… Kiedy miał cztery lata, na jednej z uroczystości w szkole muzycznej, na której, oczywiście, wszyscy się zjawiliśmy, nauczycielka córki powiedziała:
— Jakie on ma świetne poczucie rytmu! Niech go pani do mnie przyprowadzi, przecież i tak wszyscy tutaj przychodzicie.
— Ale on ma dopiero cztery lata — zdziwiłam się. — Jak pani chce prowadzić zajęcia z takim maluchem?
— Nic nie szkodzi, wiem, że wszystko się uda.
Nasz synek zaczyna zajmować się muzyką jeszcze przed ukończeniem piątego roku życia. Później muzyka tak mocno wkroczy w jego życie, że wypełni całą jego świadomość, przykryje sobą cały wszechświat, rozdzielając istniejące rzeczy i zjawiska na istotne i nieistotne. Muzyka — jest istotna, a wszystko inne to bzdura. I tak oto intuicyjna decyzja pedagog, która na pewno po prostu zobaczyła kolejnego niezłego ucznia, miała odegrać nie tyle znaczącą, co przełomową rolę. Czasem mi się wydaje, że po prostu to muzyka jakby czekała na to, aż Tim się pojawi i wybierze właśnie ją…
Działania mojego syna przez wszystkie kolejne lata będą tylko potwierdzały moje przypuszczenia — zacznie on wybierać jedynie to, co jemu wydaje się być interesujące i potrzebne, nie zaś to, co uważają za potrzebne dorośli wujkowie i ciocie, których zdaniem „co innego” jest ważne. Nie znam wtedy jeszcze diagnozy i jego zachowanie nie zapowiada niczego niezwykłego, wszystko mieści się w granicach dziecięcego marudzenia. Aczkolwiek im bliżej czwartego roku życia, tym bardziej dziecko, które wprost uwielbiało się kąpać, kategorycznie odmawia nawet zbliżenia się do łazienki. Każdej kąpieli towarzyszą rozdzierające serce sceny.
Biorę go na ręce i — starając się odwrócić jego uwagę — niosę w kierunku łazienki. Gdy tylko jego oczom ukazują się drzwi łazienki, zaczyna wrzeszczeć wręcz obcym głosem.
— Syneczku, nie płacz, zaraz będziemy puszczać stateczki! — próbuję go jeszcze udobruchać. — Popatrz, jaka woda!
Moje starania idą jednak na marne, syn nie zwraca najmniejszej uwagi na moje słowa i przywiera do futryny, mając nadzieję, że tym sposobem uda mu się nas zatrzymać. Prawie płacząc, odrywam jego rączki od drzwi i wpadam do łazienki. Tymczasem mąż nalał do wanny już trochę wody, wrzucił do niej wszystkie zabawki, jakie były w domu, i bierze go na ręce:
— Szybciej!
Maluch krzyczy straszliwie, wije się i drapie, jakby co najmniej walczył o swoje życie. Zaczynam szlochać, mąż wygania mnie z łazienki i kontynuuje walkę z dzieckiem w pojedynkę. Krzyki nie ustają, jednak wykąpany syn po piętnastu minutach pojawia się w drzwiach pokoju razem z tatą, jakby nic się nie stało. Perypetie te ciągnęły się przez dosyć długi czas, około roku, lecz później wszystko ustało. Dlaczego tak to wyglądało, ani my, ani lekarze nie byliśmy w stanie wyjaśnić. Dopiero wiele lat później przeczytałam o podobnych sytuacjach w książkach kilku autorów, którzy pisali o swoich autystycznych dzieciach.
Lecz wtedy jeszcze nawet nie słyszeliśmy słowa autyzm. Latem zdecydowaliśmy się wybrać z dziećmi nad morze. U syna było już zdiagnozowane atopowe zapalenie skóry. Był to kolejny nieoczekiwany cios, byliśmy bowiem przekonani, że z diatezą już jakoś się uporaliśmy, a tu coś takiego! Ponad rok byliśmy wolni od wszelkich bolączek, lecz teraz znów wszystko miało się rozpocząć od nowa.
Wymagało to także całkiem innego leczenia. Mowa była teraz nie tylko o tym, by złagodzić cierpienia dziecka, ale i o tym, by zlecić konkretne badania i dobrać odpowiednie lekarstwa. Nikt nie wiedział tylko, jakie dokładnie. Miałam wrażenie, że lekarze także w wielu kwestiach podejmowali decyzje intuicyjnie, jak gdyby sami badali grunt pod swoimi stopami — a może spróbujemy użyć tego preparatu, może akurat pomoże? Może wypróbujmy tę dietę… I tak próbowaliśmy stosować coraz to nowe sposoby, jednak nic nie pomagało, a momentami było jeszcze gorzej niż przedtem.
— Proponuję wyjazd z dziećmi nad morze — powiedziała, patrząc na mnie ze współczuciem nasza pani dermatolog. — Nie mniej niż na trzy tygodnie, a najlepiej na miesiąc. Wielu osobom to pomaga, co prawda, tylko na pewien czas, ale jednak…
Pojechaliśmy więc. Mieliśmy w Eupatorii przyjaciół i z ich pomocą udało nam się znaleźć miejsce w sanatorium, które znajdowało się zaraz nad brzegiem morza. Był to cudowny odpoczynek w towarzystwie naszych przyjaciół i ich dzieci. Niestety, przez cały okres pobytu nad morzem maluch ani razu się w nim nie zanurzył… A iloma to sposobami staraliśmy się go przekonać! Pluskaliśmy się, pływaliśmy na jego oczach, wołaliśmy, aby zanurzył się w ciepłej, leczniczej, morskiej wodzie… Bardzo to przeżywałam. Przecież pojechaliśmy na Krym specjalnie po to, aby dziecko mogło się wykąpać w morskiej wodzie! A ono nawet nie zbliżyło się do jej brzegu. Nie pomogły też żadne namowy, a ciągnięcie go siłą do wody — tak jak do wanny… Nie, nie byliśmy w stanie znowu tak tego rozwiązać. Dopiero ostatniego dnia, trzymając tatę za rękę, ostrożnie wszedł do wody, gdzie było najbardziej płytko, i chwilę się w niej popluskał. I to wszystko.
Dokładnie w tym momencie zrozumiałam, że nasz syn będzie decydował się tylko na to, co jemu wydaje się być sensowne. To, co dla nas będzie się wydawało rozsądnym, będzie się spotykało z jego odmową bądź zgodą, ale wyłącznie pod wpływem nacisku — rodziców, nauczycieli, czy też okoliczności, i to też nie zawsze. Zrozumiałam to, lecz nie od razu i nie bez zastrzeżeń. Aby to pojąć, musiałam przejść długą i wyczerpującą drogę.
O tym, jak nie lubiłam wąskich ram, lecz sama chciałam w nie upchnąć syna
Boleśnie wspominam swój pierwszy dzień w szkole. Pamiętacie go? Mnie przychodzi to z trudem. W mojej pamięci pozostało jedynie kilka dosyć wyraźnych epizodów związanych z początkiem kształcenia.
Pierwsze wrażenie? Nuda. Czytać i pisać umiem już dawno, laseczki przy literkach, wypisywane przez moich szkolnych kolegów, napisałam w ciągu paru minut, a co mam robić dalej — nie mam pojęcia. Aha, już mam! Wyciągnęłam z portfela scyzoryk, prawdziwy skarb, zdobyczne trofeum, otrzymane w wyniku uczciwej potyczki podczas podwórkowej zabawy „w noża” / „pikuty” i starannie, aż wysunąwszy końcówkę języka z wysiłku, wycięłam na szkolnej ławce swoje imię: „Aniuta”. Cudo! Co prawda, z niewiadomych przyczyn, dorośli nie docenili wszystkich zalet mojego autografu. Nauczycielka na sekundę zaniemówiła, lecz już po chwili ciągnęła mnie w stronę gabinetu dyrektora, gdzie razem z wezwanymi rodzicami długo zastanawiali się, co ze mną począć — może najlepiej od razu posłać do drugiej klasy? Nie, takiego precedensu za życia dyrektora jeszcze nie było, tak więc znaleziono inne, dosyć proste wyjście z sytuacji — podczas lekcji zlecano mi zrobienie oddzielnego zadania, a kiedy już je zrobiłam, pozwalano mi czytać dowolną książkę. Tata zabrał mi nóż, uprzednio uderzając mnie w tył głowy. Ławkę jednak pomalował.
Drugie wrażenie — uroczyste, związane z nieprzewidzianymi okolicznościami. Czekało nas przyjęcie w szeregi Oktiabriaty. Mama wyprasowała mi ekwipunek tamtych lat — brązowy mundurek i śnieżnobiały fartuch, ustawiła budzik i poszła do pracy. Mieszkaliśmy w miasteczku wojskowym i nie tylko sami chodziliśmy do szkoły, ale i biegaliśmy po całej okolicy, nawet nie zamykając za sobą drzwi mieszkania. Krzątając się po domu, czekając, aż nastąpi godzina X, przypomniałam sobie nagle o niecierpiącym zwłoki zajęciu, do wykonania którego, nie wiedzieć czemu, był konieczny atrament… Oczywiście, płyn wylądował na moim śnieżnobiałym fartuchu, a ja w takim oto wydaniu czekałam na przyjęcie do młodzieżowej organizacji. Gwiazdę przypięto mi dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała gustowna plama w kształcie Afryki. Wolę sobie nawet nie wyobrażać, co przeżywała moja mama, słynąca z czystości, kiedy wieczorem w naszych drzwiach stanęła mama kolegi z klasy i „współczująco” zapytała: „Maszeńko, co się stało? Nie wyprałaś córce fartuszka?! Nie ma kiedy, jak ja to rozumiem…!”.
Wszystkie nieprzyjemności z nawiązką rekompensowało jednak moje świadectwo, które rozdawano nam na końcu roku — dzienników wtedy jeszcze nie było. Rysowały się w nim dumnie prezentujące się, okrągłe — dosłownie i w przenośni — piątki. Jednym słowem — byłam prymuską, nauka nie sprawiała mi problemów, jak i kiedy odrabiałam zadania nikt nie wiedział, nikt się nie interesował, jakich przedmiotów się uczyłam, szczególnie w starszych klasach.
Można nawet powiedzieć, że dobre wyniki w nauce to nasza rodzinna tradycja. Wszyscy rewelacyjnie się uczyliśmy: ja, moja siostra, mąż, siostrzenica, mąż siostrzenicy… Także córka nie zostawała w tyle, a nawet jeśli zdarzało się, że w czymś nie dorównywała naszym rodzinnym „medalistom”, to i tak nie odczuwaliśmy prawie żadnego niepokoju związanego z jej procesem edukacji. Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie byłam w stanie ujrzeć sytuacji, w której ta cudowna tradycja nagle dobiegnie końca — tak mocno byłam przekonana o potędze naszych genów, które otrzymaliśmy ja i moje dzieci, a które były wynikiem zmieszania trzech słowiańskich krwi: polskiej, rosyjskiej i ukraińskiej. Kiedy w końcu zrozumiałam, że mój syn nie będzie wykonywać tego, czego wymagano od niego już w pierwszych dniach szkoły, poczułam się tak, jakbym z rozpędu usiadła na jeżu, który chował się gdzieś wśród liści — wszystko mnie bolało, było mi niewygodnie, a dodatkowo nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić…
Pomimo mojego, jak by to powiedzieć… zamiłowania do wolności, bezwarunkowo odrabiałam wszystkie zadania domowe. Teraz już rozumiem, że nie wzięło się to znikąd, miało bowiem swoje przyczyny. Pierwszą i główną był fakt, iż byłam bardzo ambitnym i nadwrażliwym dzieckiem. Nie mogłam sobie wyobrazić, nawet w najgorszym koszmarze, że zbliżam się do tablicy, becząc albo rycząc, ponieważ nie przygotowałam się do lekcji. Dążyłam do tego, aby być najlepszą nie tylko w nauce i udawało mi się to z powodzeniem przez cały okres mojej szkolnej kariery: nieprzerwanie piastowałam urząd dowódcy szkolnej organizacji, a następnie byłam przedstawicielką drużyny pionierskiej, a jeszcze później przywódczynią Komsomołu w klasie i szkole. Cieszyłam się niepodważalnym autorytetem, nawet u klasowego chuligana, Paszy, szczególnie po tym, jak razem z dziewczynkami zatrzymałyśmy go za rogiem szkoły, pod schodami przeciwpożarowymi, i dałyśmy mu dosadnie do zrozumienia, że mamy dosyć jego wybryków.
Druga przyczyna — nauka przychodziła mi z łatwością. W lot pojmowałam każdy temat, wystarczyło tylko, bym w domu przejrzała szybciutko podręcznik… i voilà! — znów byłam wolna jak wiatr! Mogłam biegać po okolicy, chodzić na różne koła zainteresowań, których było wtedy co niemiara, czy też czytać książkę… Ostatniemu z zajęć poświęcałam prawie cały mój wolny czas. Jeśliby ustawić w szeregu wszystkie książki, które przeczytałam podczas mojego życia, to całkiem możliwe, że stworzona z nich linia objęłaby całą kulę ziemską, albo przynajmniej jej połowę.
I na sam koniec — trzecia przyczyna, która odegrała swoją niewdzięczną rolę w moim dorosłym życiu, kiedy moje dzieci zaczęły naukę. Tak czy owak, choćbyśmy wyobrażali sobie, że jesteśmy nie wiadomo jak współczesnymi i wyzwolonymi intelektualnie ludźmi, my wszyscy, wszyscy moi rówieśnicy, ukończyliśmy tę samą szkołę radziecką i wychowaliśmy się na kodeksie młodego budowniczego komunizmu. W tamtych czasach dobre oceny nie były tylko i wyłącznie radziecką, ideologiczną mantrą (wystarczy wspomnieć powiedzenie: „Nauka, nauka i jeszcze raz nauka, tak jak nakazał wielki Towarzysz Lenin!”, to był także pewien rodzaj światopoglądu pokolenia, cel, do którego dążyło wielu rozsądnych ludzi, pokonujących w rzeczywistości wszystkie prawdopodobne i nieprawdopodobne przeszkody. I nie było w tym niczego złego. Nawet byliśmy z tego dumni. ZSRR — najbardziej światły kraj na świecie! A jakie mieliśmy na koncie odkrycia, uczonych, osiągnięcia! O kosmosie wolę już w ogóle nie wspominać, tak jak i o programie atomowym, do którego moi rodzice mieli bardzo osobisty stosunek. Nie byłam sobie w stanie wyobrazić, że przyjdzie kiedyś czas, że nauka stanie się, krótko mówiąc — niepotrzebna. Bądź mimo wszystko potrzebna, ale nie w takim ujęciu, jak rozumieliśmy ją my, ludzie, którzy już od kołyski byli przyuczani do określonego stylu zachowania i takich też ram.
Jeszcze całkiem niedawno był taki czas, kiedy to niemowlęta bardzo mocno owijano w pieluszkę, trwało to prawie pół roku, a czasem i dłużej. Natomiast ja praktycznie już w ogóle nie przewijałam syna. A jakoś tak… mimo wszystko zostałam jednak ze związanymi rękami i nogami w postaci mocno tkwiących w mojej głowie zasad, którymi powinien kierować się młody budowniczy komunizmu. Dziecko powinno się dobrze uczyć, a jeżeli tak nie jest, to jest obibokiem i leniem. Tępymi nożyczkami zasad strzygli na jedno kopyto. I ja sama się tym zajmowałam podczas całego trwania nauki mojego syna w szkole.
Pierwszego września Tim, ubrany uroczyście i tradycyjnie z kwiatami, przekroczył próg szkoły, której wspomnienie jeszcze długo będzie przybierało w moich snach formę najgorszego koszmaru. Tim już dawno potrafił czytać i liczyć, pięknie rysował i grał na pianinie. Pierwsze dni, gdy jeszcze wszyscy uczą się poprawnie pisać, minęły spokojnie i bez problemów. Znaleziono nam, dzięki znajomościom, najlepszą nauczycielkę — według opinii szkoły.
Cieszyła się ona tytułem zasłużonej, jak i wieloma innymi tytułami. Nazwijmy ją, niech będzie… Wioletta Maksimowna. Niewątpliwie była ona przyzwoitym nauczycielem i człowiekiem. Jej klasa liczyła około trzydziestu pierwszaków — mądrych i nierozsądnych, hałaśliwych i cichych, chudych i grubiutkich. Dziś doskonale rozumiem, że mojemu synowi najzwyczajniej w świecie trudno się było odnaleźć w tej masie, głos nauczycielki, mówiącej coś przy tablicy, był dla niego bezustannym szumem. Wyglądało to tak, jakby w jego głowie huczał dzwon, bił go po uszach, nie pozwalając usłyszeć nauczycielki, a tym bardziej skupić się na jej słowach.
Dosłownie miesiąc po rozpoczęciu nauki pojawiły się na horyzoncie pierwsze problemy. Wszystko zaczyna się od zeszytów, których strony są wręcz pokryte czerwono-atramentową pajęczyną — stworzoną ręką nauczycielki. Wioletta Maksimowna pisze czerwonym atramentem — tutaj nie opuścił dwóch kratek, a tutaj — trzech, o, a jeszcze tutaj… Rzetelnie staram się podejść do problemu, w którym nie widzę jakichkolwiek oznak działalności wywrotowej i decyduję się na rozmowę z nauczycielką.
— Wioletto Maksimowno… — zaczynam nieśmiało. — Przecież on odrobił zadanie…
— Owszem, ale nie wykonał go zgodnie z ZASADAMI. — Patrzy na mnie w taki sposób, jakbym ja sama stała się nagle czymś w rodzaju błędu gramatycznego. — Nie możemy sobie pozwolić na to, abyśmy odbiegali od odgórnie narzuconych standardów! Jeśli nagle wszystkim się zamarzy, by postępować według swoich reguł, to…
Co się wtedy stanie, jednakże nie mówi, lecz teatralnie mrużąc oczy, daje do zrozumienia, że wolałaby nie uczestniczyć w owej katastrofie.
Tortury za pomocą czerwonego atramentu trwają dalej. Każde zadanie, które mój syn wykonuje niezgodnie z ustalonymi zasadami, zostaje dokładnie przepisane z dodatkowym, „prawidłowym” wariantem, znajdującym się zaraz nad jego pismem. Widok ten sprawia, że na sercu robi się ciężko — tak, jakby na twoich oczach preparowano żywą istotę. Zeszyty Tima wprost ociekają czerwono-atramentową krwią i błagają o litość.
W końcu nie wytrzymuję.
— Tim, czy ty naprawdę nie jesteś w stanie policzyć tych nieszczęsnych kratek? — Ciężko jest mi się już opanować. — Czy ty nie potrafisz policzyć do trzech?
Syn podnosi na mnie swój szczery, niewinny wzrok absolutnie przekonanego o swojej racji człowieka i pyta:
— Ale po co?
Moja cierpliwość dobiega końca.
— Po to, by trzymać się ustalonych zasad!
— Ale… mamo, dlaczego ty nie rozumiesz?! Zrobiłem wszystko według zasad, przecież podałem dobrą odpowiedź!
Rozumiem. Rozumiem, ale tylko jedno — że zaraz eksploduje mi mózg. Wybucham krzykiem:
— Czy ty się chcesz nade mną znęcać?! Już, ale to od razu, pisz tak, jak jest to ustalone!
Tim kuli się i stara się ukryć głowę w ramionach.
Wtrąca się mąż:
— W takim stanie to on już w ogóle niczego nie napisze! Dlaczego na niego krzyczysz?!
— Jeśli jesteś taki mądry — kipię ze złości — to sam z nim usiądź i rozwiązuj te głupie zadania! A ja sobie stąd pójdę! Zobaczymy później, co wy tu sobie beze mnie wymyślicie i jak to później rozwiążecie!
Trzaskam drzwiami i wychodzę na ulicę. Chłodne powietrze ostudza nieco mój gniew, mózg przestaje działać na najwyższych obrotach. Snuję się po ciemnej, jesiennej ulicy i zastanawiam się: Co robię źle? Co mój syn robi źle? Co my wszyscy robimy źle?
Odpowiedź na swoje pytanie uzyskuję dosyć szybko, dosłownie tydzień później, kiedy przychodzę po Tima do szkoły. Wioletta Maksimowna podchodzi do mnie i z bardzo surową miną proponuje, by przyjść do niej do klasy na „pięć minut”.
— Anno Michajłowno, chciałabym z panią poważnie porozmawiać.
Zaczynam czuć się tak, jakbym co najmniej coś przeskrobała i instynktownie przeszukuję kieszenie — nie zostawiłam tam, nie daj Boże, scyzoryka? Nie, to niemożliwe, przecież tata zabrał mi go, gdy byłam jeszcze w pierwszej klasie. O co więc chodzi?
— Anno Michajłowno — zaczyna uroczyście Wioletta Maksimowna. — Uważamy, że powinna pani przenieść swojego syna do klasy specjalnej.
— Przepraszam, co powinnam? — pytam otumaniona. — Jacy „my”?
— My, czyli rada pedagogiczna! — Wioletta wypowiada tę frazę ze wzburzeniem, od razu sprowadzając mnie na swoje miejsce, tak abym zrozumiała, kim w tej sytuacji jestem ja, a kim — rada pedagogiczna.
— Chodzi o opóźnienie w rozwoju psychicznym — dodaje wielkodusznie…
— Ale… k-kto… i k-kiedy… — jąkam się. — Kto postawił mojemu synowi taką diagnozę?! Czy państwo zdajecie sobie sprawę, że mój syn przepięknie rysuje i uczęszcza do szkoły muzycznej już od dwóch lat?
— Oczywiście, to wspaniale. — Wioletta Maksimowna jest niewzruszona jak Statua Wolności. — Jednak to wcale nie oznacza, że on może uczyć się razem z… normalnymi dziećmi. On psychicznie nie jest jeszcze na to gotowy.
— W czym się to objawia? — Czuję, jak w moją stronę zakrada się stara przyjaciółka, panika — oho, dawno się nie widziałyśmy!
— Ma katastrofalne problemy z pracą na lekcji, nie jest w stanie nadążyć za resztą klasy! — Wioletta łagodnieje, zapewne z powodu wyrazu mojej twarzy. — W czasie, kiedy reszta klasy wykonuje trzy albo cztery zadania lub przykłady, czy też przepisuje ćwiczenia, Tim wykonuje tylko jedno!
Mimo wszystko dalej głupio się uśmiecham, mam jeszcze nadzieję, że jednak Wioletta powie coś pozytywnego o moim dziecku. Lecz wypowiadając słowo „jedno”, robi to tak dobitnie, że dosłownie widzę, jak trzyma w swoich rękach ogromną jedynkę, i zdaję sobie sprawę, że jeśli zaraz nie przestanę się uśmiechać, to zaraz dostanę nią w twarz i mój głupawy uśmiech zniknie. Zaciskam wargi.
— Czy pani naprawdę nie widzi zeszytów swojego syna? Nie widzi pani, CO jest tam napisane i co to są za oceny? — Współczucie, które przez chwilę było widoczne na jej twarzy, zamienia się teraz w szczere zdziwienie.
— Nie… dlaczego? Widzę, otwieram te zeszyty… w sensie, że pomagam mu odrabiać zadania. Ale… wydawało mi się, że on jest po prostu bardzo powolny, troszeczkę roztargniony… Jednak przecież wie, jak zrobić zadanie! I pisze całkiem nieźle… — Każdą cząstką ciała czuję, że nauczycielka mnie nie słucha.
— Troszeczkę roztargniony? To pani nazywa lekkim roztargnieniem?! Ja nie mogę się do niego dobić przez pół godziny! Wołam go po imieniu, po nazwisku, a kiedy nawet to nie pomaga, to po prostu podchodzę i potrząsam jego ramieniem i dopiero wtedy on się budzi! Przy czym wstaje w taki sposób, jakby chciał za chwilę zapytać: kim wy wszyscy jesteście i co ja tutaj robię?
Wioletta ze zdenerwowania wprost pokrywa się plamami, a z jej głosu, ze zdziwieniem, wyławiam żałobne nuty — z takimi oto stresującymi sytuacjami mam do czynienia z powodu pani syna. To naturalne, że wpadam w stan osłupienia.
— Z pisaniem także są problemy! On nie rozdziela słów w zdaniu, a co gorsza — nie potrafi podzielić słowa na sylaby! Początek zdania pisze małą literą, zaś zwykłe słowo w środku zdania, nawet nie imię czy nazwisko, pisze dużą!
Wioletta mówi jeszcze wiele rzeczy, lecz dla mnie to już za wiele.
— Przecież to dopiero początek drugiego kwartału — staram się odwołać do jej pedagogicznej intuicji — i to jeszcze pierwsza klasa! Jeszcze się wszystkiego nauczy! Wie pani, jaki on… jest…
— Ja wiem tylko jedno, szanowna Anno Michajłowno! — Wioletta znowu mówi dość spokojnym, czystym głosem. I każde jej słowo staje się gwoździem do trumny, gdzie już chowam swoją nadzieję na pokojową, tak jak w przypadku córki, szkolną przyszłość. — Pani syn nie jest w stanie pracować w tej klasie. Skierujemy go do na badania psychologiczne. Konkretną datę podam pani oddzielnie. I bardzo, powtarzam, bardzo panią proszę, aby zwróciła się pani do specjalistów. Także do logopedy.
Wyłapuję znajome słowo. Tak, logopeda… Już od dwóch lat chodzimy do logopedy!
— Już od dwóch lat chodzimy do logopedy w naszej szkole — jeszcze raz próbuję wyrwać się spod odłamków spadającej na mnie informacji. — Rezultatów praktycznie nie widać. Nie wiem, do kogo jeszcze możemy zwrócić się o pomoc…
— Na spotkaniu z komisją wszystkiego się pani dowie! — Wiolettta zaczyna przekładać leżące na stole zeszyty, jasno dając do zrozumienia, że dla niej ta rozmowa już jest skończona.
Oczywiście, słuchanie o tym wszystkim było dla mnie nieprzyjemne, lecz wtedy jeszcze nie znam całego rozmiaru tragedii. To niemożliwe, by pojawiło się jakieś opóźnienie… i to u tego dziecka, które studiowało całą powszechną encyklopedię medyczną, a dodatkowo mapę astronomiczną nieba, zna nazwy planet Układu Słonecznego, przeczytało wszystkie książki o dinozaurach, maluje obrazy olejne, czy też akwarelami, tworzy muzykę… Które ze słuchu może rozpoznać symfonię Beethovena, imituje języki obce, nawet chiński! On nawet… zbiera skomplikowane klocki, cały czas coś wymyśla, wynajduje, bawi się robotami transformerami! Jakie opóźnienie?
Idę do domu, Tim snuje się obok, w głowie zaś roi mi się od myśli, prowadzę w nich zagorzałą kłótnię z Wiolettą i z wszelkimi komisjami. Nie mam tylko pojęcia o jednym — wszystkie te wyjątki, razem z tym, o czym powiedziała Wioletta, już wskazują na zaburzenia ze spektrum autyzmu. Także dla specjalisty wszystkie te objawy są oczywiste. Lecz na takiego człowieka przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Diagnoza będzie postawiona, a co mam z nią zrobić i tak mi nikt nie powie. A ja będę długo i bezskutecznie w pojedynkę bić w głuchą ścianę.
O tym, jak Tim znajduje przyjaciela żyjącego w szczelinie, a komisja znajduje u niego opóźnienie w rozwoju
Wpatruje się w ścianę już równą godzinę. Wodzi po niej palcami i coś szepcze. Co on tam znalazł, na tej obłupionej, niemalowanej od stu lat ścianie?! Zrywam się, aby go o to zapytać, podchodzę… i milcząc, odchodzę, kontynuując spacer po długim szkolnym korytarzu, dziwnie cichym i pustym.
Czekamy, aż nas zaproszą do gabinetu, gdzie zasiada psychologiczno-medyczno-pedagogiczna komisja. Czekamy już od prawie godziny. Moje rozdrażnienie zaczyna coraz bardziej wzrastać i wystarczy już tylko chwila, a przekroczy wszelkie granice.
— Co tam zobaczyłeś, Tim? — Mimo wszystko zatrzymuję się przy synu i łapię go za rękę. Wzdryga się, podnosi na mnie wzrok i widzę, że jest nieobecny, nie ma go w tym mającym niezwykłą akustykę korytarzu, gdzie na podłodze leży starte linoleum, a na ścianach widać tylko resztki farby.
— Mamo… Tss… Cicho… — mówi, przykładając palec do ust. — Bo go wystraszysz.
— Boże, a kto to?
— On… Widzisz tę szczelinę? — Tim przesuwa ręką po wymyślnej, krętej drodze, która powstała w wyniku czyjegoś uporczywego starania o to, by odłupać część znajdującej się tam farby. Możliwe, że i sama odpadła ze starości. Szkoły zapewne ostatni raz remontowane były w latach siedemdziesiątych, a przecież teraz naokoło lata dziewięćdziesiąte… No właśnie… lata dziewięćdziesiąte… Gdzie tam myśleć o remontach, jeśli nauczyciele nawet przez pół roku nie otrzymują pensji. Także u mnie w pracy nie wiadomo, kiedy będzie szansa na jakikolwiek awans… Moje myśli kierują się w stronę codziennych problemów, lecz głos syna sprawia, że znowu powracam na szkolny korytarz.
— Mamo, widzisz?!
— Tak, widzę, Tim, widzę! Szczelina jak szczelina. Już dawno powinni pomalować ściany…
— Jak to? Przecież on wtedy nie wyjdzie, zamurują go!
— Ale kogo, Timoczka?
— No tego małego człowieczka. — Tim wskazuje na małą odległość między kciukiem a palcem wskazującym. — On już tutaj od dawna mieszka, widziałem go i nawet z nim rozmawiałem!
— Tim, sam to, oczywiście, wymyśliłeś, ciekawe, tak ciekawe, że ho, ho!
— Mamo! Ja niczego nie wymyśliłem! Wiesz, jakie to ciekawe go obserwować? Stań obok i zobacz! Choć ciebie może się przestraszyć…