E-book
22.05
drukowana A5
52.7
drukowana A5
Kolorowa
73.07
Geny mamy po babci

Bezpłatny fragment - Geny mamy po babci

Edukacyjna powieść dialogowa

Objętość:
181 str.
ISBN:
978-83-8245-297-6
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 52.7
drukowana A5
Kolorowa
za 73.07

Nie pozwólcie, by szkoła przeszkodziła wam w edukacji.

Mark Twain

Porozumienie

— Bab­cia Wero­nika! Zdą­ży­łaś! Zdą­ży­łaś wró­cić na nasze uro­dziny! — Entu­zja­stycz­nie przy­wi­tał mnie Fra­nek, a Domi­nik przy­tu­lił się bez słowa. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że czternastoletni od dzi­siaj Fra­nek, a także czternastoletni od dzi­siaj Domi­nik cie­szą się ze spo­tka­nia. Miło patrzeć na bliź­nia­ków przy­stoj­nia­ków, a jesz­cze lepiej poczuć ich silne uści­ski.

— Zau­wa­ży­łem bab­ciu, że tro­chę schu­dłaś, bo mała to byłaś zawsze. — Fra­nek na wstę­pie sko­men­to­wał mój lekki spa­dek wagi, co oczy­wi­ście potrak­to­wa­łam jako kom­ple­ment.

— Odkąd pamię­tam Fra­neczku, to zawsze mówi­łeś o mnie „mała bab­cia”, mimo że bab­cia Ela jest nie­wiele ode mnie wyż­sza. Jasne, że schu­dłam. Tak już jest, że będąc w podróży, tracę na wadze. Anga­żuję się we wszystko, co dla mnie nowe i cie­kawe, zapo­mi­nam o jedze­niu, no i inten­syw­niej spa­lam — wyja­śni­łam.

— My mamy tak samo — zgo­dził się Domi­nik — zawsze tro­chę chud­niemy, gdy ostro tre­nu­jemy. Wiesz bab­ciu, nawet mi się to podoba, że zawsze znaj­du­jesz oka­zję, żeby nas wkrę­cić w bio­lo­giczne kli­maty. Zupeł­nie ina­czej niż nasza mama, która wybiera kli­maty eko­no­miczne.

— Mama twier­dzi, że jak tak dalej będziemy dużo jeść, to wykoń­czymy rodzinę finan­sowo. A dokład­niej, to mówi „puści­cie nas z tor­bami” — uści­ślił Fra­nek.

— Co racja, to racja, aku­rat teraz potrze­bu­jemy nowe judogi, a to jest duży wyda­tek. Od ubie­głego roku nie­stety sporo uro­śli­śmy — powie­dział lekko zaże­no­wany Domi­nik.

— Jakie nie­stety? — spro­sto­wał Fra­nek. — Całe szczę­ście, że uro­śli­śmy i byle kto nam nie pod­sko­czy. Ale nie da się ukryć, judogi są za małe — dodał z rezy­gna­cją w gło­sie.

— O judo­gach pomy­śle­li­śmy z dziad­kiem i oto są, pro­szę bar­dzo! — Posta­wi­łam przed wnu­kami dużą, kolo­rową torbę. — Wasz ojciec wcze­śniej nam wszystko dokład­nie wyja­śnił, prze­cież nie mogli­śmy kupić jakie­goś badzie­wia, za prze­pro­sze­niem. Ale, ale, czy ja dobrze koja­rzę, że tre­nu­je­cie w tym samym klu­bie spor­to­wym, co kie­dyś wasz ojciec?

— No pew­nie, prze­cież to jest naj­lep­szy klub na wybrzeżu i naj­lep­szy tre­ner — powie­dział Fra­nek z dumą, pośpiesz­nie przy tym roz­pa­ko­wu­jąc pre­zent.

— Zatem nie­da­leko pada jabłko od jabło­ni… — zaczę­łam, ale nie zdą­ży­łam skoń­czyć.

— Jak zwy­kle bab­ciu wyjeż­dżasz z tą bio­lo­gią, cho­ciaż trzeba przy­znać, że kamu­flu­jesz się nie­źle — Fra­nek jest bez­li­to­sny.

— Zau­waż­cie, że wyjeż­dżam aku­rat z gene­tyką, która jest jedną z dzie­dzin bio­lo­gii — odpar­łam, wcale się nie przej­mu­jąc ata­kiem Franka.

— Tak, tak, wiemy co to gene­tyka! W szkole nie­ustan­nie nas wypy­tują, czy jeste­śmy jed­no­ja­jowi, a to prze­cież jest pyta­nie z gene­tyki — stwier­dził Domi­nik.

— To jest zagad­nie­nie z dzie­dziny gene­tyki, ale można też powie­dzieć, że z bio­lo­gii roz­woju, albo z embrio­lo­gii. Każda wer­sja jest dobra. Cie­kawa jestem, co w takiej sytu­acji odpo­wia­da­cie — mru­gnę­łam poro­zu­mie­waw­czo.

— Mówimy, że jeste­śmy jed­no­ja­jowi, ale za to dwu­ja­jeczni — z szel­mow­skim uśmie­chem oznaj­mił Fra­nek.

— I inte­li­gent­nie, i dow­cip­nie — przy­zna­łam roz­ba­wiona. — A mówiąc poważ­nie, chęt­nie wam to i owo z gene­tyki wyja­śnię. Jeżeli oczy­wi­ście chce­cie — doda­łam, spo­glą­da­jąc chłop­com głę­boko w oczy. Takie bystrzaki jak wy, wszystko pojmą w lot.

— Ma się rozu­mieć, że bystrzaki — zgodził się Fra­nek. — W szkole jed­nak nie jest tak różowo. Nie tylko my, inni też uwa­żają bio­lo­gię za trudny przedmiot i rzadko tra­fiają się w kla­sie dobre oceny. Jak na mój gust zbyt dużo w gene­tyce szcze­gó­łów, a nie­które zagad­nie­nia są po pro­stu trudne do ogar­nię­cia. Nawet, gdy się nauczymy i jako tako zali­czymy test, to i tak wszystko szybko zapo­mi­namy. — Ostat­nie zda­nie Fra­nek wypo­wie­dział z rezy­gna­cją.

— Ja niby tro­chę pamię­tam — wtrą­cił Domi­nik — ale fak­tycz­nie za dużo w niej trud­nych nazw.

— Dla mnie to czy­sta abs­trak­cja — pal­nął Fra­nek. — Wstyd się przy­znać, ale do tej pory jakoś nie ogar­niam poję­cia genu. Nasza pani bar­dzo się stara, ale cza­sem mam wra­że­nie, że nawet ona nie do końca wszystko poj­muje.

— Bab­ciu — znowu Domi­nik — a ty to wszystko ogar­niasz? Nasz tato sporo wie, to zna­czy z bio­lo­gii wie pra­wie wszystko. Jed­nak tato nie ma ani czasu, ani ochoty nam tłu­ma­czyć. Może to nawet dobrze, bo kiedy już docho­dzi do tego tłu­ma­cze­nia, to i tak nie­wiele rozu­miemy. Może ojca stu­denci są w sta­nie się poła­pać w tej gma­twa­ni­nie, bo ja nie.

— Chłopcy, ja nie rozu­miem wszyst­kiego, to oczy­wi­ste. Tro­chę jed­nak kapuję, jak wy to nazy­wa­cie i na doda­tek jestem chętna o tym z wami poroz­ma­wiać — zapro­po­no­wa­łam.

— A jak się okaże, że to nas będzie nudziło, to co? — wyrwało się Fran­kowi.

— Zary­zy­kuję — odpo­wie­dzia­łam. — Pew­nie o tym wie­cie, że mia­łam moż­li­wość, może nawet szczę­ście, pra­co­wać wiele lat z mło­dzieżą. Zazwyczaj oka­zy­wało się, że byli zain­te­re­so­wani, wielu z nich zostało potem leka­rzami, nie­któ­rzy naukow­cami. Śmiem twier­dzić, że się nie nudzili.

— Jasne, że wiem o tym — zapewnił Dominik. — Tato mi powiedział.

— Takie rze­czy się po pro­stu wie — dodał z naci­skiem Fra­nek.

— Póki co, tato jest w kuchni, po zapa­chu poznaję, że będziemy zaraz jedli coś pysz­nego. Zau­waż­cie chłopcy, ojciec w kuchni czuje się świet­nie, bo jest abso­lut­nie zaan­ga­żo­wany w to co robi. Gdy gotuje, uru­cha­mia twór­czą inwen­cję i jego potrawy zawsze są nowa­tor­skie, ory­gi­nalne i zaska­ku­jące. Podob­nie jest w labo­ra­to­rium badaw­czym, z tą róż­nicą, że w labo­ra­to­rium doko­nuje się ana­lizy, sepa­ra­cji, fil­tro­wa­nia, sącze­nia, wytrą­ca­nia, izo­la­cji, mia­recz­ko­wa­nia, ozna­cza­nia i temu podobne — wyre­cy­to­wa­łam na jed­nym odde­chu, z tru­dem powstrzy­mu­jąc śmiech.

— Mam tylko nadzieję, że w labo­ra­to­rium ojciec nie wyma­chuje sit­kami, ron­dlami i pół­mi­skami — zażar­to­wał Fra­nek.

— W labo­ra­to­rium ojciec ma strzy­kawki, pipety, men­zurki, kolby, szalki, sta­tywy, cylin­dry, zlewki, biu­rety, bagietki, szpa­tułki — wymie­ni­łam, uda­jąc, że nie widzę jak chłopcy spo­glą­dają jeden na dru­giego i uśmie­chają się pod nosem.

— Oj bab­ciu, takiego sprzętu to uży­wała raczej Maria Skło­dow­ska, a nie nasz ojciec. Teraz to elek­tro­nika i lasery. Bez tego nie ma prze­cież nowo­cze­snej bio­lo­gii, a już na pewno bio­lo­gii mole­ku­lar­nej — stwier­dził Fra­nek.

— To prawda, dro­gie, wysoce spe­cja­li­styczne przy­rządy są powszech­nie uży­wane w labo­ra­to­rium i bez nich trudno by było ocze­ki­wać postępu w naukach bio­lo­gicz­nych. Biada jed­nak bada­czowi, który nie potrafi posłu­żyć się tym wszyst­kim, co przed chwilą wymie­ni­łam — spoj­rza­łam wymow­nie na chłop­ców.

— Oj, mam wra­że­nie, że łatwiej się posłu­gi­wać pipetą auto­ma­tyczną, która pre­cy­zyj­nie odmie­rza na przy­kład 2 mikro­li­try, niż kla­syczną pipetą, jakiej uży­wał Ludwik Pasteur — zauwa­żył Fra­nek.

— O ile dobrze pamię­tam, to jako pię­cio­la­tek swo­bod­nie taką auto­ma­tyczną pipetą mani­pu­lo­wa­łem wła­śnie w labo­ra­to­rium u ojca — z nostal­gią wspo­mniał Domi­nik.

— Jest na to dowód, ojciec cyk­nął ci wtedy fotkę — zaśmiał się Fra­nek.

— Od czasu do czasu was pro­wo­kuję, ale śmiało mów­cie, gdy będzie­cie mieli dosyć bio­lo­gicz­nych alu­zji. Wów­czas spa­suję — zapew­ni­łam.

— Nie ma sprawy bab­ciu, jest okej — Fra­nek mach­nął ręką.

— Jed­nak teraz chęt­nie posłu­cham o waszych spor­to­wych doko­na­niach. Wiem, że zawod­nicy judo mają pasy w odpo­wied­nich kolo­rach i jest to zależne od poziomu opa­no­wa­nia tech­nik, a także od osią­gnięć w waż­nych tur­nie­jach. Pamię­tam, że wasz ojciec miał kilka pasów w róż­nych kolo­rach, ale nie jestem pewna, czy wśród nich był ten naj­waż­niej­szy — powie­dzia­łam. Na twa­rzach chłop­ców dostrze­głam zasko­cze­nie.

— Tato osią­gnął poziom dan i na macie prze­pa­sy­wał judogę czar­nym pasem. Cho­dził wtedy do liceum i był od nas 4 lata star­szy — wyja­śnił Fra­nek. — My na razie zdo­by­wamy kolejne kyu i uży­wamy pasów nie­bie­skich.

— Ogól­nie jest nie­źle, czę­sto wygry­wamy poje­dynki na macie — tro­chę lako­nicz­nie poin­for­mo­wał Domi­nik.

— Nie bądź taki skromny — upo­mniał Fra­nek — na ostat­nich zawo­dach poko­na­łeś prze­ciw­nika wyko­nu­jąc dwa rzuty wazari, jeden po dru­gim.

— Ale za to ty wygra­łeś poje­dy­nek przez ippon, a to jed­nak wię­cej zna­czy — powie­dział Domi­nik. W jego gło­sie dało się wyczuć lekką nutę zazdro­ści.

— No, może jestem tro­chę lep­szy od Domi­nika, ponie­waż ippon jest wyżej oce­niany albo nie, może mój prze­ciw­nik był słab­szy i było mi łatwiej go poko­nać. Sam już nie wiem…. Gdy wal­czę z Domi­nikiem, to cza­sem ja wygry­wam, a cza­sem on. Tylko, że my star­tu­jemy w tej samej wadze, rozu­miesz bab­ciu.

— Domy­ślam się, że nie może być jed­no­cze­śnie dwóch mistrzów star­tu­ją­cych w tej samej wadze — unio­słam brwi w nagłym olśnie­niu.

— Coś mi się jed­nak wydaje bab­ciu, że walki judo, to raczej nie twoja bajka — zre­flek­to­wał się Fra­nek.

— I tu się zdzi­wi­cie — natych­miast zare­ago­wa­łam — oczy­wi­ście, że wiem co ozna­cza ippon, waza­rii, a nawet yuko. A jesz­cze bar­dziej się zdzi­wi­cie, gdy wam powiem, że dokład­nie w tym samym miej­scu co wy, będąc dokład­nie w Waszym wieku, tre­no­wa­łam pewną dys­cy­plinę spor­tową.

— Jeste­śmy więc przed­sta­wi­cie­lami trze­ciego poko­le­nia, które tre­nuje w tej słyn­nej, trój­miej­skiej uczelni — entu­zja­stycz­nie zare­ago­wał Fra­nek.

— W takim razie bądź­cie tak sprytni i odgad­nij­cie, jakim to spor­tem zaj­mo­wała się wasza babka — zapy­ta­łam z uśmie­chem.

— Pew­nie pły­wa­nie. Aku­rat wiemy, że dobrze pły­wasz — zga­duje Domi­nik.

— Pudło — odpo­wie­dzia­łam krótko.

— Bieg na krótki dystans, to by mi paso­wało do cie­bie — strze­lił Fra­nek.

— Znowu pudło — powtó­rzy­łam. — Chłop­com tro­chę miny zrze­dły.

— To może jakieś kajaki albo coś w tym stylu — jesz­cze raz spró­bo­wał Fra­nek.

— Ok, nie męcz­cie się. Tre­no­wa­łam gim­na­stykę spor­tową — odpo­wie­dzia­łam w końcu, gdy się zorien­to­wa­łam, że nie odgadną.

— O kur­czę, w gim­na­styce spor­to­wej ćwi­cze­nia wyko­nuje się na przy­rzą­dach, to bar­dzo trudna dys­cy­plina. I ty to bab­ciu tre­no­wa­łaś? — Domi­nik popa­trzył na mnie z nie­do­wie­rza­niem, a Fra­nek wręcz zanie­mó­wił.

— Rozu­miem, raczej trudno wyobra­zić sobie wła­sną babkę jako gim­na­styczkę — powie­dzia­łam wyro­zu­miale.

— Czy byłaś mistrzy­nią? — spytał Fra­nek.

— Nie, nie byłam i jakoś z tego powodu nie jest mi smutno. Gdy się upra­wia sport i bie­rze udział w zawo­dach, zawsze trzeba marzyć o zwy­cię­stwie i dawać z sie­bie wszystko, ale tylko nie­liczni zostają mistrzami. Ja ni­gdy nie wygra­łam zawo­dów, byłam trze­cia, czwarta, cza­sami druga — wyzna­łam szcze­rze.

— To co z tego mia­łaś? — Jed­no­cze­śnie krzyk­nęli chłopcy.

— Bar­dzo wiele! Cały czas robi­łam postępy, byłam coraz lep­sza i lep­sza. Mówi się, że prze­kra­cza­łam gra­nice swo­ich moż­li­wo­ści. Poza tym mia­łam wspa­niałe kole­żanki, nauczy­łam się dobrego współ­za­wod­nic­twa… — wyli­cza­łam powoli.

— No, ale jed­nak na koniec prze­gry­wa­łaś… — spu­en­to­wał Domi­nik.

— Umieć prze­gry­wać to cenna sztuka, która bar­dzo przy­daje się w życiu. A upra­wia­nie sportu ma zresztą wię­cej zalet, na przy­kład dobra kon­dy­cja, wyrzeź­biona syl­wetka. Na tym nie koniec, fizyczny wysi­łek bar­dzo dobrze wpływa na psy­chikę. Sta­ro­żytni rzy­mia­nie wyzna­wali zasadę „mens sana in cor­pore sano”, ina­czej „w zdro­wym ciele zdrowy duch” i mieli oczy­wi­ście rację. Zgo­dzi­cie się więc, że nie­zmier­nie dużo korzy­ści wynika z upra­wia­nia sportu i wcale nie­ko­niecz­nie trzeba zostać mistrzem. — Popa­trzy­łam na chłop­ców z nadzieją, że mi przy­takną.

— To co mówisz bab­ciu jest prawdą, ale na­dal uwa­żam, że dla zawod­nika nad­rzęd­nym celem jest zwy­cię­stwo — upiera się Domi­nik.

— Czy zatem sądzi­cie, że posta­wie­nie sobie celu, a nawet wielu celów, odgrywa w życiu czło­wieka istotną rolę? — drą­ży­łam dalej.

— No pew­nie! — wykrzyk­nął Domi­nik. — Wtedy dużo się dzieje, nie ma nudy.

— Nawet rano chce się wstać — dodał Fra­nek.

— Rozu­miem Fra­neczku, że masz podobne zda­nie do naszego, na temat sta­wia­nia celów w życiu — wola­łam się upew­nić.

— Oczy­wi­ście! Gdy prze­sta­jemy się snuć bez celu, życie od razu nabiera sensu. Wcale nie ukry­wam, że zamie­rzam zostać mistrzem judo, ale prócz tego mam jesz­cze parę innych celów. Sami rozu­mie­cie, na razie nie mogę o tym mówić. — Ostat­nie zda­nie Fra­nek wypo­wie­dział nieco ciszej.

— No dobrze, a co sądzi­cie na temat marzeń? Jak się ma jedno do dru­giego? To zna­czy jak się mają marze­nia do sta­wia­nia sobie celów? — spy­ta­łam, bo bar­dzo byłam cie­kawa opi­nii chłop­ców.

— Ja myślę, że marze­nia ma każdy — powie­dział Domi­nik — a przy­sło­wiowy Dyzio marzy­ciel miał ich nawet bar­dzo dużo — dodał prze­kor­nie.

— A ja myślę, że marze­nia naj­czę­ściej się ludziom nie speł­niają — stwier­dził Fra­nek. — Z marzeń może nic nie wyni­kać i są to tak zwane pobożne życze­nia, albo jesz­cze lepiej, zwy­kłe mrzonki. Bez sensu — dodał z rezy­gna­cją.

— To co, warto marzyć, czy nie warto? — dopy­tuję.

— Jasne, że warto, ale nie należy cho­dzić z głową w chmu­rach, mieć maślane oczy i cze­kać na zba­wie­nie — powie­dział Fra­nek pre­zen­tu­jąc przy tym maślane oczy, głowę w chmu­rach i roz­dzia­wione usta.

— A co trzeba zro­bić? — nie ustę­puję.

— Ja sądzę, że marze­nia nie speł­niają się same, marze­nia trzeba re-a-li-zo-wać! — Ostat­nie słowo Fra­nek wypowie­dział z naci­skiem akcen­tu­jąc każdą sylabę.

— No dobra Fra­nek, ale skąd wie­dzieć, czy nasze dzia­ła­nia odniosą pożą­dany sku­tek? — nie­pew­nie spy­tał Domi­nik.

— To nie jest spe­cjal­nie skom­pli­ko­wane Domi­nik. Podam ci przy­kład. Jeżeli marzy się komuś złoty medal olim­pij­ski w judo i ma tak jak my 13 lat, to musi już teraz zabrać się do roboty. W prze­ciw­nym wypadku minie 8 lat, na olim­piadę pojadą kole­dzy marzy­ciela, a on sam sfru­stro­wany będzie sie­dział przed tele­wi­zo­rem.

— I nie­wy­klu­czone, że puszkę z piwem będzie opie­rał na wielkim brzu­chu — zażar­to­wał Domi­nik.

— Acha, myśli­cie, że zdo­by­cie zło­tego medalu olim­pij­skiego może być takim wyma­rzo­nym celem — tro­chę pod­pu­ści­łam wnu­ków.

— Jak naj­bar­dziej, to jest wprost ide­alny cel — przy­tak­nął Fra­nek.

— A co ty myślisz bab­ciu, że bra­kuje chło­pa­ków, któ­rzy sta­wiają sobie taki wła­śnie cel. Z pew­no­ścią jest ich wielu, ale jak do tej pory tylko dwóch Pola­ków zdo­było złoto. O ile dobrze koja­rzę, zda­rzyło się to w ubie­głym stu­le­ciu. Czyli było marze­nie, był cel, a w efek­cie dupa blada. — Wypo­wia­da­jąc te słowa, Domi­nik prych­nął zde­gu­sto­wany.

— Wszystko się zga­dza! Jesz­cze raz mówię, trzeba pra­co­wać — Fra­nek nie ustę­puje. — I to nie byle jak. Trzeba dać z sie­bie abso­lut­nie wszystko. Oczy­wi­ście, żeby osią­gnąć cel osta­teczny, dobrze naj­pierw wyzna­czyć sobie cele eta­powe albo cele czę­ściowe, jak kto woli.

— No, no, brzmi to inte­re­su­jąco — przy­zna­łam.

— A naj­waż­niej­sze, to nie cze­ka­jąc na nic, od razu wyko­nać przy­sło­wiowy pierw­szy krok. Gdy się cokol­wiek odłoży na następny dzień, ma się prze­chla­pane — Fra­nek efek­tow­nie zakoń­czył swój wywód.

— Ej Fra­nek, weź chłopie zostań tre­ne­rem, prze­cież wszystko wiesz naj­le­piej — zażar­to­wał Domi­nik.

— Nawet sobie nie wyobra­żasz, ile ja czasu poświę­ci­łem na opra­co­wy­wa­nie stra­te­gii. Do przy­szłych waka­cji chcę zdo­być kolejny pas i zwy­cię­żyć w mistrzo­stwach Pol­ski. Wiem, że to nie­ła­twe, ale wyko­nalne. W każ­dym razie nie ustą­pię — zapew­nił Fra­nek.

— To dla­tego ostat­nio posze­dłeś na tre­ning mimo kataru i gorączki — odkryw­czo stwier­dził Domi­nik.

— I nic się nie stało. Po dwóch dniach wszystko samo prze­szło i nawet mama się za bar­dzo nie zorien­to­wała. Jak się zacznę roz­czu­lać nad sobą i odpusz­czać, to daleko nie zajdę — skwi­to­wał Fra­nek.

— A co będzie Fra­neczku, jeżeli na mistrzow­skich zawo­dach nie zdo­bę­dziesz upra­gnio­nego zło­tego medalu — pró­buję się dowie­dzieć.

— Z roz­pa­czy prze­rzuci się na taniec towa­rzy­ski — pal­nął Domi­nik.

— A co ty myślisz, że ja jestem jakiś cie­nias i nic nie rozu­miem — odgryzł się Fra­nek. — Poczy­ta­łem tro­chę bio­gra­fii słyn­nych spor­tow­ców. Każdy z nich dozna­wał pora­żek, ale wła­śnie tym się róż­nili od pozo­sta­łych zawod­ni­ków, że z pora­żek wycią­gali lek­cje. Sty­mu­lo­wało ich to do cięż­szej pracy, nie ustę­po­wali i w końcu zgar­nęli wszystko.

— O takich mistrzach mówi się, że byli mocno zmo­ty­wo­wani — ostatni wyraz Domi­nik spe­cjal­nie cedził, żeby pod­kre­ślić jego zna­cze­nie.

— Oso­bi­ście wolę okre­śle­nie deter­mi­na­cja — szybko dorzu­cił Fra­nek.

— Ja się z tobą abso­lut­nie zga­dzam Fra­nek, ale sto­suję nieco inne tech­niki, aby uzy­skać dobre wyniki w judo. Zau­waż, że idzie mi cał­kiem nie­źle, mimo że tro­chę mniej od cie­bie pra­cuję na macie — powie­dział Domi­nik robiąc tajem­ni­czą minę.

— A to cie­ka­wostka przy­rod­ni­cza — Fra­nek dziw­nie zapisz­czał i odchrząk­nął — to może zdra­dzisz nam ten sekret. Tylko nie mów, że robisz jakieś czary-mary.

— To nie są żadne czary-mary. Uży­wam wyobraźni bra­ciszku, tylko nie mów, że to bzdury — spoj­rzał groź­nie na Franka. — Ponadto pró­buję ćwi­czyć uważ­ność i kon­cen­tra­cję. Na razie jestem na eta­pie teo­rii, ale już się zorien­to­wa­łem, że to ma sens. Tylko się nie śmiej — pogro­ził mu pal­cem.

— Prze­łóż­cie dys­ku­sję na póź­niej, teraz sia­damy do stołu — obwie­ścił ojciec. — Zau­ważyliśmy, że na gło­wie ma śmieszną, papie­rową czapkę kucha­rza.

— Zapra­szamy cię bab­ciu na zawody okrę­gowe w przy­szłym mie­siącu, a o gene­tyce poroz­ma­wiajmy naj­le­piej jesz­cze w tym mie­siącu. Coś czuję, że gene­tykę to nawet mogę polu­bić — stwier­dził Domi­nik. — Szkoda tylko, że nie jeździsz samo­cho­dem, bo auto­bu­sem to chyba nie jest ci zbyt wygod­nie przy­jeż­dżać ze wsi?

— Wręcz prze­ciw­nie, jazda auto­bu­sem ma swoje dobre strony. Natych­miast otwie­ram książkę, czas się zatrzy­muje, a korki ulicz­nie nie prze­szka­dzają mi, ponie­waż ich w ogóle nie dostrze­gam. Przy­zna­cie, że pod­czas jazdy samo­cho­dem jest to raczej nie­moż­liwe — powie­dzia­łam tro­chę pro­wo­ka­cyj­nie.

— Mimo wszystko bab­ciu, wolał­bym sie­dzieć za kie­row­nicą samo­chodu, naj­le­piej spor­to­wego, może być por­sche — roz­ma­rzył się Fra­nek. — A ty Domi­nik?

— Ja też — przy­znał Domi­nik. — Zabrz­miało to jakoś nie­prze­ko­ny­wa­jąco albo mi się tylko zda­wało.

Oczy babci Eli

— No zuchy, przed nami pierwsze starcie z genetyką. — Po krótkim przywitaniu dałam chłopcom tak zwaną propozycję nie do odrzucenia.

— Słowo się rzekło, więc nie będziemy tchórzyć — oznajmił Franek — ale pod warunkiem, że to my decydujemy, w którym momencie kończymy.

— Zgoda — przytaknęłam. — Żeby nie tracić czasu, spróbujmy ustalić do kogóż to jesteście podobni.

— Do taty — powiedział Franek bez zastanowienia.

— Trochę do mamy — po namyśle stwierdził Dominik. — Właściwie i do taty, i do mamy, ale niektórzy twierdzą, że ja bardzo przypominam dziadka Krzyśka — uzupełnił.

— Podobno po babci Eli mamy duże oczy — dodał Franek.

— Właśnie się od was dowiedziałam, że jesteście podobni do mamy, do taty, ale także trochę do któregoś z dziadków lub babć, a może nawet cioci — podsumowałam. — Zgodzicie się zatem, że określone cechy macie po swoich przodkach.

— Po prostu je odziedziczyliśmy — spuentował Dominik.

— W tym oto momencie, moi drodzy, wkroczyliśmy na teren zagadnień, które są domeną genetyki — powiedziałam triumfalnie i spojrzałam w oczy Frankowi i Dominikowi, szukając w nich potwierdzenia.

— Babciu, ale przecież już tysiące lat temu ludzie postrzegali swoje podobieństwo do rodziców i dziadków, ale o genetyce nikt nie słyszał — sprytnie zauważył Dominik.

— Oczywiście Dominiku — zgodziłam się — nikt o genetyce nie słyszał, ponieważ genetyka jest dziedziną wiedzy, która rozwinęła się znacznie, znacznie później dzięki badaniom naukowym. Właściwie dopiero w XX wieku użyto publicznie terminu genetyka dla nauki, która zajmuje się dziedziczeniem i zmiennością organizmów. Faktem jest jednak, że kwestie dziedziczenia interesowały ludzi od zarania dziejów.

— No tak, było coś o tym w szkole — przyznał Dominik.

— Już w V wieku przed naszą erą greccy filozofowie doszli do wniosku, że w formowaniu nowego osobnika muszą mieć udział obie płcie, czyli oboje rodziców — kontynuowałam. — Demokryt wręcz dowodził, że informacja jest przenoszona w postaci cząstek, których kształt, wielkość i wzajemne ułożenie wpływają na cechy potomstwa. Arystoteles natomiast genialnie wywnioskował, że skoro kaleka może mieć zdrowe dzieci, to oznacza, iż dziedziczy się nie ukształtowaną materię, lecz “program”.

— No widzicie, Arystoteles mówił o programie, bo nie znał określenia kod genetyczny — powiedział Franek. — Coś mi jednak świta, że ten sam Arystoteles uznawał samorództwo — dodał.

— Oj, chyba jeszcze teraz niektórzy sądzą, że robaki powstają z brudu — zażartował Dominik.

— W nowożytności dosyć nachalnie lansowana była teoria pangenezy — ciągnęłam wątek — która zakładała, że po przodkach dziedziczy się stały zestaw cech, także cechy nabyte przez rodziców w ciągu ich życia. Propagatorem tej kontrowersyjnej teorii był Darwin, chociaż trzeba przyznać, że Hipokrates wpadł na coś podobnego duuuuużo wcześniej.

— Tak czy siak wygląda na to, że już w starożytności ludzie ostro kombinowali — uznał Franek.

— A wiecie, że istnieją dowody na to, że Grzegorz Mendel, ten skromny czeski zakonnik, o którym jeszcze dzisiaj będziemy sporo mówili, usiłował podjąć polemikę z Darwinem.

— O kurczę, oni żyli w tym samym czasie — zdziwił się Dominik.

— Otóż Mendel wysłał Darwinowi egzemplarz swojej świeżo opublikowanej pracy z odkrywczymi wnioskami na temat krzyżowania roślin. Co ciekawe, do naukowej dyskusji nigdy nie doszło. Wyobraźcie sobie, jakie było zaskoczenie, gdy po śmierci Karola Darwina, znaleziono u niego pracę Mendla nie odpakowaną i nie przeczytaną.

— Wygląda na to, że ten słynny twórca teorii ewolucji był po prostu zarozumiały i uznał, że szkoda czasu na polemikę — zawyrokował Franek.

— Proszę, wyjaśnijmy sobie taką sprawę — włączył się Dominik — nie jestem przekonany, czy Mendel rzeczywiście prowadził badania naukowe. O ile mi wiadomo, to on był zakonnikiem w klasztorze, a nie żadnym profesorem na uniwersytecie.

— Racja Dominiku — przyznałam. — Mendel był opatem zakonu augustianów i na dodatek miał mnóstwo obowiązków jako kapłan. Jak na tamte czasy był jednak człowiekiem wykształconym, studiował bowiem filozofię, teologię, a potem jeszcze matematykę i nauki przyrodnicze na uniwersytecie w Wiedniu. Nigdy jednak nie uzyskał dyplomu nauczycielskiego, co lekko sugeruje, że nie był orłem, szczególnie z biologii.

— A jednak został sławny i w szkole uczymy się o jego odkryciach — Dominik nie przestaje się dziwić.

— Myślę, że Mendel nie przejmował się zbytnio dyplomami, tylko po prostu robił swoje. Robił swoje, mimo że nie posiadał wyposażonego laboratorium, ani zespołu badawczego — spojrzałam wymownie na chłopców.

— No i z pewnością nie miał też ministerialnych dotacji finansowych — z przekąsem stwierdził Franek.

— Ale za to rozpierała go ciekawość, miał zapał, analityczny umysł i był niesamowicie pracowity — wyliczyłam.

— Teraz się mówi o takich ludziach, że mają talent i są zdeterminowani, prawda? — upewnił się Dominik.

— No i szybko pokazał wszystkim co potrafi — spuentował Franek.

— Oj, nie tak szybko, nie tak szybko — zaśmiałam się — zajęło mu to dobre 9 lat.

— Jasne, on przecież nieustannie hodował groszek, a to z pewnością zabiera sporo czasu. Ciągle mam jednak wątpliwości, czy to co robił Mendel, rzeczywiście można nazwać badaniami naukowymi. Przecież sianie, zbieranie, ważenie albo liczenie, to czynności raczej prozaiczne — Dominik nie dawał za wygraną.

— A jednak Mendel prowadził rozległą działalność naukową i powszechnie się uznaje, że to właśnie on stworzył podstawy genetyki — obstaję przy swoim.

— Ciekawe, ciekawe — z powątpiewaniem bąknął Franek.

— To prawda, jego warsztat pracy był dosyć osobliwy, ale nie zapominajcie, że wszystko działo się około 170 lat temu. Wciąż widzę w waszych oczach powątpiewanie, więc spróbuję uzasadnić, że Mendel jednak był naukowcem, a nie tylko hobbystą — mrugnęłam porozumiewawczo.

— Mów babciu, mnie to interesuje — zapewnił Dominik.

— Otóż jako wnikliwy obserwator przyrody, Mendel poczynił wiele cennych spostrzeżeń na temat pojawiania się pewnych szczególnych cech u groszku. Może pamiętacie jakie to cechy? — zwróciłam się do chłopców z pytaniem.

— Trochę kojarzę słynne schematy krzyżówek mendlowskich — przyznał Franek — zwykle były na nich czerwone albo białe kwiatki.

— Czasem na schematach były różowe kwiatki. O ile dobrze pamiętam, to przedstawiano nie tylko kwiatki, ale także nasiona w różnym kolorze i kształcie — uzupełnił Dominik.

— Dobrze zapamiętaliście — pochwaliłam. — Cechy, na które zwrócił uwagę Mendel, to właśnie barwa kwiatów oraz kształt i kolor nasion słynnego groszku. Otóż po dokonaniu swoich pierwszych obserwacji i po ich dokładnym przemyśleniu, zrodziło mu się pewne przypuszczenie, które następnie postanowił sprawdzić. Mówiąc fachowo, Mendel postawił hipotezę badawczą, którą należało zweryfikować. Postawienie właściwej hipotezy naukowej jest bardzo ważnym elementem sukcesu, może nawet najważniejszym. Aby sprawdzić swoje przypuszczenia zakonnik wybrał określoną metodę badań i konsekwentnie przeprowadzał eksperymenty. Ponieważ był mądrym człowiekiem, metoda którą wybrał, okazała się bardzo dobra. Następnie zebrał i opisał wyniki doświadczeń, a wreszcie na ich podstawie wysnuł właściwe wnioski. Podkreślam, właściwe wnioski, a nie byle jakie wnioski, to ważne! Na koniec Mendel opublikował w czasopiśmie naukowym pracę zatytułowaną „Badania nad mieszańcami roślin”.

— Babciu, ogromnie dużo się nagadałaś, a chodzi o to, że Mendel po prostu odkrył i opisał „prawa dziedziczenia” — ożywił się Franek.

— Powiedz babciu, czy ja dobrze rozumuję — włączył się Dominik. — Hipoteza naukowa, naukowe metody badawcze, wykonywanie doświadczeń — Dominik wylicza dalej — a także opisanie wyników badań i sformułowanie wniosków sprawia, że praca jest naukową, a nie tylko hobby jakiegoś zapaleńca albo nawet szaleńca. Tak?

— Tak, właśnie na tym polega praca naukowa. Możemy tylko żałować, że świat nie dorósł do geniuszu Mendla i nie docenił jego odkryć za życia. Nie był ani sławny, nie wręczono mu żadnego orderu, ani Nagrody Nobla — stwierdziłam z niekłamanym żalem.

— Trochę nas podpuszczasz babciu, nagrody Nobla to on nie miał szans dostać, bo przecież istnieje dopiero od 1901 roku — Dominik wykazał się refleksem.

— Szybki jesteś Dominiku, brawo! — pochwaliłam wnuka.

— Jeszcze nie raz cię zaskoczę, babciu — bąknął Dominik.

— Ho, ho, już się cieszę! Może zrobimy teraz małą przerwę i napijemy się soku — zaproponowałam.

— Nie pamiętasz? Zgodnie z umową, to my decydujemy, kiedy będzie przerwa — wypalił Franek — no i bardzo ciekawi mnie, jaką to konkretnie hipotezę naukową postawił Mendel.

— Twardzi z was zawodnicy — skwitowałam — ale jeżeli to was tak interesuje, spróbujemy się przyjrzeć bliżej poczynaniom naukowym Mendla. Otóż ten badacz zauważył, że z nasion pochodzących od roślin o białych kwiatach, po wysianiu wyrastały rośliny wyłącznie o kwiatach białych. Wielokrotnie wszystko sprawdzał, a i tak wynik był zawsze taki sam. Zapamiętajcie więc jeszcze to — podniosłam palec do góry — w badaniach naukowych ogromnie ważna i niezbędna jest tak zwana powtarzalność wyników. No dobrze, a teraz powiedzcie, jaki był efekt eksperymentu, gdy Mendel do siewu użył nasion pochodzących z roślin o kwiatach czerwonych?

— Nie pamiętam dokładnie, nawet nie pamiętam, jak mówiliśmy o tym na lekcjach — usprawiedliwił się Dominik — ale coś mi świta, że na polu zobaczył kwiaty i czerwone, i białe.

— Tak rzeczywiście było. Jak myślicie, co to może oznaczać? — spytałam.

— Ja sądzę — nieśmiało zaczął Dominik — że nasiona groszku białego miały „w środku” wyłącznie białość i dlatego u ich potomstwa żadna czerwoność się nie wypsnęła. Zatem z groszkiem białym nie ma żadnego problemu, bo on jest po prostu czysty.

— Brawo Dominiku, właśnie poczyniłeś naukowe spostrzeżenie — klasnęłam w dłonie. — Cała populacja groszku białego stanowi „linię czystą”, tak to się fachowo nazywa. Możemy dowolnie krzyżować między sobą osobniki o kwiatach białych i wynik zawsze będzie taki sam.

— W takim razie — włączył się Franek — nasiona czerwonego groszku, które wysiał Mendel, miały w środku pewien mix. To znaczy posiadały elementy i czerwoności i białości. Skutkiem tego, po zakwitnięciu roślin na polu się pojawiły i białe i czerwone kwiaty.

— Bardzo dobrze kombinujecie — powiedziałam zachęcająco — a teraz zastanówcie się jak zapiszemy fakt, że groszek ma kwiaty białe, albo inaczej mówiąc, posiada cechę białości.

— Ja chyba pamiętam — zgłosił się Dominik — cechę białości oznaczamy małą literą a. Osobniki linii czystej, o białej barwie kwiatów, przedstawimy jako aa. Muszą być koniecznie użyte dwie małe litery a, ponieważ każdy organizm diploidalny ma dwa elementy. Trudno babciu, teraz raczej konieczne jest użycie tej zaczarowanej nazwy pod tytułem gen.

— To nie jest konieczne — sprzeciwił się Franek — Mendel dał sobie radę nie znając pojęcia genu, to my też damy sobie radę.

— Lepiej będzie, jeżeli zaczniemy używać tego magicznego terminu — szybko podjęłam decyzję. — Jestem pewna, że to nam ułatwi zadanie. Najkrótsza definicja mówi, że allel to alternatywna postać genu. Można też powiedzieć, że allel to odmiana genu — wyjaśniam. — Cały czas oczywiście jesteśmy świadomi tego, że Mendel pracując nic jeszcze nie wiedział o diploidalności ani allelach.

— Nic nie wiedział, ale genialnie to wszystko wyczuł, zbadał i opisał — z podziwem stwierdził Dominik.

— Zatem mówiąc allel myślimy gen, zgadza się? — Franek chce się upewnić.

— Ja ci wyjaśnię — poderwał się Dominik — allel to właśnie gen, a właściwie postać genu, jego forma, może nawet lepiej powiedzieć odmiana genu. Sorki, zdaje się, że powtórzyłem to samo, co przed chwilą powiedziała babcia. Franek, posłuchaj — Dominik się wyraźnie rozkręcił — gen, który warunkuje barwę kwiatów u groszku umownie oznaczamy jako „a”. A duże i a małe są właśnie odmianami, czyli allelami tego genu. Pod literę „A” ukrywa się allel czerwoności a pod literą „a” małe, allel białości. Skoro każdy organizm ma zawsze dwa elementy, konieczne jest używanie dwóch liter. Można więc zapisać albo AA albo aa, albo Aa. Na rysunku wygląda to mniej więcej tak.

Więcej możliwości nie ma, tak mi się przynajmniej wydaje… — Dominik zawiesił głos.

— No, no — tylko tyle powiedziałam, usłyszawszy Dominikowe wyjaśnienie. Ten chłopak niewątpliwie ma poukładane w głowie.

— Co to znaczy, że każdy organizm ma dwa elementy, jakie elementy, gdzie ma? — Nie wytrzymał Franek. — Chyba jestem głupi albo po prostu nie nadążam.

— No tak, pewne sprawy będzie nam trudno wyjaśnić nie korzystając ze zdobyczy nowoczesnej biologii — stwierdziłam trochę ze smutkiem. — Odpowiedzcie zatem, gdzie znajdują się geny?

— W chromosomach, a chromosomy znajdują się w jądrze komórkowym — krótko i rzeczowo wyjaśnił Dominik.

— Zaraz, zaraz, chcesz powiedzieć Dominik, że na całym świecie tak jest. Taki pachnący groszek, mała mucha, brzydka żaba i mistrz świata w king–boxingu mają geny w chromosomach jądra komórkowego? — Franek podskoczył robiąc przy tym głupią minę.

— Tak Franeczku, w tym się między innymi przejawia jedność świata organizmów żywych. Zarówno u prymitywnego jednokomórkowca jak i u człowieka są chromosomy, są geny i wszystkie te organizmy są diploidalne. — Z wyrozumiałością, a nawet tkliwością popatrzyłam na Franka. Szybko się jednak zorientowałam, że mój wnuk się wygłupia, a ja po prostu dałam się nabrać.

— Sorki babciu. Aż taki niedouczony nie jestem i zaraz ci to udowodnię. Wiem, że diploidalność wynika z faktu, iż jeden zestaw genów dostajemy od matki a drugi od ojca. U groszku jeden zestaw chromosomów pochodzi z ziarenka pyłku, czyli tak jakby od ojca, a drugi zestaw z komórki jajowej, czyli tak jakby od matki. Dlatego taka roślina, akurat ten groch, o białych kwiatkach, dostał od matki chromosom z allelem małe „a” i od ojca także chromosom z allelem małe „a”. Zatem możemy powiedzieć, że roślina posiada dwa allele danej pary.

— Dodaj Franek, że ziarno pyłku i komórka jajowa są haploidalnymi gametami. Po połączeniu gamet zygota jest oczywiście diploidalna i z niej rozwija się właśnie diploidalny organizm — wyjaśnił jak zwykle skrupulatny Dominik.

— Przysłuchuję się waszym wywodom i muszę przyznać, że jesteście całkiem obeznani w temacie — mówiąc to, podniosłam kciuk do góry. — Na czym zatem polega uniwersalność odkryć Mendla?

— Odkrycia Mendla są uniwersalne, ponieważ odnoszą się do wszystkich istot żywych — pewnym głosem powiedział Dominik.

— Ale nie odnoszą się do bakterii, chociaż one także są żywymi organizmami — niespodziewanie wystrzelił Franek.

— Słuszna uwaga Franku, bakterie należą do królestwa Procariota, nie są diplontami, mają jeden kolisty chromosom — wyjaśniłam.

— No tak, to całkiem inny świat — zadumał się Franek.

— Babciu, przyjrzyjmy się szczegółowo doświadczeniom Mendla — zaproponował Dominik. — To jasne, że rośliny o czerwonych kwiatach muszą mieć w opisie genotypu literę A. Możliwe są dwa warianty, AA lub Aa. Zatem z czerwonością sprawa nie jest taka oczywista.

— Podpowiem wam chłopcy — zdecydowałam. — Żeby móc konsekwentnie i sensownie prowadzić swoje obserwacje, Mendel musiał pozbyć się z populacji groszku małego a. Stworzył linię czystą organizmów homozygotycznych, które zapisujemy jako AA.

— Ale jak on to zrobił? — spytał Dominik.

— To pewnie wyższa szkoła jazdy — z ożywieniem stwierdził Franek.

— Nie jest to wyższa szkoła jazdy, raczej proste, lecz żmudne posunięcie. Pewnie wiecie, że to co genialne, zwykle zadziwia prostotą. Otóż Mendel konsekwentnie krzyżował między sobą osobniki, pardon rośliny, o czerwonych kwiatach i natychmiast eliminował z pola te o kwiatach białych. Robił to do momentu, kiedy w populacji, to znaczy na poletku, nie pojawił się żaden egzemplarz o białych kwiatach. Czyli nie pałętało się już żadne małe a. Linia czysta zawierała wyłącznie osobniki, które miały czerwoność w podwójnej dawce, czyli AA. Domyślacie się, że wyhodowanie linii czystej pochłonęło badaczowi sporo czasu, ale przecież był mnichem, a mnisi wiadomo, mają dużo cierpliwości.

— Można powiedzieć, że wykonał benedyktyńską robotę — wszedł w słowo Dominik.

— Co prawda Mendel należał do zakonu augustianów — wyjaśniłam — ale śmiało możemy powiedzieć, że wykonał benedyktyńską robotę.

— Benedyktyni preparowali nalewki ziołowe o właściwościach leczniczych — nie daje za wygraną Dominik — to wymagało wiedzy i cierpliwości. A teraz takie nalewki robi dziadek Krzysiek. Podobno dziadek nawet podróżuje do Włoch, żeby sprowadzić zioła z odpowiednich regionów i stanowisk, a potem sporządza wszystko według starych receptur. Wiem, bo trochę go podglądałem.

— Ho, ho, widzę, że jesteś nieźle zorientowany Dominiku w kwestii benedyktyńskich nalewek. Dziadek Krzysiek swoimi nalewkami chętnie się dzieli i mogę zaświadczyć, że są pyszne i zdrowe — przyznałam.

— Babciu, czy doszliśmy do tego momentu w eksperymentach Mendla, w którym postawił hipotezę badawczą? — Franio jakoś nie jest zainteresowany wątkiem o nalewkach, za to wygląda na to, iż coraz bardziej wciągają go zmagania Mendla.

— Tak, to jest właśnie ten moment — przytaknęłam. — Ustaliliśmy już, że Mendel dysponował nasionami pochodzącymi od roślin o cechach linii czystych. Planując kolejne prace, musiał zadać sobie konkretne pytanie, zrobić pewne założenie, innymi słowy sformułować hipotezę. A czy przypadkiem nie jest teraz odpowiedni moment, żeby się czegoś napić — zaproponowałam nieśmiało.

— Babciu, jeszcze nie pora, wyjaśnijmy sobie co to jest homozygota, heterozygota, dominacja, to potem będzie łatwiej — dopomina się Dominik. — Dominik coraz bardziej mnie zadziwia — pomyślałam — nigdy nie odpuszcza. Jako maluch tak długo dopasowywał naklejki, lub układał puzzle, aż skończył, choćby wokół ziemia się trzęsła.

— Zgoda, ale przygotujcie się, że to nie będzie takie proste, jak się może wydawać — uprzedziłam lojalnie.

— Damy radę — entuzjastycznie zapewnił Franek.

— Znam maturzystów, a nawet studentów medycyny, którzy mieli poważne kłopoty z ogarnięciem niektórych zagadnień dziedziczenia mendlowskiego, chociaż na tym etapie edukacji raczej ich mieć nie powinni. No dobrze, brnijmy dalej, ale wcześniej muszę was trochę przepytać — zaproponowałam, słusznie domyślając się, że wywoła to bunt.

— O Boże, zupełnie jak w szkole! — jęknął Franek.

— Czy to konieczne? Nie znoszę przepytywania! — poparł brata Dominik.

— No dobra, żartowałam. Chcę tylko, żebyście przypomnieli, jak brzmi I prawo Mendla?

— E, to proste — znowu Dominik jest pierwszy — to jest prawo czystości gamet i mówi o tym, że gameta zawiera tylko jeden allel danej pary.

— Świetnie Dominiku — pochwaliłam wnuka — tak właśnie brzmi I prawo Mendla, ale przypominam, że to sformułowanie pojawiło się już po śmierci Mendla. On sam nie znał ani terminu gen, ani terminu allel.

— No to ciekawe, jak prawo Mendla brzmiało kiedyś? — zastanawia się Dominik.

— Babciu, a czy pasuje tutaj słowo „czynnik” albo „element” dziedziczności, zamiast gen? — szybciutko wtrącił Franio.

— Trafiłeś w dziesiątkę Franku, sama bym tego lepiej nie wymyśliła — przyznałam. — Wróćmy więc do opisu słynnego doświadczenia, którego wyniki doprowadziły Mendla do tak wiekopomnego odkrycia. Już ustaliliśmy, że Grzegorz Mendel wybrał do swoich doświadczeń groch. To nie był bynajmniej przypadek, jest to bowiem roślina łatwa w uprawie, szybko rośnie i posiada wiele odmian różniących się przeciwstawnymi cechami, takimi jak barwa kwiatu lub kształt i barwa nasion. Cechy te mogą być przekazywane z jednego pokolenia na następne.

— O tym, że cechy mogą być przekazywane, już sobie powiedzieliśmy — przypomniał Dominik.

— Już o tym mówiliśmy? Możliwe, ale jeżeli znacie słynną łacińską maksymę repetitio est mater studiorum, to nie powinniście się dziwić — skwitowałam.

— No coś ty babcia, dlaczego mamy znać tę, jak ty to nazywasz, słynną maksymę łacińską? — Franek wydął wargi.

— Maksymy łacińskie warto znać — powiedziałam z przekonaniem — bo język łaciński ma wyjątkowe właściwości.

— Ale kto teraz używa łaciny? — z lekką kpiną w głosie spytał Franek.

— Fakt, język łaciński jest tak zwanym językiem martwym. Prawdą jest jednak, że używając go, w kilku słowach można zawrzeć treść bardzo ważną, myśl głęboką. Repetitio est mater studiorum po polsku znaczy „powtarzanie jest matką wiedzy”. — Trochę to sztucznie brzmi, ale wiecie o co chodzi.

— Repetitio, repetitio, no tak, od tego słowa wywodzi się repeta. Można repetować, czyli powtarzać klasę, ale można też dostać repetę na talerz w wojsku. Niezłe! — Franek był wyraźnie zadowolony ze swojego odkrycia i przestał się nadymać. — Czy dużo wyrazów w polskim języku wywodzi się z łaciny? — spytał zainteresowany.

— Dużo. Jeżeli będziesz na poważnie interesował się biologią, to się przekonasz, że bardzo dużo — zapewniłam.

— Czy to znaczy, że warto uczyć się łaciny? — Dominik woli się upewnić.

— Warto, bo uczy logicznego myślenia, świetnie sprawdza się w terminologii biologicznej, medycznej, chemicznej i wielu innych. Wszyscy naukowcy uprawiający te dziedziny porozumiewają się bezbłędnie dzięki łacinie. Ponadto, gdy znasz łacinę, łatwo przyswajasz włoski, angielski, hiszpański, portugalski. Czy mam dalej uzasadniać? — spytałam.

— O jeny, w życiu nie myślałem, że łacina taka ważna. Myślałem, że kiedyś jej w kościele używano, w starych księgach i takie tam… — Teraz dla odmiany na twarzy Franka zamiast oburzenia zagościło zdumienie.

— Świetnie chłopcy, straciliśmy na moment z pola widzenia wątek mendlowski. Wracamy więc do I prawa Mendla, a łacina i tak będzie nam nieustannie towarzyszyć — zapewniłam. — Zatem powtarzamy sobie po raz kolejny i zapamiętujemy raz na zawsze, że A duże i a małe, które Franio nazwał elementami dziedziczności, to właśnie allele, czyli odmiany genu „a”. Mendel analizując wyniki swoich wstępnych doświadczeń wydedukował, że istnieje pewna zasada, według której cechy przekazywane są potomstwu. Postawił hipotezę, uwaga hipotezę, iż barwa czerwona i biała kwiatów pojawia się w kolejnych pokoleniach nie przypadkowo, lecz według określonej zasady.

— I żeby sprawdzić postawioną hipotezę i wyjaśnić mechanizm dziedziczenia cech, zaczął robić krzyżówki! — entuzjastycznie wykrzyknął Dominik.

— Właśnie tak! — Teraz z kolei mnie nieco poniosło. — Mendel konsekwentnie stosował zapylanie krzyżowe, prowadził żmudne obserwacje, opisywał je i na koniec sformułował dwa ważne prawa.

— Prawa Mendla! — znowu Dominik. — Babciu, czy to co wymyślił Mendel, można nazwać teorią naukową?

— Tak, prawa Mendla są naukową teorią dziedziczenia — zgodziłam się.

— No dobrze, wróćmy do krzyżówek, które robił Mendel, i które miały wykazać, że gameta zawiera tylko jeden allel danej pary — Dominik spokojnie i rzeczowo nawraca nas na właściwe tory.

— Słuchajcie, myślę, że jest odpowiedni czas, żeby narysować schemat. To powinno nam znacznie ułatwić zadanie — zaproponowałam. — Muszę się upewnić, że wiecie na czym polega zabieg krzyżowania roślin.

— Ogrodnicy zapylają na krzyż pyłkiem… — Dominik zawiesił głos. — Już wiem, musi być oczywiście pyłek, bo jest to element męski kwiatu. Można nawet uznać, że jest to gameta męska. Organ żeński kwiatu to słupek, w środku którego znajduje się komórka jajowa, czyli gameta żeńska. Gamety są haploidalne, mają o połowę mniej chromosomów niż normalna komórka organizmu. Uff, wiesz babcia, ja to długo wkuwałem przed naszym spotkaniem. I co, dobrze?

— Lepiej niż dobrze, bardzo dobrze — potwierdziłam — a po połączeniu gamety męskiej i żeńskiej powstaje komórka diploidalna zwana…

— Zygotą! — Franek nie pozwolił mi dokończyć.

— Naszą panią od biologii nazywamy „zygotą”, ale ona chyba się tego nie domyśla — zdradził Dominik.

— Jak już jesteście tacy mądrzy, to zacznijmy wreszcie analizować krzyżówki Mendla. Odnoszę wrażenie, że moglibyście dzisiaj wystąpić w teleturnieju telewizyjnym i pewnie dalibyście sobie radę — spojrzałam na wnuków prowokująco. — Zauważyłam, że uczestnicy takich programów radzą sobie nieźle z historią, matematyką, filmem, sportem, ale jakoś rzadko się zdarza, aby ktoś sprostał wyzwaniu w dziedzinie biologii.

— Przeceniasz nas babciu — skromnie wyznał Franek. — A z tym zapylaniem, to nie wszystko jest takie oczywiste. Sama kiedyś mówiłaś, że ze śliwami w waszym ogrodzie nie ma problemu, bo są samopylne. Przecież samopylność nie ma nic wspólnego z krzyżowaniem.

— Słusznie — przytaknęłam — Mendel był tego świadom i w prosty sposób uniemożliwił samozapylenie poprzez usunięcie z kwiatów pręcików zawierających pyłek. Popatrzcie teraz na te dwa schematy. W opisie krzyżówek, w odpowiednich miejscach użyłam dużych liter P, F1 i F2. Spróbujcie na początek rozszyfrować ich znaczenie — zaproponowałam.

— Litera P oznacza pokolenie rodzicielskie, F1 i F2 oznacza potomstwo — szybko rozszyfrował Franio, a Dominik tylko zdążył otworzyć usta.

— P to pierwsza litera słowa parentes, które znaczy rodzice, a F to pierwsza litera słowa filius, które tłumaczymy jako syn. Nie muszę dodawać, że parentes i filius są terminami łacińskimi. Po zastanowieniu z pewnością zgodzicie się ze mną, że wynik krzyżówki form rodzicielskich będzie ten sam bez względu na to, czy pyłek roślin o kwiatach czerwonych był przenoszony na słupki roślin o kwiatach białych, czy też pyłek z roślin o kwiatach białych był przenoszony na słupki roślin o kwiatach czerwonych.

 Rzeczywiście, takie zamiany parentes nie mają wpływu na efekt krzyżowania. W każdym z tych dwóch przypadków całe potomstwo pokolenia F1 będzie miało kwiaty czerwone — konkluduje Franek. — Za to w pokoleniu F2 jest dużo ciekawiej. Tutaj mamy rośliny o kwiatach czerwonych i białych. Przy czym roślin o czerwonych kwiatach jest więcej niż białych, występują w stosunku 3:1 — Franek prawidłowo odczytał wynik krzyżówki.

— Tak, na schemacie wszystko prezentuje się prosto i przejrzyście. W praktyce sprawa wyglądała bardziej przyziemnie. Można sobie wyobrazić, że po wielu godzinach pracy w ogrodzie, Mendel wieczorem siadał w klasztornej sali, przy świecach i skrupulatnie liczył zebrane rośliny, dzieląc je na grupy różniące się barwą kwiatów — zaczęłam snuć opowieść.

— Jakoś nie wydaje mi się, że on wyrywał rośliny z ziemi, po prostu liczył je na swoich poletkach. Za to nasiona grochu raczej zbierał, sortował i przeliczał. I to wcale niekoniecznie w sali klasztornej, może na dziedzińcu klasztornym, albo jakiejś szopie. Wówczas nie używano torebek papierowych ani tym bardziej foliowych, więc chodził z koszykiem lub wykorzystywał poły swojego obszernego habitu — żartował Franek.

— Z całą pewnością liczenia miał dużo. — Teraz zaczął swój wywód Dominik. — Bracia zakonni wieczorami mogli słyszeli coś takiego: 1223, 1224, 1225…a po chwili: 406, 407, 408 itd. I tak całymi dniami liczył kolejne kupki z kolejnych poletek, liczył i notował, liczył i zapisywał. Może nawet dostawał wypieków na policzkach, gdy czuł, że coraz bardziej zbliża się do wiekopomnego odkrycia.

— Chyba cię Dominiku trochę poniosła fantazja, jednak co do liczenia to pewnie masz rację. Otóż Mendel oprócz zamiłowania do eksperymentów i anielskiej cierpliwości, miał też spore zacięcie matematyczne — uzupełniłam. — Jeżeli sobie uzmysłowimy, że wykonywał krzyżówki na wielu poletkach, przez kilka sezonów wegetacyjnych i operował dużymi liczbami, to z pewnością miał do opracowania wiele danych. Otóż całkiem dobrze, jak na owe czasy, posługiwał się metodami statystycznymi. Zawsze na koniec w F2 otrzymywał trzy razy więcej roślin o kwiatach czerwonych niż białych (3:1) i wreszcie znalazł matematyczne potwierdzenie swojej hipotezy.

— Taki wynik jest możliwy tylko wówczas, gdy do gamety przechodzi jeden czynnik (1 allel). Gamety są czyste, mają albo allel czerwoności A, albo allel białości a. I to jest istota I prawa, które sformułował Mendel — podsumował Dominik nie pozwalając sobie przerwać.

— To jest pewne, że gamety mają jeden allel danej pary i na schemacie wyraźnie widać jakie rodzaje gamet będzie produkowało każde z rodziców — uzupełniłam.

— W takim razie ja wyjaśnię, dlaczego na naszym schemacie w F1 wszystkie kwiaty są czerwone — Dominikowi znowu udało się dojść do głosu. — Z połączenia gamet powstała zygota mająca dwa różne allele, czyli heterozygota Aa. Allele obojga rodziców się pomieszały i dlatego pokolenie F1 nazywamy pokoleniem mieszańców. Wygląda na to, że allel A duże jest dominujący w stosunku do a małego i dlatego czerwoność zwycięża.

— Skoro już zasmakowaliście w łacinie, to wyjaśniam, że dominatio znaczy władanie, dominus znaczy pan, władca. Dominicus znaczy pański, inaczej należący do Pana. I takie jest znaczenie twojego imienia Dominiku — dodałam z uśmiechem.

— Nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę, chociaż akurat wiem, że święty Dominik założył zakon Dominikanów w XIII wieku — szczerze zdziwił się Dominik.

— A moim patronem jest Święty Franciszek z Asyżu, który założył zakon Franciszkanów, tylko nie wiem dokładnie, kiedy. — Franek w tej sytuacji nie chce być gorszy od brata.

— Obydwaj żyli dokładnie w tym samym czasie. Imię Franciszek wywodzi się z włoskiego słowa Francesco, które oznacza po prostu Francuz. Zdradzę wam, że wiele lat temu miałam okazję być w słynnej bazylice w Asyżu, którą zaczęto budować i poświęcono Św. Franciszkowi zaraz po jego śmierci.

— Nie zdradzasz babciu wielkiej tajemnicy. Raczej bym się zdziwił, gdybyś w Asyżu nie była — zaśmiał się Franek.

— Tak, podróż do Asyżu była dla mnie oczywistością — odcięłam się Frankowi. — Widziałam wiele fresków Giotta, z których najbardziej fascynującym jest cykl 28 obrazów przedstawiających sceny z życia Świętego Franciszka. Giotto przedstawił sceny, mające na celu unaocznić wartości, którymi kierował się Święty — czystość, ubóstwo, posłuszeństwo — niewzruszenie ciągnęłam wątek. — Silne trzęsienie ziemi w 1997 r. spowodowało w bazylice św. Franciszka zniszczenie 200 metrów kwadratowych zabytkowych fresków, ponieważ spadły na posadzkę i rozbiły się na maleńkie kawałki. Te drobne kawałki XIII-wiecznego skarbu poskładano, a wspaniały owoc wykonanej pracy, nazwano „cudem konserwatorstwa”.

— Konserwatorzy musieli mieć duże doświadczenie w układaniu puzzli. Wielokrotnie widziałem obrazek przedstawiający świętego Franciszka, gdy rozmawia z ptakami. Pewnie to reprodukcja fresku Giotta — podzielił się swoim skojarzeniem Franek.

— Ten fresk to „kazanie do ptaków”. A czy wiecie, że Papież Jan Paweł II ogłosił Św. Franciszka patronem ekologów?

— Mój patron jest patronem ekologów? Babciu, czy to mnie do czegoś zobowiązuje?

— Oto masz motyw do zastanowienia Franeczku. Tymczasem jest już tak późna pora, że muszę jechać na wieś. Gdy spotkamy się za tydzień, to będziemy dalej rozgryzać problemy mendlowania. Przygotujcie się dobrze, chociaż przyznaję, że dzisiaj było świetnie. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo podyskutujemy na temat grup krwi u człowieka i o kwestii przetoczeń krwi. Akurat w przypadku dziedziczenia grup krwi prawa Mendla doskonale się sprawdzają.

— Świetnie babciu. Już nie wiem na co bardziej się cieszę, czy na genetykę, czy na sernik z czekoladą — przyznał się Franek.

— Czuję się zobowiązana — powiedziałam cicho, ale Franek i tak usłyszał, i się uśmiechnął.

Ziarnko do ziarnka

— Franeczku, a coś ty taki dzisiaj nieobecny? Kiepsko się czujesz? W szkole coś poszło nie tak? — Zaczęłam się dopytywać zaraz po tym jak usiedliśmy we trójkę w pokoju chłopców. Może dzisiaj sobie odpuścimy i nie będziemy ślęczeć nad II prawem Mendla — zaproponowałam.

— Wszystko w porządku babciu, zaczynajmy — Franek odpowiedział pospiesznie, udając przy tym ożywienie.

— Franek się zakochał — konspiracyjnie szepnął Dominik. W Małgośce z naszej… — ale nie dokończył, bo właśnie otrzymał od brata kuksańca między żebra.

— Dobrze chłopcy, nie mam pytań. Przynajmniej dzisiaj — zdecydowałam, znacząco spoglądając na Franka. Pomyślałam sobie, że jeżeli faktycznie sprawa dotyczy Małgośki, jak wypaplał Dominik, to lepiej będzie postąpić dyplomatycznie i dyskretnie.

— Może przejdźmy już do tematu, bo nie mamy zbyt dużo czasu — powiedział wyraźnie zmieszany Dominik.

— Dobrze, wróćmy na moment do zagadnień z naszego poprzedniego spotkania — zaproponowałam. — Pamiętacie, jak nazwaliśmy pokolenie F1 i jaki kolor miały kwiaty groszku w tym pokoleniu?

— Oczywiście, F1 to tak zwane pokolenie mieszańców, w którym wszystkie osobniki były heterozygotami Aa, a cechą tych heterozygot była czerwona barwa kwiatów — skrupulatnie opisał Dominik.

— Dobrze, a teraz tak dla porządku proszę przypomnijcie, jakie genotypy i fenotypy otrzymał Mendel w pokoleniu F2 po skrzyżowaniu dwóch heterozygot — nie ustępowałam.

— Fenotypy, fenotypy — powtórzył Franek — masz na myśli babciu barwę kwiatów?

— Owszem, fenotyp to cecha organizmu możliwa do zaobserwowania, niekoniecznie cecha morfologiczna. W naszym przypadku jest to akurat barwa kwiatów — przytaknęłam.

— Odpowiem babciu — zadeklarował Dominik — Mendel otrzymał w drugim pokoleniu, czyli w pokoleniu F2, dwa różne fenotypy. Na poletku były kwiaty o barwie czerwonej i białej, ale czerwonych było trzy razy więcej. Jedynie ¼ roślin miała kwiaty białe. Ważne jest i dokładnie to zapamiętałem, że w pokoleniu F2 następuje tak zwane rozszczepienie cech.

— Co rozumiemy przez rozszczepienie cech? — spytałam.

— To oznacza, że potomstwo posiada i cechy rodziców, i cechy dziadków — szybko wyjaśnił Dominik i popatrzył na zapis krzyżówki z zeszłego tygodnia. — Z tego co mam tu zapisane też jasno wynikało, że 50% potomstwa jest heterozygotą Aa, 25% homozygotą dominującą AA, a 25% homozygotą recesywną aa.

— No Dominiku, ja ci wystawiam ocenę bardzo dobrą i mam nadzieję, że pani od biologii też się na tobie pozna — powiedziałam z uznaniem. — A teraz spróbujmy przyjrzeć się klasycznej szachownicy Punnetta. Przy jej pomocy przeanalizujemy sposób dziedziczenia dwóch różnych cech. A teraz Franeczku skup się i spróbuj powiedzieć, jakimi to dwiema cechami różniły się organizmy rodzicielskie — zapytałam z nadzieją, że uda mi się rozruszać wnuka.

— No tak babciu, wiedziałem, że będziesz się mnie dzisiaj czepiać. Proszę bardzo, zaraz odpowiem — stwierdził krótko. — Mendel krzyżował groch, a tymi dwiema cechami, które go interesowały, była barwa i kształt nasion. Do swojego eksperymentu oczywiście wykorzystał rośliny o cechach przeciwstawnych.

— Hej, Franek streszczaj się. Lepiej wytłumacz, co jest nabazgrane na szachownicy Punnetta — Dominik zaczął się niecierpliwić.

— No, więc — Franek efektownie zawiesił głos — jedno z rodziców jest homozygotą recesywną, a drugie homozygotą dominującą. Ma się rozumieć, że homozygotyczność dotyczy właśnie tych cech, o których wcześniej powiedziałem, czyli barwy i kształtu nasion. Jednego z rodziców oznaczamy jako AABB, a drugiego aabb. Nie muszę przypominać Dominik, że duże litery wskazują na cechę dominującą, dlatego pod dużym A kryje się żółtość nasion, pod dużym B ich gładkość. Łatwo się domyślić, że małe a określa zieloną barwę nasion, a małe b ich pomarszczoną powierzchnię. Jasne?

— Franek, nie zachowuj się jak profesorek. Lepiej powiedz, która z tych krzyżowanych roślin jest ojcem, a która matką — Dominik nie wytrzymał. Wyraźnie było widać, że Franek go irytuje.

— Otóż matką jest osobnik — Franek nie wychodzi z roli — który produkuje gamety żeńskie, czyli komórki jajowe, a ojcem osobnik, który produkuje gamety męskie, czyli ziarna pyłku. Proszę zauważyć, że dla wyniku krzyżowania nie ma znaczenia czy pyłek pochodzi od homozygoty dominującej, czy recesywnej. Czy są jeszcze jakieś pytania? — Franek z nonszalancją przegarnął włosy, a jego mina wyrażała niezachwianą pewność siebie.

— Babciu, Franek lubi się zgrywać, ale trzeba przyznać, że nieźle wyjaśnił co trzeba. U mnie bracie masz pięć — Dominik dał się wciągnąć w grę, a w jego oczach nie było cienia wrogości.

— Czy pozwolicie, że będę kontynuował? — Franek odchrząknął i gra potoczyła się dalej.

— Taaak — zgodnie przytaknęliśmy, dając Frankowi pole do popisu.

— Po skrzyżowaniu tych dwóch homozygot rodzicielskich, Mendel w pierwszym pokoleniu otrzymał mieszańce, które miały żółte nasiona o gładkiej powierzchni. Wszystkie osobniki, czyli 100% potomstwa miało taki sam fenotyp. Genotyp takiego mieszańca zapisujemy AaBb i nazywamy go podwójną heterozygotą.

— Dlaczego podwójna heterozygota posiada nasiona akurat o żółtej barwie i gładkiej powierzchni? Pytam tak na wszelki wypadek, ale jestem gotowa się założyć, że zaraz podacie prawidłową odpowiedź.

— To proste, zarówno żółta barwa, jak i gładkość nasion to cechy dominujące, które zawsze ujawniają się u heterozygot w pokoleniu F1. — Franek się dumnie wyprostował i z góry popatrzył na Dominika. — Powiem więcej, takiego wyniku należało się spodziewać, ponieważ jedna odmiana rodzicielska wytwarzała gamety o składzie genowym AB, zaś druga gamety o składzie genowym ab. Jak chcecie, to mogę opowiedzieć, jak wyglądało rozszczepienie cech w pokoleniu F2 — zapytał prowokacyjnie.

— Oczywiście, prosimy kontynuować profesorku — z rozbawieniem zachęcił go Dominik.

— A ty Dominiku uważnie słuchaj, żeby zapamiętać, bo nie będę dwa razy powtarzać. — Franek wyraźnie próbuje się odegrać na bracie za haniebne zdradzenie jego sercowej tajemnicy. — Otóż dociekliwy Mendel zauważył, że w efekcie skrzyżowania heterozygot wziętych z pokolenia F1, w pokoleniu F2 pojawiło się więcej kombinacji.

— Wiemy, wiemy — zapewnił Dominik.

— To fajnie — krótko stwierdził Franek — teraz uważajcie! — Po dokładnym przeanalizowaniu całego zebranego materiału…..

— No nie mogę, Franek od kiedy ty używasz takich słów jak „przeanalizować”? Czy ty się chłopie trochę nie zagalopowałeś? — Dominik aż podskoczył wypowiadając te słowa. Szybko się jednak zorientowałam, że był to jedynie kolejny element gry, którą chłopcy prowadzili między sobą.

— Sorry, że się wtrącę — podniosłam rękę do góry — i wyjaśnię, że określenie „analiza” jest w literaturze naukowej powszechnie używane. Można się spotkać z analizą statystyczną, analizą porównawczą, analizą chemiczną, analizą DNA, anali…

— Babciu, też się dałaś wkręcić Frankowi! Poczekajmy cierpliwie, jestem pewny, że zaraz się na czymś wyłoży. Wtedy zobaczymy jaką będzie miał minę — podsumował Dominik.

— Kontynuujmy więc — Franek wstał z krzesełka i oparł ręce na stole dla lepszego efektu — otóż Mendel otrzymał nasiona o różnych kombinacjach kształtu i barwy. Dokładnie mówiąc, otrzymał cztery rodzaje nasion w stosunku ilościowym wynoszącym w przybliżeniu 9:3:3:1. W uproszczeniu wygląda to następująco: 9 osobników miało nasiona żółte i gładkie, 3 osobniki nasiona żółte i pomarszczone, 3 osobniki nasiona zielone i gładkie, a 1 osobnik posiadał nasiona zielone i pomarszczone. I te wszystkie informacje są zawarte w szachownicy Pannetta, tylko trzeba to umieć odczytać braciszku — zakończył Franek z udawaną wyższością w głosie.

— Jak jesteś taki mądry to wytłumacz, dlaczego powstają właśnie cztery różne fenotypy? Ja to wiem, ale możesz się dalej popisywać, jeżeli chcesz — wspaniałomyślnie podsumował Dominik.

— Babciu, chyba nie warto wszystkiego opowiadać w szczegółach — zaczął Franek — jednak z szachownicy Pannetta jasno wynika, że podwójna heterozygota produkuje cztery rodzaje gamet w równych ilościach, czyli występują w stosunku 1:1:1:1. Można też odczytać, że chociaż w wyniku krzyżowania ujawniły się cztery fenotypy, to różnych genotypów było dziewięć. Ta różnica w ilkości fenotypów i genotypów nie dziwi, gdy się weźmie pod uwagę dominację alleli A i B nad recesywnymi allelami a małe i b małe. Zgodnie z pierwszym prawem Mendla allele tego samego genu wykluczają się nawzajem w gametach, natomiast tutaj widać, że allele odrębnych genów mogą się spotkać w gametach we wszystkich możliwych kombinacjach. Zatem dwie różne cechy warunkowane przez odrębne geny dziedziczą się niezależnie od siebie i to stwierdzenie jest istotą II prawa Mendla. Fakt, że mamy 9 genotypów i 4 fenotypy jest dowodem na losową segregację obu par alleli. Howgh, powiedziałem! — brawurowo zakończył swoją wypowiedź Franek.

— Przyznaję się, nie wyjaśniłbym tego lepiej — szczerze powiedział Dominik. — Myślę, że długo nad tym siedziałeś bracie. Tego się nie da przyswoić tak po prostu.

— Dzięki Dominik — Franek nadal nie wypada z roli.

— No fajnie, ale czy to, co powiedziałeś Franku, a właściwie czy to, co stwierdził Mendel na temat niezależnego dziedziczenia genów nieallelicznych, jest absolutnie prawdziwe? — zapytałam.

Zapanowała cisza. Franek siedzi lekko skonsternowany, a Dominik zmarszczył brwi i widać, że jest maksymalnie skupiony. Każdy z nich wiele by dał, aby znać odpowiedź na to pytanie. Dzisiaj wyraźnie konkurują ze sobą, a wszystko zaczęło się od dekonspiracji Franka. Wreszcie Dominik próbuje…

— Skoro babciu zadajesz takie pytanie, to wnioskuję, że w całej sprawie kryje się podstęp. Prawdopodobnie istnieje jakieś odstępstwo albo może nawet więcej odstępstw od II prawa Mendla. Może po prostu Mendel miał szczęście, że wybrał akurat taką roślinę. Może przypadek sprawił, że skupił się na barwie i kształcie nasion grochu. Nie pamiętam dokładnie o co chodziło, ale zdaje się, że u dzikiej muszki owocowej takie cechy jak duże skrzydła i ciemne zabarwienie jakoś są nierozłączne, po prostu dziedziczone są razem. Ale dlaczego akurat tak jest, to nie wiem — z rezygnacją stwierdził Dominik.

— Ciepło, ciepło! Jesteś blisko Dominiku — powiedziałam zachęcająco.

— Za to ja się poddaję, nic sensownego nie przychodzi mi do głowy — mruknął Franek wzruszając ramionami.

— Czyli dobrze kombinuję, że Mendel miał trochę szczęścia ze swoim groszkiem — wykrzyknął Dominik unosząc brwi.

— Całkiem sprytnie wpadłeś na pomysł, że niektóre geny „lubią trzymać się razem” — pochwaliłam Dominika i zauważyłam, że po moich słowach bardziej się wyprostował.

— Chciałbym stanąć w obronie Grzegorza Mendla — szybko zareagował Franek. — Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że za jego czasów nie znano jeszcze ani chromosomów, ani mejozy, ani crossing–over, że nie wspomnę o genach, to on prócz tego, że miał trochę szczęścia, był po prostu genialny!

— No nie, Franek! Nie dość, że zaprezentowałeś się dzisiaj jako ekspert od Mendla, to posiadasz też cechy rasowego obrońcy z sali sądowej — palnął Dominik.

— Nie da się ukryć, że spostrzeżenia Grzegorza Mendla były absolutnie nowatorskie i dały podwaliny pod współczesną genetykę. Co prawda po latach nieco rozwinięto i zmodyfikowano jego teorie, jednakże sformułowane przez niego prawa mają niewątpliwie wymiar ogólnobiologiczny — uzupełniłam.

— W takim razie liczę babciu na to, że o trzymaniu się niektórych genów razem, porozmawiamy za dwa tygodnie. Uprzedzam, że dobrze się przygotuję i zakasuję Franka — ostrzegł Dominik.

— Było nieźle chłopcy, skakaliście sobie do oczu, ale trzymaliście poziom i macie moje uznanie. A teraz czas na muffinki z czekoladą, pasuje? — zaproponowałam.

— Hurrra! — usłyszałam w odpowiedzi.

Muszka owocuszka

Nie widziałam się z Frankiem i Dominikiem od dwóch tygodni. Ciekawa jestem czy to, o czym rozmawialiśmy ostatnio, pozostało w ich głowach, czy wyparowało. Może powinnam mniej dynamicznie wprowadzać nowe treści, za to bardziej metodycznie. Dobrze wiem, że inteligentny uczeń potrafi opanować nawet trudny materiał w krótkim czasie i nieźle napisać sprawdzian. Wiem także, że ten sam inteligentny uczeń może w równie krótkim czasie zapomnieć wszystko. No, prawie wszystko. Póki co, cieszę się, że chłopcy chętnie ze mną dyskutują, nie unikają spotkań i są zadziorni. Mam też wrażenie, że genetyka ich zainteresowała, a to połowa sukcesu. Sądzę, że uda się nam miękko wejść w bardziej zaawansowane obszary nauki o dziedziczności, a potem będzie już górki. W tej sytuacji spróbuję nadać naszym rozważaniom pewien kierunek.

— Słuchajcie chłopcy — zaczęłam — mniej więcej na przełomie XIX i XX wieku w środowisku biologów zaczęto po raz pierwszy nieśmiało łączyć ze sobą wiedzę na temat chromosomów, mejozy, z tym co odkrył Mendel. Trochę to trwało, a nowe doniesienia nieustannie wzbudzały sporo kontrowersji. Ostatecznie udało się sformułować chromosomową teorię dziedziczności. Stało się to głównie dzięki eksperymentom, które Tomasz Morgan wraz ze studentami wykonał na muszce owocowej.

— No właśnie, właśnie, Morgan nie robił doświadczeń na groszku. Do swoich badań wykorzystał muszkę owocową, a to zupełnie inny organizm — zauważył Franek.

— Muszka owocowa, po łacinie Drosophila melanogaster nadal jest doskonałym obiektem badań — uzupełniłam. — Warto dodać, że prekursorzy chromosomowej teorii do badań wykorzystywali również takie organizmy jak jeżowce i koniki polne.

— Jak na mój gust Drosophila melanogaster brzmi pięknie. Na dodatek każdy badacz i Polak, i Chińczyk wie doskonale o co chodzi. To faktycznie niegłupi pomysł z tym nazewnictwem łacińskim, do tego podwójnym — konkluduje Dominik.

— Lepiej jest mówić „nazewnictwo dwuimienne” — poprawiłam — a pamiętasz może Dominiku, kto upowszechnił na świecie łacińskie nazewnictwo dwuimienne.

— Nie jestem pewien, ale chyba Linneusz i było to raczej dosyć dawno temu — odpowiedział Dominik.

— To było w XVIII wieku — uzupełniłam — wówczas Linneusz jako pierwszy wyodrębnił gatunek człowieka, nazwał go Homo sapiens i zaliczył do rzędu naczelnych na równi z małpami.

— Oj, jak na owe czasy, to Linneusz był bardzo odważny — stwierdził Franek z uznaniem.

— Mnie się wydaje, że nawet we współczesnym świecie wiele osób z różnych powodów nie przyjmuje do wiadomości faktu, że człowiek należy do świata zwierząt — skomentował Dominik.

— Nie wątpię, że jeszcze wiele razy wywołamy w naszych rozmowach ducha Linneusza, którego zasługi w dziedzinie systematyki są nie do przecenienia — zapewniłam. — T eraz jednak wróćmy do Tomasza Morgana. Przypomnijcie sobie informacje z lekcji biologii, zastanówcie się i spróbujcie mnie przekonać, że Tomasz Morgan sprytnie wybrał muszkę owocową na obiekt badań naukowych.

— Nawet bardzo sprytnie — podchwycił Dominik — taka mała muszka zajmuje w laboratorium bardzo niewiele miejsca. Wystarczą małe buteleczki — dodał.

— Tych muszek właściwie nie trzeba karmić. Wystarczy im odrobina cukru — Franek naśladuje głos Dominika.

— Takie małe muszki bardzo łatwo policzyć — z lekko głupkowatą miną stwierdził Dominik.

— Hodowla takich muszek jest prosta, bo rozmnażają się bardzo szybko — na jednym oddechu wyrecytował Franek.

— Prócz tego, że muszki mają krótki, bo dwutygodniowy cykl życiowy, to za każdym razem pojawia się ich ogromna ilość. Na dodatek przy użyciu prostego binokularu można obserwować barwę oczu, skrzydła, włoski na nóżkach — wyliczył Dominik.

— To prawda, wszystko co powiedzieliście jest dla biologa bardzo istotne, jednak co innego było szczególnie przydatne w badaniach Morgana. Słucham więc dalej — powiedziałam złożywszy ręce na piersi i rozsiadłszy się wygodniej w fotelu.

— Czuję przez skórę babciu, że w całej sprawie główną rolę odgrywają chromosomy, w końcu Morgan stworzył chromosomową teorię dziedziczności — powiedział Dominik patrząc mi przy tym głęboko w oczy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 52.7
drukowana A5
Kolorowa
za 73.07