E-book
7.88
drukowana A5
33.96
Gestas: Zmierzch i Brzask

Bezpłatny fragment - Gestas: Zmierzch i Brzask

opowiadania historyczne


Objętość:
122 str.
ISBN:
978-83-8245-342-3
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 33.96

Gestas:

Zmierzch i Brzask


„Nawet najwięksi z nas,

nie mogą rywalizować z czasem i śmiercią.”


Autor nieznany


„Człowiek ma tylko jedno życie,

ale historia może dać mu życie wieczne.”


Autor nieznany

Blask pradawnej chwały…

Gestas — to łacińskie słowo oznaczające dzieje ma pełne prawo do bycia użytym jako tytuł tej książeczki. Jako, że przyszło nam żyć na kontynencie, którym przez całe wieki wstrząsały okrutne wojny powodowane żądzą władzy i pieniądza, bądź religijnymi nieporozumieniami, pomyślałem, że warto byłoby poznać przynajmniej ważniejsze, bądź bardziej efektywne bitwy, które miały znaczenie w historii Europy. Będąc adeptem sztuki historycznej, postarałem się w niniejszych opowiadaniach przedstawić jak najdokładniej uzbrojenie, stosunki i aspiracje powodujące walczącymi. Prawie wszystkie zamieszczone tutaj opowiadania dotyczą okresu przejściowego, z którym niejednokrotnie są problemy odnośnie zakwalifikowania: czy to jeszcze starożytność, czy już średniowiecze. Postarałem się podważyć panujący powszechnie pogląd o potędze niezwyciężonej armii Cesarstwa Rzymskiego. Pokazałem to na przykładzie największych klęsk doskonałej armii. Znalazły się też tutaj trzy opowiadania z okresu pełnego średniowiecza. Pierwsze z nich dotyczy jednego z moich ulubionych bohaterów — Wilhelma Zdobywcy, zaciętego Normana, który nigdy nie odpuszczał tym, którzy zaszli mu za skórę. Drugie natomiast dotyczy równie sztandarowej postaci europejskiego średniowiecza, jaką jest Joanna D’Arc. Trzecie jest prostym przykładem konfliktu religijnego i ukazuje, jak pałający miłością kościół katolicki rozprawia się z każdym, kto ma choć trochę inny pogląd. Podtytuł Zmierzch i Brzask odnosi się bezpośrednio do upadku czasów zwanych starożytnością, które jeszcze nie raz wypłyną jako te idealne i godne do naśladowania, oraz do budzenia się do życia czasów średniowiecza, powszechnie uważanych za czasy ciemnoty i zabobonu. Starożytność i średniowiecze nie znało bitew, które nie miałyby nic wspólnego z rzeziami i masakrami. Starożytność jest okresem o tyle ciekawym, że to właśnie wtedy formują się pierwsze organizmy państwowe, najłatwiej też na przykładzie tego okresu zaobserwować ewolucję uzbrojenia, od obrobionego kamienia zamontowanego na gruby drąg służącego do zabijania mamutów (Homo habilis ~2,5 mln lat temu), przez ostrze z obrobionej kości przywiązane do kija, którym miotano do dużo szybszych niż mamuty reniferów (kultura łowców reniferów ~6000 lat p.n.e.) i dalej przez cienkie kawałki brązu zatykane, na krótkich patykach i wystrzeliwane w ludzi i zwierzęta, stając się prototypem strzał, bądź odlewane z brązu topory (kultura unietycka ~1800 lat p.n.e.), aż po miecze wykuwane z żelaza (kultura wielbarska — początek pierwszego wieku naszej ery). W nawiasach podałem nazwy kultur archeologicznych, które niezmiernie ułatwiają umieszczanie ważnych wydarzeń, bądź nowych znalezisk w ramach czasowych. Łatwiej przecież powiedzieć, że najwięcej importów rzymskich możemy znaleźć w Europie Środkowej w okresie kultury wielbarskiej niż w latach 12 do 120 naszej ery. Nie wiadomo też kiedy starożytność miała swój koniec. Jest wiele propozycji na zakończenie tego okresu filozofów. Można za koniec starożytności uznać zdobycie Rzymu przez Alaryka w 410 roku, albo zabicie Orestesa (przedostatniego cesarza Imperium Zachodniego) przez Odoakara i jego Gotów w 475 roku. Można też śmiało powiedzieć, że starożytność zakończyła się w 313 roku edyktem nantejskim, bądź nawet w 955 klęską Węgrów nad rzeką Lech. Każda data podana między IV a X wiekiem może być uznana za prawdziwą. Dlatego najlepiej traktować ten czas jako okres przejściowy. Podobna sytuacja jest ze średniowieczem — nie możemy ustalić konkretnej daty początku i końca tego wspaniałego okresu. Między innymi dlatego też, zdecydowałem się na zamieszczenie tutaj tylko trzech opowiadań, które można z całą pewnością umieścić w średniowieczu. Zamieszczone tu opowiadania są też niejako ukłonem w kierunku moich Mistrzów tej tajemnej sztuki jaką jest historia powszechna, z którymi udało mi się do tej pory mieć styczność. W pisaniu tych opowiadań opierałem się zarówno na wiedzy swoich Mistrzów, wiadomościach zawartych w podręcznikach studenckich oraz na, czasami bardzo marnych, wiadomościach zapisanych w kronikach współczesnych niniejszym wydarzeniom autorów. Wszystkie zamieszczone tutaj teksty powstały w pierwszej połowie 2008 roku.

— I jak? Zaliczyłeś? — młodzieniec w zielonej koszuli rozpiętej pod szyją z wypiekami na twarzy pytał swojego bladego kolegę, który dopiero co wyszedł

— z pokoju numer 121.

— A jak myślisz? — odpowiedział chłopak, poluzowując jaskrawoczerwony krawat i rozpinając pod szyją czerwoną koszulę w drobne paseczki. Drugą ręką starał się wcisnąć indeks do kieszeni marynarki.

— No, nie wiem — młodzik przyglądał się z zaciekawieniem swojemu koledze — Weź wreszcie odpowiedz.

— Czuję się jakby mnie zamknięto w piekarniku i butowano przez kilka dni z rzędu.

— I jaki efekt?

— Trója…

— Gratulacje, stary. Zdałeś! — krzyknął z radością chłopak w zielonej koszuli — O co cię pytał?

— Zadał mi tylko jedno pytanie z przedmiotu…

— Jedno? Siedziałeś tam dobre dwadzieścia minut

— i miałeś tylko jedno pytanie?!

— No, nie tak do końca… Najpierw zapytał mnie

— o imię, nazwisko, skąd jestem i takie tam pierdoły.

— A co potem?

— A potem tym swoim ohydnym tonem zapytał po co przyszedłem.

— A ty, co mu odpowiedziałeś?

— Że przyszedłem zdać egzamin.

— I jak na to zareagował?

— Roześmiał się, tym swoim paskudnym rechotem.

— I co dalej?

— Potem zadał mi to jedno pytanie…

— Jakie? O co pytał?

— Zapytał mnie jakie są dowody historyczne na istnienie Jezusa…

— Łosz kurwa… Wiedziałeś coś?

— No niby tak…

— I tyle to zajęło?

— Ano… trochę się czepiał… wiesz, ta jego precyzja…

— Patrz, wychodzi Kaśka — chłopcy spojrzeli w kierunku pokoju, z którego wychodziła blada jak ściana dziewczyna. Od razu podeszła do chłopaków.

— Nawet nie pytajcie… — uprzedziła ich ciekawość?

— Tak źle? — chłopak w czerwonej koszuli zapytał spokojnym tonem.

— No niby nie. Dał mi tą tróję…

— O co cię pytał?

— Kazał mi przetłumaczyć jedno zdanie.

— Jakie? — zaciekawił się chłopak w zielonej koszuli.

— Deus et natura nihil faciunt frustra. Naturam mutare difficile est.

— Dałaś sobie chyba radę? Przecież byłaś zawsze dobra z łaciny.

— Ale wszystkich słów i tak nie znam. Tym bardziej, że od razu zapytał mnie jaki znam jeszcze język. Powiedziałam, że angielski i dał mi jakąś starą książkę.

— Co to było?

— Słownik łacińsko-angielski i to jeszcze w dodatku pisany gotykiem.

— Bez komentarza…


— Lupus to ciekawy okaz — mężczyzna w okolicach pięćdziesiątki, ubrany w popielaty garnitur zagadał do idącego obok siebie korytarzami, trochę starszego wykładowcy.

— Zgadza się. Lupus to naprawdę ciekawy element naszego wydziału. Ma dopiero trzydzieści lat, a już nosi tytuł profesora zwyczajnego, na który ja musiałem czekać prawie dwadzieścia lat…

— Tak, panie dziekanie, ale chodziło mi o coś innego. Pracuje u nas dopiero drugi rok, a już ma więcej wrogów niż przyjaciół i to nawet wśród pozostałych pracowników.

— To też fakt. Przejął chłopaczyna monopol. Licencjat z historii Śląska, magisterka z archeologii, doktorat ze starożytności, fakultet z łaciny, habilitacja ze średniowiecza, dodatkowe kwalifikacje z Rzeczpospolitej Szlacheckiej… Do tego jeszcze prawie sześćdziesiąt opublikowanych tytułów i obalenie kilku utrzymywanych przez pokolenia teorii… Jest u nas wpisany praktycznie do każdej katedry. Jedyna, do której nie ma dostępu do historia najnowsza. To ostatni bastion tego wydziału, który jeszcze potrafi się mu oprzeć.

— Ma trzydzieścikilka lat i pół alfabetu przed nazwiskiem, a do tego jeszcze wszystko zdziałał uczciwie. Żadnej łapówki, ani nic z tych rzeczy…

— Wiem. Jestem z niego dumny. Był jednym z moich studentów. Nigdy nie przypuszczałem, że tak szybko się wybije. A żeby było ciekawiej, to nigdy nie okazywał jakichś specjalnych ambicji. Był jednym z setek tych, którzy przychodzą i słuchają z zainteresowaniem wszelkich wykładów, a na ćwiczeniach udają powietrze.

— A teraz prowadzi wykłady i gnoi studentów na egzaminach. Ciekawe ilu dzisiaj obleje?

— Jest aż taki surowy?

— Słyszałem, że tak. Sam nigdy nie miałem okazji z nim dyskutować. Ten człowiek porusza się po wydziale szybciej niż powietrze, a jak już się zatrzyma to przewierca wszystkich tymi swoimi surowymi ślepiami. Aż mnie ciekawi jakim cudem Alicja wytrzymuje z takim wariatem.

— W imieniu męża dziękuję za komplement — zza pleców wykładowców odezwał się delikatny kobiecy głos.

— Pani doktor, miło mi panią widzieć — powitał kobietę dziekan.

— Mnie również. Przyszłam zobaczyć jak idzie Lupusowi i usłyszałam waszą rozmowę.

— Ty też mówisz do niego po przezwisku? — na twarzy dziekana pojawiło się zaskoczenie.

— Czasami — uśmiechnęła się i kontynuowała — Od razu wiedział, że tak na niego mówią studenci i pozostali pracownicy. Bystry zwierz z tego mojego męża.

— To prawda… a jak poszedł twój egzamin?

— Który, bo miałam dzisiaj dwa?

— W sumie to oba — dziekan uśmiechnął się serdecznie.

— Z greki trzech oblałam, a z łaciny zdali wszyscy.

— Gratuluję.

— Dzięki.

— Mam takie pytanie… jak to robisz, że u ciebie zdają prawie wszyscy, a u twojego męża prawie wszyscy odpadają? — zapytał naraz wykładowca.

— To proste, kto by się nie uczył wiedząc, że w trakcie egzaminu może sobie ze mną na luzie porozmawiać? — odpowiedziała z uśmiechem na ustach kobieta.

Wykładowca zmierzył jej ciało spojrzeniem.

— Masz w sumie rację, a jak z twoim mężem? — odpowiedział.

— A jego się studenci po prostu boją, co wprowadza trochę inną atmosferę i nie zawsze dzięki temu pamiętają, co mają powiedzieć.


W pokoju panował półmrok. Ciężkie, czarne zasłony zakrywały całe wychodzące na południe okna. Duchota jaka panowała w pomieszczeniu nie pozwalała większości studentów na należyte skupienie się. Pod jedną ze ścian stał na trzech nogach masywny drewniany stolik. Obrzeża blatu zdobiła jakaś inskrypcja. Na samym blacie natomiast stał pojemniczek z atramentem i żelazna stalówka w srebrnej oprawce, oraz kartka papieru czerpanego. Obok stoliczka stały dwa ozdobne, obite czarną skórą z czerwonymi zdobieniami fotele. Nad stolikiem był przytwierdzony do ściany srebrny świecznik, w którym płonęło leniwie pięć białych świec. Całą przeciwległą ścianę zajmował regał z książkami. Większość z nich była zbyt stara, by którykolwiek bibliotekarz, bądź księgarz wiedział o ich istnieniu. Na podłodze leżał gruby dywan ozdobiony jakimiś orientalnymi wzorami. Wszystkie ściany były obwieszone oprawionymi w masywne ramy obrazami, bądź kartkami z niezrozumiałymi dla zwykłych śmiertelników znakami i tekstami. Wszystko w pokoju sprawiało wrażenie tajemniczości i toporności, a przede wszystkim jakiejś grozy i mimo ładu w jakim się znajdowało, niepokoju. Przy stoliku siedział wysoki, trzydziestoletni mężczyzna. Był ubrany w czarny garnitur, czarną koszulę i zawiązany pod szyją w stylu windsoru, czarny, gładki krawat. Na nogach miał, błyszczące nawet przy nikłym blasku kilku świec, czarne półbuty. Jego surowe oczy wpatrywały się w drzwi, którymi lada moment miała wejść jego kolejna ofiara. Zaczesał krótkie ciemne włosy do tyłu, poprawił okulary i pogładził się po koziej bródce. Wiedział, że jest na tym wydziale monopolistą. Wykładał praktycznie wszystko, co tylko mu się podobało. Wiedział też, że żaden ze studentów ani współpracowników nie odważy mu się zaszkodzić, tym bardziej, że pomimo wielu nieporozumień, zawsze mogli liczyć na pomoc jego i jego żony. Drzwi otwarły się powoli. Do pokoju wszedł młodzieniec w zielonej koszuli rozpiętej pod szyją i stanął przy drzwiach. Chłopak wiedział, że u Lupusa lepiej poczekać na pozwolenie na zrobienie czegokolwiek. Profesor wskazał na stojący przed sobą fotel. Młodzieniec zajął miejsce i położył na stoliku indeks i kartę egzaminacyjną.

— Nazwisko — zażądał surowym głosem profesor.

— Jędrynek — odpowiedział niepewnie student.

Egzaminator zamoczył stalówkę w atramencie i naniósł na leżącą przed sobą kartkę, któryś z kolei numer i nazwisko studenta.

— Imię — zażądał ponownie profesor.

— Adam — student, myśląc, że wykładowca nie widzi, zaczął się rozglądać po pokoju.

— Miejsce zamieszkania.

— Bielsko.

Profesor wpisał na kartce pozyskane informacje i spojrzał na studenta. Błyskawicznie pochwycił jego wzrok. Młodzieniec z widocznym przerażeniem wpatrywał się w bezduszne, spoglądające na niego zza okularów ciemne źrenice.

— Po co tu przyszedłeś? — zapytał zniżając głos wykładowca.

— Przyszedłem… spróbować… eee… zdać… egzamin — wyjąkał student.

— Dobrze… wobec tego, oto pytanie — powiedział egzaminator wyjmując z kieszeni kopertę. Otworzył ją przy studencie i wyjął z niej zapisaną z jednej strony kartkę. Spojrzał na tekst i przeczytał go studentowi — Charakterystyka kultury gocko-gepidzkiej.

Twarz młodzieńca gwałtownie zbladła…


Łopata zagłębiła się w leśnym poszyciu. W ślad za nią poszło kilka kolejnych. Ziemia była odrzucana na jedną kupę. Kilku leśników kopało dół w miejscu, w którym rzekomo miała znajdować się jakaś pozostałość po wojnie. Po kilku minutach kopania, coś znajdującego się w ziemi błysnęło w przedzierających się przez korony drzew, dawno niewidzianych promieniach słońca. Jeden z leśników schylił się i przyjrzał znalezisku. Kawałek czegoś przypominającego zardzewiały nóż. Klęknął na ziemi i delikatnie odgarnął ręką ziemię. Pod palcami poczuł coś twardego. Z pomocą kilku kolegów odgarnęli ziemię. Ich oczom ukazała się poczerniała od długiego leżenia w ziemi czaszka…


— Zapierdolę sukinsyna — powiedział do czekających na niego kolegów student w zielonej koszuli. Jako, że nie miał kamizelki, wyraźnie było widać ciemną plamę potu znaczącą jego pierś.

— Było aż tak źle? — zapytała Kasia.

— Zapytał mnie o gotów.

— To dobrze. Przecież zawsze lubiłeś ten temat — wtrącił się chłopak w czerwonej koszuli.

— Tak, ale on też go lubi — odpowiedział Adam.

— To zmienia postać rzeczy…

— Kiedy poprawka? — zapytała ze smutkiem w głosie dziewczyna.

— Nie będzie poprawki… — odpowiedział chłopak.

— Co to oznacza?

— Dał mi tróję za to, że nie potrafiłem udowodnić istnienia centralnego ośrodka władzy, o którym niechcący wspomniałem w wypowiedzi.

— I tym się martwisz? Zaliczyliśmy! To jest piękne! Teraz trzy miesiące wakacji i obóz archeologiczny — ucieszył się chłopak w czerwonej koszuli.

— No a jak! Ale to nie zmienia faktu, że zajebie skurwiela przy pierwszej lepszej okazji — odpowiedział Adam.

— Na pana miejscu uważałbym czy nie ma w pobliżu wykładowcy, o którym pan mówi, panie Jędrynek — usłyszeli za sobą surowy głos Lupusa.

— Prze… przepraszam panie profesorze — wyjąkał blady jak papier student.

— Ja myślę. Życzę udanego obozu i miłych wakacji — odpowiedział mężczyzna i skierował się do schodów prowadzących na parter wydziału.


Przyjemne poranne powietrze dostawało się do pokoju przez otwarte okno sypialni na pierwszym piętrze jednorodzinnego domku. Spokojny wietrzyk delikatnie unosił cienką firankę. Satynowa kołdra leżała na ziemi u stóp łóżka. Trochę dalej spoczywała cieniutka koszulka nocna. Jej właścicielka leżała na łóżku przytulając się do swojego małżonka. W pokoju obok rozbrzmiewał puszczony z płyty operowy głos Tarji starającej się dowiedzieć, gdzie ktoś był poprzedniej nocy. Naraz na szafce stojącej przy łóżku zaczęła odzywać się czyjaś komórka. Mężczyzna podniósł bezwiednie rękę i po omacku odszukał telefon. Przysunął go do twarzy i nie otwierając oczu, ani nie podnosząc głowy z poduszki odebrał telefon.

— Taa…? — zapytał zaspany.

— Siemka Lupus, jak tam urlop?

— Czego? — nie starał się nawet na odrobinę grzeczności.

— Co? Rozrywkowa noc z Alicją? — zażartował głos

— w słuchawce — Mamy coś dla ciebie.

— O co chodzi? — mężczyzna nie miał zbytnio pojęcia dlaczego ktoś budzi go o świcie i to jeszcze w wakacje.

— Jesteśmy na tym obozie archeologicznym w Grzybnicy, tak jak to nam załatwiłeś. Liczyliśmy, że będzie spokój i smarki trochę przeorają ziemię, żeby nabrać wprawy, a tutaj zonk.

— Co się stało? — mężczyzna nie wykazał większego zainteresowania.

— Jeszcze zanim przyjechaliśmy, leśnicy znaleźli jakiś szkielet i kawałek metalu. Zostawili wszystko tak jak znaleźli, więc kazałem dzieciarni zabezpieczyć teren, a sami przyjrzeliśmy się temu znalezisku. Piotrek twierdzi, że to może być szkielet jakiegoś Gota. Stwierdziłem, że zadzwonię po specjalistę, bo może cię to zainteresować, tak więc jak co, to my czekamy na ciebie. Wszystko cały czas jest w wykopie tak jak to zastaliśmy.

— Dooobra… będę tam — powiedział zaspany Lupus i przerwał połączenie.

— Gdzie to się wybierasz? — Alicja już w pełni rozbudzona zapytała małżonka.

— Maciek dzwonił. Są na tym obozie i znaleźli jakiegoś Gota. Chcą, żebym go obejrzał.

— Ale chyba nie zamierzasz niszczyć mi i małemu przez to wakacji?

— Pojedziemy razem — powiedział, będąc już w pełni świadomym.

Spojrzał na żonę. Opierała się łokciu. Przejechał wzrokiem po jej zgrabnym ciele…


Słońce bez pośpiechu zachodziło za horyzont. Ptaki z radością wyśpiewywały swoje pieśni. Studenci kręcili się pomiędzy namiotami i oczekiwali na znak do rozpoczęcia badań. Dwójka opiekunów z niecierpliwością wyczekiwała na jakiś znak od Lupusa i wpajała w studentów wiadomość o oczekiwaniu na specjalistę. Na niewielki parking znajdujący się przed rezerwatem archeologicznym kamiennych kręgów wjechał nissan navarra ciągnąc za sobą tuman kurzu. Ciemnozielony metaliczny lakier błyszczał w promieniach zachodzącego słońca. Studenci podbiegli do płotków otaczających parking, by zobaczyć, kto jest obiecanym specjalistą. Adam stanął w pierwszym rzędzie. Był bardziej ciekawy od pozostałych, kto jest mistrzem w fascynującej go dziedzinie. Drzwi od strony kierowcy otwarły się. Z samochodu wyskoczył Lupus we własnej osobie. Tym razem jednak nie miał na sobie garnituru, w którym zawsze wiedzieli go studenci, a granatowe, postrzępione, sięgające kolan dżinsy, brązowe, skórzane sandały i czarną koszulkę bez rękawów. Na twarzy Adama zaskoczenie pomieszało się z przerażeniem. Dlaczego znowu on? Za Lupusem z samochodu wysiadła Alicja. Miała na sobie szary, obcisły top, postrzępione dżinsy kończące się wyżej niż w połowie uda i tenisówki. Rude, sięgające ramion włosy miała spięte w koński ogon. Sięgnęła jeszcze do samochodu i pomogła z niego wysiąść pięcioletniemu chłopcu. Syn Alicji i Lupusa nie był zaskoczony widokiem tylu ludzi w jednym miejscu. Niejednokrotnie przyjeżdżał z dziadkiem na koncerty swojej cioci, albo zajęcia prowadzone w muzeach przez rodziców. Chłopczyk stanął śmiało na ziemi. Był ubrany w jasne sandałki, krótkie dżinsowe ogrodniczki i granatową koszulkę w jasnoniebieskie paseczki. Rączkę zaciskał na łapce pluszowego misia, który był niewiele mniejszy od niego.

— Jesteście — dobrze zbudowany mężczyzna w siwej trykotce podbiegł z radością do przybyszy.

— Ano jesteśmy — odpowiedział Lupus witając się z dwójką wykładowców, po czym przeszedł od razu do rzeczy — To gdzie mamy delikwenta?

— Leży grzecznie w swoim dołku — odpowiedział uśmiechając się mężczyzna i przywitał się z Alicją i dzieckiem.

— To bardzo dobrze. Niech sobie tak poleży jeszcze do rana, a teraz wypadałoby zrobić jakieś ognisko… — powiedział Lupus rozglądając się po zielonych koronach wysokich drzew.

— A nie chcesz zobaczyć najpierw naszego nowego przyjaciela? — zagadnął Piotr.

— W sumie, to chętnie rzucę na niego okiem, ale zrobię to dopiero jutro z samego rana. Dzisiaj cały dzień spędziłem za kółkiem i nie chce mi się już myśleć jak nazwać naszego en en, a tym bardziej mały przez całą drogę marudził, że skoro zabrał tylko jedną zabawkę, to chce ognisko.

— Nie ma sprawy, skoro Grześ chce ognisko, to zaraz zrobimy ognisko — odpowiedział Piotr z uśmiechem na twarzy.

Natychmiast podszedł do kilku studentów i wysłał ich po jakieś suche gałęzie niezbędne do rozpalenia ognia. W tym samym czasie Maciek w towarzystwie innego studenta rozkładał namiot wyjęty z bagażnika samochodu Lupusa. Piotr zaczął oprowadzać Alicję i małego Grzesia po obozie, który założyli młodzi archeolodzy. Lupus odetchnął pełną piersią. Dawno nie był w takim spokojnym i nie skażonym miejscu. Rozejrzał się dokoła. Ruszył w kierunku jednego z kręgów, które znał jeszcze z czasów, kiedy chodził do liceum. Przysiadł przy jednym z kamieni i zamknął oczy. Wsłuchał się w delikatny szum lasu i radosny śpiew ptaków.


— Gdzie Lupus? — Maciek skierował swoje pytanie do Alicji wyjmującej z samochodu bluzę i czapkę z daszkiem dla małego.

— Nie wiem. Ostatnio widziałam go przy samochodzie, kiedy rozmawiał z Piotrem — odpowiedziała kobieta — A czemu go szukasz? Got zwiał ze swojego dołka?

— Jest zbyt dobrze pilnowany, żeby nam uciec — odpowiedział z uśmiechem Maciek — A szukam go, bo ognisko jest już gotowe. Zaraz będziemy rozpalać.

— Nie mam pojęcia, gdzie może być…

— Ja wiem gdzie jest tatuś — pochwalił się chłopiec siłując się z ubieraniem swojej czapeczki na głowę pluszaka.

— A skąd ty to niby wiesz mądralo? — zainteresowała się Alicja.

— Cezar mi powiedział — odpowiedział maluch

— z uśmiechem na twarzy.

— Cezar? — zagadnął Maciek.

— Jego miś — wyjaśniła kobieta.

— Mam iść po tatusia? — zapytał naraz chłopiec przytulając mocniej maskotkę.

— Dobrze. Zaprowadź wujka Maćka do taty — powiedziała Alicja przyglądając się z uśmiechem, jak mężczyzna bierze na ręce jej synka i jego pluszaka.

Kiedy odeszli w kierunku lasu, westchnęła z ulgą. Wiedziała, że mały zawsze umiał odnaleźć tatę. Nie wiedziała jak to robił, ale zawsze mu się udawało. Nawet kiedy był gdzieś po raz pierwszy, jak na przykład tutaj.


— Czemu nazwałeś misia Cezar? — Maciek zapytał niesionego na ręce malucha.

— Bo tatuś bardzo chwalił pana Cezara — odpowiedział z powagą chłopczyk.

— Ale z tego co wiem, to twój tatuś chwalił też innych panów. Na pewno mówił ci o Mieszku, Brutusie, Sulli, Hubalu, Hannibalu, Zawiszy, Czarnobrodym, Draculi…

— Mówił — na twarzy malucha malował się coraz większy uśmiech. Lubił tego wesołego człowieka, który zawsze był chętny do zabawy i w dodatku tak dobrze znał jego tatę.

— To czemu nie nazwałeś misia imieniem jednego z nich? — drążył Maciek. Dochodzili właśnie do najbardziej wysuniętego na zachód i ukrytego w lesie kręgu.

— Bo Sulla to mój lewek, a Dracula i Brutus to pieski — mały powiedział to takim tonem, jakby było to tak oczywiste jak to, że po dniu przychodzi noc.

— To gdzie jest twój tatuś? — zapytał mężczyzna, kiedy stanęli na środku kręgu.

— Tam — powiedział Grzesio wskazując rączką na stojący na wprost nich kamień.

Maciek spojrzał z niedowierzaniem na głaz. Czyżby maluch się wygłupiał? Postanowił to sprawdzić. Podszedł do kamienia i zajrzał za niego. Za głazem siedział na ziemi Lupus. Miał zamknięte oczy i coś sobie cicho nucił.

— Tatuś! — maluch krzyknął radośnie na widok ojca.

Lupus zerwał się z ziemi i spojrzał na stojącego przy kamieniu Maćka i swojego syna. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.


Kiedy usiedli na kłodach ułożonych wokół ogniska, Piotr kończył właśnie podkładać ogień pod stosik drewienek. Maluch przytulił misia i zaczął się wpatrywać w ogień. Niebo na wschodzie zaczęło już poważnie ciemnieć.

— To jak Lupus? Jakaś historyjka, a może piosenka? — zagadnął Piotr. Był już niejednokrotnie na wykopaliskach z tym człowiekiem i wiedział jak podchodzi do takich ognisk.

Lupus przerwał wpatrywanie się w ogień i spojrzał na swojego dawnego wykładowcę.

— Możemy najpierw coś opowiedzieć — zgodził się mężczyzna.

— To kto zacznie?

— Może Maciek? — zaproponował.

— Dobra, mogę zacząć — zgodził się Maciek, po czym dodał — Obowiązują jakieś specjalne zasady?

— W zasadzie to tylko prawidłowość zdarzeń, a poza tym to całkowita achronologia i pełen luz — odpowiedział Lupus, obejmując żonę.

— No to dobra — Maciek rozsiadł się wygodniej na kłodzie, poprawił okulary na nosie, spojrzał w kierunku jednej ze studentek i rozpoczął swoją opowieść.

Kanny

— Nie sądzisz, że rozkaz senatu jest ostatnim, jaki udało nam się usłyszeć?

— Nie przesadzaj. Przecież powierzyli nam potężną armię i nawet pobłogosławili nam bogowie, więc czego mamy się obawiać?

— Pamiętaj, że Longus nad Trebią i Flaminiusz nad Jeziorem Trazymeńskim też mieli silne armie i błogosławieństwo — w głosie mężczyzny pojawiły się początki paniki.

— Uspokój się Warronie. Im brakowało umiejętności i poparcia senatu, a my mamy i jedno i drugie. W dodatku oni dali się zaskoczyć temu barbarzyńcy, a my staniemy z nim do walnej bitwy, gdzie nie będzie miał szans.

— Cieszę się Paulusie, że starasz się podnieść mnie na duchu.

— Nie staram, tylko stwierdzam fakty. Jest nas tak wielu, że zmiażdżymy ich przy pierwszym uderzeniu, jazdę poślemy w ślad za zbiegami, a sami wrócimy bezpiecznie do Rzymu i odbędziemy triumf.

— Chciałbym, żeby tak było…


Pięćdziesięciotysięczna armia złożona z Numidyjczyków, Kartagińczyków, galijskich Celtów i przedstawicieli różnych plemion iberyjskich i afrykańskich rozbiła się obozem nad rzeką Aufidus niedaleko miasta Kanny. Żołnierze zdążyli się już wystarczająco poznać, by nie przejmować się różnicami kulturowymi.

— Panie — jeden z czarnoskórych żołnierzy stanął u wejścia do namiotu wodza — Przynoszę wieści.

— Wejdź — odpowiedział wódz, pozwalając wojownikowi wejść do swego namiotu.

— Rzymianie rozbili swój obóz niedaleko nas, po tej samej stronie rzeki.

— Wszystko zgodnie z planem… — wyszeptał wódz — Idź po dowódców — rozkazał.

Kiedy żołnierz wyszedł, wódz usiadł na drewnianym krześle wyściełanym czerwonym płótnem, które przywiózł ze sobą jego ojciec z odległej Kartaginy. Pogrążył się w myślach. Był trzydziestoletnim, barczystym mężczyzną, o ciemnych włosach, w których już coraz gęściej ścielił się biały włos. Opalona twarz poznaczona licznymi zmarszczkami i bliznami jasno dawała do zrozumienia, że ma się przed sobą doświadczonego i zaprawionego w bojach człowieka. Zamglone lewe oko, które straciło swoją możliwość widzenia po przeprawie przez bagna wpatrywało się nieruchomo w jeden punkt. Nie reagowało już na żaden bodziec. Rozmyślania wodza przerwało wejście do namiotu trójki dowódców. Jednym z wodzów był Spartanin o imieniu Sosylos. Odbył przy boku Hannibala już niejedną walkę i był pewien, że i tym razem odniosą zwycięstwo. Drugim wodzem był Kartagińczyk Hazdrubal, przywódca kawalerii. Trzecim z dowódców był jeden z wodzów galijskich plemion.

— Rzymianie stanęli niedaleko nas — rozpoczął Hannibal.

— Zaatakujemy ich obóz? — zapytał Celt.

— Wiem, że Twoi ludzie są w stanie zdobyć rzymski obóz, jednak nie mamy na to tyle czasu i tylu ludzi. wolę wytoczyć im otwartą bitwę na równinie po drugiej stronie rzeki — odpowiedział Hannibal.

— Stawią się, czy będą nas nachodzić z ukrycia jak Fabiusz? — zainteresował się Sosylos.

— Staną do otwartej walki.

— Skąd ta pewność? — grek zaczął otwarcie okazywać swoje zainteresowanie.

— Nie po to przebyli tak długą drogę, żeby teraz nękać nas drobnymi wypadami. Tym bardziej, ze przywiedli całkiem słuszną armię.

— Więc co zamierzamy uczynić? — zagadnął Hazdrubal.

— Jeśli chodzi o walkę, to chcę rozstawić całą piechotę w jednej linii, przy czym centrum zajmą Iberyjczycy i Galowie, a skrzydła piechurzy z Afryki. Uformujecie łuk, tak by wypukła część znajdowała się jak najbliżej Rzymian. Kiedy zaatakują, centrum zacznie się cofać wciągając do powstającego kotła. W tym samym czasie jazda zniszczy kawalerię wroga i zamknie kocioł od tyłu. To będzie znak do uderzenia ze wszystkich stron.

— Plan zaskakujący, ale wątpię, żeby się powiódł — wyraził opinię Spartanin.

— A to dlaczego?

— Nigdy nie udało się jeszcze niewielkiej armii zamknąć większej w kotle.

— A wam się kiedyś udało powstrzymać Persów pod Termopilami, a było was mniej niż liczy moja jazda.

— Zrobimy jak uważasz Hannibalu, ale wątpię, by to się udało — uciął grek.

— To dobrze, że doszliśmy do wspólnego wniosku. Hazdrubalu, przygotuj poselstwo.


W zbudowanym z drewna obozie rzymskim stanowiącym prawdziwą fortecę, żołnierze przygotowywali się do udania się na spoczynek. Szesnaście legionów ukrywało się w tej drewnianej twierdzy chronionej palisadą, fosą i dodatkowym wałem ziemnym. Konsulowie zajmujący budynek postawiony w centrum obozu, rozmyślali nad sprowokowaniem Hannibala do walki. Atak na jego obóz nie wchodził w rachubę, a wypowiedzenie mu bitwy w lesie było czystą głupotą. W tym samym czasie ich spokój zakłócił jeden z trybunów, pełniący obecnie funkcję kapitana straży. Przyniósł wiadomość o poselstwie. Konsulowie wyszli do głównej bramy, przed którą czekała trójka mężczyzn: Celt, Kartagińczyk i Numidyjczyk. Żołnierze pokłonili się z szacunkiem rzymskim wodzom, po czym Celt zabrał głos:

— Na rozkaz naszego wielkiego wodza, przychodzimy z pytaniem o bitwę.

— Chcecie nas wyzwać? — zagadnął Paulus.

— Chyba nie po to przebyliście pół Italii, by teraz osiąść w obozie, który wraz z moimi braćmi mogę dobyć w ciągu jednej nocy — odpowiedział Celt.

— Czy to ma być zapowiedź? — na twarzy Paulusa pojawił się gniew.

— Niestety nie. Mój wódz zabronił mi dobywania waszego obozu z obawy o brak szans ucieczki dla waszej armii. W zamian za to proponuje wam starcie na równinie znajdującej się po drugiej stronie rzeki.

— Kiedy? — Paulus zniżył głos.

— Kiedy tylko odważycie się stanąć przeciwko nam — dalej prowokował Celt.

— Jutro! — wściekłość gotująca się w Paulusie znalazła wreszcie ujście.

— Zgoda. Teraz pójdę do mojego wodza i przekażę mu tę radosną nowinę — odpowiedział Celt, po czym cała trójka posłów ukłoniła się konsulom i znikła w lesie.


Dzień drugiego sierpnia pięćset trzydziestego siódmego roku od założenia Rzymu zastał obie wrogie armie przy przeprawie przez rzekę. Jeszcze trochę i staną naprzeciw siebie.


Słońce wzniosło się lekko nad horyzont. To był dobry moment na rozpoczęcie bitwy. Hannibal zasiadał na karku swojego słonia, jedynego, który przetrwał przejście przez Alpy i obserwował z pewnej odległości ustawienie swoich wojsk i przygotowywanie się rzymian do rozpoczęcia walki. W centrum półksiężyca stanęło ramię w ramię dwadzieścia osiem tysięcy zakutych w kolczugi i uzbrojonych w okrągłe drewniane tarcze, włócznie i obosieczne krótkie miecze Galów i Iberów. Na skrzydłach wedle założenia stanęli Kartagińczycy i Libijczycy zakuci we wzorowane na greckich pancerzach i z szerokimi drewnianymi tarczami, za którymi mogli się w całości schować. Dłonie zaciskali na przejętych od Celtów długich obosiecznych mieczach. Prawe skrzydło obok ciężkich piechurów zajęła czterotysięczna numidyjska konnica ubrana w grube kaftany i uzbrojona w małe drewniane tarcze i długie przystosowane bardziej do kłucia niż do cięcia miecze. Drugą stronę formacji wzmacniała ciężka kawaleria galijsko-iberyjska uzbrojona tak jak piechota w ciężkie greckie pancerze, duże tarcze i długie miecze. Wszystko było gotowe do rozpoczęcia walki.


Warron z niepokojem obserwował jak jego towarzysz rozstawia wojska w wykorzystywanym od stuleci szyku. W pierwszej linii stanęli młodzi, niedoświadczeni żołnierze w wieku około dwudziestu lat. Wszyscy byli ubrani w lekkie kolczugi, brązowe hełmy ozdobione końskimi ogonami i trzymali w dłoniach wielkie, prostokątne, drewniane tarcze, które były w stanie ukryć za sobą całą ich postać. Jako broń mieli przytroczony do prawego boku krótki miecz o tępych krawędziach, służący jedynie do pchnięć, szeroki sztylet i dwa różnej długości oszczepy. Ustawili się w swoich manipułach pozostawiając między nimi wystarczająco duże przerwy by mogli przez nie przejść żołnierze drugiej linii. Drugą linię stanowili mężczyźni w wieku około trzydziestu lat, którzy odbyli już kilka walk i mieli mniejsze, bądź większe doświadczenie bitewne. Ich obronę stanowiły kolczugi ubrane na czerwone tuniki, brązowe hełmy ozdobione końskim włosiem, wielkie drewniane tarcze i żelazne nagolenniki. Jako broń posiadali dwa różnej długości oszczepy i gladiusa. Principes ustawili się w pewnej odległości za przerwami pozostawionymi przez hastati. Byli gotowi do wejścia między manipuły hastatów i zmiażdżenia zmęczonego wstępną walką przeciwnika. Na samym końcu ustawili się triarzy. Ci doświadczeni wojownicy w wieku prawie czterdziestu lat, poznaczeni licznymi bliznami i zakuci w kolczugi z podwójnego splotu łańcuszka, żelazne nagolenice, rzemienne sandały podbite żelaznymi guzkami i żelazne hełmy, trzymali w rękach scutum wzmacniane żelaznymi umbami i takimi samymi okuciami biegnącymi wzdłuż krawędzi. Przy prawym boku posiadali jak pozostali żołnierze gladiusy, a w prawych dłoniach trzymali trzymetrowe prawie czterometrowe włócznie. Z nieukrywaną arogancją obserwowali zniecierpliwienie młodszych towarzyszy. Jak zwykle, liczyli na to, że dwie pierwsze linie rozwiążą całą bitwę zwalniając ich od udziału w walce. Uwagę Warrona zwróciło ustawienie konnicy po obu skrzydłach formacji. Na prawej flance stanęli rzymscy kawalerzyści w kolczugach i z pilami w rękach, na prawej natomiast konnica italskich sprzymierzeńców. Uzbrojenie sprzymierzonych budziło zazdrość w oczach rzymskiej kawalerii. Ciężkie celtyckie kolczugi, duże drewniane tarcze i ciężkie obosieczne miecze. Przed hastatów wybiegła w nieładzie lekka piechota. Ustawili się w jednej linii i przygotowali się do miotania pilami. Oczekiwali na rozkaz.


Hannibal spojrzał z grzbietu słonia na swoje gotowe do bitwy oddziały. Wydał rozkaz. Najbardziej wysunięci w stronę welitów żołnierze odłożyli tarcze i włócznie i dobyli proc i łuków. Rozpoczęli ostrzał. Znaczna część rzymskich wojowników padła martwa po pierwszym ataku.


Warron spojrzał z niepokojem na stojącego z jazdą na lewej flance Paulusa. Wszystko wskazywało na to, że nie zamierza wydać żadnego rozkazu. Terencjusz zrównał się z hastatami;

— Pila iace! — krzyknął przydzielony welitom trybun.

Warron odetchnął z ulgą widząc jak setki krótkich oszczepów przecinają powietrze i uderzają w najbardziej wysunięte oddziały Galów i Iberów. Szerokie groty oszczepów przebiły pierwszych żołnierzy i nie tracąc jeszcze impetu zatopiły się w drugiej linii barbarzyńców.


Hannibal bez mrugnięcia przyglądał się pierwszym utraconym wojownikom. Wiedział, że każde zwycięstwo jest okupione ofiarami, niektóre nawet licznymi. Żadne z dowódców jego oddziałów nawet nie spojrzał w jego stronę. Trwali dumnie na swoich pozycjach i wyczekiwali na rozkaz, który pozwoli im zewrzeć się w śmiertelnej bitwie z lateńskimi przeciwnikami.


— Redi! — trybun wydał kolejny rozkaz.

Oddziały welitów postąpiły kilka kroków w przód, idąc pod lecące w ich stronę pociski Kartagińczyków.

— Pila iace! — jeszcze jeden rozkaz wzywający do ataku.

Żołnierze wznieśli dłuższe pila i wyrzucili je w stronę wrogów.


Kilka setek sprzymierzonych z Kartaginą wojowników padło od uderzenia ciężkich oszczepów. Hannibal patrząc z odległości na krwawy początek walki, znał dobrze kolejny ruch Rzymian. Mimo to oczekiwał na dalszy rozwój wypadków wstrzymując atak konnicy.


— Langia ambas partes! Recedite! — trybun wydał kolejną serię rozkazów.

Welici wycofali się posłusznie za linię hastatów. W tym samym czasie trybun sprawujący pieczę nad pierwszą linią legionów, wystąpił przed manipuły i rozpoczął wydawać rozkazy:

— Hastati! Ad aciem! Move!

Hastaci posłusznie złączyli się w jedną linię likwidując przerwy pomiędzy manipułami i ruszyli w kierunku barbarzyńców. Kiedy dotarli do miejsca, z którego welici wyrzucili drugi oszczep, trybun ponownie wydał rozkaz:

— State! Iunge! Pila iace!

Krótsze pila wzniosły się w powietrze i poszybowały w kierunku kartagińskich oddziałów. Kiedy zniżały swój lot, padły kolejne rozkazy:

— Pila iace! Gladium stringe! Parati porro! Porro!

Legioniści posłusznie wznieśli tarcze na wysokość zapewniającą im ochronę tułowi, wystawili gladiusy przez powstałe między tarczami przerwy i szybkim krokiem ruszyli do ataku. W tym samym czasie stanowiący centrum kartagińskiego szyku Celtowie i Iberowie, odłożyli łuki i proce, podnieśli włócznie i tarcze i przygotowali się na przyjęcie ataku. Rzymianie murem uderzyli w centrum wrogiej formacji siejąc zniszczenie. Galijski dowódca wydał krótki rozkaz nakazujący wycofywanie się. Centralna część formacji rozpoczęła marsz w tył.

— Impellate! — ryknął trybun hastatów widząc jak Galowie i Iberowie zaczynają się wycofywać pod naporem jego wojsk.


Plan Hannibala zaczął się sprawdzać. Pierwsza linia rzymskiej armii dała zaciągnąć się w pułapkę. Dał znak Hazdrubalowi i Sosylosowi. Rozmieszczona po obu stronach formacji kawaleria ruszyła do ataku. Jezdni z impetem uderzyli w niegotowych do obrony rzymskich kawalerzystów, roznosząc ich praktycznie przy pierwszym uderzeniu.


— Principi! Dirige frontem! Ad aciem! Porro! — trybun principsów wydał rozkazy swojej formacji.

Żołnierze przygotowali pila i ruszyli do boju, by wspomóc wdzierających się w centralną część wrogiej formacji pierwszą linię. W tym samym czasie stanowiący skrzydła kartagińskiej armii piechurzy rozpoczęli marsz do przodu, otaczając oba szeregi wrogiej armii. Rozbita jazda Warrona i Paulusa zaczęła uciekać z pola bitwy. Spartanin i Kartagińczyk wstrzymali swoich kawalerzystów, którzy już szykowali się do pościgu za rzymianami. Zaskoczeni jeźdźcy spojrzeli na swoich dowódców dobywających mieczy.

— Na triarów! — ryknął naraz Sosylos.

Teraz konnica zrozumiała zakaz pościgu. Hannibal chciał zamknąć rzymian w kotle. Jazda uderzyła w plecy niespodziewających się zdradzieckiego ataku triarów. Zaskoczeni żołnierze trzeciej linii bez rozkazu ruszyli do swoich towarzyszy spodziewając się przy ich pomocy uciec żądnej krwi barbarzyńskiej konnicy. Kiedy znaleźli się wśród towarzyszy, zrozumieli jaki plan miał Hannibal. Byli otoczeni.

— Ordenum servate! — ryknął jeden z trybunów.

Zbici w bezładną kupę żołnierze nie mieli możliwości się bronić. Triarzy trzymający jeszcze długie hasty nie byli w stanie nimi operować, a stojący bliżej wroga hastaci i principi nie potrafili trafić gladiusami w dobrze chronione ciała wrogów.

— Rżnij! — ryknął do swoich żołnierzy Hazdrubal.

Mimo wszystko, rozkaz ten był zbędny. Kartagińska armia doskonale wiedziała, że nie może pozostawić przy życiu żadnego z wrogich żołnierzy.


Gdy słońce było już wysoko na horyzoncie, a wzburzony przez walczących kurz opadł, oczom Hannibala ukazało się pięćdziesiąt dziewięć i pół tysiąca rzymskich trupów zalegających równinę w miejscu, w które zbili ich Kartagińczycy. Straty w jego wojskach były niczym w porównaniu ze śmiercią tylu doświadczonych rzymskich żołnierzy i dowódców. Ze swojej pięćdziesięciotysięcznej armii utracił niecałe siedem tysięcy zbrojnych, głównie tych, którzy stanowili centrum formacji.


Świt zastał Lupusa stojącego nad wykopem skrywającym szczątki pradawnego człowieka. Mężczyzna już zdążył odrzucić na bok brezent, którym był zabezpieczony wykop i stał teraz nad dołem przyglądając się wystającej z ziemi czaszce i lewemu obojczykowi, na którym można było dostrzec metalowy przedmiot. Profesor wszystko dokładnie rozrysowywał i notował w swoim grubym notesie. Cały wykop i powierzchni metra kwadratowego był już naniesiony na gładkie kartki notesu Lupusa. Mężczyzna zamknął notes i przyklęknął przy wykopie. Odpiął od szerokiego pasa saperkę, a z jednej z kieszeni bojówek wyjął pędzelek i małą szpachelkę. Zaczął oczyszczać czaszkę i jej okolice. W tym samym czasie usłyszał za sobą czyjeś kroki. Wyprostował się i spojrzał za siebie. Zbliżał się do niego Jędrynek z dwojgiem swoich stałych towarzyszy.

— Co państwa sprowadza w tę stronę? — zaczął od razu Lupus.

— Dzień dobry panie profesorze — przywitał nauczyciela Adam — Przyszliśmy panu pomóc.

— Macie jakiś osprzęt? — zapytał Lupus wracając do oczyszczania czaszki.

— Ano mamy — Adam uśmiechnął się sam do siebie odpinając od paska sakwę z przyrządami pomocnymi przy wykopach.

— To bardzo dobrze. Zapraszam w takim razie tu do wykopu.

Trójka studentów przyklęknęła nad wykopem obok swojego nauczyciela.

— Mariusz — Lupus zwrócił się do studenta, który przyszedł z Adamem — weź saperkę i zrób podobny wykop jakieś dwa metry w prawo. Musimy mieć pewność co do istnienia lub nieistnienia innych szkieletów.

— Tak jest — odpowiedział z uśmiechem student i zaczął kopać w wyznaczonym miejscu.

— Kaśka, weź mój notes i zacznij rysować i opatrywać komentarzami wszystko, co wyłoni się z ziemi i wszystko, co stwierdzimy.

Dziewczyna otwarła notes i zaczęła szkicować na prowizorycznej mapie sporządzonej wcześniej przez Lupusa miejsce powstawania drugiego wykopu.

— Adam, bierz zabawki i zajmij się oczyszczaniem czaszki — wydał ostatnie polecenie profesor i przesunął się z narzędziami na obojczyk i leżący na nim metalowy przedmiot.

Po kilku minutach spod cienkiej warstwy ziemi, którą zdejmował Lupus, wyłoniły się przybrudzone kości i żelazna szpila do spinania odzieży.

— Profesorze, nic tutaj nie ma — stwierdził Mariusz odkładając saperkę i uważnie oglądając powstały wykop.

— To dobrze. Teraz przesuń się o trzy metry w kierunku nóg mojego trupa i tam umieść trzeci niewielki wykop — odpowiedział Lupus.

Student wziął saperkę i zaczął kopać kolejny dołek.


Była już dziesiąta. Obóz zaczął budzić się do życia. Od jego strony zaczęły dochodzić dźwięki obwieszczające czyjeś przybycie. Obok zielonego nissana należącego do Lupusa i jego żony, zaparkował czarny lexus, srebrna policyjna honda i biały van opatrzony logiem telewizji polskiej. Piotr wysunął zaspaną twarz z namiotu w celu sprawdzenia, kto przyjechał. Do samochodów podchodził już Maciek wkładając siwą koszulkę z krótkim rękawem i spinająca gumką włosy Alicja. Studenci podchodzili zaciekawieni do płotków otaczających parking.


— Tatusiu! Tatusiu! — Grzesio biegł w stronę wykopu ściskając pod pachą misia.

Lupus wstał znad wykopu zostawiając przy szczątkach swoje narzędzia.

— Co się stało śpiochu? — zapytał z uśmiechem Lupus biorąc malucha na ręce.

— Przyjechały jakieś auta — powiedział chłopczyk wskazując rączką na parking.

— A powiesz mi kto przyjechał? — zapytał mężczyzna biorąc malca na ręce i ruszając z nim w stronę parkingu.

— Nie wiem — powiedział maluch — Ale mamusia powiedziała, że to ci bandyci — dopowiedział.

— Telewizja… — warknął Lupus — Pilnujcie wykopu! — rozkazał trójce studentów i przyspieszył.


W połowie drogi natknął się na zmierzającego w jego stronę Piotra.

— Przyjechali tutejsi z siłą i telewizją — powiedział od razu Piotr.

— Jeszcze ich tutaj brakowało… — w głosie Lupusa można było wyczuć złość — Czego chcą?

— Nie wiem. Alicja i Maciek gadają z nimi i starają się zatrzymać ich przy autach.


Wchodząc na parking Lupus bez problemów rozpoznał postać wojewody zachodniopomorskiego i profesora archeologii tutejszego uniwersytetu.

— Co panów tutaj sprowadza? — zapytał bez ogródek, nie siląc się nawet na uczynienie głosu miłym.

— Doszły nas słuchy, że odkryliście szkielet na naszej ziemi — odpowiedział profesor archeologii.

— Drogi panie Kostrzewski — Lupus zwrócił się bezpośrednio do archeologa — Jeśli chce się pan o coś wadzić, to niech pan pozna kolej rzeczy. Po pierwsze, to znaleźli go tutejsi leśnicy, a po drugie to my go tylko wydobywamy i badamy.

— Jakim prawem go wydobywacie? Skoro leży na naszym terenie to my mamy wyłączne prawo na wydobywanie wszystkiego — odpowiedział oburzony archeolog.

— Niech pan nie gada głupot — Lupus był w pełni spokojny, co zaczęło wyprowadzać kołobrzeskiego –profesora z równowagi — Sam pan podpisał dokumenty pozwalające nam na prowadzenie badań w Rezerwacie Kamiennych Kręgów w Grzybnicy, więc dał nam pan tym samym prawo do wydobycia wszystkiego co tutaj znajdziemy.

— Czy mogę prosić o dokument? — wtrącił jeden ze stojących za kołobrzeskich profesorem policjantów.

Lupus sięgnął do jednej z kieszeni bojówek i wyjął z niej brązowy, wojskowy mapownik, który jeszcze na studiach kupił za pośrednictwem jednego z internetowych serwisów aukcyjnych i podał go policjantowi. Funkcjonariusz otwarł mapownik i przyjrzał się trzymanemu w nim dokumentowi z pieczątką Uniwersytetu Kołobrzeskiego i podpisami kołobrzeskiego konserwatora zabytków, rektora uniwersytetu, prezydenta miasta i samego profesora Kostrzewskiego.

— Dziękuję — odpowiedział policjant oddając Lupusowi mapownik — Wszystko odbywa się zgodnie z prawem, więc nie jesteśmy już tutaj potrzebni — policjanci zasalutowali, wsiedli do radiowozu i ruszyli z parkingu.

— Widzisz Kostrzewski — odezwał się z ironią w głosie Lupus — Jeśli chcesz udowodnić całej Polsce, że Ślązacy potrafią o siebie zadbać i zrobić wszystko jak należy to możesz dalej robić mi taką reklamę.

— Przynajmniej mój mąż jest obecnie znany we wszystkich kręgach i w całej Europie, a nie jak ty Romuś — Alicja dopiekła kołobrzeskiemu profesorowi.

— Tak, tatusia wszyscy znają — wtrącił swoje Grześ.

Kostrzewski spojrzał z gniewem na stojącą przed nim już czwórkę śląskich historyków, obrócił się na pięcie miotając serię przekleństw i wsiadł do samochodu. Zaraz za nim do lexusa wsiadł wojewoda. Czarna limuzyna ruszyła z parkingu wzniecając za sobą tuman kurzu.

— Żegnajcie! Będę za wami tęsknił! — zawołał ze śmiechem za odjeżdżającymi Lupus, po czym obrócił się w stronę kręgów.

— A oni? — Piotr wyszeptał do profesora.

Lupus spojrzał za siebie. Został jeszcze van telewizji. Obok pojazdu już czekała jakaś wysoka brunetka z kręconymi włosami, ubrana w długie, obcisłe dżinsy, trampki i piaskową, przylegającą do ciała bluzeczkę. Towarzyszył jej uśmiechnięty grubas trzymający w rękach kamerę.

— Lupus, masz żonę — Alicja syknęła do ucha mężowi, który przypatrywał się dziennikarce.

— Ano faktycznie — odpowiedział z udawanym zaskoczeniem mężczyzna, obracając się z powrotem twarzą do żony — Maciek, jest twoja — wydał rozporządzenie i ruszył w kierunku pozostawionego pod opieką studentów szkieletu.


— Cześć mała — Maciek podszedł do rozglądającej się po okolicy dziennikarki — W czymś ci pomóc? Może oprowadzić po lesie?

— Na spacer się skuszę, ale może trochę później — odpowiedziała z uśmiechem dziennikarka, spoglądając w oczy archeologowi — Najpierw chciałabym przeprowadzić wywiad z osobą, która tutaj dowodzi.

— No to dobrze trafiłaś — na twarzy Maćka pojawił się szeroki uśmiech — Doktor archeologii, główny opiekun obozu naukowego Grzybnica 2018.

— To pan?

— Oczywiście.

— Ale ta rozmowa, tu przed chwilą… — dziennikarka zaczęła się gubić w tym, co przed chwilą się wydarzyło obok niej.

— Spokojnie, to tylko Lupus. On zawsze coś namiesza.

— Ale miał dokumenty, więc to chyba on tutaj dowodzi?

— Nie tym razem — uśmiech nie znikał z twarzy doktora — On tylko załatwił wszystkie papierki, żebyśmy mogli tutaj trochę pokopać i to wszystko. A to co się przed chwilą wydarzyło to taki drobny epizod, które zdarzają się co chwilę. Starzy profesorowie są strasznie zawistni, że Lupus w wieku trzydziestu lat otrzymał tytuł profesora zwyczajnego, jest konsultantem filmów historycznych, gier komputerowych, wydał prawie sto książek i jest typowany przez PTH na wszystkie zagraniczne konwencje. To wszystko.

— Więc to była tylko oznaka zawiści?

— Tak. Akurat z tym dziadkiem to zawsze się tak śmiesznie powadzą i tyle. Najlepiej jest z kolesiem ze średniowiecza z Jagiellonki. Tamten koleś ma czterdzieści ileś i cały czas się rzuca, że Lupus kradnie mu możliwości pracy na Wawelu i Okole.

— I też się tylko kłócą?

— Nie, ostatnio tamten dostał w pysk od Lupusa, za to, że obraził nasz uniwerek. A tak de facto, to skąd pani umie po naszemu?

— Bo ja jestem z Gliwic.


Lupus przyklęknął nad częściowo oczyszczonym szkieletem. Podczas jego nieobecności studenci wytrwale pracowali. Wziął pędzelek i dłutko i przystąpił do dalszego odkrywania żeber zmarłego.


— Jak zdrowie Lupusa? — Piotr zapytał Alicję, z którą spacerowali po zachodnim kręgu.

— Ostatnio nie najlepiej. Serce daje mu mocno w kość. To wiesz, że przez ferie wylądował w szpitalu z zawałem?

— Miał zawał? Wiem tylko tyle co powiedział mi Maciek, że jest w szpitalu.

— Więc Maciek też nie wiedział o zawale… Lupus taki już jest. Nic nikomu nie powie, żeby nikogo nie martwić. Nawet Grzesio dowiedział się o zawale dopiero po jego powrocie ze szpitala.

— A jego rodzice?

— Dałam im znać zaraz po tym, jak go zabrała karetka…

— Gdzie leżał?

— U nas w mieście. Nie chciał jechać do kliniki…

— A poza sercem, to jak z nim? Pamiętam, że miał problemy jeszcze z płucami…

— O płuca to sam nie dba. Zdarza mu się zapalić, do tego jeszcze spędza dużo czasu w zadymionych i zakurzonych pomieszczeniach, a potem kaszle jak głupi…

— To nie ma z nim zbyt dobrze…

— Wiem, do tego jeszcze ostatnio dokuczają mu kości i oczy, ale nie był z tym jeszcze u lekarza i przypuszczam, że przed Wszystkimi Świętymi nie pójdzie…

— A mały co? Nie powie mu, żeby poszedł? Przecież ma na niego wpływ.

— No ma, ale nic nie powie, bo po co? Lupus spędza z nim ostatnio tyle czasu, że mały nie wie co ma zrobić ze szczęścia.

— A jego rodzice? Nie potrafią mu wyperswadować, żeby poszedł na badania?

— Idzie w ślady swojego ojca, on też nie chodzi do lekarza, dopóki nie musi…

— A twoja teściowa? Może ona jakoś na niego wpłynie.

— Między innymi ze względu na nią Lupus nie chce iść do lekarza, żeby jej nie martwić.


— Jak wam się podobało opowiadanie Maćka przy ognisku? — Lupus zapytał pomagających mu przy szkielecie studentów.

— Trzeba przyznać, że było ciekawe — odpowiedziała Kasia — To takie rozwinięcie wykładu, który mieliśmy z dziekanem.

— Zwróciliście uwagę na coś szczególnego?

— Czy chodzi panu o to zamknięcie rzymian w kotle? — odpowiedział pytaniem Mariusz.

— Właśnie to miałem na myśli — potwierdził profesor — Nie sądzicie, że to zaskakujące, że tak małej armii jaka dysponował Hannibal udało się zamknąć w kotle taką bandę luda jaką byli rzymianie?

— No, jest to trochę zaskakujące…

— Zgadza się. To teraz ja wam opowiem pewną historyjkę o innej klęsce rzymian…

Carrhae

— Ad testudiem! — krzyk głównego dowódcy rzymskiej armii z trudem przedarł się przez ogłuszające dudnienie tarabanów i końskich kopyt, oraz krzyki zarzynanych żołnierzy.

Legioniści z trudem zaczęli tworzyć tak dobrze znaną i sprawdzoną formację. Dwadzieścia tysięcy żołnierzy zbiło się w zwartą gromadę i zasłoniło wielkimi tarczami przed ostrzałem prowadzonym przez wroga. Barbarzyńscy sprzymierzeńcy rzymskiej armii zaczęli uciekać w popłochu przed jeżdżącymi w koło perskimi konnymi łucznikami. Perscy kawalerzyści z niezwykłą szybkością wypuszczali jedną strzałę za drugą. Grad strzał sypał się ze wszystkich stron jednocześnie. Dziesięć tysięcy Persów rozdzielonych na mniejsze grupy zataczało niewielkie kręgi wokół olbrzymiego żółwia uformowanego przez rzymskich żołnierzy. Wypuszczane z doskonałych łuków strzały bez najmniejszego problemu przebijały drewniane tarcze i żelazne pancerze legionistów, cały czas zmuszając ich do coraz ciaśniejszego zbijania się w niezdolną do obrony gromadę. Jeszcze kilka chwil temu wszystko wyglądało tak dobrze… Partyjska jazda ruszyła do walki i gdyby nie jej szybki zwrot i wyprowadzenie do pierwszego starcia perskich łuczników, rzymskie legiony już zwycięsko kończyłyby bitwę.

— Publiuszu! — główny dowódca zwrócił się do jednego z towarzyszących mu jeźdźców.

— Tak ojcze? — odpowiedział kawalerzysta.

— Bierz swoich jeźdźców, resztę łuczników, kilka kohort i ruszaj na nich. Nie możemy dopuścić do ich zwycięstwa!

Młody dowódca skinął głową na znak zrozumienia i odjechał w kierunku stojącego na uboczu tysiąca barbarzyńskich jeźdźców sprowadzonych z Galii i ukrywających się wśród nich numidyjskich łuczników, którzy uciekli z pola walki przed perską konnicą.

— Żołnierze! Stańcie do walki za Republikę! Pokażcie wrogom na co was stać! — wykrzyczał do żołnierzy Publiusz, po czym wyrwał z przytwierdzonej do prawego boku pochwy gladiusa i wymierzył go w kierunku Persów.

Galowie zrozumieli znak. Pochwycili wbite w ziemie włócznię i rozpoczęli szarżę. W ślad za nimi ruszyli numidyjczycy, już w biegu zakładając strzały na cięciwy. Publiusz przejeżdżając obok tyłów żółwia, krzyknął na jednego z trybunów ukrywających się za tarczą i wskazał mu mieczem perską konnicę. Trybun natychmiast wydał odpowiednie rozkazy. Osiem kohort odłączyło się od tyłu formacji i tworząc mniejszego żółwia ruszyło w ślad za galami i łucznikami.


— Czekajcie, aż się zbliżą — olbrzymi mężczyzna zakuty w ciężką żelazną zbroję powiedział do czekających za nim jeźdźców, odzianych podobnie w żelazne, ciężkie pancerze.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 33.96