kwarantanna
dzisiaj nie wziąłem wiersza na spacer
skomlał metaforą między strofami
z półki rzuciłem mu suche fakty
nagryzmolił się do szuflady
kudłate wiersze obgryzają pustkość
nie merdają zakończeniem
G E N
martwi mnie
że śmierć jest dziedziczna
przypadłość mam po ojcu
całe szczęście
że zostało trochę czasu
tego umierania
E R A
rodzice zachodzą w głowę
że nie zdążyli umrzeć przed dziećmi
rakiety dziurawią blokowiska
czołgi wgniatają twarze w błoto
dzieci zahipnotyzowane tik tokiem
niech starzy umierają pierwsi
niech się mury pną do chmur
niech lustra odbijają uśmiechy
a dzieci nie rozmyślają o ciemności
która przyjdzie prędzej czy później
T O R
nalewam kawę do kubka
zaglądam przez okno
po drugiej stronie szyby
jest inaczej niż zwykle
a może to nie jest okno
patrzę na ścienny zegar
plastikowy na baterię
czy prąd rządzi czasem
sam sobie odpowiadam
nareszcie jest jutro
widzę swoje dłonie
nalewam kawę do kubka
naczynie to sieć wirtualna
z cichym dostępem
do nieludzkich zasobów
wciąż pole mokotowskie
ludzie mają dosyć szczęku rakowieckiej
więc coraz częściej schodzą pod ziemię
na wiosnę wypchani gazetami bezdomni
odlatują w ciepłe rejony kontenerów
biorąc na swoje barki odzysk empatii
słychać nadchodzący po stopniach przeciąg
bezchmurny strop skrzy się poranną śliną
gonimy bo teraz częściej pociągi uciekają
z nadzieją wpatrujemy się w czarną dziurę
ściany zbierają się do rychłego odjazdu
potem ktoś powie następna stacja świt
to zabrzmi naprawdę optymistycznie
ludzie mają dosyć szczęku rakowieckiej
zasypanie
oto mój rajski ogród
jeszcze nie zbeletryzowany
przebijam się przez śniegi
do moich drzew
do ukrytego ciemiernika
zapadam w kopnym puchu
zostawiając ślady
dla potomnych
Requiem dla jasności
„Nawet teoria o ciemności ma swoje jasne strony” Helmut Sternenhoch
fakt — światło jest niezbędne wegetacji
jednak to mrok uruchamia myślenie
„(…) stąd znane jest pięć sposobów
na uzyskanie ciemności doskonałej:
zabandażowanie oczu, fotograficzna ciemnia,
substancje odurzające, sen i śmierć kliniczna.”
rola ślepca to najlepszy sposób
na poprawienie sobie samopoczucia
wywołanie papierowej duszy czyni cię
pierwszym i ostatnim świadkiem cudu
zawsze ktoś snuje opowieści mające
podwójne dno i nieprzewidziany koniec
często marzymy o dalekich podróżach
i to głównie poza zwrotnik ćmy
gdy zdamy sobie sprawę z bezsporności zgonu
przeważnie jest już za późno, i nawet gdyby, to
ciężko wyczytać nekrolog z gazety
lecącej z wiatrem
brak światła w tunelu to ta jasna strona
Elwira odchodzi
każdego ranka czuje się prawie spakowana
pożegnania, uśmiechy, telefon jak puderniczka
mówi, że idzie tylko do Morrisons
po chleb tostowy, marmite i coś jeszcze
zostawiając okruszek nadziei na powrót
ukradkowe podglądanie jej odbicia w lustrze
oczy pełne łez — mam czuć się odpowiedzialny
za huragan na Florydzie i wojnę w Ukrainie
choć wiem, że takich znajomości nie posiadam
za to odpowiadam za zużywanie światła
oszczędzanie na świecach zapachowych
za nieubłagane przyspieszenie na osi czasu
upadłe liście, kurze łapki śmiechu warte etc.
płacze, gdy widzi rozdającą zupę copywriterkę
reklamującą się od wojska na ruskiej granicy
jeśli telewizja będzie jeszcze działać
spotkamy się przy czołgu
galicyjski bazar
najprzyjemniejsze jest szukanie tego
czego się nie zgubiło
przyglądam się podstarzałym rzeczownikom
nie wiem, czego mi potrzeba (taki typ)
jeśli w końcu to zobaczę, to będę wiedział
że to właśnie jest mi konieczne do życia
czasem, a może zawsze okazuje się to czymś
co jest kompletnie niepotrzebne
lub nie da się z tym koegzystować
jakiś imperatyw chwili, czasu
zegary bywają mocno intrygujące
szczególnie godzina w nich zatrzymana
dlaczego o tej porze serce zegara stanęło — zawał
lub nawał wydarzeń do przypomnienia
w kieszeni recepta
właśnie przypomniałem sobie o dokupieniu
paru lat życia, miesięcy, tygodni
na szukanie czegoś, czego nie zgubiłem
pomiędzy ciszami
to jest wtedy gdy wstaje fałszywe słońce
to wtedy gdy telewizji nie da się wyłączyć
to jest wówczas gdy powietrze jest tak gęste
aż ciężko złapać rozsądny oddech
a niebo gdzieś tam warczy
kocie oczy wpatrzone w człowieka
z odległego kąta szafy
pejzaż mojej twarzy
po południu sitowie bywa zatopione w myślach
konsekwentnie ignoruję wszelkie zmiany w pogodzie
ducha nie tracę jedynie ciało oddala się stopniowo
trzeba się wychylić by dowieść że ma się twarz
powierzchnia wody zmarszczona na myśl o konfrontacji
trochę wódki i punkt widzenia zgrabnie sięga dna
przyłapuję się na marzeniach o deszczu i burzy
po których powrócę tęczą w tygodniku wieczornym
czarno na białym uskrzydlone wersy miną się z prawdą
wydając łoskot guana kaczek dziennikarskich
nocą lampa przed wejściem zapala się automatycznie
przynajmniej wiem że ktoś na mnie czekał
strategiczne milczenie — zapachowa świeczka próbuje
odwrócić uwagę od pogorzeliska
pytasz gdzie w tym wszystkim jest haczyk
myślę że nawet nie dbam o to czy był
czoło gęstnieje od dymu na horyzoncie wbity wzrok
podświadomie wracam nad jezioro bo nocą nie widać
czy ma jeszcze warunki brzegowe
z kwiatów to najgorsze róże
kolory sukienek spływają ze sznurków
kamiennymi schodami w dół do kościoła
pod wezwaniem Łucji w Niebiesiech od Diamentów
drewniane motyle wyłażą ze straganów-brzuchów
na wszelki wypadek trzymam cię za rękę
przemoczone słowa wsiąkają między cegły
straż pod drzwiami trzymają Oleander z Pelargonią
ławka już zajęta przez stare kobiety-poduszkowce
co to prześwietlają wzrokiem i taksują kieszenie
na wszelki wypadek wysilam się na uśmiech
powietrze faluje i odpływa w przeciągu
paru minut brakuje do samego wrzenia południa
koty bezradnie szukają dziury w całym cieniu
wszędzie kwitnące witraże i kłujące róże wiatrów
na wszelki wypadek uważam na kolce
oko w oko
pyta mnie pani jak to się dzieje
że człowiek musi pisać
przecież słowa wszystko niszczą
teraz zastanawia się pani
co takiego może zrobić
by przestać pisać a nie stać nas
na milczące spojrzenia
zadam pani pytanie
po którym odechce się wszystkiego
a może jednak nie
wszyscy przestaliby mówić
zaczęliby znów pisać
niech pani to wykreśli
no te ostatnie linijki
bo zostanie po nas tylko
parę zdań bez oddechu
pożegnanie bez mrugnięcia
WEKTOR
jesienne odloty
klucz udaje strzałę
wymierzoną w słońce
wycelowane dzioby
tak kolejno odlicz
nie wiedziałem że
to ma jeszcze krzyk
jeśli nie musisz, to nie czytaj tego
rzuciłaś słowem i poleciałaś do znajomej kosmetyczki
cóż, obiad da się zrobić, ale nie przyzwyczajaj się
wkraczam jak król Salomon w świat pustych naczyń
mięso na kościach przejmuje dźwięki i dostaje dreszczy
stare wiadro z pomyjami potrafi nieźle odbijać gwiazdy
czasem topi się w nim kociaki, gdy jest ich za dużo
nie wiem, czemu teraz wspomniałem spojrzenie kotki
tego dnia, gdy zaczynałem liczyć jej młode po porodzie
patrzyłaś podobnie, a ja i tak upierałem się przy swoim:
kobiety po napisaniu wiersza stają się trochę brzydsze
czyż gotowanie nie dobija poetów-pięknoduchów
gorące powietrze drga — to dusze drzew wyciętej alei
wyparowały bieszczadzkie jeziora i rzeki pokazały dno
pozostaje tylko słońce jako jedyny temat dla literatów
teksty robią się palące i suche z rozgrzanymi brzuchami
spychające źrenice z rozsądnych punktów widzenia
wciąż gotuję części zwierząt i myślę o spojrzeniu kotki
kuchennych mękach i odpadającym mięsie
leczyłem swój cień w Mykenach
spotkanie słońca z głazem
kamienie są bez cienia litości
słońca są bez serca
skrzywione powietrze faluje
spotkanie hoplity ze szczurem
szczury wiedzą gdzie woda
pot z czoła żołnierza
przecieka przez pęknięcia
spotkanie sowy z mędrcem
starzec odlatuje na meteoryt
odrąbana kamienna głowa
nie pozwala założyć maski
bez tytułu~
przemijamy w drzewo
w glebę i kamienie
przemijamy na wiatr
w porywy i ciszę
gdzieś przemijam
nie tutaj i nie tam
gdziekolwiek
perspektywa końca
poczwarka o imieniu Nie
Małgorzata rozmawia z drzewami
w ściśle tajnym języku
lubi zacienione strefy
wolne od naukowych definicji
z niemieckich rodzajników pamięta jeden
zapomina jak historie się zakończyły
w bajkach
gdy nadchodzą imieniny
kłamie bo warto lecz kłamie oszczędnie
gdy wołają — zamyka oczy nie odpowiada
przecież jej tu nie ma
nie śpiewa nie tańczy nie plotkuje
na razie do matki się nie odezwie
póki nie przejdzie w postać dojrzałą
na wynos
poproszę cię na wynos
bo tutaj zbyt stadnie
nowe modele ptaków
rozkładają bezradnie skrzydła
sąsiedzi z Bytomia
nadal grillują odpady
mój przyjaciel hamak
wygina posłusznie grzbiet
trzeszczy z nadwagi
pod murami biedronki
próżnują cienie bezrobotnych
na czas nieokreślony
telewizji już nie włączam
okazuje się, że nie tylko San
szukał nowego koryta
w dodatku ktoś ukradł
moją ukochaną kłodę
do przysiadania pod cerkwią
wezmę cię na wynos
koniecznie bez paragonu
splin po bieszczadzku
czasem przytrafia się ciemny szlak
lekką ręką wypalam ostatnie płuca
droga zatacza się pod nogi
nie jestem gotów upaść po raz trzeci
dogadać się z deszczem i ludźmi
hardy szpon pozbawia rozumu
nie udaje się ujarzmić dzikiej róży
w dole opróżniam zalane kieszenie
siny wir wciąga kryształową grzywę
zostaje tylko błaha nagość drzew
kamień w cierniowej koronie
podły smak sztyletów na języku
krzywa kapliczka świętej dziewicy
uśmiecham się do niej przez krew
z języka
gwóźdź
grzeszyliśmy czym się tylko dało
wieczorami deski śpiewały
rozchodził się zapach kory i piżma
widok z okna matowiał
w zaparowanych źrenicach
gdy wymyślono tempus fugit
czas zaczął dzielić i rządzić
zostało mi parę ujęć i świadomość
gwoździa po zdjęciu rembrandta
nasze portrety schowałem głęboko
na trzecim poziomie snu
Jezus mówi
Ziemia mówi złaź
rozparty w chmurze
Bóg mówi enter
święty mówi ho-ho-ho
ogłasza upadłość
Matka Boska mówi gazu
przyspieszamy
Jezus mówi bierzcie
gotówka znika
spiritus sanctus nic nie mówi
tylko się upłynnia
krajową do nieba
w radio kubańska piosenka Candela — podkręcam głośność
krótki skowyt blachy po spotkaniu z tirem na krajowej ileś-tam
wygięcie wolnej przestrzeni do granic absurdu wstęgi Möbiusa
lecący Edek-macho doświadcza złożonego układu sił
chociaż jemu to raczej obojętne bo fizyka dla niego to magia
lot przez przednią szybę kończy na zajeździe „Pod Wątróbką”
usta zdają się układać coś na rozmazany kształt ‘ja pierdole’
słowo to działa przekonująco jak jeszcze nigdy w życiu
mój ulotny przyjaciel to jeden wielki kłąb zdziwienia
wiem — uderzenie przeżyję nie wiem jednak że z tyłu naciera
bagażówka napakowana pod sufit drutem zbrojeniowym
zmieniam się w szaszłyk — przebite płuco z rakiem plus airbag
świadomość umierania i zejścia na długo utkwi mi w pamięci
widać wyciągniętą rękę dłoń z pękniętym wskazującym palcem
pokazuję mój środkowy — Bóg schodzi z fresku — oto człowiek
już nie jesteśmy z Edkiem-macho jak niezwykły Geminus lecz
pielgrzymami o stukrotnych twarzach apostatami ludzkości
przepływamy setki mórz przekraczamy wszystkie szczyty
światła są jak rany bosych stóp jak sztylety w spojrzeniu
schodzimy do wulkanicznych kraterów po schłodzenie
wbijamy szpony w słońce dusi się gaśnie w końcu zamiera
dwaj mocarze bez ciała i duszy lecz z ostatnim słowem
może już tylko jesteśmy końcową linijką tandetnej legendy
pijemy spirytus z jezior płoniemy i widzimy że jest to dobre
dlaczego to się wydarzyło dlaczego musieliśmy umrzeć
pewnie niebo nie mogło się nas doczekać i zesłało sen na
kierowcę ciężarówki — takie współczesne wniebowzięcie
zdziwienie i nutka ironii we frazie „pięknie kurwa pięknie!”
dlaczego umieramy przed czasem to niemądre pytanie
bo kto powiedział że to właśnie nie ten czas wyprowadzki
diabli wiedzą gdzie jest nasze miejsce odpoczynku i rójki
wędrujemy
arkadia to wzgórza Granady — gdybym wiedział wcześniej
ruszyłbym w drogę bez zwłoki
włączam szafę grającą wciskam guzik z any fule kno that
w głębokiej purpurze prawda staje się jeszcze prawdziwsza
jako wędrowcy posiadamy świat i wszystkie jego dziwki
ladacznice cichodajki kurewki lodziary markietanki zbrojne
księżne domowej roboty marie magdaleny królowe i święte
goły Edek-macho à la Afrodyta wyłania się z piany morskiej
celując palcem wypowiada sakramentalne „i twoją matkę też”
za szybą słońce zbiera się niespiesznie do zmartwychwstania
pobudka przy autostradzie przynosi cierpki niesmak w ustach
Buena Vista Social Club kończy pakować instrumenty
twierdza spraw utraconych
długo zamiatane pod dywan mikroby przerywają zmowę milczenia
w porządku alfabetycznym układam niedotrzymane obietnice
piętrzą się na półkach oddechy pod warstwą kurzu nerwowo pulsują