E-book
14.7
drukowana A5
44.25
drukowana A5
Kolorowa
69.41
Głód życia

Bezpłatny fragment - Głód życia


5
Objętość:
227 str.
ISBN:
978-83-8324-349-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 44.25
drukowana A5
Kolorowa
za 69.41

„Życie jest tylko przechodnim półcieniem, nędznym aktorem, który swoją rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie w nicość przepada — powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą a nic nie znaczącą.”

— Makbet, William Shakespeare


„Tłumaczenie snów jest drogą do poznania tego, co nieświadome w ludzkiej duszy.” — Z. Freud

Prolog

***

Anna stała na skraju klifu. Wiatr rozwiewał jej kruczoczarne włosy, jakby próbował porwać ją do tańca. Do tańca ze śmiercią. Swoiste danse macabre. Świat zapłonął błyskawicami. Rozpętała się burza. Ciężkie krople deszczu waliły o ziemię niczym kamienie. Zdzierały skórę z jej policzków. Lodowym chłodem mroziły krew w żyłach i paraliżowały dłonie.

Wtenczas niebo zaczęły przecinać czarne sztylety. Jeden za drugim. Tysiące sztyletów.

— Kruki… — wyszeptała Anna.

Zastępy ptaków, niczym szarańcza opanowały przestworza. Wykrzykiwały swój gniew, z piór strzepywały popioły istnień.

Anna spojrzała w dół klifu. Czarne morze rozbijało się hebanową poświatą o ostre niczym brzytwa brzegi. Obejrzała się za siebie. Dolina płonęła żywym ogniem. Gdzieniegdzie można było dostrzec ludzkie kości, sterczące z ziemi niczym druty. I kruki. Pełno kruków…


*

Fot. Cris Froese Pics

*

Część 1

„Sny ustępują wrażeniom nowego dnia, gdy blask gwiazd ustępuje miejsca światłu słonecznemu.”

— Z. Freud

Rozdział 1 Sen

Guido otworzył zaspane oczy. Słońce nieśmiało przebijało się przez firankę. Zgiełk miasta nie pozwalał na dłuższe pozostanie w objęciach Morfeusza. Może to i dobrze, że się obudził. Sen nie był przyjemny. Przyprawiał o dreszcze na samo wspomnienie. Był jednym z tych snów, po których mogą założyć ci kaftan bezpieczeństwa, jeśli opowiesz go na kozetce w gabinecie psychiatry.

Szedł ciemnym lasem, a księżyc oświetlał mu drogę bladą poświatą. Wiedział, że musi iść, choć nie pojmował dokąd i po co.

Dokoła panowała grobowa cisza. Czasem tylko wiatr poruszył nieśmiało gałęzie. Pod stopami szeleściły liście i szyszki. Idąc tak przez ciemność, Guido miał wrażenie, że podąża w pustkę, że to właśnie tak kroczy się ku zatraceniu i samozagładzie. Może umarł i znalazł się w piekle? Lub podąża właśnie w jego stronę. Może miał wypadek i zapadł w śpiączkę a teraz podąża w letargu w stronę czyśćca?

— Nie może mnie tu spotkać nic dobrego — pomyślał.

Powietrze było wilgotne i ciężkie. Czuł, jak oblepia jego twarz i ręce. Drzewa spoglądały na niego złowrogo, jakby był intruzem, który wkroczył na prywatną posesję. Wystarczyłaby chwila, aby ostre konary rozerwały jego ciało na strzępy rzucając szczątki na pożarcie leśnym zwierzętom. Ten las w niczym nie przypominał lasu Entów z powieści Tolkiena. Nazwałby go raczej Lasem Skazańców, bo jeśli już się tu szło to na pewno nie w nagrodę.

Nagle usłyszał cichutkie stukanie. Nasilało się z każdym krokiem, dodając mroku temu miejscu. Serce zabiło mu szybciej. Strach powoli paraliżował kończyny. Stukanie stawało się coraz bardziej intensywne.

Dojrzał w oddali światło. Księżyc oświetlał spory kamień. Guido miał przeczucie, że to stamtąd dochodzi dźwięk.

W miarę zbliżania się do obiektu, powoli kształtował się obraz. Coś się poruszało. Coś niezbyt dużego. Chyba zwierzę. Krok za krokiem, coraz głębiej w mrok. Coraz dalej w otchłań. Chłód dawał się we znaki i objawiał gęsią skórką na ciele. Skoro to był sen, to dlaczego nie mógł wyśnić sobie również ciepłej bluzy? A jeśli rzeczywistość, to dlaczego był na tyle głupi żeby wybierać się na spacer w środku nocy i to w samym t-shircie.

Dotarł do ogromnego kamienia i nie dowierzał temu, co ujrzał.

Na głazie siedział kruk, a jego aksamitne pióra połyskiwały w blasku księżyca niczym płaszcz wysadzany diamentami. Jednym szponem przytrzymywał ludzką głowę, na wpół wyjedzoną. Uderzał rytmicznie dziobem w kość czaszki, jakby odbębniał jakąś rytualną melodię. Stuk, stuk...stuk, stuk…

Chłopak stanął jak wryty. Oddech przyspieszył do granic możliwości, zimne poty oblały całe ciało. Nie był w stanie się poruszyć. Las zaczął wirować, Guido czuł się jak na karuzeli i był niemal pewien, że za chwilę straci równowagę i po prostu z tej karuzeli wypadnie roztrzaskując sobie przy tym głowę.

Nagle ptak przerwał przerażającą konsumpcję i spojrzał na Guida. Z czarnego niczym smoła dzioba skapywała ciepła jeszcze krew.

— Wysłannik piekieł… — pomyślał.

Chciał uciekać, ale jego nogi zamieniły się w dwa betonowe słupy, ani drgnęły. Kruk poderwał się do lotu i zmierzał w jego kierunku. Przenikliwe i płonące nienawiścią oczy krzyczały gniewem. Wystarczyła sekunda, aby rozwścieczone ptaszysko rozerwało twarz Guida na strzępy. Chłopak schował głowę w ramionach czekając już tylko na to, co nieuniknione.

I wtedy głośny klakson za oknem wyrwał go z otchłani koszmaru.

— Ale jazda… — powiedział, przecierając zaspane oczy. Usiadł na łóżku wciąż jeszcze otumaniony snem. Nigdy wcześniej nie śniło mu się nic tak przerażającego i realnego zarazem. Mógłby przysiąc, że był w tym lesie, szedł tamtą ścieżką. Wciąż czuł zapach drzew i wilgoć na całym ciele. Słyszał szelest liści i czuł miękkość leśnego runa. Strach również był prawdziwy. Do teraz miał gęsią skórkę na rękach a serce waliło jak oszalałe. Najgorsze jednak było poczucie, że to nie koniec. Jakimś sposobem wiedział, że następnym razem nie będzie miał tyle szczęścia.

***

Anna obudziła się z ogromnym bólem. Promieniował od prawego boku aż po czubek głowy. Krew pulsowała jak gorąca lawa. Skapywała szkarłatną ciszą na podłogę. Dziewczyna nie mogła się poruszyć. Ciało sparaliżowało cierpienie i strach. Gęsty odór śmierci unosił się dokoła. Powietrze było gęste i ciężkie, przesiąknięte pustką i samotnością. O tak. Anna nigdy nie czuła się bardziej samotna. Próbowała sobie przypomnieć, jak się tu znalazła. Co się właściwie stało. Ale ból zaburzał zdolność do racjonalnego myślenia.

Rozejrzała się. Leżała na przegniłej pryczy w małym pokoju. Betonowa podłoga i zagrzybione ściany. Okna zabite starymi, spróchniałymi deskami. Poprzez szpary przebijało się słońce. Jak resztki nadziei, szczątki wiary, okruchy marzeń.

Spróbowała wstać, ale nie mogła się podnieść. Palący ból przeszył jej żebra, które zdawały się być połamane w kilku miejscach.

— Pić… — wyszeptała — Tak bardzo chce mi się pić…

W głowie kłębiły się myśli i tysiące pytań.

— Gdzie ja jestem… — wyszeptała przerażona.


Próbowała przywołać obrazy ostatnich chwil, godzin, dni. Ale tylko pustka kołatała się w głowie. Totalna dezorientacja. Jak wtedy, kiedy jej auto wypadło z drogi i z impetem wjechało do jeziora. Kiedy myślała, że odchodzi na dobre. Ale wtedy obrazy minionych lat przelatywały przed oczami jak w kalejdoskopie. A na końcu zobaczyła uśmiech samej śmierci. Czekała na nią. Zaparzyła nawet herbatę powitalną. Anna czuła, jak woda zachłannie wkracza do jej gardła. Nie mogła otworzyć drzwi samochodu, zapięcie pasów jak na złość nie chciało puścić.

— To koniec. — pomyślała. — Tak właśnie odchodzi się w nieistnienie. Tak pozbywa się bagażu i dostaje bilet w jedną stronę. Może to i dobrze? Może to jest moje wybawienie? Przecież od tak dawna nie chcę tu być. Każdy dzień to tylko walka z samą sobą. I z Cieniem… Rozgościł się w umyśle i nie zamierza go opuścić.

Nagle przypomniała sobie te wszystkie chwile, kiedy odchodziło niebo i rozmywała się ziemia. Kiedy ściany krzyczały pustką i bezsilnością. Świat był tylko wyblakłą plamą na dnie pękniętego lustra kosmosu. Ból wypychał się na powierzchnię każdej nocy. A każdy dzień krztusił rozczarowaniem.

Uratował ją kierowca ciężarówki, jadący tuż za nią. Wskoczył do jeziora, udało mu się rozbić szybę i wyciągnąć na wpół przytomną Annę z tonącego pojazdu. Wezwał pomoc. Karetka zabrała dziewczynę do szpitala. Po godzinie odzyskała całkowitą świadomość. Wyszarpnięto ją z rąk śmierci, choć zatapiała już swoje kły w jej szyi. To nie był ten czas. Nie ten moment. Zostało jeszcze trochę oddechów.


O ile wtedy wiedziała, że jest uwieziona w tonącym aucie, które prawdopodobnie pójdzie na dno niczym Titanic, teraz nie miała pojęcia co się dzieje. Smród wywoływał odruch wymiotny. Spierzchnięte usta płonęły, jakby ktoś je przetarł papierem ściernym.

Ponownie spróbowała wstać, tym razem powoli. Usiadła na pryczy. Kilka głębokich wdechów. Stanęła na nogi, kręciło jej się w głowie. Podeszła do ściany, aby móc się podeprzeć i nie upaść. Powoli przesuwała się w kierunku drzwi. Jak dziecko we mgle, prawie po omacku. Nie zdawała sobie sprawy, że nastała noc. Czas uciekał niesamowicie szybko. Prawdopodobnie co jakiś czas mdlała z bólu i odzyskiwała przytomność. Cud, że się jeszcze nie wykrwawiła.

Dotarła do drzwi. Otworzyła je. Zaskrzypiały dość głośno i prawie wypadły z zawiasów. Wyszła na zewnątrz. Okazało się, że jest w środku lasu, na polanie. Postanowiła ruszyć przed siebie. Wiele razy już w swoim życiu się cofała i nie były to dobre wybory. Szła powoli, próbując opierać się o drzewa. Bose stopy kroczyły po mokrej trawie jak po szmaragdowym dywanie. Ale ona nie była królową, a to zdecydowanie nie był bal. I raczej nie czekał na nią żaden książę. Nagle usłyszała głos w oddali. Przeraźliwy krzyk rozdzierał noc jak Kuba Rozpruwacz swoje ofiary. Przeszły ją zimne dreszcze.

— Co tu się, do cholery, dzieje?! — powiedziała do siebie.

Bała się, ale musiała sprawdzić skąd dochodzi krzyk. Może ktoś potrzebuje pomocy bardziej niż ona?

Zatrzymała się. Wpatrywała się przed siebie sparaliżowana strachem. Kilka metrów przed nią ogromny kruk rozrywał czyjąś twarz. Chłopak próbował się bronić, ale ptak był silniejszy. Jego mocarne, rozłożyste skrzydła zdawały się okrywać cały świat. Wyznaczały horyzont nocy, jakby nakreślał nimi wrota do innego wymiaru. Do koszmaru lub samego piekła. Chciałaby pomóc chłopakowi, ale sama ledwo stała na nogach. Poczuła gorącą krew spływającą z nosa. Trzęsły jej się ręce, nogi były jak z waty. Uderzenie w głowę. Świat odpłynął. Ciemność. Głucha cisza. Anna ponownie straciła przytomność.


*

 Fot. Marcin Góralski

*

Rozdział 2 Demony przeszłości

Guido był buntownikiem. Nigdy nie podporządkowywał się nikomu i niczemu. Zawsze chodził własnymi ścieżkami i uwielbiał swoją samotność. Był jak Włóczykij z fińskiej bajki o Muminkach. Kochał obcować z naturą, kontemplować piękno świata. Najbardziej jednak lubił noc. Mógł wpatrywać się wtedy w niebo godzinami. Nierzadko udawało mu się dostrzec spadającą gwiazdę. Czuł się scalony z wszechświatem, zjednoczony z nieskończonością istnień. W czasie swoich medytacji potrafił wznosić się wysoko, ponad ludzką niemożliwość. Tam gdzie nie sięga wyobraźnia, ani sama śmierć. Żył bez strachu przed jutrem, bo wierzył, że wszyscy jesteśmy tu tylko na chwilę. Taki etap przejściowy w nieskończonej podróży jestestwa. Człowiek przybył na Ziemię po doświadczenia i wspomnienia. Dlatego powinniśmy czuć i widzieć — cuda, które zdarzają się czasami po kryjomu, niesamowitość każdego dnia, zapachy jakimi obdarowuje nas świat. Tymczasem gonimy wciąż za marchewką na kiju. Topimy wieczorne smutki w butelce pustki i zagryzamy bylejakością. Aby nie zakrztusić się rozczarowaniem i nienasyceniem. Wciąż mamy nadzieję, że jakiś bóg nas unicestwi albo ocali. Kreujemy w snach Feniksa, który mógłby odrodzić nam świat. Za garść srebrników lub wakacje w raju. Ale rano budzi nas tylko kac i bezczas.

Pewnej grudniowej nocy, gdy Guido spacerował ulicami opustoszałego miasta, zobaczył coś, co na zawsze go poniekąd odmieniło. Było naprawdę zimno, dotkliwy chłód mroził krew w żyłach. Śnieg skrzypiał pod butami jakby szedł po starych, spróchniałych deskach. W pobliżu nie było żywej duszy. Gdy dotarł do parkowej alei dostrzegł na ławce jakąś postać.

— Widzę, że nie tylko ja mam na tyle nierówno pod sufitem, aby wybierać się na przechadzki w środku nocy przy minus dwudziestu stopniach Celsjusza. — pomyślał.

Gdy doszedł do ławki zaniepokoił go bezruch człowieka.

— Dobry wieczór, czy wszystko w porządku? — zapytał. -Jest bardzo zimno czy potrzebujesz pomocy?

Niestety nie uzyskał odpowiedzi. Postanowił szturchnąć osobnika, podejrzewał, że mógł po prostu zasnąć będąc pod wpływem alkoholu, co jest bardzo niebezpieczne w tak niskiej temperaturze.

— Halo, czy wszystko w porządku? — nalegał.

W miejscu ławki latarnia nie działała, więc Guido wyciągnął telefon komórkowy, aby rozświetlić postać i zobaczyć z kim ma do czynienia. Kiedy to uczynił komórka wypadła mu z dłoni. Widok przeraził go do szpiku kości. Na ławce siedziała kobieta pozbawiona oczu. Ktoś musiał bardzo ją skrzywdzić, wyglądało to jakby oczy zostały wydłubane jakimś narzędziem. Jej twarz pokrywała zamarznięta już krew. Nie to jednak było najgorsze. Kobieta tuliła do siebie małe zawiniątko. Jak się okazało, swoje dziecko. Mogło mieć kilka miesięcy. Oboje nie żyli. Byli totalnie skostniali. Twarz kobiety była nienaturalnie wykrzywiona cierpieniem i panicznym strachem. Cokolwiek ich tutaj spotkało musiało być czymś przerażającym. Guido padł na kolana. Nie mógł się uspokoić. Serce waliło mu jak oszalałe. Oddech przyspieszył do granic możliwości. Z oczu popłynęły łzy. Na zziębniętej od mrozu twarzy zdawały się być jak gorąca lawa, wypływająca z dopiero co obudzonego wulkanu. Były to łzy gniewu i bezsilności. Świat się nagle zatrzymał. Pękł jak bańka mydlana zmuszając Guida do zmierzenia się z betonową ścianą rzeczywistości, o którą właśnie roztrzaskał kręgosłup. W jego głowie kłębiło się tysiąc myśli. Nie potrafił zrozumieć, jak ktokolwiek mógł dopuścić się tak okropnego czynu. Jak mógł zaatakować matkę z dzieckiem i skrzywdzić ich w tak paskudny sposób. Skazać na śmierć, zgasić iskrę ich istnienia. Jakie potwory chodzą po tych ulicach? Przemierzają chodniki, zasiadają na ławkach w parku, sprzedają dzieciom cukrową watę? Kim są osobnicy, którzy za dnia rozdają uśmiechy a nocą wypruwają ludziom żyły i zjadają ich serca? Skąd biorą się te demony? Wampiry? Zombie? Jak bardzo czarne i spopielone muszą być ich dusze, aby potrafili miażdżyć istnienia jak dwustutonowy walec…

Guido ocknął się po jakimś czasie i zadzwonił na policję. Podał lokalizację i czekał na funkcjonariuszy. Po około dwudziestu minutach usłyszał policyjną syrenę i ujrzał kaskadę kolorowych błysków w oddali. Światła wyglądały jak choinkowe lampki, rozciągnięte wzdłuż ulicy. Rozpraszały mrok nocy dając złudne poczucie bezpieczeństwa. Po dotarciu na miejsce policjanci byli równie zdruzgotani co Guido. Przez dłuższy czas panowała niezręczna cisza, nikt nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Ogromny ból przeszywał ich wszystkich jak sopel lodu. Królowa Śniegu zgarnęła kolejny łup. Dwie dusze więcej do kolekcji.

Łamiącym głosem Guido opowiedział dokładnie co się wydarzyło, że znalazł ofiary przed niespełna godziną na tej ławce. Nie było więcej świadków, nikt inny nie był na tyle odważny aby wychodzić z domu w tak mroźną i czarną jak smoła noc.

— Znajdziemy drania. — powiedział w końcu jeden z policjantów. — Od dwudziestu lat siedzę w tym zawodzie, ale jeszcze nigdy nie widziałem niczego tak przerażającego i okrutnego. Osoba, która tego dokonała nie mogła być zdrowa na umyśle. Lub jest po prostu bezwzględnie zła, do szpiku kości.

— Nie wątpię… — głos Guida był jakby zawieszony w czasie, odpowiadał w zwolnionym tempie jakby nie miał kontroli nad własnym językiem i mózgiem, jakby ktoś nagle wyłączył mu zasilanie.

Policjant spisywał zeznania chłopaka w czarnym notesie. Było tak zimno, że drżały mu ręce ale włożenie rękawic nie wchodziło w grę gdyż nie potrafiłby wówczas utrzymać w palcach długopisu.

— Będziemy z panem w kontakcie gdybyśmy potrzebowali więcej informacji lub jeśli natrafimy na jakiś trop. Mam nadzieję, że nie jest to początek jakiejś serii.

Guido spojrzał na policjanta zaniepokojonym wzrokiem.

— Myślicie, że to mógł być seryjny morderca?

— Nie można wykluczyć takiej wersji. Zobaczymy co nam powie sekcja zwłok, czy na ciele są widoczne jakieś znaki szczególne lub prezenty pozostawione przez sprawcę.

— Prezenty? — zapytał Guido.

— Seryjni mordercy często znakują swoje ofiary, zostawiając na przykład jakiś symbol na ciele.

— Może symbolem są wydłubane oczy? — zapytał z przekąsem. — To już wystarczający znak szczególny.

— Tak, trzeba brać pod uwagę wszystkie opcje. Nie będziemy pana dłużej zatrzymywać...Mamy swoją robotę. Będziemy w kontakcie.

Policjant odszedł, podając rękę na do widzenia.

Guido stał jeszcze chwilę wpatrując się w makabryczny obrazek po czym ruszył w swoją stronę. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło. To jak zły sen, z którego nie można się wybudzić. Wciąż czuł w sobie bezsilność i gniew. Nagle świat zmienił się w pułapkę. Stał się miejscem, w którym Guido nie chciał być. Ani teraz ani chyba nigdy. Czuł się wciągnięty w jakąś czarną otchłań, z której nie mógł się wydostać.

Po powrocie do domu usiadł przy oknie i wpatrywał się w niebo. Gwiazdy zawsze przynosiły ukojenie. Dzisiaj potrzebował go tak rozpaczliwie, jak nigdy przedtem. Przed oczami wciąż miał obraz zmasakrowanej twarzy kobiety i...jej maleństwa. Malutkiego istnienia, które musiało powrócić do źródła nim zdążyło zachłysnąć się życiem, rozwinąć skrzydła. Ostatnią kołysanką, którą słyszał maluszek, było bicie serca jego przerażonej mamy. Guido schował twarz w dłoniach, ukrywając łzy i ból, który rozsadzał jego serce.

Sprawca nigdy nie został odnaleziony. Nie było żadnych odcisków palców, żadnych śladów. Jakby sam szatan wyszedł spod ziemi i dokonał tej strasznej zbrodni. Ta noc była najboleśniejszą, jaką kiedykolwiek przeżył.


***

metalowa muszelka

znaleziona na chodniku

ubrudzonym bezczasem

i zadeptanymi myszami


poranna mgła

zalepia oczy smołą


tylko trzy dni

na śmierć i zmartwychwstanie

nim brzytwa podziurawi ci

skórę


ból rośnie w siłę

nabiera mięśni


lody pistacjowe

mrożą szklane myśli

przez dziurkę od klucza

dojrzysz magiczna fasolę

i usłyszysz skowyt wilków

którym łamią karki


skrzypiące pod butem życie

przepada w chaosie mercedesów


zdmuchnij nicość z ramion

nim zdołasz ulepić

nową twarz

***

Anna kochała wszystko to, co tajemnicze i owiane magią. Dużo pisała. Wiersze, przemyślenia, opowiadania. Zapisywała swoje życie na kartkach, przelewała na papier swój ból, radość i gniew. Życie nie raz sypnęło w oczy nicością, nie raz przetarło oczy piaskiem i pocięło żyletką skronie. Przeżywała świat inaczej niż reszta ludzi. Czuła „za bardzo” i „za mocno”. Usłyszała kiedyś od jednej ze swoich nauczycielek, że jest zbyt wrażliwa na ten świat. I chyba faktycznie była. Od dłuższego czasu odczuwała w sobie nieokreślony smutek. Zakorzenił się gdzieś głęboko i nie można go było niczym zaleczyć. Ból istnienia doskwierał każdego dnia. Czuła się jak Werter Goethe’go. Kiedyś w jej życiu wydarzyło się wiele złego. Pewne wydarzenia zrujnowały jej spokój na zawsze. Spisywała wszystko w pamiętniku, aby móc choć odrobinę uśmierzyć ból, jaki zadawało jej istnienie po tej stronie tęczy.

Mieszkała wraz ojcem na przedmieściach. Okolica była spokojna a sąsiedzi bardzo życzliwi. Matka Anny zmarła wiele lat temu. Miała tylko tatę, a on miał tylko ją. Znakomicie się dogadywali i dbali o siebie nawzajem. Czasami wychodziła na spacer z dziewczyną z naprzeciwka, Amy. Były w tym samym wieku i chodziły do tej samej szkoły. Amy była cicha i nieśmiała. Anna nie lubiła hałaśliwych i gadatliwych ludzi dlatego rozumiały się znakomicie. Czasami spotykały się w swoich domach aby wspólnie poczytać książki. Pisały też razem wiersze a potem odczytywały je sobie na ławce w pobliskim parku. Jej kontakt z Amy niespodziewanie się urwał kiedy na świecie zaczęła się pandemia. Koleżanka wyjechała wraz z rodzicami na drugi koniec kraju w ucieczce przed wirusem. Tam mieli całą rodzinę i postanowili być razem w tym ciężkim dla wszystkich czasie. Dla Anny był to kolejny cios w serce. Straciła przyjaciółkę i powierniczkę. Choć Amy obiecywała, że będą do siebie pisać i widywać się na video czacie, nigdy tak się nie stało.

Dziewczyna popadała w pustkę. Samotność zacisnęła na niej swoje kleszcze i nie chciała puścić. Ani na chwilę.

***

Podróżuję po swoich bezkształtnych snach i widzę ruiny. W zwęglonym wnętrzu tylko pustka. Uciekam w ten ból za każdym razem, gdy wspomnienia nie pozwalają normalnie żyć. Uciekam w samotność, nie mogąc odnaleźć nowej drogi. Każda wydaje się zła...Nie potrafię się na nowo przystosować. Ludzkie pokusy i ułomności znowu doprowadziły mnie do tragedii. Teraz niczego nie mogę już zmienić. Już dawno znienawidziłam się za te wszystkie dni. Świat stracił najmniejszy sens. Jedno życie, jedna miłość, jedna śmierć. Śmierć, której nie jestem w stanie udźwignąć, wybaczyć. Zdradziłam swoje własne niebo. Chciałabym stąd odejść ale przepełnia mnie lęk. Może kiedyś przyjdzie taki moment, że zjednoczę się ze swoim bólem tak bardzo, że strach odejdzie. I wtedy, podążając w cierpienie, tajemną otchłań rozpaczy, zdmuchnę swoje nic niewarte istnienie jak zwykłą świecę. Będę czekać na ten dzień, aż dojrzę do śmierci. Będę czekać z utęsknieniem…


***

Cierpki smak życia w ustach mam. I czuję odrażającą woń swojego istnienia. Fałszywy uśmiech przez łzy — cichy zwiastun śmierci. Umieram pod dotykiem nieskończoności i spalam się pośród tysiąca niemych gwiazd. Kolejne niebo krwawi moimi grzechami. Tylko chwila i już mnie tu nie będzie. Parę sekund, by wyzwolić ciało z bólu tęsknoty. Już niedługo, jeszcze trochę… zaniknę…


***

Życie zaskakuje mnie z dnia na dzień. Przebłyski wspomnień otwierają ranę i wstrzykują do krwiobiegu niespotykaną dawkę bólu. Każdy dzień kończy się cierpieniem a każdej nocy rozpacz osiąga apogeum. Pochylam się nad zagubieniem, żalem, utratą. Rozdarte niemocą niebo powoli gubi wszystkie gwiazdy. Wiatr cicho przemyka przez podświadomość odbierając mi ostatni ratunek. Niepohamowane pragnienie samounicestwienia jest zwiastunem nadchodzącej śmierci. Zbliżam się do Kresu. Coraz bardziej…


***

Czy można zatonąć w swojej rozpaczy a potem po prostu wypłynąć na powierzchnię jak gdyby nigdy nic się nie stało? Ten świat rozpada się pod dotykiem mojego zła. Od podmuchu potępienia umierają kolejne gwiazdy. Deszcz zimnymi kroplami znaczy moje cierpienie. Jego granica już dawno została przekroczona. Nie umiem żyć tak jakbym tego chciała. Szczęście jest czymś niepojętym. Jak mogę jeszcze w nie wierzyć? Jak mogę mieć nadzieję? Zabrakło mi już sił. Nie ma przypadku, są tylko nasze wybory. One doprowadziły mnie do kolejnego obłędu. Podążam w mój ból, dokoła tylko ciemność. Pustka wypełnia cały świat. Spadam oto, koleją swoich błędów, na samo dno piekła. I już się nie podniosę. Moje serce umarło. Na zawsze. Nie mam już marzeń i celu, do którego mogłabym dążyć. Zanikam w otchłani bezdotykowej ciszy i czekam na śmierć. Wiem, że przyjdzie. Nie wiem co będzie potem, ale co mam do stracenia? Teraz już nic. Napiszę ostatni list, przekażę światu ból i zniknę za cienką powłoką nieskończoności. Tu już nie ma dla mnie miejsca…


***

Żyję tylko dla innych. Nie dla siebie. Żyję, bo inni tego chcą. Jestem sama ze swoim bólem i tą okropną pustką. Po co się zabijać? Ja już nie żyję. Żyje tylko moje ciało a w środku wszystko jest martwe. Jak długo trzeba umierać, żeby przerwać krzyk? Dotykam dna milczenia i czuję chłód śmierci. Ona żyje w nas od chwili narodzin. I kiedyś musi się wydostać. Kiedy opuści niedoskonałą powłokę mojej cielesności, odejdę na zawsze. Zniknę poza granicę niemożliwości. Nie wiem dokąd wówczas podążę ale nie boję się nawet piekła. Bo czy może być jeszcze gorzej niż jest? Kiedy nie mam już nic… Właśnie teraz, kiedy rozpaczliwie potrzebuję ciepła, bliskości i zrozumienia, nie ma przy mnie nikogo. Samotność uwięziła mnie w swoich ramionach i wiem, że to ona ukołysze mnie do pięknego snu o wieczności. To w nich skonam odkupując swoje winy i grzechy. Tylko wtedy świat wybaczy mi moją niedoskonałość…


***

Ból stał się namacalny. Bezmiar pustki pochłonął mnie na dobre. Mogę wam tylko opowiedzieć o samotności tak rozległej niczym otchłań samego piekła. Nie pytajcie o przyszłość — ona juz nie istnieje. Teraz wiem, że to nieuniknione. Trzeba mi stąd odejść, aby już nigdy nikogo nie zranić. Wyparłam z siebie niebo — nie ma w nim dla mnie miejsca. Spijam z wieczności każdą kroplę niespełnionych marzeń. Musi nastąpić jakaś apokalipsa, jakiś koniec. Z pękniętego serca wypływa zatruta krew, która oblewa całe moje ciało, naznaczając mnie potępieniem. Chciałam na nowo zbudować sobie świat, lecz nie ma z czego… Zamykam się więc w przestrzeni cierpienia bez granic. Odchodzę w samotność, bo tylko ona mi pozostała. Nie słyszycie mojego krzyku, nie widzicie zagubienia. Nie chcę być dla was ciężarem. A jestem nim nawet dla samej siebie. Za bardzo zbliżyłam się do słońca i spłonęłam nim zdążyłam zaistnieć. Rozbita dusza prosi tylko o śmierć. Bo kiedy nie ma już wyboru, pozostaje ucieczka w nicość.

Bezskutecznie próbuję unicestwić demona tkwiącego we mnie. On wciąż się budzi i zabija. Co mam wam powiedzieć? Że zabrakło mi już sił? Wiecie to od dawna… Zastanawiałam się skąd bierze się ten głos, który każe mi skoczyć w przepaść. Myślałam, że to majaki mojego sumienia. Teraz wiem, że to błagania rozszczepionego serca, które nie chce dłużej grać. Nie możecie mi mówić, że będzie dobrze. Nie macie prawa tak bardzo mnie okłamywać. A ja nie mogę tu trwać tylko dlatego, że wy tego chcecie. Gdybyście naprawdę chceli, to bylibyście przy mnie. Ale nie ma tu nikogo. Jest tylko samotność. I pustka. I pragnienie śmierci.


***

Nowy dzień. Za oknem słonce, życie… A we mnie tylko śmierć. Pragnienie odejścia w inną czasoprzestrzeń. Tak wiele pustych dni...Bolesnych nocy, które wbijały noże w moje ciało. Teraz otwierają się wszystkie rany i na świat wypływa mój jad. Nie potrafię uwolnić się od pętli rozpaczy. Nie mogę się wyzwolić. Ręce spętała niemoc i bezradność. Moje skrzydła złamane cierpieniem, nigdy więcej nie polecę. Naiwnie błądzę w przestrzeniach, to droga donikąd…


***

Pisać...Muszę pisać. Bez tego mój mózg eksploduje za każdym razem, gdy pojawia się natłok myśli. Z radia dobiega piosenka „Free love” Depeche Mode. Słuchałam jej jakieś pięć, sześć lat temu, kiedy mój świat się rozpadał, kiedy zaczynało się we mnie rodzić pragnienie samounicestwienia. I nagle teraz, kiedy owo pragnienie ponownie się nasiliło, słyszę ten głos sprzed lat. Błagałam Boga o miłość. Dostałam ją po czym wyrzekłam się jej. Za to nie ma odkupienia…

Pragnę miłości ale sama chyba nie potrafię kochać. Musze chodzić swoimi mrocznymi ścieżkami aż do granic cierpienia, prosto do zatracenia.

Ty odciągasz mnie od obłędu, leczysz mnie spojrzeniem, dotykiem, ciepłem. Kiedy jesteś przy mnie, szaleństwo i ból zostają za drzwiami, nie mają wstępu do naszej czasoprzestrzeni. Lecz gdy znikasz, rozpacz znowu wdziera się w podświadomość, kaleczy duszę, zatruwa krew. Jesteś moim Początkiem, lecz gdy ciebie nie ma jest tylko Kres. Być może światło nie zgasło na zawsze, być może można przeżyć własną śmierć a potem po prostu wstać i iść dalej. Gonić marzenia, ścigać się z wiatrem...Szansa jest zawsze. I wybór. Nawet gdy nie ma już woli istnienia, zawsze jest jakaś droga, którą trzeba iść…


***

Odmierzam czas. Bezszelestna cisza. Strach zakorzeniony tak głęboko, że odczuwam go w każdej części ciała. Przyzwyczajam się do śmierci stopniowo. Dawkuję ją, dotykam, poznaję. Każdy ma swoje własne niebo, do którego ucieka gdy świat zacieśnia się do rozmiaru pułapki. Moim niebem są bezkształtne kartki, na których zapisuję ból i śmierć. To tutaj przemijanie jest zbyt powolne. Mój czas, moja przestrzeń… Wciąż niepewna, wyobcowana w cierpieniu, nieprzystosowana do życia. Problemy z adaptacją rzeczywistości- zbyt szaro, bylejak, żałośnie i żenująco. A rozpacz wciąż we mnie tkwi i wysysa wszystko. Otwiera się przede mną otchłań potępienia i wciąga w obłęd. Nie ma ucieczki…

Rozdział 3 Dni strachu

— Stary, jak będziesz się ciągle spóźniał to długo tu nie popracujesz. — powiedział zawadiacko Nick.

— Spadaj człowieku, autobus się spóźnił. — odparł Guido.

— Twoja sprawa, ale Mike jest wkurzony, lepiej do niego idź.

— Jasne, raz kozie śmierć…

Guido pracował jako programista, był niesamowicie pojętny i kreatywny. Dostawał duże zlecenia i wyrobił już sobie dzięki temu nienaganną opinię w branży. Praca biurowa nie była dla niego niczym fascynującym, ale programowanie było tym konikiem. Lubił tę firmę i współpracowników. Zawsze potrafili się dogadać i zmobilizować, kiedy grunt palił się pod nogami. Niejednokrotnie to właśnie Guido był spoiwem łączącym cały team. Był koleżeński, nie dążył do celu po trupach, jak większość pracowników tej branży. Dlatego był lubiany i budził respekt. Tworzył aktualnie projekt oprogramowania dla sieci banków. Był ceniony za inteligencję i nowatorskie pomysły. Jednak częste spóźnienia doprowadzały szefa do granicy szaleństwa. Nie lubił niepunktualności. Zwłaszcza teraz, gdy przed nimi tak ważny kontrakt do zrealizowania.

— Sorry Mike, autobus znowu nawalił… — wymamrotał Guido po wejściu do biura.

— Guido, do jasnej cholery! — krzyknął rozwścieczony Mike — Przecież wiesz, że mamy coś dużego do wykonania. Nie możesz tego lekceważyć. Nie możesz tego spieprzyć, za bardzo na tobie polegam chłopaku…

— Wiem...naprawdę przepraszam. Ale nie mam innej opcji, aby dojeżdżać do pracy.

— Może powinieneś pracować z domu? Zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu. Masz sprzęt, na którym mógłbyś działać?

— Mam. Myślę, że dałby radę. Mogę zrobić mały upgrade jeśli trzeba będzie.

Wtedy Guido pomyślał, że nie byłby to głupi pomysł gdyby firma mogła dofinansować jego sprzęt domowy. Zaoszczędziłby mnóstwo czasu nie musząc tarabanić się zapchanymi i śmierdzącymi autobusami czy tramwajami. Nie cierpiał tego. Ale nie miał prawa jazdy i jakoś nie kwapił się, aby je zrobić. Tłumaczył to ciągłym brakiem czasu ale było to po prostu zwykłe lenistwo. Motoryzacja nigdy nie kręciła Guida. Jego konikiem była informatyka. Zamknął swój świat w klawiaturze komputera i tylko to, poza obserwacją nocnego nieba, sprawiało mu radość. Żałował, że nie został astronautą. Wtedy mógłby mieć i niebo i komputery w swoim posiadaniu.

— Dobra, jeszcze nad tym pomyślimy. Teraz bierz się za robotę, bo za dwie godziny mamy nowych kontrahentów. — skwitował Mike.

— Skąd tym razem?

— Z Japonii.

— O, no to gruba sprawa.

— Tak. Musisz się ogarnąć do tego czasu. Idź szykować prezentację. Nie opierdzielaj się.

— Jasne, się robi szefie.


Guido poszedł do swojego biurka i od razu zabrał się za pracę. Prezentacja była niemalże gotowa, wystarczyło pozmieniać kilka szczegółów. Wszyscy klienci przeważnie szukają tego samego, potrzebują jednego haczyka do połknięcia — choćby nie wiem czego chcieli, trzeba pokazać, że ty im to dasz. A potem już z górki. Kolacja biznesowa, kilka drinków i umowa podpisana. I tego zawsze oczekiwał Mike. Szybkiego i efektywnego działania.

— Masz, wzmocnij się. Wyglądasz, jakbyś z krzyża zszedł czy coś. — powiedział Nick przynosząc Guido kawę z firmowej maszyny stojącej na korytarzu. Nie była najlepsza, ale tania. I pod ręką.

— Dzięki Nick — odpowiedział Guido. — Miałem ciężką noc. Ale za kilka godzin powinno być ok.

— Spoko, rozumiem. Też czasami baluję do upadłego. Takie prawo młodości, nie?

— Nie nie. To zupełnie nie to. Miałem dość dziwny sen, który wydawał się niezwykle realny. Miałem wrażenie, że czuję każdą część ciała. Nie mogłem się obudzić, choć bardzo chciałem. Kosztowało mnie to wiele wysiłku. A kiedy w końcu mi się udało, miałem dziwne uczucie, że to jeszcze nie koniec, i…

— Stary! Niezła jazda. Napij się tej kawy, bo na serio majaczysz. Pryskam do siebie, mam kupę raportów do ogarnięcia. Powodzenia z Japończykami. — Nick ulotnił się z prędkością światła, kiedy Guido zaczął opowiadać o doświadczeniach minionej nocy. Cóż, nie każdego interesują dziwactwa kolegów z pracy i nie każdy chce się zagłębiać w świeżo utkaną paranoję. Nick był dobrym kumplem, zawsze chętnym do pomocy. Ale twardo stąpał po ziemi. Nie lubił angażować się w żadne emocjonalne gierki. Białe jest białe a czarne jest czarne. Nie ma nic pomiędzy.

Guido skupił się na pracy. Włączył komputer i wyszukał prezentację, którą miał dokończyć. Szło mu sprawnie. Kiedy juz zaczynał coś tworzyć, świat zewnętrzny przestawał istnieć. Miał właśnie wcisnąć klawisz <enter> zatwierdzając wszelkie naniesione zmiany, kiedy donośny huk przestraszył go na dobre. Chłopak aż podskoczył na krześle. Spojrzał na okno tuż za swoimi plecami — ogromna plama krwi widniała na samym środku niczym rozpostarte skrzydła feniksa.

— Co do cholery. — pomyślał.

Podszedł do okna, aby sprawdzić co się właściwie stało. Spojrzał w dół. Na gzymsie leżał kruk. Poruszał wolno skrzydłami, jakby chciał pomachać na pożegnanie. Czarne ślepia wpatrywały się w Guida, błagając o pomoc. Nagle rozległ się ponowny huk. Potem następny. I tak ze dwadzieścia razy. Kruki waliły w szybę jak oszalałe roztrzaskując swoje dzioby i głowy. Krew spływała po szybie strumieniami. Guido zrobił pięć kroków w tył. Nie mógł uwierzyć w to, co się właśnie stało. Do jego biura wbiegli Mike i Nick, wykrzykując:

— Co tu się, u diabła, dzieje?!

Mike podbiegł do okna i wyciągnął komórkę z kieszeni spodni.

— Ochrona, dawajcie na czwarte piętro. Migiem! — krzyknął.

— Nick… — zaczął Guido — O tym próbowałem ci dziś powiedzieć… Mój sen… Te kruki… — chłopak zbladł, nogi zrobiły się jak z waty. Usiadł i schował głowę w dłoniach.

— Stary! — wykrzyknął Nick — Jaki sen?! Co ty znowu bredzisz?

Guido spojrzał na niego przerażonym wzrokiem.

— Wczoraj śniło mi się, że zaatakował mnie ogromny kruk. Zanim to zrobił zeżarł komuś łeb. Dosłownie. Było to tak realne, że prawie narobiłem w gacie. Nie mogłem się obudzić. A dzisiaj to… Nick...nie wiem co się dzieje, ale mam jakieś złe przeczucia.

Nick wybałuszył oczy i otworzył buzię ze zdziwienia.

— Ale… jak… że sen… że kruk… że to… kurwa mać!!!

— No… lepiej bym tego nie ujął…

— Chłopaki, dawajcie na dół. Ponoć w wiadomościach podają coś o tym zdarzeniu. — powiedział Mike, chowając komórkę do kieszeni.

Zjechali windą na drugie piętro. Znajdował się tam mini — bar oraz jedyny w budynku, mały telewizor.

— W kilku miastach odnotowano dziś niespotykane zachowania kruków — mówiła spikerka. — Ptaki stały się niezwykle agresywne, atakują ludzi. Około trzydziestu z nich trafiło do szpitali z poważnymi obrażeniami. Nikt na razie nie wie, co jest przyczyną takiego zachowania. Są podejrzenia o nowy wariant ptasiej grypy.

— Taa, chyba wścieklizny — odparł Mike.

— Zaleca się nie wychodzić z domów, jeśli nie jest to konieczne i wystrzegać się kontaktu z dzikim ptactwem — kontynuowała spikerka. — Będziemy państwa na bieżąco informować. Miejmy nadzieję, że to jednorazowy incydent.

Nick i Guido spojrzeli na siebie. Nikt nie potrafił racjonalnie wyjaśnić zaistniałej sytuacji.

— No to się porobiło… — wymamrotał Nick.


*

Fot. Marcin Góralski

*

***

Minęły dwa lata, odkąd kruki zaczęły dokazywać ludziom. W tym czasie świat zdążył wywrócić się do góry nogami. Martwe ciała ptaków zostały zabrane do laboratorium i zbadane. Wykryto wirusa pochodnego ptasiej grypy ( jak podejrzewano ), z tym że nie przenosił się on na ludzi. Za to ptaki infekowały nim wszystko inne. Zboże, owoce, warzywa i niektóre zwierzęta. Człowiek był odporny. Rosła jednak panika o dostawy żywności. Coraz więcej zbiorów zboża nie przechodziło atestów. Skażone owoce i warzywa gniły po kilku dniach lub w ogóle nie rosły. Naukowcy na całym świecie próbowali znaleźć antidotum ale ich próby kończyły się fiaskiem. Nikt nie wiedział, co to za wirus i jak go powstrzymać.

Tymczasem kruki traktowały bezlitośnie każdego napotkanego na swojej drodze człowieka i zjadały go żywcem. Z tego powodu ludzie zaszyli się w domach i przestali wychodzić na ulice. Większość zaczęła gromadzić zapasy już dawno temu. Hodowano swoje warzywa i owoce. W piwnicach, na strychach, w salonach, kuchniach...Gdzie tylko się dało. Wyjście na zewnątrz było bardzo ryzykowne. Zwłaszcza w dzień. W nocy aktywność ptaków malała i można było wymknąć się na chwilę, aby wymienić z kimś towar i zrobić zakupy. Jedni piekli chleby, inni sadzili ziemniaki. Liczył się produkt. Ludzkość musiała na nowo nauczyć się żyć. Dzieci i młodzież uczyły się zdalnie, dorośli skupiali się głównie na produkcji pożywienia w domowych warunkach.

Świat jakby zamarł. Natura przejęła kontrolę nad tym, co do tej pory było pod władaniem człowieka. Już nie czuł się panem. Nie mógł już kontrolować zmian zachodzących na Ziemi ani też ich wywoływać. Ale przede wszystkim, nie mógł niczego przewidzieć. Ludzie zostali zamknięci w starym, kartonowym pudle do którego nie docierały promienie słoneczne. Ani ręce Boga. Z jakichś powodów On nie chciał uczestniczyć w tej masakrze. To nie była Jego apokalipsa i nie Jego sąd ostateczny. Natura sama postanowiła wymierzyć sprawiedliwość i wziąć zapłatę za wszystkie tysiąclecia niszczenia jej piękna. Jakkolwiek srogo by to nie kosztowało, ludzkość była zobligowana aby w końcu spłacić ten dług.


***


— Ta krwawa jatka musiała zacząć się wtedy w zimie — powiedział Guido. — Wtedy, kiedy znalazłem tę kobietę z dzieckiem. Zamarzniętych na ławce. Jestem pewien, że to kruki wydziobały im oczy, kiedy jeszcze żyli. Nie znaleziono żadnych śladów, żadnych odcisków palców. Nic.

— To bardzo prawdopodobne — odparł Nick. Rozmawiali przez kamerkę internetową. Od czasu całkowitego niemal lockdownu, internet stał się komunikatorem na wagę złota. Firma, w której pracowali Nick i Guido nadal prosperowała. Umowa z Japończykami została podpisana. Tylko, że wszystko toczyło się jakby w alternatywnej rzeczywistości. Gdzieś po drugiej stronie lustra.


Guido poszedł do kuchni, wstawił wodę na kawę. Dwie czubate łyżeczki czegoś — tam instant, nie słodził i nie zabielał. Kawa miała być czarna jak noc i kopać jak prąd. Po chwili zalał kubek wrzątkiem, zamieszał i wrócił do salonu. Pracował ostatnio nad systemem dla radarów, które miały wykrywać obecność zbliżających się ptaków. Planował zamieścić je na budynku.

Spojrzał na zegarek, dochodziła dwudziesta. Słońce zachodziło krwawą łuną za horyzont. Umierał kolejny dzień. Odchodził w zapomnienie a wraz z nim nadzieja. Wypalała się gdzieś na zgliszczach wiary. Świat pogrążony był w totalnej paranoi.

Guido dokończył kawę, wstawił kubek do zlewu. Narzucił wytartą, skórzaną kurtkę, wziął plecak i opuścił mieszkanie. Nadszedł czas zakupów. Ludzie wychodzili po zmierzchu, aby zaopatrzyć się w jedzenie i inne potrzebne rzeczy. Spotykali się na Placu Chłopa — było to miejsce, w którym dawniej przesiadywali sami mężczyźni, w różnym wieku. Siedzieli na ławkach, przy ogromnej fontannie, lub na murkach, rozprawiając o trudach i uciechach egzystencji. Najwięcej ich było w niedzielne popołudnia. Zjawiali się po obiedzie i siedzieli tam do późnego wieczora. Stąd wzięła się lokalna nazwa” Plac Chłopa”.

Teraz było to miejsce handlu. Można było zakupić tu jedzenie — przeważnie konserwy, gotowe dania w puszkach. Czasami ktoś przywoził warzywa lub owoce, bardzo rzadko można było dostać mięso z tego względu, że kruki atakowały również zwierzęta. Przyjeżdżały tu też karetki pogotowia, oferując pomoc medyczną i leki dla przewlekle chorych. Wozy strażackie rozwoziły wodę pitną, koce, poduszki, oraz apteczki pierwszej pomocy. Każdy obywatel musiał być w takową wyposażony opuszczając dom.

Dziś można było dostać pomarańcze. Guido podszedł do straganu i stanął w kolejce. Dziewczyna przed nim nie miała wystarczająco pieniędzy, aby zakupić owoc. Sprzedawca był nieugięty.

— Przykro mi, panienko — powiedział. — Nie ma pieniędzy, nie ma towaru. Ja też muszę z czegoś żyć, czasy nie są łatwe.

Dziewczyna już była gotowa odłożyć pomarańczę, wtedy Guido chwycił ją za rękę.

— Ja zapłacę — powiedział do sprzedawcy. — Wezmę jeszcze pięć i zapłacę za wszystko razem. Dołoży mi pan jeszcze puszkę kawy i ze dwie konserwy.

— Dobra, niech będzie.

Dziewczyna popatrzyła na Guido i uśmiechnęła się zawstydzona.

— Dziękuję… — wyszeptała. — Nie musiałeś…

Guido zapłacił i zapakował zakupy do plecaka.

— Jak masz na imię?

— Monica… Naprawdę nie musiałeś…

— Wiem, że nie musiałem. Ale chciałem. Mam nadzieję, że będzie słodka. Pomarańcza, znaczy się.

Monica roześmiała się. Jej oczy, choć ciemne niczym wrota do piekła, lśniły niesamowitym blaskiem. Była niewysoka i szczupła. Piękne kruczoczarne loki okalały jej twarz jak aureola i miękko opadały na smukłe ramiona. Miała w sobie jakieś ciepło, emanujące z samego środka.

— Masz ochotę na mały spacer? — zapytał Guido. Tyko tu, wzdłuż rzeki. Nie chciałbym narazić cię na niebezpieczeństwo.

— Dobrze, z przyjemnością.

— No to chodźmy.

— Wiesz — zaczęła dziewczyna. — Ciężko teraz spotkać kogoś kto poda pomocną dłoń. Wiem, że to tylko owoc ale bardzo mi tym zaimponowałeś. W przeciągu ostatnich miesięcy nikt nie był dla mnie tak miły. Chyba przywróciłeś mi wiarę w ludzi.

— Bardzo mi miło, że mogłem to uczynić. — odparł Guido uśmiechając się.

— Wykonuję drobne zlecenia dla pewnego wydawnictwa. Nie zdążyłam opracować tekstu na czas i zamrozili mi wypłatę. Ale ogarnę to dziś i mam nadzieję, że już nie będę w tarapatach. A ta pomarańcza to dla mojego młodszego brata. Myślałam, że mi wystarczy.

— Monico, nie tłumacz się. Oboje dobrze wiemy jakie mamy czasy. Wszyscy ledwo łapiemy koniec z końcem. Nie musisz mi dziękować, to błahostka. Cieszę się, że mogłem pomóc.

— No dobrze. Niech ci będzie, że to błahostka. A ty czym się zajmujesz?

— Jestem programistą, pracuję w Sensus.

— Nie zawiesili was na czas pandemii?

— Na szczęście nie. Bo już całkiem padłoby mi na głowę.

— Wiem coś o tym. Moja rodzinka też czasami doprowadza mnie do szału.

— Ja nie mam rodziny, jestem sierotą.

Guido przełknął ślinę, jakby połykał w całości ogromne jabłko. Nie lubił o tym mówić, nie lubił wspomnień swojego dzieciństwa. Od zawsze czul się niczyj, jak śmieć wyrzucony do rynsztoka. Niechciany i opuszczony nawet przez Boga. Udawał, że jest z tym pogodzony, ale to go zżerało od środka. Jak rak. Lub wirus…

— Oj...przepraszam, nie miałam pojęcia.

— Nic nie szkodzi, nie miałaś prawa tego wiedzieć.

Przez chwilę zapanowała niezręczna cisza. Monica czuła się naprawdę zakłopotana. Chciałaby, żeby trafił ją jasny szlag. Tu i teraz. Natychmiast.

— Zostałem oddany jako niemowlak, nic nie wiem o moich rodzicach. Nigdy nawet nie próbowałem się dowiedzieć. Z jakiegoś powodu się mnie pozbyli więc nie wydaje mi się, aby szukanie ich było czymś rozsądnym.

— Rozumiem… ja właściwie mam tylko mamę i brata. Ojciec odszedł kiedy mama była w ciąży z małym.

— Przykro mi…

— Niepotrzebnie. Nie był dobrym człowiekiem. Nauczyłyśmy się żyć same i jest nam dobrze.

— To najważniejsze.

— Kurczę, prawie się nie znamy a gadamy jak starzy kumple. — zażartowała Monica.

— Tak, być może dlatego, że nie mamy nic do stracenia. Nie wiemy czy świat nagle się nie skończy. Tu i teraz.

— Fakt, niczego teraz nie można być pewnym.

Usiedli nad brzegiem rzeki. Nad nimi rozciągał się purpurowy płaszcz nieba a na nim gwiazdy, lśniące niczym diamenty. Powietrze pachniało pomarańczami z bazarku. Delikatny podmuch wiatru otulał ich dyskretnie.

— Powiedz mi, Guido — zaczęła Monica. — Jak świat, który jest tak piękny i niesamowity może jednocześnie być tak cholernie zły?

— Bo ludzie są źli — odparł Guido. — Wydaje nam się, że jesteśmy na najwyższym szczeblu tej kreacji, że to my rozdajemy karty. Cóż, tym razem natura pokazała nam, że jest inaczej. Dostaliśmy nie tylko pstryczka w nos ale i porządnego kopa w dupę. Jeszcze tylko strzał w pysk i jesteśmy pozamiatani. Jako cywilizacja zrobiliśmy wszystko, aby wykończyć tę planetę i siebie samych. Szczerze mówiąc, nie wiem czy zasłużyliśmy na ocalenie. Jeśli jakimś cudem uda nam się z tego wyjść, będziemy musieli wiele zmienić.

— Co na przykład?

— Na przykład przestać być takimi nadętymi frajerami. Współistnieć z naturą, nie zabijać jej. Szanować inne stworzenia.

— Masz rację Guido. Ale czy inni zdają sobie z tego sprawę? Ludzie w większości są tak zaślepieni, że nie widzą problemu. Nie rozumieją, że to co wyślą w świat wróci do nich ze zdwojoną mocą. Nigdy nie pomyślą, że to co się teraz dzieje to kara za ich bestialstwo i głupotę. Choćbyś to każdemu napisał na czole, nie zrozumieją.


*

Fot. Maciej Głuch

*

Oboje zamilkli. Każdy z nich miał rację. Choć paradoksalnie woleliby się mylić. Jako gatunek okazaliśmy się beznadziejni. Sukcesywnie, dzień po dniu, doprowadzaliśmy do katastrofy. Ufając fałszywym bogom i prorokom z telewizorów. Szklana pułapka. Bezczas o wysokim stężeniu potępienia. Tułaczka ślepca. Swoista powieść idioty.

— Pora się zbierać — powiedziała Monica.

— Tak, czas na nas. Daleko mieszkasz?

— Nie, jakieś piętnaście minut stąd.

— Może cię odprowadzę?

— Nie, nie trzeba. Dam sobie radę. Chodzę tędy codziennie.

— Może jutro też się tu spotkamy i znowu kupię ci pomarańczę.

Monica uśmiechnęła się nieśmiało.

— Może… — odpowiedziała. — Dzięki za wszystko. Trzymaj się.

— Do zobaczenia Monico. Miło było cię poznać. — powiedział na pożegnanie Guido.

— Ciebie również.

Rozeszli się, każdy w swoją stronę. Guido szybkim krokiem przemierzał mały park. Żałował, że nie nalegał aby ją jednak odprowadzić. Może teraz zniknie gdzieś za gęstą mgłą i nigdy więcej już jej nie spotka? To byłaby ogromna strata! Tak cudownie im się rozmawiało, nić porozumienia wytworzyła się niemalże od razu. Jakby się znali od dawna. Guido miał wrażenie, że już kiedyś ją widział, że z nią rozmawiał. Choć nie wiedział o niej zupełnie nic.

Trochę się zasiedzieli z Monicą a jeszcze miał dziś popracować nad kolejnym projektem dla Japończyków. Nie mówiąc o tym, że nic dziś nie miał w ustach, wypił za to hektolitry kawy. Sporą część jego czasu pochłonęło zbieranie informacji na temat kruków i budowy radarów. A tu jeszcze robota nieskończona. Jeśli się spóźni, Mike znowu będzie wydzwaniał jak kot z pęcherzem używając przy tym wysublimowanego języka wypowiedzi.

— Trudno, noc jeszcze młoda.Prześpię się nad ranem. — pomyślał.

Po wejściu do mieszkania od razu wstawił wodę na kolejną kawę. Wyciągnął zakupy z plecaka. Wykładając na talerz pomarańcze pomyślał o Monice. Uśmiechnął się. Pomyślał, że w normalnych okolicznościach pewnie nigdy by jej nie spotkał. Dlatego, jak to mówią, nie ma tego złego…

— Co dziś serwują na kolację, panie Guido. — powiedział sam do siebie.

Wyciągnął z szafki spaghetti w puszce. Wrzucił do rondla, odpalił gaz. W międzyczasie zalał kawę wrzątkiem i odpalił komputer.

Usiadł do stołu z gotowym daniem. O ile można to było tak nazwać. Nie smakowało zbyt dobrze ale zaspokajało głód i napychało żołądek. Pochłonął kolację w okamgnieniu. Odniósł talerz do zlewu i zasiadł do projektu, popijając kawę.


- Dobra, działamy.

***

— Myślisz, że ile jeszcze to potrwa? — spytała Anna.

— Nie wiem córeczko — odparł Jack. — Ale wiem, że za niedługo zabraknie nam wszystkim pożywienia. Ziemia jest skażona, woda też. A tych ptaków coraz więcej. Czeka nas głód życia. A najgorsze jest to, że nigdzie nie jest bezpiecznie.

— Ale przecież musi być jakieś rozwiązanie, jakiś sposób. Świat nie może się tak skończyć…

— Trzeba by wynaleźć jakąś broń, masowego rażenia, która byłaby w stanie po prostu wybić te wszystkie kruki. Nie ma innego sposobu. No i potrzebne jest antidotum, żeby odkazić to co zatrute. Jak widzisz, nikt do tej pory niczego takiego nie wynalazł. Można by strzelać do nich jak do kaczek ale jest ich zbyt wiele. I są niesamowicie szybkie.

— Te moje sny, tato… Są coraz bardziej realne.

— To strach, Anno. Sny są odbiciem naszych lęków i pragnień. To, co dzieje się w rzeczywistości mózg przekłada na sny. Boisz się. I dlatego odczuwasz to także w snach.

— Wiem...ale czuję, że to coś więcej. I ten chłopak… Pojawia się w każdym śnie. Ta sama twarz. Nie znam go, ale jego postać jest tak dobrze widoczna. To powraca do mnie jak bumerang. Po obudzeniu jestem tak wyczerpana, jakbym brała udział w maratonie. Kosztuje mnie to dużo energii…

— Może umów się z psychoterapeutą? Czasami ludzie potrzebują pomocy specjalisty, aby odegnać demony. Jestem przekonany, że w internecie znajdziesz mnóstwo ogłoszeń.

— Może faktycznie tego potrzebuję… Poszperam trochę po stronach i kogoś znajdę.

Jack wrócił do salonu i wziął się za rozpalanie w kominku. Drewna wciąż było wystarczająco dużo, aby ogrzać mieszkanie przez kolejne kilka dni. Raz w tygodniu jeździł do pobliskiego lasu aby zaopatrzyć się w opał. Oczywiście nocą. Było tam bardzo cicho, jakby nie mieszkały tam żadne zwierzęta, jakby las nagle zamarł. Anna jeździła z nim, aby pomóc pakować drewno do auta. Byli zdani tylko na siebie więc musieli sobie jakoś radzić w ogarnianiu rzeczywistości, która wyrosła nagle spod ziemi jak chwast. Chwast, którego nie dało się po prostu wyrwać lub skropić jakimś magicznym specyfikiem aby już nigdy więcej się nie pojawił.

Anna wiedziała, że sama sobie nie poradzi. Sny stawały się coraz bardziej uciążliwe i czasami nie potrafiła odróżnić ich od rzeczywistości. Potrzebowała pomocy. Zdecydowanie. Potrzebowała kogoś, kto by jej powiedział że nie jest szalona i że to tylko tymczasowe lęki spowodowane pandemią.

Uruchomiła laptopa i wpisała „lokalna pomoc psychoterapeutyczna” w miejscu wyszukiwania fraz. Po kilku sekundach ukazał się spis psychoterapeutów, psychologów i psychiatrów. Zjeżdżała kursorem w dół przeglądając oferty. Na samym dole pierwszej strony widniała reklama jakiejś firmy, zajmującej się oprogramowaniami czy czymś takim. Anna zamarła na chwilę w bezruchu.

— Tato! — wykrzyknęła. — Tato, proszę przyjdź tu!!!

— Co się stało, Anno? — spytał Jack wbiegając do pokoju.

— To on — powiedziała, wskazując palcem na postać z reklamy. — To ten chłopak z moich snów. On istnieje…

Na reklamie widniał wizerunek roześmianego Guida, trzymającego w ręku iPADa. Przez chwilę Jack miał wrażenie, że podłoga wiruje jak po naciśnięciu jakiegoś magicznego guzika. Nie do końca rozumiał, co się dzieje i co to wszystko oznacza. Wiedział, że jego córka zmaga się z koszmarami od jakiegoś czasu ale był pewien, że to na skutek ostatnich jak i dawniejszych wydarzeń. Anna sporo przeszła i na pewno odcisnęło się to w jakiś sposób na jej psychice. Stąd koszmary na przemian z bezsennością. Teraz jednak sytuacja stawała się coraz bardziej dziwna i tajemnicza. Jack wiedział, że musi chronić Annę. Zawsze i w każdej sytuacji. Może teraz nadszedł ten moment, aby pomóc jej uporać się z demonami w szafie, które zdawały się coraz bardziej zaciskać swoje szpony na jej szyi.

— Jest tam numer telefonu? — spytał Jack. — Jeśli tak to dzwoń. Dzwoń natychmiast…

***

— Cześć. Mam na imię Anna. To, co teraz powiem zabrzmi absurdalnie. Ale muszę chociaż spróbować. — mówiła drżącym głosem. Nie wiedziała czego się spodziewać, czego oczekiwać. Mogła zostać wyśmiana i Guido mógł nie mieć najmniejszej ochoty, aby jej wysłuchać. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że jest poważna. Pewnie weźmie ją za wariatkę. Ale co tam, nie miała w zasadzie nic do stracenia. Nic oprócz zdrowego rozsądku.

— Cześć, jestem Guido ale pewnie to wiesz, skoro do mnie dzwonisz…

— Słuchaj, od jakiegoś czasu mam sen, w którym cię widzę. Za każdym razem to jesteś ty. Nie wiedziałam, czy to wymysł mojej wyobraźni aż do dzisiaj...Kiedy zobaczyłam twoje zdjęcie w reklamie Sensus.

— Sen powiadasz… — wymamrotał marszcząc brwi.

— Tak. Wiem, że to brzmi niedorzecznie…

— Nie — przerwał. — Ja też miewam sny… Myślę, że podobne do twoich.

Zapanowała niezręczna cisza. Nagle wszystko stało się jeszcze bardziej przerażające. Do tej pory, to było tylko gdybanie i luźne myśli. Teraz historia nabierała innych barw. I to niekoniecznie kolorowych.

Oboje byli sparaliżowani.

— Czy myślisz, że my możemy coś zrobić? Jakoś wpłynąć na bieg wydarzeń? — spytała Anna.

— Myślałem już od dawna, szczerze mówiąc. Te wszystkie brednie w wiadomościach...Nie wierzę, że oni nie potrafią tego zatrzymać. Po prostu nie wierzę…

— Ale jeśli mogą to czemu tego nie zrobią?

— Ktoś musi mieć z tego korzyść, po prostu. Zauważyłaś jak my teraz wyglądamy? Jak szczury pochowane po kątach.

— Mamy pandemię…

— O tak, pandemię głupoty. To na pewno. Wiesz, co jest najgorsze?

— Co…

— Że ludzie przestali zadawać pytania. Świat się rozpieprza w drobny mak a oni nic. Zamknęli się w domach i jest ok.

— Ale rząd niby wspiera obywateli. Nocą rozdawane są paczki z żywnością, woda, koce…

— Rzucają nam ochłapy a my tańczymy jak małpy na drucie. Za kawałek suchego chleba.

— Co zrobisz, takie czasy…

— Nie. Nie można tak mówić, Anno. Czasy są takie, na jakie sobie pozwolimy. To my kreujemy świat i rzeczywistość. Człowiek powinien wszystko kwestionować i ciągle dociekać prawdy. Bo zatraci w sobie iskrę.

— Iskrę?

— Tak, iskrę. Tę samą, dzięki której tworzymy muzykę, piszemy wiersze. Dzięki której potrafimy uratować komuś życie, przeprowadzić operację i wysłać w kosmos satelitę. Iskrę niesamowitości, którą każdy z nas posiada. Ale nie każdy ją pielęgnuje. My musimy być jak armia, jak pocisk. Przeć naprzód, nie cofać się. Nigdy… Zobacz, do czego doprowadziła nas bierność. Zamknęliśmy się w więzieniu, na własne żądanie. Podpisaliśmy na siebie wyrok nie mając dowodów zbrodni.

Pogrzebaliśmy się za życia…

— Moglibyśmy się spotkać i pogadać w cztery oczy?

— Tak. Myślę, że musimy. Muszę tylko skontaktować się z Nick’iem, moim kumplem. Odezwę się do ciebie i zorganizujemy spotkanie.

— Spoko. Będę czekać…

— Do usłyszenia.

— Ciao.

Po zakończeniu rozmowy Guido położył się do łóżka ale był pewien, że nie zaśnie. Tymczasem Morfeusz pojawił się nadzwyczaj prędko, aby utulić do snu kolejną umęczoną dniem powszednim duszę.

Chłopak znalazł się na wzgórzu, podczas okropnej ulewy. Przed nim widniała ogromna, czerwona plama. Kałuża krwi odbijała wszystkie grzechy świata. Z gwiazd wylewała się pustka, porywisty wiatr rozrywał na strzępy słabsze i niezdolne do ucieczki ptaki. Tysiące piór kołowało w powietrzu jak samoloty i opadało miękko na mokrą ziemię. Utworzyły dywan nasiąknięty krwią i deszczem, pokryty szczątkami ciał i kawałkami kruczych kości.

Widok tej masakry przeraziłby samych Jeźdźców Apokalipsy.

Guido nie dowierzał, że to dzieje się naprawdę. Przecież musi być antidotum. Zawsze jest. Gdzieś musi być pomoc, ratunek, ocalenie. Świat nie może się skończyć tu i teraz. Nie w taki sposób…

Rozdział 4 Plan

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 44.25
drukowana A5
Kolorowa
za 69.41