E-book
4.41
drukowana A5
26.87
drukowana A5
Kolorowa
49.73
GENERATOR

Bezpłatny fragment - GENERATOR


Objętość:
93 str.
ISBN:
978-83-8324-706-9
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 26.87
drukowana A5
Kolorowa
za 49.73

kwarantanna

dzisiaj nie wziąłem wiersza na spacer

skomlał metaforą między strofami


z półki rzuciłem mu suche fakty

nagryzmolił się do szuflady


kudłate wiersze obgryzają pustkość

nie merdają zakończeniem

G E N

martwi mnie

że śmierć jest dziedziczna

przypadłość mam po ojcu


całe szczęście

że zostało trochę czasu

tego umierania

E R A

rodzice zachodzą w głowę

że nie zdążyli umrzeć przed dziećmi

rakiety dziurawią blokowiska

czołgi wgniatają twarze w błoto

dzieci zahipnotyzowane tik tokiem


niech starzy umierają pierwsi

niech się mury pną do chmur

niech lustra odbijają uśmiechy

a dzieci nie rozmyślają o ciemności

która przyjdzie prędzej czy później

T O R

nalewam kawę do kubka

zaglądam przez okno

po drugiej stronie szyby

jest inaczej niż zwykle

a może to nie jest okno


patrzę na ścienny zegar

plastikowy na baterię

czy prąd rządzi czasem

sam sobie odpowiadam

nareszcie jest jutro


widzę swoje dłonie

nalewam kawę do kubka

naczynie to sieć wirtualna

z cichym dostępem

do nieludzkich zasobów

wciąż pole mokotowskie

ludzie mają dosyć szczęku rakowieckiej

więc coraz częściej schodzą pod ziemię


na wiosnę wypchani gazetami bezdomni

odlatują w ciepłe rejony kontenerów

biorąc na swoje barki odzysk empatii


słychać nadchodzący po stopniach przeciąg

bezchmurny strop skrzy się poranną śliną

gonimy bo teraz częściej pociągi uciekają


z nadzieją wpatrujemy się w czarną dziurę


ściany zbierają się do rychłego odjazdu

potem ktoś powie następna stacja świt

to zabrzmi naprawdę optymistycznie

ludzie mają dosyć szczęku rakowieckiej

Fot. Marek Skalski

zasypanie

oto mój rajski ogród

jeszcze nie zbeletryzowany


przebijam się przez śniegi

do moich drzew

do ukrytego ciemiernika


zapadam w kopnym puchu

zostawiając ślady

dla potomnych

Requiem dla jasności

„Nawet teoria o ciemności ma swoje jasne strony” Helmut Sternenhoch

fakt — światło jest niezbędne wegetacji

jednak to mrok uruchamia myślenie

„(…) stąd znane jest pięć sposobów

na uzyskanie ciemności doskonałej:

zabandażowanie oczu, fotograficzna ciemnia,

substancje odurzające, sen i śmierć kliniczna.”


rola ślepca to najlepszy sposób

na poprawienie sobie samopoczucia

wywołanie papierowej duszy czyni cię

pierwszym i ostatnim świadkiem cudu

zawsze ktoś snuje opowieści mające

podwójne dno i nieprzewidziany koniec

często marzymy o dalekich podróżach

i to głównie poza zwrotnik ćmy


gdy zdamy sobie sprawę z bezsporności zgonu

przeważnie jest już za późno, i nawet gdyby, to

ciężko wyczytać nekrolog z gazety

lecącej z wiatrem


brak światła w tunelu to ta jasna strona

Elwira odchodzi

każdego ranka czuje się prawie spakowana

pożegnania, uśmiechy, telefon jak puderniczka

mówi, że idzie tylko do Morrisons

po chleb tostowy, marmite i coś jeszcze

zostawiając okruszek nadziei na powrót


ukradkowe podglądanie jej odbicia w lustrze

oczy pełne łez — mam czuć się odpowiedzialny

za huragan na Florydzie i wojnę w Ukrainie

choć wiem, że takich znajomości nie posiadam


za to odpowiadam za zużywanie światła

oszczędzanie na świecach zapachowych

za nieubłagane przyspieszenie na osi czasu

upadłe liście, kurze łapki śmiechu warte etc.


płacze, gdy widzi rozdającą zupę copywriterkę

reklamującą się od wojska na ruskiej granicy

jeśli telewizja będzie jeszcze działać

spotkamy się przy czołgu

galicyjski bazar

najprzyjemniejsze jest szukanie tego

czego się nie zgubiło


przyglądam się podstarzałym rzeczownikom

nie wiem, czego mi potrzeba (taki typ)

jeśli w końcu to zobaczę, to będę wiedział

że to właśnie jest mi konieczne do życia


czasem, a może zawsze okazuje się to czymś

co jest kompletnie niepotrzebne

lub nie da się z tym koegzystować


jakiś imperatyw chwili, czasu

zegary bywają mocno intrygujące

szczególnie godzina w nich zatrzymana

dlaczego o tej porze serce zegara stanęło — zawał

lub nawał wydarzeń do przypomnienia


w kieszeni recepta

właśnie przypomniałem sobie o dokupieniu

paru lat życia, miesięcy, tygodni

na szukanie czegoś, czego nie zgubiłem

pomiędzy ciszami

to jest wtedy gdy wstaje fałszywe słońce

to wtedy gdy telewizji nie da się wyłączyć

to jest wówczas gdy powietrze jest tak gęste

aż ciężko złapać rozsądny oddech


a niebo gdzieś tam warczy

kocie oczy wpatrzone w człowieka

z odległego kąta szafy

pejzaż mojej twarzy

po południu sitowie bywa zatopione w myślach

konsekwentnie ignoruję wszelkie zmiany w pogodzie

ducha nie tracę jedynie ciało oddala się stopniowo

trzeba się wychylić by dowieść że ma się twarz

powierzchnia wody zmarszczona na myśl o konfrontacji

trochę wódki i punkt widzenia zgrabnie sięga dna


przyłapuję się na marzeniach o deszczu i burzy

po których powrócę tęczą w tygodniku wieczornym

czarno na białym uskrzydlone wersy miną się z prawdą

wydając łoskot guana kaczek dziennikarskich


nocą lampa przed wejściem zapala się automatycznie

przynajmniej wiem że ktoś na mnie czekał

strategiczne milczenie — zapachowa świeczka próbuje

odwrócić uwagę od pogorzeliska

pytasz gdzie w tym wszystkim jest haczyk

myślę że nawet nie dbam o to czy był


czoło gęstnieje od dymu na horyzoncie wbity wzrok

podświadomie wracam nad jezioro bo nocą nie widać

czy ma jeszcze warunki brzegowe

z kwiatów to najgorsze róże

kolory sukienek spływają ze sznurków

kamiennymi schodami w dół do kościoła

pod wezwaniem Łucji w Niebiesiech od Diamentów

drewniane motyle wyłażą ze straganów-brzuchów

na wszelki wypadek trzymam cię za rękę


przemoczone słowa wsiąkają między cegły

straż pod drzwiami trzymają Oleander z Pelargonią

ławka już zajęta przez stare kobiety-poduszkowce

co to prześwietlają wzrokiem i taksują kieszenie

na wszelki wypadek wysilam się na uśmiech


powietrze faluje i odpływa w przeciągu

paru minut brakuje do samego wrzenia południa

koty bezradnie szukają dziury w całym cieniu

wszędzie kwitnące witraże i kłujące róże wiatrów

na wszelki wypadek uważam na kolce

oko w oko

pyta mnie pani jak to się dzieje

że człowiek musi pisać

przecież słowa wszystko niszczą


teraz zastanawia się pani

co takiego może zrobić

by przestać pisać a nie stać nas

na milczące spojrzenia


zadam pani pytanie

po którym odechce się wszystkiego

a może jednak nie

wszyscy przestaliby mówić

zaczęliby znów pisać


niech pani to wykreśli

no te ostatnie linijki

bo zostanie po nas tylko

parę zdań bez oddechu

pożegnanie bez mrugnięcia

WEKTOR

jesienne odloty

klucz udaje strzałę


wymierzoną w słońce

wycelowane dzioby

tak kolejno odlicz


nie wiedziałem że

to ma jeszcze krzyk

jeśli nie musisz, to nie czytaj tego

rzuciłaś słowem i poleciałaś do znajomej kosmetyczki

cóż, obiad da się zrobić, ale nie przyzwyczajaj się

wkraczam jak król Salomon w świat pustych naczyń


mięso na kościach przejmuje dźwięki i dostaje dreszczy

stare wiadro z pomyjami potrafi nieźle odbijać gwiazdy

czasem topi się w nim kociaki, gdy jest ich za dużo

nie wiem, czemu teraz wspomniałem spojrzenie kotki

tego dnia, gdy zaczynałem liczyć jej młode po porodzie

patrzyłaś podobnie, a ja i tak upierałem się przy swoim:

kobiety po napisaniu wiersza stają się trochę brzydsze


czyż gotowanie nie dobija poetów-pięknoduchów

gorące powietrze drga — to dusze drzew wyciętej alei

wyparowały bieszczadzkie jeziora i rzeki pokazały dno

pozostaje tylko słońce jako jedyny temat dla literatów

teksty robią się palące i suche z rozgrzanymi brzuchami

spychające źrenice z rozsądnych punktów widzenia

wciąż gotuję części zwierząt i myślę o spojrzeniu kotki

kuchennych mękach i odpadającym mięsie

leczyłem swój cień w Mykenach

spotkanie słońca z głazem

kamienie są bez cienia litości

słońca są bez serca

skrzywione powietrze faluje


spotkanie hoplity ze szczurem

szczury wiedzą gdzie woda

pot z czoła żołnierza

przecieka przez pęknięcia


spotkanie sowy z mędrcem

starzec odlatuje na meteoryt

odrąbana kamienna głowa

nie pozwala założyć maski

bez tytułu~

przemijamy w drzewo

w glebę i kamienie

przemijamy na wiatr

w porywy i ciszę


gdzieś przemijam

nie tutaj i nie tam

gdziekolwiek

perspektywa końca

Tłumaczenie, formatowanie i grafika: Monica Goebel

poczwarka o imieniu Nie

Małgorzata rozmawia z drzewami

w ściśle tajnym języku

lubi zacienione strefy

wolne od naukowych definicji


z niemieckich rodzajników pamięta jeden

zapomina jak historie się zakończyły

w bajkach


gdy nadchodzą imieniny

kłamie bo warto lecz kłamie oszczędnie

gdy wołają — zamyka oczy nie odpowiada

przecież jej tu nie ma

nie śpiewa nie tańczy nie plotkuje


na razie do matki się nie odezwie

póki nie przejdzie w postać dojrzałą

na wynos

poproszę cię na wynos

bo tutaj zbyt stadnie


nowe modele ptaków

rozkładają bezradnie skrzydła

sąsiedzi z Bytomia

nadal grillują odpady

mój przyjaciel hamak

wygina posłusznie grzbiet

trzeszczy z nadwagi


pod murami biedronki

próżnują cienie bezrobotnych

na czas nieokreślony

telewizji już nie włączam

okazuje się, że nie tylko San

szukał nowego koryta


w dodatku ktoś ukradł

moją ukochaną kłodę

do przysiadania pod cerkwią


wezmę cię na wynos

koniecznie bez paragonu

splin po bieszczadzku

czasem przytrafia się ciemny szlak

lekką ręką wypalam ostatnie płuca

droga zatacza się pod nogi

nie jestem gotów upaść po raz trzeci


dogadać się z deszczem i ludźmi

hardy szpon pozbawia rozumu

nie udaje się ujarzmić dzikiej róży


w dole opróżniam zalane kieszenie

siny wir wciąga kryształową grzywę

zostaje tylko błaha nagość drzew

kamień w cierniowej koronie


podły smak sztyletów na języku

krzywa kapliczka świętej dziewicy

uśmiecham się do niej przez krew

z języka

gwóźdź

grzeszyliśmy czym się tylko dało

wieczorami deski śpiewały

rozchodził się zapach kory i piżma

widok z okna matowiał

w zaparowanych źrenicach


gdy wymyślono tempus fugit

czas zaczął dzielić i rządzić

zostało mi parę ujęć i świadomość

gwoździa po zdjęciu rembrandta


nasze portrety schowałem głęboko

na trzecim poziomie snu

Jezus mówi

Ziemia mówi złaź

rozparty w chmurze

Bóg mówi enter

święty mówi ho-ho-ho

ogłasza upadłość


Matka Boska mówi gazu

przyspieszamy

Jezus mówi bierzcie

gotówka znika

spiritus sanctus nic nie mówi

tylko się upłynnia

krajową do nieba

w radio kubańska piosenka Candela — podkręcam głośność

krótki skowyt blachy po spotkaniu z tirem na krajowej ileś-tam

wygięcie wolnej przestrzeni do granic absurdu wstęgi Möbiusa

lecący Edek-macho doświadcza złożonego układu sił

chociaż jemu to raczej obojętne bo fizyka dla niego to magia

lot przez przednią szybę kończy na zajeździe „Pod Wątróbką”

usta zdają się układać coś na rozmazany kształt ‘ja pierdole’

słowo to działa przekonująco jak jeszcze nigdy w życiu

mój ulotny przyjaciel to jeden wielki kłąb zdziwienia

wiem — uderzenie przeżyję nie wiem jednak że z tyłu naciera

bagażówka napakowana pod sufit drutem zbrojeniowym

zmieniam się w szaszłyk — przebite płuco z rakiem plus airbag

świadomość umierania i zejścia na długo utkwi mi w pamięci


widać wyciągniętą rękę dłoń z pękniętym wskazującym palcem

pokazuję mój środkowy — Bóg schodzi z fresku — oto człowiek

już nie jesteśmy z Edkiem-macho jak niezwykły Geminus lecz

pielgrzymami o stukrotnych twarzach apostatami ludzkości

przepływamy setki mórz przekraczamy wszystkie szczyty

światła są jak rany bosych stóp jak sztylety w spojrzeniu

schodzimy do wulkanicznych kraterów po schłodzenie

wbijamy szpony w słońce dusi się gaśnie w końcu zamiera

dwaj mocarze bez ciała i duszy lecz z ostatnim słowem

może już tylko jesteśmy końcową linijką tandetnej legendy

pijemy spirytus z jezior płoniemy i widzimy że jest to dobre


dlaczego to się wydarzyło dlaczego musieliśmy umrzeć

pewnie niebo nie mogło się nas doczekać i zesłało sen na

kierowcę ciężarówki — takie współczesne wniebowzięcie

zdziwienie i nutka ironii we frazie „pięknie kurwa pięknie!”

dlaczego umieramy przed czasem to niemądre pytanie

bo kto powiedział że to właśnie nie ten czas wyprowadzki

diabli wiedzą gdzie jest nasze miejsce odpoczynku i rójki

wędrujemy

arkadia to wzgórza Granady — gdybym wiedział wcześniej

ruszyłbym w drogę bez zwłoki

włączam szafę grającą wciskam guzik z any fule kno that

w głębokiej purpurze prawda staje się jeszcze prawdziwsza

jako wędrowcy posiadamy świat i wszystkie jego dziwki

ladacznice cichodajki kurewki lodziary markietanki zbrojne

księżne domowej roboty marie magdaleny królowe i święte

goły Edek-macho à la Afrodyta wyłania się z piany morskiej

celując palcem wypowiada sakramentalne „i twoją matkę też”


za szybą słońce zbiera się niespiesznie do zmartwychwstania

pobudka przy autostradzie przynosi cierpki niesmak w ustach

Buena Vista Social Club kończy pakować instrumenty

twierdza spraw utraconych

długo zamiatane pod dywan mikroby przerywają zmowę milczenia

w porządku alfabetycznym układam niedotrzymane obietnice

piętrzą się na półkach oddechy pod warstwą kurzu nerwowo pulsują

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 26.87
drukowana A5
Kolorowa
za 49.73