E-book
28.35
drukowana A5
58.39
Gift of Fate

Bezpłatny fragment - Gift of Fate


Objętość:
292 str.
ISBN:
978-83-8369-909-7
E-book
za 28.35
drukowana A5
za 58.39

Dla Dominiki, abyś zawsze odnajdywała przyjemność w czytaniu

*

James Bay — Hold back The River


„Hold back the river, let me look in your eyes

Hold back the river so I

Can stop for a minute and see where you hide

Hold back the river, hold back”

(fragment utworu pochodzi z www.tekstowo.pl)

Prolog

Czasami los daje ci osobę, która staje się być dla ciebie ważna przez całe życie. On pojawił się w moim życiu wiele lat temu. Wkroczył w nie z tym swoim aroganckim uśmiechem i zmienił dosłownie wszystko.

Kiedy dziś spoglądałam w te jego brązowe oczy w odcieniu takim samym jak kora dębu, pod którym przesiadywaliśmy wracały do mnie żywo wspomnienia tamtych dni. Pragnęłam dotknąć jego lekko kręconych włosów, które w promieniach słońca przybierały lekko miedziany odcień i poczuć ich miękkość. Był na wyciągnięcie mojej dłoni. Dosłownie czułam jego zapach. Mieszankę wody po goleniu i miętowej gumy do żucia…

Rozdział pierwszy

Jechaliśmy drogą stanową numer dziewięćdziesiąt cztery i właśnie minęliśmy Milwaukee. Z lekkim utęsknieniem spojrzałam, jak krajobraz wokół mnie zmienia się z wielkomiejskiego w wiejski. Za oknem nie było już wysokich budynków metropolii, tylko niekończące się lasy i pola kukurydzy. W pewien sposób lubiłam zgiełk swojego rodzinnego Chicago. W tłumie nikt nie zwracał na mnie niepotrzebnej uwagi, byłam jedną z wielu nastolatek przemierzających ulice miasta. Nie lubiłam zwracać na siebie uwagę. Anonimowość bardzo mi odpowiadała. W miejscu, gdzie miałam się znaleźć za trzydzieści minut nie mogłam na to liczyć. Newburg było małym miasteczkiem w hrabstwie Washington i liczyło zaledwie tysiąc dwustu mieszkańców. Nie mieli własnej szkoły, Walmarta czy nawet McDonalda. Większość mieszkańców pracowała na farmie warzywnej lub w małych miejscowych knajpkach. To oznaczało zero anonimowości.

— Już nie daleko — odezwał się niespodziewanie ojciec. Nie odpowiedziałam. Na początku drogi dałam mu jasno do zrozumienia, że nie mam nastroju na żadne rozmowy z nim. Nie nalegał tylko włączył głośniej radio i ciszę między nami wypełniła muzyka. Byłam mu za to wdzięczna. Miałam naprawdę dość jakichkolwiek rozmów, bo każda z nich wyglądała dokładnie tak samo. Ojciec ucinał tematy, które mnie interesowały, tłumacząc tym, że nie chce mnie w to wszystko mieszać. Nie wiem, jak on zamierzał nie mieszać mnie w kwestie tak mocno dotyczące mojej osoby.

Moi rodzice pobrali się dokładnie dwadzieścia lat temu. Dwa lata później na świecie pojawiłam się ja ich jedyna córka. Okres dziecięcy wspominam bardzo dobrze, wydaje mi się, że byliśmy dobrą rodziną spędzającą wspólnie wolny czas. Miałam mnóstwo dobrych wspomnień. Nie wiem dokładnie, kiedy to się zmieniło. Praca taty jako dziennikarza sportowego wymagała od niego sporo zaangażowania, a im wyżej wspinał się po drabinie kariery, tym bardziej brakowało go w domu. Mama prowadziła butik z elegancką odzieżą i w pewnym momencie, to zajęcie stało się całym jej życiem. Nagle nie było już wspólnych kolacji, wyjść do kina, spacerów po parku. Każdy dzień zdawał się oddalać nas od siebie. Rodzice w pośpiechu mijając się w drzwiach, wypijali poranną kawę i zapowiadali, że wrócą później. Ja wychodziłam do szkoły, a kiedy wracałam do pustego mieszkania zajmowałam się swoimi sprawami. Być może w taki sposób żyło większość rodzin w Chicago. Wpadali w wir pracy by żyło się im lepiej. To prawda, że materialnie nic naszej rodzinie nie brakowało. Mieliśmy piękne, dobrze zlokalizowane mieszkanie niemal w centrum, dobry samochód i stać nas było na markowe ubrania. Potem jednak zaczęły się kłótnie. Matka zarzucała ojcu pracoholizm, on jej brak zainteresowania rodziną. Kłótnie zmieniały się w głośne awantury, pełne wzajemnych obwinień o to, co się dzieje. Padały ostre słowa, oskarżenia o zdrady i wreszcie zabrzmiało słowo rozwód.

— Rozwodzimy się. Nie chcemy, by to miało na ciebie zły wpływ, dlatego to lato spędzisz u babci — oznajmiła któregoś dnia mama.

— Dlaczego? Zapisałam się na letni kurs w szkole rysunku — pisnęłam, mocno nie zadowolona z takiego przebiegu zdarzeń. Ten kurs był dla mnie szalenie ważny.

— Nie chcemy byś cierpiała. To dla twojego dobra — powiedział ojciec, stając po stronie matki. Nie było szans na jakąkolwiek dyskusję z nimi. Nie interesowało ich, że pół roku czyściłam stoliki w McDonaldzie, aby zarobić sobie sama na ten kurs, że mi bardzo na nim zależało. Oni mieli swój plan. W ten sposób znalazłam się na drodze dziewięćdziesiąt cztery i zmierzałam właśnie do Newburg.

— Masz ochotę na kawę? — zagadał ojciec, kiedy na horyzoncie pojawiła się stacja benzynowa.

— Nie — odpowiedziałam chłodno, nawet nie zerkając w jego stronę.

— Wiem, że jesteś zła. Zrozum, że tak będzie lepiej — powiedział.

— Nie wiem dla kogo — warknęłam. Tylko oni uważali, że usunięcie mnie z Chicago i z tego całego rozwodu jest dobrym pomysłem. Wydawało im się, że będąc sto dwadzieścia mil od nich mniej przeżyję ich rozstanie? Odległość nic nie zmieniała. Rozwód rodziców był dla mnie ciosem, czy miałam go przeżywać w Newburg czy w Chicago. Wlepiłam wzrok za okno i udawałam, że podziwiam krajobraz. Nie chciałam, by ojciec cokolwiek więcej mówił. Chyba zrozumiał mój przekaz, bo już więcej się nie odezwał. Nie byłam u babci Nancy od czterech lat. Jako dziecko lubiłam to miejsce i niemal każdego lata odwiedzaliśmy ją całą rodziną. Babcia była wspaniałą kobietą i w pewnym sensie odczuwałam radość, że spędzę z nią czas. Ona jedyna rozumiała moją pasje artystyczną. Sama była malarką, miała ogromny talent. Odkąd pamiętam marzyłam, że kiedyś jej dorównam i tak jak ona będę mieć wystawę swoich prac. Malowałam od dziecka i zawsze to sprawiało mi największą przyjemność. Potrafiłam godzinami siedzieć w swoim pokoju i tworzyć kolejne rysunki. Tylko ja, czysta kartka i emocje, które mogłam na nią wylać. Przydrożny znak poinformował nas, że wjechaliśmy już do Newburg. Mijaliśmy kolejne domy typowe dla małych miejscowości, parterowe z kolorowymi elewacjami, wzdłuż drogi rosły wysokie drzewa, a na podjazdach stały wysłużone samochody. Przejechaliśmy most nad Milwaukee River i skręciliśmy w prawo na Hickory Road, gdzie znajdował się dom babci. Domy stały równo w sporych odległościach od siebie po lewej stronie asfaltowej ulicy, każdy budynek otaczał spory kawałek ziemi bez jakiegokolwiek ogrodzenia za to z wielkimi drzewami których nazw nie znałam. Po drugiej stronie ulicy było rozległe pole kukurydzy. Hickory była jedną z obrzeżnych dróg miasteczka i prowadziła dosłownie donikąd. Było w tym coś takiego, co dawało człowiekowi poczucie spokoju. To zupełnie coś innego niż mieszkanie przy ruchliwej ulicy Chicago. Podejrzewałam, że tą ulicą przejeżdża raptem kilka samochodów dziennie.

— Jesteśmy — powiedział tryumfalnie ojciec i wjechał na szeroki podjazd pod same drzwi garażowe. Dom babci miał jasnobrązową elewację i czerwony dach, wyglądał na swój sposób bardzo urokliwie. Przed oknami znajdowały się kwiatowe rabatki, a z tyłu sad. Przypomniałam sobie, dlaczego tak bardzo uwielbiałam to miejsce. Przesiadywałam godzinami w sadzie i szkicowałam drzewa delektowałam się ciszą i spokojem. Wysiadłam z samochodu i odetchnęłam głęboko delektując się czystym powietrzem tego miejsca. Białe drzwi wejściowe otwarły się i na progu pojawiła się babcia Miała na sobie sukienkę w czerwone drobne kwiaty, a siwe włosy upięte w luźny kok. Na jej twarzy pojawił się szeroki, przyjazny uśmiech, po czym rozpostarła ramiona, a ja podbiegłam do niej i uściskałam mocno. Nic nie mówiłam rozpływając się ciepłem uścisku, jej bliskość była niczym tysiące słów.

— Dobrze, że jesteś słoneczko — powiedziała, nie wypuszczając mnie z objęć. Trzasnęły drzwi samochodu i na podjeździe stanął mój ojciec. Odsunęłam się od babci i spojrzałam na niego. Wyglądał na mocno zmieszanego, kiedy wpatrywał się w swoją matkę.

— Witaj synu — powiedziała bardzo oficjalnie.

— Wypakuję rzeczy Carmen — poinformował. Babcia nie odpowiedziała, tylko poprowadziła mnie do domu. Dziadek Mark wyłonił się z salonu i teraz to jego podeszłam uścisnąć.

— Podróż minęła spokojnie? — zagadnął mnie.

— Tak — odparłam. Dziadek pogłaskał mnie po głowie, jak to miał zawsze w zwyczaju.

— Przygotowaliśmy dla ciebie pokój w dawnej pracowni babci — poinformował z uśmiechem. Odpowiedziałam mu tym samym. Dom dziadków nie był wielką posiadłością. Skromny salon połączony z kuchnią był zbiorem różnych mebli pamiętających jeszcze lata sześćdziesiąte. Miał jednak swój nieodparty urok. W końcu korytarza znajdowała się łazienka, a na lewo sypialnia dziadków. Mój pokój był na prawo obok wejścia do garażu. Niegdyś była to pracownia babci, gdzie stały sztalugi i płótna. Uwielbiałam to miejsce. Jako dziecko z podziwem patrzyłam na rozpoczęte prace i przybory do malowania. Ojciec wniósł dwie moje walizki do korytarza. Wymienił z rodzicami lekko zakłopotane spojrzenia. Uznałam, że powinnam dać im czas na chwilę prywatnej rozmowy.

— Pójdę zobaczyć pokój — poinformowałam, po czym zniknęłam w głębi korytarza ciągnąc za sobą obie walizki. Pokój był mały, ale przytulny. Pod oknem stało pojedyncze łóżko, na którym zapewne babcia złożyła świeżą pościel, obok szerokie biurko, na którym leżały przybory malarskie. Podeszłam by zobaczyć farby i ołówki schludnie poukładane w drewnianych pudełkach. Była jeszcze tylko szafa i fotel we wściekle zielonym kolorze. W sumie, nic więcej mi nie było potrzeba. To lato miałam zamiar spędzić na malowaniu. Skoro odebrano mi możliwość udziału w kursie, chciałam jak najwięcej ćwiczyć tutaj pod okiem babci. Z korytarza dobiegł mnie podniesiony głos dziadka. Nigdy nie słyszałam, aby krzyczał. Było dla mnie jasne, że poruszyli temat rozwodu, na co mój ojciec zapewne zareagował niezbyt dobrze. Nie chciałam, aby się kłócili. Miałam serdecznie dość awantur. Wyszłam z pokoju głośno zamykając drzwi, by usłyszeli moje ponowne pojawienie się na korytarzu. Zamilkli. Spojrzałam na nich. Ojciec był zły. Poznałam to po sposobie w jakim marszczył brwi i spoglądał na swojego ojca. Dziadek Mark miał całkiem podobny wyraz twarzy.

— Pokój jest świetny — oznajmiłam.

— Pewnie byś coś zjadła słoneczko? — zagadnęła babcia.

— Chętnie — odpowiedziałam.

— Davidzie zostaniesz na obiedzie? — zapytała syna, ale po jego zaciętej minie dobrze wiedziałam jaka będzie odpowiedź.

— Pojadę już — rzekł spokojnie. Popatrzyłam na ojca z lekkim wyrzutem. On też nie widział swoich rodziców od czterech lat. Wtedy byliśmy tu całą rodziną na weekend. Nie mogłam zrozumieć, czemu nie chce spędzić z nimi choć kilku godzin.

— Może odpocznij chwilę przed drogą — nalegała babcia.

— Muszę być w pracy o siedemnastej — poinformował. Typowe. Cóż mogło być ważniejsze od spędzenia chwili z rodziną, jak nie jego wymagająca praca. W żaden sposób mnie to nie zdziwiło. Dziadek bez słowa przeszedł do kuchni i sądząc po jego minie, coś niezbyt miłego cisnęło mu się na usta. Spojrzałam na ojca z wyrzutem, po czym ruszyłam za dziadkiem.

— W takim razie pa — powiedziałam jedynie. Jeśli liczył na uścisk czy jakiś inny rodzaj czułego pożegnania, to z mojej strony nie było mowy bym mu to dała. W głębi serca byłam na niego zła. Babcia zdawała się być lekko zmieszana naszym zachowaniem i odprowadziła go do samochodu. Nie miałam potrzeby się z nim żegnać. Dziadek usiadł w swoim czarnym skórzanym fotelu i po sposobie w jakim zaciskał zęby wiedziałam, że jest zły. Należał do osób, które trudno jest wyprowadzić z równowagi. Zawsze był opanowany i łagodnie usposobiony. W młodości był wojskowym, co nie mieściło mi się w głowie, bo miałam obraz surowego amerykańskiego żołnierza, a nie poczciwego zawsze uśmiechniętego weterana jakim był mój dziadek. Usiadłam przy stole i cierpliwie czekałam na powrót babci. Jeśli chciała zamienić ze swoim synem kilka słów sam na sam, to chyba się jej to nie udało, bo szybko usłyszałam odgłos silnika samochodu i mój ojciec odjechał. Typowe dla niego. Tata nie potrafił rozmawiać. Wydawało mi się, że skoro jest dziennikarzem, to rozmowy powinny być jego domeną, a tym czasem on nie potrafił prowadzić dyskusji na poważny temat. Rozwód był w naszym domu tematem tabu od samego początku, gdy padły te słowa. Zarówno ojciec jak i matka nie potrafili przeprowadzić ze mną jednej poważnej rozmowy i przez ostatnie tygodnie zachowywali się, jakbym nie była świadoma tego co się dzieje. Chyba nie zdawali sobie sprawy, ile ich awantur zdążyłam wysłuchać.

— Masz ochotę na naleśniki z czekoladą i owocami? — zapytała babcia, wkraczając do kuchni.

— Wiesz, że je uwielbiam — powiedziałam posyłając jej szeroki uśmiech. Naleśniki babci smakowały zawsze i wszędzie. Mama powiedziałaby, że to nie jest obiad, a co najwyżej deser, ale jej tutaj nie było. Mogłam jeść co chciałam. Babcia podeszła do kuchennych szafek i zaczęła przygotowywać ciasto naleśnikowe. Podniosłam się by jej pomóc, ale nakazała mi usiąść.

— Opowiadaj słoneczko, co u ciebie — poleciła. Nie bardzo wiedziałam o czym mam jej opowiadać. Zupełnie nie potrafiłam mówić o sobie. Nie byłam gadułą.

— Wybrałaś uczelnie? — zapytał dziadek.

— Tak. City College w Chicago — powiedziałam dumnie.

— Sztuka? — upewniła się babcia.

— Oczywiście, że tak — odpowiedziałam. Babcia zareagowała na to szerokim uśmiechem. Chyba tylko ona jedna mogła pochwalić mój wybór uczelni. Kiedy zaczął się etap wyboru, moja mama podstawiała mi pod nos sterty ulotek z różnych uczelni, które nazywała ambitnymi. Studiowanie sztuki było dla niej najgłupszym wyborem mojego życia. Uważała, że powinnam wybrać uczelnie z jakimś biznesowym kierunkiem i w przyszłości zająć się własnym przedsięwzięciem albo pomóc jej przy butiku. Kompletnie nie rozumiała, że to mnie nie interesowało. Według niej rysunek, mógł być tymczasowym zainteresowaniem, hobby, ale nie pomysłem na przyszłość.

— Nie możesz zajmować się tymi głupotami, tylko pomyśl realnie o swojej przyszłości — powiedziała kiedyś, zastając mnie przy szkicowaniu na dodatkowe zajęcia z rysunku. Każdego dnia wyrzucała mi, że zaniedbuję naukę zajmując się bazgraniem. Nie umiałam się jej postawić i choć spróbować wyjaśnić, jak bardzo jest to dla mnie ważne, nie rozumiała mnie. Po za tym, nic nie zaniedbywałam. Szkołę średnią ukończyłam z bardzo dobrymi wynikami i właściwie miałam wstęp na wiele dobrych uczelni. Tym bardziej mój ostateczny wybór rozzłościł rodziców.

— To bardzo dobra uczelnia — powiedziała. — Moja znajoma tam wykładała. Pewnie już jest na emeryturze, ale to była naprawdę uzdolniona artystka — wspomniała babcia.

— Wiem. Bardzo się cieszę, że się dostałam właśnie tam — powiedziałam poważnie. Zaplanowałam wyprowadzić się z domu i zamieszkać w akademiku, mimo że uczelnia była w moim rodzinnym mieście. Przyznano mi całkiem spore stypendium, które dawało mi taką możliwość. Nie byłam pewna, czy po powrocie z tych wakacji będę miała własny dom. Rodzice mieli się rozwieść, więc to było jasne, że miejsce, które nazywałam domem, nie będzie już istnieć. Jedno z nich zapewne się wyprowadzi. Może oboje się wyprowadzą, a nasze mieszkanie zostanie sprzedane? Nie wiedziałam jaki mają właściwie plan i czy w nim jestem uwzględniona? Byłam w takim wieku, że po rozwodzie żadne z nich nie musiało brać za mnie odpowiedzialności. Nie czułam się na to gotowa.

— Będziesz tęsknić za liceum? — zapytała babcia.

— Nie — odpowiedziałam szybko. Licealne lata nie miały dla mnie większego znaczenia. Mówi się, że to okres burzliwych przyjaźni, pierwszych miłości i emocjonalnych zawirowań. Dla mnie takie nie było. Najpierw nastał czas pandemii i nauka zdalna, więc nie było wielu okazji z kimś się poznać. Jakoś nie potrafiłam nawiązywać znajomości przez internet. W sumie nawet nie próbowałam, bo wydawało mi się to szalenie dziwne pisać z kimś. Skupiłam się na nauce. Kiedy wróciliśmy do szkoły okazało się, że chyba tylko ja nie miałam znajomych. Ciężko było dołączyć do jakiejś popularnej grupy, która zawiązała się w czasach izolacji. Miałam ogromny problem w nawiązywaniu kontaktów z ludźmi. Najzwyczajniej paraliżował mnie strach, kiedy ktoś niespodziewanie się do mnie odezwał. Moje milczenie odbierano jako wyniosłość. W liceum szybko zyskałam opinię zadufanej w sobie snobki. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego, w ten właśnie sposób mnie odbierano, bo nie byłam taka. Moim problemem był strach przed mówieniem. Potrafił sparaliżować mnie podczas zajęć czy na korytarzu, kiedy ktoś pytał o notatki. Głos wiązł mi się gdzieś w gardle i na samą myśl, że coś powiem, robiło mi się słabo. Wiele razy próbowałam z tym walczyć, ale bezskutecznie.

— W dziwnych czasach przyszło ci żyć słoneczko — westchnął dziadek.

— Połowę liceum siedziałam na nauce zdalnej. Nie było okazji się z kimś tak naprawdę polubić — powiedziałam rzeczowo.

— Pamiętasz Melanie? — zapytała babcia. — Tego roku spędza lato w domu i już o ciebie pytała. Mam nadzieję, że dogadacie się i będziesz się u nas dobrze bawić — westchnęła i włączyła mikser, by połączyć składniki ciasta na naleśniki. Melanie była w moim wieku. Pamiętałam ją z czasów dziecięcych, kiedy przyjeżdżałam do babci podczas wakacji. Ostatni raz widziałyśmy się sześć lat temu, kiedy złośliwie obcięła ogon, mojemu ukochanemu kucykowi Pony. Pamiętam, że bardzo mi było przykro. Nie umiałam powiedzieć, czy lubiłam Melanie na podstawie tych wspomnień. Była dziewczynką zupełnie nie podobną do mnie. Wygadana, ruchliwa i przemądrzała. Ale to było sześć lat temu i mogła się całkowicie zmienić. Pojawiła się we mnie jakaś szalona nadzieja, że się polubimy i spędzimy w jakiś ciekawy sposób to lato. Czułam, że potrzebuję nauczyć się zdobywać znajomych. Miałam mocne postanowienie, że na studiach będę bardziej śmiała. Naprawdę nie chciałam być odludkiem.

— Na pewno się polubicie — zapewnił mnie dziadek i posłał szeroki uśmiech. Naprawdę na to liczyłam. Babcia przygotowała patelnie i postawiła ją na płycie. Obserwowałam z uwagą, jak po chwili wylewa na nią gęste ciasto a po kuchni rozniósł się jego słodki zapach. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam domowe naleśniki. Mama od dawna nie gotowała w domu. Jadałam na szkolnej stołówce, gdzie każde jedzenie miało mdły smak.

— Dzień dobry — usłyszałam piskliwy głos z korytarza. Babcia wychyliła się przez drzwi.

— Wchodź Melanie. Właśnie trafiłaś na naleśniki.

— Nigdy nie odmawiam pani naleśników — zaśmiała się dziewczyna i po chwili pojawiła się w drzwiach kuchni. Melanie była bardzo wysoka i szczupła. Ubrana w króciutkie jasne spodenki i czerwony top prezentowała swoją ładnie opaloną skórę. Jej jasne blond włosy sięgały do ramion a ich końcówki były wściekle fioletowe. Spojrzała na mnie, ale nie uśmiechnęła się. Mierzyła mnie z góry na dół, jakby oceniając to jak wyglądam i jak jestem ubrana.

— Hej — ośmieliłam się powiedzieć jako pierwsza.

— Cześć — odpowiedziała i przeszła przez kuchnie, by usiąść obok mnie. Poczułam nieprzyjemny nerwowy skurcz żołądka. Obawiałam się co nastąpi teraz po przywitaniu. Melanie przyszła tu z nastawieniem, że się zaprzyjaźnimy i zaraz przekona się, że nie jestem na tyle fajną osobą, by wzbudzić w niej sympatię. Nie wiedziałam, jak mam sprawić, by mnie polubiła. Co miałam powiedzieć?

— Mówiłam Carmen, że na nią czekałaś — wtrąciła babcia.

— No jasne — powiedziała i zerknęła na mnie — W Newburg nie ma ani jednej dziewczyny w moim wieku. Jedyne towarzystwo to bracia Cook. Oni są naprawdę fajni, ale to jednak faceci — zaśmiała się głośno. Jej śmiech był zbyt głośny i piskliwy.

— Chyba pamiętam Aidena — przypomniałam sobie.

— Tak Aiden jest w naszym wieku, a jego brat Ash jest kilka lat młodszy, kiedy tu byłaś ostatnim razem był u babci na Florydzie — przypomniała mi. — Ash to jeszcze dzieciak, ale kręci się przy nas cały czas. Przynajmniej jest z kim pograć. Lubisz grać w kosza? — zapytała na co wzdrygnęłam się. Nie lubiłam. Każda aktywność sportowa była dla mnie trudna. W szkole średniej było mnóstwo tego typu zajęć, a ja w żadnej nie wykazywałam szczególnych uzdolnień.

— Średnio — odpowiedziałam.

— My lubimy pograć, W sumie, nie ma tu wielu opcji na spędzenie wolnego czasu. Zawsze możemy pojechać do West Bend. To nie daleko. Tam chodziłam do liceum. To w prawdzie nie Chicago, ale prędzej coś da się porobić — powiedziała. Babcia odwróciła naleśniki, które zaskwierczały na patelni. Milczałam, bo nie wiedziałam co powinnam teraz powiedzieć. Nie miałam zielonego pojęcia jak się spędza czas ze znajomymi, bo nigdy tego nie robiłam. Znajomi z liceum ciągle gdzieś wychodzili, kiedy już zniesiono wszystkie obostrzenia. Słyszałam, jak umawiali się na kino, jedzenie, zakupy. Mnie nikt nigdy na takie wyjście nie zaprosił.

— Coś wymyślimy. Za kilka tygodni jest festyn na farmie. Zawsze jest fajny. Mamy też Casey’s gdzie można posiedzieć i coś zjeść. Pracuję tam trzy dni w tygodniu po kilka godzin. Ale większość czasu spędzamy właśnie w parku, grając w kosza — kontynuowała Melanie.

— Fajnie — westchnęłam z niepewnością. Babcia spojrzała na mnie jakby z lekkim niepokojem, chyba dostrzegła moje zdenerwowanie.

— Na pewno będzie fajnie — powiedziała, uśmiechając się do mnie szeroko. Odpowiedziałam jej niepewnym uśmiechem. Podała nam po naleśniku oblanym czekoladą i posypanym owocami.

— Dziękuję — odpowiedziałam grzecznie, a Melanie już wzięła się za jedzenie swojej porcji.

— Pani Evans to jest wyśmienite — pochwaliła.

— Jedzcie słoneczka — zachęciła babcia. Melanie nadal pochłaniając swoją porcję wyciągnęła swój telefon z kieszeni szortów. Coś pospiesznie na nim poklikała.

— Bracia Cook już na nas czekają w parku — poinformowała.

— Teraz? — zdziwiłam się. Miałam w planach się najpierw rozpakować i poukładać swoje rzeczy w szafie. Spędzić to popołudnie z dziadkami.

— No tak — odparła Melanie. Spojrzałam na babcie chyba z nadzieją, że uzna, iż powinnam zostać w domu, ale ona nic nie powiedziała tylko wróciła do smażenia naleśników. Zrozumiałam, że muszę jednak iść z Melanie. Nie byłam pewna czy powinnam się przebrać po podróży, bo miałam na sobie gładką bawełnianą sukienkę lekko marszczoną w pasie. Mel bardzo szybko zjadła swojego naleśnika i kiedy babcia chciała jej dać drugiego, odmówiła twierdząc, że musimy już iść. Podniosła się z krzesła i w drzwiach już czekała aż ja zjem.

— Szybko wrócę. Chce się jeszcze rozpakować — zapowiedziałam.

— Nie spiesz się. Możesz się rozpakować jutro — powiedziała babcia posyłając mi swój przyjazny szeroki uśmiech. Chyba chciała mi dodać otuchy widząc moje zdenerwowanie wyjściem. Wzięłam głęboki oddech i opuściłyśmy z Melanie dom dziadków. Tak jak mi się wydawało dziewczyna była bardzo wysoka, przewyższała mnie niemal o głowę. Miała też zgrabniejszą figurę. Nie byłam tak szczupła jak ona. Ruszyłyśmy na lewo Hickory Road. Mel szła krok przede mną. Mijałyśmy kolejne domy przy ulicy. Wyglądały niemal tak samo, jak dom babci. Różniły się jedynie elewacjami i kolorem dachu.

— Jakie jest Chicago? Chciałabym tam kiedyś pojechać — zagadnęła Melanie.

— Jest duże — odpowiedziałam krótko.

— Pewnie jest mnóstwo fajnych sklepów i miejsc, gdzie można spędzić czas — westchnęła.

— Tak — odparłam bez większego entuzjazmu. Obejrzała się na mnie jakby oczekiwała, że zacznę opowiadać w jakich sklepach robię zakupy i gdzie spędzam czas ze znajomymi. Tym czasem ja nie miałam dla niej ciekawych opowieści. Na zakupy chodziłam z czystego przymusu, bo bezsensowne szwendanie się po sklepach mnie nudziło. W galeriach handlowych zawsze były ogromne tłumy, więc wybierałam mniejsze butiki, by uniknąć gwaru. Na zakupy zwykle chodziłam sama lub z mamą, jeśli miała na to czas.

— W West Bend jest duże centrum handlowe. Pojedziemy tam kiedyś. Poznam cię z moimi przyjaciółkami — zapowiedziała Melanie.

— Dobrze — odparłam cicho. Nie mogłam jej powiedzieć, że nie mam na to najmniejszej ochoty. Nie chciałam złamać mojego postanowienia, że będę bardziej otwarta. Dotarłyśmy do końca ulicy. Minęłyśmy ostatni dom i dostrzegłam, że znalazłyśmy się na placyku, gdzie rosło kilka drzew, a za wysokim ogrodzeniem znajdowało się boisko do koszykówki z czerwonym podłożem. Były tam też dwa piknikowe stoliki z odrapaną zieloną farbą. Na jednym z nich siedział wysoki chłopak o piaskowych włosach. Na nasz widok zeskoczył ze stolika i uśmiechnął się szeroko. Miał piękny przyjazny uśmiech.

— Aidena znasz — powiedziała Melanie. Znałam Aidena Cooka, ale pamiętałam go jako chudego chłopca z piegowatą twarzą. Jeszcze cztery lata temu, gdy byłam tu latem odwiedziłam z babcią jego dom. Nie spędziliśmy ze sobą wtedy wiele czasu, bo pomagał ojcu przy samochodzie. We wcześniejszych latach pamiętam, że bawiliśmy się razem, ale to były odległe wspomnienia z chwil, kiedy byłam dzieckiem. Teraz stał przede mną niemal dorosły bardzo atrakcyjny mężczyzna.

— Cześć — powiedział i wyciągnął ku mnie rękę. Wzdrygnęłam się na ten gest, ale jednak. podałam mu dłoń, by delikatnie ją uścisnął.

— Cześć — odpowiedziałam niemal szeptem.

— Hejka — usłyszałam piskliwy głos i zauważyłam drugiego chłopca, który z zapałem biegał po boisku kozłując piłkę. Zamarkował rzut, a piłka odbiła się od obręczy i nie wpadła do kosza. Melanie zaśmiała się głośno.

— Fajtłapa. I ty chcesz należeć do drużyny — skomentowała jego poczynania. Chłopak spojrzał na nią ze złością.

— Ty byś to zrobiła lepiej?

— Oczywiście, że tak — odpowiedziała Melanie i wbiegła na boisko by odebrać mu piłkę. Obserwowałam przez chwilę jak dziewczyna próbuje go ograć i wreszcie zdobywa piłkę, po czym wykonuje perfekcyjny rzut z wyskoku. Melanie była naprawdę zwinna.

— Pamiętasz mojego brata Ashera? — zapytał mnie Aiden, stając obok mnie przy siatce oddzielającej boisko.

— Tak — odpowiedziałam. Młodszy z braci Cook po raz kolejny spróbował celnie trafić do kosza, ale i tym razem mu się nie udało. Melanie znów się roześmiała.

— I to jest przyszła gwiazda spartanów z West Bend — zakpiła.

— Mam całe lato, żeby trenować — warknął na nią Asher.

— Życzę powodzenia — nadal śmiejąc się, powiedziała Melanie. Ash wyglądał na zirytowanego, kiedy tak patrzył w jej stronę.

— Oni tak zawsze. Potrafią się przekomarzać godzinami — skomentował Aiden i wszedł na boisko, a ja ruszyłam za nim. Asher spojrzał na mnie. Wyglądał jak mniejsza kopia swojego brata. Te same piaskowe włosy, ładny uśmiech i piegowaty nos. Był bardzo chudy, ale nie tak wysoki jak brat.

— Łap — krzyknął w tym samym momencie, kiedy rzucił piłką w moim kierunku. Nie miałam możliwości, by jakkolwiek zareagować. Piłka uderzyła mnie w ramię i opadła na ziemię. Melanie roześmiała się po raz kolejny. Ash popatrzył na mnie krytycznie. — Chyba nie pogramy — skomentował, po czym podniósł piłkę. W kosza grałam tylko kilka razy na zajęciach i jak większość gier zespołowych nie lubiłam go. Chyba nigdy w życiu nie trafiłam do obręczy. Moja znajomość tej gry kończyła się na kozłowaniu, a i to nie zawsze mi wychodziło.

— Będzie przecież ten cały Martin — westchnęła Melanie.

— No tak. Obiecał, że wpadnie tu po obiedzie — odezwał się Aiden. Ash wrócił do swoich prób trafienia do kosza z wyskoku i kiedy piłka kolejny raz nie trafiła w obręcz, zaklął siarczyście.

— Martin mnie podszkoli — oświadczył z nadzieją. Nie miałam pojęcia kim był wspominany Martin, ale wrodzona nieśmiałość wygrała z moją ciekawością i nie zapytałam. Melanie podeszła do mnie i Aidena uśmiechając się szeroko.

— Mówicie o nim, jakby był jakimś super bohaterem — mruknęła.

— Bo jest — zawołał Ash. Złapał piłkę i podbiegł do nas — On od dziecka gra w kosza. Jego drużyna zdobyła puchar stanu, a on zdobył największą ilość punktów z sezonie. Pewnie będzie grał w Orlando Magic — opowiedział z przejęciem.

— Z tą kontuzją, to chyba nie bardzo — powiedział Aiden. Nie miałam pojęcia o czym oni mówią i Melanie chyba zauważyła moją całkowitą dezorientację.

— Cztery lata temu, kiedy byłam na obozie był tu na lato jakiś chłopak. Koszykarz z Orlando. Był po kontuzji kolana. Podobno wielka gwiazda. Przyjechał i w tym roku do ciotki — opowiedziała. Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem już o czym mowa.

— Martin jest świetny — westchnął Asher.

— Podoba ci się? — zakpiła Melanie.

— Spadaj Mel — warknął na nią, ale ona nadal zaśmiewała się ze swojego żartu. Stojąc tak z nimi czułam się lekko zmieszana. Czułam całą sobą, że do nich nie pasuję. Byli głośni, ruchliwi i momentami mało przyjaźni wobec siebie. Przerażała mnie wizja grania z nimi w kosza a widziałam, że jest to część ich życia i bardzo to lubili. Wiadomość, że miał się pojawić tu niejaki Martin dała mi nadzieję, że będę mogła jedynie być obserwatorem ich gry. Melanie i Ash nadal się przekomarzali, a Aiden spoglądał na nich krytycznie. Był spokojniejszy od tej dwójki. Poczułam, że z kimś takim jak on, mogłabym się naprawdę zaprzyjaźnić.

— Newburg to nie Chicago. Prawda — zagadnął i skierował się znów na ławkę, na której siedział, gdy przyszłyśmy. Bezwiednie ruszyłam za nim.

— Lubię to miejsce — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zawsze mi się podobało, że babcia mieszka na prowincji i od czasu do czasu mogliśmy odpocząć od zatłoczonych ulic Chicago odwiedzając ją.

— Ja chyba też. Jest tu po prostu spokojnie. Lubię spokój.

— Ja też — powiedziałam szybko. Aiden usiadł na stoliku, a ja przystanęłam przy nim i spojrzałam na boisko, gdzie Mel nadal droczyła się z Ashem. Ona się z niego naśmiewała, a on złościł się coraz bardziej. Nie do końca mi się podobało ich zachowanie. Aiden spojrzał ponad moim ramieniem i uśmiechnął się. Obróciłam głowę i zobaczyłam, że w naszym kierunku zmierza chłopak. Od razu domyśliłam się, że to właśnie wspominany Martin. Szedł wolnym krokiem i spoglądał na boisko. Był wysoki i postawny. Jego brązowe lekko falowane włosy w promieniach słońca miały miedziany odcień. Miał pociągłą twarz i wysokie kości policzkowe, a mocno zarysowana szczęka sprawiała, że wyglądał wręcz groźnie. Miał na sobie czarne jeansowe spodnie, a na jasny podkoszulek narzuconą koszule w czerwoną kratę.

— Cześć — powiedział Aiden i chłopak spojrzał na niego. Nie uśmiechnął się.

— Hej — odpowiedział zadziwiająco niskim, lekko zachrypniętym głosem. Podszedł bliżej i obdarzył mnie krótkim, chłodnym spojrzeniem.

— To jest Carmen — przedstawił mnie. Martin zmierzył mnie wzrokiem, ale nic nie powiedział, co wydawało mi się trochę niegrzeczne. Sama też nic nie powiedziałam. Nagle obok pojawił się Asher i Melanie. Ash bez zbędnych wstępów uniósł rękę, by przybić mu piątkę. Martin jakby od niechcenia przywitał się z nim w ten sposób.

— Fajnie, że jesteś — powiedział radośnie.

— Cześć młody — odpowiedział mu, z lekkim krzywym uśmiechem.

— Jestem Melanie. Miło cię poznać — dziewczyna podeszła, wyciągając ku niemu dłoń, a on ją uścisnął obdarzając krótkim spojrzeniem.

— Martin — powiedział.

— Wiem. Sporo się na twój temat nasłuchałam od Asha przede wszystkim — zaśmiała się Melanie. Martin w żaden sposób nie zareagował na jej uwagę, tylko cofnął się o krok.

— Zagramy — zaproponował natychmiast Asher. Wyglądał na mocno podekscytowanego pojawieniem się Martina. Tym czasem chłopak spojrzał na boisko jakby z lekką niepewnością. W jego spojrzeniu zauważyłam coś dziwnie niepokojącego. Chyba w taki sam sposób, ja patrzyłam na to boisko. Tak jakbym się bała tam wejść. Musiało mi się wydawać, bo przecież on był gwiazdą koszykówki i nie powinien odczuwać strachu na myśl o meczu.

— Możemy pograć — odpowiedział całkowicie obojętnie. Asher aż podskoczył z podekscytowania i spojrzał na brata.

— Weź Melanie. Ona dobrze gra — polecił Ash, na co Martin tylko skinął głową. Aiden zeskoczył ze stolika i stanął obok mnie.

— Idziemy — polecił mi. Asher i Melanie pierwsi dotarli na boisko. Dziewczyna za kozłowała piłką i wykonała trafny rzut do kosza, po czym spojrzała na Martina zapewne wyczekując pochwały. On jednak nie skomentował w żaden sposób jej popisu. Nie wiem czy nawet to widział, bo cały czas miał dziwny obojętny wzrok wlepiony w podłoże boiska. Chciałam powiedzieć Aidenowi, by nie podawali mi piłki, ale gdy obok nas kroczył Martin nie potrafiłam wykrztusić z siebie nawet pojedynczego słowa. Jego obecność w jakiś sposób mnie krępowała. Chłopak wkroczył na boisko bardzo wolnym krokiem i wydawało mi się, że wcale nie chce tu być. Asher rzucił piłkę w jego kierunku, a on złapał ją zręcznie i odbił od ziemi kilka razy tak, jakby sprawdzał czy dobrze działa. Jego twarz pozostała jednak niewzruszona.

— Zaczynajcie — polecił Aiden. Ustawił się przy środkowej linii, a ja nie miałam zielonego pojęcia, gdzie mam stanąć i co robić. Próbowałam sobie na szybko przypomnieć podstawowe zasady tej gry. Wiedziałam, że trafia się do kosza, ale zupełnie nie pamiętałam, za jakie rzuty przyznawane są większe punkty, czy o co chodziło w tych całych krokach. Martin westchnął ciężko, po czym rzucił piłkę do Melanie, która ruszyła kozłując nią przy bocznej linii boiska. Asher natychmiast pojawił się przy niej próbując ją zatrzymać. Martin przeszedł kilka kroków środkiem i przyglądał się jej poczynaniom. Dziewczyna zrezygnowała z walki z Ashem i odrzuciła piłkę do Martina, który złapał ją, po czym z bardzo daleka wykonał rzut. Byłam pewna, że z tak daleka nie ma najmniejszych szans trafić, ale się pomyliłam. Piłka idealnie wpadła do obręczy.

— Brawo — pisnęła Melanie i widziałam, że szuka wzrokiem jego spojrzenia. Martin jednak nawet na nią nie spojrzał i w żaden sposób nie ucieszył się ze zdobytego punktu. Asher zebrał piłkę spod kosza i podał bratu, on ruszył z nią pod kosz i zwinnie ominął Melanie. Wyskoczył i trafił. Był niemal tak wysoki, jak Martin i bardzo zwinny. Teraz Melanie podała piłkę spod kosza do Martina, a Asher ganiał za nią, kiedy ci wymieniali szybkie podania, aż dotarli dośrodkowej linii boiska. Był zbyt niski by przechwycić piłkę. Ustawiłam się na naszej połowie boiska mając nadzieję, że w tym miejscu nie będę nikomu przeszkadzać. Liczyłam na to, że gra odbędzie się bez mojego aktywnego udziału. Martin miał piłkę i odbijając ją od ziemi ruszył szybko w kierunku kosza. Wyminął Asha, który bezskutecznie próbował odebrać mu piłkę, przebiegł obok mnie, a ja dosłownie zeszłam mu z drogi.

— Zabierz mu piłkę babo — zawołał do mnie Asher, biegnąc za Martinem, który właśnie był pod koszem i zrobił przedziwny unik, po czym trafiając zdobył kolejne punkty. Melanie nagrodziła jego wyczyn oklaskami. Asher wyglądał na wściekłego. Zaklął pod nosem. Odsunęłam się na boczną linie boiska i obserwowałam jak bracia Cook próbują dotrzeć pod kosz, ale Martin zwinnie odebrał im piłkę przy środkowej linii i znów wykonał perfekcyjny rzut z dużej odległości.

— Dobry jesteś — pochwalił go Aiden, kiedy zebrał piłkę spod kosza. Martin nie odpowiedział na ten komplement w żaden sposób. Z uwagą obserwował podania braci Cook. Asher wyczekiwał już pod koszem na podanie brata, który toczył walkę o utrzymanie piłki z Martinem i wtedy spojrzał na mnie. Ogarnął mnie strach, bo wiedziałam co oznacza to spojrzenie. Aiden rzucił do mnie piłkę, a ja zebrałam wszystkie swoje umiejętności i złapałam ją w dłonie. Udało mi się. Spojrzałam na Ashera, który podskakiwał z rękoma w górę i dawał mi sygnał, że mam rzucić do niego. Wzięłam głęboki oddech i wycelowałam, a zaraz potem poczułam mocne uderzenie w bok. To Melanie walnęła mnie łokciem pod żebra tak mocno, że nie tylko puściłam piłkę, ale upadłam na tyłek za boczną linię.

— Faul — zawołał Ash i już biegł w moją stronę.

— Nic nie było — zawołała Melanie spoglądając na mnie. Nadal siedziałam na ziemi i trzymałam obolałe żebro.

— Daj spokój Mel. Walnęłaś ją przecież — powiedział Aiden i podszedł do mnie. Wyciągnął dłoń, by pomóc mi wstać. Mocno zmieszana podniosłam się i stanęłam przy nim. Zerknął na mnie, ale nic nie powiedział. Melanie patrzyła na mnie wrogo czego nie mogłam zrozumieć, bo to ona mnie uderzyła. Zaklęła i mocno rzuciła piłkę w kierunku Ashera. Chłopak z szerokim uśmiechem wyrzucił piłkę z autu. Przez dalszą część gry, unikałam jakiegokolwiek kontaktu z piłką. Odkryłam, że najbezpieczniej jest wykonywać pierwszy rzut po straceniu punktu, więc za każdym razem, to ja biegłam pod kosz i podawałam do któregoś z braci Cook, a oni już wiedzieli co mają z tą piłką robić. Martin i Melanie szybko zdobyli ustalone dwadzieścia pięć punktów z przewagą ośmiu nad nami. Ucieszyłam się, kiedy ta gra się wreszcie zakończyła. Asher nie wyglądał na wkurzonego z powodu przegranej. Patrzył na Martina wręcz z uwielbieniem.

— Będę brał udział w klasyfikacjach do drużyny — pochwalił się.

— Spoko — odpowiedział mu nie podzielając jego entuzjazmu.

— Mam nadzieję, że mnie trochę podszkolisz.

— Jasne — odparł nadal bez większych emocji. Asher wyglądał jakby miał podskoczyć z radości i spojrzał na brata szukając jego uznania.

— A ty grasz? — zwrócił się Martin do Aidena.

— Jestem rezerwowym. W tym sezonie nie miałem okazji wiele pograć. Raptem trzy mecze — odpowiedział, ale nie wyglądał jakby był tą sytuacją jakoś szczególnie zawiedziony.

— Będziesz próbował w Collegu?

— Raczej nie — odpowiedział szybko. Melanie stała obok Martina i spoglądała na niego raz po raz. Widziałam w jej spojrzeniu podobną nutę uwielbienia, z jaką patrzył na niego Asher.

— Pójdziemy wieczorem do Casey’s? — zaproponowała.

— Możemy pójść, ale dopiero po siódmej, bo musimy pomóc dziadkowi w ogrodzie — oznajmił Aiden.

— Mnie pasuje. A wam? — zapytała, spoglądając bezpośrednio na Martina.

— Może być.

— Spotkajmy się na początku Hickory o siódmej — ustaliła. Nic nie odpowiedziałam. Nie byłam pewna czy w ogóle pójdę z nimi. Asher zabrał piłkę i zaczęliśmy opuszczać park. Ruszyliśmy Hickory Road i Martin zatrzymał się przy drugim z domów. To był budynek z poddaszem, a odrapana elewacja miała zielony kolor. Przed domem bawiła się dwójka małych chłopców.

— Do później — powiedział, po czym wszedł na żwirowy podjazd. Przez moment staliśmy tam i patrzyliśmy wszyscy jak podchodzi do domu. Przystanął na moment przy chłopcach, którzy jak się domyślałam byli jego kuzynami i coś im powiedział. Obaj wstali i pobiegli za nim do domu.

— To jesteśmy umówieni — potwierdziła Melanie — Dodam Carmen do naszej grupy — zakomunikowała, po czym wyciągnęła telefon. Moja komórka została w domu. Melanie pokazała mi ich wspólny czat. Nie byłam szczególnie biegła w social mediach i do tych wszystkich komunikatorów musiałam się przekonać podczas zdalnej nauki. Nasze pokolenie chętnie korzystało z dobroci internetu. Czasem miałam wrażenie, że powinnam żyć w innych czasach, kiedy nie było telefonów komórkowych. Chyba bardziej bym się w nich odnalazła. Bracia Cook i Melanie skręcili w jakąś boczną drogę między domami tłumacząc, że tędy idą na skróty, a ja samotnie już ruszyłam w kierunku domu babci. Przetrwałam pierwsze spotkanie. Ogarnęła mnie obawa, że i w tym miejscu się nie odnajdę. Przerażała mnie wizja kolejnego meczu koszykówki. Żebro nadal mnie bolało. Nie rozumiałam, jak można było kogoś w taki sposób znokautować tylko po to, by zdobyć piłkę. Ta zabawa z całą pewnością mi się nie podobała i uznałam, że kolejnym razem odmówię gry. Było ich czworo i mogli spokojnie grać sobie bez mojego udziału. Aiden wydawał się być całkiem sympatyczny takie było moje pierwsze wrażenie. Melanie była taka jaką ją zapamiętałam. Ruchliwa i trochę zarozumiała. To była ta sama dziewczyna, która obcięła ogon mojego kucyka. Asher zaś był jeszcze dzieciakiem i z całą pewnością mnie nie lubił, bo oceniał ludzi przez pryzmat sportu. To z jakim uwielbieniem patrzył na Martina, wydawało mi się po prostu głupie. Martin zrobił na mnie wrażenie osoby aroganckiej i mrukliwej. Byłam przekonana, że nie odnajdę się w ich towarzystwie. Coraz częściej nachodziła mnie myśl, że nie odnalazłabym się w żadnym towarzystwie, bo nigdzie nie pasuję. Przechodziły mi przez głowę makabryczne myśli, że mogłoby mnie nie być i zupełnie nikt nie zauważyłby tej straty. Nic w świecie by się nie zmieniło, gdybym nagle zniknęła. Byłam całkowicie bezbarwną osobą. Nikomu nie potrzebną. Nie miałam głosu, osobowości, przebojowości. Byłam nikim istotnym dla otaczającego mnie świata.

Po powrocie do domu zaszyłam się w pokoju i z wielką starannością poukładałam swoje ubrania w szafie. Lubiłam, gdy otaczał mnie porządek. Ubrania ułożyłam kategoriami. Podkoszulki osobno a spodenki obok, cieplejsze ubrania na górnej półce, a kilka letnich sukienek na dole. Starałam się by były ułożone również kolorystycznie, więc zadbałam o to by na dole każdej stert znajdowały się te ciemniejsze rzeczy. Lubiłam stonowane kolory, przygaszone barwy i pastele. W mojej garderobie nie było czerni, ale mnóstwo odcieni szarości. Najwięcej było niebieskich ubrań, bo uwielbiałam ten kolor. Kiedy skończyłam z szafą, zajęłam się biurkiem. Poukładałam wszystkie pędzle wielkościami, a ołówki umieściłam w pudełeczku, po tym jak każdy z nich naostrzyłam. Złożyłam równo szkicowniki, a płótna zwinęłam i umieściłam w wiklinowym koszu pod biurkiem. Zrobiłam tym samym miejsce na biurku na swoje przybory. Założyłam świeżą pościel i zasłałam łóżko. Teraz w pokoju panował mój własny porządek i poczułam się z tym znacznie lepiej. Skoro miałam tu spędzić niemal całe lato, musiałam mieć wszystko po swojemu. Zakomunikowałam babci, że zjem kolacje po za domem co ją bardzo ucieszyło i uznała to za dobry znak, bo się zaaklimatyzowałam. Prawdę mówiąc zdecydowanie bardziej wolałabym spędzić wieczór z dziadkami przed telewizorem i porozmawiać z nimi. Tak długo się nie widzieliśmy a rozmowy telefoniczne, to nie było to samo. W oczekiwaniu na siódmą godzinę spojrzałam na swój telefon i przeglądnęłam grupę, na którą zostałam dodana. Było na niej trochę rozmów dotyczących dzisiejszego spotkania na boisku. Bracia Cook i Melanie ustalali godzinę. Zauważyłam, że zaraz po mnie Aiden dodał na grupę Martina. Od tamtej chwili nikt już nic nie pisał.

Punktualnie o siódmej czekałam na końcu ulicy i po minucie samotnego stania w tym miejscu naszła mnie obawa, że albo się spóźniłam, albo pomyliłam godzinę. Dla pewności zerknęłam na grupę, ale nikt nic nie pisał o naszym spotkaniu. Mogłam najnormalniej w świecie napisać, gdzie są, ale pisanie na czacie było dla mnie równie krępujące jak rozmowa. Schowałam więc telefon do kieszeni uznając, że chwile poczekam, a jeśli nikt się nie zjawi pójdę do domu. Irytowało mnie spóźnialstwo. Uważałam, że jeśli umawiamy się na daną godzinę to z czystej grzeczności powinno się o ustalonej porze pojawić, albo przynajmniej uprzedzić o spóźnieniu. Po siedmiu minutach na horyzoncie pojawiła się Melanie. Szła wolnym krokiem poboczem, z domu na lewo wyszli bracia Cook. Asher prowadził rower. Podeszli do mnie.

— Martin zaraz będzie. Pisał, że się kilka chwil spóźni — poinformował Aiden.

— Mógł napisać na grupie — zauważyła Melanie, chyba lekko oburzona, że do tego miała służyć grupa, a on pisze bezpośrednio do Aidena.

— Może nie widział, że go dodałem — stwierdził chłopak.

— Nawet nie wyświetlił grupy — zauważyła Melanie, przyglądając się swojemu telefonowi.

— Powiem mu, że go dodałem — westchnął Aiden. Asher wsiadł na rower i zaczął jeździć wokół nas, kręcąc ósemki. Momentami miałam lekką obawę, że w nas wiedzie, bo zbliżał się niepokojąco blisko hamując ostro. Zdawał się dobrze bawić.

— Idzie — zawołał nagle, wskazując na ulicę. Martin szedł w naszą stronę szybkim nierównym krokiem. Przyglądałam mu się z uwagą i dopiero teraz dostrzegłam, że lekko utyka na lewą nogę. Aiden wspominał coś o jego kontuzji i domyślałam się, że to był powód. Podszedł do nas i każdego z nas obdarzył przelotnym spojrzeniem, ale nie odezwał się na powitanie.

— Idziemy — zakomunikowała Melanie. Martin i Aiden szli obok siebie kilka kroków za mną i Melanie. Asher zaś, zataczał kółka wokół nas i cały czas gadał coś o samochodach, które naprawia ich ojciec. Z tego co mówił zrozumiałam, że ma swój warsztat, w którym chłopcy mu pomagają. Melanie szła obok mnie, ale raz za razem obracała się w kierunku Martina, który przyciszonym głosem rozmawiał z Aidenem. Casey’s było połączniem stacji benzynowej, małego sklepu i baru szybkiej obsługi. Menu było skromne, bo podawali jedynie frytki, burgery i hot dogi. Zamówiłam średnie frytki i gazowany napój w puszce. Zajęliśmy miejsce przy oknie, przy plastikowym stoliku, kanapy obite zieloną dermą, mieściły dwie osoby, więc Asher dostawił sobie krzesło z sąsiedniego stolika. Melanie usiadła obok mnie i na wprost Martina, z czego zdawała się być bardzo zadowolona, bo mogła bezkarnie na niego patrzeć. Frytki smakowały okropnie, były twarde i zapewne wielokrotnie odsmażane. Nie skomentowałam tego tylko uznałam, że nie będę ich wszystkich jadła. Melanie zamówiła sobie vege burgera.

— Jak można jeść burgera bez prawdziwego mięsa — odezwał się Asher, spoglądając na jej zamówienie. Sam miał przed sobą trzy hot dogi.

— Mam vege mięso — odpowiedziała Melanie dumnie i otworzyła bułkę, by zaprezentować mu kotlet zapewne sojowy.

— Też nie jesz mięsa? — zagadnął mnie Aiden, wskazując na moje samotne frytki.

— Jadam mięso — odpowiedziałam cicho.

— To paskudne — westchnęła Melanie. — Ja nie jem mięsa od trzech lat. Większość moich przyjaciółek, też tego nie robi — dodała zerkając na mnie, jakby z wyrzutem. Nie interesowało mnie, że ona i jej przyjaciółki nie jadały mięsa. Nie widziałam w tym nic wyjątkowego. Każdy jadał to, co lubił.

— Ja sobie nie wyobrażam życia bez mięska. Uwielbiam, jak tata zrobi steki wołowe. Poezja smaku — rozmarzył się Asher.

— I nie interesuje cię, że dla twojego steka zginęła jakaś krówka — prychnęła Melanie.

— Krówka po to jest by stać się moim stekiem — powiedział Ash i roześmiał się. Melanie prychnęła na niego i wzniosła oczy ku niebu, po czym spojrzała na talerz Martina, który tak jak ja zamówił jedynie frytki.

— Też nie jesz mięsa? — zapytała go, zmieniając swój ton głosu na jakiś taki przyjemniejszy.

— Jadam — odpowiedział sucho.

— Przy takich intensywnych treningach, to ciężko by było wyżyć na samej zieleninie — wtrącił Aiden i Martin zerknął na niego, po czym krzywo się uśmiechnął. Zauważyłam, że kiedy to robił w jego policzku pojawił się dołeczek. Nie wyglądał jednak na człowieka, który często się uśmiechał, w jego wykonaniu wydawało się to jakieś wymuszone i nienaturalne.

— Będziesz grał w Orlando Magic? — zapytał całkiem niespodziewanie Asher, spoglądając na Martina, po czym wcisnął do ust niemal połowę swojego hot doga.

— Nie wiem. Chyba w tym roku nie pójdę do collegu — powiedział cicho.

— Dlaczego? — zapytała, jakby z oburzeniem Melanie.

— Chcę sobie zrobić rok przerwy — odpowiedział, nawet na nią nie spoglądając.

— Ale gdzieś będziesz grał? — zapytał Asher z pełną buzią. Martin spojrzał na niego i widziałam, że wacha się z odpowiedzią.

— Gdzieś na pewno — odpowiedział, po czym sięgnął po swoje frytki.

— Ja też chciałam sobie zrobić rok przerwy — odezwała się Melanie — Mama jednak nalegała, żebym tego nie robiła. Chciałam poszukać pracy w West Bend i wynająć tam mieszkanie. Dostałam się na obie uczelnie, na które aplikowałam — pochwaliła się.

— Ja nie pójdę do collegu — oznajmił Ash. — Po liceum, będę pracował w warsztacie taty. Nie widzę sensu dalej się uczyć.

— A ty Carmen? — zwrócił się do mnie Aiden.

— Będę chodzić do College City w Chicago — odpowiedziałam szybko licząc, że nie zapyta o szczegóły. Nie chciałam mówić, że moim kierunkiem była sztuka. Ta informacja zapoczątkowała by pytania, na które nie chciałam odpowiadać. Kiedy mówiłam, że będę studiowała sztukę ludzie dziwili się skąd taki wybór. Interesowały ich moje prace, chcieli zobaczyć je i oceniać czy naprawdę mam talent, mimo że kompletnie się na tym nie znali. Ostatecznie patrzyli na mnie z politowaniem uznając, że malarstwo to żaden zawód i jestem wyjęta z rzeczywistości, chcąc się tym właśnie zajmować. Całe szczęście, nikt nie pociągnął tematu.

— Ja chcę w collegu nadal być cheerleaderką. Teraz całkiem dobrze szło naszej drużynie. Byłyśmy nawet na mistrzostwach stanowych — pochwaliła się Melanie — Mogłabym też dołączyć do drużyny lekkoatletycznej, bo bardzo dobrze idą mi biegi na krótkim dystansie. W ostatniej klasie byłam najszybsza. Wyprzedziłam nawet tą długonogą Olivie. Pamiętacie jaka była zła? — zaśmiała się spoglądając na chłopaków szukając ich uznania.

— Ale na zawody nie pojechałaś — przypomniał Asher zajadając się swoim kolejnym hot dogiem.

— Bo nie chciałam — prychnęła w jego stronę. — Ciekawa jestem, czy tobie się uda dostać do drużyny, skoro nie umiesz poprawnie trafić do kosza za trzy — zaśmiała się głośno. Ash posłał jej mordercze spojrzenie, na co ona zachichotała ponownie. Spojrzałam na jej rozbawioną minę. Była naprawdę złośliwa. Wydawało mi się, że lubi go, a jednocześnie bez zastanowienia wbijała mu szpile przy wszystkich. Zastanawiałam się czy to było normalne. Czy właśnie w ten sposób zachowywali się wobec siebie zaprzyjaźnieni ludzie?

— Da radę — wsparł brata Aiden.

— Pewnie, że tak. Martin mnie potrenuje — powiedział Asher spoglądając z nadzieją na chłopaka, który tylko przytaknął głową i posłał mu jakiś dziwny krzywy półuśmiech. Potem niespodziewanie spojrzał na mnie, na co spuściłam wzrok wpatrując się w swoje jedzenie. Tylko na ułamek sekundy nasze spojrzenia się skrzyżowały, czym mnie zawstydził. Zauważyłam, że ma ładne brązowe oczy.

— Macie ochotę na piwo? — zagadała Melanie — Pracuje tutaj i mogę ogarnąć po jednym — westchnęła dumnie i wpatrywała się w Martina intensywnie. Nic nie odpowiedział.

— Może innym razem na jakieś ognisko — stwierdził Aiden.

— Jak chcecie — westchnęła zdecydowanie lekko urażona, że nikt nie pochwalił w tej chwili tego pomysłu. — Pracuje tu trzy razy w tygodniu po kilka godzin. Chce zarobić na samochód — pochwaliła się.

— Ja chciałbym mieć skuter — powiedział Asher. — Mógłbym nim jeździć do szkoły. Tata powiedział, że jeśli będę mu całe lato pomagał w warsztacie to poszukamy jakiegoś używanego.

— Wolałabym samochód — prychnęła Melanie.

— Jeszcze nie mam prawka — przypomniał jej chłopak.

— No tak — westchnęła i zaśmiała się. — Ja sobie upatrzyłam pięknego Forda Fiestę i powinnam spokojnie na niego uzbierać. A ty, czym jeździsz? — zwróciła się bezpośrednio do Martina. Chłopak podniósł na nią wzrok. Widziałam jak odważnie łapie jego spojrzenie i uśmiecha się szeroko.

— Chevroletem — odpowiedział. Nie znałam się na samochodach. Rok temu zdałam prawko, ale nie jeździłam, bo nie miałam takiej potrzeby. Tata chciał mi nawet kupić samochód, ale odmówiłam twierdząc, że w centrum Chicago lepiej mi się porusza komunikacją miejska.

— A ty? — zapytała Melanie mnie.

— Metrem — odpowiedziałam zgodnie z prawdą, co z jakiegoś powodu spowodowało wybuch śmiechu. Asher tak się zaśmiał, że zakrztusił się swoim hot dogiem. Nawet na twarzy Martina zauważyłam rozbawienie.

— Dobre. Pewnie w takim mieście jak Chicago metro to najlepsze rozwiązanie — skwitował Aiden.

— Zdecydowanie tak — odpowiedziałam spokojnie.

— Nie masz prawka? — dopytywała Melanie.

— Mam — odpowiedziałam spokojnie.

— Ja się nie mogę doczekać, aż będę miała swój samochód i będę niezależna od autobusów i tego kto mnie podwiezie — westchnęła Melanie.

— Zawsze możesz na mnie liczyć — przypomniał jej Aiden.

— Twój samochód, to zagrożenie na drodze. Pamiętasz, jak pojechaliśmy do Port Washington i dwie godziny czekaliśmy na pomoc drogową, bo twoje cudowne autko postanowiło odmówić współpracy — wspomniała z wyrzutem. Ash znów zaniósł się śmiechem.

— Przetarł się pasek wieloklinowy. Moje autko to już staruszek — odparł z uśmiechem Aiden i zerknął na Martina. Rozejrzałam się i dostrzegłam, że wszyscy niemal kończą swoje jedzenie, a moja porcja frytek pozostała niemal nietknięta.

— Jesz to? — zapytał Asher, spoglądając na mój talerz.

— Możesz wziąć — powiedziałam, podsuwając mu go. Wziął z wielką chęcią.

— Boziu, ile ty żresz — prychnęła na niego Melanie.

— Jeszcze rosnę — odpowiedział jej z szerokim uśmiechem, po czym zajął się pochłanianiem moich frytek. Kiedy wszystkie zniknęły z talerza podnieśliśmy się ze swoich miejsc i ruszyliśmy do wyjścia. Na zewnątrz zdążyło się zrobić już ciemno. Martin przystanął i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów oraz zapalniczkę. Poczęstował jednym Aidena i wyciągnął ją ku mnie bez słowa. Odmówiłam skinieniem głowy, za to Melanie wzięła bez wahania. Asherowi nie zaproponował. Przyglądałam się jak cała trójka odpala je od zielonej zapalniczki trzymanej w dłoni przez Martina. Nie lubiłam żadnych używek. Nigdy nie paliłam, nie pijałam nawet mocnej kawy, że już o innych używkach nie wspomnę.

— Co robimy jutro? — zapytał Aiden, kiedy już ruszyliśmy zwartą grupą w kierunku domów.

— Ja jutro pracuję. Możemy się spotkać po południu na boisku — powiedziała Melanie, zaciągając się po czym wypuszczając kłąb dymu. Wydawała się być wręcz dumna z tego, że pali.

— Umówimy się na grupie — stwierdził Aiden — Martin dodałem cię do grupowego czatu.

— Wiem — odpowiedział.

— Ja cały dzień będę w warsztacie — powiedział Asher — Naprawiamy starą toyote camry. Świetny samochód — westchnął.

— Tak czy inaczej spotkamy się na boisku po południu — skwitowała Melanie. Szłam obok Aidena wolnym krokiem. Ash jechał przed nami na swoim rowerze i tak jak wcześniej kręcił ósemki. Melanie zrównała krok z Martinem i coś do niego powiedziała, ale on tylko zaprzeczył głową, na co ona zaśmiała się zdecydowanie zbyt głośno. Nie słyszałam o co go zapytała. To wyjście nie było złe. Powinnam czuć się zadowolona, że spędziłam czas z rówieśnikami na całkiem zwyczajnych rozmowach, ale w jakiś sposób czułam się nieswojo. Podczas całego spotkania nie odezwałam się ani raz pełnym zdaniem. A to nie było tak, że nie miałam kompletnie nic do powiedzenia. Miałam wiele pomysłów na rozmowy. Jednak na samą myśl, że mogłabym coś opowiedzieć odczuwałam wszechogarniający lęk. Nawet teraz idąc obok nich, nie czułam się całkowicie swobodnie. Nie potrafiłam być taka wyluzowana jak Melanie, czy bezpośrednia jak Asher. Dotarliśmy do zbiegu naszych ulic, gdzie mieliśmy się rozstać.

— Uważajcie na wilki leśne — powiedział nagle Asher.

— Co? — zdołałam z siebie wydusić. Asher roześmiał się głośno. Melanie spojrzała na mnie z politowaniem.

— Nie strasz ich — powiedziała.

— No co? Sam ostatnio widziałem, jak biegał po naszej ulicy. Więc tylko im mówię, że czasem podchodzą blisko domów. Chyba szukają jedzenia po koszach na śmieci. Ale spokojnie, nikogo jeszcze nie zaatakowały. Są dość płochliwe — opowiadał dalej. Nie byłam do końca pewna czy mnie nie wkręca, więc spojrzałam pytająco na Aidena.

— Czasem się tu pojawiają, ale nie ma się ich co bać. Uciekają, kiedy tylko usłyszą hałas. Więcej ich biega blisko farmy i ludzie mówią, że są przyjaźnie nastawione — westchnął. Jakoś nie przemawiała do mnie wizja spotkania przyjaźnie nastawionego wilka na swojej drodze. Wystraszyli mnie. Spojrzałam na Martina, który szedł w moją stronę, gdy Melanie i bracia Cook skręcali na Enge Drive, gdzie mieszkali. Poczułam się dzięki temu trochę pewniej.

— To do jutra — powiedział Aiden, kończąc tym samym nasze spotkanie. Martin ruszył pierwszy, a ja zaraz za nim. Nie zrównałam z nim kroku, a on nie zwolnił by mi to ułatwić. Uznałam, że idziemy osobno, ale jednak blisko siebie. Nie sądziłam, że powinnam się do niego odezwać. On też zdawał się być małomówny. Przez całe nasze spotkanie praktycznie się nie odzywał. Sprawiał wrażenie aroganckiego i mrukliwego dupka. Coś zaszeleściło w polu kukurydzy i westchnęłam z przerażeniem. Martin obrócił się na mnie, a potem zerknął w kierunku krzaków. Niespodziewanie z zarośli wyskoczył najzwyczajniejszy kot. Spłonęłam rumieńcem, którego nie mógł zauważyć. Ja zauważyłam jednak jak uśmiechnął się ironicznie, najwyraźniej rozbawiony tym, że się wystraszyłam. Nic nie powiedział, ale zwolnił kroku i jeszcze raz obrócił się za mną. Zrównałam krok z nim, kiedy już praktycznie byłam pod domem. Uznałam, że skoro dalej nie idę to niegrzecznie jest zniknąć bez słowa. Zebrałam w sobie całą swoją odwagę by się odezwać.

— Tu mieszkam — poinformowałam. Przystanął i spojrzał na dom moich dziadków a potem na mnie.

— Okej — westchnął zwyczajnie.

— Dobranoc Martin — wydusiłam z siebie.

— W sumie, to mam na imię Lucas — powiedział zadziwiająco łagodnie. — Dobranoc.

Rozdział drugi

Obudziły mnie delikatne promienie słońca, wpadające przez okno mojego pokoju. Przez moment leżałam na łóżku wpatrując się w sufit. Analizowałam wszystko to, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Zastanawiałam się jak będzie wyglądało całe to lato i byłam lekko przerażona. Po pierwszym spotkaniu byłam pełna obaw. Melanie była żywiołowa i rozgadana, czyli zupełnie przeciwnie niż ja. Była też w pewien sposób irytująca w tym, jak ciągle mówiła o sobie i dokuczała innym. Już za czasów dziecięcych ta jej cecha mnie irytowała. Uwielbiała się przechwalać i na każdym kroku pokazywać, że jest w czymś lepsza. Nie musiała mi o tym przypominać, bo doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Asher był jeszcze dzieciakiem i miałam wrażenie, że od pierwszej chwili mnie nie polubił. Sposób w jaki na mnie spoglądał wskazywał na to, że byłam dla niego intruzem w tym towarzystwie. Zastanawiałam się czy zawsze tak na każdego patrzył, czy po prostu dyskredytowało mnie w jego oczach to, że nie złapałam piłki. Aiden zdawał się być tym spokojnym. Pamiętałam, że kiedyś całkiem dobrze się dogadywaliśmy, ale to było za czasów, kiedy byliśmy dziećmi. W dzieciństwie jakoś łatwiej było nawiązać relacje. Pamiętam, jak bawiliśmy się u niego w domku na drzewie, a babcia krzyczała na mnie, że na pewno spadnę i sobie coś połamię. Miała rację, spadłam i złamałam palec u lewej ręki. To było wieki temu. Martin, zaś był aroganckim mrukiem. Z tego co o nim mówili był gwiazdą koszykówki i już wyobrażałam go sobie, jako jednego z tych nadętych chłoptasiów chodzących po szkole, otoczonym wianuszkiem cheerleaderek. A kim byłam ja? Wycofaną i cichą dziewczyną, niemającą pojęcia o koszykówce, samochodach i niczym interesującym. Nie pasowałam do nich ani trochę. Najgorsze było to, że byli jedyną alternatywą od spędzania samotnie czasu.

Po porannej toalecie założyłam na siebie jedne z moich ulubionych krótkich spodenek z jasnego jeansu i zwykły prosty bawełniany podkoszulek w ładnym błękitnym kolorze. Włosy związałam w ciasny kucyk. Po zjedzeniu kilku tostów z dżemem i krótkiej rozmowie z babcią wróciłam do swojego pokoju i podeszłam do biurka, gdzie leżały przybory do malowania. Wzięłam swój szkicownik w czarnej skórzanej oprawie i zastrugałam mocno kilka ołówków o różnej twardości. Spakowałam wszystko do granatowej torby zawieszanej przez ramię.

— Babciu, gdzie jesteś? — zawołałam wychodząc z pokoju.

— W kuchni — odpowiedziała, więc weszłam tam i zobaczyłam, że obiera ziemniaki. — Zrobię zapiekankę — poinformowała mnie.

— Pomóc ci? — zapytałam.

— Nie ma potrzeby — odpowiedziała, po czym zerknęła na torebkę — Gdzie się wybierasz?

— Chciałam porysować — odpowiedziałam. — Pamiętam takie miejsce, gdzie mnie zabierałaś. To było nad rzeką. Malowałaś tam akwarelami ten pejzaż, który wisi w korytarzu. Jak tam trafić?

— Musisz się cofnąć do pierwszego domu na Hickory i wejść na ścieżkę po drugiej stronie ulicy. Miniesz dom z niebieskim dachem i dotrzesz do małego lasku. Idąc drogą obok niego, dojdziesz nad rzekę — powiedziała. Mniej więcej orientowałam się jak mam iść, a wskazówki babci upewniły mnie w tym.

— Dziękuję. Posiedzę tam trochę.

— Wychodzisz z Melanie?

— Dopiero po południu. Ona dziś pracuje — odpowiedziałam.

— Jak było wczoraj? — zapytała z szerokim uśmiechem.

— Dobrze — westchnęłam i uśmiechnęłam się niepewnie. Nie chciałam jej martwić swoimi niepewnościami na temat tego, że nie dogadam się z Melanie i braćmi Cook. Babcia chciała abym się tu dobrze bawiła i zapomniała o tym, co się działo w Chicago. To jednak było nie możliwe.

— W takim razie owocnego rysowania — powiedziała.

— Do później. Nie mogę się doczekać zapiekanki. Uwielbiam ją — powiedziałam z uśmiechem.

Miejsce nad rzeką zapamiętałam dokładnie tak samo, jak się prezentowało. Trafiłam bez większych problemów. Brzeg w tym miejscu był trochę łagodniejszy niż na większości długości Milwaukee River. Można było śmiało zejść kilka kroków po skarpie, trzymając się pnia młodego dębu. Rozpościerał się tu piękny widok na drugi brzeg pełen zarośli i drzew. Rozsiadłam się na zielonej trawie i oparłam o pień drzewa uznając, że tak mi będzie najwygodniej i z tego miejsca uchwycę wszystkie piękne elementy do swojego rysunku. Kiedy byłam dzieckiem, babcia zabierała mnie tutaj i rozkładała koc, na którym mogłam się bawić. Ona sama stawała przy samym brzegu ze swoją sztalugą i nakładała na białe płótno farby. Obserwowałam z ogromnym zachwytem jak początkowe plamy farb, z każdym jej pociągnięciem pędzla zamieniały się w realny obraz tego co widzi. Wtedy zrozumiałam, że też chce malować. Pragnęłam tak jak ona przenieść na papier, to co widzę, bo wydawało mi się to niewiarygodne, że można coś takiego zrobić. Było dla mnie wręcz magiczne, że babcia potrafi uchwycić piękno tego, co ją w danej chwili otaczało. Wyciągnęłam swój szkicownik i położyłam go sobie na kolanach, po czym otwarłam na pustej stronie. Nienawidziłam pustych stron. Kiedy tylko widziałam białą kartkę czułam przemożną potrzebę zapełnić ją jakimś szkicem. Wzięłam ze sobą jedynie ołówki, czego teraz żałowałam, bo miałam przed sobą krajobraz zasługujący na całą paletę barw. Zrobiłam kilka pierwszych kresek zaznaczając horyzont, linie brzegową i granice drzew. Nie mogłam się doczekać, aż zacznę opracowywać detale. Nagle usłyszałam kroki. Ktoś przedzierał się przez zarośla. Obróciłam się i na szczycie skarpy zobaczyłam postać. Lucas Martin stał obok małego dębu i spoglądał bezpośrednio na mnie, tym swoim aroganckim wzrokiem co zawsze. Uznałam, że może przyszedł na spacer i mnie tu zauważył i zaraz pójdzie sobie w swoją stronę. On jednak zszedł w dół po skarpie i stanął obok mnie. Zamknęłam szkicownik.

— Co tu robisz? — odezwał się niskim, chłodnym głosem.

— Siedzę — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

— To moje miejsce — oznajmił mi z wyrzutem.

— Nie było rezerwacji — odpowiedziałam cicho lekko zdziwiona tym, że pyskuję. Chłopak nie odpowiedział. Przeszedł krok dalej i usiadł przy drzewie obok. Tak jak ja oparł się o pień. Wyciągnął z kieszeni iPod, rozplątał kabel słuchawek i jak gdyby nigdy nic włożył je do uszu i włączył. Oparł głowę o pień i przymknął oczy. Przez chwile zastanawiałam się, czy nie odejść. To miejsce miało być tylko moje, a teraz nie było. Pojawienie się Lucasa zakłóciło mój spokój. Mogłam wstać, przejść dalej brzegiem rzeki i znaleźć sobie inne miejsce, ale nie chciałam tego robić. To miejsce było dla mnie ważne. Nie zamierzałam odpuścić. Zerknęłam na chłopaka, który z całą pewnością wcale nie przejmował się, że tutaj jestem. Skoro on potrafił mnie ignorować postanowiłam zrobić dokładnie to samo. Otworzyłam ponownie swój szkicownik i spojrzałam na pierwsze kreski na kartce. Zerknęłam ponownie na chłopaka. Właśnie sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów i zapalniczkę. Usłyszałam charakterystyczne kliknięcie. Włożył papierosa do ust i zaciągnął się mocno. Uniosła się nad nim chmura dymu. Nadal miał przymknięte oczy i zdawał się być całkowicie wyłączony. Obróciłam stronę i chyba trochę bezwiednie zaczęłam szkicować jego profil. Miał zgrabny prosty nos, pełne usta i wysokie kości policzkowe. Lekko kręcone włosy opadały mu zawadiacko na czoło. Mój ołówek poruszał się po kartce szybko i zwinnie kreśląc kształt jego twarzy. Nie rozumiałam, dlaczego to robię. W jakiś sposób podobało mi się to co widzę. Do szkicowałam drzewo, o które był oparty oraz dym z papierosa, który trzymał w dłoni. Biała kartka szybko została zapełniona. Szkic nie był idealny. Surowy i bez łagodnego cieniowania, ale jednak w doskonały sposób oddawał to, co teraz widziałam. Poprawiłam fakturę kory kompletnie zajęta tym by wyglądała dobrze.

— Co robisz? — odezwał się niespodziewanie. Podniosłam na niego wzrok i zatrzasnęłam szkicownik.

— Nic — odpowiedziałam.

— Piszesz pamiętnik? Opisujesz w nim nasze pierwsze spotkanie? — zapytał z kpiną w głosie.

— Nie — odpowiedziałam z lekkim oburzeniem, na to w jaki sposób mi się przyglądał.

— To co tam masz? — wskazał na mój szkicownik, a ja starałam się schować go za siebie. To nie była jego sprawa. Przez moment tylko się przyglądał i uznałam, że da sobie spokój, bo jego mina świadczyła o całkowitej niechęci do czegokolwiek. Zgasił niedopałek papierosa. Niespodziewanie przesunął się do mnie, po czym bez żadnej zapowiedzi sięgnął po szkicownik. Z przerażeniem patrzyłam na mój notes w czarnej skórzanej oprawie w jego dłoni. Nie chciałam, aby go przeglądał. Może to nie był pamiętnik z moimi osobistymi zapiskami, ale traktowałam go bardzo intymnie. Moje szkice były czymś więcej niż pamiętnikiem. Nikt nie miał prawa ich oglądać. Zerknął na mnie jakby szukał przyzwolenia czy może go zobaczyć.

— Zostaw — wyjąknęłam i przez moment spodziewałam się, że odpuści i odda mi notes. Jednak Lucas otworzył go. Zareagowałam instynktownie i zupełnie niespodziewanie dla mnie i dla niego. Chciałam mu go za wszelką cenę odebrać. Nie chciałam, aby widział to co jest w środku. Wyciągnęłam rękę, ale on schował szkicownik za siebie.

— Co ty tam masz, że nie mogę tego zobaczyć — westchnął teraz najwyraźniej mocno zaintrygowany. Zareagowałam instynktownie, bez jakiegokolwiek namysłu. Musiałam mu odebrać szkicownik. Próbowałam sięgnąć za jego plecy, ale nie było to proste. Spróbowałam z jednej potem z drugiej strony. Odsunęłam się na moment, a on wyciągnął notes przed siebie, aby go otworzyć. To była dla mnie szansa i udało mi się go chwycić, ale Lucas trzymał go zbyt mocno. Szarpnął nim i uniósł nad swoją głowę. Zachowywał się jak skończony dzieciak i szalenie mnie irytował tym zachowaniem. Miałam przemożną chęć nakrzyczeć na niego. Moja początkowa złość zmieniła się w prawdziwą furię.

— Oddaj — jęknęłam.

— Nie — odpowiedział, tym swoim kpiącym tonem. Zaatakowałam na całego. Nie zastanawiałam się co właściwie robię. Szamotaliśmy się oboje jak oszalali i kiedy wydawało mi się, że już mam w dłoni swoją własność, on ją chował gdzieś za siebie. Nawet nie wiem, kiedy, ta walka o szkicownik zmieniła się w prawdziwe zapasy.

— Wiesz co? — zagadnął mnie w pewnej chwili sprawiając, że jeszcze bardziej mnie zdenerwował, bo uśmiechał się kpiąco.

— Co?! — warknęłam na niego.

— Jak mam być szczery to, bardzo mi się podoba ta zabawa. Zwłaszcza to jak mnie dosiadłaś — powiedział i posłał mi ten swój arogancki uśmieszek a w jego policzkach pojawiły się dołeczki. Jakbym nagle otrzeźwiała. Spojrzałam na to co się dzieje i dotarło do mnie, że w ferworze walki usiadłam na nim okrakiem, w bardzo nieprzyzwoity sposób. Nagłe zawstydzenie sprawiło, że moje policzki zaczerwieniły się. Zeszłam z niego natychmiast. Odpuściłam. Lucas usiadł ponownie opierając się o drzewo i spokojnie otworzył szkicownik. Wygrał to starcie.

— To rysunki — skomentował, przekartkowując szybko szkicownik. Nic nie odpowiedziałam. Byłam zła i zawstydzona. Kątem oka dostrzegłam, że zatrzymał się na ostatnim rysunku i wpatrywał w niego. Teraz poczułam się zakłopotana. Bez słowa komentarza Martin wyrwał stronę.

— Co robisz?! — podniosłam na niego głos. Spojrzał na mnie mocno zaskoczony.

— Zabieram go — oznajmił. Miałam ochotę powiedzieć mu, że nie ma prawa niszczyć mojej własności, ale milczałam wpatrując się w niego gniewnie. Niespodziewanie oddał mi notes. Zabrałam go natychmiast sztyletując spojrzeniem. W tym momencie, go nienawidziłam całym sercem.

— Jesteś okropny.

— Wiem o tym — odpowiedział i uśmiechnął się kpiąco. Obserwowałam, jak składa rysunek i chowa go do kieszeni spodni. Uznając, że nie mam ochoty ani sekundy dłużej przebywać w jego towarzystwie podniosłam się z miejsca i odeszłam. Lucas Martin był zdecydowanie aroganckim dupkiem.

Kiedy na grupie pojawiło się powiadomienie o wiadomości od Melanie początkowo nie miałam ochoty nawet go odczytać. Po powrocie z nad rzeki zjadłam obiad w towarzystwie babci i dziadka, którzy przekomarzali się na temat tego, że trzeba odświeżyć kolor w ich sypialni. Zaoferowałam im pomoc przy malowaniu, ale oni nie mogli dojść do kompromisu, co do wybrania odpowiedniego koloru. Babcia nalegała na odcień błękitu, a dziadek na zieleń. Kiedy zażartowałam, że mogą zrobić dwie ściany zielone, a dwie błękitne przyjęli ten pomysł z aprobatą. Zdecydowałam się jednak wyjść z domu i pojawić się w parku na końcu Hickory Road. Kiedy tam dotarłam wszyscy byli już na miejscu. Melanie i Asher rzucali do kosza głośno się przekomarzając. Aiden i Martin siedzieli na stoliku. Palili papierosy.

— Hej Carmen — zawołał do mnie właśnie Aiden i posłał mi szeroki uśmiech. Odpowiedziałam krótkim uśmiechem i zawahałam się co mam teraz ze sobą zrobić. Boisko, gdzie była Melanie było ostatnim miejscem, na którym chciałam się znaleźć. Zostało mi tylko podejść do stolika. Martin podniósł na mnie wzrok i posłał spojrzenie. Ogarnęła mnie dziwna obawa, że już opowiedział o naszym dzisiejszym spotkaniu nad rzeką. Pewnie kpił sobie z faktu, że poszłam tam rysować. Może nawet pokazał im mój szkic, robiąc sobie żarty z tego, że narysowałam właśnie jego. A może nawet opowiedział o naszej szamotaninie, ciekawe czy wspominał o tym, że mu się podobała.

— Jak minął dzień? Nudziłaś się w domu? — zagadnął Aiden, kiedy podeszłam bliżej. Ośmieliłam się spojrzeć na Martina, jakby chcąc się upewnić co mam powiedzieć. Wpatrywał się we mnie intensywnie. Jego brązowe oczy przeszywały mnie na wylot i delikatnie pokiwał przecząco głową. Odebrałam to za znak, że nie chciał o tym wspominać.

— Trochę tak — odpowiedziałam. Lucas Martin nie tylko nic nikomu nie powiedział, ale też nie chciał bym ja coś mówiła. Odpowiadało mi to. Przestałam na niego zerkać, tylko usiadłam na ławce obok Aidena.

— Jutro jeszcze mamy pomagać tacie przy samochodzie, ale w kolejne dni ma być bardzo upalnie, to może spędzimy dzień nad zalewem — powiedział. Pokiwałam głową. W naszym kierunku zmierzał Ash.

— Pogramy wreszcie? — zapytał błagalnie.

— Możemy pograć — mruknął Martin, po czym powoli zszedł ze stolika. Aiden zrobił to samo.

— Ja nie gram — odezwałam się szybko. Aiden zerknął na mnie.

— Spoko. Zagramy dwa na dwa — ucieszył się Asher i podał piłkę do brata.

— Na pewno nie chcesz grać? — zapytał starszy z braci Cook spoglądając na mnie z lekkim zakłopotaniem.

— Posiedzę i popatrzę — odparłam. Odszedł za swoim bratem, a Martin trochę się ociągając ruszył za nimi. Odchodząc od stolika obrócił się w moją stronę i posłał mi dziwne spojrzenie oraz lekko kpiący uśmiech. Nie wiem, co to miało znaczyć i nie miałam zamiaru się zastanawiać. Patrzyłam, jak wchodzą na boisko i ustalają między sobą drużyny. Martin miał grać z Asherem, który zdawał się być mocno podekscytowany tą sytuacją. Obserwowałam, jak rozpoczynają grę i podają między sobą piłkę. Melanie pilnowała Martina uśmiechając się szeroko. Też wydawała się zadowolona. Lucas trafił do kosza wykonując jakiś imponujący skok, na co młodszy Cook aż zapiszczał. Teraz to Melanie miała piłkę, a Martin w swobodny sposób jej ją odebrał, po czym podał do partnera. Chłopak wycelował i nie trafił.

— Jak chcesz wygrać nie podawaj Ashowi, on ma problem z celnym rzutem — zaśmiała się Melanie.

— Spadaj — zawołał za nią wściekły Asher. Gra była szybka i po chwili przestałam się orientować w wyniku rozgrywki. Przyglądałam się temu, co dzieje się między nimi. Podobało mi się jak Martin przybił młodemu Cookowi piątkę, kiedy ten wreszcie trafił do kosza. Chłopak był z siebie dumny, a na twarzy Martina pojawił się cień szczerego uśmiechu. Melanie całą grę trzymała się blisko Lucasa i mimo, że grali w przeciwnej drużynie posyłała mu przeciągłe spojrzenia, a za każdym razem, kiedy udało się jej trafić do kosza szukała jego spojrzenia i aprobaty. Dobrze się bawili. W jakimś stopniu zrobiło mi się przykro, że w tym nie uczestniczę. Ogarnęła mnie smutna myśl, że ja nigdy nie będę się potrafiła poczuć swobodnie wśród nich. Nie pasowałam tu. Być może nie pasowałam nigdzie?


Był piękny ciepły dzień. Kiedy babcia zaproponowała, żebym pomogła jej w ogrodzie poszłam z wielką radością. Przed domem, na grządce rosły kwiaty a wśród nich mnóstwo chwastów, więc zabrałyśmy się za wyrywanie ich. Co jakiś czas pytałam babci, czy dana roślina nie jest jakimś kwiatem, bo kompletnie nie znałam się na ogrodnictwie. Spokojny czas spędzany w jej towarzystwie zawsze mi się podobał. Uważałam, że od tej kobiety bije jakieś ciepło, którego mnie osobiście w życiu brakowało.

— Naszkicowałaś coś nad rzeką? — zapytała mnie.

— Zaczęłam szkicować brzeg — odpowiedziałam.

— Musisz mi pokazać — westchnęła.

— Kiedy skończymy pokażę ci szkicownik — zapowiedziałam z uśmiechem. Babcia była jedyną osobą, z którą bez skrępowania dzieliłam się swoimi szkicami. Była dla mnie wielkim autorytetem, jeśli chodzi o rysunek. Chciałam mieć taki talent jak ona. Podniosłam głowę na nagły warkot silnika kosiarki. W ogrodzie dwa domy dalej pojawiła się znajoma mi postać. Lucas Martin w granatowym podkoszulku przechadzał się po trawniku, pchając przed sobą kosiarkę.

— To bratanek Thomasa Martina — powiedziała babcia.

— Wiem. Znam go — odpowiedziałam.

— Ładny z niego chłopak — westchnęła babcia i spojrzała na mnie pytająco. Spiorunowałam ją spojrzeniem.

— Nie zauważyłam — odparłam, ale zaraz potem zerknęłam ponownie na Martina. Był przystojny. Wysoki, dobrze zbudowany z ładną twarzą. Miałam okazje przyjrzeć się mu dokładnie, podczas naszego spotkania nad rzeką, kiedy go szkicowałam. Najbardziej podobały mi się jego lekko falowane włosy, mieniące się w słońcu na miedziano. Babcia zaśmiała się widząc, że się mu przyglądam.

— Byłam w twoim wieku, kiedy zwróciłam uwagę na dziadka. Wcześniej żaden kawaler mi się nie podobał — wspomniała.

— On mi się nie podoba. Jest bardzo arogancki — podsumowałam.

— Dziadek też taki był. Kiedy pierwszy raz go spotkałam przyszedł na potańcówkę ze swoimi kolegami z wojska. Pojawili się tam dumni jak pawie, że noszą mundury. Byłam wielką przeciwniczką decyzji o zbrojeniu militarnym. Chodziłam na protesty i wtedy pojawił się on, mocno przekonany o słuszności zbliżającej się wojny — wspomniała babcia.

— Jakim cudem zmieniłaś zdanie?

— Nie zmieniłam. Nadal uważam, że trzeba było zapobiec wojnie. W młodości często sprzeczałam się z Markiem na ten temat i chyba to mi się w naszych dyskusjach podobało. Z całą pewnością jemu zaimponowało to, że nie jestem szalenie podekscytowana jego mundurem — zaśmiała się. Posłałam jej szeroki uśmiech.

— Carmen. Twój telefon cały czas dzwoni — zawołał dziadek, stając w drzwiach wejściowych. Podniosłam się z klęczek i weszłam do domu zdejmując na progu lekko ubłocone buty. Telefon zostawiłam w pokoju. Kiedy podniosłam go, zobaczyłam trzy nieodebrane połączenia od mamy. Westchnęłam ciężko. Wiedziałam, że musze oddzwonić, bo nie da sobie spokoju, więc wybrałam jej numer i cierpliwie czekałam. Odebrała po dwóch sygnałach.

— Wreszcie — westchnęła, bez jakiegokolwiek powitania.

— Byłam na zewnątrz z babcią — wyjaśniłam.

— Mówiłam ci tyle razy, że komórka jest po to by mieć ją przy sobie a nie zostawiać byle gdzie — pouczyła mnie. Każdy inny rodzic byłby zadowolony, gdyby jego dziecko nie było na stałe przywiązane do swojego telefonu. Nie moja matka.

— Zapomniałam — odpowiedziałam krótko.

— Jak zawsze.

— Po co dzwonisz? — zapytałam, aby przejść do konkretów.

— Muszę mieć powód, by zadzwonić do córki — oburzyła się.

— Nie musisz. Żyję, mam się dobrze właśnie pracuję z babcią w ogrodzie — opowiedziałam szybko.

— W ogrodzie?

— Tak. Wyrywamy chwasty.

— Pogoda jest dobra? W Chicago od wczoraj pada — powiedziała. Niesamowite, że zapytała o pogodę, a nie o to jak się czuję. Przecież jej nie interesowały moje uczucia.

— Jest słonecznie — odpowiedziałam, zachowując pełen spokój.

— To dobrze.

— Tak. Jest dobrze — powtórzyłam po niej. Rozmowa się skończyła. Wiedziałam, że nic więcej nie ma mi do powiedzenia. Nie zapyta mnie jak spędzam lato, a tym bardziej nie zapyta jak sobie z wszystkim radzę. W tle usłyszałam jakieś głosy. Ktoś coś do niej mówił i odpowiedziała mu odsuwając słuchawkę, bym nie słyszała. Słyszałam jednak pytanie czy napije się kawy. Domyśliłam się, że albo jest już w pracy albo ze swoim nowym partnerem. Nie chciałam już z nią rozmawiać. — Wracam do babci — oznajmiłam, kończąc tym samym tą wymianę zdań.

— Zadzwonię wkrótce — zapowiedziała.

— Dobrze. Do usłyszenia w takim razie.

— Pa — odpowiedziała. Rozłączyłam się i odłożyłam telefon na szafkę. Westchnęłam głośno. Nie mogłam zrozumieć, kiedy mama stała się dla mnie niczym obca osoba. Kiedyś tak nie było. Może nigdy nie miałyśmy iście przyjacielskich relacji, ale potrafiłyśmy godzinami rozmawiać. Czasem brakowało mi tych naszych wspólnych chwil, kiedy siedziałyśmy na kanapie w salonie oglądając nasz ulubiony serial i komentując zachowania bohaterów. Stopniowo przestawała mieć czas na to, by zasiadać ze mną przed telewizorem. Wracała do domu coraz później, zmęczona po pracy lub wychodziła gdzieś wieczorami twierdząc, że potrzebuje czasu tylko dla siebie. Początkowo to rozumiałam, ale kiedy całkowicie przestała bywać w domu wieczorem, dotarło do mnie, że nasze wspólne wieczory już nie wrócą. Nie obejrzałam już żadnego odcinka „Przyjaciół”, bo ten serial był tylko nasz. Zabawne sytuacje z sitcomu nie były już takie śmieszne. Kiedy dotarło do mnie, że zamiast być ze mną wieczorami wymykała się do kochanka, roztrzaskałam o ścianę kubek z logo serialu, który kupiła mi na urodziny. Mama mnie zawiodła, czułam jakbym ją w jakiś sposób straciła. Kiedy chciałam wrócić do ogrodu okazało się, że babcia była już w domu. Nie pytała mnie o rozmowę z mamą chyba widząc, że wyprowadziła mnie ona z równowagi. Byłam jej za to serdecznie wdzięczna. Pomogłam jej przygotowywać obiad i słuchałam narzekań dziadka na polityków. Niespodziewanie przyszła Melanie. Weszła do domu z szerokim uśmiechem na ustach.

— Pisałam do ciebie — poinformowała.

— Zostawiłam telefon w pokoju — wyjaśniłam.

— Komórkę się trzyma przy tyłku — zaśmiała się, powtarzając tym samym to, co dziś usłyszałam od mamy.

— Zapomniałam — wyjaśniłam.

— Musimy pogadać — oznajmiła wreszcie i sądząc po jej minie, była mocno podekscytowana. Wskazałam jej byśmy przeszły do mojego pokoju. Poszła przodem i weszła do środka. Zobaczyłam jak badawczo rozgląda się po moim pokoju i zatrzymuje wzrok na biurku z przyborami do rysowania. Podeszła do niego i dotknęła luźno leżących kartek z bloku akwarelowego.

— Należy do babci. To jej pracownia — powiedziałam szybko. Omiotła wzrokiem całe biurko zatrzymując spojrzenie na moim szkicowniku. Modliłam się w duchu, by go nie otwierała. Nie chciałam opowiadać jej o tym, że sama rysuje. Całe szczęście nie zainteresowało ją to. Podeszła do łóżka i usiadła na nim ze skrzyżowanymi nogami. Miała na sobie bardzo krótkie spodenki i top odsłaniający brzuch. Wyglądała niesamowicie dobrze. Odgarnęła do tyłu niesforne kosmyki włosów.

— Martin mi się podoba — oznajmiła. Nie było to dla mnie zaskakującą wiadomością. Trafnie wyłapałam jej jednoznaczne spojrzenia w stronę chłopaka. Usiadłam w fotelu obok biurka rozumiejąc, że będzie to jedna z babskich rozmów. Nie miałam pojęcia, co mam jej odpowiedzieć. — Myślę, że ja jemu też — dodała po chwili.

— To chyba dobrze — westchnęłam, nie wiedząc jakiej reakcji oczekiwała.

— Co o nim myślisz? — zapytała.

— Nie znam go właściwie, więc nie mam o nim zdania — odparłam bez większej emocji.

— Jest przystojny — westchnęła rozmarzona.

— Skoro tak mówisz.

— Carmen nie mów, że on ci się nie podoba — powiedziała śmiejąc się w głos.

— Jest mrukliwy — stwierdziłam.

— Seksownie mrukliwy — poprawiła mnie Melanie. Nie potrafiłam się lekko nie uśmiechnąć. — Uwielbiam takich facetów. Jest taki tajemniczy. Taki trochę bad boy. Mój były był niemal taki sam. Masz w ogóle chłopaka?

— Nie mam — odpowiedziałam szybko.

— Ja teraz też nie mam i nie sądzę, by z Martinem była szansa na coś więcej, bo przecież jest tutaj tylko na lato. Jednak to spoko okazja, by się trochę zabawić. Wiesz o czym mówię. Na pewno świetnie całuje — mówiła Mel. Zaczerwieniłam się lekko, na samą myśl o tym. Nie zastanawiałam się nad tym jak Lucas całuje. W ogóle temat pocałunków, był mi na ten moment całkowicie obcy. Nigdy nie miałam chłopaka, a jedyny pocałunek przeżyłam w przedszkolu, kiedy bawiłam się z piegowatym Alexem Thomsonem w rodzinę i cmokał mnie w usta, na co nasze przedszkolanki rozpływały się, że on jest taki uroczy. Wcale nie był uroczy. W szkole podstawowej dokuczał mi jak nikt inny i znienawidziłam go całym sercem.

— Masz zamiar się z nim umówić? — zapytałam niepewnie.

— Właśnie nie wiem, jak to rozegrać. Spotykamy się wszyscy razem. Żeby się coś wydarzyło musiałabym z nim być sam na sam. Na pewno wtedy coś by zaiskrzyło — westchnęła. Pomyślałam o tym, że ja byłam z nim sam na sam i jedyne co zaiskrzyło to wzajemna niechęć. Lucas Martin był dla mnie aroganckim dupkiem, niezależnie od tego czy byliśmy wszyscy razem, czy sam na sam. Może Melanie miała sposób, by wykrzesać z niego coś dobrego. Skoro jej się podobał, to najwidoczniej dostrzegała w nim coś więcej niż ja.

— Może gdzieś go zaproś — stwierdziłam.

— Wolałabym, żeby to on mnie gdzieś zaprosił — zaśmiała się. — Może to zrobi. A Aiden? Podoba ci się? Może zainicjujemy jakieś podwójne spotkanie. Moglibyśmy pójść do kina, a potem rozdzielić się — wymyśliła na poczekaniu i uśmiechnęła się szeroko, bardzo dumna ze swojego pomysłu. Wzdrygnęłam się. Lubiłam Aidena, ale nie chciałam z nim iść na żadną podwójną randkę.

— To chyba nie jest dobry pomysł — powiedziałam.

— Aiden jest przecież świetny. Gdybym się z nim nie wychowywała i nie traktowała jak brata, sama bym się za niego wzięła. Moje przyjaciółki są nim zachwycone, ale on chyba jest zbyt nieśmiały na dziewczynę — opowiadała. — Na bal maturalny poszedł z moją koleżanką Sophie. Umówiłam ich, bo oboje nie mieli partnerów. Miałam nadzieję, że coś z tego będzie. Ona też liczyła na jakiś fajny finał tego wieczoru, ale Aiden grzecznie odwiózł ją do domu. Nawet jej nie pocałował — westchnęła lekko oburzona.

— Może mu się nie podobała.

— Ale ciebie lubi — stwierdziła. To było miłe, że tak powiedziała. Darzyłam Aidena sympatią i zrobiło mi się przyjemnie, że on może też mnie lubi. — Obiecaj, że nad tym pomyślimy. Wydaje mi się, że może być całkiem fajnie, jakbyśmy się obie zaczęły z nimi spotykać — westchnęła kompletnie oszalała na tym punkcie. Widziałam jak jej twarz promienieje z podekscytowania. Nie czułam tego samego. Wizja pójścia na taką randkę bardzo mnie stresowała. Nie miałam pojęcia jak się zachowuje na tego typu spotkaniu. Czy trzymałabym się z Aidenem za rękę? Pary zakochanych w moim liceum zawsze trzymały się za rękę i całowały na powitanie. Takie zachowania straszliwie mnie krępowały. Nie miałam też pojęcia, o czym rozmawia się na takich randkach i czym randka różniła się od zwykłego towarzyskiego spotkania. Wiedziałam, że jeśli miałoby w ogóle dojść do tego wyjścia, to starałabym się jakoś wykręcić. Melanie zeskoczyła z mojego łóżka.

— To idziemy na boisko. Chłopcy pewnie już tam są — oznajmiła. Dość niechętnie wstałam z fotela i zabrałam z szafki telefon. Oznajmiłam babci, że wychodzę a ona życzyła mi miłej zabawy. Melanie zabrała z korytarza plecak, z którym przyszła i poszłyśmy wzdłuż Hickory Road. Tak jak spodziewała się Melanie chłopcy już tam byli. Aiden i Martin grali jeden na jeden. Obaj byli równie wysocy, więc zacięcie walczyli o piłkę podczas każdej akcji. Dostrzegłam, że Lucas się szczerze śmieje. I nie był to tak jak do tej pory widziałam, arogancki lekko kpiący uśmiech. On się teraz bardzo dobrze bawił. Wyglądał wtedy o wiele przyjemniej.

— Hej wszystkim — zawołała Melanie. Asher podniósł się natychmiast.

— Fajnie, że jesteście. Pogramy?

— Jasne, że tak — odpowiedziała Melanie. Aiden i Martin podeszli do nas klepiąc się przyjacielsko po plecach. Już miałam zakomunikować, że dziś również odpuszczam grę, kiedy usłyszałam głos Martina.

— Ja z Carmen na resztę — oznajmił. Nikt mu się nie sprzeciwił. Ash porwał piłkę z rąk brata i przebiegł z nią po boisku kozłując.

— To tak jakbyś grał sam — zawołał rozbawiony. Powiodłam wzrokiem na Martina. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się kpiąco. Byłam niezadowolona z obrotu sytuacji, ale nie miałam odwagi odmówić. Głos uwiązł mi w gardle.

— Wy zaczynajcie — stwierdził Aiden i jego brat odrzucił piłkę do Martina.

— Wy — powiedział stanowczo i oddał piłkę Melanie. Zerknął na mnie, więc podeszłam do niego lekko zakłopotana. Nie odezwał się ani słowem, a liczyłam na to, że da mi jakieś instrukcje. Gra się rozpoczęła. Mel podała do Aidena, ten podał do Ashera i kiedy piłka wróciła do Melanie gotowej trafić do kosza Martin ją zablokował. Dziewczyna zaklęła, kiedy utraciła piłkę. Martin skierował się na drugą stronę boiska, po czym zerknął na mnie i zrozumiałam, że zaraz mi poda. Skupiłam się jak najbardziej mogłam. Piłka już leciała w moją stronę i bez problemu wpadła w moje ręce. Złapałam ją naprawdę bez większych problemów. Martin w mgnieniu oka wyminął wszystkich i znalazł się pod koszem. Uniósł dłoń dając mi znak bym oddała piłkę, więc rzuciłam ją najmocniej jak potrafiłam. Złapał po czym wrzucił do kosza. Nie było aplauzu tylko ciche przekleństwa Ashera. Wznowiliśmy grę. Martin za każdym razem odbierał piłkę, czasem podawał do mnie, a czasem trafiał z połowy boiska ani razu nie pudłując. Liczba punktów wzrastała a Ash i Mel coraz bardziej się denerwowali. Nie wiem co takiego wstąpiło w Martina, ale chyba zamierzał ich ograć do zera pokazując im, jak bardzo jest w tym dobry. Nie robiły na mnie wrażenia jego popisy. Coraz bardziej obawiałam się wściekłego wzroku Melanie, która zerkała na mnie, jakbym to ja miała wpływ na wynik tej gry. Ja przecież zupełnie nic nie robiłam. Podawałam mu piłkę, kiedy tego ode mnie oczekiwał. Nawet nie wiwatowałam z radości, gdy na naszym koncie pojawiał się kolejny punkt.

— Dwadzieścia pięć do zera — wycedził wreszcie Asher, po czym odrzucił piłkę na bok. Koniec gry powitałam z wielką ulgą.

— Powrót mistrza — zaśmiał się Aiden i podszedł, by mu przybić piątkę. Martin uśmiechnął się do niego szczerze, a zaraz potem odetchnął ciężko.

— Serio jesteś niesamowity — wtrąciła Melanie podchodząc do nich. Widziałam, jak posyła mu zalotny uśmieszek, a on odwraca wzrok i spogląda na mnie. Nic nie powiedział. Nie uśmiechnął się. Tylko przelotnie na mnie popatrzył a mnie przeszły ciarki po plecach — Zasłużyliśmy na piwko — dodała i podbiegła do swojego plecaka. Wyciągnęła z niego czteropak butelkowanego piwa. Martin tym czasem sięgnął do kieszeni po papierosy i odpalił go. Wszyscy ruszyli w kierunku ławki. Aiden otwierał piwo i postawił przed każdym z nas prócz Ashera, dla którego Melanie wyciągnęła z plecaka cole.

— Jesteś okropna — westchnął chłopak.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 28.35
drukowana A5
za 58.39