W szponach paniki
Gedeon, skup się. Robiłeś to już tyle razy, że i dzisiaj uda ci się bezpiecznie dotrzeć do łóżka. To tylko dwie sekundy i dwadzieścia jeden setnych. Może pobiję rekord? Może zejdę poniżej dwóch sekund? Najważniejsze jednak, by te potwory pojawiające się natychmiast po zgaszeniu światła nie zdążyły obedrzeć mnie ze skóry, nim dotrę do łóżka. Okej, palec na wyłącznik światła i wizualizacja. Pierwszy krok robię prawą nogą, potem jeszcze dwa i jestem w łóżku. Cały i zdrowy. Głęboki wdech i zaczynam. Akcja!
Pstryk, trzy kroki i sus w pościel. Błyskawicznie zawijam się w kokon i sprawdzam czek listę bezpieczeństwa. Kołdra zawinięta pod palcami stóp — jest, dredy wciągnięte — tak, rura od odkurzacza w ustach — jest, plecy zabezpieczone — tak. Uff, udało się. Mogę odetchnąć, chociaż nie do końca. Po drodze kopnąłem w taboret i teraz mały palec pulsuje jak kogut pogotowia ratunkowego. Twardo udaję, że to nie mój palec.
Uspokajam się i zaczynam znowu kombinować. Jak co wieczór.
Przecież mogę skrócić odległość łóżka od kontaktu, przysuwając je do ściany. Zawsze sobie to obiecuję, i zawsze jest tak samo, czyli zero zamiany pomysłów w czyn. Ale czy to cokolwiek zmieni? Pozostanie czas na schowanie ręki pod kołdrę po pstryknięciu wyłącznika. Będzie dużo krótszy niż trzy kroki, ale wystarczająco długi, by bestie dopadły moją rękę i obgryzły ją, zostawiając tylko białe kości. O, rany! Co ja zrobię z taką ręką? Sam widok będzie przerażający a co dopiero ból i rozpacz po utracie ukochanej kończyny.
A jeśli potwór wbije tylko zęby, a ja wciągnę go odruchowo pod kołdrę? Nie, nie! Gedeon skończ już z tą paranoją i zacznij żyć normalnie, bo inaczej sam zmienisz się w potwora z wyłupiastymi oczami. Będziesz ssał palec albo osiwiałe dredy.
Jestem Gedeon. Mieszkam w Los Drakos. Nazywam siebie reporterem, choć to może zbyt mocno powiedziane. Ze względu na swoją chorobliwą nieśmiałość publikuję teksty tylko w internecie. Zapieram się jak żaba wody przed wyjściem na świat, w prawdziwe życie. Wiem jednak, że nie będzie tak w nieskończoność. Z tą porażającą myślą i oczami jak sadzone jaja, wielki cykor kładzie mnie co wieczór do łóżka. Spod kołdry nie wystaje nawet końcówka dreda. Cykor sprawia, że nawet latem jestem zamotany w pościel. Nie wystaje mi nawet nos. Jedyną rzeczą, która jest łącznikiem między mną a nocnym światem, jest rura odkurzacza, od której mam już chyba pylicę. Nie jestem do końca pewien czy ktoś mnie przez nią nie obserwuje, ale nie mam innego wyjścia. Zapewnia mi powietrze.
Rankiem moje sadzone jaja zawsze wyglądają jak samochodowa szyba po spotkaniu z kamieniem. Dziś jednak jest inaczej. Gorzej. Jestem dziwnie podenerwowany i czuję, że coś się wydarzy. Nie przeczuwam jeszcze, jak bardzo dzisiejsze wydarzenia będą brzemienne w skutki.
Głód wypycha mnie z domu. Muszę kupić chociaż chleb. Cicho i ostrożnie wymykam się na ulicę. Mam prosty plan. Szybki zakup i rejterada z powrotem. Pierwsza część misji przebiega sprawnie. Kosmiczne problemy zaczynają się w drodze powrotnej. Widzę na swojej drodze grupkę rozwrzeszczanych malców. Każdy z nich ma wymierzony we mnie wskazujący palec, niczym pistolet. Włączam piąty bieg. Odpalam turbo. W głowie mam jeden wielki, czerwony, pulsujący napis: Uciekaj! Dzieci! Coś jednak poszło nie tak. Łapię gumę albo zawodzi sterowanie. Widzę tylko, jak moje trampki mnie wyprzedzają. Zakupom udaje się przelecieć aż pod drzwi domu. Ja tyle szczęścia nie mam. Oprócz kolan mam zdarte łokcie i czoło. Próbuję pozbyć się z języka kamyków, trawy i czegoś, czego z własnej woli nigdy bym nie spróbował. Nie wiem co to jest i nie zamierzam się dowiadywać. Gdy odpływam z głupkowatą miną i papierkiem po lodach na policzku, słyszę słowa ojca:” Synku, jesteś już duży. Czas na samodzielność.”
Z wrzasków rozdzierających moje ucho wyławiam pojedyncze słowa. Obiecuję, że dowiem się wszystkiego. Krowa, różowe mleko — wszystko obiecuję umieścić w materiale filmowym. „Nie, nie będę pisał, jak do tej pory i wszystko sfilmuję, a materiał przekażę lokalnej telewizji.” Obiecuję wszystko, byleby jak najszybciej przyszło wyzwolenie.
Siedzę w fotelu i opatruję rany. Rozmyślam o ojcu. Był podróżnikiem i reporterem. Wdałem się w niego. Oprócz jednego. Ze względu na nieśmiałość, ale i strach, nigdy z nim nigdzie nie pojechałem. Razem z nim podróżowała mama. Kiedy się urodziłem, zabierali mnie ze sobą. Aż podrosłem i odkryłem strach. Jeden wielki, bezustanny cykor. Strach przed wszystkim i wszystkimi. Najbardziej zaprzyjaźniłem się z paniką. Gdy w nią wpadałem, nurkowałem pod łóżko. Moja piżama od czołgania się przypominała zbroję z blachy, za to podłoga pod łóżkiem lśniła jak lustro. No i mama musiała na jakiś czas zrezygnować z podróży.
Pewnego dnia ojciec spakował wielką walizę i powiedział: „Wyjeżdżam w podróż dookoła świata. Jesteś już dorosły. Mama jedzie ze mną. Jak będziesz gotowy, wyrusz za nami. Na pewno gdzieś się spotkamy.”
Oniemiałem. Dopiero po kilku dniach głód wyprowadził mnie na zakupy. Dowiedziałem się wtedy, że w starych filmach kłamią. Buta nie da się ugotować, a kit z okna nie daje się nawet pogryźć. Przetestowałem.
Różowy placek i palące kopyto
W nocy mam o czym myśleć. Co ja powiem, gdy wrócą rodzice? Że cały ten czas spędziłem w łóżku okutany w kołdrę ze strachu? Że nie wiem, jak wygląda świat, bo przez rurę odkurzacza nic nie widać? Że zawiodłem dzieci, bo się bałem krowy? O, nie. Dość terroru cykora i jego pokroju pomagierów jak rura i i inne ciemności. Wstępuje nagle we mnie odmiana i na jej fali wyskakuję najpierw z łóżka, a potem przez okno na ulicę. Rozkładam ręce, zadzieram twarz prosto w niebo i wrzeszczę ciemnej nocy prosto w nos. Radość, jakiej jeszcze nie znałem, wypełnia mi serce. Wrzeszczę i wrzeszczę, aż gębę zamyka mi jakaś breja wylana z drugiego piętra, którą ktoś mnie ucisza. Muszę przyznać, że skutecznie.
Nazajutrz, o dziwo, mocne postanowienie zmiany życia trwa. Rano sprawdzam rower, odszukuję kamerę. Sadzam duszę na ramię i pedałuję. Po drodze obmyślam możliwe scenariusze zdarzeń. Układam w głowie pytania i analizuję możliwe odpowiedzi. Najważniejsze to być przygotowanym na każdą ewentualność.
Podziwiam krajobrazy, poznaję okolicę. Jeszcze nie przyznaję tego oficjalnie, ale dociera do mnie, ile straciłem zamykając się we własnym więzieniu strachu i nieśmiałości. Zaczynam nucić ulubioną piosenkę ojca:
Jeśli gnębią Cię demony nocy
I kiedy w domu nie chcesz zostać sam
Jeśli zostałeś całkiem bez przyjaciół
Na to od Pana jedną radę masz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Do the reggae, reggae rób
Do the reggae
Mama powtarzała, że moje imię to efekt fascynacji ojca tą piosenką. Wykonywał ją zespół Gedeon Jerubbaal. Podobno moje dredy to też robota tego zespołu.
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Do the reggae, reggae rób
Do the reggae
Od miejscowych dowiaduję się, że jestem już niedaleko celu. Mój rower w kwiaty trochę ich bawi. Staram się to zignorować i jadę dalej. Za sporym pagórkiem dostrzegam krowę. Biorę głęboki oddech, przełykam ślinę i włączam kamerę.
Krowa przy kamerze zamienia się od razu w gwiazdę. Zaskakuje mnie natychmiast. Liże moją twarz. Z moich ust kapie jej ślina. Dyskretnie się wycieram. Brakuje mi chusteczek. Krowa trzepocze długimi umalowanymi rzęsami i gapi się w obiektyw. Nie jestem pierwszym dziennikarzem robiącym z nią wywiad. Inni byli tu już przede mną. Całe szczęście. Krowa jest przyzwyczajona do pytań i chętnie odpowiada na moje. Wspomina, jak to będąc małym cielęciem marzyła, aby zostać krową. i jej marzenie się spełniło. Nie chce jednak zdradzić tajemnicy różowego mleka. Jest dumna, że to pierwszy taki wypadek i to właśnie ona jest tą niezwykłą krową dającą tak niezwykłe mleko. Dużo mówi o diecie. Opowiada historie rodzinne. Jej ojciec podobno przywędrował z dalekiego kraju w poszukiwaniu tej jednej, jedynej krowy życia i zakochał się bez pamięci w oczach jej mamy. Babcia jednak twierdzi, że zabłądził i wychudzonego, słaniającego się na nogach, przygarnęły go z mamą z litości. Słucham jej wywodów i decyduje, że czas zadać ostatnie pytanie.
— Skoro dajesz różowe mleko, to czy produkujesz też różowe placki?
Kopniak jest tak samo zaskakujący, jak celny. Przelatuję kilka metrów. Przez rozdarte spodnie wdziera się wiatr. Rozpaczliwie usiłuję zasłonić bladość pośladków. Krowa śmieje się i twierdzi, że wyglądam jak pawian. Dopadam roweru i bez pożegnania gnam na oślep do domu. Paląca pieczęć kopyta nie pozwala mi korzystać z siodełka. Po drodze dogania mnie autobus szkolny. Przez dłuższy czas jedzie równo ze mną. Widzę za szybami śmiejące się twarze a w wielu rękach filmujące mnie telefony. Tego już za wiele. Zamykam oczy i próbuję zniknąć. Nie działa.
W domu usiłuję ocenić zyski i straty. Najważniejsze mam. Wywiad przeprowadzony i zarejestrowany. Kopyto na pośladku robi się fioletowe. Swobodnie usiądę może za miesiąc. Spodnie da się zszyć.
Pomimo cielesnych obrażeń i cierpiącej dumy, udaję się rano do lokalnej telewizji. Obiecałem ten materiał dzieciom i słowa muszę dotrzymać. Wziąłem sobie do serca misję reporterską i postanowiłem nie schodzić z raz obranej drogi. Niech się dzieje co chce. Gdy spotkam rodziców, muszę mieć się czym pochwalić.
Ku mojemu zdumieniu relacja zostaje przyjęta. Wieczorem zasiadam przed telewizorem i gryzę z napięcia końcówki dredów. Mój materiał skończył się, zanim przełknąłem kłębek włosów, które wygryzłem z dredów z takim mozołem. Za to gwoździem programu był pawian na rowerze w kwiaty. Wyemitowano chyba wszystkie filmy, jakie dzieci miały w telefonach.
Padam na twarz i wyobrażam sobie spotkanie z rodzicami: „Co tam u ciebie, Gedeon? A, takie tam… właśnie zostałem pawianem roku na rowerze w kwiaty. Trawa w zębach, wiatr w majciochach. A co u was?”
Budzę się następnego dnia w południe. Nos mam w trampku. Nic dziwnego, że tak długo spałem. Nie robię śniadania, nie parzę herbaty. Rozmyślam. Jestem pełen wątpliwości. Czy dobrą drogę obrałem? Czy ja w ogóle dam radę, aby nią iść? Ja? Taki fajtłapa i nieudacznik? Przeczołguję się na kanapę i włączam laptopa. Prąd z przetartego kabla kopie mnie jeszcze bardziej niż krowa. Osuwam się na podłogę i wącham dymiące palce. Takim smrodem mógłbym zawstydzić nawet skunksa.
Śpiewnik wyjców, cynamon i kiszone śledzie
Nagle przypominam sobie, że ojciec zostawił mi swoje zapiski sprzed lat. Miały mi pomóc, gdybym zdecydował się pójść jego śladami. Postanawiam wziąć się w garść: „Tak tato, pójdę w twoje ślady i nawet więcej. Wyruszę w podróż na spotkanie nieznanego i gdzieś ciebie i mamę odnajdę. Powiedz mamie, żeby upiekła tort!”
Coś, co kiedyś było brulionem, dziś wygląda jak sterta liści. Odręczne pismo przypomina raczej śpiewnik wyjców niż dziennik przyszłego podróżnika.
„Postanawiam przygotować się do podróży dookoła świata. Muszę posiąść wszelkie umiejętności, by przeżyć trudy wyprawy. Na początek wspinaczka. Z braku gór wybieram wysoki budynek z rynną. Podnoszę poprzeczkę i rezygnuję z zabezpieczeń. Początkowo wszystko idzie dobrze. Zaczyna jednak padać deszcz. Szybko odkrywam, że mam nieodpowiednią kurtkę. Chłonie wodę jak gąbka. W mgnieniu oka staje się kilka razy cięższa niż ja. Gdy próbuję ją zdjąć, rynna odrywa się od muru. Po idealnym łuku przenosi mnie na drugą stronę ulicy. Po błyskach na ciele, bólu i chwilowej utracie kontaktu ze światem, orientuję się, że zrywam linie energetyczne. Ląduję na balkonie na trzecim piętrze w czyichś zapasach. Oblepiony dżemem i marmoladą patrzę jak, przybywa policja i straż pożarna. Ale nie zrażam się. Po kilku dalszych, nieudanych próbach przenoszę się w inną część miasta. Na tym osiedlu już mnie wszyscy znają i od razu dzwonią po policję.”
Tata to ma charakter. Muszę mu dorównać i, jak on, nie zrażać się niepowodzeniami. Mam wspaniały przykład do naśladowania, więc wyruszam natychmiast. Pakuję do plecaka linki do prania, namiot i wyruszam na fali entuzjazmu, jaka we mnie wezbrała. Plan jest ambitny, ale prosty. Wejść na najwyższy komin w mieście i zatknąć na nim flagę. Z braku innych materiałów wykonuję ją z koszulki z napisem „Bitwa ze smokiem”. Tę koszulkę reklamową dostałem, przechodząc koło kina. Na film ze strachu przed ciemnością nie poszedłem.
W autobusie miejskim sprawdzam jeszcze raz ekwipunek. Wyjmuję namiot z plecaka. Wydaje mi się trochę mały. Nigdy go nie używałem, dlatego rozpinam suwak, by go obejrzeć. W ułamku sekundy automatycznie się rozstawia wypychając mnie na drugi kraniec autobusu. Rzucam się ratować sytuację. Na pierwszym przystanku kłębowisko składające się z namiotu, linek do prania i mnie, zostaje wyrzucone przez pasażerów. Nieszczęśliwie linkę przytrzaskują drzwi i autobus rusza. Namiot działa jak latawiec. Tkwiąc w namiocie, widzę zbliżające się druty energetyczne. Zastanawiam się, czy to te same, które stanęły na drodze taty. Biorę to za przeznaczenie i dobry omen. Tuż przed drutami zamykam oczy. Po chwili impuls elektryczny mi je otwiera. Silny powiew wiatru gasi płomienie palących się dredów. Z wytrzeszczem oczu i dymiącymi dredami ląduję na szczycie upragnionego komina. Powoli i delikatnie staram się rozplątać linkę, jednak kolejny mocny podmuch wiatru wszystko trochę komplikuje. Ostatecznie dyndam na kominie wewnątrz poskręcanego namiotu. Nie mogę nawet wciągnąć do środka dredów. Resztką sił wystawiam moją flagę i czekam. Pomoc przybywa po dwóch dniach. Śmigłowiec ekipy filmowej zdmuchuje mnie na dół.
Po zejściu opuchlizny zaczynam widzieć. Kupuję gazetę i czytam: „Znakomity happening jednego z mieszkańców. Gigantyczne origami z dredami jako protest przeciw smogowi. Szkoda tylko, że wszystko odbyło się na kominie nieczynnej od dwudziestu lat kotłowni”. W dalszej części artykułu wyśmiano moją pisownię słowa „smog”. Cóż, film „Bitwa ze smokiem” wyświetlany był w czasach gdy komin jeszcze dymił i pewnie nikt o filmie już nie pamiętał. I chociaż mimowolnym, to staję się działaczem na rzecz czystego powietrza. Czyż świat nie jest piękny?
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Do the reggae, reggae rób
Do the reggae
Kolejny wpis taty jest intrygujący:
„W podróży czekają na mnie różne nowe potrawy i smaki. Przygotowuję się i do tego. Wracam ze sklepu z wszystkimi przyprawami, jakie znalazłem na półce. Na pierwszy ogień idzie tajemnicza buteleczka z dziwnym cukrem i napisem amoniak. Odkręcam nakrętkę i wącham. Silny odór gwałtownie odrzuca mnie w tył. Trafiam głową w szafkę, z której wypadają talerze. Talerze się tłuką, żona lamentuje, guz rośnie jak mufinka. Ale nie zrażam się. Jako drugi próbuję pomarszczony, czerwony strąk, zanim żona wyrwie mi go z ręki. Już po trzech sekundach odbiera mi oddech. Żona twierdzi, że rozum. Następnie zalewa mnie powódź łez i wydzieliny z nosa. Ślepnę po raz pierwszy. Szukam po omacku czegoś do picia. Trafiam na jakąś butelkę. Piję. Płyn do mycia naczyń okazuje się piorunująco gorzki. Kaszlę, wypuszczając chmury baniek. Efekt ten uzyskuję też nazajutrz w toalecie. Przynajmniej ładnie pachnie. Wreszcie trafiam na kran, który nie wytrzymuje moich desperackich ruchów. Urywa się i woda zalewa kuchnie. Jej strumień szczęśliwie trafia mnie w twarz i zaczynam widzieć.
Wieczorem, po usunięciu skutków powodzi, robię napar z ziół „na wszystko” kupionych na targowisku od starego, znajomego indora. Ale nie piję. Kładę się i robię sobie okład na guza i zaczerwienione oczy. Ślepnę po raz drugi.”
Po tym fragmencie przychodzi mi do głowy pomysł. Na targowisku odszukuję starego indora. Handluje przyprawami i medykamentami. Opowiadam mu o przygotowaniach do podróży i o ojcu. Pamięta tatę i zaczyna się śmiać.
— Wy, ludziowie, jesteście jacyś dziwni — mówi. — Lubicie kłopoty.
Wybieram kiszone śledzie. Stary indor ostrzega mnie przed nimi, ale kupuję i biegnę do domu. Pomny ostrzeżeń, postanawiam zacząć od czegoś łagodniejszego. Sięgam po puszkę z brązowym proszkiem. O, tak. Znam ten zapach z dzieciństwa. Cynamon. Przecież coś tak przyjemnie pachnącego nie może być szkodliwe. Łapczywie pakuję kopiastą łyżkę do ust. Natychmiast dowiaduję się, że był to fatalny błąd. Krztusząc się rozpylam brązową chmurę w całym pokoju. Tsunami kaszlu zmiata mnie z kanapy. Druga fala kaszlu nadchodzi, gdy myślę, że gorzej już być nie może. Z każdym oddechem nabieram do płuc brązowy pył, wywołując kolejną falę kaszlu. Nabieram przekonania, że wynalazłem kaszlowe perpetuum mobile. Wciągam pył też do nosa. Każde kichnięcie powoduje pogorszenie sytuacji. Wzbudza na nowo tumany pyłu. Sytuacja uspokaja się, kiedy kichanie przypadkowo wpycha mnie do łazienki.
Z kiszonymi śledziami postanawiam być ostrożniejszy. Otwieram okno. Stawiam przed sobą solidnie zamkniętą puszkę i zastanawiam się, co mnie czeka. Puszka wydaje się nieco spuchnięta, mimo to podchodzę do niej z otwieraczem. Gdy tylko ostrze dotyka blachy, puszka eksploduje i wylatuje przez okno. Smród mnie powala. Dźwięk syren alarmowych przywraca mi przytomność. Jak przez mgłę widzę uwijające się skunksy z jednostki ratownictwa chemicznego i biologicznego. Pracują bez masek. Widać, że odór nie robi na nich wrażenia. W przeciwieństwie do mnie. Z każdym ściskiem żołądka zmieniam barwy jak znajomy kameleon. Ostatkiem sił doczołguję się do okna i wyskakuję. Krzak róży zdziera mi spodnie, kolce szatkują moje gatki i koszulkę. Skunksy biorą mnie za kupę śmieci i ciągną za dredy do śmieciarki. Puszczają, dopiero gdy zaczynam histerycznie wrzeszczeć.
Po tygodniu spędzonym w przytułku, prowadzonym przez siostry kangurzyce w ich własnych torbach, wracam do domu. Jeszcze śmierdzi, ale daje się wytrzymać. Tęsknię za mamą. Przypominam sobie jej opowieści, jak poznała tatę. Było to na imprezie propagującej turystykę rowerową. Tata był przebrany oczywiście za rower. Na głowie zamontował kierownicę, okulary zrobił z rowerowych lamp, a na szyi zawiesił naszyjnik z dzwonków i klaksonów. Wszyscy podchodzili, ciągle dzwoniąc i trąbiąc. Po godzinie tata był już całkowicie głuchy. Jak wspominała mama, zaczęli z tatą rozmawiać, pisząc na kartkach i to było takie romantyczne, że się zakochali i tak jest do tej pory. A potem były ich wspólne wyprawy na łono natury. I podróże. Mama ze szczególnym rozrzewnieniem wspominała wycieczkę do Krainy Wielkich Bagien. Nikt się tam nie zapuszczał i dlatego dla taty było to szczególnie intrygujące wyzwanie. Skonstruował latawiec w kształcie wielkiego serca, czym zaimponował mamie. Gdy go na miejscu rozłożył, zerwał się wiatr. Noga taty zaplątała się w sznur i latawiec przewlókł go przez ogromne połacie bagien. Mama, po kilku dniach wędrówki spotkała, jak sądziła, Błotnego Dziada, o którym słyszała kiedyś od niedźwiedzi. Postać obleczona w zabłocone mchy i trawy poruszała się na czworakach. Gdy spadła ulewa i zmyła z niej czarnozieloną maź, ukazał się oczom mamy wycieńczony tata. Żywił się korzonkami i mchami, bo cały prowiant został z mamą.
Ach, cóż za przygody. I jakie wspomnienia. Tych dwoje ma po co żyć. Ciągle zakochani i tacy romantyczni. A ja? Nie mam nawet przyjaciół. Kładę się i wącham resztki smrodu. Szklą mi się oczy i tak zasypiam.
Rano budzę się wymiętoszony i zmęczony. Czuje się jakbym, zamiast spać, toczył całą noc wielką bitwę z jakimiś potworami. Z worami pod oczami robię sobie herbatę. Tak mi się wydaje, bo herbata okazuje się być majerankiem. Po dodaniu cukru jest jeszcze gorsza. Nagle, jak prom z jasnego nieba, przypływa do mnie myśl. Zakładam słuchawki na uszy i włączam piosenkę.
Jeśli gnębią Cię demony nocy
I kiedy w domu nie chcesz zostać sam
Jeśli zostałeś całkiem bez przyjaciół
Na to od Pana jedną radę masz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Do the reggae, reggae rób
Do the reggae
No, teraz to rozumiem. Od razu wraca mi humor. I nawet majeranek z cukrem wydaje mi się smaczny. Śpiewam i tańczę. Coraz szybciej i szybciej, aż moje dredy łapią śmigła wentylatora. Teraz wiruję bez żadnego wysiłku i uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Pomysły same wskakują mi do głowy jak żaby do stawu. Dlaczego zmarnowałem tyle czasu? Dlaczego ciągle jestem w tym samym miejscu? Nie mam niczego i nikogo, ani nawet jednego przyjaciela. Nikt mnie nie odwiedza ani ja do nikogo nie wychodzę. Czas to zmienić. Wieczna obawa i nieśmiałość nie mogą wypełnić reszty mojego życia. Przecież rodzice zostawili mnie właśnie dlatego, abym nauczył się żyć pełnią życia. Ciągle wmawiam sobie, że jedyna rzecz, jaką mogę robić, to napisać leksykon wiedzy o metodach ukrywania się przed światem albo poradnik „jak się upodobnić do kiszonego ogórka”, by nie być zauważonym w sklepie, a przecież mam za sobą całkiem niezłe dokonania. Zrealizowałem materiał o krowie i to z sukcesem. Pokazała to telewizja. Przecież mam większe ambicje, niż zostać największym cykorem epoki!
Kontrakt w ręce i skok w pożar
Następnego dnia jestem w redakcji lokalnej gazety i twardo negocjuję. Po dwóch godzinach jest kontrakt. W zamian za napisanie serii reportaży otrzymuję środki na podróż. Będą niewielkie, bo zamierzam zwiedzać świat rowerem. Na moje potrzeby wystarczy a, w razie czego, do kilkudniowych głodówek jestem przyzwyczajony. Strach przed wyjściem do sklepu wreszcie się na coś przydał.
Rozpoczynam przygotowania. Najważniejsze to mieć plan. Po pierwsze: spakować się. Siedząc pod sufitem na stercie walizek, rezygnuję z planu. Oprócz paru najpotrzebniejszych rzeczy zabieram notes na reportaże i Śpiewnik Wyjców (mam nadzieję, że tata mnie pochwali za tę nazwę). Jeszcze rowerowy zestaw naprawczy i moje ulubione gatki w dinozaury. Do plecaka przytwierdzam dwa zapasowe koła. Porzucam je, gdy na pierwszym zakręcie przesuwają się razem z plecakiem i ściągają mnie do przydrożnego rowu. Tym razem mocuję plecak do roweru. Po kilku kilometrach spotykam krowę dającą różowe mleko. Podbiega do mnie, popycha kopniakiem w zadek. Jak miło z jej strony.
Słońce właśnie zaszło. Do długiej jazdy na rowerze muszę się przyzwyczaić. Ból nóg i pośladków jest coraz dotkliwszy. Już wiem, że samodzielnie z roweru nie zsiądę. Wypatruję odpowiedniego miejsca na miękki upadek. Łąka wydaje się dobrym wyborem. Gdy tylko koła zanurzają się w trawie, przewracam się na bok razem z rowerem i zasypiam.
Budzi mnie kura, grzebiąc w moich dredach. Gdy się zrywam, przeprasza i mówi, że myślała, że to jeden z krowich placków, których tu pełno. Rozglądam się i widzę, że ma rację. Spałem na co najmniej trzech. Udaję, że to pizza. Nagle dochodzi do mnie okropny ból nóg i pośladków. Zakwasy mam takie jakbym kisił się razem z kapustą. Tylko gorzej pachnę. Starając się ukryć cierpienie, mówię kurze o swojej wyprawie. Wypytuję o jakieś środki lokomocji, by chociaż trochę odpocząć od roweru. Kura pokazuje kierunek, w którym powinienem się udać. Podobno jest tam kolej, ale ona na pewno tego nie wie. Chciała kiedyś tam polecieć i zobaczyć to cudo, ale za każdym razem po paru machnięciami skrzydeł wypadają jej pióra. Czuje się wtedy roznegliżowana i dlatego zrezygnowała z dalszych prób.
Ja jednak rezygnować nie zamierzam. W oddali widzę rzekę. Postanawiam się w niej wykąpać i zmyć z ubrania „pizzę”. Nie jest to w mojej sytuacji łatwe. Każdy krok stawia opór. Wyglądam jak most, pod którym przepłynął za duży parowiec, parząc go rozgrzanym dymem. Z szeroko rozstawionymi nogami, kołysząc się na boki, powoli docieram do rzeki. Woda gasi pożar, jednocześnie zmywając resztki placków. Co za ulga! Mógłbym leżeć tak godzinami.
Po kąpieli wsiadam na rower. Chociaż „wsiadam” to za dużo powiedziane. Pedałuję na stojąco, bo nawet myśl o kontakcie z siodełkiem sprawia, że dredy stają mi dęba. Wkrótce moją uwagę przyciąga pożar. Chmura dymu jest coraz większa. Instynktownie kieruję się w jej stronę i natrafiam na tory kolejowe. A więc kura mówiła prawdę. Rozglądam się za stacją. Gdzieś tu przecież musi być stacja. Nagle zauważam, że pożar jest już całkiem blisko. Jest zamknięty w ogromnej maszynie i mknie prosto na mnie. Pociąg! Pociąg, do którego nie wsiądę, bo przecież nie ma tu stacji. Przejeżdża obok mnie z ogromnym hałasem. Z rozpaczą spoglądam na siodełko i zrezygnowany macham ręką wielkiej maszynie z kilkoma wagonami.
Po kilku sekundach w moje uszy wdziera się pisk, jakiego nigdy nie słyszała nawet gwiazda rocka. Pociąg zatrzymuje się, jakaś mała postać wychyla się z okna na przodzie pociągu i nakazuje mi pośpiech przy wsiadaniu. Moje szczęście nie zna granic.
Nie mogę doskoczyć do klamki. Zaciekawieni pasażerowie wychylają się przez okna i zaczynają mi dopingować. Nic to nie daje. Przy ostatnim skoku zaczepiam o coś dredami i bezradnie wisząc na drzwiach, próbuję dosięgnąć roweru z przywiązanym do niego plecakiem. Drzwi otwiera barczysty niedźwiedź w konduktorskiej czapce i wciąga mnie do środka. Pociąg rusza, a ja dorównuję piskowi hamulców: „Rower, mój rower!” Wbrew własnej woli płynę na fali pasażerów w głąb wagonu. Powoli i nieuchronnie opadam na podłogę. Nie mogę się ruszyć. Ktoś na mnie siada, biorąc mnie za bagaż. Gęś nadeptuje mi na gębę. Nie mogę mówić.
Silna dłoń konduktora wyrywa mnie z czeluści podłogi i wpycha do przedziału. Siedzę ściśnięty między świnią w okularach a jakimś ludziowym dzieciakiem zapamiętale grającym na telefonie.
— Bilet.
Głos niedźwiedzia jest dudniący, spokojny, ale zdecydowany.
— Nie mam — odpowiadam trzęsącym się głosem i dodaję prawie ze łzami w oczach: — Rower, mój rower.
— A dokąd to chcesz jechać?
— Nie wiem.
Mimo iż mówię prawie bezgłośnie, wszyscy teraz patrzą na mnie z zaciekawieniem.
— Jestem reporterem i jadę … jestem w podróży dookoła świata.
— Ten pociąg jedzie nad morze.
— Może być nad morze … nigdy nie byłem nad morzem.
Konduktor marszczy czoło, wypisuje bilet i wciska mi do ręki. Mówi też, że mój rower jest na dachu. Jak będę wysiadał, to go mogę zabrać.
Pełnia szczęścia. Jestem w pociągu, rower na dachu a jeszcze przed chwilą, myślałem, że to katastrofa. Robię sobie wyrzut, że ciągle brak mi wiary w siebie i nie umiem myśleć pozytywnie. Wyciągam rękę z pieniędzmi i płacę za przejazd. Konduktor wybiera dla siebie najmniejszą monetę, uśmiecha się i wychodzi. Przybliżam bilet do twarzy i przyglądam się wielkim literom: „Nad morze”. Chowam do kieszeni moje „Nad morze”, zamykam oczy i nucę.
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Do the reggae, reggae rób
Do the reggae
Z błogostanu wyrywa mnie pochrząkiwanie świni. Zaczyna robić na drutach. Ciągle na mnie spogląda. Tracę pewność siebie i dyskretnie sprawdzam, czy aby na pewno sprały się placki. Niczego kompromitującego nie zauważam. Świnia nie wytrzymuje i zalewa mnie pytaniami. Skąd się tu wziąłem, dokąd tak naprawdę jadę i co to jest ten reporter. Mniej lub bardziej mętnie wszystko grzecznie tłumaczę a świnia mniej, lub bardziej mętnie udaje, że rozumie. Ale chwali.” Nie to, co dzisiejsze dzieciaki, które siedzą tylko w telefonach” — dodaje. Wymownie patrzy na chłopaka zacięcie wciskającego klawisze swojego smartfona i trąca mnie z dezaprobatą. Wzrusza się, gdy wspominam rodziców i mówię, jak bardzo chciałbym ich znaleźć. Pyta mnie o piosenkę, którą nuciłem. Z radością wyjmuję telefon i odtwarzam utwór. Już po chwili świnia zaczyna śpiewać.
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Do the reggae, reggae rób
Do the reggae
Naprzeciwko nas siedzi kaczka z dwadzieściorgiem kacząt. Cała rodzina wybudza się z drzemki. Widzę minę kaczki i czekam, aż mnie dziobnie za zakłócanie spokoju. Ratują mnie jej kaczęta. Zaczynają się kołysać w rytm muzyki i oblicze kaczki łagodnieje. Jest dobrze, zaczyna śpiewać. Wkrótce kołysze się już cały przedział. Dołącza się nawet grający chłopak. Trochę z musu, ale widzę, że zaczyna mu się podobać, choć udaje, że jest mu to obojętne. Zagajam rozmowę. Niepotrzebnie. Daje mi do zrozumienia, że kołysze się tylko dlatego, żeby mi nie było przykro. Chcę się dowiedzieć, co go interesuje poza grami. Szczerze mówi, że nie rozumie pytania. Według niego, jeśli nie gram, to jestem cienki jak rosół z bambusa i nie ma nawet o czym ze mną pomilczeć. Przekaz zrozumiałem. Kaczka przerywa niezręczną sytuację. Opowiada o swojej rodzinie. Też jedzie nad morze. Duża rodzina potrzebuje dużej wody. Ich staw zrobił się za mały i trzeba było podjąć jakąś decyzję. Co prawda spodziewali się kacząt, ale dwadzieścioro zupełnie ich zaskoczyło. Mąż poleciał na rekonesans i już wybrał miejsce. Ona podróżuje pociągiem. „Pan rozumie, jeszcze nie latają”. Rozumiem, też nie latam. Chyba że mnie krowa kopnie.
Bujana impreza trwa. Spoglądam za okno. Słońce zachodzi za horyzont jak moje oczy za powieki.
Budzi mnie kłótnia. Wokół siebie widzę kilka wilków. Grają w karty i zarzucają sobie oszustwa. Nie ma świni ani chłopaka, po kaczce z kaczętami ani śladu. Zaczynam się denerwować. Ostrożnie pytam, czy to już „nadmorze”, bo ja się nie znam. Nigdy nad morzem nie byłem i nie wiem, po czym się poznaje, że się już nad morzem jest. Wilki wybuchają śmiechem i wypytują o cel mojej podróży. Obiecują pomoc. Są wilkami morskimi i pracują na statku. Popłyną przez wielką wodę do Afryki. Muszę najpierw pójść po bagaż i przygotować się do skoku, bo wilki mówią, że ten pociąg nigdzie się nie zatrzymuje. Ma tylko stację początkową i końcową i zatrzymuje się dla wsiadających na skinienie ręki, ale żeby wysiąść, trzeba z niego wyskoczyć. Za to tam, gdzie się chce.