E-book
8.82
drukowana A5
45.62
Gdzieś o wpół do północy ze środy na czwartek: dwanaście opowiadań nowojorskich

Bezpłatny fragment - Gdzieś o wpół do północy ze środy na czwartek: dwanaście opowiadań nowojorskich

Z JĘZYKA ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁ PIOTR PLICHTA


Objętość:
258 str.
ISBN:
978-83-8369-852-6
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 45.62


Ciśnienie krwi

Gdzieś o wpół do północy ze środy na czwartek stoję na skrzyżowaniu Siódmej z Czterdziestą Dziewiątą i sam do siebie myślę, że o czymś za mało myślę, a przynajmniej dotenczas.

No bo — ciśnienie krwi. Widzicie, pierwszy raz ktoś mi sprzedaje cynk, że siedzi we mnie taka ryzykowna egzotyka. Przychodzę po południu do doktora Brennana za żołądkiem, a ten, cyk!, zawija mi ramię w dziwną dmuchaną onucę i zaraz mówi: „Pan ciśnienie masz wygięte w koci grzbiet!” i że on, jako lekarz, stanowczo sugeruje-co-następuje: że niby ja winienem baczyć, czym się żywię, i unikać wzburzenia, bo jak nie, to Sąd Pański mi zatrąbi i nawet nie poczuję, że już jestem kaput.

— Człowiek o pana nerwowości, z ciśnieniem pik asowy w szpic, musi unikać stresu — powiada doktor Brennan. — Należy się dziesiątka.

I cóż tu poczynać, stoję sobie i myślę, że przecież ostatnimi czasy nie jest specjalnie trudno unikać stresu w kochanym Nowym Jorku. Poza tym chcę z powrotem moje dziesięć tyci-tycich, żeby postawić jutro na Promyczek, czwarta gonitwa w Pimlico, gdy wtem podnoszę oczy i za nic nie zgadniecie, kto się staje przede mną — ano Ryży Charlie!

Możecie teraz założyć się o roczny zbiór kawy na Jawie, że mając choćby odczucie przeczucia, że Ryży Charlie zmierza w mój kierunek, natychmiast wyniosę się hen, precz a nawet dalej. Otóż żaden mieszkaniec naszego miłego miasta nie chce pchać z Ryżym Charliem jednego wózka — zasadniczo dlatego, że gość zalicza się do drani i to skaliście twardych. Ma obszerną posturę, dwie znaczne i ciężkie łapy, a do tego wredny charakter, który pozwala mu bez skrupułów wyłączać bliźnich z rzeczywistości, a wyłączonych jeszcze częstować szpicem między wargi: wystarczy, że go najdzie odpowiedni nastrój.

Tak w ogóle i szczególe drabów przekroju Ryżego Charliego nazywa się odźwiernymi, bo wszyscy wiedzą, że Ryży często nosi klamkę za pazuchą, a jeśli uzna, że cudzy kapelusz jest strzała warty — koleś naprawdę ma coś przeciwko kapeluszom — zaraz otwiera tą klamką innym drzwi na tamten świat. Z czystego trup-rachunku wynika, że Ryży Charlie sprzedaje kulkę wielu mieszkańcom tego miasta ludnego, a paru następnym nie sprzedaje kulki, tylko nadziewa ich na swój wrzeszczot, czyli nóż. Jeśli więc Charlie nie odpoczywa w uspokojcu, to tylko dlatego, że właśnie z niego wychodzi, a prawo nie nadąża z wymyśleniem, za co znowu go przymknąć.

Ale cóż, pierwsze odczucie przeczucia, że Ryży Charlie jest gdzieś obok tuż, nadchodzi, kiedy słyszę:

— No no i proszę proszę, kogo my tu mamy?

Potem Ryży Charlie chwyta mnie za kołnierz, co rozwiewa moje marzenia o nawiewaniu.

— Czołem, Charlie! — mówię nader radośnie. — Jak ci się powodzi?

— Do przerwy remis — odpowiada Ryży. — Swoją drogą, dobrze cię widzieć, bo właśnie szukam towarzystwa. Ostatnio trzy dni ganiam po Filadelfii za robotą.

— Żywię i poję wiarę, że w Delfii złapiesz prosperitę, Charlie — mówię, chociaż ta wiadomość porusza mi nerw czy dwa, bo miętnie czytam gazety i mam z nich pewne pojęcie, na czym polega robota Ryżego w pięknej Fi.

Nie później jak wczoraj jest mały kawałek dziennikarstwa stamtąd, który opisuje jak Gus Smallwood, pseudonim Ponuras, bardzo duży kręcibiorca z branży alkoholowej, połyka kilka pestek przed swoim mieszkaniem. Dla zupełnej jasności: ja nie wiem, czy to akurat Ryży Charlie szpikuje Ponurasa ołowiem, ale, fakt do faktury, gość jest wtedy w Belladelfii. Ja naprawdę znam podstawy tabliczki dodawania. Przecież sytuacja całkiem na jedno wyjdzie, jeżeli ktoś napadnie na bank w Cleveland, a Ryży Charlie będzie akurat wtedy w Cleveland albo gdzieś w pobliżu. Dlatego robię się nerwowy, a ciśnienie rośnie mi z każdą sekundą.

— Ile przy sobie trzymasz? — stwierdza Ryży Charlie. — Jestem spłukany jak ta rynna.

— Same centówki i nic poza, Charlie — mówię. — Dzisiaj wydaję na lekarza dziesięć dolców i w zamian dowiaduję się, że mam naprawdę złe ciśnienie krwi. Ale ty się nie krępuj i weź sobie resztę.

— Niedobrze — odpowiada Ryży Charlie. — Gościom o pewnej klasie, takim jak ty i ja, same cenciaki nie stykną. Wiesz co, pójdziemy do szachrajni Natana Detroit i wyciągniemy ze stołu trochę forsy.

Ja muszę teraz zrobić wyznanie: ja naprawdę nie mam takiego pragnienia, żeby iść do szachrajni Natana Detroit, a nawet jeśli mam, to nie z Ryżym Charliem przy boku. Otóż czasem — znaczy, w szachrajniach częściej niż czasem — człowieka ocenia się po towarzystwie, z jakim on przychodzi, a Ryży Charlie jakoś tak podpada sobą pod definicję złego towarzystwa. Poza tym kości nie rodzą procentów bez zacieru na wejście, którego nie posiadam ani aktualnie ani wentualnie. Ba, sprawa ma to przysłowiowe szersze dno: przy posiadaniu wentualnym nie żadne kości leżą mi na myślach, tylko Promyczek i jego czwarta gonitwa, a może i powrót z forsą do domu i comiesięczne koszty przetrzymania, na ten przykład czynsz. Do tego wszystkiego pamiętam słowa doktora Brennana, żeby unikać wzburzenia, a wiem, że Ryży Charlie plus szachrajnia Natana Detroit jak nic się równa wzburzenie i skok ciśnienia w górę, po którym zbierze mnie Ponury Grzybiarz. W rzeczy sumie czuję, że ciśnienie już skacze mi pod skórą więcej niż ździebko, ale, rzecz jasna, nie zamierzam dawać Ryżemu Charliemu argumentu do łapska, więc idziemy razem do szachrajni Natana Detroit.

Tej nocy nasza szachrajnia mieści się za garażem na Pięćdziesiątej Drugiej, chociaż czasami cumuje na zapleczu restauracji przy Czterdziestej Siódmej albo na tyłach sklepu z cygarami przy Czterdziestej Czwartej. Ona być może w dowolnym punkcie czasoprzestrzeni miejskiej, ponieważ co noc zmienia położenie, żeby gliniarze nie mogli jej znaleźć. Sens stacjonarnej szachrajni tak jakby mija się z sensem.

Teraz tak, skoro Natan Detroit rozkłada swoją szachrajnię na szukaj sobie zdrów, każdy kto chce skorzystać z jego usług, musi wpierw spytać właściwego człowieka o właściwy adres. Jednak ten adres znają prawie wszyscy mieszkańcy Broadwayu, ponieważ ludzie Natana Detroit przemierzają aleje, ulice a nawet zaułki ciasne, szerząc odpowiedni azymut i hasło na bal. Właśnie po to w automobilu przed garażem na Pięćdziesiątej Drugiej siedzi jakiś Abel Kabel, który przekazuje nam szeptem hasłówkę brzmiącą Kansas City.

Okazuje się jednak, że nie będziemy potrzebowali biletu wizytowego. Kiedy pukamy się w drzwi na szczycie schodów, Johnny Sztaba, furtian o zastygłym obliczu, wyziera przez judasza i starcza mu sam widok Ryżego Charliego, żeby nas wpuścić do środka. Robi to wprawdzie z rycynowym uśmiechem na twarzy, ale Ryżemu naprawdę nikt nie pozwoli zbyt długo czekać na ulicy.

Jest to bardzo brudna i zadymiona nora nad garażem, a kości turla się po starym stole bilardowym. Wokół stołu tłoczy się sam rekinaż tego miasta, bandyta przy bandycie w tak zwartym kolisku, że igły cepem między nich nie wbijesz. Są wszyscy, bo ostatnio świat forsycją zakwita i wielu graczy ma z czego postawić.

Doopowiem od siebie, że nad krawędzią widać mnóstwo tęgich drabów, a paru z nich nie będzie cierpieć na wyrzuty humanizmu, kiedy strzelą ci w głowę albo w brzuch. Widząc takie indywidua jak Harry Koń z Brooklynu, Sam Usypiacz Levinsky albo Pustelnik Pat z Harlemu, wyczuwam, jak to miejsce robi źle mojemu ciśnieniu. To są naprawdę twardzi chłopcy i każdy nowojorczak o tym wie.

Ale cóż, są tam i nie wyznikają, wklinowani pomiędzy Dżeka Greka, Hala Drągala, Siwego Johna, Okay Okuna i inne szychy. Wszyscy mają w rękach wielkie, zmiętoszone bilety spiżarki narodowej i przerzucają te bilety tam i nazad, jak bezwartościowe świstki papieru.

Na zewnątrz zwartej masy grubych ryb stoi drobnica, tłum pomniejszych cwaniaczków, którzy próbują znaleźć jakąś lukę pomiędzy elitą, wsunąć tam szybko pięści i dorzucić swój zakład. Są między nimi goście, których nazywa się bimbrowymi, bo kiedy spłukasz się przy stole chętnie pożyczą ci zacier do dalszej gry. Oczywiście zacier, jak jego nazwa wskazuje, jest na procent i pod solidny zastaw zegarków, pierścionków, spinek od mankietów et cetera et afera.

Tak jak mówię, kiedy wchodzimy do środka przy stole znajdzie się miejsce może dla jednego chudzielca. Ale Ryży Charlie zaraz puszcza w powietrze donośne „Witam wszystkich!” i ci wszyscy rozglądają się wokoło, a w następnej sekundzie przy stole robi się dosyć przestrzeni dla Ryżego i dla mnie. W tym nagłym poszerzeniu się przestrzeni tużprzystolnej jest naprawdę jakaś magia, która wcale nie działa zanim nasza dwójka się zjawia.

— Który odpala? — pyta Ryży Charlie rozglądając się po okolicy.

— No jak inaczej, Charlie, oczywiście że ty — mówi Hal Drągal, który trzyma kij krupiera. A mówi to z pośpiechem i zaraz podaje Ryżemu parę kości, chociaż potem słyszę, że kiedy podchodzimy do stołu, jego kumpel jest akurat w najsamszym środku partii i próbuje wyrzucić dziewiątkę. Wszyscy są bardzo cicho i tylko patrzą na Ryżego Charliego. Na mnie nikt nie zawraca uwagi, bo każdy widzi, że jestem tutaj na dokrętkę i nie mam żadnych głębszych związków z Ryżym Charliem. Chociaż wiecie, raz sam Karczysław Befsztyk posyła mi w dół spojrzenie, po którym wzrasta ciśnienie — ciśnienie moje, cudze albo jeszcze inne.

No więc Ryży Charlie bierze kości i zaraz obraca się w kierunek jakiegoś mizeraka w meloniku, który stoi tuż obok i wręcz się kuli, żeby go Charlie przeoczył. Ale ten zabiera mikrusowi z głowy jego kapelusik, grzechocze kośćmi w ręce, wrzuca je do kapelusika i mówi: „Hu!”, jak każdy hazardzista tuż przed rzutem. Potem zagląda w głębię melonika i ogłasza: „Dziesięć!”, chociaż nikomu nie daje tam zaglądnąć, nawet mnie. Skoro tak jest, diabli wiedzą, czy Charlie wyrzuca tę dziesiątkę, czy może coś innego, ale oczywiście nikt nie chce zgłosić wątpliwości o dziesiątkę, bo jest prawdopodobieństwo, że Ryży Charlie pomyśli, że nazywa się go krętaczem, a on raczej tego nie lubi.

Musicie wiedzieć, że u Natana Detroit gra się systemem jeden na jednego, chociaż niektórzy wolą nazwę grabarz, a to dlatego, że nie obstawiasz w nim przeciw bankowi czy szulerni, tylko zakładasz się z tym, kto rozrzuca kości — całkiem jak dwoje ludzi grających prywatną partyjkę. W ten sposób Natan Detroit nie musi użerać się z profesjonalnym stołem ani obsługą całego tego interesu jak prawdziwe kasyna; starczy, że skombinuje kostki i jakiś dach nad głową, żeby mógł brać swój procent, który wcale zły nie jest.

Przy tego rodzaju rozgrywce prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero w chwili, kiedy rzucającemu brakuje pewnej liczby oczek i wszyscy dookoła zaczynają robić zakłady dorzuci albo nie. Oczywiście szanse, że gość nie zrobi dziesiątki parą kostek przed wyrzuceniem siódemki są na calutkim świecie identyczne i wynoszą dwa do jednego.

Kiedy więc Ryży Charlie stwierdza, że w meloniku ma dziesiątkę, cała szachrajnia stawia język na kotwicy. Charlie rozgląda się wtedy wokół stołu i dostrzega na drugim końcu Lewisa Fancika, chociaż ten bardzo stara się obkurczyć pod jego spojrzeniem.

— Ja wykładam pięć stów — oznajmia Ryży Charlie — a ty, Lewis, przyjmujesz.

To znaczy, że każe mu postawić tysiąc przeciwko pięciuset, że nie wyrzuci dziesiątki.

Otóż Lewis Fancik to zasadniczo drobny kombinator i bardziej bimbrowy niż gracz w kości. Jedyny powód dla którego akurat znajduje się przy stole jest taki, że podchodzi do Dżeka Greka, żeby pożyczyć mu trochę zacieru. W normalnych okolicznościach szulerki szansa, że Lewis skrobnie się na tysiąc tyci-tycich przeciwko pięciuset jest taka sama, jak prawdopodobieństwo, że wpłaci całą tę forsę na fundusz Armii Zbawienia, czyli mniejsza niż zero. Bez okularów widać, że biedakowi przez myśl nie przefrunie zrobić taki zakład i kiedy Ryży Charlie go przymusza, zaczyna drżeć od uszu aż do pięty.

Z kręgu przy stole dobiega głucha cisza, więc Ryży Charlie znów grzechocze kośćmi w łapsku, wrzuca je do kapelusika i mówi: „Ha!”. Wnętrza kapelusika, rzecz jasna, nie pozwala oglądać nikomu, za to zerka tam osobiście i głośno stwierdza: „Pięć!”. Potem kolejny raz grzechocze kośćmi, wrzuca je do kapelusika, mówi: „Ha!”, zerka do wnętrza i stwierdza: „Osiem!”. Zaczynam pocić się ze strachu, że tak naprawdę w kapelusiku Ryżego Charliego siedzi siedem oczek i gość przegrywa zakład, a przecież dobrze wiem, że nie ma przy sobie pięciu stów na spłatę dla Lewisa. Chociaż, z drugiej strony, jeszcze lepiej wiem, że Ryży Charlie płacić zamierza nic nikomu, ile by chował na dnie melonika.

Przy następnym ciepnięciu Ryży Charlie krzyczy: „Dola!”, co oznacza, że zrobił dziesiątkę, chociaż tę dychę tylko on sam raczy widzieć. No i wyciąga rękę do Fancika, który powoli, powoli jak żółw ociężale podaje mu tłusty bilet spiżarki narodowej.

W całym swoim życiu nie widzę smutniejszego człowieka niż Lewis Fancik rozstający się ze swoim szmalcem. Ale jeżeli nawet świta mu przez myśl, żeby poprosić Ryżego Charliego o wgląd w kości, nie puszcza pary z ust. Pozostali przyjmują identyczną strategię, bo przecież widzą, że Ryży Charlie nie chce obnosić się z tą dziesiątką i raczej nie pozwoli nikomu podważać swojej prawdomówności, zwłaszcza że chodzi o taki mały numerek jak dziesięć.

— Panowie — oznajmia Ryży wsuwając banknot do kieszeni — jeżeli o mnie chodzi, na dziś szlus.

Po czym oddaje kapelusik tamtemu kurdupelkowi i pokazuje mi, żebym się zbierał. Robię to nader ochoczo, ponieważ zalegająca w szachrajni cisza przyciąga mój żołądek raz pod sufit raz w podłogę i wiem, że to wywiera niekorzystny wpływ na me ciśnienie krwi. Pomiędzy naszym wejściem a wyjściem nikomu zmarszczka nie drgnie na cyferblacie i to jest naprawdę zaskakujące, jak nerwotwórczy bywa pobyt w dużym tłumie, który głucho milczy, zwłaszcza jeżeli widać, że zaraz lokalnie może się zrobić gorąco.

Dopiero kiedy jesteśmy przy samych drzwiach, słyszymy czyjś cienki głosik. A któż to się odzywa? Ano nikt inny tylko Lewis Fancik, który pyta Ryżego Charliego w deseń ten:

— Masz twarde czy miękkie, Charley?

Tu wszyscy zaczynają się śmiać, a my wychodzimy. I chociaż potem nad tym myślę, nigdy już się nie dowiem, czy Charlie robi tę dziesiątkę wyrzucając sześć i cztery czy jednak parą piątek, co się nazywa twardymi kośćmi.

W danej chwili karmię nadzieję, że uwolnię się od Ryżego Charliego i pójdę do domu. Widzę przecież, że typ ma jak najgorszy wpływ na moje ciśnienie krwi, a poza tym niektórzy ludzie mogą coś o mnie pomyśleć, jeżeli będę się go dalej trzymał. Ale kiedy sugeruję Charliemu rozstanie, wydaje się czegoś dotknięty.

— No jak to! — mówi Ryży Charlie. — To taki z ciebie równiak, że chcesz opuścić kolegę, kiedy dopiero zaczynamy zabawę? Nie, stary. Zostajesz ze mną, bo lubię towarzystwo i właśnie uderzamy do Mordki Prosiaka, żeby zagrać w faraona.

Ja muszę teraz zrobić wyznanie: ja naprawdę nie mam takiego pragnienia, żeby iść w odwiedziny do Mordki Prosiaka. Raz, że miejscówka jest daleko, na śródmieściu. Dwa, nie chcę grać we faraona, bo akurat tej gry nie umiem skumać i ogarnąć. Trzy, pamiętam, że doktor Brennan sugeruje-co-następuje, że stanowczo mam uciąć sobie drzemkę od czasu do czasu. Ale, tak z czwartej strony patrząc, ranienie uczuć Ryżego Charliego jest krzynkę bez sensu, zwłaszcza że jeśli z nim nie pójdę, gość może zrobić mi wyszczerbek na biologii.

Tak więc Ryży Charlie wzywa taksówkę i uderzamy na śródmieście, do Mordki Prosiaka. Taksiarz pogania swoją dryndę bez miłosierdzia i moje ciśnienie ze stanu ostrzegawczego przechodzi w alarmowy, chociaż na Charliem prędkość nie robi żadnego wrażenia. Wreszcie wychylam głowę przez szybę i proszę rączego taksiarza, żeby dał sobie z gazem na wstrzymanie, bo chcę dojechać na miejsce w jednym zwartym kawałku. Ale to nic nie daje i gość popyla cwałem.

Jesteśmy na rogu Dziewiętnastej i Broadwayu, kiedy ni z tego ni z owego Ryży Charlie krzyczy na taksiarza, żeby na chwilę stanął, co tamten robi. Wtedy Charlie wychodzi z dryndy i odzywa się mniej albo więcej tak:

— Klient cię prosi, żebyś dał sobie z gazem na wstrzymanie, a ty nie jesteś miły i rozrabiasz. Oj, bo się pogniewamy!

Mówiąc „pogniewamy” Ryży Charlie bierze zamach i wystrzałowym podbródkowym przesyła człowieka z fotela prosto na ulicę. Potem zajmuje jego miejsce za kółkiem i zaraz jedziemy dalej, zostawiając gościa rozciągniętego na asfalcie. Otóż doopowiem wam, że dawno temu Ryży zarabia na życie jako taksiarz, ale to dzieje się zanim gliniarzom zaczyna świtać, że nie zawsze dostarcza klientów pod właściwy adres — zwłaszcza tych klientów, którzy są po paru głębszych. Kierowcą Charlie jest niezłym, aczkolwiek ma tendencję do patrzenia przed siebie i absolutnie nigdzie indziej.

Osobiście mówiąc, ja nie mam takiego pragnienia, żeby jechać z Ryżym Charliem taksówką — nie mam bez względu na okoliczności, ale szczególnie w okolicznościach, kiedy to on prowadzi, bo pędzi, ile fabryka daje. Zatrzymuje wóz przecznicę od szachrajni Mordki Prosiaka i mówi, że zostawiamy tam taksę — a niech sobie stoi aż ktoś ją znajdzie i odstawi właścicielowi. Ale nie zdążamy się oddalić, bo nagle zjawia się jakiś mundurowiec na służbie i zaczyna nawijać o zakazie postoju taksówek bez kierowcy w środku.

I jakże by inaczej, Ryży Charlie nie znosi gliniarzy udzielających mu porad, więc się rozgląda za ewentualnymi świadkami, a potem bierze zamach, grzmoci funkcjonariusza wystrzałowym podbródkowym i tamten nakrywa się nogami jak niemowlę na pleckach w łóżeczku. Cóż tu dodać cóż ujmować, Ryży Charlie jest prawdziwym elektrykiem ringu, bo zawsze umie trafić człowieka prosto w wyłącznik światła. Kiedy gliniarz odpływa, Ryży chwyta mnie za ramię i zaczyna ciągnąć w boczną uliczkę, tak że po przebiegnięciu kwartału wbijamy do lokalu Mordki Prosiaka.

Samo miejsce nazywają Doliną Królów, bo wielu ważnych ludzi z sąsiedztwa przychodzi tam nocą i gra w faraona. Na widok Ryżego Charliego nikt ze zgromadzonych nie wydaje się reagować przesadnym entuzjazmem, chociaż Prosiakowi wymyka się, że jest na śmierć uweselony z naszej wizyty. Mordka jest niskim typkiem o tłustej szyi. Można by z powodzeniem ozdobić nim stół noworoczny, oczywiście po oprawieniu i z jabłkiem wciśniętym między zęby. Ale wydaje się, że on i Ryży Charlie to starzy kumple i nawet od czasu do czasu miewają o sobie nawzajem dobre mniemanie.

Jakkolwiek aczkolwiek widzę, że Mordka Prosiak nie jest tak do końca uweselony, kiedy odkrywa, że Charlie wpada do Doliny Królów, żeby grać. Wprawdzie błyska od razu cud banknotem i mówi, że przez wzgląd na stare dobre czasy nie zaszkodzi mu stracić odrobiny zacieru, ale na mój rozum Prosiak dość delikatnie wierzy, że położy ręce na tym banknocie — zwłaszcza, że Ryży Charlie wkłada go do kieszeni i już nie wyjmuje, mimo że z miejsca zaczyna przegrywać.

O piątej nad ranem Charlie jest do tyłu o sto trzydzieści kawałków, a to naprawdę kupa forsy, nawet dla ostrego gracza. Oczywiście Mordka Prosiak wie, że nie ma szans, żeby wyciągnąć od Ryżego sto dolców i trzydzieści centów, nie wspominając o stu trzydziestu tysiącach. Do tego czasu wszyscy dawno się zmywają, a Prosiak chce zamykać lokal i jest w wielkiej chęci przyjąć od Charliego kwit na milion, żeby ten sobie poszedł. Sęk jednak w tym, że jeżeli gracz wtapia w faraona, ma prawo dostać procent od przegranej kwoty. Mordka Prosiak widzi, że nawet z kwitem w łapie Ryży Charlie nie zrezygnuje z tego procentu i jak nic puści mu interes z torbami.

Żeby ciąg dalszy nabrał rumieńców, w takich okolicznościach Charlie bierze poprawkę na przyjaźń z Mordką i odmawia wyjścia, przez co ten musi znaleźć inne wyjście. Sprowadza zawodowego kanciarza o ksywie Jasio Muminek, który wchodzi do gry i oszukując na korzyść Charliego bardzo szybko wyprowadza sprawy na prostą.

Mnie gra wciąga raczej słabo, więc znajduję krzesło w rogu i przez parę mrugnięć powieki zażywam snu. Odpoczynek musi nieźle działać na moje ciśnienie, bo wcale go nie czuję, kiedy razem z Ryżym Charliem wychodzimy od Mordki Prosiaka. Myślę, że nareszcie odzyskam wolność i pójdę do domu się odespać. Niestety, chociaż jest szósta rano i słońce dawno na pierwszej zmianie, Ryżego Charliego wciąż rozpiera energia. Nie ma przesytu wrażeń, tylko chce iść do Cyganerii.

Ja muszę teraz zrobić wyznanie, ten pomysł znowu podkręca mi ciśnienie, bo Cyganeria to taka paskudna zgonsusznia, do której belle i dżentelmenowie się udają, kiedy dosłownie wszystkie inne lokale na mieście są zamknięte. Prowadzi ten przybytek typ ciemny o imieniu Majcher O’Halloran, który jest z okolic Greenwich Village i opinię ma naprawdę zszarpaną. Każdy wie, że u Majchra nie trzeba się specjalnie starać o rozstanie z życiem — wystarczy przyjść i pić spokojnie trunek, jaki tam serwują.

Ale Ryży Charlie nalega, więc idę razem z nim. W Cyganerii witają nas ogólna buźka i spokój, nie licząc jednego hałaśliwego kąta, w którym siedzi spora klientela płci obojga w strojach wieczorowych; ci ludzie najwyraźniej lądują tam po całej nocy spędzonej w klubach. Charlie i Majcher z sentymentem wspominają dawne czasy i swoje członkostwo w gangu Hudsońskich Rozpylaczy, popijając przy tym z butelki, którą O’Halloran przezornie nosi w kieszeni, żeby przypadkiem nie pomieszać zawartości z tym, co podaje pozostałym klientom. Wtedy znienacka do lokalu wchodzi czwórka gliniarzy po cywilu.

Powiem tak: ci gliniarze są po służbie — nie mają nic do nikogo i chcą tylko wlać w siebie kieliszek albo dwa zanim pójdą odsypiać nocną zmianę. Wygląda na to, że nie zwrócą uwagi na Ryżego Charliego, jeśli będzie pilnował własnego nosa, chociaż, jak to się mówi, wiedzą kto zbój i pewnie z miłą chęcią położą na nim długie łapsko sprawiedliwości jak tylko nazbierają dość zarzutów. W każdym razie nie podskakują. Niestety, jeśli istnieje jakieś zjawisko, którego Ryży Charlie nienawidzi, to jest nim gliniarz. Charlie świdruje tę czwórkę od pierwszej chwili, kiedy ona siada za stolikiem i wreszcie słyszę, jak zadaje Majchrowi pytanie:

— Czy ty wiesz, Majcher, jaki jest najpiękniejszy widok na tym świecie?

— No jaki, Charlie?

— Czterech martwych gliniarzy ułożonych w rządku.

Na te słowa wysuwam się ukradkiem za drzwi, ponieważ ja nie mam takiego pragnienia, żeby wejść w zwarcie z gliniarzami, zwłaszcza z czterema gliniarzami. Widzę jeszcze, że Ryży Charlie chwyta za grubą nogę policjanta, który usiłuje go kopnąć. Ale potem już nic nie widzę, bo wszyscy zlepiają się w kupę, belle i ich wyfraczeni faceci zaczynają skrzeczeć, a moje ciśnienie dobija gdzieś do miliona.

I cóż, zamiast uciekać hen precz daleko, jak każdy człowiek z rozsądkiem w mózgownicy, stoję na zewnątrz nasłuchując wieści ze środka, skąd jednak nie dobiega nic oprócz głośnego brzdęk–bach, bach–brzdęk. Nie boję się jednak, że wybuchnie strzelanina, bo o Ryżym Charliem różne rzeczy mówią, ale gość jest zbyt sprytny na pylenie do gliniarzy, uchodzące w naszym mieście za szczyt bandytyzmu. Gliniarze też nie będą pylić, bo przecież nie chcą rozgłaszać wszom i w obieg, że po służbie przesiadują w takiej spelunie jak Cyganeria. Tak dochodzę do wniosku, że mord jest niehigieniczny, a w związku z tym wojna będzie toczyć się na pięście.

Koniec końców łoskot w środku cichnie. Po chwili drzwi się otwierają i wychodzi przez nie Ryży Charlie, strzepując z siebie kurz i sprawiając wrażenie nader zadowolonego. Zanim drzwi się zamykają, miga mi obraz mnóstwa ludzi rozciągniętych na podłodze. Słyszę też wrzaski, które wydają z siebie belle i faceci.

— No proszę proszę! — mówi Ryży Charlie. — Ja już zaczynam sądzić, że kolegę wiatr zwiewa i robię się na ciebie zły, a ty jednak czekasz. Chodźmy stąd, bo w środku robią taki harmider, że własnych myśli nie słychać. Pójdziemy do mnie na mieszkanie, gdzie moja kobitka zrobi nam śniadanko, a potem się kimniemy. Jajka na szynce będą jak znalazł o tej porze.

Nie powiem, jajka na szynce o tej godzinie brzmią bardzo kusząco, ale też nie mam pragnienia, żeby iść na mieszkanie Ryżego Charliego. Osobiście mam dosyć Ryżego Charliego na długi, długi czas, a już w jego życie rodzinne nie chcę wtykać połowy palca, chociaż trochę mnie dziwi, że typ najwyraźniej takie życie posiada. No, jeżeli dodam chyba i dopiszę cztery pytajniki, to może nawet kiedyś słyszę, że Charlie bierze ślub z jedną łanią z sąsiedztwa i mieszkają w okolicach Hell’s Kitchen, ale to jest jedna wielka niewiadoma. Wszyscy ludzie twierdzą, że jeśli to jest prawda, żona Charliego musi życie mieć pod psem, a w dodatku ten pies musi być kundel i parszywy.

No więc z jednej strony nie chcę iść, a z drugiej strony kiedy ktoś grzecznie prosi odmówić nie wypada, zwłaszcza mając na widoku jajko, szynkę i Ryżego Charliego, który wydaje się zdziwiony, że nie okazuję entuzjazmu i nie dostrzegam, jak rzadki zaszczyt mnie spotyka — przecież on mało kogo zaprasza na mieszkanie. W następstwie czego dziękuję Charliemu i mówię, że nie ma rzeczy na świecie, która ucieszy mnie bardziej niż jajko na szynce, które wyjdzie spod ręki jego małżonki. W ten sposób wędrujemy wzdłuż Dziesiątej Alei i dochodzimy w rejon Czterdziestej Piątej ulicy.

Ranek ciągle jest wczesny. Ludzie właśnie otwierają sklepy, a dzieci idą do szkoły z wesołym hi hi na ustach. Stare belle wywieszają za oknami czynszówek nocną bieliznę i inne ciuchy, ale na widok Ryżego Charliego i mnie wszyscy milkną i widzę, jaki respekt Charlie budzi w okolicy. Sklepikarze prędko chowają się w swoich niszach, dzieci przestają podskakiwać, a zaczynają chodzić na paluszkach. Stare belle na gwałt wciągają makówki i wielka cisza zalega nad ulicą. Naprawdę da się słyszeć tylko stukot naszych pięt na tuptuarze.

Naprzeciwko sklepu stoi wóz z lodem zaprzężony w parę koni. Kiedy Ryży Charlie dostrzega te konie, chyba świta mu coś wielkiego w głowie. Przystaje i ogląda je z wielką starannością, chociaż ja widzę nic tylko konie — duże, tłuste i senne z wyglądu. Wreszcie Ryży Charlie mówi do mnie w deseń ten:

— Za młodu w prawej ręce mam kowadło i często powalam pięścią konia, jak tylko go trafię w czaszkę. I wiesz, tak sobie teraz myślę, czy ja czasem nie tracę ciosu. Tamten ostatni gliniarz nie chce mi paść na strzał i muszę mu dwa razy przemiłować facjatę.

Następnie Charlie podchodzi do jednego z koni przy wózku, robi zamach i trafia zwierzę prosto między oczy. Chociaż bije z okrutnie bliskiej odległości, nie cofając pięści więcej niż o cztery cale, wierna szkapa pada na kolana z wyrazem iście bezbrzeżnego zdumienia. Podziwiam w życiu wielu bokserów o ciężkiej łapie, włącznie z Dempseyem i to w okresie, kiedy jeszcze potrafi przyłożyć, ale silniejszego ciosu niż Ryży Charlie wymierza temu koniowi nie oglądam jakem żyw.

Rzecz oczywista woźnica wybiega na zewnątrz, cały w pianie na to, co się wyrabia z jego koniem. Z chwilą, w której dostrzega Ryżego Charliego, stygnie jednak i szybko cofa się do sklepu. Biedne zwierzę leży na deskach, czekając aż je wyliczą i ogłoszą koń out, my zaś spokojnym krokiem odchodzimy. Po chwili docieramy pod wejście czynszówki, w której Charlie, według jego słów, mieszka. Naprzeciwko kamienicy stoi makaroniarz z ręcznym wózkiem pełnym owoców i innych rzeczy spożywczych i ożywczych. Ryży Charlie przechodząc wywraca ten wózek, a makaroniarz zaczyna wrzeszczeć na całe gardło i pewnie przeklinać nas po italiańsku. Osobiście jestem szczęśliwy, że wreszcie trafimy na jakąś stabilną miejscówkę, bo moje ciśnienie pod wpływem kolegi Ryżego pogarsza się z każdą sekundą.

Wspinamy się na drugie piętro, Charlie otwiera drzwi wejściowe i wchodzimy do pokoju. Tam zastajemy rudowłosą bellę — jest tak drobna, że może się skryć za Fordem T bez przykucania, oczy ma jeszcze oblepione snem, a każdy płomienisty włos lata jej samopas jak po nocy spędzonej na sianie. Bella wydaje się naprawdę przyjemna dla oka — przynajmniej tak na pierwszy rzut mojego oka, bo akurat w jej oczach zaraz dostrzegam, że kimkolwiek ona jest, ma nader wrogie nastawienie do wszystkich wokoło.

— Cześć, cukiereczku! — mówi Ryży Charlie. — Będziesz tak dobra i przyrządzisz jajko na szyneczce dla mnie i mojego kumpla? Łazimy tu i tam, więc jesteśmy strasznie złachani.

No i się dzieje. Ta mikry ruda bella patrzy na Charliego bez słowa, stojąc na środku pokoju z jedną ręką za plecami. Nagle wyciąga tę rękę przed siebie i sami zgadnijcie, co w niej trzyma. Ano kijaszek malucha, taką pałkę baseballową dla dzieci za parę centów. Następne, co słyszę, to szask–prask! i Ryży Charlie zalicza homera prosto w ciemię.

Moja dusza chce krzyczeć z przerażenia, bo przecież naturalna kolej rzeczy będzie taka, że teraz Charlie zatłucze babę na miejscu, a ja wpadnę w głęboką borowinę; posadzą mnie za szkockim parawanem jako świadka morderstwa, a w naszym mieście świadek czegokolwiek może sobie czekać na wyjaśnienie miesiące i lata. Ale Ryży Charlie tylko wali się na fotel bujany w rogu pokoju i trzymając się jedną ręką za głowę powtarza: „No już dobrze, słoneczko!” i „Ależ nie nerwuj się tak, skarbie”. Z tego, co sobie przypominam, potem mówi: „Mamy gościa na śniadanie”. Wtedy ruda bella obraca się w mój kierunek i chociaż uśmiecham się do niej nader sympatycznie i zauważam, że ranek mamy piękny, obrzuca mnie spojrzeniem, którego nigdy nie zapomnę.

— Więc to ty jesteś ten palant, który ciąga mi męża po nocy? — mówi i startuje do mnie, a ja startuję do drzwi.

Widzę, jak rozjuszona jest małżonka Ryżego Charliego, toteż moje ciśnienie wywraca się do góry nogami. Kładę rękę na klamce i wtedy nagle coś trafia mnie w kiepełe, pewnie kij baseballowy, myślę potem, chociaż w pamięci siedzi mi taka mglista wizja walącego się dachu.

Nie kumam, w jaki sposób otwieram drzwi, gdyż pod kopułą mi się kręci, a nogi tańczą bezładnie. Kiedy jednak potem wracam do tej sytuacji pamięcią, wydaje mi się, że z wielką szybkością przebiegam mnóstwo schodów, uderza mnie tlen świeży i jestem na powietrzu. Ale znienacka czuję inne wrażenie z tyłu głowy, coś plaszcze mnie w bulwę i z początku nawet myślę, że to ciśnienie wybija mi przez nać. Obracam się przez plecy i łapię ostatni kadr, na którym bella Ryżego Charliego stoi obok wózka makaroniarza, chwyta różne owoce i warzywa i rzuca nimi we mnie.

Tak w ogóle i szczególe moja łepetyna nie obrywa jabłkiem, brzoskwinią, kapustą, brukwią czy nawet melonem miodowym. Padam od kawałka cegłówki, którą makaroniarz przyciska papierowe torebki na swój towar. Ten kawałek nabija mi tak wielkiego guza z tyłu głowy, że kiedy następnego dnia przychodzę do doktora Brennana za żołądkiem, doktorek myśli, że dostaję jakiegoś nowotwora, a ja nie wyprowadzam go z błędu.

— Aczkolwiek — stwierdza doktor Brennan mierząc mi znowu ciśnienie — teraz ciśnienie masz pan już poniżej norm medycznych i wedle najlepszej wiedzy lekarskiej niebezpieczeństwo zostaje zażegnane. To stanowczo dowodzi, jak dobroczynny wpływ na zdrowie człowieka wywiera spokojny tryb życia. Należy się dziesiątka.

„Panowie, zdrowie króla!”

W każdy wieczór, jeśli akurat wypada wtorek, zachodzę do Mięsnego Baru, który prowadzi Bobby i biorę gulasz wołowy, bo u Bobbiego tym daniem naprawdę można się najeść i nie wychodzi to drogo. Między talerzem a prawdą, gulasz wołowy u Bobbiego raduje się opinią dania z wzięciem i powie wam to każdy jeden na Broadwayu wtorkiem wieczór.

Tak więc we wtorek, o którym teraz opowiadam, siedzę u Bobbiego i podczytując sobie rezultaty wyścigów konnych z Lokalnej uwijam się nad gulaszem wołowym, kiedy kto wchodzi do środka jeśli nie dwójka moich dawnych towarzyszy z Delfii a tuż za nimi jeszcze trzeci — tego trzeciego oglądam na oczy pierwszy raz, ale przypomina typa z lat minionych i wygląd ma bardzo zaciekły.

Między tymi moimi przyjaciółmi z Delfii jest Hubert Szarlotka, którego nazywają Hubert Szarlotka, bo nic nie robi, tylko ciągle przesiaduje w barach i tam rwie jabłuszka. Rzecz jasna, rwanie jabłuszek nie jest niczym złym i wielu ludzi uwielbia to robić, zwłaszcza że jabłuszko do jabłuszka daje szarlotkę, a szarlotka idzie w parze z arabessą. Tak w rzeczy sumie to Hubert Szarlotka nazywa się Moryc wstaw nazwisko jakie jedno wszystko, jest po troszku Żydem, ma duży nochal i opinię złotej rączki od wielu spraw ludzkich.

Z Delfii przybywa jeszcze kolega, którego wołają Prędki Szu. Prędki Szu liczy sobie lat coś trzydzieści dwa trzydzieści trzy i prowadzi działalność pod każdym względem ożywioną. Ma rękę do ubrań z dobrego żurnala, zmafia się z nieźle postawionymi ludźmi w pięknej Fi i siedzi na kupie szmalcesonu, chociaż to dzieje się czasu swego i onego. Teraz dochodzą do mnie słuchy, że sprawy nie układają się dobrze dla Prędkiego Szu — ani dla nikogo w Belladelfii, jeśli już o tym mówimy.

Oczywiście nie zaczynam nawijać z miejsca do moich przyjaciół z Filadelfii. Doopowiem więcej, zaraz otulam sobie twarz Lokalną, a to ponieważ w mieście Nowym Jorku nie jest mądrze nawijać do gości z zewnątrz — zwłaszcza z Filadelfii — o ile nie wiesz, za czym się tutaj rozglądają. Muszę jednak wpaść w oko Prędkiemu Szu zanim podciągam Lokalną na odpowiednią wysokość, gdyż facet migiem podchodzi do mojego stolika ciągnąc za sobą Szarlotkę i tego trzeciego typa. Rzucam więc w ich kierunek bardzo serdeczne cześć i czołem, a potem zapraszam wszystkich na przysiadkę i gulasz wołowy. Kiedy panowie dostawiają sobie krzesła, Prędki Szu zadaje mi następujące stwierdzenie:

— Znasz może Joja z Chicago? — i pokazuje kciukiem na trzeciego typa.

No cóż, znam Joja, chociaż tylko ze zbójputacji, bo nie spotykamy się jeszcze twarzą w twarz. Jeżeli to ode mnie zależy, nie spotykamy się zresztą nigdy i wcale, ponieważ Jojo uchodzi za osobę o przepaskudnych manierach, nawet w Chicago.

Jest ci on mianowicie Włochem. Szerszy niż wyższy, ma bardzo ubitą budowę ciała, powolne ruchy, podgardle z którego można by wykroić parę steków i senne spojrzenie. Nie wiem czemu, ale przypomina mi starego lwa w klatce, którego raz oglądam w cyrku Ringlinga. Nosi czarne wąsy, a w Chicago pokazują go turystom jako rzadki eksponat, bo dożywa tylu lat, ilu dożywa, czyli na oko czterdziestu.

Naprawdę nazywa się Antonio di wstaw nazwisko byle italiano, a dlaczego wołają go Jojo nie wiem — może poręczniej brzmi? Ściska mi dłonie, mówi że się cieszy z naszego spotkania, po czym siada i zaczyna wcinać swój gulasz, aż furczy. W tej samej chwili Prędki Szu pyta mnie, tu cytacja:

— Słuchaj stary, a nie znasz kogoś w Europie?

Takiego pytania spodziewam się mniej niż ciut, więc zrozumiałe, że nie zamierzam odpowiadać gościom z Delfii zanim sobie problematu nie poobracam w myślach. Więc żeby zyskać czas mówię:

— O jaką Europę chodzi?

— A to jest więcej niż jedna? — odpowiada Prędki Szu i widać, że go zaskakuję. — Pytam o tą dużą Europę, tą za oceanem, bo właśnie tam się wybieramy. Jeżeli znasz tam kogoś, możemy wpaść do niego w odwiedziny i przekazać pozdrowienia od ciebie. Wybieramy się do Europy na największą robotę w dziejach.

— W rzeczy sumie — dodaje — na tej robocie wszyscy się wzbogacimy. Wypływamy dziś w nocy.

Zbierając fakty na kupkę: nie umiem pstryknąć palcami i wytrzasnąć, ot tak, znajomego z Europy, a nawet jeśli jacyś przechodzą mi przez myśl, bardzo nie chcę zapukać im do drzwi i złożyć pozdrowienia przez listonoszy w typie Szarlotki, Joja czy Prędkiego Szu. Tego już na głos, jasna sprawa, nie wspominam i tylko mówię o żywieniu i pojeniu nadziei na bą włajaż dla całej trójki, bez nadmiernych cierpień od choroby morskiej. Nie pytam też, na czym polega ta ich europejska robota, bo jeszcze gotowi pomyśleć, że naprawdę chcę to wiedzieć, i uznają mnie za wściubinosa. Jest jednak prawdopodobieństwo, że płyną do Starego Świata w interesach, może za szkocką albo gorzką.

Tak siak czy na wznak, Szarlotka, Prędki Szu i Jojo porcji gulaszu zjadają więcej niż zastawa przewiduje, a rachunek do płacenia zostawiają mnie. Potem znikają mi z oczu i uszu na ładnych kilka miesięcy, aż nadchodzi ten dzień, kiedy odwiedzam Filadelfię, żeby obejrzeć sobie pięściarstwo na poziomie, i tam na Broad Street wpadam na Prędkiego Szu. Nie wygląda inaczej niż zwykle i pytam go, jak stoją sprawy w Europie.

— Kiepsko — powiada Prędki Szu. — Cała wycieczka kończy się tak jakby klapą, chociaż łapiemy parę ładnych widoków i sporo nowych doświadczeń. Chcesz usłyszeć, za czym płyniemy do Europy? Historia jest ciut niezwyczajna a na dobitkę prawdziwa. Chętnie opowiem ją komuś, po kim zobaczę, że uwierzy w.

Tak więc idziemy do restauracji Waltera, siadamy w kącie, zamawiamy sobie arabunię, a Prędki Szu sprzedaje mi następującą opowieść:

— Wszystko zaczyna się — tak mówi — tutaj, w Delfii. Przychodzi do mnie otóż jeden pan mecenas z tych przez grube em, i pragnie się dowiedzieć, czy interesuje mnie propozycja wzbogacenia się. Oczywiście odpowiadam, że nic nie sprawi mi większej radości, bo w tamtym czasie rzeczywistość w Delfii miewa się okrutnie źle. Tu i ówdzie są śledztwa, tam i siam jest gorąco, a ja w mej pustej kieszeni mam tylko sen o zieleni i nijak nie potrafię wymyślić, skąd wytrzasnąć forsę.

No więc ten pan mecenas zabiera mnie prędziutko do hotelu Carlton Ritz i tam przedstawia klientowi, który się nazywa hrabia Saro. Po czym stwierdza, że daje swój placek — jakoś tak to brzmi — na wszystko, co Saro ma mi do powiedzenia, i natentychmiast się ulatnia, najwyraźniej nie chcąc tego czegoś usłyszeć. Ale skądindziej wiem, że ten papuga nie przyklepuje żadnej oferty, jeśli to nie jest git oferta, bo zbija rzetelne kokosy a nie jakieś wiórki i ma łeb do swojej roboty i do innych rzeczy też.

Ten cały hrabia Saro okazuje się małym człowieczkiem z wąsami aż pod brwi. Nosi monokiel, spodnie w prążki, białe getry i płaszcz z wycięciami i wygląda na zagranicznego szlachcica, chociaż angielskim mówi wunderbar. Człowiek na wygląd podoba mi się mniej niż ciut, ale trzeba mu przyznać, że interesu nie owija w bawełnę i od razu przechodzi do konkretów.

Mówi, że jest przedstawicielem pewnego stronnictwa politycznego w swoim macierzystym kraju w Europie. Ów kraj ma króla i pragnie się go pozbyć, gdyż, tu cytat, królowie wychodzą dzisiaj w Europie z mody i żaden kraj z królem daleko nie zajedzie. Mam więc sobie wziąć tylu pomocników, ilu mi potrzeba, pojechać na miejsce i sprzątnąć króla, a on, hrabia Saro, wypłaci mi za fatygę dwieście tysięcy zielonych w dobrej gotówce — dwadzieścia pięć daje awansem, a resztę zostawi u prawnika do wypłaty po ukończonej robocie.

Oferta jest, że tak to ujmę, zaskakująca więcej niż ździebko. Owszem, propozycje sprzątnięcia innych gości miewam często, ale propozycję sprzątnięcia króla otrzymuję pierwszy raz. Doopowiem więcej, ona nie brzmi bardzo rozsądnie, ponieważ sprzątnięcie króla jakoś tak, no, przyciąga sobą uwagę i wzburzenie opinii publicznej. Ale hrabia Saro wyjaśnia, że jego ojczyzna to mały kraik na poboczu ubocza, tak że po usunięciu króla jego stronnictwo polityczne raz dwa przejmie kontrolę nad telegrafem i całą resztą i nikt już za bardzo nie rozpuści hyru po szerokim świecie.

— Wszystko się zrobi zgodnie ze sztuką i po wielkiemu cichu — stwierdza Saro. — Bez żadnego ryzyka dla pana.

Oczywista chcę wyciągnąć z hrabiego Saro, dlaczemu nie wynajmie do takiej roboty kogoś w swoim kraju, zwłaszcza jeżeli może wypłacić taki szmal. Odpowiada mi mniej więcej tak:

— No cóż, po pierwsze w naszym kraju nie da się znaleźć nikogo, kto ma doświadczenie w takich sprawach i komu można zaufać. Po drugie, sądzimy, że żaden miejscowy nie powinien wyglądać na wplątanego w usunięcie króla albowiem to spowoduje wewnętrzne komplikacje. — I dodaje: — Na logikę potrzebujemy więc kogoś z zewnątrz. Otóż nie jest wielką tajemnicą, że w pałacu króla znaleźć można sporo cennych klejnotów. Dlatego jeśli ktoś z zewnątrz, zwłaszcza Amerykanin, włamie się do pałacu po te cenne klejnoty i przy okazji sprzątnie króla, rzecz będzie wyglądać całkiem naturalnie jak na robotę kogoś z zewnątrz. Wszyscy będą myśleć, że to wypadek, jakich wiele w Ameryce.

Doopowiem więcej, hrabia Saro zapewnia mnie, że jego ludzie przygotują grunt i wejdę do pałacu bez wielkich trudności, aczkolwiek cennych klejnotów mam nie przywłaszczać sobie serio serio, gdyż jego stronnictwo polityczne chce je zatrzymać na użytek własny.

Powiem ci, cała ta robota w najdrobniejszym ogóle i szczególe mi się nie podoba, ale hrabia Saro migiem wyciąga zwitek świeżego listowia i odlicza dwadzieścia pięć plasterków, równy tysiąc zielonych sztuka. Kiedy ta koniczyna tak sobie leży przede mną i kiedy widzę ją i myślę, jak ciężkie mamy czasy i ile banków idzie z torbami, pokusa zaczyna mnie wiercić, zwłaszcza że zaczynam uważać hrabiego Saro za czubka, który z czapy mówi o usuwaniu jakiegoś króla.

— Słuchaj pan! — mówię do hrabiego, który siedzi i mnie się przygląda. — Skąd pan masz pewność, że po prostu nie zabiorę sobie tej forsy i niczego nie zrobię we zamian?

— No jakże to? — odpowiada, bardzo zadziwiony. — Przecież uczciwy człowiek wystawia panu rekomendacje, a ja akceptuję pańskie referencje. Tak czy owak, jeśli pan nie wypełni naszej umowy, tylko pan sobie zaszkodzi, bo raz straci sto siedemdziesiąt pięć kawałków a dwa ten prawnik zrobi pana praktycznie, hmm, niezatrudnialnym.

Rezultat się wykluwa z tego taki, że ściskamy sobie z hrabim Saro dłonie, chociaż nadal uważam, że jest nieco szurnięty. Potem idę szukać Huberta Szarlotki, a kiedy szukam, kogo spotykam po drodze jeżeli nie Joja, który zaraz mi mówi, że tak chwilowo jest w urlopie poza miastem Chicago, bo ktoś w tym mieście wyjmuje go spod prawa. Otóż Jojo uważa, że prawo nie kapelusz a on nie królik, żeby go wyjmowali jak, z przeproszeniem, na pokazie maga Houdiniego.

Rzecz jasna cieszę się, że spotykam kogoś takiego jak Jojo, bo naprawdę można mu ufać. Jojo też bardzo jest zadowolony słysząc propozycję zarobienia grzecznej sumki podczas urlopu od Chicago. Na koniec Szarlotka, Jojo i ja robimy między sobą spotkanie i ustalamy, że oni wezmą po pięćdziesiąt kawałków a ja równe sto, ponieważ nagrywam całą robotę. Tak trafiamy do Europy.

Idąc dalej wzdłuż fabuły lądujemy w tej Europie gdzieś na brzegu i kto wychodzi nam na spotkanie? Ano kolejny koleś z monokielem, który mówi, że się nazywa baron fun Terp — może źle człowieka wymawiam, ale mniejsza o to — i reprezentuje hrabiego Saro. Zaczynam się zastanawiać, czy cały kraj hrabiego Saro zamieszkują jednoocy ludzie. Jakkolwiek jest, ten cały baron fun Terp zabiera nas w parodniową podróż pociągiem i różnymi automobilami, aż wreszcie, po wyjątkowo długiej podwózce autem, docieramy na skraj małego, ładnego miasteczka, gdzie najwyraźniej znajduje się nasz cel.

Tu baron fun Terp podrzuca nas do hoteliku na obrzeżach i mówi, że musi nas opuścić, bo nie może dopuścić, żeby nas z nim widziano. Dodaje, co prawda, że nie chce nam przez to ubliżyć i stwierdza, że miło się z nami podróżuje, jeśli nie liczyć próśb Joja, abyśmy przećwiczyli w drodze strzelanie z automatu na takich zwierzętach jak kurczaki i bezpańskie psy. Ba, mówi nawet, że nie razi go podśpiewywanie Huberta Szarlotki, chociaż osobiście uważam je za jeden z najujemniejszych minusów całej podróży.

Zanim się ulatnia, baron fun Terp rozrysowuje mi uproszczony plan pałacu, w którym mamy sprzątnąć króla — taką mapkę wszystkich drzwi i pokojów. Mówi, że zwykle w środku i na zewnątrz kręcą się straże, ale jego ludzie tak wszystko zorganizują, że tej konkretnej nocy koło dziewiątej wieczór ich nie będzie. Owszem, tuż przy sypialni króla może stać jeden strażnik, ale się nie pogniewa, jak go rozwalimy — znaczy, fun Terp się nie pogniewa, bo tak czy owak faceta nie lubi. Mówi jednak, że powinniśmy działać szybko i po cichu, tak żeby się uwinąć do godziny i nie zostawić za sobą żadnych śladów. Stwierdzam, że taki układ pasuje naszej trójce, bo mamy już serdecznie dość podróżowania i chcemy gdzieś pojechać na porządny wywczas.

Tuż po tych wyjaśnieniach nasz baron daje nogę i zostawia nam duży, szybki wóz z paskudnie wyglądającym szoferem, który za bardzo po angielsku nie mówi, ale podobno ma znać okoliczne drogi. Tym wozem, jak instrukcja przewiduje, tuż przed dziewiątą wieczór opuszczamy hotelik i zajeżdżamy pod pałac, który okazuje się starym kwadratowym budynkiem w środku parku czy czegoś parkopodobnego — niedaleko miasta, ale kawałek od niego.

Wredna Gęba przejeżdża prosto przez ten park i zatrzymuje auto pod czymś, co nam bardzo wygląda na frontowe drzwi. Tam nasza trójka wysiada, a on odstawia wóz pomiędzy drzewa, żeby zaczekać w cieniu, aż zrobimy swoje.

Jeżeli już mówimy o przeżyciach osobistych, kiedy zaczynamy wchodzić do pałacu mam takie przeczucie, że zaraz zrobi się naprawdę gorąco, toteż trzymam starego wyrównywacza na wyciągnięcie ręki i to możliwie błyskawiczne; Jojo i Szarlotka też nie spuszczają palców ze swoich klamek. Ale jest kropka w kropkę tak, jak mówi baron — za wrotami znajduje się ogromny korytarz, w którym aż roi się od zbroi, obrazów, starych mieczy i jeszcze innego towaru, jednak o strażach ani słychu ani dychu i widzę, że robota jest nagrana cud miód git orzeszków wór.

Wyciągam plan poglądowy i lokalizuję sypialnię króla na pierwszym piętrze. Docieramy tam bez żadnych trudności i gotowi pylić, jak tylko zrobi się potrzeba. Przed drzwiami zastajemy wielkie chłopisko w mundurze, które bardzo się dziwi na nasz widok i zaczyna coś krzyczeć, ale nikt się nie dowie, co ma do przekazania otoczeniu, bo kiedy tylko się rozdziawia, Hubert Szarlotka stuka go kolbą od czterdziestki piątki w łepetynę i odcina mu sygnał.

Potem Jojo zrywa kawałek sznura z ciężkiej jedwabnej kotary, która wisi na drzwiach, wiąże gościa w kij sztywny i knebluje mu usteczka chusteczką, bo nuż się niecnota obudzi i znowu przyjdzie mu ochota wrzeszczeć. Wtedy cicho obracam gałkę drzwi od sypialni króla i wchodzimy do pokoju, który bardziej przypomina jakąś szkolną aulę niż sypialnię, tyle że tu i tam i siam stoi sobie kram, czyli jakieś draperie z jedwabiu i pozłacane meble.

A kto jest w tej komnacie? Ano dość ładna bella i mały dzieciak, na oko ośmio czy dziewięciolatek. Dzieciak leży w wielkim łożu, nad którym rozpościera się baldachim — całkiem jak wejście do klubu nocnego, tylko jedwabne — a bella siedzi przy łożu i czyta dzieciakowi książkę. Aż stajemy i rozglądamy się dookoła, bo scenki pod tytułem ciepło jak u mamy nikt z nas się nie spodziewa.

Kiedy tak stoimy na środku komnaty, nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, bella obraca się i spogląda na nas a dzieciak podnosi się w łóżku. Jest to pulchny chłopiec o pucołowatej buzi. Ma mnóstwo loczków i oczy wielkie jak naleśniki — nie, nawet większe. Bella blednie więcej niż ciut, kiedy nas dostrzega, i dostaje takiej trzęsawki, że aż jej książka spada na podłogę, ale dzieciak nie wygląda na specjalnie przestraszonego i odzywa się do nas jakoś tak:

— Kim jesteście? — mówi całkiem znośnym angielskim.

Cóż, pytanie szczerze brzmi, ale nie bardzo chcemy się przedstawiać przy takiej okazji więc odpowiadam:

— Nieważne, kim jesteśmy. Gdzie jest król?

— Król? — odpowiada dzieciak siadając. — To ja jestem królem.

Za cent sensu w tym nie widzimy, bo przecież na nasz rozum królowie nie bywają tak mali, jak ten szczeniak. A że nie mamy nastroju, żeby się z nim pierniczyć, mówię do belli:

— Słuchaj, paniusiu, dosyć tej dziecinady, bo nam się śpieszy: gdzie jest król?

— A gdzie ma być? — odpowiada głosem ździebko drżącym. — To jest król, a ja jestem jego guwernantką. Kim jesteście i czego chcecie? Jak się tu dostajecie? Gdzie są straże?

— Panienko! — mówię i sam się sobie dziwię, że mam do niej taką cierpliwość. — Ten dzieciak może i jest królem, ale my chcemy dużego króla. Tego głównego.

— Nie ma innego — odpowiada, a szkrab dodaje od siebie:

— Mój ojciec król umiera dwa lata temu i teraz ja go zastępuję. Jesteście Anglikami jak panna Peabody? Kim jest ten zabawny staruszek z tyłu?

Rzeczywiście, Jojo ma zabawny wygląd, chociaż nikt dotąd nie ośmiela się w twarz mu tego powiedzieć, więc teraz zaczyna mruczeć coś pod nosem, a Hubert Szarlotka stwierdza:

— To już jest, psiakość, skandal. Każą nam sprzątnąć króla, a tu król okazuje się jakimś bajtkiem. Osobiście nie mam ochoty na sprzątanie bajtków, ani chłopców ani dziewczynek.

— Ja też ich nie sprzątam — mówi Jojo. — Zasadniczo. Chociaż ten jest naprawdę bezczelny.

— Coś mi tu nie gra — mówię. — Siądźmy i obgadajmy sprawę po cichu; zobaczymy, czy da się z tego wybrnąć suchą stopą. Coś mi się wydaje, że ten cały hrabia Saro to jakiś szachraj.

— Hrabia Saro? — mówi bella wstając i podchodząc do mnie, bardzo zdenerwowana. — Dobrze słyszę? Przecież to bardzo zły człowiek. Saro jest narzędziem wielkiego księcia Gina, czyli wuja chłopca, który sam zostanie królem, gdyby nie on. Podejrzewamy wiele spisków na życie malca. Szlachetni panowie, ale wy na pewno nie chcecie zrobić krzywdy biednej sierotce?

Tak sobie myślę, że chyba pierwszy raz w życiu ktoś nazywa Joja i Huberta Szarlotkę szlachetnymi panami i widzę, że to ich ciut rozkleja, zwłaszcza że dzieciak szczerzy się do nich radośnie, chociaż pewnie dlatego, że nie wie, z kim ma do czynienia.

— W sumie — stwierdza Jojo — ten wielki książę jest kawał podłego drania, skoro chce skrzywdzić taką małą sierotkę. Chociaż wyrośnięty król to już będzie inna para kaloszy.

— Kim jesteście? — pyta dzieciak po raz kolejny.

— Jesteśmy Amerykanami — mówię, pełen dumy z kraju ojczystego. — Pochodzimy z La Delfii i Chicago, a to są dwa bardzo porządne miasta, nie inaczej.

Na te słowa oczy dzieciaka robią się jeszcze większe. Zdrapuje się z łóżka i podchodzi bliżej, wyglądając przesłodko w niebieskiej piżamce z jedwabiu i z bosymi stópkami.

— Z Chicago? — mówi — A znacie może pana La Capone?

— Ala? Czy ja znam Ala? Oczywiście, że znam. Kumplujemy się — odpowiada Jojo, chociaż osobiście nie wierzę, że Al Capone ot tak rozpozna Joja, jeśli spotkają się przy świetle dziennym. — A ty skąd wiesz o Alu?

— Och, nie znam go — mówi dzieciak. — Ale w magazynach czytam o nim, i o karabinach maszynowych i o ananasach. Panowie, wiecie czym są ananasy?

— Ja nie wiem? — mówi Jojo, jakby urażony pytaniem. — On się mnie pyta, czy ja nie wiem, co to jest ananas. Patrz tylko!

I co robi Jojo? Wyciąga śliczne, okrąglutkie szpejo, w którym z miejsca rozpoznaję tak zwaną perełkę –bombę, którą makaroniarze, zwłaszcza makaroniarze z Chicago, podrzucają ludziom jeśli ich czegoś nie lubią. Bladego, jasna rzecz, pojęcia nie mam, że Jojo taszczy z sobą taki gadżet, a Jojo widzi moje zaskoczenie i że jestem zadowolony mniej niż ciut, bo powiada mi chyba tak:

— Biorę to na wypadek walki z kupą. To jest poręczne na kupę przeciwników.

I tak zanim się spostrzegamy wszyscy toczymy sobie rozmowę o tym, owym i jeszcze czymś nowym, zwłaszcza dzieciak i Jojo, który pyli jak z karabinu łgarstwami na temat Chicago i pana Capone. Żywię i poję najszczerszą nadzieję, że Al nie dowie się o pewnych sukinsynuacjach Joja, bo przecież stoję obok, kiedy one padają, i jeszcze gotów się na mnie rozeźlić.

Ja z kolei ucinam sobie rozmowę z bellą, która nazywa się panna Peabody, albo jakoś podobnie, i nie jest bardzo trudna w obsłudze. Równocześnie mam oko na Huberta Szarlotkę, który okrąża dookoła komnatę i czegoś wypatruje — chyba tych wartościowych klejnotów, o których mu wspominam opisując kontrakt na pozbycie się króla. Szczerze mówiąc, sam też wędruję spojrzeniem tu i tam, ale nie dostrzegam niczego wartego zachodu.

Ta cała panna Peabody rozjaśnia mi lokalną politykę i wychodzi na to, że wielki książę Dino chce się pozbyć dzieciaka w koronie i osobiście zostać królem, bo prowadzi interesy z dużym sąsiednim narodem. Ten duży sąsiedni naród ma chrapkę na wzięcie królestwa pod swoją kuratelę –z tego, co panna Peabody mówi, wynika, że nie jest ono większe, niż hrabstwo Delaware w Pensylwanii i kluje mi się wrażenie, że strasznie dużo rabanu idzie o tak malutki kraik. No, ale panna Peabody mówi, że to jest bardzo miły mały kraik w każdym ogóle i szczególe.

Według niej ten kraik jest zaiste czarowny gdyby nie wielki książę Gino, bo chociaż ten król-dzieciak trzyma sztamę z poddanymi, to stary wielki książę najwyraźniej we wszystkim robi tutaj za szefa. Dlatego ona od dawna się obawia, że koniec końców Gino zdecyduje się na jakiś czyn drastyczny, żeby dzieciaka załatwić: zbyt zdrowo malec się chowa. Rzecz jasna nie chcę zepsuć sobie u niej opinii, więc nie oświadczam, że nasza trójka stanowi spółkę akcyjną, czyli taką, której klienci zlecają akcje, zwłaszcza akcje drastyczne.

Nie ma więc wyjścia i Jojo musi pokazać dzieciakowi swój automat, długi jak ramię dorosłego a nawet dłuższy. Mały jest tym zachwycony, bierze giwerę i zaczyna celować w cztery strony świata mówiąc bum bum, jak to chłopcy. Ale w końcu pociąga za spust, a że Jojo najwyraźniej zapomina przesunąć zapadkę w tryb bezpieczny, klamka dwa razy robi prawdziwe bum bum zanim jego królewska mość zdejmuje palec z cyngla.

Pierwszy strzał rozwala wielki dzban w rogu komnaty. Panna Peabody mówi później, że to coś warte jest calutkie piętnaście kawałków, o ile w ogóle ma jakąś wartość. Druga pestka strąca Szarlotce melonik — dobrze mu tak, nawiasem mówiąc, skoro nie raczy kapelusza ściągnąć w obecności damy. W pierwszej chwili te strzały wyrzucają mnie z nerw, ale potem dowiaduję się, że dają znakomity efekt, bo mnóstwo ludzi w napięciu nasłuchujących z zewnątrz, co z naszej eskapady wyjdzie, w tym baron fun Terp i kilku ważnych polityków miejscowych, myśli, że usuwamy króla jak stoi w umowie i natychmiast biegnie do swoich domów pod pierzyny, żeby ktoś właśnie w pierzynie ich znalazł, jeżeli zacznie chodzić i zadawać niewygodne pytania.

No więc Jojo niemal wyczerpuje pulę swoich bredni na temat Chicago i pana Capone, gdy dzieciak wpada na jakiś nowy pomysł i zaczyna łazić po komnacie. Ewidentnie czegoś szuka i już świta mi nadzieja, że podaruje nam te cenne klejnoty, ale nie — przynosi tylko pudło. W życiu nie zgadniesz, co znajduje się w środku: kij i rękawica do baseballa. Naprawdę dziwnie jest oglądać takie pachnące domem zabawki po drugiej stronie kuli ziemskiej niż dom, zwłaszcza że na kiju widnieje imię Baby Ruth.

— Wiecie może, co to takiego? — pyta Joja dzieciak. — Te rzeczy są z Ameryki. Przysyła mi je stamtąd jeden z naszych poddanych, ale u nas raczej nikt nie wie, do czego one służą.

— Ja nie wiem? Ja? — mówi Jojo czule głaszcząc kij i rękawicę. — On się mnie pyta, czy wiem, co to takiego! Pewnie, że wiem. W swoim czasie jestem najlepszym pałkarzem w drużynie West Side Blues w starym dobrym Chicago.

I zaraz nie ma już innego wyjścia, tylko musimy pokazać małemu, co do czego służy w baseballu. Hubert Szarlotka, który twierdzi, że kiedyś jest genialnym łapaczem u chłopców z Vine Street, nakłada rękawicę i maskę. Jojo bierze kij, kładzie poduszkę-jaśka z sofy na podłodze jako bazę domową po czym każe mi rzucać. Powiem tak, mijają wieki odkąd biorę w palce piłkę do baseballa, aczkolwiek dodam, że za młodu lepszego miotacza wśród amatorów niż ja nie uświadczysz w południowej Delfii i są wszelkie oznaki, że będę prawdziwym asem; sęk cały w tym, że oprócz baseballa mam jeszcze mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty.

No więc zdejmuję płaszcz i wycofuję się do końca pokoju, Jojo staje na bazie a Hubert Szarlotka za nim. Patrząc na ustawienie Joja widzę, że łatwo przyjdzie mi go wyrolować podkręconą piłką, więc biorę zamach z tych solidnych, ale rzucam lżej, sprzedając mu starego dobrego zanikacza. Niestety, ręka już nie ta i piłka mi nie wchodzi tak, jak chcę. W rezultacie Jojo dorabia wielką źrenicę oknu po tej stronie pokoju, która robi za prawą strefę stadionu w Filadelfii.

Po odbiciu Jojo rozpoczyna sprint na pierwszą bazę, ale że nie ma za bardzo dokąd biec, prawie gubi swój mózg na ścianie i akcja oraz cała gra się urywają. Dzieciak ma jednak dziką uciechę z rozgrywki i nawet panna Peabody się śmieje, chociaż naprawdę nie wygląda mi na bellę, której życie serwuje mnóstwo uciech.

No i robi się prawie dziesiąta wieczór, a panna Peabody stwierdza, że jeśli znajdzie kogoś na posyłki, załatwi nam coś do jedzenia. Brzmi, nie powiem, rozsądnie, więc wychodzę za drzwi i przyciągam stamtąd związanego gościa, który najwyraźniej już się wybudza i jest bardzo zdziwiony a ciut wkurzony. Panna Peabody przemawia do niego w języku, którego w ząb trzonowy nie rozumiem i kiedy nad tym dużo później rozmyślam, dziwię się sobie jak cholera, że jej ufam. Przecież bella ma wszelki możliwy powód, żeby kazać mu sprowadzić gliny. Chyba jej ufam, bo ma taką szczerą twarz.

Tak czy inaczej gość w mundurze odchodzi rozcierając sobie łepetynę i błyskiem wraca z kolegą, który wygląda na służącego albo kogoś w tym guście. Nasz widok robi facetowi wielką niespodziankę, ale panna Peabody coś mu szwargocze i wtedy gość zaczyna się uwijać w tempie zawodowca ze stołami, naczyniami, kanapkami, kawą i czym tam jeszcze kolacja stoi.

Jakoś tak wkrótce cała nasza piątka zasiada przy stole jedząc i pijąc, bo ten kamerdyner przynosi parę butelek szampana, który jest z gatunku stary, dobry, przedwojenny i podniebienie pieszczący. Tylko Hubert Szarlotka przynosi mi ciut wstydu, bo mówi pannie Peabody, że jeśli ona skombinuje tego towaru hurtem, on go bez problemacji rozprowadzi po całej Ameryce i zarobi dla niej ciężki szmalec, a królowi też odpali dolę.

Kiedy lokaj pierwszy raz napełnia kieliszki do wina, panna Peabody podnosi swój w górę i posyła nam spojrzenie. Mamy, rzecz jasna, dość rozumu, żeby podnieść i nasze, a ona wstaje, unosi kieliszek nad głowę i mówi w deseń ten:

— Panowie, zdrowie króla!

Powiem ci, na takie hasło ja również wstaję a Szarlotka i Jojo razem ze mną i wspólnie mówimy:

— Zdrowie króla!

Potem pociągamy łyk szampana, siadamy, a dzieciak śmieje się, klaska i chyba ma z tego wszystkiego wielką frajdę — i to frajdę z niezłym uzasadnieniem — chociaż panna Peabody nie daje mu się napić wina i działa jej na nerwy Jojo, którego przyłapuje na próbie podania małemu kusztyczka pod stołem.

Koniec wygląda tak, że dzieciak nie chce rozstawać się z nami, zwłaszcza z Jojem, ale panna Peabody stanowczo mówi:

— Czas do łóżka!

Obiecujemy, że pewnego dnia wrócimy, wkładamy kapelusze i zostawiamy go w drzwiach sypialni razem z panną Peabody u boku. Malec obejmuje ją w talii i przelatuje mi przez głowę, że sam mam na to pochrapkę.

Oczywiście nigdy już nie wracamy. Ba, prawdę mówiąc, jeszcze tej samej nocy wynosimy się z królestwa i pierwszym statkiem, jaki się nadarza, prujemy z powrotem do Stanów Zjednoczonych. Największą radość z naszego odpłynięcia ma niewątpliwie Wredna Gęba, gdyż musi przejechać z nami do portu morskiego jakiś tysiąc mil z lufą wepchniętą między żebra.

— Więc teraz już wiesz — kończy Prędki Szu — za czym płyniemy do Europy.

Co by nie mówić, historia wciąga mnie więcej niż ciut — zwłaszcza ta wzmianka o przedwojennym szampanie jest interesująca, bo widzę, że w takim miejscu można by zrobić całkiem niezły interes, jeżeli tylko człowiek zna kogo znać trzeba. Prędki Szu nie chce mi jednak zdradzić, gdzie to państwo dokładnie leży, mówi tylko, że w Europie.

— Słuchajże — stwierdza — tutaj, w Delfii, wszyscy trzymamy z republikanami, a ja nie chcę wplątać republikańskiego rządu na Waszyngtonie w jakiś międzynarodowy skandal.

— No bo, widzisz — dodaje — kiedy cumujemy w domu, czytam w wiadomościach ze świata taki mały news, że wielki książę Gino umiera wskutek obrażeń odniesionych we wypadku, który przydarza mu się w domu kilka tygodni wcześniej. Otóż pewności nigdy mieć nie będę, ale te obrażenia mogą mieć coś niecoś wspólnego z faktem, że przy naszej ucieczce Jojo przymusza Wredną Gębę, tak że podjeżdżamy pod dom wielkiego księcia i wrzucamy mu przez okno do sypialni ananasa.

Tyci Pinks

Pewnej nocy w Klubie Kanaryjskim niejaki Kredens Abies, bukmacher, daje po buzi rudej chórzystce, którą nazywają Wasza Wysokość, i chociaż bije otwartą dłonią, posyła bellę lotem swobodnym aż na parter. Opinia wszystkich świadków i nieświadków jest tu taka, że w danej sytuacji Kredens ździebko przegina, albowiem przy swoim gabarycie oraz tuszy waży tak ze sto kilogramów więcej niż Wasza Wysokość, ale jeśli już jakaś nowojorska chórzystka koniecznie musi przemocą zlecieć ze schodów, Wasza Wysokość nadaje się do tego bardziej niż ciut, bo straszna z niej zadra pod paznokciem.

Tu zrobię zdanie wtrącone, że Kredens Abies jest nieco rozdrażniony w tamtej chwili. Otóż dopiero co szasta w klubie forsą jak turecki basza, nadchodzi jednak godzina, w której zamykają lokal i cześć pieśni. Kredens pragnie więc kontynuować zabawę w jakimś innym miejscu zabierając tam Waszą Wysokość dla towarzystwa i te de. Ale ona odmawia i w rzeczy sumie nic dziwnego. Kredens nie wpada na myśl, żeby zasięgnąć języka w temacie Waszej Wysokości zanim ją o cokolwiek poprosi, tymczasem każdy zapytany powie mu bez pudła, że ta bella nie daje się zabierać do towarzystwa i te de nikomu, kto nie jest z górnego przedziału na podatkach i z górnej półki społeczeństwa. Kredens u niej odpada już na wstępie, przez kretynerium bycia z niższych sfer.

Tak w ogóle i szczególe, Wasza Wysokość jest nazywana Waszą Wysokością i uchodzi za straszną zadrę pod paznokciem, ponieważ odgrywa królową lodu względem każdego, kto nie jest na dobre trylionerem. W dodatku otwartym tekstem obwieszcza, że celuje w poślubienie jakiejś nie do końca odrażającej partii ze znacznym wpływem na konto i na świat zewnętrzny, a kiedy ktoś ją pyta, co wobec z miłością, odpowiada: „Z jaką miłością?” i, powiem wam, na taką odpowiedź nie ma odpowiedzi.

Sam według siebie uważam, że Wasza Wysokość podejście ma ciut mało romantyczne, zwłaszcza jak na bellę, która dobiega może dwudziestej drugiej wiosny. Chociaż zdaniem wielu miejscowych jest to objaw dużej inteligencji, ci sami miejscowi jak jeden mąż mówią o wielkiej uldze, że Wasza Wysokość przenigdy nie weźmie na celownik właśnie ich. Na przykład Joe Poddywansky, właściciel Klubu Kanaryjskiego, stwierdza, że prędzej zawrze ślub z hydrantem pożarowym niż z Jej Wysokością, bo taki hydrant nie będzie chyba zimniejszy ani twardszy, kiedy go weźmiesz pod ramionka i przytulisz. Oczywiście Joe Poddywansky przyznaje, że nie ma jak sprawdzić różnicy pomiędzy jednym i drugim, więc tylko zgaduje. Każdy jednak widzi, że Wasza Wysokość na swojej specjalizacji w ustawionych facetach nie wychodzi źle. Zabierają ją w przeróżne miłe miejsca i ma niezłe ciuchy, etole i inne ęą de Pari, bo ten typ klienta uwielbia sprawiać prezenty chórzystkom jeżeli tylko poproszą, a Wasza Wysokość raczej nie trzyma języka za zębami, kiedy nadchodzi pora proszenia. Dorzucę jeszcze, że ci faceci całkiem często chadzają do klubów właśnie dla niej, a że przynoszą utarg każdemu takiemu interesowi, Wasza Wysokość dobrze zarabia, chociaż cała jej robota polega na tym, żeby spacerować po scenie razem z chórem i ładnie wyglądać.

Ładne wyglądanie nie sprawia Waszej Wysokości żadnego wysiłku. Wielu miejscowych uważa, że jeśli nawet nie jest najpiękniejszą bellą, jaka kiedykolwiek podbija Broadway, to diablo blisko jej do tego. Krążą zakłady w stosunku osiem przeciw pięciu, że Wasza Wysokość prędzej czy później wyjdzie za Fort Knox albo za jakiś Bank Anglii; są też zakłady w stosunku dwadzieścia do jednego, że ten Fort Knox czy Royal Bank of England będzie jej mieć po dziurki w nosie dwa tygodnie od zaślubin. Jednak po ciosie, jaki wymierza jej Kredens, Wasza Wysokość leży skulona u podnóża schodów. Pamiętam, że ubrana jest w czerwoną sukienkę, a z tą czerwoną sukienką na piersi niezwykle przypomina gila, którego ktoś strąca kamieniem z drzewa.

Kiedy Wasza Wysokość tak leży, posługacz z klubu imieniem Tyci Pinks, który ma wielki nochal, króciuteńkie czółko i waży może czterdzieści kilo razem z fartuchem i butami, zbiega po schodach i zaczyna zachowywać się w sposób przykry dla uszu, a już szczególnie dla uszu Kredensa Abiesa. Mianowicie wrzeszczy ile sił, nazywając Kredensa mordercą, nicponiem i czym tam jeszcze, a to już robi się nieprzyjemne i w praktyce szakaluje człowieka. Kredens musi więc zejść ze schodów i kilka razy rozmasować Tyciemu Pinksowi twarzyczkę, ale im bardziej masuje, tym głośniej Tyci Pinks krzyczy. Oczywiście takie sceny nie wpływają dobrze na atmosferę w Klubie Kanaryjskim, toteż Joe Poddywansky w asyście dwóch oberkelnerów zaraz zbiega na dół, gdzie wszyscy przyłączają się do masowania i Tyci Pinks zostaje wymasowany rzetelnie i na cacy.

Wychodzi wtedy na jaw, że Tyci Pinks jest gorącym wielbicielem Waszej Wysokości, ale ludzie twierdzą, że nawet jeśli, nie daje mu to prawa do wyrażania się tak swobodnie na temat Kredensa Abiesa. Powiem więcej, po obdyskutowaniu całego zajścia nastaje zgodna opinia, że posługaczom nie przysługuje prawo do wielbienia kogokolwiek. Tyci Pinks ma zatem u wszystkich przechlapane, tym bardziej że, jak się okazuje, wielbi Waszą Wysokość na dystans: wszystko, co do niej mówi, to dobry wieczór, a odzew dostaje tylko wtedy, gdy Wasza Wysokość akurat ma nastrój i raczy się zniżyć do rozmowy z posługaczem, czyli bardzo rzadko. Staje się jasne, że Wasza Wysokość najpewniej pojęcia nie ma, że ktoś taki jak Tyci Pinks w ogóle i szczególe istnieje, ile razy jednak przychodzi do klubu nocnego pracować, on bierze sam robotę posługacza, żeby być blisko i się jej przyglądać. Kiedy ta wieść się rozchodzi, ludzie zaczynają uważać Tyciego Pinksa za lekko nie teges, a Joe Poddywansky dochodzi do wniosku, że skoro facet jest tak zajęty podziwianiem Waszej Wysokości, siłą rzeczy musi zaniedbywać obowiązki posługacza, więc daje mu jeszcze parę szturchańców na szczęście.

I cóż dodać cóż odjąć, wychodzi na to, że Wasza Wysokość ma pokiereszowany kręgosłup i więcej nie będzie chodzić. Kredens Abies jest tym naprawdę zasmucony i nawet mówi, że opłaci jej koszty leczenia, ale Joe Poddywansky przekonuje go, że w ten sposób ustawi nader niekorzystny precedens w podobnych sprawach i chórzystki zaczną mu same spadać ze schodów tylko po to, żeby móc trafić do szpitala. Krąży także plotka, że Wasza Wysokość ma prawo pozwać Kredensa o odszkodowanie, ale z tej pogłoski nic nie wychodzi. Mianowicie okazuje się, że pan Abies może powołać trzydziestu czterech świadków zwykłych plus gliniarza na służbie, a cały ten tłum gotowy jest pod przysięgą twierdzić, że to ona zaczęła będąc ewidentnie pod wpływem czegoś. I tak oto wszyscy prędziutko zapominają o całym zajściu — no, może za wyjątkiem Waszej Wysokości i Tyciego Pinksa, który zapomnieć nie może chociażby dlatego, że Joe Poddywansky wykopuje go z roboty w Klubie Kanaryjskim.

Otóż widzicie, wszystko to dzieje się jakiś czas temu, teraz zaś mamy zimę i każdemu tak ogólnie jest ciężko, a posługaczom na mój rozum chyba zwłaszcza. No i w takich okolicznościach klimatu, pewnego nader lodowatego dnia, spotykam Tyciego Pinksa na Broadwayu. Biedak wygląda na cieńszego niż wytarty cenciak. Ubrania ma na sobie tyle, że polnej myszy szlafroka z tego nie uszyjesz, palce wyciekają mu z butów a odcieniem skóry przypomina zmrożoną żabę. Toteż z dobroci serca daję mu pół dolca i pytam, czy widuje jeszcze Waszą Wysokość.

— A pewnie, że widuję — odpowiada Tyci Pinks jakoś w ten deseń. — Widuję ją calutki czas. Na to wychodzi, że Wasza Wysokość mieszka w tym samym miejscu, co i ja, znaczy się w suterenie na pięćdziesiątej drugiej zachodniej, koło Dziesiątej Alei. Tylko ja teraz ją widuję, bo dawni przyjaciele ją spławiają po kontuzji. Prawie rok spędza w szpitalu i musi sprzedać wszystko, co ma, na pokrycie kosztów tego szpitala. Jest bez grosza, kiedy zabieram ją do mojego mieszkania.

— Jak ona się teraz miewa? — pytam.

— Jest zimna, — odpowiada Pinks — zawsze taka zimna. Wiesz, w naszej suterenie za dużego ciepła nie uświadczysz i właśnie dlatego Wasza Wysokość zawsze bywa ciut ciut rozdrażniona.

— Ale — dodaje — nie stać mnie na lepszy lokal. Wystarczająco muszę się nauganiać za forsą na żarcie, raty za wózek inwalidzki dla niej i magazyny ilustrowane. Wasza Wysokość potrzebuje magazynów ilustrowanych, żeby być na bieżąco z tym, co się przydarza w wielkim świecie. Wiesz, te magazyny nie są bardzo tanie.

— Bierzecie ze sobą ślub? — pytam.

— Nie no, jasne że nie — odpowiada Pinks. — Myślisz, że Wasza Wysokość zgodzi się poślubić kogoś takiego jak ja? Przecież to będzie poniżej jej godności. Nie, ona pozwala mi się sobą opiekować dopóki nie wydobrzeje i nie poślubi kogoś z mnóstwem szmalcu. Takie ma marzenie. Od zawsze.

— Kiedy Wasza Wysokość jest w dobrym humorze, opowiada, jak pewnego dnia mnie wynagrodzi — dodaje Tyci Pinks. — Ale ostatnio dobry humor miewa raczej rzadko, bo marznie. Mówi, że chce pojechać do Miami, gdzie jest ciepło i gdzie bywają ludzie z wielkiego świata, których ogląda w magazynach ilustrowanych. Mówi, że tam będzie mieć szansę, żeby spotkać facetów przy kasie. I wiesz co, myślę, że wezmę Waszą Wysokość do Miami.

— Dobra, Pinks — mówię — pomysł przedni, ale jak ty właściwie chcesz się tam przedostać z Waszą Wysokością? Wydaje mi się, że ciut krótko stoisz z forsą na takie przedsięwzięcie.

— E tam, dopcham ją w wózku aż na samo miejsce.

— Pinks — mówię — nie obraź się, ale czy ty się aby nie kwalifikujesz do, jak to mówią, hmm, czekaj, rozpoznania klinicznego? Do Miami jest stąd ze dwa tysiące kilometrów z hakiem.

— A ile to jest dwa tysiące kilometrów z hakiem?

— Dwa tysiące kilometrów to dwa tysiące kilometrów. Dokładnie tyle. Pchać kogoś w wózku na taką odległość, to jakbyś toczył stąd orzeszek do Chicago. Nosem.

— Kiedy ja muszę spróbować. Wasza Wysokość nie wytrzyma już długo tego zimna. Teraz się spieszę się do domu, żeby gotować obiad. Poza tym dzisiaj w nocy robię pranie, tak wypada z grafiku — mówi Pinks. — Wasza Wysokość nie lubi, kiedy kończy się jej czyste ubranie, zwłaszcza bielizna. Wiesz, staję się niezłym kucharzem i praczką. W przynieś wynieś pozamiataj i w opiece nad inwalidą nikt mnie nie przebije. Wokół waszej Waszej Wysokości trzeba się nieźle naskakać. Kiedyś zdarza mi się zapominać o tym czy tamtym, ale teraz ona trzyma przy wózku taką długą laskę, żeby mi w razie czego przypomnieć.

— Pinks — mówię — każdy z nas dwojga żyje po swojemu i nic sąsiadom do tego, ale właściwie po co ty harujesz jak niewolnik dla takiej zimnej lali jak Wasza Wysokość, która świata nie widzi za czubkiem własnego nosa? Przecież się z nią nie żenisz i nawet nie zamierzasz. Co ty z tego masz?

— Że niby jak? — odpowiada Tyci Pinks. — No, kocham ją.

Po czym rusza przed siebie z biegiem ulicy. Widzę wtedy, że od naszego ostatniego spotkania biedak bardzo się kurczy — co ja mówię, robi się taki malutki, że tylko czekać, aż wypadnie przez dziurę w siedzeniu własnych gatek.

No i słuchajcie teraz, mamy zimę tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego i właśnie siedzę sobie i odpoczywam od nadmiernego myślenia w niedużym grill barze, który prowadzi Charlie Klata w Miami na Biscayne Boulevard. Otóż nagle zauważam, że w tym samym lokalu za posługacza robi Tyci Pinks: jest to chyba jeden i ten sam on, chociaż wygląd mu się mocno zmienia. Pytam Charliego, czy to aby nie Pinks.

— Wiem tylko, że to lekko postuknięty gość — odpowiada Charlie. — Wiesz, przychodzi do mnie prosić o zatrudnienie z grypsem, a ten gryps pisze mu jeden z moich przyjaciół zapuszkowanych w konserwatorium w Raiford. Pinks czy nie Pinks, akurat kończy odsiadywać trójkę i to mu najwyraźniej zostawia ślad na mózgownicy, bo non stop mówi do siebie. Którejś klepki mu brak, to pewne.

Czekam więc, aż posługacz nie będzie mieć chwilowo nic do roboty, podchodzę, klepię go po plecach i mówię:

— Czołem Pinks, jak tam życie?

Ten obraca się, patrzy na mnie z minutę albo dłużej i widzę, że w ogóle i szczególe jest to Tyci Pinks, nikt inny.

— O, witaj — odpowiada wreszcie Pinks.

— Pamiętasz mnie? — pytam.

— No przecież, że pamiętam — mówi Pinks. — Dajesz mi pół dolara wtedy na Broadwayu. Okropnie zimny dzień.

— A jak się miewa Wasza Wysokość? — dodaję.

Na te słowa Pinks kładzie palec na ustach, mówi „ćśśś”, a potem bierze mnie pod rękę i prowadzi tylnym wyjściem do takiej alejki, gdzie trzymają kubły na śmieci. Zaprasza mnie na jeden kubeł, sam siada na drugim i powiada w zwrotkę i refren ten:

— Będzie już ponad cztery lata, odkąd przywożę tutaj Waszą Wysokość.

— Chwila, Pinks — przerywam. — Mówisz, że ją przywozisz. Jakim cudem?

— Pcham ją na wózku.

— Pchasz ją na wózku dwa tysiące trzysta kilometrów? — mówię. — Pinks, jaja sobie robisz czy może tylko kpisz?

— Cierpliwości, ja zaraz ci to wszystko powyjaśnię — stwierdza Pinks. — Rzeczywiście to jest ze dwa tysiące trzysta kilometrów. I rzeczywiście, dzisiaj mi się zdaje, że to ciut większy dystans, niż przejście dzielnicy. Ale daj skończyć.

— Dopchanie wózka z Nowego Jorku do Miami — powiada Tyci Pinks — okazuje się znacznie łatwiejsze w praktyce, niż kiedy się o tym mówi. Mianowicie kiedy wyruszamy w drogę, Wasza Wysokość jest już maleństwem i nie waży więcej niż torebka popcornu. Poza tym sam wózek jest naprawdę niezły, ma gumowe koła, łożyska kulkowe i toczy się gładko i jak po tym maśle. Tak na dobrą sprawę najcięższy odcinek trasy prowadzi z sutereny na pięćdziesiątej drugiej zachodniej na prom, który zabiera nas do Jersey. Dalej przebijamy się do Miami łapiąc stopa — znaczy się Wasza Wysokość pracuje kciukiem przy drodze i sporo pustych ciężarówek daje nam podwózkę, chociaż kierowcy są z reguły strasznie zaskoczeni na widok belli w wózku proszącej o podrzucenie. Rzadko się zdarza, że pusty wóz nie staje na nasz widok. A jak już staje, to z drugiej reguły kierowca musi wysiąść i pomóc przy wniesieniu Waszej Wysokości na pakę razem z całym majdanem i jeszcze zablokować koła u wózka — przecież inaczej wypadnie na wybojach, co nie? Czasami Wasza Wysokość tak się przy tej robocie rządzi, że aż kierowcy ją pytają, za kogo ona się w ogóle i szczególe uważa.

Wasza Wysokość najbardziej lubi otwarte ciężarówki i często gęsto zdarza jej się spławiać te, które chcą nas podwieźć, ale mają budę za kabiną. W otwartych może siedzieć sobie na wózku i podziwiać pejzaż po obydwu stronach drogi, udając że jest wielką szychą, jak jakaś królowa. Wtedy niemal zawsze odgrywa Kleopatrę zasuwającą po Nilu w swojej królewskiej barce. Pomysł z Kleopatrą Wasza Wysokość bierze chyba z jakiegoś filmu i chociaż jak dla osobistego mnie może wcielać się w kogo dusza zapragnie, widzę, że jej teksty przeokropnie nerwują kierowców.

Pewnego razu w Południowej Karolinie pcham wózek wzdłuż kierunku drogi, kiedy opodal zatrzymuje się automobil i wysiada z niego trzech typów o wyglądzie, że w gardle ość staje a ślina w krtań spływa. Pierwszy wyciąga starego pogromcę Indian i daje komendę ręce do góry. Drugi robi mi kipisz, żeby się przekonać, czy mam przy sobie forsę i klejnoty. Trzeci obszukuje Waszą Wysokość. Wszyscy są zaskoczeni i ździebko wkurzeni, że znajdują przy nas całe osiemdziesiąt sześć centów, więc robią nam przesłuchanie. No, ale naprawdę zaskoczeni stają się dopiero, kiedy szczerze mówię co z nami i jak. Wtedy jeden wyjmuje Waszą Wysokość z wózka i sadza do automobilu. Mnie też każą wsiadać, a wózek przywiązują linką do zderzaka i tak ciągną za sobą, jadąc bardzo wolno, żeby nie poharatać go więcej niż ciut. Na którymś skrzyżowaniu puszczają nas wolno. Jak sami twierdzą, muszą odbić z głównej szosy, bo chcą obrobić banczek w jednym mieście, które akurat na niej nie leży. Dają mi też pełnego dolca, a ten, który trzyma uszy najbliżej Waszej Wysokości, mówi, że naprawdę zasługuję na złoty medal, chociaż nie wyjaśnia dlaczego.

Innego razu w Georgii przypadkiem zbaczam z głównej szosy i wybieram trasę, która prowadzi donikąd, czyli na bagna. Zanim się orientujemy, otacza nas pięciu Murzynów w pasiakach. Jak się okazuje, wszyscy akurat skracają sobie wyrok dając dyla z więzienia i są nader bardzo zdesperowani. Już myślę, że będziemy mieć z tymi ptaszkami niezły pasztet, kiedy Wasza Wysokość z miejsca zaczyna zapędzać wszystkich do roboty przy organizowaniu obozu na noc. Potem robi im taką dyrygenturę –a kiedy tylko któryś Murzyn się do niej zbliża, zaraz solidnie obrywa laską –że wreszcie jeden wyznaje mi, że chce już wrócić za mury zimowiska i dodać się w ręce władz.

Droga do Miami zabiera nam jakieś dwa tygodnie. Ja pcham wózek, ona łapie podwózki a pomiędzy żyjemy sobie tak niezgorzej. Czasem udaje mi się wyżebrać resztki z zaplecza, aczkolwiek Wasza Wysokość nieprzesadnie lubi południową kuchnię i woli przetwory z puszek, które zwijam nocą z wiejskich sklepików. Raz zdarza mi się wśliznąć do kurnika i buchnąć stamtąd młodą nioskę, jako że Wasza Wysokość akurat ma chęć i nastrój na pulardę po królewsku; pularda wychodzi jednak kurzęco twarda i dostaje mi się sporo cierpkich słów, tyle powiem. Ale kiedy już Wasza Wysokość czuje słońce i widzi ocean w Miami, nabiera pogody więcej niż conieco i to duże conieco. W rzeczy sumie jest tak rozpogodzona, że przez cały dzień zapomina o przypominaniu mi o czymś laską i tylko parę razy obrzuca mnie uwagami krytycznymi.

Pierwsze, co robię w Miami, to wynajmuję pokój i najmuję się jako posługacz w nieodległej restauracji. Potem każdego ranka, zanim idę do roboty, wyprowadzam Waszą Wysokość na wózku w pobliże wielkiego hotelu przy plaży, który nazywa się Roney Plaza. Tam ją zostawiam na deptaku a ona przez cały dzień patrzy sobie na ludzi przechodzących wzdłuż i wszerz. Pewno próbuje wtedy flirtować z facetami, którzy na jej instynkt mają w kieszeni więcej niż dziewięć tyci-tycich, bo ani przez minutę nie porzuca swojego marzenia o poślubieniu kogoś z furą szmalcu i z górnej półki społecznej, a w każdym razie z furą szmalcu.

Tak między prawdą a urodą, Wasza Wysokość nie jest już teraz równie piękna, jak kiedyś, chociaż nikomu tego wcześniej nie mówię. W rzeczy sumie staje się chuda jak ten cień, twarz jej się ściąga do rozmiarów pięciocentówki. Traci swój dawny błysk we włosach i przestaje być bellą, która może przyciągać uwagę facetów, zwłaszcza, że akurat te kontury, dzięki którym podążają za nią stadami, nie są już na widoku. Ale Wasza Wysokość nie dostrzega zmian w swoim wyglądzie i kiedy wreszcie orientuje się, że żaden facet słowa z nią nie zamienia, a do wózka na parę zdań rozmowy podchodzą tylko stare łanie o miękkim sercu, robi się ździebko niecierpliwa. Pewnego dnia mówi mi tak:

— Słuchaj, Pinks. Wiem już, co tu nie gra: ja nie mam żadnej biżuterii. Dopiero teraz widzę, że nosząc na sobie mnóstwo biżuterii przyciągasz mnóstwo uwagi, nawet jeżeli jesteś szpetna i jak tapeta bura. Zdobędziesz dla mnie mnóstwo biżuterii, Pinks.

— No cóż, Wasza Wysokość, — mówię — to może być, nie ukrywam, wyzwanie. Nie wiem, jak mam zdobyć dla ciebie biżuterię. W tej chwili siedzę z czynszem w myślach.

— Och, dasz radę — odpowiada Wasza Wysokość. — Przecież zdobywasz tamtą kurę i jedzenie, kiedy tylko zechcesz. Pinks, ja muszę mieć mnóstwo biżuterii. Muszę, muszę, muszę!

Potem zaczyna się na mnie boczyć, a kiedy Wasza Wysokość się boczy, to nie odzywa się ani słowem tylko siedzi sobie smutno wyglądając i właśnie takim sposobem prawie łamie mi serce. Aż zasnąć nie mogę, kiedy ona się na mnie boczy, więc przestaję próbować zaśnięcia i przez następne kilka nocy rozglądam się ciut nieciut po okolicy, namierzając parę domów, gdzie na mój rozum może znajdować się mnóstwo biżuterii. Pewnej nocy wchodzę do jednego z tych domów przez niedomknięte okno i na paluszkach zakradam się do sypialni. Widzę, że ktoś tam śpi, a na komódce leży sobie luzem rozwiązłym kopiec biżuterii — zatrzęsienie diamentowych bransoletek, duża diamentowa spinka i pierścionek z wielkim, kwadratowym, lekko złocistym brylantem. Wnioskuję stąd, że w pokoju śpi jakaś bella, która nosi wszystkie te błyskotki cały wieczór, a przed pójściem do łóżka nie troszczy się za bardzo o to, żeby je schować w bardziej bezpiecznym miejscu. Jakkolwiek jest, zawijam biżuterię i następnego ranka wręczam Waszej Wysokości. Wydaje się raczej zadowolona, chociaż twierdzi, że kolor wielkiego diamentu ma jakiś feler a oprawki bransoletek są staromodne i tanie. Niemniej ale mówi, że wszystko się nada, zakłada biżuterię, po czym przez pół godziny siedzi przed lustrem przyglądając się sobie. Nigdy nie pyta mnie, jak i gdzie zdobywam te precjoza. Bo widzisz, Wasza Wysokość naprawdę nie ma ciągot, żeby się dopytywać, skąd pochodzą rzeczy, które ktoś skołuje — grunt, że ich sama używa.

Zostawiam więc Waszą Wysokość na wózku za hotelem, jak każdego dnia. Kiedy przychodzę po nią późnym popołudniem, jest uśmiechnięta i radosna i mówi, że biżuteria naprawdę przyciąga mnóstwo uwagi, zgodnie z jej przewidywaniami; musi jednak przyznać, że raczej nie obskakują jej tacy młodzi faceci, którzy na sam wygląd są warci bycia obskakiwaną.

— Ale to kwestia czasu — stwierdza Wasza Wysokość. — Dzisiaj po południu przez godzinę rozmawia ze mną bardzo zadbany starszy pan z żoną, który mówi, że nazywa się doktor Quincey z Chicago. Żona też jest starsza, ale miła. Pinks, myślę, że oni są bogaci i może przedstawią mnie odpowiednim ludziom. Może sami mają syna? Bardzo interesują się moją nową biżuterią.

Jakąś godzinę później zaczynam rozumieć, skąd to zainteresowanie, gdyż w budynku zjawia się żandarm, wywołuje mnie na zewnątrz i oświadcza, że jestem aresztowany pod zarzutem włamania do domu doktora Quinceya i wyniesienia stamtąd łupu na sumę sześćdziesięciu tysięcy dolarów. Rzecz jasna to oświadczenie ździebko mnie niepokoi, a przy okazji widzę, że Wasza Wysokość o wartości biżuterii pojęcie ma mniej niż blade. Gliniarz zabiera mnie na posterunek i sadza w przesłuchalni, gdzie już czeka kilku jego kolegów i starszy pan z brodą — mówią mi, że to doktor Quincey. Jestem nader ale to nader zaskoczony, że człowiek się do mnie uśmiecha i nie znać po nim tego oburzenia, które normalnie się ma na widok osobnika, który obrabia nas z klejnotów. W rzeczy sumie to doktor Quincey zaczyna mnie przesłuchiwać zamiast glin. Jego pytania zahaczają głównie o Waszą Wysokość i w końcu opowiadam mu całą naszą historię, od samiutkiego początku aż do tego włamania. Kiedy gliniarze słyszą o włamaniu, chcą z miejsca i bez dalszych targów wsadzić mnie do mamra a potem zgarnąć jeszcze Waszą Wysokość i odzyskać biżuterię.

— Moment, panowie — mówi doktor Quincey. — Odbywam dzisiaj dłuższą rozmowę z dziewczyną i bacznie jej się przyglądam. Ona jest bardzo chora, nie mam co do tego wątpliwości. Nie tylko jest bardzo chora na ciele, ale też cierpi na osobliwą manię wielkości.

— Jest aż tak źle, doktorze? — pytam.

— Naprawdę mniejsza o to — stwierdza tamten. — Bynajmniej nie mam zamiaru darować temu młodzieńcowi jego przewiny, odłóżmy jednak karę w czasie. Nie mówcie nic dziewczynie i pozwólcie jej jeszcze ponosić tę biżuterię, oczywiście sprawując nad nią dyskretny nadzór. Niech Pinks pozostanie na wolności — o ile tylko obieca, że odda się w wasze ręce, kiedy już będzie po wszystkim.

— Co ma Pan doktor na myśli mówiąc „kiedy będzie po wszystkim”?

— Naprawdę mniejsza o to — stwierdza Quincey — Wyjaśnimy ci później. Zgadzasz się?

No pewnie, że się zgadzam — jestem więcej niż rad mogąc pójść na jakikolwiek układ, który utrzyma mnie poza kraciarnią, ale gliniarze nie są tacy przekonani. Mówią, że mam wszystkie cechy ptaszka, który zwieje, gdy tylko zdejmą z niego łapy. Wtedy doktor Quincey każe im wyprowadzić mnie na korytarz i odbywa z nimi długą rozmowę, w wyniku której pozwalają mi chodzić na wolności do następnego wezwania.

Oczywiście nie mówię o niczym Waszej Wysokości, a ona każdego dnia paraduje w biżuterii na deptaku i ma z tego wielką przyjemność. Zauważam, co prawda, że jeden z gliniarzy, którego widzę wtedy na komisariacie, zawsze kręci się w pobliżu po cywilnemu, więc pewnie nie chcą ryzykować wyparunku klejnotów. Ten sam gliniarz czasami rozmawia z Waszą Wysokością, a że jest młody, nieźle wygląda i cały czas kręci się w pobliżu, ona zaczyna myśleć, że facet na nią leci. No i próbuje go wabić na swoje wdzięki. Gdy przychodzę ją zabrać, kiedy on przebywa w pobliżu, Wasza Wysokość strasznie mnie obsztorcowuje za to i owo, udając, że tylko dla niej pracuję. Policyjny tajniak, rzecz jasna, dobrze wie, kim jestem. Zresztą pewnego razu wymyka mu się, że jest żonaty, i od tej pory nie może już do Waszej Wysokości podejść na odległość, z jakiej się wręcza grejpfruta.

Wasza Wysokość mówi mi, że doktor Quincey i jego żona często przychodzą, żeby ją zobaczyć, i niekiedy odnosi wrażenie, że może stary doktor lubi ją sam z siebie. Tak po prawdzie, stwierdza jednak, doktor ma niezły tupet, żeby przyglądać się jej właśnie tak, jak to robi, w obecności własnej żony. Mówię, że może facet tylko podziwia u niej biżuterię.

Potem przez kilka dni Wasza Wysokość jest zamyślona, niewiele mówi i zdaje mi się, że coraz bardziej przypomina cień na wózku. Jej oczy stają się wielkie jak talerzyki a raz odnoszę wrażenie, że płacze, co bardzo mnie zaskakuje, bo nigdy wcześniej nie roni jednej łzy. Któregoś wieczora idę do hotelu Roney Plaza, żeby ją odebrać, i widzę, że ogląda zachód słońca zamiast ludzi. Po chwili spogląda na mnie, uśmiecha się i mówi:

— Podejdź bliżej, Tyci Pinksie.

Jest to jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy woła na mnie Tyci Pinks. Zazwyczaj słyszę od niej tylko Pinks i nie uśmiecha się zbyt często. Zbliżam się zatem do boku jej wózka, ale tylko z myślą, że chce mnie dosięgnąć laską, bo o czymś zapominam. A ona mówi:

— Uklęknij, Tyci Pinksie.

Nu, to jest mocno niezwykłe życzenie, zwłaszcza w takim miejscu, ale akurat do niezwykłych życzeń ze strony Waszej Wysokości już przywykam, toteż klękam z przodu jej wózka. Wasza Wysokość wyciąga laskę, ale zamiast mnie zdzielić, uderza tylko w ramię i powiada:

— Powstań, sir Tyci Pinksie, mój dzielny i wierny rycerzu. Powstań i niech Bóg błogosławi cię zawsze i w każdy czas.

Jasna sprawa, myślę, że to kolejna rzecz, którą Wasza Wysokość bierze z jakiegoś filmu czy książki i zastanawiam się, jaki jest cel tego wszystkiego, kiedy nagle widzę, że po jej policzkach płyną prawdziwe łzy. Wyciąga do mnie swoje cienkie ramiona i mówi:

— Pocałuj mnie, Tyci Pinksie.

Tak więc całuję ją pierwszy i jedyny raz w moim życiu, a ona przyciąga mnie na krótki moment do piersi i wolno szepcze:

— Kocham cię, Tyci Pinksie.

A wtedy czuję, że jej uścisk słabnie i biedne ciałko zsuwa się z wózka: wcale nie potrzebuję już doktora Quinceya, który jakoś tak zaraz się zjawia i po prostu oznajmia mi, że Wasza Wysokość nie żyje — jego zdaniem i tak trwa to dłużej, niż zakłada, kiedy ją po raz pierwszy ogląda na oczy. Chowam Waszą Wysokość nieopodal, na małym cmentarzyku w słońcu, gdzie już nigdy nie będzie jej zimno, a sam idę na komisariat. Przyznaję się do kradzieży i wlepiają mi dwa do dziesięciu lat. Teraz jestem na warunkowym i tyle mojej historii.

— Pinks — mówię — bardzo mi cię żal.

— Żal ci mnie? — odpowiada Tyci Pinks. — Stary, to mnie jest ciebie żal. Ty nigdy nie całujesz Waszej Wysokości i nie słyszysz, że ona ciebie kocha.

No i przemija parę tygodni zanim ponownie wpadam do grill baru u Charliego Klaty. Nie widzę jednak nigdzie Pinksa, więc pytam Charliego, co się z nim dzieje i dostaję odpowiedź w taki wzorek:

— Ano zgarniają go ponownie za pogwałcenie warunków zwolnienia i pakują do Raiford. Nie znam powodów ani szczegółów, bo nie wpadam na myśl, żeby zapytać. Mimo wszystko, chyba lepiej mu będzie w kiciu, bo nie ulega kwestii, że facet ma coś z głową.

Dzwonię więc do kolegi, któremu na imię Kowal i pracuje w biurze szeryfa. Pytam, czy obija mu się o uszy aresztant o imieniu brzmiącym jak Pinks.

— Daj mi chwilkę, sprawdzę wykaz — mówi Kowal. — Pinks, Pinks, Pinks…

Powtarza imię, z czego wnoszę, że brnie palcem przez rejestr.

— O, tutaj jest coś podobnego — stwierdza. — Więzień imieniem Pincus, zgarnięty za pogwałcenie warunkowego. Może to ten twój Pinks. Ty, czekaj czekaj, teraz mi się przypomina. Okropnie dziwny przypadek.

— A co w nim jest dziwnego? — pytam.

— Ten cały Pincus — odpowiada Kowal — włazi z nabitą strzelbą do pokoju hotelowego turysty o imieniu Abies, który tu zjeżdża na zimę. Diabli wiedzą z jakiego powodu przywiązuje tego Abiesa do łóżka i bije po plecach kijem baseballowym tak długo, aż na dobre uszkadza biedakowi kręgosłup. Wiesz, co myślę?

— Nie mam pojęcia.

— Myślę, że ten Pincus to wariat. Ale oczywiście nie możemy dopuścić, żeby naszych turystów zimowych spotykało to, co pana Abiesa.

Ta kochająca małżonka Moryca

Jeżeli ktoś mi powie, że pewnego ranka obudzę się i stwierdzę, że śpię z koniem, uznam go za postukniętego — zwłaszcza jeśli tym koniem będzie akurat Suchar, na którego występ koniki za bardzo biletów nie sprzedają. Naga prawda wygląda tak, że Suchar to zasuszona szkapa, która — powtórzmy na głos jeszcze raz — jest jakimś nieśmiesznym żartem i wielu obstawiających życzy jej wyciągnięcia kopyt.

Aczkolwiek myślę, że uznam kogoś za jeszcze bardziej postukniętego, jeśli mi powie, że pewnego ranka obudzę się i stwierdzę, że śpię z Morycem Kosmitą. No bo jeśli już mam wybierać między spaniem z Sucharem albo z Morycem Kosmitą, zdecydowanie wolę Suchara: chociaż konisko chrapie przez sen więcej niż ciut, nie przejawia ani połowy tej agresji sennej co Moryc, który nie tylko chrapie, ale jeszcze wierzga, krzyczy i po prostu z kimś wojuje.

Moryc to mały, purchny gość, którego wołają Moryc Kosmita, bo ma oczy jak spodki. Naprawdę Moryc nazywa się Weinstein albo jakoś w ten kierunek wymowy i jest lokalnie przybrudzony — może nie dba o to, że mu śniadanie leży na kamizelce, zresztą kto go tam wie. Poza tym gada jak nakręcony i sam ma się za spryciarza nad spryciarze, a na Broadwayu mnóstwo miejscowych uważa go za wesz i to wkurzającą wesz. Ja jako ja sądzę, że Moryc jest całkiem nieszkodliwy, chociaż swojego wózka zazwyczaj nie pcham z gośćmi jego przekroju.

Aż tu pewnego poranka rzeczywiście budzę się i spostrzegam, że śpię razem z Morycem i Sucharem. A gdzie śpię? Ano w wagonie dla koni. Pociąg, którego wagon ów jest częścią, zmierza do Miami i właśnie przecinamy Karolinę Północną w — eskimoska jej mać — zamieci śnieżnej, gdy ja się budzę, a Suchar chrapie i drży z zimna, bo najwyraźniej Moryc śwista biednemu koniowi derkę i owija się w nią sam. Ja też jestem przez pół mrożonką i pragnę wrócić do lokalu Mindiego na Broadway, gdzie jest jasno i ciepło, i nigdy na oczy nie oglądać Moryca ani Suchara.

Oczywiście nie jest winą Suchara, że śpię wraz z nim i Morycem. Ba, nawet tak sobie myślę, że Suchar raczej nie ma nic naprzeciw temu, że z nim śpię. W rzeczy sumie to wina Moryca, że wyhacza mnie jednej nocy w restauracji Mindiego i robi mi rozjaśnienie, jaka piękna jest zimą pogoda w Miami i jak możemy tam pojechać z jego stajnią wyścigową i zarobić kupę forscycji oboje i we dwoje. Oczywiście wiem, że mówiąc o stajni wyścigowej Moryc ma na myśli Suchara, bo on nigdy naraz nie posiada więcej niż jednego konia.

Tak zazwyczaj Moryc posiada jakąś ochwaconą chabetę, którą kupuje za równowartość przetartego kapelusza i łata jak umie, bo jest z zawodu trenerem koni — i to całkiem niezłym jeśli spojrzymy na sort koni, które trenuje. Składanie okulawionych szkap do kupy idzie mu nader sprawnie i bywa, że te szkapy wygrywają na torze aż same padną albo zgłosi się ich prawny właściciel. W jednym i w drugim wypadku Moryc nabywa sobie nowego mustanga po przejściach i zaczyna interes od zera.

Podobno Suchara kupuje za sto dolców od gościa, którego wołają O’Shea, ale jak znam życie zastanawia się i waha nad zakupem tak długo, aż to O’Shea jest gotów zapłacić mu dwie stówy tytułem „A weź pan tego konia i idź w diabły!” — to dlatego, że Suchar ma nogi w kiepskim stanie, z dziewięć lat na karku i nie wygrywa wyścigu od 1924 roku, a nawet wtedy wygrywa przez przypadek. Tak czy owak, Suchar jest całą stajnią wyścigową Moryca Kosmity, którą ten chce zabrać do Miami, kiedy wyhacza mnie u Mindiego.

— Ty teraz pomyśl, jak ja myślę — mówi Moryc. — Możemy tam dojechać za cenę pulmana w Ekspresie Florydzkim.

To wydaje mi się osobliwe stwierdzenie, ponieważ pierwszy raz słyszę o pulmanowskim wagonie dla konia, zwłaszcza takiego konia jak Suchar, ale wydaje mi się też, że ten wagon nie będzie do dyspozycji Suchara ani nas obojga, tylko pojedzie nim kochająca małżonka Moryca — blond bella o imieniu Mel, która daje pokazy akrobacji gimnastycznej w jakimś klubie nocnym i stamtąd Moryc ją zagarnia przed ołtarz.

Kiedy Mel przebywa w wiośnie młodości swej, ktoś zapewne jej szepcze, że jest słodziutka jak melasa i tak dostaje ksywę Mel, chociaż naprawdę nazywa się Magda wstaw nazwisko może być i chińskie. Na mój rozum od tamtego czasu Melasa musi przejść metaformozę i to poważną, bo kiedy ją spotykam, jest słodka niczym grejpfrut i to żywo zielony.

Na tych pokazach akrobacji gimnastycznej partnerem Mel jest niejaki Donaldo, który podnosi naszą piękność i ciska nią po klubie nocnym jak piłką baseballową. Aż strach oglądać, jak robi Mel salwę kanoniera. Człowiek ma wtedy wrażenie, że facet serio chce wywalić kobitę w przestrzeń (niektórzy twierdzą, że to dobry pomysł), ale potem łapie ją za nogi już w powietrzu i przyciąga siłą do siebie.

Jednej nocy Donaldo pociąga jednak ciut za dużo ginu przed występem i mija się z nogą Mel. Nikt nie umie powiedzieć, jak mu ta sztuka wychodzi, bo noga naszej artystki wtapia się w otoczenie jak wagon na pustym placu, ale pani fizyka przejmuje ciąg dalszy przedstawienia, Mel płynie ku publiczności lotem swobodnym i ląduje na łonie Moryca Kosmity, który akurat wygodnie rozpiera się przy stoliku. Właśnie w ten sposób Moryc spotyka Mel i rodzi się z tego romans, chociaż musi minąć z tydzień, zanim wylizuje się z rozszczerbku na zdrowiu na tyle, żeby do niej startować.

Romans rozwija się tak, że Moryc i Mel przechodzą na małżeństwo, chociaż przed swoim lądowaniem nabrzusznym Mel chodzi pod rączkę z Cegłówką McCloskeyem. Cegłówka jest bukmacherem i Mel kocha go szczerze i po same uszy, ale o coś się pożerają, więc kiedy Moryc wkracza na scenę, akurat obsiewają zgliszcza miłości solą i jadem.

Niektórzy nowojorczacy twierdzą, że Mel poślubia Moryca, bo jest zeźlona na Cegłówkę i szybciej działa niż myśli, co dla każdej belli, zwłaszcza blond belli, bywa typową przypadłością. Osobiście uważam, że w całej tej aferze najbardziej obrywa Moryc, bo Mel należy do gatunku kobiet, przed poślubieniem których kandydatom gorąco zaleca się konsultację z prawnikiem. Nasza blondyneczka na wszystko ma odpowiedź tnącą i jeśli mam za siebie mówić to prędzej jeżozwierza poślubię niźli ją, ale akurat Moryc kocha Mel więcej niż ciut. Nie ulega też kwestii, że Cegłówka dostaje od naszej belli wybuchowe pożegnanie, więc może jednak coś w babeczce siedzi i pociąga innych, tylko ja tego nie potrafię dostrzec tak od ręki.

— Ale — wyjaśnia Moryc, kiedy opisuje mi wycieczkę do Miami w ogóle i szczególe — Mel nie czuje się zbyt dobrze, cierpi na nerwy i jeszcze na to i owo i musi jechać do Miami razem ze Świniunią, czyli swoim pieskiem pekińczykiem, bo jeżeli pojedzie z kimkolwiek innym, jeszcze bardziej wyjdzie z nerw. No i, rzecz jasna, przecież nikt chyba nie oczekuje, że przy tym stanie zdrowia Mel będzie podróżować czymś innym niż osobisty pulman.

Powiem tak: kiedy ostatnim razem widzę Mel, ona zasysa spory kawał polędwicy u Bobbiego i wygląda mi na całkiem zdrową bellę, chociaż, żeby nie było, oglądam ją tylko z dystansu, a jej zdrowie to nie moja broszka.

— Jest tak — powiada Moryc. — Tu, w Nowym Jorku, spłukuję się na gonitwach, wiszę forsę niejednemu i nie mam tyle szmalu, żeby wysłać swoją stajnię do Miami. Ale mój znajomy akurat nadaje tam parę koni i wynajmuje cały wagon, więc z miłą chęcią odpali mi miejsce na jednym końcu. Moja stajnia, ty i ja możemy się tym wagonem zabrać.

— Oczywista — dodaje Moryc — możemy pod warunkiem, że najpierw wyskrobiemy spod ziemi niewielki majątek na miejscówkę w pulmanie i jeszcze na dwie dodatkowe miejscówki w tym samym pulmanie, żeby zapewnić Mel całkiem spokojne nerwy. Widzisz, ja wiem, że ty trzymasz dwie i pół stówy w tej spiżarce na rogu, bo jeden z moich przyjaciół robi tam za kasjera i sprzedaje mi cynk, że je trzymasz, chociaż pod nieswoim nazwiskiem.

Jakby to ująć? Człowiek idzie przez życie i często staje na przecięciu swojej drogi i różnych wariackich propozycji. Dlatego, dokładnie tak jak mówię, następnego ranka budzę się i świeżo obudzony stwierdzam, że śpię z Sucharem i Morycem. Leżąc tak na podłodze wagonu dla koni i zwolna zamarzając na śmierć, skłaniam się do myślenia o Mel w jej osobistym pulmanie i żywię głęboką nadzieję, że sen otula ją ciepłym kocem, a Świniuni też niczego nie brak.

Kiedy pociąg w końcu wyjeżdża z zamieci śnieżnej, temperatura ździebko podskakuje i jazda wagonem dla koni przestaje być aż taka straszna. Spędzamy dalszą część drogi grając z Morycem w bezika. Poza tym zaznajamiam się nieźle z Sucharem i odkrywam, że nie jest to aż taka chabeta rzeźna, jak wielu na Broadwayu sądzi.

Dojeżdżamy wreszcie do Miami. Z początku Moryc ma nielichy problem, gdzie trzymać Suchara, bo wszystkie stajnie na torze Hialeah są zajęte przez klientów płacących żywą gotówką, a on ani Suchar do takich nie należą. Ja jednak rozchadzam inne zmartwienia, bo szukam jakiejś stabilnej stajenki dla siebie, a esencji egzystencji posiadam mniej niż nic i jeszcze muszę coś jeść.

Oczywiście zakładam, że Moryc Kosmita będzie mieszkać razem ze swoją kochającą żoneczką, bo zawsze zakładam, że mąż i żona tworzą jedną stajnię wyścigową. Ale Moryc mówi, że on zostaje z Sucharem, a Mel parkuje w Roney Plaza przy Miami Beach, bo zrobi się bardzo nerwowa mając dokoła siebie zbyt dużo ludzi, zwłaszcza takich, którzy każdego dnia trenują konie i za ładnie nie pachną.

Powiem wam, zbiera się na to, że będziemy koczować z Sucharem pod palmami, chociaż wiele z tych palm jest już zajętych przez inne konie i ich właścicieli. W końcu jednak Moryc łapie kontakt do gościa, który ma obok toru wyścigowego dom a na tyłach tego domu garaż. Otóż w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym huragan wywiewa mu auto i ten garaż stoi pusty. Dlatego facet chce go podnajmować Morycowi na boks dla Suchara i osobistą kanciapę.

W tych okolicznościach lokatorskich Moryc pożycza trochę siana i obroku od kumpla, który na torze ma stajnię z prawdziwego zdarzenia, i wprowadza się do garażu razem z Sucharem. Mniej więcej w tym samym czasie ja wpadam na gościa z Pottsville w Pensylwanii o ksywie Immanuel Przewalski, który ma pokój w mieszkaniu na mieście. Wprowadzam się do niego i nie jest to opcja gorsza, niż spanie z Morycem Kosmitą i Sucharem — tyle w temacie.

Potem nie widuję już Moryca przez jakiś czas, ale krążą słuchy, że przygotowuje Suchara do wyścigu. Przegania staruszka galopem po torze każdego poranka i oczywiście dosiada go sam, bo chłopaki od koni nie chcą tego robić i marnować swojego czasu. Moryc jeździ konno za młodu, więc galopada nie jest dla niego wielkim wyzwaniem, tylko że robi się po niej strasznie głodny, a żywcem nie ma czym zapchać żołądka i plotka niesie, że to nie Suchar zjada większość siana i obroku.

W międzyczasie robię swoje na ile tylko się da, a da się mniej niż tak sobie, bo gorszej zimy w Miami chyba nikt nie pamięta i gracze wyścigowi naprawdę cierpią. Popołudniami chadzam na tor dla koni, wieczorami na wyścigi psów, a jeszcze później do miejscówek, w których uprawia się hazard, i usiłuję zgarnąć swoje parę dolców. I powiem wam, chyba nie ma takiego miejsca, gdzie nie spotykam Mel, kochającej małżonki Moryca, która zawsze jest wystrojona glamur szyk mód wszelkich krzyk i na ogół znajduje się w towarzystwie Cegłówki McCloskeya. Bo widzicie, Cegłówka też zjeżdża do Miami, żeby kręcić na torze swoje bukmacherskie conieco.

Kiedy na hipodromie kończą przyjmować zakłady i ludzie zrzucają się na totalizator, Cegłówka przyjmuje jeszcze zakładziki od grubszych graczy, którzy wiedzą, że facet działa na bardzo dużą skalę, i nie chcą wsadzać zacieru w totalizator, żeby przypadkiem nie zbić ceny. Cegłówka działa na dużą skalę, ale jest też dużym, przystojnym facetem i za diabła nie potrafię zrozumieć, jakim cudem Mel może zostawić go na lodzie dla Moryca Kosmity. No, ale blond łanie tak już mają.

Moryc raczej na pewno nie wie, że Mel kręci z Cegłówką, ponieważ jest zbyt mocno zajęty przygotowywaniem Suchara do wyścigu, żeby odwiedzać takie miejsca, jak oni. Poza tym nikt nawet się nie fatyguje, żeby mu sprzedać podpowiedź, bo tej zimy w Miami tyle kochających małżonek kręci z facetami, którzy nie są ich drugą połówką, że cała ta sytuacja naprawdę nikogo nie rusza.

Osobiście uważam, że Moryc dostaje prezent od losu, bo może nieźle przyoszczędzić na obiadach i, z tego, co wiem, na śniadaniach też. Chociaż na mój mózgowy zwój kręcenie Mel z trzecią stroną o czymś jednak świadczy i ona chyba nie kocha Moryca aż tak bardzo, jak ten sądzi. Tak w ogóle i szczególe zaczyna mi się wydawać, że Mel ma męża w nosie.

No i tak przychodzi dzień, kiedy przeglądam sobie nuty i widzę, że Moryc wystawia Suchara w wyścigu najniższej kategorii na jeden i jedną ósmą mili. Chociaż ten wyścig jest tani i stawki mogą pójść do góry dopiero przed samym startem, pobiegną w nim całkiem niezłe koniki i na mój nos osiem na dziewięć zgłoszonych weźmie Suchara o czternaście długości.

Przychodzę toteż na Hialeah bardzo wcześnie i fatyguję się do garażu, gdzie Moryc żyje pospołu z Sucharem. Moryc akurat siedzi przed frontem i wygląda okrutnie smutno, a Suchar wystawia łeb na zewnątrz i wygląda jeszcze smutniej.

— No proszę! — mówię. — Nasz czempion chyba będzie dzisiaj biegać.

— Ano będzie — odpowiada Moryc. — O ile skombinuję dziesięć dolców na dżokeja i jeszcze znajdę tego dżokeja we własnej osobie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 45.62