E-book
14.7
drukowana A5
70.72
gdzieś, gdzie mnie nie ma

Bezpłatny fragment - gdzieś, gdzie mnie nie ma


Objętość:
417 str.
ISBN:
978-83-8351-648-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 70.72

17 czerwca, 2021

— Widzę, że już pan wychodzi, panie doktorze. Nie będę zatrzymywał, ale proszę pamiętać, że jutro chciałbym porozmawiać o zmniejszeniu dawki tego nowego leku przeciwpsychotycznego.

Elegancki, straszy mężczyzna zwrócił się do Breuera z uprzejmą stanowczością. Ze stanowczością właściwą profesorom filozofii, którzy po otrzymaniu diagnozy schizofrenii paranoidalnej zamykają się w najdroższym apartamencie najdroższej kliniki psychiatrycznej w kraju, by stamtąd w ciszy i uniesieniu prowadzić serię monograficznych wykładów powstałych ad hoc celem zszokowania kolegów o proweniencjach mooreowskich brawurową obroną solipsyzmu.

— Olanzapina zamieniła moje żywiołowe dysputy z Hume’em w scholastycznie beznamiętne solilokwia, z czym ostatecznie byłem w stanie się pogodzić. Ten nowy lek nawet solilokwiów nie pozwala mi prowadzić — zasypiam, kiedy tylko zaczynam myśleć.

Breuer pokiwał głową z empatią i troską charakteryzującą dobrze opłacanych psychiatrów, po czym uspokajającym, emanującym szacunkiem oraz profesjonalizmem głosem zapewnił, że zrobi wszystko, by przywołać neuroprzekaźniki z mózgu najwybitniejszego w tym budynku ontologa do porządku. Upewniwszy się, że jego poczucie humoru zostało docenione przez wszystkie beznadziejnie w nim zakochane pielęgniarki i pacjentki, energicznym krokiem ruszył w kierunku windy.

— Jeszcze jedna rzecz, panie doktorze…

Odwrócił się, perfekcyjnie ukrywając zniecierpliwienie pod maską zainteresowania.

— W pana gabinecie siedzi pacjentka, która wczoraj się powiesiła.

Maska zainteresowania spadła, ukazując zainteresowanie autentyczne.

— Skąd pan wie, kto siedzi w moim gabinecie? Dwa pietra niżej…

— To nie jest sprawa wiedzy. Chyba że wiedzę rozumie pan doktor w jakiś całkowicie postgettierowski, eksternalistyczny sposób, gdzie po ayerowsku warunek uzasadnienia zastąpiony zostaje prawem do pewności.

— Wciąż jeszcze zdarza się panu zapominać, że w dziedzinie epistemologii pozostaję tabula rasa. Proszę zniżyć się do mojego poziomu, jeśli to możliwe.

— Nie musi pan rozumieć. Nie chodzi o filozofię, a o to, że ona tam na pana czeka. Może wystarczy, jeśli pogłaszcze ją pan przez chwilę po włosach i skłamie, że wszystko będzie dobrze. Ma czerwone, pachnące drzewem herbacianym i papierosami włosy. I choć skończyła dwadzieścia lat, nikt jeszcze nie zbliżył się do niej na tyle, by poczuć ten zapach.

Breuer mierzył profesora badawczym wzrokiem — dostrzegłam w nim chyba coś na kształt zaskoczenia. Zaskoczenia doświadczanego, gdy słyszy się od pacjenta absurdalne wyznanie, znacząco różne od poprzednich absurdalnych wyznań. Jako psychiatra z kilkunastoletnim stażem zapewne rzadko przeżywał inne zaskoczenie.

— Nie przypominam sobie żadnej pacjentki o czerwonych włosach.

Musiał być zmęczony. Albo zbyt pochłonięty myślami o zmienieniu garnituru na wygodny strój do joggingu, w którym jak co dzień zamierzał przebiec dziesięć kilometrów w czasie znacznie lepszym od czasu swoich studentów. Inaczej odpowiedziałby pewnie w sposób bardziej zgodny ze sztuką psychiatryczną.

— Może przemalowała je tuż przed śmiercią. Zresztą teraz widzę, że to nie czerwień — raczej intensywny rudy, słońce oświetla go tak, by wyglądał na szkarłat. Przeszkadza jej to słońce. Wolałaby półmrok, w którym nie widać blizn tak wyraźnie.

— Zajrzę do gabinetu, panie Wiesławie. Porozmawiamy o tej dziewczynie jutro.

Profesor położył na ramieniu Breuera dłoń. Spokój, z jakim wyrażał gniew, od początku robił na mnie wrażenie.

— Proszę wybaczyć, ale nie ja potrzebuję o niej rozmawiać. Ona tej rozmowy potrzebuje. Będzie płakała całą noc, jeśli znów zostanie sama. Nie wiem, co robią duchy, kiedy nikt nie próbuje usłyszeć ich krzyku. Są niematerialne, nie mogą się już okaleczać. Zostaje im chyba jedynie ból psychiczny, a ten może ukoić tylko pan. Tylko przychodząc do tego gabinetu.

Breuer łagodnie zsunął zaciśniętą dłoń profesora i potrzymał ją, aż przestała drżeć.

— Przyjdę do gabinetu, panie Wiesławie. Jeśli płacz tej dziewczyny będzie zbyt uciążliwy, proszę zgłosić to pielęgniarkom albo lekarzowi dyżurnemu.

— Pan nie rozumie…

— Przykro mi, że muszę pana zostawić z takim poczuciem. Spieszę się dzisiaj, ale obiecuję, że jutro wrócimy do wszystkich tematów, które będzie pan potrzebował poruszyć. Dziękuję za informację o tej pacjentce i do zobaczenia.

Tym razem nie czekał na reakcję. Wszedł do windy, zanim odpowiedź profesora zdążyła nadejść. Po zjeździe na parter zdecydowanym krokiem ruszył w stronę służbowych drzwi wyjściowych, zatrzymał się jednak z dłonią zaciśniętą na klamce. Do gabinetu miał kilka kroków. Na biurku zostawił notes, który zazwyczaj zabierał do domu. Wrócił po niego, przy okazji rozczarowując się może, że nie będzie miał do opowiedzenia żadnej fascynującej historii z udziałem duchów — jedyna zła obecność, jakiej doświadczył, to ledwo wyczuwalna obecność Jima Beam’a, któremu dziś pierwszy raz od dwudziestu lat pozwolił się przed sobą otworzyć.

Jeden łyk. Na przekazaną przez Messengera wiadomość, że była żona i córka siedzą już w samolocie: lot do Stanów, w których miały zostać na stałe. Podejrzewam, że nie złamał abstynencji dla siebie. To był symbol: czuł się zobowiązany, by choć raz stracić kontrolę — udowodnić sobie, Marii i dorosłej już Zosi, że relacja z nimi była dla niego ważna. Ważniejsza od kariery zawodowej, którą wieszał na cienkiej nici, otwierając dziś rano butelkę.

Wyszedł. Z gabinetu. Ze szpitala. Z roli Boga, która w chwilach, gdy nie była przytłaczająca, musiała być przyjemna. Nie groził mu Adlerowski kompleks niższości, kiedy wszystkie niemal pacjentki patrzyły na niego z podziwem i bezgranicznym zaufaniem — zaufaniem, jakim obdarza się istotę nieskończenie dobrą, a przy tym wszechmocną. Hella porównała go kiedyś do Jedni emanującej światłem tak silnym i czystym, że nawet hipostazom zakopanym w najgłębszym bagnie materii daje to światło szansę wzniesienia się wyżej, oczywiście tylko jeśli hipostazy mają dość rozsądku, by zwrócić w jego stronę dusze. Hella była zbyt inteligentna, by nie zdawać sobie sprawy ze śmieszności tej celowo przehiperbolizowanej metafory. I zbyt głupiutka, by z wiedzy o treści „nierozsądnie wysyłać na prywatny numer psychiatry wiadomości z wyznaniami miłosnymi” wyprowadzić działanie.

— Panie doktorze!

Na parking wyszła salowa Alina.

— Przepraszam, że zatrzymuję, ale czy fotele w pana gabinecie mają tak zostać?

Breuer uniósł brwi. Wracając do szpitala, kątem oka dostrzegł w oknie profesora Wiesława. Czerwone oczy i łzy spływające po policzkach. Ten smutek absolutnie nie pasował do jego stoicko dotąd ubogiej palety emocji.

Breuer nie miał czasu tego analizować. Nie, kiedy trzeba było odpowiedzieć na pytanie, kto przestawił fotele w gabinecie. Gdy przed chwilą wychodził, stały zwyczajnie: naprzeciwko siebie, w dwóch rogach, by zachować komfortowy dystans. Teraz przesunięte zostały na środek, przylegały do siebie złączone oparciami.

— To jakiś freudowski eksperyment?

Do gabinetu zajrzał Marek — nowo zatrudniony psychiatra, który do zwykłych obowiązków zawodowych z bliżej niezwerbalizowanych przyczyn dopisał sobie regularne okazywanie pogardy dla wszystkich nurtów terapeutycznych poza behawioralnymi.

— Zamierzasz siedzieć plecami do pacjenta, Arturze? Niezły układ. W klasycznej psychoanalizie nieszczęśnik ułożony na kozetce nie widział psychiatry, psychiatra zajmował miejsce za jego głową — zwracał się do pani Aliny — ale psychiatra nieszczęśnika widział. O ile nie zadymił całego gabinetu cygarem. Artur, widać, zainspirował się modalnościami humanistycznymi i dla podkreślenia partnerstwa terapeuty i klienta uznał, że ani klient nie będzie widział terapeuty, ani terapeuta klienta. Jak zwykle zgadłem, prawda?

— Musiałbyś zapytać mojej podświadomości, bo wygląda na to, że wyparłem fakt przestawienia tych foteli. Kto tu wchodził po tym, jak wyszedłem, pani Alino?

— Nie wiem. Dopiero zeszłam.

— Nieważne. Marek, poudawaj przez chwilę uczynnego i sprawdź dla mnie zapis kamer z ostatnich kilku minut.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Chcę wiedzieć, kto mi rozpieprza harmonijny układ mebli. Chyba że to ty. To ty?

— Nie ja. Ale powiem ci, sprawa wygląda poważnie. Wchodzą, przestawiają ordynatorowi fotele, ordo ustępuje miejsca chaosowi, jeszcze chwila, a łóżka zaczną lewitować pod sufitem. Kurwa, ja pierdolę, cytując Koterskiego. Idę znaleźć osoby odpowiedzialne, bo tak się nie da pracować.

— Kurwa, ja pierdolę — powtórzył Breuer pod nosem.

Został sam. Rzucił walizkę na laminowaną tydzień wcześniej mahoniową podłogę i spróbował podnieść pierwszy fotel. Ciężki, cholernie ciężki. Spojrzał na mosiężną nogę z podobizną wykrzywionego gargulca. Na jego widok Hella zasymulowała kiedyś zupełnie nieprzekonujący atak paniki — ponoć babcia straszyła ją w dzieciństwie bajkami o gargulcach, kara za to, że nie chciała się modlić. I nagle flashback. Gwałtowne uderzenie wspomnień związanych z piekłem i szatanem, wystarczająco silne, by w jednej chwili zwalić jej czterdziestoczterokilogramowe ciało na podłogę. Sama przyznała potem, że była po prostu ciekawa, czy u niego na rękach rzeczywiście jest tak cudownie, jak zawsze wyobrażała sobie, że jest — przeniósł ją wcześniej na kanapę, taktownie rozbawiony uśmiechem i cichym westchnieniem, których nie mogła powstrzymać, kiedy poczuła na ramionach i biodrach jego dotyk.

— Kurwa, ja pierdolę,

Spojrzał na podłogę zarysowaną po całej długości. Trzeba było poczekać z przesuwaniem tych foteli na Marka.

— Chyba jednak musimy cię położyć na kozetkę, Artur. Nikt nie wchodził. Stały tak cały czas.

Marek oparł się o ścianę i gwizdnął, spoglądając na zniszczony mahoń.

— Wchodził ten, kto przestawił fotele. To ty? Odpuść sobie na chwilę ironię i mi powiedz, miałem ciężki dzień.

— Nie ja.

Zmienił ton głosu na zbliżony do tego, jakim mówi się do rozhisteryzowanego dziecka. Breuer musiał to wyczuć, ostentacyjnie wydłużył wydech, pokazując, że już się opanowuje.

— Wszystko w porządku, Artur? Jesteś blady i przepraszam, ale wychodząc rano z łazienki, czułem wódkę. Tylko ty z niej korzystałeś. Potrzebujesz pogadać?

Breuer zacisnął pięść.

— Wylałem do zlewu Jima Beam’a, bo… Bo miałem ochotę wylać do zlewu Jima Beam’a. Wybacz, nie jestem w nastroju do zwierzeń. Nie piłem. Wracaj już do domu, nie powinniśmy tu siedzieć po godzinach.

— Gdybyś potrzebował interwencji kryzysowej, gabinet drugi. Otwarty o dowolnej porze dnia i nocy. Dla ciebie tylko dwie stówy za godzinę.

Breuer zamknął za Markiem drzwi i opadł na fotel. Wysłał Karolowi wiadomość, że spóźni się na jogging i spojrzał w uchylone okno. Żadnych śladów włamania. I zasunięte rolety, prawie nigdy ich nie zasuwał. Od lamp przeciwdepresyjnych wolał światło słoneczne.

Zerknął na ekran telefonu i ściągnął brwi. Lista konwersacji przewinęła się na sam dół — do miejsca, w którym widniała ikonka Helli — histrioniczka ustawiła sobie na profilowym portret autorstwa Witkacego — typ B + d scharakteryzowany następująco… Spotęgowanie charakteru graniczące z pewną karykaturalnością. Głowa większa niż naturalnej wielkości. Możliwość zachowania w portretach kobiecych „ładności”, a nawet jej spotęgowania w kierunku pewnego tzw. „demonizmu”. Trudno było stwierdzić, czy kobieta z portretu doświadcza orgazmu czy ataku histerii. Hella zresztą nałożyła na wszystko dość irytujący czerwony filtr, który zamiast dodać obrazowi diaboliczności, uczynił go niewyraźnym. Miała dopiero dwadzieścia lat, był jeszcze czas na wyprostowanie jej gustu estetycznego i wykształcenie poszanowania dla dzieł sztuki.

Od roku nie wysłała do niego żadnej wiadomości: żadnego awangardowo pozbawionego interpunkcji wiersza, żadnego dadaistycznego opowiadania o samouśmierceniu, żadnego enigmatycznego zdjęcia samouszkodzeń. Zamilkła, kiedy zdobył się na profesjonalizm i pierwszy raz odpisał: poinformował, że jeśli nie przestanie go swoimi szantażami emocjonalnymi niepokoić, zawiadomi policję.

Zacisnął usta. Przez chwilę trzymał palec nieruchomo tuż nad ekranem.

Nacisnął.

Ostatnia wiadomość od Helli, dokładnie sprzed roku: jeśli wciąż nie może się Pan zdecydować, w jaki sposób płakać na moim pogrzebie 30 lutego, Cortázar służy pomocą. Niżej zdjęcie strony z książki Julio Cortázara: instrukcja o zachęcającym do lektury tytule: Jak płakać.

Wbił wzrok w pusty fotel po drugiej stronie gabinetu i pierwszy raz od sześciu miesięcy zaczął płakać.

18 czerwca, 2021

Pacjentka, którą kwalifikował dziś do kliniki, wyglądała podobnie jak Hella z okresu prenatalnego: skuliła się w fotelu, w sposób zupełnie udany imitując embrion. Hella też lubiła siedzieć z kolanami podciągniętymi pod brodę i głową opuszczoną tak, by włosy zasłaniały uśmiech. Często nie umiała go powstrzymać, opowiadając o swoich Programowo Nieudanych Atencyjnych Próbach Quasi-Samouśmiercających. Postawa Helli była jednak inna niż zwiniętej w kulkę Weroniki. Zamknięcie Helli mówiło: „chcę, byś na mnie spojrzał, tylko nie chcę, byś wiedział, że chcę”. Zamknięcie Weroniki: „nie patrz, nie chcę, by ktokolwiek wiedział, że żyję”. Istniało mimo wszystko między Hellą a Weroniką podobieństwo — obie mogłyby pozować Wildeowskiemu Hallwardowi do portretu: były młode i piękne. A przy tym niewinnie i uroczo nieświadome żadnego z tych atrybutów.

Właściwie tylko Weronika pozostawała nieświadoma. Hella spotkała, czy może raczej zmyśliła sobie, lorda Wottona i zmusiła go, by przekonał Hallwarda do uwiecznienia jej na portrecie. Zdała sobie sprawę, że jest Dorianem Grayem i ma na imię Hella dopiero, kiedy przestała do Breuera przychodzić. W wiadomościach, które wysyłała mu od tamtej chwili średnio raz na miesiąc, występowała pod różnymi pseudonimami, z Hellą Bertz utożsamiała się jednak najsilniej.

Hela Bertz — obrzydliwie bogata, przeinteligentniała, naładowana filozofią semitka, która mogłaby służyć młodym psychiatrom za wzorcowy obraz osobowości narcystycznej, histrionicznej i borderline. Jak każda postać wykreowana przez Witkacego Hela Bertz była wyjątkowo żywa i wyraźna: buntowała się może, że musi odstąpić połowę przestrzeni Helli ze świty Wolanda. Anna, tak miała na imię, kiedy spotkała Breuera pierwszy raz trzy lata temu, zdecydowała bowiem, że jej alter ego będzie złączeniem dwóch postaci: Heli Bertz z „Pożegnania jesieni” Witkacego i Helli z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa. Lepiej niż w roli wampirycznej wiedźmy odnalazłaby się może w roli Małgorzaty. Czy raczej w roli Margot towarzyszącej szatanowi w delektowaniu się słodkim smakiem krwi Berlioza.

Łudziła się pewnie, że jeśli jego, Breuera, nie stać na podarowanie jej, Annie, tych słynnych obrzydliwie niepokojąco żółtych kwiatów, które sprawiły, że Mistrz zakochał się w Małgorzacie, będzie go przynajmniej stać na podarowanie jej miotły — by mogła wreszcie odsłonić całe swe diabelskie wnętrze i stając się w pełni sobą, demonstracyjnie przelecieć nad uśpionymi domami dobrych ludzi — jako królowa piekieł, jako wiedźma, jako psychopatka z autodiagnoz, wmawiająca sobie, że urojenia wielkościowe, to nie urojenia.

Weronika z całą pewnością nie miała urojeń wielkościowych. Mógł wykreślić je z listy kandydatów i zacząć studiować tysiąc pozostałych stron ICD, które być może zawierały odpowiedź na pytanie, dlaczego siedzi w jego gabinecie.

— Czy już kiedyś leczyła się pani psychiatrycznie?

Tylko on potrafił wypowiedzieć tak bezosobowo sztampowe pytanie w sposób, który większości pacjentek był w stanie zapewnić poczucie bezpieczeństwa i zaopiekowania na co najmniej połowę dnia. Weronika zdecydowała się dołączyć do mniejszości, wciąż wyglądała, jakby siedziała przed plutonem egzekucyjnym. Niepewnie skinęła głową i drżącą ręką podała mu teczkę ze swoim psychiatrycznym CV.

— Pozwoli mi pani przejrzeć to teraz, czy może wolałaby pani wcześniej opowiedzieć o problemie swoimi słowami?

— Nie… Lepiej, żeby pan przejrzał.

Mówiła niemal tak cicho jak Hella z pierwszej konsultacji. Odważyła się dłużej spojrzeć na Breuera dopiero, kiedy spuścił wzrok i zaczął czytać.

Zaburzenia adaptacyjne, myśli rezygnacyjne, myśli s, depresja, zaburzenia lękowe, zaburzenia anankastyczne, próba s, osobowość zależna, autoagresja, próba s, borderline, próba s, ChAD, próba s, depresja, ChAD, depresja, ChAD, borderline, ChAD, borderline, ChAD, borderline, ChAD, próba s.

— Co takiego wydarzyło się ostatnio, że postanowiła pani tutaj przyjść?

Założyła nogę na nogę, by choć trochę ukryć drżenie.

— Nie wiem… Po prostu…

Wodziła wzrokiem po gabinecie, rozpaczliwie poszukując miejsca, na którym mogłaby się skupić. Siedzieli przy biurku. Breuer skryty za komputerem, ona skryta za zasłaniającymi twarz włosami. Fotele psychoterapeutyczne, z których łatwiej byłoby im patrzeć sobie w oczy, stały obok.

— Po prostu czuję się, jakbym była niewidzialna. Jestem tu, a nikt mnie nie widzi.

Spuściła wzrok. Sprawiała wrażenie zaskoczonej tym, co powiedziała.

— Pomogłaby mi pani lepiej zrozumieć tę niewidzialność? Co to znaczy, że nikt pani nie widzi?

Oczy cały czas miała wbite w ten sam punkt. Od dwudziestu sekund nie mrugnęła. Kiedy wreszcie przymknęła powieki, wstrząsnął nią dreszcz.

— Co się stało tej podłodze?

— Słucham?

— Co się stało tej podłodze? Dlaczego jest porysowana?

Po policzkach nagle zaczęły jej płynąć łzy. Schowała głowę miedzy ręce, mocno przyciskając łokcie do uszu.

— Dość nieostrożnie przeciągnąłem fotele. Rysy na podłodze wywołują w pani tak gwałtowne emocje? Czy chodzi o coś innego?

Wzruszyła ramionami. Nie próbowała powstrzymać szlochu — wyglądało to tak, jakby nawet starała się płakać głośniej.

— Nie wiem… Chyba rysy. Po prostu… Słyszę, jak one się robią. Jak ich nogi się w tę podłogę bezsilnie wbijają. To taki dźwięk… Taki… Wysoki, przeszywający… Jak krzyk! Jakby ktoś krzyczał, kiedy pan te fotele rozsuwa.

Breuer wziął łyka wody.

— Słyszy pani ten dźwięk teraz? Tak jak słyszy pani mój głos?

— Teraz, ale jakoś inaczej. Nie wiem. Jakoś inaczej. Jakoś tak… jak we wspomnieniach. Tylko że to nie moje wspomnienia. I nie chce przestać.

Jeszcze raz szybko zerknął na wypisy ze szpitali. Ani jednej wzmianki o objawach wytwórczych.

— Często zdarza się pani słyszeć takie dziwne, niepokojące dźwięki?

Wzruszyła ramionami.

— Będzie pani w stanie skupić się na wywiadzie? Czy ten krzyk jest zbyt rozpraszający?

— Będę. Nie wiem. To nie chodzi o dźwięk. Po prostu… Czuję, że nie mogę tu być.

— Nie może pani tu być?

— Zajmuję komuś miejsce. Komuś z prawdziwymi problemami.

— Bardzo mi zależy, żeby dowiedzieć się, z jakimi problemami przychodzi pani. Ale zanim pani o nich, mam nadzieję, opowie, muszę wyznać, że dla mnie nie ma prawdziwych i nieprawdziwych problemów. Prawdziwe są emocje, którymi na te problemy odpowiadamy. U pani widzę cierpienie i czuję się bezradny, kiedy nie mogę nic z nim zrobić. Może będę mógł, kiedy usłyszę więcej informacji. Pomoże mi pani?

— Przepraszam… Trochę mnie drażnią takie frazesy. Ja wiem, że nie jest ważne, jak obiektywnie wygląda trudność, tylko, jak ja subiektywnie na nią reaguję. Nie musi mi pan tego… Przepraszam. To nie o to chodzi. Zupełnie nie o to. Po prostu…

Chwyciła poduszkę i mocno ją objęła.

— Czuję tak straszne… Nie wiem… Opuszczenie, odrzucenie, zapomnienie… odtrącenie, osamotnienie…

— Cały czas tu jestem i chcę pani wysłuchać.

Wbiła paznokcie w aksamitne obicie fotela.

— Tylko to nie o mnie chodzi. To nie jest moje odrzucenie.

Breuer wziął kolejnego łyka. Nie lubił, kiedy wywiad zaczynał tracić strukturę. Wielokrotnie podkreślał, że na tu i teraz woli skupiać się podczas psychoterapii. W trakcie wywiadu psychiatrycznego potrzebował ogólniejszych informacji. Wyglądało jednak na to, że przyjdzie mu na nie jeszcze chwilę poczekać.

— A czyje? — zapytał cierpliwie.

Znów wbiła wzrok w porysowaną podłogę.

— Czyje jest to odrzucenie, pani Weroniko?

Pokręciła głową.

— Czuję złość, chyba nawet wściekłość. I zazdrość — silną, bardzo, bardzo silną. One też nie są moje. Nie wiem, czyje. Trochę jak w filmie albo książce. Kiedy zaczyna się utożsamiać z bohaterem i odczuwać jego emocje jako swoje. Tylko nie mogę zamknąć tej książki. I cały czas wyobrażam sobie ten krzyk.

Krzyknęła. Zatkała uszy palcami i krzyknęła tak głośno, tak długo, że gdyby nie dźwiękoszczelne ściany, usłyszeliby wszyscy pacjenci z pierwszego piętra.

— Niech pan nic do mnie nie mówi, proszę.

Jej głos nagle stał się spokojniejszy. Chwyciła szklankę, z której pił Breuer i opróżniła ją w kilka sekund. Wzięła głęboki wdech.

— Muszę stąd wyjść. Boję się pana. Przepraszam… Nie pana. Tej rozpaczy, która przy panu jest. To ten gabinet, ten szpital. Nie mogę…

Wstała gwałtownie, zaczęła zbierać papiery rozłożone na biurku Breuera.

— Pani Weroniko, martwię się o pani bezpieczeństwo. Nie powinna pani wychodzić w tak silnych emocjach.

Znów krzyknęła — tym razem, wyżej, bardziej piskliwie, jakby nie miała już siły.

— Nie może się pan o mnie martwić…

Ostatnie słowa zagłuszył płacz.

— Właśnie o to chodzi, że nie może pan już być panem. Pan kogoś zostawia, kiedy jest pan przy mnie. To opuszczenie jest tak przytłaczające. Odkąd tu przyszłam, nie mogę odgonić jednego wspomnienia.

Breuer dyskretnym ruchem wyciągnął telefon. Korzystając z tego, że Weronika znów opadła na fotel, ukrył go pod biurkiem. Nauczył się pisać bez spoglądania w klawiaturę, wystarczył rzut oka na ekran, by wybrać numer Łucji i wysłać jej wiadomość. Potem ani na chwilę nie spuścił wzroku z czerwonych oczu Weroniki.

— To jest chyba wspomnienie sprzed pięciu, sześciu lat, nie wiem, czemu teraz nagle mnie uderzyło, moje daddy issues to już przeszłość i w ogóle nie było tak. Ale tamto wspomnienie… Mam konsultację telefoniczną z panem M. — moim byłym psychiatrą. Właściwie od miesiąca nie robię nic, tylko czekam na tę rozmowę. Chcę usłyszeć, jak mówi „dzień dobry” tym swoim głębokim, mocnym, trochę zachrypniętym głosem — pan ma podobny głos… Boże, niemal identyczny! Jakbym słyszała Cohena z „You want it darker”. Więc czekam cały miesiąc, żeby powiedział „dzień dobry, Weroniko” — wiem, że jakimś magicznym sposobem ten dzień naprawdę stanie się dobry, jeśli to od niego usłyszę. I słyszę. Czuję się, jakby ktoś mnie przytulił. A potem do jego pokoju, musiał wtedy dzwonić z domu, nie z gabinetu, do jego pokoju wchodzi córeczka…

Paznokcie wbiła w poduszkę. Usta zacisnęła mocniej niż oczy.

— I on mówi… Mówi, że za chwilę skończy pracę, pójdzie się z nią pobawić…

Podbródek zaczął jej drżeć tak bardzo, że kolejne słowa trudno było zrozumieć. Zagryzła wargi.

— Mówi takim troskliwym, ciepłym głosem. Takim, jakim do mnie nigdy nie mówił. Już do końca konsultacji umiałam tylko powtarzać sobie tamte słowa…

Podwinęła kolana. Wtuliła się w poduszkę.

— Że jestem dla niego tylko pracą.

Oddech powoli zaczął jej się uspokajać. Zaciągnęła rękawy na dłonie. Wytarła kącikiem bluzy łzy.

— Od razu po tej konsultacji poszłam po żyletki. Chyba nigdy tak obezwładniająco nie czułam, że muszę stąd odejść. To jedyny raz w całym życiu, kiedy naprawdę chciałam, byłam pewna. Nie dało się tego czegoś wytrzymać.

Zaczesała włosy za uszy. Spojrzała mu w oczy.

— I dziś znów to coś czuję. Tylko silniejsze. Nie myślałam, że może być silniejsze, a jest. Gdyby było moje, nie miałabym już serca. Pękłoby i rozsadziło mnie od wewnątrz. Widziałam w moich najgorszych chwilach wyjątkowo wyraźne obrazy. Wtedy zobaczyłam, że w miejscu serca mam harfę. Grałam na harfie, kiedy byłam mała. Mama widziała w harfie pitagorejski symbol kosmosu, porządku, harmonii, muzyki, która jest tak doskonała, że nie można jej nawet usłyszeć i nie wie się, skąd płyną wzruszenie i szczęście, które ona przynosi. Ja harfy nienawidziłam, nie umiałam się do tej kosmicznej harmonii dostroić, wyrzucali mnie ze wszystkich szkół muzycznych. Już nie mogłam — z ostatniej wyrzuciłam się, zanim oni zdążyli to zrobić. Włamałam się do auli i poprzecinałam struny w najdroższej harfie. Ta harfa to moje serce. Po konsultacji zobaczyłam, jak zaczynają ją obmacywać wielkie, zdeformowane ręce, są tak okropnie poparzone, że w wielu miejscach nie ma już na nich skóry. Naciągają struny w mojej harfie. Coraz bardziej, coraz bardziej. Tak bardzo, że gdyby to była zwyczajna harfa, już dawno by te struny pękły. I znów czuję, że muszę wziąć żyletki, sama je poprzecinać, choć to strasznie bolesne i nie chcę, nie dam rady.

Wyciągnęła z kieszeni niewielki, stalowy pręt, zakrzywiony w kształt przypominający literę „U”. Uderzyła nim delikatnie o kant biurka i przyłożyła kraniec do ucha. Uśmiechnęła się.

— Nie wiem, po co, ale zawsze noszę przy sobie kamerton. Śmieszne, że kiedy przestałam musieć grać, zaczęłam chcieć. I teraz gra na harfie mnie wycisza. Nie ma nic bardziej relaksującego niż strojenie harfy. Przywraca mi to poczucie kontroli, sprawczości, na chwilę przynosi złudzenie porządku. Przykładam kamerton do ucha, by usłyszeć ten właściwy dźwięk, by znaleźć jakąś stałą, punkt odniesienia, wokół którego będzie teraz wirował mój wszechświat. Wie pan, w przewidywalny, zapewniający poczucie bezpieczeństwa sposób. Nie wiem, czemu nie wyciągnęłam go wcześniej. Pomógł mi. Ale czuję, że tylko na chwilę.

Do oczu znów napłynęły jej łzy.

— To miejsce wypełnione jest harfami. Pan je przyciąga. Te złe harfy — te, które zabierają moje serce i pozwalają się szarpać przez poparzone dłonie. Zaraz znów wybuchnie muzyka, która brzmi jak krzyk. To nie jest mój krzyk, nie chcę go słyszeć.

Zasłoniła uszy dłońmi. Ukryła twarz w kolanach, by nie było widać, jak zaciska zęby na kamertonie.

— Nie chcę go słyszeć — wyszeptała.

Jej nogi, jej ręce, wszystko zaczęło drżeć.

— Nie chcę go słyszeć! Niech pan wezwie kogoś, kto mnie stąd zabierze. I niech pan mnie zostawi. Harfy się napinają, kiedy pan próbuje się mną opiekować.

— Pani Weroni…

Krzyknęła. Tak przeszywająco, że ciałem opanowanego dotąd Breuera wstrząsnął dreszcz.

— Niech pan stąd wyjdzie, niech pan mnie zostawi, boję się, niech pan nic nie mówi, niech pan stąd wyjdzie, proszę, niech pan wyjdzie teraz.

Wstał — powoli, by nie przestraszyć jej gwałtownymi ruchami. Spokojnym krokiem ruszył w stronę drzwi, za którymi stała już Łucja. Kiedy weszła do środka, oparł się o ścianę w miejscu, z którego nie mogła go już zobaczyć.

— Dzień dobry pani Weroniko, nazywam się Łucja Iwańska, jestem psychiatrką i psychoterapeutką. Doktor Woland przekazał mi, że nie czuje się pani komfortowo w jego obecności…

— I w jego gabinecie…

Jej cienki, przerażony głos drżał już jakby mniej.

— Rozumiem. Cieszymy się, że pani o tym mówi. To ważne, żebyśmy wiedzieli, kiedy coś wywołuje w pani lęk. Czy zgodzi się pani przejść do innego, tym razem już, mam nadzieję, bezpiecznego miejsca i porozmawiać ze mną o tym, co się wydarzyło, jak się pani teraz czuje…

Breuer przemaszerował obok recepcji z wyprostowanymi plecami, by za zakrętem ruszyć do pokoju zabiegowego krokiem, który u pacjentów cierpiących na chorobę alkoholową zawsze wywoływał w nim jednoznaczne skojarzenia. Uderzył pięścią o drzwi, gdy uświadomił sobie, że zostawił identyfikator w gabinecie.

— Egzorcyzmy udane, Arturze? Kiedy przechodziłem obok twojego okna, poczułem wreszcie, że nasze sanatorium dla intelektualistów, co przedobrzyli z Sartre’em i Cioranem, to jednak psychiatryk z prawdziwego zdarzenia.

Marek spojrzał na Breuera, który właśnie się do niego odwrócił i przestał siorbać kawę w pół łyku.

— Co się stało?

— Otwórz mi proszę, zostawiłem kartę w gabinecie, a potrzebuję pilnie przetestować, czy Xanax, który tu serwujemy, to nie placebo.

Marek przyłożył identyfikator do czytnika.

— Często tak załatwiasz sprawy?

— Nigdy.

Opadł na leżankę. Szeroko rozstawił nogi i schował między nimi głowę, tak, jak kazał to robić pacjentom, którzy często doświadczali omdleń. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer swojej starej superwizorki.

— Basiu, Artur Woland z tej strony. Potrzebuję konsultacji.

Marek zakręcił się na krześle.

— Pilne. Choler… bardzo pilne. Nie, przepraszam. Cholernie pilne.

Zaczął stukać nogą o podłogę, u pacjentów zawsze irytował go ten sposób rozładowywania napięcia.

— Dziękuję.

Rzucił telefon na leżankę.

— Aż tak źle, że moja skromna kozetka ci nie wystarczy?

Breuer roześmiał się sztucznie i przyjacielsko poklepał Marka po ramieniu.

— Pogadamy po pracy, kiedy wreszcie dasz mi się wyciągnąć na jogging. A teraz spieprzaj już lepiej do obowiązków. Rodzice mnie zaniedbywali i wykształciłem styl przywiązania lękowy unikający, nic nie poradzisz. W sytuacji stresowej dezaktywacja BSP, sam muszę teraz zostać.

— W razie czego, gabinet numer dwa…

— Dwie stówy za godzinę, o dowolnej porze dnia i nocy, pamiętam. Dzięki.

Drzwi się zamknęły. Breuer obrócił w palcach pudełko Xanaxu. Otworzył kalendarz i wpisał superwizję na jutro. Kilka razy odpalił i zamknął Messengera. Przewinął konwersacje do wiadomości sprzed roku. Mocno nacisnął czerwoną ikonkę Helli.


strumień rozmowy między mną


musisz zabandażować sobie serce


umieść Jego zdjęcia pod mikroskopem

i zobacz że jest zrobiony z tych samych

brzydkich atomów co żyletka którą

właśnie wycięłaś na ręce Jego inicjały

napiszMuwiersz


bądź gospodarna łez musi ci wystarczyć

na głodujące dzieci dostanieszNikeOn

przeczytanibyprzypadkiem i wojny

na twoje nieopublikowane artykuły o

Sartrze na Sartre’a i artystów którymi

wypada się wzruszyć przypadkiemMistrz

dostrzegłżółtekwiaty na rozsypany cukier

i zgubione w torebce bezwartościowych

rzeczy klucze uściśniecidłoń


zasmucisięinicjałami

kiedy zaczniesz Go nienawidzić

nienawidź letnio silne emocje

prze inicjałyczasbolą mieniają

się w swoje prz ytulicięipocałuje

ciwieństwa żebyniebolały


będziesz    Jego    Małgorzatą


Nawet wiersza nie mogła napisać normalnego. Dlaczego miałaby pisać normalny, skoro nie była normalna… Była pozbawioną empatii psychopatką — psychopatką, bo „osobowość antyspołeczna” nie niesie ładunku emocjonalnego, który należy wysadzić pod osobą czerpiącą przyjemność z wysłania mu zdjęcia, na które właśnie patrzył.

Napisany i sfotografowany przez Hellę wiersz przyklejony był do lustra. W lustrze odbijała się jej ręka — gdyby nie czarno-biały filtr byłaby ta ręka niemal cała w kolorze krwi. Przybliżył zdjęcie. Na nadgarstku wyraźnie dostrzegł swoje inicjały, tuż obok połączonych liter „A” i „B”. Napisała mu kiedyś, że pozostanie Anną tylko, jeśli on zgodzi się zostać dla niej Breuerem. Na wypadek gdyby nie uchwycił sensu tego wyznania, wysłała mu powieść Yaloma — „Kiedy Nietzsche szlochał” — zdecydowanie wykraczająca poza terapeutyczną więź między doktorem Breuerem a jego pacjentką Anną została tam opisana wyjątkowo sugestywnie.

Przesunął konwersację wyżej, do starszych wiadomości. Tym razem zdjęcie poparzeń. Na tle fragmentu z opowiadania, w którym Hella w pretensjonalny sposób składa relację ze swojej nowej atencyjnej próby uśmiercającej protagonistkę-quasi-samobójczynię poprzez zawieszenie jej martwej duszy na moście.


Przytuliłam się do kolumny. Była zimna, tak strasznie zimna. Co jeśli ten chłód miał ze mną zostać na zawsze? Może zapłacił już Charonowi obola i czekał w łódce.

Uśmiechnęłam się. Nie było przecież Charona. Hadesu nie zaludniał ani panteon bóstw greckich, ani chrześcijańskich, ani żadnych innych z tej prostej przyczyny, że Hades nie istniał. Nie istniał Tartar ani Elizjum, nie istniało Piekło ani Niebo. Był tylko dziwny świat, który za chwilę miałam opuścić — a może nawet jego nie było, tylu filozofów wciąż bezskutecznie siwiało, spierając się o jego istnienie.


Przewijał konwersację dalej. Kolejne zdjęcie pokaleczonej ręki. Nowe cięcia na tle nowego fragmentu wiersza. Zerwij z publicznej grządki chryzantemy i starannie wykonaj z ich płatków obole. To jedyny sposób, by przestać Go widzieć. Oparł głowę o ścianę. Przymknął oczy, zakrył usta dłonią. Składając swoje ciało do łóżka, licz anioły o porcelanowych sercach.

Gwałtownym, zrezygnowanym ruchem wysunął listek Xanaxu. Biel aniołów ma odcień szpitalnych korytarzy, nosi fartuchy patologów. Wbił paznokcie w folię, wycisnął pierwszą tabletkę. Tartar Narcyzki zostanie oddzielony od pozostałych nieprzezroczystym szklanym kloszem. Teatr wypełniony nieskończoną liczbą pustych foteli. Cała scena dla Narcyzki. Rękę miał tak mokrą, że tabletka, którą w niej ściskał, prawie całkiem się już rozpuściła. Jeśli jesteś, zabierz mnie. Gdzieś, gdzie mnie nie ma. Pogładził palcem pokaleczony jego inicjałami nadgarstek Helli.

Wstał. Rzucił opakowaniem Xanaxu w ścianę. Tak mocno jak Hella rzucała podartymi, zwiniętymi w kulkę wypisami ze szpitali i diagnozami — spłycały ją ponoć, czyniły jednowymiarową, niegodną imienia „Hella”.

Wyciągnął skalpel. Jeszcze raz spojrzał na zdjęcia jej rąk i wbił ostrze w skórę.

Po raz pierwszy od trzech dni zaczęłam płakać.

I obiecałam sobie, że już nigdy przenigdy nie przestanę.

13 lutego, 2019

— Dlaczego pan cały czas mówi do mnie „pani Anno”?

— Ma pani na imię Anna, pani płeć biologiczna to kobieta i z tego, co mi wiadomo, identyfikuje się pani z nią…

— Jest pan… Nienawidzę pana.

— Nie mam pani tego za złe. Czy zauważyła pani jakieś zmiany po zwiększeniu dawki Escitalopramu?

— Żadnych.

— Rozumiem, że tym razem przyjmowała pani lek zgodnie z zaleceniami…

— Nienawidzę, kiedy pan się do mnie zwraca per pani. Od trzech miesięcy wywnętrzam przed panem kompleks lęków pod tytułem „ucieczka od wolności do złej wiary”. Manifestuję mój sprzeciw wobec tworzenia feminatywów od Camusowskiego Syzyfa. Lamentuję, że kamień odpowiedzialności jest dla mnie zbyt ciężki, że w mojej istocie nie leży bycie dorosłą i jako fatalistyczna deterministka uznająca inkompatybilizm ontologicznie zobowiązana jestem do kwestionowania fenomenu odpowiedzialności jako takiego, już nie tylko w moim…

— Pani Anno, nie musi mi pani na każdej sesji przypominać, że filozoficznie i literacko jest pani bardziej sprawna niż ja. Dobrze o tym pamiętam…

— Akurat tak się przypadkowo składa, że wszystko, co powiedziałam, jest bez sensu. Nie mogę się skupić, kiedy pan cały czas do mnie per pani.

— Dlaczego to takie ważne? Żebym ja mówił do pani po imieniu, a pani do mnie formalnie?

— Do mnie po imieniu, bo „pani” kojarzy się z dorosłością, dorosłość z odpowiedzialnością, odpowiedzialność z winą, a wina z karą. Do pana formalnie, bo jednak zawsze musi być w zdrowej relacji osoba mentalnie dorosła i odpowiedzialna. To wolę, żeby pan nią był.

— Dobrze, Anno. Jest jeszcze jakaś rzecz, która w naszym kontakcie zawsze ci przeszkadzała, a o której nie zdążyłaś mnie poinformować?

— Wolałabym „Aniu”.

— Powiedziałaś na jednej z pierwszych konsultacji, że tak pozwoliłabyś się do siebie zwracać tylko ojcu lub kochankowi. Nie jestem ani pierwszym, ani drugim, więc, Anno, odpowiedz proszę, czy brałaś Escitalopram regularnie, w dawce 10 mg?

— Uwierzy pan, jeśli powiem, że tak? Jaką wartość będzie miało „tak” w ustach toksycznej manipulantki? W ustach etatowej kłamczyni, która odkąd uświadomiła sobie, że jest psychopatką, permanentnie zawiesiła już nawet działalność instytucji usprawiedliwiania jej etycznych aberracji moralnym partykularyzmem, relatywizmem lub nihilizmem…

— Nie zdiagnozowałem ci, Anno, psychopatii, tylko narcyzm i borderline. Wierzę, że będziesz mówiła prawdę. Już nawet nie dlatego, że ufam twojej uczciwości. Ufam twojej inteligencji, a ta musi ci mówić, że szczerość jest w twoim interesie.

— Umówiłam wizytę przez telefon, żeby nie mógł mi pan spojrzeć w oczy i zobaczyć, że znów zapomniałam umyć duszę. Pan patrzy i wszystko widzi. Tylko pan udaje, że nie. Jest pan tak samo nieszczery jak ja.

— Obawiam się, że nie rozumiem.

— Wcale się pan nie obawia. Wygodnie panu tak nie rozumieć.

— Słyszę w twoim głosie złość i rozczarowanie, domyślam się, że skierowane do mnie. Chciałbym jakoś na nie odpowiedzieć, naprawdę bym chciał, tylko na razie nie wiem nawet, czym są wywołane. Musisz do mnie mówić jaśniej, Anno. Co takiego zrobiłem? O co masz żal?

— Nie jestem gotowa, żeby o tym mówić.

— Kiedy będziesz gotowa, jestem tu, żeby cię wysłuchać.

— Nie ma pana. Poza tą jedną godziną w miesiącu, kiedy udaje pan troskliwego, by potem tak po prostu mnie z tym wszystkim zostawić.

— Relacja terapeutyczna ma wyraźnie wyznaczone granice. Byłbym nieprofesjonalny, pozwalając je naruszać.

— Myślałam, że…

— Tak?

— Musiał pan wiedzieć, że ostatnia Programowo Nieudana Atencyjna Próba Quasi-Samouśmiercająca była dla pana. Połknęłam całe pudełko tego żałośnie nieskutecznego Escitalopramu tylko po to, by mieć pretekst do wcześniejszego spotkania.

— Coraz bardziej niepokoi mnie rodzaj przywiązania, jaki zaczyna się u ciebie wytwarzać. Spotykamy się tu, żeby dobrać leki i sprawdzić, czy działają…

— Zauważył pan, że dzisiaj się spóźniłam?

— To chyba niemożliwe, jeśli wziąć pod uwagę, że nie ty dzwoniłaś do mnie, tylko ja do ciebie, z dziesięciominutowym poślizgiem, za który przepraszam, wydłużyła mi się poprzednia wizyta…

— Co trzeba zrobić, żeby zasłużyć sobie na wydłużenie u pana wizyty? Podciąć żyły, powiesić się na moście? W obu aktywnościach mam już doświadczenie, ale pan nie będzie chciał o nim słuchać.

— Masz w tym momencie myśli samobójcze?

— Po chuj udawać, że tak, skoro nic pan z tym nie zrobi.

— A czego byś ode mnie oczekiwała?

— Spóźniłam się dzisiaj trzy tygodnie. Dwadzieścia dwa dni. Pięćset dwadzieścia osiem godzin wpatrywania się w telefon z żałosną nadzieją, że jednak pan zadzwoni i będzie chciał wiedzieć, czy żyję, skoro nie przychodzę na wizytę. Chyba nawet tak skrajnie pozbawiona empatii psychopatka jak ja, chciałaby wiedzieć. Powiedziałam panu na ostatniej konsultacji, że nie wiem, co zrobię, jak wyjdę… Że samo myślenie o tym, jak… … … jak zostaję bez pana, jest nie do zniesienia. A pan spuścił wzrok i taktownie zirytowanym gestem wskazał mi drzwi.

— Czego byś ode mnie oczekiwała, Anno?

— … … Nie wiem… … … Już nic się nie da zrobić…

— Da się kilka rzeczy. Kiedy szantażujesz mnie samobójstwem, mogę zadzwonić po karetkę. Zawiezie cię do jednego z tych publicznych szpitali, które porównałaś ostatnio do obozów koncentracyjnych. Nie życzę ci, byś osobiście musiała się przekonywać, że to nie była tak zupełnie pozbawiona trafności analogia. Mogę ci zaproponować powrót do naszej kliniki. Na miejscu twoich rodziców jednak nie utopiłbym w niej już ani grosza. Ostatnim razem ordynator spieprzył sprawy tak całościowo i dogłębnie, że zamiast pracować nad objawami, od trzech miesięcy zajmujesz się symulowaniem nowych, by tylko nie stracić zainteresowania, które dostajesz, kiedy jesteś chora… Anno?

— …

— Anno?

— … Słucham?

— To nie jest ocena. To parafraza. Tego, co niedawno mówiłaś o syndromie Münchhausena, który, wyręczając mnie, zdążyłaś sobie między wizytami zdiagnozować. Sama cały czas podkreślasz instrumentalny charakter twoich samouszkodzeń, zachowań samobójczych, wypisuję nawet słowa, których używasz: zobaczysz, attencjonizm i PNAPQS wejdą niedługo do ICD. Liczysz, że jeśli sama obrzucisz siebie błotem, ja już nie będę rzucał? Nie zamierzam, Anno, udawać, że twoim problemem są myśli samobójcze. Nie mam uprawnień, by ogłaszać służbom mundurowym stan wyjątkowy za każdym razem, kiedy mówisz, że życie nie ma sensu. Zresztą ty wolałabyś chyba, żebym postawił do pionu prasę: krajową i międzygalaktyczną. A najlepiej wyciągnął z grobu Witkacego, Sylvię Plath i… jak się nazywała ta od zapisków wariatów… Lavant! Christine Lavant. Żebym ich trójcę ożywił i rozkazał pisać wiersze na cześć twojego kolejnego programowo nieudanego samouśmiercenia… … Jestem niesprawiedliwy, mówię ci okropne rzeczy, wiem. Co czujesz, słuchając tego? Trzymasz się jeszcze jakoś?

— …

— … Gdybyśmy byli w gabinecie, podałbym ci chusteczki…

— Żeby unieważniać moje emocje. Pan zawsze unieważnia moje emocje. Nawet płakać u pana nie mogę normalnie.

— Nie chcę unieważniać twojego smutku. Chcę z tobą rozmawiać, a kiedy płaczesz, jest trudno. Zresztą masz dość przestrzeni na płacz podczas psychoterapii. Wciąż zajmujesz się na niej tylko milczeniem i szlochaniem?

— Nie chodzę już na psychoterapię.

— Terapeuta ciebie odrzucił, czy ty prewencyjnie jego?

— Niech pan walnie się w mózg podręcznikiem psychologicznym. Już na pierwszym roku uczą mnie, żeby dawać pytania otwarte. A pan nie dość, że pytanie z tezą, to jeszcze jednokrotnego wyboru. I oceniające.

— To jak było? Terapeuta ciebie odrzucił, czy ty jego?

— Ja ją. W zemście za to, że odrzuciła mnie.

— O! Zdążyłaś już zmienić na kobietę. Odrzucenie było realne czy wyimaginowane?

— Realne. Nie chciała przeczytać literacko atrakcyjnej relacji z mojej próby zawieszenia się na moście.

— Niech szatani kroją ją tępymi nożami na kolację.

— Tuż po tym, jak pana zaserwują jako danie główne. Też pan pewnie nie chce przeczytać.

— Naturalnie, że nie. Nie będzie pozytywnych wzmocnień dla autoagresji.

— Nadmienię tylko, że występuje pan tam w roli mojego anioła stróża i jest to występ zupełnie udany.

— Jestem twoim psychiatrą, Anno. Nie mam skrzydeł na wyposażeniu.

— A gdyby się okazało, że to wielka sztuka? To opowiadanie…

— Tym bardziej nie powinienem czytać. „Nie rzucać pereł przed wieprze”, to jedyny cytat, jaki z pobożnych lektur szkolnych zapamiętałem.

— Kocham pana.

— Byłoby dla pani najlepiej zmienić lekarza. Dzisiejszą rozmowę mógłbym prezentować studentom jako wzorowy przykład tego, jak wywiad wyglądać nie powinien.

— Pan mnie odrzuca?

— Na razie sugeruję zmianę lekarza. Jeśli pani nie zacznie traktować naszej relacji jako relacji pacjentka — psychiatra i zachowywać granic taką relację wyznaczających, będę zmuszony zrezygnować z leczenia pani.

— …

— Bardzo mi zależy, żeby wyraziła pani emocje, które próbują teraz panią rozsadzić.

— Znów mówi pan do mnie „pani”.

— Bo jesteś, Anno, dorosłą, odpowiedzialną za swoje życie i wybory osobą. Nie stanę się twoim ojcem, kiedy zacznę do ciebie mówić „Aniu”.

— …

— Jak się czujesz po tej zwiększonej dawce? Absolutnie żadnych zmian? Czy tak tylko mówisz, żeby mi pokazać, jak nieefektywnie dobieram leki?

— Żadnych zmian.

— Jak wygląda teraz twój zwykły dzień? Co robisz?

— … … Próbuję spać.

— Ale nie śpisz cały czas. Co robisz poza tym?

— Leżę w łóżku, wyobrażam sobie różne rzeczy.

— O czym myślisz?

— Nie przekraczam w naszej relacji żadnych granic. Jakie granice miałabym przekraczać?

— Chodzi o twoje oczekiwania. Chcesz więcej uwagi niż mogę ci dać jako psychiatra. I manipulujesz, żeby ją dostać. Wywołujesz we mnie poczucie winy, szantażujesz mnie emocjonalnie samobójstwem…

— … Nienawidzę pana.

— A ja nie mogę zrobić nic, by to zmienić. Nie przepiszę ci nowych leków. Te powinny działać, damy im jeszcze szansę. Jedynego sensownego zalecenia, jakie ci przekazuję, nie chcesz wprowadzić w życie. Nie chodzisz regularnie na terapię.

— Terapeuci mnie odrzucają. Dlaczego pan nie może być moim terapeutą?

— Za dużo czasu pochłaniają ostatnio obowiązki psychiatry. Psychiatrą jestem dobrym, zazwyczaj. Terapeutą co najwyżej przeciętnym, rozczarowałabyś się terapią ze mną. Albo, co gorsza, jeszcze bardziej do mnie przywiązała…

— Nie chcę mieć terapii z nikim innym. Z nikim. Tylko z panem.

— Coraz bardziej utwierdzasz mnie w przekonaniu, że powinniśmy zakończyć współpracę.

— …

— Czas nam się skończył, Anno. Następnego pacjenta mam dopiero za godzinę, więc możemy wydłużyć… Co robisz?

— …

— Anno?

— …

— Aniu?

— Nie mogę mówić, kiedy płaczę… Rzuciłam tylko książką w szafę.

— Jeśli to ma cię powstrzymać przed samouszkodzeniami, możesz rzucić całą biblioteką.

— Niszczę tylko powieści mojego autorstwa. Jedyny powód, dla którego nie żałuję ich wydania, to właśnie możliwość rozerwania tego gówna na kawałki i deptania go przez kilka dni, kiedy wala się po podłodze.

— Opiszę ten acting-out w kolejnym artykule, jeśli obiecasz, że na następną sesję przyjdziesz żywa. I materialna. Chcę cię zobaczyć w gabinecie. Nawet gdybyś miała paradować w dwutygodniowych piżamach z wizerunkiem Schopenhauera na tle tęczy.

— …

— Może nie uwierzysz, ale zawsze kiedy się śmiejesz, mój wynik w kwestionariuszu satysfakcji z życia skacze o kilka punktów.

— …

— A teraz już nie wiem… Powinien skoczyć, czy spaść… Twój śmiech jest tak przerażająco podobny do płaczu.

— Cieszę się, że pan do mnie mówi tak… tak, żebym znów mogła siebie lubić. I płaczę, bo za chwilę pan przestanie.

— …

— Znów nie wiem, co zrobię, kiedy skończymy.

— Chcesz się zabić?

— Pan zawsze pyta tak bezpośrednio… Nie, tylko nie chcę żyć. Skończmy to już. I tak zawsze kończymy w pół słowa. Chyba bez różnicy którego… A może nie… Chcę, żeby odpowiedział mi pan na jedno pytanie. I nie chcę słyszeć odpowiedzi. Czy gdybym się powiesiła, byłby pan smutny?

— Znów to robisz… Anno… Anno?

13 lutego, 2019

Telefon ważył więcej niż wszystkie podręczniki psychologiczne, których w ramach przygotowań do tegorocznej sesji nie otworzyła. Zwiesiła z łóżka dłoń, w której go ściskała — mogłaby pozostać w pozycji Marata do końca swoich nocy. Wbiła umęczony kilkunastogodzinnym spaniem wzrok w wyświetlacz.

17:01

Breuer nie oddzwaniał całą minutę. Zerknęła na zegar zawieszony nad regałem z książkami francuskich egzystencjalistów ustawionymi tuż obok poradników Carnegie’go entuzjastycznie obiecujących za niecałe dwadzieścia złotych objawić odpowiedzi na pytanie Jak przestać się martwić i zacząć żyć? oraz równie doniosłe Jak wieść wspaniałe życie i cieszyć się każdym dniem?

17:01:48

W ciągu minuty i czterdziestu ośmiu sekund zdążyłaby wybrać Jego numer sto razy.

17:02

Na tarczy zegara widniał obraz Dalego — ten ze zdeformowanymi, rozlewającymi się po plaży zegarami. Temporalny relatywizm. Temporalny nihilo-redukcjonizmo-eliminatywizm. Taki tytuł by mu nadała. Gdyby jej myśli nie pochłonęła właśnie myśl o tym, że jest rutynowo nieprzygotowana do zajęć z ontologii: przedmiotu realizowanego w ramach Filozofii — drugiego obok Psychologii kierunku, którego studiowanie od pół roku sama przed sobą symulowała.

Nie zaszczyciła obecnością wykładu poświęconego analizie argumentu za nieistnieniem czasu, uskutecznionego przez filozofa o nazwisku od przodu rymującym się z McDonald. Nie potrafiłaby zrekonstruować przesłanki o nierealności dynamicznej serii czasu, nawet gdyby On, Breuer, miał ją, Annę, za to przytulić i pocałować w szyję — w miejscu, którego muśnięcie wywoływało takie przyjemnie obezwładniające dreszcze. Pieprzony McDonald… McDagald? McDaggard? McTaggart! Tempus fugit — niezależnie od tego, co on tam sobie w urojeniowatych urojeniach uroił. Czas wewnętrznie sprzeczny i niemożliwy? Jakoś nie widziała, żeby ta niemożliwość uniemożliwiła mu płynięcie w sposób permanentnie drażniący i niedopasowany do jej aktualnych oczekiwań.

17:03

Trzy minuty trwały trzy godziny. Przez trzy godziny On, Breuer, zdążyłby do niej, Anny, oddzwonić co najmniej dziesięć tysięcy razy. Żaden martwy filozof nie potrafił wyeksplikować jej, dlaczego ani jednej z tych możliwości nie wykorzystał.

17:03:33

Owe dwie dziedziny czasu — przeszłość i przyszłość — w jakiż sposób istnieją, skoro przeszłości już nie ma, a przyszłości jeszcze nie ma? Teraźniejszość zaś, gdyby zawsze była teraźniejszością i nie odchodziła w przeszłość, już nie czasem byłaby, ale wiecznością. Jeśli więc teraźniejszość jest czasem tylko dlatego, że odchodzi w przeszłość, to jakże i o niej możemy mówić, że jest, skoro jest tylko dzięki temu, że jej nie będzie?

Jak na mężczyznę, który większość życia poświęcił roztrząsaniu traumy z dzieciństwa polegającej, ni więcej, ni mniej, na kradzieży jabłek z sadu sąsiada, Augustyn formułował zaskakująco klarowne myśli. Od siedemnastej przymiot bycia teraźniejszymi straciło mnóstwo teraźniejszości — świadomość chwilowości chwili nie uczyniła jednakże cierpienia mniej bolesnym. Dlaczego On, Breuer, nie mógł wziąć jej, Anny, za pacjentkę wymagającą natychmiastowej interwencji! Właśnie teraz — o godzinie:

17:03:41

Włączyła telefon, by upewnić się, że na pewno nie jest wyciszony. Na tapecie od czterech miesięcy potajemnie miała ustawione zdjęcie Breuera — wkleiła na wysokości Jego piersi Prosiaczka z „Kubusia Puchatka” i wyretuszowała Mu, Breuerowi, nie Prosiaczkowi, oczy — żeby nie było widać zmarszczek powstałych ewidentnie wskutek bezsennych nocy poświęconych zamartwianiu się jej atencyjnymi skłonnościami suicydalnymi. Breuer z tapety patrzył tak troskliwie i opiekuńczo, że na ułamek sekundy przestała przeżywać poczucie opuszczenia.

17:03:48

To nie było w porządku. Spoglądać tak rozumiejąco i empatycznie, a potem sprowokować ją do teatralnego przerwania rozmowy w momencie, gdy rozpaczliwie potrzebowała usłyszeć, że tak, że on, Breuer, byłby jej, Anny, śmiercią zrozpaczony, że ona, Anna, jest ważna i że ją kocha i że będzie przy niej w każdej chwili czasu, którego realność przez tak wielu znakomitych myślicieli została zakwestionowana, że będzie przy niej w świecie, którego obiektywne istnienie tak wielu nielicznych solipsystów stara się podważać, że będzie przy niej nawet, kiedy rodzicom skończą się pieniądze na opłacanie wizyt, że będzie przy niej nawet, kiedy zawali studia na obu kierunkach i przestanie być uzdolnioną intelektualistką, za którą wszyscy dotąd niesłusznie ją uważali.

17:03:55

Wiekuista cisza nieskończonych przestrzeni pustego mieszkania przerażała ją. Przez cztery minuty ani jednej fali dźwiękowej dowodzącej, że Breuerowi zależy, by żyła.

17:03:59

Czeka sekundę i jeśli żaden znak na niebie i ziemi się nie pojawi…

17:04

W dalszym ciągu wiekuista cisza? Znakomicie! Jak tak, to proszę bardzo, idzie się zabić. W tej konkretnej chwili zwleka swoje zwłoki z łóżka i idzie odpowiedzieć na jedyne poważne według Camusa pytanie przecząco. Jak nikt nie woła, proszę bardzo, idzie zaszczycić swoim towarzystwem Ofelię, Sylvię Plath i Virginię Wolf. Na złość Jemu idzie. By zademonstrować, jak okrutnie bezdusznym psychiatrą jest. By szlochał na jej pogrzebie, że ostrzygł się zbyt krótko, by rwać włosy z głowy.

17:06

Wyciągnęła nogę spod kołdry i zaczęła zataczać stopą koła. Nawet jeśli teraz zadzwoni i będzie błagał, żeby została, ona już i tak się zabije. Dla zasady. Dla konsekwencji. Dla romantycznego tragizmu. Dla dosymulowania głębokiej, bezdennej depresji do końca. Dla udowodnienia, że kiedy zamiast depresji, on, Breuer, niesprawiedliwie zdiagnozował jej, Annie, narcyzm, histrionizm i borderline, popełnił ogromną nietrafność, przez którą ona właśnie teraz w tej konkretnej chwili się zabije.

17:16

Czas powykrzywiał się gorzej niż na obrazie Dalego. Dziesięć minut minęło tak szybko, że nawet nie zdążyła podnieść z dywanu telefonu, by upewnić się, że na pewno z pewnością na sto procent nie jest wyciszony. Wciąż leżała w pozycji, w której mogłaby pozować Davidowi do „Śmierci Marata”. Telefon upadł centymetr od jej dłoni. Ale dłoń była zbyt ciężka, żeby po cokolwiek nią sięgnąć. Ciało znów stało się ogromne i bezwładne. Na pewno nie ważyło już czterdziestu czterech kilogramów. Nie wiedziała, dlaczego czasami nagle zaczynało ważyć tonę, dlaczego nie dawało się nim poruszać… Ale kiedy przestawała się bać, zaczynała lubić to ołowiane uczucie. Dzięki niemu nie musiała doświadczać poczucia winy z powodu opóźnień w samouśmierceniu — nie mogła się zabić, kiedy była uwięziona w ciele, nad którym nie miała kontroli. Leżała więc obojętnie świadoma, że od świata złych bodźców oddzielają ją mury skóry, która nie jest już jej, która prawdopodobnie jest niczyja i spoczywa nieruchomo niczym kamień, którego przypadkowość i bezsens w jakiejś odrębnej czasoprzestrzeni wywołują w Sartre’owskim Roquentinie mdłości. Pozwoliła powiekom opaść i wyobraziła sobie, że Breuer objawia się w jej pokoju. Klęka przy łóżku, otula ją kocykiem i gładzi po włosach.

17:43

Dusza wróciła do palców i wlała w nie ruch. Włączyła telefon, by upewnić się, że na pewno z pewnością na sto procent liczba nieodebranych połączeń i nieprzeczytanych wiadomości to w przeciągu ostatniego miesiąca constans wynoszący zero.

17:43:01

Pieprzyć Breuera. Wtuliła się w pluszowego Kłapouszka i zapytała kogoś nieobecnego, po chuj założyła satynowe, podkreślające zgrabności jej figury piżamy do mieszkania, w którym nie było nikogo oprócz depresji. A potem nagle, ni z dupy, ni z intelektu, przypomniało jej się wspomnienie, w którym Breuer dotyka jej ciała niebieskimi, lekarskimi rękawiczkami, sprawdzając, czy wszystkie bezużyteczne synapsy są na swoich miejscach i działają, ona zaś usilnie, lecz bezskutecznie próbuje ukryć, że chce Jego dotyku więcej.

17:56

I nagle, ni do rymu, ni do sensu, przypomniało jej się „Spadanie” Różewicza. Nagle wszystkie myśli zaczęły się rozgrywać w znajomej, niezbyt wielkiej okolicy między regio genus anterio, regio pubice i regio oralis. Nagle wyobraziła sobie, że ona, Anna, i On, Breuer, zajmują się tym samym, czym Hela Bertz i Atanazy Bazakbal zajmują się w czasie, gdy nie zgłębiają akurat Metafizycznej Tajemnicy Istnienia, nie przeprowadzają fundamentalnej społecznej rewolucji i nie planują kolektywnego samobójstwa.

Halucynacja głosu daimoniona cicho, lecz stanowczo podszepnęła jej, że przebieranie fantazji erotycznych w wysokie słowa nie czyni ich mniej atawistycznymi. I że jeśli Ginsberg pół wieku temu pozwalał bohaterom „Skowytu” się jebać, ona również powinna w swoich wyzwolonych wyobrażeniach pozwolić sobie i Breuerowi się pieprzyć. Albowiem wulgaryzmy lepiej oddają pozbawioną wszelkiej kultury naturę seksu. Albowiem… Drugiego argumentu nie skonstruowała, rozkoncentrowało ją wyobrażenie dłoni Breuera w miejscu, którego nikt jeszcze nigdy nie dotykał, a którego On jako ociekający profesjonalizmem psychiatra na pewno nigdy przenigdy nie dotknąłby w taki sposób. Westchnęła cichutko.

18:30

Schowała głowę pod poduszkę. Stało się jasne, że musi się teraz pociąć. Wyobraziła sobie, jak wstaje, przechodzi siedem metrów dzielących ją od łazienki, dezynfekuje żyletki, dezynfekuje skórę na lewym przedramieniu… Poczuła w ustach słony smak i zaczęła płakać tak głośno, że prawie udało jej się zagłuszyć ciszę, w której uporczywie nie rozbrzmiewał dzwonek żadnego telefonu.

19:00

Mokra poduszka i piekące policzki. Nie miała już siły niczego zagłuszać. Założyła słuchawki, otworzyła swoje listy utworów. „Autoportret Witkacego” za bardzo kojarzący się z Breuerem, „Stairway to heaven” zbyt rockowe pod koniec, „Hurt” zbyt przygnębiająco samobójcze, „Za siódmą chmurą” zbyt radośnie samobójcze… Aurory, Birdy i Billie słuchać nie będzie przez resentyment, za bardzo zazdrości im, że są kimś i w sposób wyjątkowo upokarzający przypominają, że ona w ich wieku wciąż pozostaje nikim. Playlista Lany del Rey albo Agnes Obel. Lana albo Agnes. Lana czy Agnes? Bardziej ma ochotę na „Hope is a dangerous thing” czy na „The Curse”? Z „Hope” nie chwyta sensu połowy wersów, gdyby Breuer przyszedł i chciał z nią podyskutować o kontekstach, wyszłoby, że jest ignorantką. Ale w „The Curse” są skrzypce, na które nie ma ochoty. Ani Lana, ani Agnes, ani nic… Rzuciła słuchawkami o szafę.

19:30

Włączyła aparat na selfie, żeby zobaczyć, czy kiedy płacze, wygląda równie uroczo jak Hannah Baker. Nie wiedziała, po co włączyła, pamiętała przecież, że nie, że od wczoraj nic się nie zmieniło i jej twarz nadal jest ohydna. Wróciła na ekran główny i zobaczyła, że Breuer patrzy na nią z odrazą i pogardą.

19:34

Wstała. Tak gwałtownie, że zanim zdążyła sobie uświadomić, jak bardzo kręci jej się w głowie, była już w łazience. Świat zaczernił się i wykonturował. Kiedy powrócił do zwyczajnego stanu, składał się głównie z łazienkowych płytek podłogowych. Chłód rozlewający się po jej policzkach był tak przyjemny, że postanowiła jeszcze przez chwilę się nie podnosić.

19:50

Miała wyjątkowo zgrabne nogi. Delektowała się podziwianiem ich kształtu, żałując jednocześnie, że Breuer nie może go podziwiać razem z nią. Gdyby tu był, nie musiałaby wstawać po żyletki. Telefon milczał. Milczał, milczał, milczał. Podniosła się i włączyła światło.

Przez przypadek oprócz zwykłego, górnego zaświeciła trupioblade ledy wokół lustra. Przeraźliwie jasne, białe światło. Wyciągnęło z półmroku wszystkie nieestetyczności jej cery. Niczym więzienna lampa omiatająca teren w poszukiwaniu uciekających więźniów. Niczym klubowe światła mignięciami dzielące taniec szczęśliwych ludzi na kadry filmu, w którym sama nigdy nie występowała. Niczym błyskawica oświetlająca las połamanych drzew.

20:02

Nienawidziła skóry, która oblekała jej ciało. Nienawidziła kończyn, które zwisały w miejscu jej nóg. Wyobraziła sobie, jak Breuer rozdeptuje je eleganckimi lakierkami, a potem wyciera sobie podeszwy o jej zniszczone, przesuszone włosy.

20:08

Otworzyła szafkę, w której chowała ubrania do cięcia. Mogła znów spojrzeć na swoje nogi dopiero, kiedy założyła czarne, obcisłe leginsy. Przez materiał nie widać było skóry — wszystkich jej okropnych niedoskonałości, których wstydziła się tak bardzo, że nigdy nie nazywała ich po imieniu, zawsze wyręczając się ogólnikowym, dziwacznym „aestetyczności”.

Zgasiła ledy, zostawiając tylko delikatne, ciepłe światło z lampy obok wanny. Dobrze, że nie miała w łazience okien. Zaśmiała się, przekręcając zamek w drzwiach — i tak nie było nikogo, kto chciałby wejść i zabrać jej żyletki. Obróciła w palcach prostokątne pudełeczko. Sesje z nim były równie nieskuteczne jak sesje z terapeutami, ale przynajmniej nie wydawała na nie fortuny. Zdjęła z przedramienia bandaż, rozczarowując się, że wczorajsze okaleczenia są tak żałośnie płytkie i powierzchowne. Breuer z tapety patrzył na nie z drwiną. Tylko na tyle cię stać, Anno? Tymi zadrapaniami miałem się zmartwić? Nie rozśmieszaj mnie, nie trzeba ich nawet szyć. Dlaczego nie zapytał o samouszkodzenia? Zawsze pytał. Dlaczego więc dzisiaj nie? Przez miesiąc cięła się po to tylko, by udowodnić Mu, że cierpi, a On, On nawet nie zapytał.

20:48

I nie oddzwonił.

Poczuła, jak na jej szyi zaciska się lodowata dłoń. Jak wbija się do środka, przedziera do okolicy tuż nad piersiami, uderza o skórę, ale ta nie chce się otworzyć i jej wypuścić. Zobaczyła, że jej ciało drży — jakby zostało w tych cienkich leginsach i poszarpanej koszulce z krótkim rękawem wyrzucone na dwudziestostopniowy mróz, który panował na dworze, kiedy ostatni raz trzy tygodnie temu wyszła z mieszkania.

Odkręciła gorącą wodę i zanurzyła w niej zaubraniowane ciało. Wciąż drżało. Każdym milimetrem swoich niepełnosprawnych aksonów. Każdym nanometrem swoich niedokarmionych serotoniną szczelin synaptycznych. Dlaczego wanny miały kształt grobów? Długie prostokąty, w których… Przypomniał jej się obraz Beksińskiego. Bezkresny ocean unoszący malutką, czarną trumienkę w stronę kuszącej złotym blaskiem otchłani.

20:53

Plusk wody musiał zagłuszyć dźwięk telefonu. Wytarła dłoń i włączyła ekran…

Nihilas nihilatem et omnia nihilas. Na pewno z pewnością na sto procent coś się zepsuło z zasięgiem.

20:54

A może Breuera napadły zazdrosne o nią pacjentki. I leży teraz związany w podziemiach jakiegoś obślizgłego, publicznego psychiatryka, zmuszony do słuchania rymowanej poezji miłosnej. Bez dostępu do światła i powietrza. Bez dostępu do Xanaxu. Bez dostępu do telefonu i aktualnych informacji o jej, Anny, potrzebach emocjonalnych. W takiej sytuacji byłoby z jej strony nieuprzejmie się zabijać. W końcu nie Breuera wina, że został porwany i nie mógł do niej oddzwonić.

21:10

Wkliknęła w wyszukiwarkę jego nazwisko i otworzyła zakładkę z opiniami pacjentów. Gdyby Kanta czytała równie często jak te opinie, już dawno zostałaby specjalistką w dziedzinie deontologii. Lodowata dłoń znów zaczęła wyciskać z synaps nad piersiami neuroprzekaźniki odpowiedzialne za bycie szczęśliwym i stabilnym emocjonalnie. Rzesza pięknych, inteligentnych i bogatych kobiet ukrytych pod pseudonimami dziękowała Breuerowi za zaangażowanie, troskę, trafne diagnozy, skuteczne leki, empatię, wyrozumiałość, poczucie humoru, delikatność, roztaczanie aury bezpieczeństwa i inne specyficznie breuerowskie zagrania.

Małpa przedstawiająca się jako Julia C. chwaliła się, że Breuer uratował jej życie, kontrfaktyzując sobie w sposób nieuprawniony, a irytujący, że gdyby nie On, już wiele razy by nie żyła i dziękując Mu wylewnie za to rzekome ocalenie, dziękując Mu za bycie jej aniołem stróżem, dziękując Mu „za wszystko”. Za wszystko! Ciekawe, za jakie wszystko. Na pewno zmyśliła sobie to imię i potajemnie zostawała z Breuerem w jakimś silnym związku emocjonalnym, na jaki ona, Anna, nigdy nie będzie zasługiwała, ponieważ w przeciwieństwie do Julii nie jest Julią.

21:21

Ukryła głowę pod wodą i krzyknęła. Jak Marion z „Requiem dla snu”.

21:21:10

Powietrze nad taflą było chłodne, szorstkie, natarczywe. Wciągnęła je w płuca i zsunęła się pod powierzchnię złowrogiego oceanu z obrazu Beksińskiego.

21:22:10

Poczuła, jak przepona zaczyna się rzucać.

21:22:22

Zignorowała ją. Wsłuchała się w rozdzierające dźwięki skrzypiec z „Summer Overture” Mansella. Dochodziły z dołu. Spod wanny, spod podłogi, spod ziemi. Coraz głośniejsze, coraz gwałtowniejsze, coraz bardziej obezwładniające.

21:22:59

Ciało wyrywało się do tlenu. Obchodziło ją to równie „ani trochę” jak Epikteta, który wraz z dziesiątkami niewolników przykutych do wioseł w klaustrofobicznej, cuchnącej powierzchni pod pokładem nauczył się obywać bez powietrza. Nie zamierzała pozwalać swojemu ciału na spełnianie tak niskich kaprysów jak oddychanie. Dźwięki requiem rozbrzmiewające na dnie kusiły znacznie bardziej niż dochodzący znad tafli koncert Julii, o które Breuer troszczył się tak, jak o nią, Annę, nigdy nie będzie się troszczył.

21:23:13

Dziękuję za wszystko, panie doktorze… Potrafiła zabrać swoim płucom atencję. Żadnemu lekarzowi nie zależało na mnie tak bardzo, jak doktorowi Arturowi. Potrafiła nie zwracać uwagi na szantaże emocjonalne klatki piersiowej. W kryzysie zawsze mogłam liczyć na szybki kontakt poza gabinetem. Choć jej skurcze stawały się coraz bardziej rozpaczliwe. Czuję się bezpiecznie, będąc pod pana opieką. Wystarczyło tylko skupić się na skrzypcach. Oprócz recept dostaję od pana doktora tyle wsparcia i zrozumienia, ile nie zapewniają mi nawet najbliżsi. Skrzypce, wystarczyło jedynie… Spotykam się z tobą tylko, żeby dobrać leki. Dlaczego zaczynały cichnąć… Coraz bardziej utwierdzasz mnie w przekonaniu, że powinniśmy zakończyć współpracę. Słyszała je. Wystarczyło tylko dobrze się wsłuchać. Nie stanę się twoim ojcem, kiedy zacznę do ciebie mówić „Aniu”. Słuchała. Starała się, tak bardzo starała się nie słyszeć gwałtownych ruchów przepony, tylko te skrzypce. Starała się, naprawdę. Aniu, nawet bym nie zauważył, gdybyś na kolejne spotkanie nie przyszła. Cisza. Przerywana niepewnymi uderzeniami serca rozerwanego na tysiąc wypełnionych popiołem komór. Aniu, sama widzisz, że lepiej by było, gdyby cię nie było.

21:24:35

Poczuła w ustach wodę. Usłyszała okropny, przypominający kaszel dźwięk. Biały zazwyczaj sufit pokryły nagle setki czarnych, migających chmur. Nasuwały się na siebie, tworząc kształty podobne plamom z tablic Rorschacha. A może to nie był sufit, tylko płytki… Świat wirował. Absolutna góra i absolutny dół zrelatywizowały swoje położenie względem jakiegoś nieuchwytnego, tajemniczego punktu, którego nie potrafiła odnaleźć. Oparła głowę o brzeg wanny i leżała tak. Aż wreszcie obraz ustabilizował się na tyle, że znów była w stanie złożyć litery z opinii o Breuerze w słowa, słowa w zdania. Zdania w emocje.

21:43

Ciekawe, doprawdy ciekawe, jak Helena T. mogła ocenić, że Breuer ma znakomite rozeznanie w lekach i ogromną wiedzę psychiatryczną w momencie, gdy sama, wnosząc po zapisie zamienił nieskuteczne leki przeciwpsychotyczne na świetnie działające neurolektyki, gówno z dziedziny psychiatrii wiedziała. Na pewno symulowała przed Nim jakieś cudaczne halucynacje, żeby przyciągnąć atencję. A potem przeprojektowała swoje zaangażowanie na Breuera i uroiła sobie, że ona dla Niego też jest ważna. Niektórzy ludzie musieli się uciekać do tak prymitywnych mechanizmów obronnych jak projekcja.

21:57

Woda była zimna. Ustawiła kran na maksymalną temperaturę i ponownie wbiła źrenice w ekran. Helena T, Julia C, Laura, Klara, Zosia, Izabela Ł, Małgorzata… Czy On ze wszystkimi miał romans! Na pewno specjalnie pozmyślały sobie imiona, żeby ona, Anna, tak właśnie teraz myślała. Nie wyszedł im ten podstępny plan. Bo ona, Anna, nie chce wcale mieć Breuera za kochanka. Tylko za wszechmogącego mentora i przewodnika, za Boga i ojca.

Nie stanę się twoim ojcem, kiedy zacznę do ciebie mówić „Aniu”.

22:03

Znów zanurkowała. Ciekawe, czy nad wodą słychać było jej krzyki.

22:20

Dlaczego Julia w kryzysie mogła liczyć na konsultacje poza gabinetem, a ona nie? Na pewno była od Julii brzydsza, biedniejsza, mniej towarzyska, mniej intelektualnie i emocjonalnie atrakcyjna, mniej ciekawa, mniej ważna, mniej utalentowana, mniej potrafiąca się zachować i wypowiedzieć w taki sposób, by ludzie od niej nie uciekali. Owszem, była od Julii gorsza na wszystkich polach, które się liczyły. Ale przynajmniej potrafiła wyinterpretować opowiadania Cortázara z pierwszej części tomiku „Koniec zabawy” w tak postmodernistycznie dowolny sposób, by wyszło, że wszystkie są o samouśmierceniu.

22:30

Nagle spłynęło na nią olśnienie. Wiedziała już, co należy zrobić. Wygrzebała się z wanny. Przeszła do pokoju udającego bibliotekę, rozkapując spływającą z ubrań i włosów wodę po nowym parkiecie. Otworzyła „Opowiadania” Cortázara na ironicznych, prowokacyjnych instrukcjach i zrobiła zdjęcie lakonicznie objaśniającej „Jak płakać”. Roześmiała się.

Wybrała numer Breuera. Jeszcze nigdy niczego Mu nie wysłała. Powiedział kiedyś, że wiadomości od pacjentek z zasady nawet nie otwiera. Roześmiała się.

Jeśli nie mógłby się Pan zdecydować, w jaki sposób płakać na moim pogrzebie 30 lutego, Cortázar służy pomocą.

Załączyła zdjęcie i roześmiała się tak głośno, że zakręciło jej się w głowie.

22:40

Nie wyśle tego. Nie jest narcystyczną borderką. Nie wyśle czegoś takiego.

22:40:01

Wysłała.

22:40:02

Roześmiała się. Opadła na dywan i objęła brzuch rękami. Nieprzyzwyczajone do tak nienaturalnej pozycji ust policzki zaczęły ją boleć, więc podniosła ręce, by je rozmasować. Nie myślała, że przy śmiechu może cieknąć więcej łez niż przy płakaniu. Wstrząsnął nią dreszcz, kiedy uświadomiła sobie, że łzy, które spłynęły po szyi, zamarzły i złączyły się ze sobą, przywracając do życia lodowatą pięść. Przez chwilę nie mogła zaczerpnąć oddechu, tak mocno zacisnęła się ta pięść na jej gardle.

22:42

Przepraszam. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. To nie było na poważnie, proszę zignorować tamtą wiadomość. Postaram się już nic Panu nie wysyłać. Przepraszam. Bardzo przepraszam.

Wysłała.

Ciało znów zrobiło się ciężkie. Obce ciało w miejscu jej prawdziwego ciała. Nogi wyglądały normalnie, proporcjonalnie — krótsze od kanapy, dłuższe od regału z książkami. Dopiero kiedy zamykała oczy, zaczynała czuć, jak rozlewają się po pokoju, stają się tak przytłaczające i wielkie, że wypełniają całą przestrzeń. Nie mogła zamykać oczu. Wsłuchała się w uderzenia serca — biło zdecydowanie zbyt szybko. Kiedy patrzyła na nogi, rozkonturowywały się ręce. Kiedy patrzyła na ręce, rozkonturowywały się nogi. Krzyknęła, ale miała wrażenie, że ten krzyk dochodzi z zewnątrz. Nagle zrozumiała, że dopiero teraz rozumie wiersz Świetlickiego

pojąłem nagle nie ma żadnego na zewnątrz regał z książkami wyglądał tak samo a przecież był zupełnie inny skóra która dotychczas oblekała mnie wyformatowany zdekomponowany objęła całe nocne niebo wszystko wewnątrz jest daleki stojący na wyciagnięcie ręki głuchy wrzask wewnątrz bezsilność daremność ręki której nie dało się wyciągnąć niepojęta harmonia w środku jest pustynia jedyny ruch odbywał się wewnątrz w dreszczach które przechodziły pod skórą w środku jest ogród trzeszczenie gałązek krzyk znów zabrzmiał tak jakby należał do kogoś innego do kogoś za ścianą strach który już nie wyjdzie nie wyrazi się

23:00

Zobaczyła, że koszulka zaplamiła się na czerwono. Podobnie dywan. Jak mogła być tak nieostrożna! Dotykać dywanu niezabandażowaną ręką z wczorajszymi okaleczeniami. Złość, którą poczuła, zaczęła na powrót wrzucać ją do ciała. Chwyciła telefon, otworzyła konwersację z Breuerem.

Dziwinie się czuje. Źle. Tak strasznie źle. Boje się nie chce teraz być sama. Proszę, niecch Pan coś zrobi. Proszę… Już tego nie wytyrzymam. Proszę, niech Pan mi pomoze.

Zawiesiła palec nad ikonką wysyłania.

23:10

Tak bardzo chciała opuścić kciuk i nacisnąć strzałeczkę.

23:16

Zaczeka jeszcze chwilę. Może Breuer sam do niej zadzwoni.

23:31

Niech zadzwoni. Niech zadzwoni. Musi zadzwonić. Po wiadomości z pogrzebem musi zadzwonić. Nie zostawi jej samej. Na pewno zadzwoni. Musi. Na nikogo poza Nim nie może liczyć. On wie o tym. Na pewno zadzwoni.

23:45

Poprawiła literówki i interpunkcję.

23:47

Dodała kilka literówek i usunęła przecinki. Niech Breuer wie, że pisała w afekcie.

0:00

Skasowała wszystko.

Otworzyła przeglądarkę, „kryzys emocjonalny telefony zaufania całodobowe” — wyskoczył ten sam numer co zwykle. Pewnie jak zwykle był zajęty. Przyzwyczajona, że wszystkie działania, które w tym świecie podejmuje, skazane są na niepowodzenie, wyklikała cyfry, znała je już na pamięć. Podobnie jak komunikat, nakazujący porzucić wszelką nadzieję.

Niestety, wszyscy nasi psychologowie prowadzą teraz rozmowy. Prosimy o ponowny kontakt w godzinach działania telefonu dla osób w kryzysie psychicznym. Jeśli zagrożone jest życie lub…

Znakomicie. Nie potrzebowała żadnego chujowego wsparcia od chujowych psychologów z chujowego telefonu zaufania. Trzeba było od razu zgłosić się po pomoc do memów z Schopenhauerem.

0:10

Słońce świeci, ptaszek kwili, może byśmy się zabili.

Telefon zaufania — ostatnia szansa numer: dwa.

A w międzyczasie: Czy to góry, czy to plaża, zawsze tęskno do cmentarza.

„Niestety, wszyscy nasi psychologowie…”

Wszystko się ułoży, kiedy ciało się rozłoży.

Telefon zaufania — ostatnia szansa numer: trzy.

Chodźmy razem dziś po prostu skoczyć sobie z mostu.

„Niestety, wszyscy nasi psychologowie…”

Czuję dzisiaj wielką chęć, aby wypić sobie rtęć.

„Niestety, wszyscy nasi psychologowie…”

Jutro znowu będzie środa, żył podcinać mi nie szkoda.

„Niestety, wszyscy nasi psychologowie…”

0:30

Telefon zaufania — ostatnia szansa numer: trzynaście.

Jest już zimno i śnieg pada, więc powiesić się wypada.

„Niestety, wszyscy nasi psychologowie…”

Dlaczego memy o samouśmierceniu zawsze miały w tle gębę Schopenhauera albo Nietzschego? Pierwszy był zagorzałym przeciwnikiem każdego samouśmiercenia, drugi — zagorzałym przeciwnikiem większości. Ciekawe, czy Breuer, tak prywatnie, nie psychiatrycznie, był przeciwnikiem jej, Anny, samouśmiercenia…

0:45

Od dwóch godzin leżała na podłodze. Nie mogła uwierzyć, że minęło tyle czasu. I jednocześnie miała wrażenie, że minuty rozciągają się w godziny. Że w każdej sekundzie zdąża przeżyć upokorzenie sobą przynajmniej dziesięć razy. Cieszyła się, że nikt nie odebrał. I tak nie byłaby w stanie nic sensownego powiedzieć. Nie chciała, żeby ktokolwiek jej teraz słuchał, patrzył na nią. A mimo to modliła się do jakiegoś nieistniejącego Boga, żeby zesłał jej Breuera — w dowolnej postaci. Słów w SMS-ie, głosu w telefonie, anioła, który puka do jej drzwi z bukietem chryzantem i przeprosinową czekoladą Oreo.

0:59

Przepraszam, że piszę do Pana o tej godzinie. Czuję się…

1:07

Przepraszam, że piszę do Pana o tej godzinie. Czy mógłby mi Pan powiedzieć, co Pan odpowiedział na tamto pytanie z końca rozmowy? Chciałabym…

1:16

Przepraszam, że piszę do Pana o tej godzinie. Nienawidzę siebie za to, że Pan nie oddzwonił, kiedy się rozłączyłam. I że Pan nic nie odpisał na wiadomości o śmierci. To już nie będzie prawdziwe, kiedy poproszę, ale potrzebowałabym teraz usłyszeć od Pana, że…

1:31

Przepraszam, że piszę do Pana o tej godzinie. Wie Pan, co to supererogacja? Czyn moralnie doniosły, ale wykraczający poza powinności — piszę, na wypadek gdyby Pan nie wiedział. Ratowanie sierot z płonącego domu na przykład jest supererogacją. Mógłby Pan dzisiaj dokonać supererogacji i uratować mnie?

1:48

Przepraszam, że piszę do Pana o tej godzinie. Nie wiem, co napisać. Wiem, że Pan mi nie może pomóc, że powinnam się zabić, skoro sama nie umiem sobie pomóc i nie mam nikogo… Ale strasznie nie chcę umierać. I strasznie nie chcę, żeby było tak jak teraz. A będzie już zawsze. Tęsknię za Panem. Przepraszam, że tak piszę, ale to jest nie do zniesienia. Proszę… Nie wiem, o co. Niech to się już skończy. Proszę, niech Pan mnie nie zostawia samej…

1:54

Przepraszam, że piszę do Pana o tej godzinie. Czy mógłby Pan do mnie zadzwonić? Błagam, niech Pan zadzwoni, chciałabym usłyszeć Pana głos. Pan zawsze umie mnie uspokoić.

2:01

Nienawidzę Pana.

2:01:01

Kocham Pana.

2:07

Przepraszam, że piszę do Pana o tej godzinie. Mógłby Pan wezwać do mojego mieszkania psychiatryk? Nie dam rady tam sama pojechać, a wstydzę się dzwonić na 112. Źle się czuję. Tak strasznie źle. Nie chcę teraz być sama.

2:16

Strzałeczka „wyślij” migała alarmującym, czerwonym światłem. Kciuk drżał. Krzyknęła. Na sekundę napięcie się rozładowało. Ale ikonka wysyłania wciąż migała na czerwono. Nie mogła tego wysłać. Nie mogła być tak żałosna. Skasowała kolejną wiadomość i wyłączyła telefon. Musiała przetrwać to sama.

Może jeszcze kilka memów z Arturem… O! Breuer miał na imię tak samo jak Szopcio. Wtuliła policzek w miękki dywan i włączyła telefon.

Wstawaj, leniu, wiem, że boli, lecz dzień sam się nie spierdoli.

2:34

Wstała. Powlokła się do łazienki. Ubrania były już suche. Woda wciąż mokra, do tego okropnie zimna. Dobrze, że katastrofa klimatyczna nie miała uczuć, przynajmniej ona nie mogła się nią rozczarować. Nalała dziś trzecią wannę.

Zanurzyła się. Wyciągnęła żyletkę. Nie wiedziała, co powinna wyciąć. Może połączone litery A i B… Tylko gdzie… Na lewym przedramieniu nie było już miejsca. Nie chciała wychodzić poza nie. Przypomniała sobie, jak pięć miesięcy temu Breuer na pierwszej konsultacji podczas wizyty kwalifikacyjnej do kliniki zapytał, czy na drugiej ręce też ma cięcia. Kiedy musiała przyznać, że nie, poczuła się jak uczennica, która nie odrobiła pracy domowej. Miała wrażenie, że wszystko wyszło na jaw — że nie jest tak chora jak inni, że wszystko to tylko symulacja, że nie zasługuje, by Breuer przy niej był. Nie wypełniła obowiązku do dziś. Spojrzała na niepokaleczoną skórę prawego przedramienia. Zawsze długo zastanawiała się, od którego miejsca zacząć. Rysowała szlaczki w powietrzu, zanim wbiła ostrze.

Zamknęła oczy. Usłyszała głos Breuera.

Spotykam się z tobą tylko, żeby dobrać leki. Coraz bardziej utwierdzasz mnie w przekonaniu, że powinniśmy zakończyć współpracę.

Zobaczyła zdjęcie i wiadomość, które cztery godziny temu Mu wysłała.

2:51

Odwróciła rękę tak, by dolna część była na górze. Nie otworzyła oczu. Wbiła żyletkę na oślep. Pierwszy, drugi, trzeci raz. Za czwartym, piątym i szóstym już nie bolało. Za siódmym poczuła, że nie czuje napięcia. Im szybciej, im mocniej wbijała, tym bardziej cieszyła się, że nie wysłała żadnej z ostatnich wiadomości. Wszystko było w porządku. Potrafiła sama nad wszystkim zapanować.

2:59

Wrzuciła żyletkę do wody. Otworzyła oczy…

Poczuła mdłości. Tym razem w sensie dosłownym — niebędące wyłącznie Sartre’owską metaforą obrzydzenia absurdalnością i przypadkowością rzeczy niepowiązanych związkami kauzalnymi. Doskonale zdawała sobie sprawę, że przyczyną obrazu, który właśnie obserwuje, jest jej działanie. I że jego skutki są poważniejsze, głębsze, bardziej przerażające niż zazwyczaj. Zakręciło jej się w głowie.

Przypomniała sobie fragment „Szklanego klosza”, w którym Esther porównuje krople krwi do maków. Jej ręka była teraz polaną maków. Woda też. I płytki tuż nad wanną. W teledysku do „The River” w miejscu łez Aurory wyrastały róże. Jej ręka usłana była teraz płatkami róż.

Spróbowała uspokoić oddech. Maki i róże. Wydłużyła wydech. Polana czerwonych, pachnących kwiatów.

Wszystko było w porządku. Nad wszystkim panowała. Nie dałaby rady zrobić sobie niczego groźnego taką malutką, cieniutką żyletką. Zresztą i tak chciała umrzeć. Jęknęła. Nie, jednak nie chciała. Kategorycznie nie chciała. Błagalnie spojrzała na telefon — jakby za chwilę miał z niego rozbrzmieć głos Breuera rozkazujący różom przestać się sypać.

Nie mogła do Niego zadzwonić. Nie mogła być żałosna. Wdech — wydech — wdech — płacz — wydech. Zadrapania nie były wcale głębokie. Tak się tylko wydawało na początku. Wypsiukała połowę opakowania Octeniseptu. Wyciągnęła bandaż i gazy. Położy więcej warstw i wszystko będzie dobrze. Jak zwykle histeryzowała.

Wykąpała się, wyczyściła wannę, wyczyściła płytki, wrzuciła ubrania do pralki. Nie dałaby rady tego wszystkiego zrobić, gdyby za chwilę miała umrzeć. Zrobiła. Ergo: nie umierała. Zmieniła bandaż — od piętnastu minut pozostawał nieskazitelnie biały.

3:30

Nie miała siły, by robić zdjęcia. Zawsze robiła zdjęcia. Jej ręka na tle stosownego wiersza, fragmentu prozy, obrazu. Nikomu tych zdjęć nie pokazywała, ale mówiła sobie, że kiedyś, kiedy ktoś niesprawiedliwie uzna, że wyolbrzymia swoje cierpienie, będzie miała dowody, że wcale nie.

3:41

Opadła na łóżko. Zakołdrowała się. Wraz z Kłapouszkiem i „Pożegnaniem jesieni”. Dwa tygodnie temu miała oddać na fakultet z narcyzmu pracę zaliczeniową — analizę osobowości bohatera literackiego o rysach narcystycznych. Wybrała Helę Bertz.

Gdyby nie była dziś tak zmęczona, pewnie wyrwałaby ze swojej ulubionej książki Witkacego wszystkie strony. Wiedziała, że nie napisze tej pracy. Miała tyle zaległości. Na początku robiła je specjalnie — po to tylko, by pokazać Breuerowi, jak źle się czuje, jak bardzo potrzebuje wrócić do kliniki, na który to powrót sama jako uboga studentka kierunków humanistycznych nie miała pieniędzy, a który może znów zafundowaliby rodzice, gdyby Breuer im rozkazał.

4:00

Poduszka była mokra — płakanie stało się w ostatnich dniach jedyną aktywnością, którą wykonywała sumiennie i z zaangażowaniem. Chciała już zasnąć. Zasnąć i obudzić się kilka miesięcy wcześniej — kiedy nie poznała jeszcze Breuera, nie zawaliła studiów.

Chciała pokazać tamtej sobie siebie teraźniejszą. Poprosić tamtą siebie, żeby odeszła — dopóki miała jeszcze siłę i odwagę.

19 czerwca, 2021

— Zabiła się?

Breuer wbił paznokcie w kanapę. Uciekł przed wzrokiem profesorki Barbary.

— Tak myślę.

— Nie myślisz, że postarałaby się, abyś wiedział?

Wzruszył ramionami. Przygryzł drżącą wargę.

— Stara się.

Kątem oka musiał zarejestrować uniesione brwi profesorki. Wolał jednak udawać, że odczuł nagłą potrzebę przestudiowania tytułów książek zbierających kurz na regale tuż za jej fotelem.

— Artur…

Cisza stawała się coraz głośniejsza.

— Chcesz mi powiedzieć, że twoja była pacjentka popełniła samobójstwo, a teraz w ramach zemsty za to, że nie odwzajemniłeś jej miłości, opętała twoich obecnych pacjentów i straszy w klinice?

Breuer roześmiał się. Śmiechem, którego w codziennej praktyce lekarskiej używał do rozsupływania atmosfer zapętlonych węzłami gordyjskimi. Nie było nic dziwnego w tym, że skoro umiał zarazić nim pacjentów w ciężkiej depresji, udało mu się też z profesorką.

Śmiali się czterdzieści osiem sekund.

— Tak.

Przestali się śmiać.

— Chcę powiedzieć, że w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób nawiązała kontakt z dwójką pacjentów. I przestawiła mi w gabinecie fotele.

Profesorka obkręciła wokół palca łańcuszek z krzyżykiem.

— Pomyślałabym, że żartujesz, gdybym nie czuła, że się boisz.

— Nie boję się.

Splótł palce i oparł dłonie o brzuch — jak polityk podczas kampanii wyborczej zaprogramowanej przez taniego pijarowca.

— I żartuję. Oczywiście, że żartuję.

— Żartujesz.

— Twoje parafrazy, jak zawsze w punkt. Żartuję, że nie przesiałem tych pierwszych irracjonalnych myśli przez sito weryfikacji.

— To znaczy, irracjonalne myśli się pojawiły.

— Pojawiły się i znikły.

— Po co więc zajmujesz nimi czas starej profesorce?

Uśmiechnęła się. Breuer pociągnął długiego łyka wody.

— Kiedy wczoraj do ciebie zadzwoniłem, inaczej na to wszystko patrzyłem.

Pochylił się do przodu, oparł przedramiona na kolanach. Ponownie wbił wzrok w półkę z książkami ustawionymi tak perfekcyjnie równo, że ich właścicielkę można by posądzić o zaburzenia anankastyczne. Wrócił do poprzedniej pozycji i skrzyżował ręce.

— To po prostu dziwne uczucie, kiedy dwóch twoich pacjentów mówi o dziewczynie, której nie ma prawa znać. W tak krótkich odstępach czasowych…

— Ontolog powiedział o samobójczyni z rudymi włosami. Nic w tym opisie nie pasowało do Zosi. Dlaczego więc akurat o niej pomyślałeś?

Wbił wzrok w sufit.

— Wszystko pasowało. Wiek się zgadzał, to, że miała pocięte ręce. Rude włosy też. Powiedział przecież, że przemalowała je przed śmiercią. A na jaki kolor Zosia mogła sobie przemalować? Chciała być Hellą Bertz, Hella i u Witkacego i u Bułhakowa ma rude.

— Przypomnij sobie proszę ostatnie dwa lata, Artur… Ile dwudziestoletnich pacjentek z samouszkodzeniami się do ciebie przez ten czas zgłosiło?

Podwinął rękawy, rozpiął najwyższy guzik koszuli.

— To nie ma znaczenia — mówił powoli, wyraźnie. — Ontologowi chodziło o Zosię. Gdybyś wtedy tam ze mną była, nie miałabyś wątpliwości.

— Nie byłam. Wszystkich twoich pacjentek też nie widziałam, ale jestem pewna, że spełniających kryteria wieku i autoagresji znalazłoby się kilkanaście, co najmniej. Pomóż mi więc zrozumieć, dlaczego właśnie Zosia? Zosia, która już prawie dwa lata temu przestała się u ciebie leczyć.

— Bo następnego dnia Klara też o niej mówiła. Jeśli dowody, które przedstawiłem, ci nie wystarczają, jest jeszcze Klara. Spojrzała na porysowany parkiet i od razu zobaczyła, że to Zosia przestawiła fotele.

— Klara, jeśli dobrze zrozumiałam, opisała podobne doświadczenie opuszczenia, jakie Zosia przeżyła w relacji z tobą, tak?

— Tak. A przypomniało jej się to doświadczenie, bo wyczuła emocje Zosi. W moim gabinecie. Nie wiem, dlaczego ja ich nie czułem. Nie wierzysz mi? Wiedziałem, że nie będziesz mi wierzyła.

Drżał. Nigdy się nie pocił, a teraz koszulę miał tak mokrą, że przykleiła się do ciała, eksponując umięśnioną klatkę piersiową.

— W porządku, Artur.

Uścisnęła jego dłoń.

— Traktuję poważnie wszystko, co mówisz. Próbujemy tylko jak najtrafniej nazwać i zrozumieć, co się dzieje. A wierzę ci, że dzieje się coś niepokojącego.

Przysunęła opakowanie wyciąganych chusteczek.

— Wiesz, że nie musisz niczego przede mną ukrywać. Cieszę się, że przyszedłeś i chcę ci pomóc. Wyjaśnij mi proszę jeszcze raz, co było z tymi fotelami…

Odetchnął głęboko.

— Zosia wyłączyła kamery i przestawiła fotele tak, jak kiedyś na psychodramie: tak, żeby były złączone oparciami.

— Przestawiła je, mimo że już nie żyje? W jaki sposób wyłączyła kamery, weszła do gabinetu?

— Nie wiem. — Uderzył pięścią o kanapę. — Nie mam pojęcia, jak. Po prostu pamiętam rzeźbę, którą wtedy na psychodramie się zainspirowała. „Love” z festiwalu „Burning Man”. Zrobione z drutów szkielety dwóch dorosłych ludzi. Siedzą, opierają się o siebie plecami, ale każdy jest sam, zwrócony w swoją stronę, z pochyloną głową, przygarbionymi ramionami — jak po wielkiej, nieodwracalnej kłótni. A w środku… W środku szkieletów stoją małe dzieci. I przez cienkie plecy tych szkieletów próbują złapać się za ręce… Kiedy usiadłem wtedy na fotelu, poczułem, jak Zosia znów się o mnie opiera. Tylko jakieś drżące, rozdygotane ciepło, ale i tak… nie wiem. Wyświetliły mi się nagle w telefonie wiadomości od niej. Te, na które przez rok nie odpowiadałem. Te, które przestała wysyłać, kiedy odpisałem, że nie czytam i że zgłoszę na policję. Wiersze, opowiadania, groźby samobójcze, symboliczne zdjęcia jej ran. Następnego dnia znów mi się wyświetliły. I dzisiaj też. Nawet teraz pewnie, choć nie może być przecież żadnych nowych, kiedy ona już…

Wziął chusteczki.

— Łączyła cię z nią silna więź…

— Ją ze mną łączyła.

— To przypadek, że na jej pseudonim wybrałeś imię córki?

Wzruszył ramionami.

— Pierwsze, co mi przyszło do głowy. Chciała, żebym był jej ojcem. Raz nawet, kiedy przyszedłem rano, ona nie do końca się jeszcze rozbudziła, nazwała mnie „tatą”. Tak wyszło, że akurat „Zosia”. Równie dobrze mogłoby być „Hella”, podobało jej się to imię. Mogłoby być „Lou” — jak kochanka Nietzschego. Albo „Elly”… Za każdym razem, kiedy odkrywała w swojej osobowości jakąś nieznaną cząstkę, zmieniała alter ego: nowe imię miało ją pełniej wyrażać. Lou Lavant na przykład… Ambiwalencja. Z jednej strony nawiązanie do Lou Salomé — arystokratki, femme fatale, uosobienia wolności, siły, witalności, wszystkiego, co dynamiczne: atrakcyjności, aktywności, życia tu i teraz. Z drugiej: do Christine Lavant — autorki „Zapisków z domu wariatów”, proletariuszki, odtrąconej, słabej, niechcianej, ograniczonej historią i ciałem, pięknej tylko w środku, żyjącej tylko w słowach, które w pełni wybrzmią dopiero po jej śmierci. Albo Elly Higgins — subtelnie zmieniony pseudonim Esther ze „Szklanego klosza”. Jakby na pytanie „kim jesteś?” chciała odpowiedzieć „nie wiem, mam borderline”, tylko w jakiś enigmatyczny, niezdecydowany sposób, w podwójnym, a może nawet potrójnym kamuflażu. Esther to przecież porte parole Sylvii Plath, a Elly — alter ego Esther: to, którego używa, kiedy próbuje udawać kogoś innego, kiedy nie chce się do siebie przyznawać…

— Hella, Lou, Elly: zdecydowałeś wszystkie je nazwać Zosią.

— Ona zdecydowała — odpowiadał szybko, jakby automatycznie.

— Miałeś mnóstwo pacjentek, które widziały w tobie ojca. Tak często w terapii odtwarza się relacja z rodzicem. Połowa kobiet, o których przez lata tu rozmawialiśmy, mogłaby mieć na imię „Zosia”. A tylko Hella ma.

— Tylko ona domagała się tej relacji tak bezczelnie.

Profesorka zaśmiała się.

— Nie tylko. Jesteś tak atrakcyjnym i dobrym psychiatrą, Arturze, że musiałaby zajść poważna aberracja, aby przez tak długi czas tylko Zosia próbowała naruszać granice relacji terapeutycznej. Pamiętam, że zdarzały się już znacznie bardziej ekstremalne wypadki. I za każdym razem umiałeś zachować dystans: uciąć kontakt w sposób bezpieczny dla obu stron. Zastanawiam się, co poszło nie tak z Zosią…

Wytarł spocone dłonie o spodnie.

— Nic. Zosia nie była nikim szczególnym. Jedyna różnica między nią a pozostałymi jest taka, że ona sama przestała do mnie przychodzić: nagle i bez wyjaśnienia, po jednym z ostentacyjnych kryzysów. A potem zaczęły się wiadomości: rzadziej niż zazwyczaj, rzadziej niż u innych, raz na miesiąc, raz na trzy tygodnie, różnie.

— Dlaczego dopiero po roku to uciąłeś?

Zacisnął palce na szklance wody.

— Ja! Co ja mogłem uciąć, do cholery? Ona do mnie pisała. Brak odpowiedzi był wystarczająco wyraźną odpowiedzią, że sobie nie życzę. Był najlepszą odpowiedzią — dobrze wiesz, że każda inna zachęciłaby ją tylko do częstszego kontaktu.

— A jednak przestała pisać, kiedy odpowiedziałeś, że nie czytasz…

— Skąd mogłem wiedzieć, że akurat u niej to zadziała? Sugerujesz, że to ja chciałem relacji? Że podobało mi się, jak do mnie pisze?

— Nie. Chcę ci tylko pokazać, że oszukujesz siebie, kiedy twierdzisz, że nic wyjątkowego się w procesie leczenia Zosi nie zadziało. Musi być powód, dla którego łączysz ostatnie wydarzenia akurat z nią.

Westchnął.

— Podałem ci wiele powodów.

— Pamiętam. Powiedziałeś, że cierpiący na schizofrenię paranoidalną pacjent zobaczył w twoim gabinecie samobójczynię — uznałeś, że musiała to być Zosia, bo zgadzał się wiek i cięcia na rękach. Powiedziałeś też, że następnego dnia nowa pacjentka poczuła w tym samym gabinecie emocje należące do innej osoby: opuszczenie, zazdrość, gniew. Uznałeś, że musiały to być emocje Zosi, choć towarzyszą większości pacjentów. Wreszcie dowód rozstrzygający: przestawione fotele…

— Sprawdzałem kamery dwa razy. — Głos miał lekko podniesiony. — Jest kilkusekundowa przerwa we wszystkich nagraniach. Przed przerwą fotele stoją normalnie. Po przerwie: jak na psychodramie Zosi. Kto inny mógł wpaść na pomysł, żeby tak je ustawić?

— Nie wiem. To, co mówisz, brzmi alarmująco. Na tyle, żeby skontaktować się z ochroną, technikami, może informatykami…

— Zrobiłem to.

— Jasne, wiem, że o wszystko dbasz. Nie potrafię tylko poskładać sobie jednej rzeczy… Jesteś ślepym scjentystą, Arturze, godnym pożałowania ateistą, materialistą i każdym innym bezbożnym istą. A teraz nagle mówisz mi, że dziewczyna, która się zabiła — zabiła się i nie żyje, nie ma już ciała, nie ma zgodnie z twoją mechanicystyczną teorią mocy kauzalnych — mówisz, że ona właśnie przestawiła fotele.

Milczał. Oparł głowę na ręce i wolno obracał w palcach pustą szklankę.

— Co gdyby okazało się, że Zosia jednak żyje?

Pokręcił głową. Przygryzł wargi. Zacisnął pięść na szklance.

— Nie żyje!

Szklanka pękła.

— Nie żyje…

Usiadła obok niego. Położyła mu głowę na swoim ramieniu i pogłaskała czule.

— Też powinienem ją przytulić. Przynajmniej wtedy, ostatnim razem — wyszeptał. — Co to za absurdalna zasada, żeby ograniczać kontakt fizyczny z pacjentem nawet, kiedy on o ten kontakt prosi, kiedy go tak rozpaczliwie potrzebuje.

Objęła go mocniej, nie przestała głaskać po ramieniu, które teraz było już całkiem mokre od potu.

— Pod koniec wyznaczałem Zosi naprawdę wyraźne granice. Byłem chłodny. Chyba za chłodny. Napisała mi kilka miesięcy później, że okrutny i bezduszny.

— Różne rzeczy się pisze w emocjach. Zwłaszcza kiedy ma się borderline. Nie wiem, które wiersze tobie wysyłała, ale te, które publikuje w „Memento”, zdecydowanie nie opisują cię jako bezdusznego.

Podniósł głowę, zmarszczył brwi.

— Tak, cała nasza heroiczna walka o etykę i anonimowość leży na tarczy. Dowiedziałam się, kim jest Zosia, przez przypadek — mam zaszczyt być jedną z kilkuset w tym kraju osób, które przepuszczają pensję na prenumeratę niszowych czasopism literackich. Publikuje jako Hella Bertz: poezję — w „Memento”, a prozę — w „Rozdzielczości cytryny”. Szalone jest to i dziwne, ale za każdym razem na inny sposób, można się miło, albo niemiło, zaskoczyć. W każdym razie niezmiennie pozostajesz dla Zosi muzą, Arturze. Kiedy przyjmie to jej histeryczne wywnętrzanie emocji bardziej dojrzałe formy, przejdziesz może do historii kontrliteratury jako zdziadziała Maryla Wereszczakówna.

— Kiedy ostatni raz opublikowała?

— Niedawno. Nie pamiętam, ale niedawno. Osiem, siedem dni temu.

Ukrył głowę w dłoniach.

— Wtedy mogła jeszcze żyć. Teraz już nie.

— Martwię się o ciebie, Artur. Skąd w tobie takie silne przekonanie, że już jej nie ma?

Wzruszył ramionami.

— Coś jeszcze niepokojącego się ostatnio działo?

Stanowczo pokręcił głową.

— Zupełnie nic?

— Tylko Zosia.

— Od jak dawna?

— Od przedwczoraj przecież. Wcześniej nawet o niej nie myślałem.

Rozmasowała mu plecy.

— Urlop powinieneś sobie zrobić. Taka teraz moda na higienę pracy, ty jak zwykle musisz być przeciwko mainstreamowi. Nawet nie widzisz, jaki jesteś zmęczony.

— Nie mogę teraz. Nie zostawiam pacjentów w trakcie leczenia.

— Zawsze będą jacyś pacjenci w trakcie leczenia. A ty potrzebujesz przerwy właśnie teraz.

Zawiesiła wzrok na jego zabandażowanym przedramieniu.

— W rękę co ci się stało?

Podparł brodę.

— Jakoś dziwnie użyć tego czasownika w pierwszej osobie…

Policzki miał jeszcze bardziej zarumienione niż wcześniej.

— Sam coś sobie zrobiłeś?

— Skalpelem kilka… naście cięć, kiedy zdjęcia rąk Zosi zaczęły mi się wyświetlać.

— Tak nagle zaczęły ci się wyświetlać?

— Sam otworzyłem, ale… nie wiem, po prostu wypadało je wtedy otworzyć. I pozwolić jej się na mnie zemścić.

— Myślisz, że ona chciała, byś robił sobie krzywdę?

— W tym właśnie cały problem, że nie chciała. Tak jak ja jej nie chciałem skrzywdzić. I nieintencjonalnie to zrobiłem. Teraz ona zrobiła to samo ze mną. I jest trochę bardziej równo.

— Czyli mszcząc się na sobie, próbowałeś zemścić się na niej za to, że ona, chcąc zemścić się na tobie, tak naprawdę zamierzała zemścić się na sobie, żebyś miał poczucie winy, którego teraz usiłujesz się pozbyć, wmawiając sobie, że zemsta na niej to zemsta na tobie, tak?

— Co?

— Dwója z logiki, Arturze. Jakie to śmieszne, kiedy dwoje zupełnie niegłupich ludzi nastawionych do siebie bynajmniej nie nieżyczliwie, przez przypadek przysparza sobie nawzajem tyle cierpienia. A mówiąc bardziej poważnie, bo sprawa poważną zdecydowanie jest, z mojej perspektywy wygląda to tak, że ty jej nie skrzywdziłeś w żaden sposób. Ona ciebie owszem, ale jest w tym niestety jakiś ułamek twojej odpowiedzialności: za bardzo się zaangażowałeś i pozwoliłeś siebie skrzywdzić. Całe szczęście, to nie sala sądowa, żeby zastanawiać się, kto i ile jest winien. Ona przerabia waszą relację, dokonując artystycznej, tudzież pseudo-artystycznej, sublimacji. Tak czy inaczej, jest to sposób radzenia sobie bardziej dojrzały niż autodestrukcja, z której, mam nadzieję, nie będę musiała ciebie wyciągać. Potrzebujesz odpoczynku i delikatnego wsparcia farmakologicznego. Wypiszę ci zwolnienie i receptę.

Wyprostował się.

— Na co?

Nabazgrała coś na kartce i podała mu, lekko zaciskając usta. Zerknął, zgiął papier i pokręcił głową.

— To nie jest… Mogłaś mi od razu powiedzieć, że nie wierzysz. Nie otwierałbym się tylko po to… po to, by moje doświadczenia zostały wrzucone do worka urojeń.

— Ani razu nie użyłam tego słowa. Nie jesteś ciekaw, czy twoje przekonania zmienią się pod wpływem tych leków?

— Nie zmienią się. To są prawdziwe, uzasadnione przekonania i nie zamierzam z ich powodu truć się neuroleptykami o dziesięciostronowej liście poważnych skutków ubocznych.

— Pacjentom w podobny sposób reklamujesz te lekarstwa?

— Pacjenci ich potrzebują. Ja nie.

— Zamierzasz zatem wrócić do kliniki, by ogłosić stan wyjątkowy z powodu inwazji ducha Zosi vel Helli vel Elly vel Lou?

— Mam mnóstwo sensownych przekonań, które zachowuję dla siebie, kiedy czuję, że ich obwieszczenie nie posłuży ani pacjentom, ani personelowi. Nie musisz się obawiać, przekonanie o Zosi pozostanie wśród nich.

— A do sądów Ontologa jaki będziesz miał stosunek?

— Oddałem go Markowi, żeby osobiste zaangażowanie nie zniosło mnie z dróg sztuki medycznej.

— Dobrze. Jesteś tak profesjonalnym profesjonalistą, że może mógłbyś skutecznie leczyć, sam będąc w stanie manii i psychozy. Może. Ale ja jestem tutaj, żeby zająć się twoim zdrowiem i samopoczuciem. W trosce o nie proszę cię teraz, żebyś wziął leki i zobaczył, jak będziesz się po nich czuł. Choćby z motywacją udowodnienia mi, jak bardzo się pomyliłam.

— Skąd wiesz, że Hella Bertz z tamtych czasopism to moja Hella Bertz?

— Dość oryginalny pseudonim, to po pierwsze. A po drugie, rozpoznaję… Zaczekaj. Nie mam pojęcia, kto o tej porze…

Wstała. Dzwonek do drzwi rozbrzmiał na nowo. „Badinerie” Bacha — nagrane w tak tandetnej jakości, że każdy przyzwoity flet poczułby się w obowiązku złamać na pół, gdyby tylko miał uszy i mógł usłyszeć. Breuer również wstał. Korzystając z chwili przerwy, otworzył okno, oparł się o parapet, wziął kilka głębokich oddechów. Nogi już przestawały mu drżeć, gdy nagle całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz.

Odwrócił się błyskawicznie, by zlokalizować źródło huku. Na podłodze, tuż obok fotela profesorki leżała książka. Spadła okładką do góry. Z piątej półki: wśród perfekcyjnie równo ustawionych grzbietów rzucała się w oczy wyraźna przerwa. Uklęknął. Stare, zniszczone wielokrotną lekturą wydanie „Szklanego klosza”. Podniósł, otrzepał z kurzu. Otworzyło się na stronie poznaczonej czerwonym, błyszczącym cienkopisem: takim samym, jakim Hella zakreśliła fragmenty o Annie O. i Breuerze w podarowanej mu książce Yaloma. Szkarłatne łzy, czy może raczej krople krwi, na marginesach również sprawiały wrażenie narysowanych tą samą niespokojną, trzęsącą się dłonią.

Kilka razy zamknął i otworzył oczy.

— I dalej nie mam pojęcia, kto to był. Dziwny ten dzisiejszy wieczór. Wyszłam, za drzwiami nikt nie stał. Tylko maskotka leżała na wycieraczce. Patrz, to chyba Kłapouchy: nasz ulubiony model do prezentowania studentom depresji.

Uśmiechnął się. Zakrył usta dłonią.

— To przecież musi być ona.

Wziął od profesorki pluszaka. Popatrzył na niego z czymś na kształt… tęsknoty?

— „Szklany klosz” i Kłapouchy. To musi być Zosia. Przyszła z tą maskotką do szpitala.

Uśmiechnął się szerzej, po policzkach spłynęło mu kilka łez.

— Pamiętam, jak kiedyś jeden z pacjentów odwykowych zrobił mi awanturę: zorientował się, że wpuszczam do jego klimatyzacji substancję, która sprawia, że podczas gry w szachy zamraża mu się mózg i nie może wykonać żadnego dobrego ruchu. W zemście za powyższe postanowił drogą jednoosobowej rewolucji strącić mnie ze stanowiska, przy okazji demolując nowiutki, pachnący sprzęt do MRI. Po stłumieniu powstania poszedłem na rozmowę z Zosią. Wyjątkowo oszczędziła mi szantaży samobójczych. I wręczyła tego oto Kłapouchego: żebym się przytulił i oddał mu przykre emocje. Masz, spróbuj.

Wyciągnął do profesorki pluszaka.

— Jeszcze nie jest za późno, żebyśmy go opatentowali: naprawdę działa. Mówiła, że dostała w przedszkolu: była wtedy ponoć straszną hipochondryczką, więc rodzice przekonali ją, że kiedy zacznie chorować, ogon Kłapouszka zmieni kolor na czerwony. Kiedy pozostaje szary, nie ma się czym martwić, na pewno jest zdrowa.

— A co jeśli Kłapouszek nie ma ogona? Co to może znaczyć?

Przyjrzał się maskotce uważniej. Rzeczywiście, ogon został oderwany.

— Zapytałbym ją, ale chyba już za późno.

Zamknął oczy.

— Jak myślisz, skąd ten pluszak wziął się na twojej wycieraczce?

— Domyślam się, że ty w przeciwieństwie do mnie masz wyjaśnienie…

— Cokolwiek teraz powiem, i tak zostanie chyba uznane za… Zaczekaj. Już ósmy raz ktoś się do mnie dobija. SMS-a chociaż przeczytam, może coś ważnego z klini…

Z niepokojem spojrzała na jego rozchylone usta.

— Co się dzieje?

— Mam nadzieję, że jakiś nieśmieszny żart, do cholery. Przepraszam cię, muszę jechać.

— Do kliniki?

Skinął głową, błyskawicznie narzucając kurtkę.

— Jesteś na urlopie.

Złapała go za ramię.

— Jesteś na urlopie, Artur — powiedziała stanowczo.

— Muszę tam jechać, sytuacja awaryjna — udało mu się zabrzmieć bardziej stanowczo. — Zadzwonię, kiedy będę mógł.

Wyszła za nim na klatkę schodową.

— Koniecznie przyjdź do mnie jutro. Przyjdziesz?

Odwrócił się ze zniecierpliwieniem.

— Tak. Kiedy tylko ustalę, co tam się wydarzyło.

13 marca, 2019

Noc jak zwykle trwała od samego rana. Ów przygnębiający stan rzeczy został jednak zlegitymizowany przez układ planetarny dopiero cztery godziny temu. Hella zerknęła na zegarek. Północ. I księżyc w pełni. Całkowicie zasłonięty przez chmury, lecz z pewnością w pełni. Wszystkie godne opiewania w powieściach wydarzenia wydarzały się o północy na oczach księżyców w pełni. Może tylko w nieco bardziej urokliwej scenerii niż metalowa kładka łącząca nieużywane trasy rowerowe. Niż metalowa kładka z trzech stron otoczona atrapą lasu. Niż metalowa kładka rozciągnięta pod niebem ulepionym ze smogu, rozciągnięta nad rzeką o dnie usypanym ze śmieci.

Westchnęła — do siebie, bo oprócz niej nie było tu żadnej, choćby nawet martwej, duszy. Rozsądnie z jej strony, że nie dała się ponieść romantycznym fantazjom i wybrała miejsce zgonu, kierując się wyłącznie względami praktycznymi.

— Po drugiej stronie barierki lepszy widok?

Ostatni Mesjasz Numer Jeden był łysy i wjechał na scenę zepsutym rowerem marki Israel. Oparł się o poręcz, założył okulary przeciwsłoneczne i refleksyjnie spojrzał w ciemną dal, wypatrując może Platońskiego Słońca, nie wiedząc może, że ousia ontos ousa przestała reklamować się za pomocą promieni świetlnych ponad dwa tysiące lat temu. Nie wiedząc może, że byty bytując będąceistoty istotnie istniejące demokratycznie przegłosowały urlop od trwania i na znak żałoby po śmierci Foucaulta zdecydowały już do końca wieczności pławić się w skończoności.

— Widok wszędzie równie beznadziejny — poinformowała Ostatniego Mesjasza Numer Jeden tonem, którego, jak sobie wyobrażała, Lou Salomé użyła kiedyś, by potwierdzić Nietzschemu, że Bóg jest martwy, a Zaratustra samotny.

— Po chuj wobec tego zadaje sobie jaśnie panienka trud przechodzenia na drugą stronę?

Milczenie pełne uroczystej, niosącej przytłaczające swoją efemerycznością znaczenie ciszy nie skłoniło Ostatniego Mesjasza Numer Jeden do sformułowania żadnego bardziej stosownego pytania.

— Popełniam samobójstwo — oznajmiła więc głosem beznamiętnie rozdrażnionym.

— Na tak karłowatym moście? Doleci panienka do rzeki, zanim zdąży pomyśleć, że wcale nie chce umierać.

Wypuściła powietrze, usiłując zachować spokój.

— Niechże pan ściągnie te idiotyczne okulary i spojrzy na pętlę. Powiesić się zamierzam.

Pomacał dłonią miejsce, w którym przywiązała linę do kolumny i enigmatycznie pokiwał głową.

— Przepraszam wobec tego. Nie doceniłem panienki. Dzisiejsza młodzież z reguły byle jak się zabija, nie wspominając już o tym, że z powodów byle jakich. No. Może przynajmniej jedną z tych reguł uda się panience tej nocy obalić.

Poprawił okulary i zaskakująco energicznie przełożył nogę przez zardzewiałą ramę roweru, który ni dla sensu, ni dla lokowania produktu nagle zmienił markę na Learsi.

— Pan odchodzi?

Jej głos zabrzmiał bardziej piskliwie niż zaplanowała w didaskaliach.

— Odjeżdżam.

— Nie będzie pan próbował… No, wie pan — powstrzymać mnie?

— Dlaczegóż miałbym to robić?

Dlaczegóż miałby to robić? Serce biło jej tysiąc razy szybciej niż na olimpiadzie z filozofii. Zegar tykał, pole na odpowiedź wciąż pozostawało niezapisane. Dlaczegóż? Dlaczegóż? Dlacze…

— Prawo pana zmusza!

Źrenice ukrytych za czarnymi szkłami oczu Ostatniego Mesjasza Numer Jeden rozszerzyły się.

— Proszę tak nie patrzeć. Paragraf pierwszy, artykuł sto sześćdziesiąty drugi kodeksu karnego. Kto człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela pomocy, mogąc jej udzielić bez narażenia siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech.

Powinna pójść na prawo. Rodzice mówili, żeby szła na prawo, że ma wrodzone predyspozycje, że już w kołysce rozmaite rzeczy potrafiła bez zająknięcia recytować z pamięci, choćby i cały dzień, choćby i w skrajnie stresujących sytuacjach — poczynając od samogłoski „a”, kończąc na spółgłosce „be”. A jaką moc, jaką fortunność miały jej zakamuflowane akty illokucyjne! Od razu z miejsca stawały się aktami perlokucyjnymi. Jeszcze nie skończyła wymawiać „do lat trzech”, a już Ostatni Mesjasz Numer Jeden nawracał się na wyznaczoną mu przez reżyserkę pozycję przy barierce — tuż obok kolumny, która ze szczerym zaangażowaniem występowała w roli szubienicy.

Wychylił się, zaszczycając ją wzrokiem przenikliwym, niemal psychiatrycznym.

— Paragraf paragrafem… Jeśli ty się młoda damo zabijesz, nie zostanie ani jedna osoba, która mogłaby na mnie donieść.

Wciągnęła powietrze, lecz zamiast do płuc poszło to powietrze bezpośrednio do mózgu, który napompowawszy się niczym tandetny balon z kościelnego odpustu, wybuchł, obryzgując adrenaliną wnętrze czaszki.

— W takim razie nie zabiję się.

Skrzyżowała ręce — emfatycznie, a zarazem ostrożnie. Nie zamierzała w punkcie kulminacyjnym stracić przez przypadek równowagi i odebrać groźbie całą groźność.

— Ha! Jeśli panienka się nie zabije, nie zajdzie samobójstwo.

— Zajdzie usiłowanie.

— Usiłowania nie tak łatwo dowieść wbrew pozorom.

— Zrobię zdjęcia!

— Kiedy pokażesz mi, moja droga, zdjęcie, na którym sfotografowałaś mens rea, zacznę się niepokoić.

— Kiedy człowiek siedzi po złej stronie barierki z pętlą na szyi, wiadomo chyba, że dobrych zamiarów nie ma. Żadnych dodatkowych dowodów na grzeszną intencję nie potrzeba.

— O! Tu by się panienka zdziwiła. Rozsądzenie, czy zaszła próba samobójcza, czy jedynie Programowo Nieudana Atencyjna Próba Quasi-Samouśmiercająca, to zadanie, które nawet najznakomitszych prawników doprowadza niejednokrotnie do rozwiązań kirriłowskich. Procesy ciągną się latami. Prowadzi je ponoć ta sama instytucja, która wciąż jeszcze nie wydała wyroku w sprawie Józefa K. Korytarze jej przerażających gmachów usłane są poplątanymi nićmi, a schody nie prowadzą ani w górę, ani w dół. Chuj wie, czy nie mają również okien otwieranych wyłącznie od zewnątrz. Dobrze panience radzę, lepiej nie zaczynać czegoś, czego nie można skończyć.

Ostatni Mesjasz Numer Jeden uniósł palec wskazujący. Niczym Sokrates Davida. Niczym lizusowaty uczeń z pierwszej ławki, zgłaszający się do odpowiedzi na pytanie o sens śmierci w chwili, gdy katecheta nie zdążył nawet zapytać o sens życia.

— Bez urazy, ale jest pan jeszcze większym… jakiś stosowny wulgaryzm proszę sobie tutaj wstawić… Jest pan jeszcze większym… niż doktor Breuer — chlipnęła.

— O! Z całą pewnością. Jestem już profesorem.

— W dziedzinie…

— Psychiatrii.

— Wiedziałam! Na pewno ma pan na sumieniu dziesiątki pacjentek.

— Powiedziałbym, że tysiące, choć tegoroczne statystyki samobójstw spowodowanych brakiem odpowiedzi na listy pokropione łzami nie zostały jeszcze oficjalnie opublikowane. Komisja Do Spraw Rozrywania Serc borderek Na Miliony Wypełnionych Popiołem Wypalonego uczucia Komór z każdym miesiącem ma coraz więcej pracy. Zarząd Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego rozważa nawet utworzenie na uniwersytecie nowej katedry — dla psychiatrów specjalizujących się w wypisywaniu recept na arszenik pacjentkom nieszczęśliwie zakochanym w psychiatrach pozostałych specjalizacji.

— A więc jestem tylko kolejnym numerkiem na liście do arszeniku?

Przytuliła policzek do zimnej barierki i pozwoliła skroplonej adrenalinie z pękniętego mózgu wylać się oczami.

— Panienka zbyt dużą wiarę pokłada w naszych instytucjach. Od pomysłu, choćby i najgenialniejszego, do realizacji musi zawsze upłynąć kilka stuleci. Budżet z gumy nie jest, należy ustalać priorytety. Dopóki te wasze miłosne histerie nie przyjmą formy masowo zagrażającej naszym psychiatrom, sprawa arszeniku priorytetem nie będzie. Przykro mi — musicie na razie umierać na własną rękę, zbyt dużo spraw mamy, by was wyręczać.

— Pan sądzi, że nie potrafię sama się zabić? Że nawet w buncie przeciw mężczyznom potrzebuję pomocy mężczyzn? Jest pan mizoginem. I prowokuje mnie pan, żebym naprawdę skoczyła!

Groźba zabrzmiała bardziej płaczliwie niż stanowczo, jednak towarzyszące jej tupnięcie nogą powinno zrobić swoje. Ostatni Mesjasz Numer Jeden wbrew wszelkim racjonalnym przewidywaniom wzruszył tylko ramionami.

— Skok nie jest przecież niczym złym — to mówiąc, pokonał barierkę, wykonując dość ociężałe, lecz mimo wszystko imponujące salto. Stał teraz tuż obok niej.

— Co pan wyprawia?

— Popełniam samobójstwo.

— Zwariował pan.

— Przeciwnie. Proszę mnie nie awansować do rangi wariatów. Jestem tylko złym człowiekiem. Właśnie to sobie uświadomiłem i żyć z tą świadomością nie mogę. Czy ma panienka przy sobie żyletki? Postanowiłem wyciąć na własnej osobistej ręce inicjały wszystkich pacjentek, które przez lata w akcie zemsty za bezdusznie okrutne odrzucenie wycinały sobie na rękach moje inicjały.

— Nie będzie pan skakał?

— Będę. Tuż po tym, jak wytnę inicjały.

— Niech pan nie będzie śmieszny. To jest mój most.

— Przepraszam uprzejmie, czy państwo rezerwowali most?

Wyprany z emocji głos Ostatniego Mesjasza Numer Dwa sprawił, że Hella zachwiała się. Gdyby nie natychmiastowa interwencja kryzysowa Ostatniego Mesjasza Numer Jeden spadłaby w scenie, w której scenariuszowo miała obdarzyć Ostatniego Mesjasza Numer Dwa spojrzeniem pełnym zaskoczenia i irytacji.

— Czy rezerwowaliśmy most?

Wydukała pytanie tak cicho, że stojący tuż obok Ostatni Mesjasz Numer Jeden chyba w ogóle nie usłyszał. Ku jej rozczarowaniu wydał się przybyciem tajemniczego jegomościa w szarym garniturze zainteresowany znacznie mniej niż gorączkowym przeszukiwaniem swoich licznych kieszeni, prawdopodobnie w poszukiwaniu żyletki.

— Przepraszam, kim pan jest?

— Moja godność: Arachnon. Wybaczy pani, że dopiero teraz się przedstawiam. Ja z Ministerstwa Praw Człowieka Stawonogów. W głębi mojej istoty jestem lasiodora parahybana, to znaczy ptasznikiem olbrzymim. Na okoliczność rozmowy z państwem pozwoliłem sobie jednak przywdziać kostium człowieka z gatunku homo sapiens — komunikacja wydaje się efektywniejsza, gdy mamy oczy na tej samej wysokości i możemy sobie w nie łypać.

— Ja, szanowny panie, jestem ślepy.

Ostatni Mesjasz Numer Jeden postukał palcem w okulary przeciwsłoneczne. Poczuła, że kręci jej się w głowie.

— Przykro mi. Nie chcę przeszkadzać, jednocześnie moim obowiązkiem jest uświadomić państwa, że od godziny drugiej do godziny trzeciej mostem tym przechodzić będą pająki manifestujące przeciwko wykluczeniu ze względu na szeroko rozumianą aparycję.

Poczuła mdłości.

— Mam arachnofobię — wyszeptała błagalnie.

— Nie wiem, co uczynić z tak jawną dyskryminacją…

— Ale szanowny panie — do dyskusji włączył się Ostatni Mesjasz Numer Jeden, który ni stąd, ni stamtąd wyczarował skalpel i zgodnie z zapowiedzią zaczął wycinać na ręce inicjały byłych pacjentek — czy my wam zabraniamy manifestować? Most jest długi, szeroki — pomieścimy się. Cóż to pająkom przeszkadza, że my tu po cichu bez infantylnej ostentacji popełniamy samobójstwo?

— Szanowny panie, wśród manifestantów są kobiety, dzieci. Jest pan gotów zafundować im po tym wszystkim terapię PTSD?

— Nie słyszałem nigdy o czymś takim jak terapia PTSD dla pająków.

— Otóż to! Trzeba zatem robić wszystko, by pająków na traumy nie narażać. Przepraszam uprzejmie, dlaczego pani płacze?

Podciągnęła kolana pod brodę i ukryła twarz między nogami.

— Nie rozumiem nic z tego. Po prostu nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

— Powtórzę wobec tego: tam, przy wejściu na kładkę zgromadziło się sto tysięcy pająków z różnych zakątków świata. Planujemy przemaszerować mostem na znak oburzenia obowiązującym obecnie kanonem estetycznym.

Zaszlochała.

— Ale dlaczego tym akurat mostem? Dlaczego o tej godzinie?

— Decyzje podejmował zarząd. Mogę jedynie powiedzieć, że zależało nam na dyskrecji.

Z przerażeniem zauważyła, że ledy oświetlające kładkę zmieniły kolor z zielonego na czerwony, jednak tylko w miejscu, gdzie stali. Krew spływająca po ręce Ostatniego Mesjasza Numer Jeden przybrała jeszcze bardziej krwisty kolor. Spróbowała zamknąć oczy, gdy nagle uświadomiła sobie, że odpadły z nich powieki. Odwróciła więc tylko głowę napotykając serdeczny, choć coraz bardziej zniecierpliwiony wzrok Ostatniego Mesjasza Numer Dwa, który, wszystko na to wskazywało, w gruncie swojej istoty nie był mesjaszem, tylko pająkiem.

— Manifestanci, którym zależy na dyskrecji!

Prychnięcie Ostatniego Mesjasza Numer Jeden wywołało na czole Pseudo-Mesjasza-Istotowo-Pająka trzecie oko.

— Naturalnie, że zależy nam na dyskrecji. Kluczem udanego buntu jest dołożenie wszelkich starań, by nie przyciągnąć uwagi. Protestanci niezauważeni nie mają szans na spełnienie postulatów. A gdy postulaty nie są spełnione, można protestować dalej.

Przeniósł wzrok na Hellę.

— Jako studentka psychologii musi pani wiedzieć, że nic nie jednoczy tak jak walka przeciw wspólnemu wrogowi. A czy jest szlachetniejsza forma walki od pacyfistycznej manifestacji?

— Można za każdym razem manifestować z nowymi postulatami.

Ostatni Mesjasz Numer Jeden jakimś cudem wciąż myślał trzeźwo i mówił dorzecznie.

— Niech pan przestanie — jęknęła, patrząc na jego rękę.

— Owszem, jednak ile takich postulatów można wymyślić? W nieskończoność nie będzie się wymyślać. A kiedy postulatów zabraknie, co? Wojna domowa — nic, tylko wojna domowa.

— Po co pan to robi? Niech pan już przestanie, proszę…

— Agresji nie będzie można wyładować na zewnątrz i skieruje się ona do środka…

Krzyknęła, przyciskając dłonie do uszu.

— Chcę do Breuera. Zabierzcie mnie do Breuera.

— Wybaczy panienka, ale to niemożliwe. Mnie za kilka sekund już nie będzie.

— Jak to za kilka seku…

Chwyciła Ostatniego Mesjasza Numer Jeden za rękę, próbując wyobrazić sobie, że jest pokryta płatkami maków i róż. Mesjasz musiał zawczasu przewidzieć ten podstępny sabotaż — dopiero teraz zobaczyła, że ręka jego przymocowana była do ramion już tylko kilkoma cienkimi włóknami. Bez protestów odłączyła się więc od ciała, które poszybowało w dół — prosto do piekielnej otchłani rozciągającej się pod rzeką. Dziwne, że nie zauważyła tej otchłani wcześniej. Buchały z niej płomienie tak jasne i oślepiające, że oczy łzawiły jej nawet, kiedy odwracała głowę.

— Zabił się — skonstatował Pseudo-Mesjasz właściwym sobie beznamiętnym tonem. — Ale proszę nie tracić nadziei, być może jego ręka wciąż żyje.

Krzyknęła i wrzuciła rękę do otchłani.

— Życzy pani sobie chusteczkę dezynfekującą do wytarcia odnóży?

Krzyknęła najgłośniej, jak tylko potrafiła.

— Zapach miętowy czy morski?

Wyrwała Pseudo-Mesjaszowi całe opakowanie i z rosnącym obrzydzeniem zaczęła ścierać ze skóry resztki róż.

— W zaistniałej sytuacji zmuszeni jesteśmy odwołać manifestację. Sama pani rozumie, nie możemy sobie pozwolić, by kojarzono nas ze sprawami tak kontrowersyjnymi jak samobójstwo.

— Nic nie rozumiem… Nic nie rozumiem…

— Jeśli mam być szczery, od początku wydawała mi się pani jakaś taka… intelektualnie nie w pełni sprawna. To żaden powód do wstydu oczywiście. Niemniej jednak proszę się uspokoić. To niezdrowe cały czas tak płakać i płakać. Może chciałaby pani zadzwonić do Breuera i powiedzieć mu, że go nienawidzi? Proszę się nie krępować.

Pseudo-Mesjasz podał jej telefon z odpowiednim numerem. Złapała go ruchem równie ufnym i energicznym jak ten, którym jako przedszkolaczek chwyciła pewnego razu nad morzem meduzę.

— Panie doktorze?

Trzysekundowa cisza trwała dłużej niż wieczność.

— O drugiej w nocy sam już nie wiem, kim jestem. Co się dzieje, Anno?

Rozpłakała się na nowo. Tym razem płaczem zarezerwowanym do manifestowania szczególnego rodzaju ulgi — ulgi, będącej konsekwencją bezpośredniej ekspozycji na głos Breuera.

— Pseudo-Mesjasz każe mi powiedzieć, że pana nienawidzę.

Zaszlochała.

— A Ostatni Mesjasz Numer Jeden właśnie się przeze mnie zabił. I pająki nie chcą z tego wszystkiego przemaszerować mostem. Boję się… Niech pan mnie stąd zabierze.

— Gdzie jesteś?

— Na kładce. Tej… wie pan, której. Rzeka się rozstąpiła i okazało się, że jest pod nią piekło… Dantejskie inferno… Te obrazy Bosha i Memlinga… wie pan… to jednak były fotografie…

— Pod wpływem jakich substancji psychoaktywnych jesteś?

— Pseudo-Mesjaszowi wyrosło na policzku czwarte oko. Niech pan go ode mnie zabierze. Boję się, niech pan coś zrobi, proszę… Niech pan…

— Anno, co wzięłaś?

— Loraxazolamept z tego niebieskiego pudełka. Ale w ogóle się po nim nie uspokoiłam. Musi pan teraz przemówić do Pseudo-Mesjasza…

— Ile?

— Całe opakowanie. Ale spokojnie, nic mi się nie stało. Tylko Pseudo-Mesjasz chce mnie chyba pożreć.

19 czerwca, 2021

— To nie mogło być samobójstwo. — Łucja oparła się o barierkę ogradzającą taras na dachu kliniki i spojrzała w dół. — Rozmawiałam z nim godzinę przed… przed tym — spuściła rękę, wskazując jakieś nieokreślone miejsce. — Pytał, czy nie zastąpiłabym go w następny weekend, planował przyjechać na urodziny synka wcześniej… On na pewno nie… Nawet gdyby chciał, to przecież nie w taki sposób. — Schowała głowę w ramionach. — Wziąłby leki… zrobiłby to jakoś… nie wiem… bardziej estetycznie? I nie tutaj! Boże, co ja mówię… W ogóle nie zamierzał niczego sobie zrobić. Przecież ty też z nim byłeś, przecież coś byśmy zobaczyli…

Breuer zapalił papierosa. Wbił wzrok w migające światła odjeżdżających radiowozów.

— Wygląda ci to na wypadek? — Złapał barierkę, która znajdowała się na wysokości jego piersi i bezskutecznie spróbował nią poruszyć. — Musiał się postarać, żeby przez to przejść. Nie spadł, z całą pewnością nie spadł przez przypadek. — Uderzył dłonią w kratę. — Z własnej woli też nie mógł skoczyć. — Oparł czoło o balustradę, która jednak jak wszystko w ten upalny dzień pozostawała rozgrzana. — Jeśli skoczył, to jest najdziwniejsze samobójstwo, jakie widziałem…

Łucja zakryła usta dłonią, spróbowała powstrzymać szloch.

— Może gdybym dłużej z nim wtedy porozmawiała…

Objął ją, pogładził po plecach.

— To nie jest twoja wina — wypowiedział te słowa równie stanowczo i przekonująco, jak słowa, którymi przed chwilą skłonił policjantów do rezygnacji z przesłuchań pacjentów. — Już prędzej moja, częściej się z nim widywałem. Zresztą… Nie wierzę, po prostu nie wierzę, że on chciał się zabić.

Łucja opadła na sztuczną trawę, wyciągnęła chusteczki, podniosła głowę na rozgwieżdżone niebo. Klinika z czterech stron otoczona była drzewami.

— Trudno się przyznać, ale wolałbym, żeby jednak sam skoczył. — Breuer wyciągnął kolejnego papierosa. — Bo jeśli to nie było samobójstwo, jeśli to nie był wypadek… co to, do cholery, było?

Wierzby szumiały spokojnie i cicho.

— Rozmawiałaś z patologiem?

Objęła się rękami, pokręciła głową.

— Przecież… — Wzięła głęboki wdech. — Przecież nie sugerujesz chyba… Tylko personel ma wstęp na taras. Sam zarządziłeś, że dopóki nie zostaną zainstalowane dodatkowe zabezpieczenia, pacjenci nie będą wychodzić. Nikt, kto mógł tutaj przyjść, nie mógł… Nie mógł pomóc Markowi skoczyć. To przecież absurdalne, Artur… Wszyscy go lubili. Ja nawet nie chcę myśleć, że moglibyśmy teraz zacząć się nawzajem podejrzewać o coś takiego.

— Ciebie nie podejrzewam. — Uścisnął jej rękę. — Ufam ci. — Zerknął na oblepioną taśmą policyjną platformę widokową. — Poza tym jesteś zbyt drobna, żeby przerzucić Marka przez tak wysoką barierkę… Mnie też nie musisz podejrzewać. Byłem na superwizji. Od dziewiętnastej do…

— Żartujesz sobie? — Szturchnęła go delikatnie. — Nie musisz mi podawać żadnego alibi, wiem przecież, że byś tego nie zrobił. Nie podoba mi się kierunek, w którym zmierza ta rozmowa. Jesteśmy w szoku. Mamy poczucie winy, że niczego nie zauważyliśmy, nie zareagowaliśmy. Próbujemy teraz tworzyć jakieś niedorzeczne teorie spiskowe, żeby zrzucić z siebie ten ciężar. A może trzeba po prostu przyznać, że zawaliliśmy.

— Trzeba zaczekać na wyniki sekcji. Mam kolegę zorientowanego w temacie. Jeśli oficjalnie nic nie dostaniemy, Adam pomoże. Chcę wiedzieć, czy były jakieś ślady walki… Sprawa śmierdzi tak strasznie, że jutro czuć ją będzie we wszystkich szmatławcach. — Przeczesał dłonią włosy. — Nie udzielamy dziennikarzom żadnych informacji. Zrobię rano zebranie. Poinstruuję wszystkich. A teraz przydałby się jakiś dodatkowy obchód. — Zerknął na zegarek. — Jedenasta dochodzi. Może tylko celem upewnienia się, że wszyscy śpią.

Podniósł brodę, wystawiając twarz na przyjemny, orzeźwiający deszcz: pierwszy raz od tygodnia zaczęło padać. Wsłuchali się w jednostajny, uspokajający dźwięk mżawki.

— Panie Doktorze — dźwięk otwieranych drzwi tarasowych i głos pielęgniarki wyrwał ich z zamyślenia. — Profesor chce z panem rozmawiać. Nalega wyjątkowo stanowczo.

Breuer westchnął niespokojnie. Narzucił marynarkę, zakrywając plamy potu z koszuli. Od spotkania z Barbarą nie miał czasu się przebrać ani wykąpać.

— Powiedział, o co chodzi?

— Tylko, że natychmiast musi się z panem zobaczyć. Od dwóch dni mówi prawie wyłącznie o szlochającej czarownicy, podejrzewam, że i tym razem…

Skinął głową.

— Dziękuję za informację. Przyjdę do niego za chwilę.

Łucja zmarszczyła brwi.

— Nie przekazałeś przypadkiem profesora Markowi?

— Wygląda na to, że znów będę musiał go przejąć. — Zacisnął usta. — Wezmę połowę pacjentów Marka, dopóki nie zatrudnię kogoś nowego.

— Ja też mogę go zastąpić.

— Dziękuję. Jak się teraz czujesz w ogóle?

Wzruszyła ramionami. Spojrzała mu w oczy.

— Uniwersytet nie przygotowuje nas na takie sytuacje jak dzisiaj. Rozumiem, że możesz czuć zagubienie, możesz czuć się przytłoczona. Wiem, co mówię, ostatnio sam potrzebowałem wsparcia.

Przysunęła się. Niepewnie dotknęła jego policzka, zaczesała mu włosy za ucho. Oddychała tak szybko, jakby za chwilę miało w kraju zabraknąć tlenu, azotu i reszty życiodajnych, acz trudnych do zapamiętania, składników powietrza.

— Jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała, możesz na mnie liczyć.

Ujął jej dłoń w dwie ręce. Uśmiechnął się.

— Chcesz, żebym został z tobą dzisiaj na dyżurze?

Delikatnie rozchyliła usta, nie odpowiedziała. Patrzyła tylko w jego wielkie, brązowe oczy. Źrenice miała rozszerzone, niczym panna młoda z poczwórnie zretuszowanego albumu ślubnego.

— Zostanę. Pójdę teraz do profesora, a kiedy wrócę, porozmawiamy jeszcze o…

Przyciągnęła go do siebie i pocałowała.

Noc rozfleszowała błyskawica. Kiedy zagrzmiało, odsunął ją: kurtuazyjnie, dyplomatycznie, po breuerowsku.

— Przepraszam… — Zasłoniła usta dłonią, na której błysnął pierścionek zaręczynowy. — Przepraszam. — Po policzkach spłynęły jej łzy.

Wycofał się dyskretnie. Wciąż stali blisko, ale teraz oddzielał ich wazon ze śmiesznymi, pomalowanymi na fioletowo kaktusami.

— Dużo się dzisiaj wydarzyło. — Użył głosu, którego skuteczność w przerywaniu ataków paniki potwierdziło już co najmniej tysiąc pacjentów. — Po tak trudnych przeżyciach można stracić kontrolę, zrobić coś, czego się nie chciało. — Tego samego głosu, który na Hellę zawsze działał lepiej niż benzodiazepiny.

Otarła łzy.

— Przepraszam. Moglibyśmy po prostu o tym zapomnieć? Nie wiem, dlaczego… Po prostu czuję się przy tobie tak bezpiecznie… Przepraszam. Możemy o tym zapomnieć? Nie mówić nikomu?

Skinął głową.

— Oczywiście. — Empatia rozlała się po galaktyce, omijając tylko zamieszkiwane niegdyś przez Hellę czarne dziury. — Cały czas jesteś moją przyjaciółką. Jeśli ty wciąż chcesz mnie za przyjaciela, nic w naszej relacji nie musi się zmieniać.

Zaczęła oddychać spokojniej.

— Dziękuję. — Po jej policzkach spłynęło jeszcze więcej łez, ale to były już inne, zdecydowanie inne łzy. — Gdybym nie kochała kogoś innego, zakochałabym się w tobie, Arturze. A teraz dziękuję tylko gwiazdom, że mogę mieć ciebie za przyjaciela. Bardzo, nawet nie wiesz, jak bardzo, chciałabym, żeby tak zostało.

Wiatr zaszeleścił policyjnymi taśmami. Grzmoty słychać było coraz wyraźniej. Wreszcie po prawie dwóch tygodniach upałów w powietrzu dało się poczuć zapach nadchodzącej burzy.

— Profesor zrezygnuje z zadedykowania ci pracy o solipsyzmie, jeśli każesz mu tak długo na siebie czekać.

Uśmiechnął się. Zapiął marynarkę.

— Filozofowie to szaleńcy. Opublikowali mu w jakimś zupełnie prestiżowym, międzynarodowym czasopiśmie artykuł, w którym dowodzi nieistnienia świata zewnętrznego. Solipsysta przekonujący naukowców, że nie ma nic poza pojedynczym podmiotem poznającym, przekonujący, że cały świat to wytwór jego umysłu. Myślisz, że tym podmiotem jest profesor? Czy może któryś z naukowców? To oni są wytworem jego wyobraźni, czy on wytworem ich wyobraźni? Ach, miejmy nadzieję, że po prostu źle cały ten solipsyzm pojmuję. Do profesury z filozofii, mimo skrupulatnego wysłuchiwania wykładów Zosi, wciąż trochę mi brakuje. Idę, bo zajdzie jeszcze taka okoliczność, że profesor się obrazi, przestanie mnie sobie wyobrażać i zniknę, zanim uda mi się udzielić najgorszego w historii wywiadu… Aż mi się topór w kieszeni materializuje, kiedy myślę, że gazety zechcą zrobić z tego — wskazał głową platformę — jednodniową sensację.

— Nie tylko tobie. — Przyłożyła kartę do czytnika i otworzyła mu drzwi. — A kim jest Zosia?

Zatrzymał się. Zacisnął zęby.

— Nikim ważnym. Moją dawną pacjentką. Mogła być jeszcze bardziej kontrowersyjną filozofką niż profesor… Ale łatwiej jej było zostać samobójczynią. — Przyspieszył kroku. — Proszę, przejdź się jeszcze raz po salach. — Nie odwrócił głowy. Niemal biegiem dotarł do kolejnych drzwi i zniknął za rogiem korytarza.

Jednoosobowy pokój profesora znajdował się na najwyższym piętrze, w ustronnym, subtelnie oddzielonym miejscu. Przez okrągłą szybę w drzwiach Breuer zobaczył siedzącego przy biurku seniora — jak zwykle w naturalny dla siebie sposób nieco sztucznie wyprostowanego. Staromodny garnitur z ułożoną w wyrafinowany sposób poszetką zdawał się gryźć nie tylko z nocną porą, ale również z laptopem, na którym profesor wyklikiwał coś tak energicznie, jakby prowadził właśnie kurs szybkiego pisania.

Breuer zapukał cicho, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, wszedł. Usiadł na fotelu, położył ramiona na kolanach, pochylił się w stronę profesora.

— Chciał się pan ze mną widzieć, panie Wiesławie — powiedział, doskonale ukrywając zmęczenie i… ciekawość, czy może raczej lęk.

— Szyszynka — rzekł profesor mocnym, wyrobionym w trackie licznych wystąpień głosem. — Kartezjuszowi wydawało się, że to jedyny w mózgu człowieka pojedynczy, nieparzysty element. — Dotknął palcem skóry nad uchem, zaśmiał się. — Uznał zatem, że właśnie ona musi być miejscem spotkania tego, co fizyczne, z tym, co psychiczne.

— Przerabiałem to chyba na studiach, bo jakieś dzwony zaczynają mi bić. Dlaczego akurat teraz postanowił pan odświeżyć moją wiedzę?

Profesor w dalszym ciągu nie odrywał wzroku od ekranu. Mówił i uderzał w klawisze jednocześnie. Zupełnie nie pasowała ta lekceważąca postawa do jego zazwyczaj nienagannych manier.

— Res extensa i res cogitans. Jak to możliwe, że człowiek jest jednocześnie rzeczą rozciągłą i rzeczą myślącą? W jaki sposób ciało oddziałuje na duszę, w jaki dusza oddziałuje na ciało? Dwa zupełnie odmienne porządki. Mózg i umysł. Może łatwiej zredukować ten drugi do pierwszego?

— Redukcjonizm zawsze pociągał mnie swoją prostotą.

— Prostota urzeka tylko tych, którzy nie są świadomi bogactw, jakie ona odrzuca, usiłując zubożyć rzeczywistość na tyle, by zmieściła się do wąskiego, jednokategorialnego pudełka.

— Rozmowy z panem zawsze wzbogacają mnie intelektualnie. Ad rem jednak, panie Wiesławie, okoliczności są dziś takie, że na żadne intelektualne przyjemności nie mogę sobie pozwolić.

Profesor z tym samym spokojem zapełniał pustą kartkę słowami.

— Redukcjonizm jest jak leczenie agresywnych schizofreników lobotomią, panie doktorze. To rozwiązanie dla krótkowzrocznych, zaślepionych manią realizacji pojedynczego celu lekarzy — dla lekarzy, którzy nie widzą, jak wiele tracą, osiągając sukces na tym jednym małym polu.

— Proszę się nie obawiać: dziś ze strony żadnego, nawet krótkowzrocznego lekarza, nie grozi panu lobotomia.

— Inne są dziś zagrożenia. Redukcjonizm — obecnie wydaje się przybierać na sile, zwłaszcza w waszych kręgach, w kręgach nauki empirycznej, ponoć jedynej właściwej. A przecież nie można sprowadzić umysłu do mózgu, panie doktorze. Proszę spojrzeć…

Profesor wyświetlił na laptopie zapisany po łacinie tekst.

— „Etyka” Spinozy. Kołakowski przetłumaczył „mens” na „dusza”. A mens to przecież umysł. Pomyłka translatorska, czy wyraz głębszej intuicji?

— Panie Wiesławie, mówi pan tak fascynująco, że aż przykro mi przerywać…

— Proszę zatem słuchać. Już presokratycy byli przekonani, że właśnie dusza jest tym, co wprawia ciało w ruch, czyni je zdolnym do działania. „Pierwszy akt ciała organicznego, posiadającego w możności życie”. Tak zdefiniował ją Arystoteles. Przez wieki dusza była zasadą życia. Platon w dowodach na naszą nieśmiertelność, nie zadaje sobie nawet trudu wykazania jej istnienia — tak jak my nie dowodzimy dziś aksjomatów matematycznych, praw logiki. Dusza jest dla człowieka antycznego czymś tak ewidentnym, że tylko ktoś obłąkany mógłby jej istnienia nie uznawać. Jedyne, co dowodu wymaga, to jej wieczność, jej nieśmiertelność.

Profesor wbił wzrok w okno. Niebo przecinały błyskawice. Dziesiątki szalonych, przeraźliwie jasnych błyskawic.

— Pozbawienie człowieka duszy: oto konsekwencja redukcjonizmu. Pozbawienie człowieka perspektywy wieczności: oto konsekwencja redukcjonizmu. Jako mózg, jako ciało umieramy wraz z nadejściem śmierci. Dlaczego redukcjoniści zgadzają się nas uśmiercić? Jest pan w stanie wyobrazić sobie kogoś, kto w imię pozornego rozwiązania problemu dualizmu psychofizycznego, odbiera sobie szansę na życie wieczne?

— Moja wyobraźnia jest ograniczona. Byłbym wdzięczny, naprawdę bardzo wdzięczny, gdyby zechciał pan wyjawić mi, co sprawiło, że teraz właśnie rozmawiamy o problemie dualizmu psychofizycznego.

Potężny grzmot zagłuszył uderzenia palców profesora w klawiaturę.

— Panie Wiesławie…

Profesor zamknął laptopa. Spojrzał w jakiś odległy, nieokreślony punkt.

— Dlaczego rozmawiamy o problemie dualizmu psychofizycznego? — Zaśmiał się smutno. — Przecież pan wie. Od trzech dni zastanawia się pan, jak to możliwe, że ona wpływa na naszą rzeczywistość, na naszą materialną rzeczywistość… kiedy sama jest już tylko duchem.

Breuer poruszył się niespokojnie.

— Nie mam na pana pytanie odpowiedzi. Żaden z wielkich nowożytnych systemów filozoficznych jej nie znalazł. Leibniz pisze, że rzeczy materialne są agregatami postrzeżeń monad. W jaki sposób postrzeżenie — coś na wskroś psychicznego — może tworzyć coś fizycznego? Również odpowiedź współcześnie najbardziej chyba obiecującego Searle’a rozczarowuje. Ale przecież fakt, że brakuje nam odpowiedzi, nie oznacza, że pytanie nie zostało zadane. Pytanie padło i tylko tchórze udają, że go nie słyszą.

Breuer ścisnął brzeg fotela.

— Panie Wiesławie, operujemy na odmiennych poziomach abstrakcji. Ja nie rozumiem. Proszę mi wybaczyć, ale nie rozumiem. O czym teraz rozmawiamy? Mogę prosić o konkret?

Profesor podparł głowę, zasępił się.

— Rozmawiamy o szlochającej czarownicy. Ona tu jest. Czeka, aż pan do niej przyjdzie.

Breuer złożył ręce, widać było jednak, jak bardzo drżą.

— Kim jest szlochająca czarownica?

— Rudowłosą dziewczyną, którą zostawił pan przedwczoraj w gabinecie.

— Ona kontaktuje się z panem?

— Chyba bardziej ja z nią. Trudno ująć w słowa, jak to się dzieje.

— Dlaczego nie skontaktuje się ze mną? Jeśli czeka, aż do niej przyjdę, dlaczego nie pokaże mi, gdzie jest?

— Nie wiem.

— Czy czuje się pan teraz zagrożony? Czy ona chce pana skrzywdzić?

— Nie wiem.

— Czy chce skrzywdzić kogoś innego?

— Nie wiem.

— Czy już kogoś skrzywdziła?

— Nie wiem.

— Jest coś, co pan o niej wie?

— Że cierpi.

Profesor podał Breuerowi chusteczkę.

— W jaki sposób?

— Jak kobieta z „Desperatio” Giotta.

Breuer pochylił się nad ryciną, którą wyświetlił mu na tablecie profesor. Karykaturalny, nieporadnie nakreślony obraz powieszonej kobiety: wydrapane oczy, rozłożone ręce i coś przypominającego diabła tuż nad jej przekrzywioną, martwą głową.

— Ona tak wygląda? — Głos mu drżał.

— Ona tak się czuje. A wygląda… — zamyślił się — jak licealistka, wracająca ze studniówki, na której przez całą noc tańczyła sama. Jak diablątko, które wpadło do kałuży i zostało pogryzione przez psy. Wygląda tak, że ma się instynkt, by ją przytulić. Tylko nie można. Bo jej ciało to już nie ciało… Panie doktorze…

Złapał Breuera za rękę.

— Znów jest w pana gabinecie. Proszę tam pójść. Musi pan tam pójść. Rozpacz często zamienia się we wściekłość, kiedy nikt nie chce na nią spojrzeć. Berkley utrzymywał, że rzeczy istnieją niezmiennie tylko dlatego, że Bóg cały czas na nie patrzy. Pan chyba jest jej Bogiem. Musi pan na nią spojrzeć.

Breuer wstał. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi.

— Panie doktorze…

Odwrócił się.

— Jak ona ma na imię?

Oparł się o ścianę. Milczał przez chwilę, patrząc na poprzecinane błyskawicami niebo.

— Hella — wyszeptał.

Profesor podszedł do niego, wcisnął mu do ręki zwiniętą w kulkę kartkę.

— To od niej. Leżało na biurku pana Marka, ale to na pewno od niej.

23 marca, 2019

Dopiero teraz przy świetle latarni zobaczyła, że z popękanej skóry leci krew. Obiecała sobie, że od jutra zacznie stosować krem do rąk, rękawiczki i zdrowy rozsądek. Tymczasem koniec taśmy znów postanowił się zgubić. Przemarznięte, sztywne palce sprawiały wrażenie narzędzia cokolwiek nieodpowiedniego do heroicznego zadania odnalezienia go, dzisiejsza noc była jednak nocą rzeczy niemożliwych. Uklękła na pliku kartek, którego nie zdążył jeszcze rozwiać wiatr, po czym rozpoczęła walkę z taśmą — w sposób zdeterminowany, nonkonformistyczny i nieustępliwy.

Pierwszy raz w ciągu ostatnich dziesięciu dni czuła się dobrze.

— Co pani robi?

Ochroniarz wyglądał, jakby miał we krwi dziesięć promili Xanaxu: wzrok — nieobecnie rozespany, głos — nieekspresjonujący ekscytacji, postawa — niegotowa do odparcia ewentualnych ataków. Skrzyżowała ręce, by okazać oburzenie tak bezczelnym zlekceważeniem jej performensu, a gdy nie przyniosło to efektów, dla dodania sobie przestępczości mocniej naciągnęła na głowę czarny kaptur.

— Co ty robisz? Co to jest?

Poświecił latarką na przyklejone do okna kartki.

— Zostawiam wiadomość doktorowi Arturowi — zirytowała się, kiedy usłyszała, jak bardzo drży jej głos. — Z tej strony ogłoszenie konkursu na epitafium dla Helli Bertz. A tutaj — postukała dłonią w główne drzwi szpitala — prospektywny nekrolog Helli Bertz.

Światło latarki skierowało się na jej twarz.

— Jesteś pacjentką doktora Wolanda?

Opadło na rozciągniętą bluzę i powycierane spodnie, zatrzymało się na pobrudzonych błotem butach.

— Klientką. Łacińskie „patiens” bywa tłumaczone na „cierpliwy”, a cierpliwość to arete, która egzemplifikuje się we mnie również silnie, jak w doktorze Wolandzie cnota opiekuńczości.

Ochroniarz zerwał pierwszy z brzegu nekrolog i spojrzał na nią jakoś tak dziwnie.

— Zaczekaj w tym miejscu, nie odchodź nigdzie. Nie odchodź, bo i tak cię znajdziemy.

Nie przerywając lektury nekrologu, powlókł się do bocznego wejścia.

Wstrząsnął nią dreszcz. Wzruszyła ramionami i zaczęła zbierać z chodnika kartki. Pierwotny entuzjazm trochę osłabł, sumienność nakazała jednak zrealizować plan do końca — do ostatniego nekrologu na drzwiach kliniki. Jakimś cudem udało się znaleźć koniec taśmy. Jakimś cudem udało się powstrzymać impuls ucieczki. Gdyby miała pewność, że ktoś będzie ją gonił, prawdopodobnie już by tu nie stała — reakcja ochroniarza nie dawała jednak dużych nadziei, wolała na wszelki wypadek zostać i zminimalizować ryzyko, że nie zostanie złapana.

Usłyszała kroki, kiedy ósmy nekrolog zawisnął nad pierwszą literą nazwy kliniki. Serce zaczęło bić szybciej. Czy to był jego głos? Poczuła, jak w klatce piersiowej sensus numinis — zmysł stworzony celem umożliwienia jej percepowania boskości — zaczyna się budzić do życia. Otto przekonywał, że spotkanie ze świętością zawsze zawiera zarówno element tremendum, jak i fascinans. I rzeczywiście, zbliżająca się postać Breuera przyciągała ją z siłą równą tej, z jaką ją przerażała. Stanął na odległość dwóch kroków — wystarczająco, by poczuć jego perfumy — współczuła, szczerze współczuła ludziom, którzy wskutek jakiejś okropnej ansomii pozostawali niewrażliwi na zapach piżma.

— Nie powinienem do ciebie w ogóle wychodzić.

Poszłaby do piekła dobrowolnie, gdyby tylko obiecano jej, że podczas tortur puszczany będzie głos Breuera — nawet w dzisiejszej surowej i pełnej pogardy odsłonie.

— Ale jestem zmęczony, jest pierwsza — zdarza mi się o tej godzinie popełniać błędy.

Spojrzała w jego brązowe oczy — spuściła wzrok, kiedy zobaczyła, że jest w nich coś nowego, innego niż zazwyczaj.

— Szybko cię wypuścili — stwierdził chłodno.

— Dopiero po czterech dniach — wyszeptała.

— Rozumiem, że po pięciu dniach na wolności postanowiłaś wrócić…

Poczuła, jak zaczyna jej się kręcić w głowie. Oparła czoło o chropowatą ścianę. Wbiła wzrok w różowy krzyż z nekrologu i roześmiała się.

— To było najbardziej upokarzające doświadczenie w moim życiu — zamknięcie w tym psychiatryku. To było… Nie powinien pan wtedy nikogo wzywać… To było straszne.

— Jeśli zdążysz posprzątać kartki w piętnaście minut, dzisiaj nie zawiadomię żadnych służb.

Uświadomiła sobie, że pieką ją policzki. Zamknęła oczy, skupiła się na tym bólu. Breuer mówił coś jeszcze, ale słyszała jakby przez ścianę.

— Nie działają na mnie takie szantaże emocjonalne, Anno. Nie wiem, co chciałaś osiągnąć tymi nekrologami, ale nie osiągniesz tego płaczem.

Zobaczyła, że podaje jej chusteczkę. Wzięła, wbiła wzrok w cienki, bezużyteczny kawałek celulozy i powoli zaczęła go rozdzierać.

— To też posprzątasz.

Odwrócił się i po prostu odszedł.

Pokręciła głową. Spróbowała zmusić ciało, by zaczęło za nim biec, ale ciało znów nie było jej. Opadło na zimny chodnik pod drzwiami i zaczęło się trząść. Nawet nie poczuło, kiedy wbiła mu w nadgarstek nożyczki. Miała nadzieję, że kamera patrzy uważnie, że ma oczy Breuera. Oparła głowę na kolanach i wlepiła wzrok w cienki strumyk krwi spływający po chodniku. Nie uspokoił jej ten widok, ani trochę nie uspokoił. Uformowana z nienawiści i bezsilności pięść znów próbowała się przebić przez jej szyję, przez jej klatkę piersiową, przez brzuch. Nie wiedziała, po co uderzała tak mocno, skoro jasne było, że ciało i tak nie wypuści jej na zewnątrz. Krzyknęła — najgłośniej jak tylko potrafiła. Wolała pójść do więzienia niż wracać do pustego mieszkania. Nigdy przenigdy nie odejdzie stąd z własnej woli. I nigdy przenigdy nie odezwie się już do Breuera.

— Anno, ostatni raz tutaj przychodzę.

Uklęknął obok, a ona przypomniała sobie, jak bardzo go kocha.

— Nienawidzę pana, jest pan najgorszym psychiatrą na całym świecie — chlipnęła. — Nienawidzę pana najbardziej ze wszystkich kiedykolwiek żyjących ludzi.

— Pokaż rękę.

Odsunęła się. Spróbowała ukryć uśmiech.

— Pokaż proszę. Muszę ocenić, czy wzywać apteczkę czy helikopter.

Kiedy dotknął jej dłoni, po całym ciele rozeszło się ciepło.

— Bandaż wystarczy. — Otworzył walizkę i zaczął przerzucać rzeczy.

— Mam swój.

Wyciągnęła z plecaka kosmetyczkę, zdezynfekowała rankę.

— I po co to robisz? — Głos Breuera wreszcie stał się trochę bardziej breuerowski: złagodniał, nabrał uspokajającej mocy. — Nie mogłabyś do cholery zająć się czymś, w czym jesteś dobra? Zaangażować się w studia choćby? Opublikowałaś więcej artykułów niż ja w twoim wieku przeczytałem. Dlaczego nie próbujesz wykorzystać tego potencjału?

— Do symulowania samobójstwa też mam potencjał, tylko jeszcze niezaktualizowany. Poćwiczę i za którymś razem wyjdzie przekonująco.

— Uważaj, żeby z tego zaangażowania przez przypadek rzeczywiście się nie zabić.

Nie umiała powstrzymać uśmiechu. Po prostu nie umiała. Dlaczego w takich chwilach zawsze musiała się śmiać? Ten śmiech był jeszcze bardziej żałosny niż śmiech Jokera, ale nie potrafiła nic z nim zrobić.

— Pan wie, że ja naprawdę źle się czuję, prawda? Wie pan o tym?

— Wiem. Widzę.

Wyciągnął rękę, jakby chciał uścisnąć jej dłoń, zmienił jednak kierunek w połowie drogi i zamiast dłoni chwycił nożyczki. Odsunął je na bezpieczną odległość.

— A ty wiesz, że są sensowniejsze sposoby wyrażenia tego, że źle się czujesz. Nie dajesz sobie rady, potrzebujesz o tym powiedzieć, potrzebujesz uwagi, widowni — napisz wiersz, dokończ powieść. I pokaż je komuś, kto doceni. Ja jestem tylko lekarzem. Dlaczego zrywasz kontakty ze wszystkimi, którzy naprawdę są zainteresowani tym, co piszesz? Jaką literaturę nam dajesz w tym nekrologu…

Gwałtownym ruchem zerwał kartkę.

— „Z głęboko skrywaną radością zawiadamia się wszystkich niezainteresowanych, że w dniu 81 stycznia 2019 roku świętej niepamięci Hella Bertz podjęła pierwszą i ostatnią na przestrzeni swojego dziewiętnastoletniego życia właściwą decyzję”. Co to jest, Anno?

Przestraszyła się iskry gniewu w jego spojrzeniu.

— „Msza dziękczynna zostanie odprawiona w dniu takim samym, jak każdy inny. Pogrzeb natomiast rozegra się na Pęksowym Brzyzku. Przemawiał będzie Witkacy — głęboko oburzony faktem, że ktoś taki jak Hella ma czelność nie żyć tuż obok niego”. To miało być śmieszne?

— Smutne… wzruszające — szepnęła.

— Posłuchaj wobec tego jeszcze raz i oceń, w którym miejscu na skali od „smutne i wzruszające” do „agresywne i bezczelne” się to znajduje: „zawiadamia o powyższym Hella — narcyzka zobowiązująca się do straszenia wszystkich, którzy ośmielą się nie zauważyć jej atencyjnego samouśmiercenia”.

Ściągnęła kaptur tak, żeby zasłaniał połowę twarzy. Skuliła się.

— Żebyś nie miała wątpliwości: mnie to nie wzruszyło. Czuję tylko złość i rozczarowanie. Kolejny raz.

Zaczął padać deszcz. Szum kropli i świst wiatru zagłuszyły ciszę, której nie odważyła się przerwać.

— I jeszcze konkurs epitafialny!

Uderzył palcem w jedno z ogłoszeń.

— „Propozycje będą oceniane w trzech kategoriach: epitafium szydercze, epitafium pochwalne, epitafium potępiające Breuera”.

Zgiął kartkę i wyrzucił ją do kosza.

— Ja nie jestem Breuerem, a ty nie jesteś ani Anną O., ani Hellą Bertz. Jesteś osobą, która natychmiast musi opuścić świat fantazji, umówić się na terapię i wytrwać w niej dłużej niż trzy spotkania.

Wziął głęboki oddech.

— I poodklejać mi z okien te zmarnowane drzewa.

— Tylko pan może być moim terapeutą.

— Jestem psychiatrą i skończyłem już z tobą rozmowę. Jeśli potrzebujesz konsultacji psychiatrycznej, zarezerwuj wizytę. Za dwa tygodnie mam wolny termin. Za późno? Umów się do innego lekarza. Może w przeciwieństwie do mnie będzie w stanie zmotywować cię, żebyś przyjmowała tabletki zgodnie z zaleceniami i nie odstawiała takich przedstawień jak dwa tygodnie temu na moście.

Schował nożyczki do walizki, wstał.

— Jeśli nie zabierzesz tych rzeczy i nie odejdziesz, powiadomię policję i będziesz miała poważniejsze problemy niż masz teraz.

Cały czas brzmiał jak lektor, który w kulminacyjnej scenie tłumaczy najbardziej emocjonalne kwestie bohaterów bezbarwnym głosem.

— Nienawidzę pana.

Miała nadzieję, że usłyszał. Nie potrafiła powiedzieć tego inaczej niż szeptem.

— Będzie pan głównym tematem mojego ostatniego listu… jeśli znajdę siłę, żeby jakikolwiek napisać.

Ukryła głowę między kolanami, zaszlochała. Poczuła, że znów się nad nią pochylił, że oddycha szybciej.

— Masz. — Podał jej rozcięty na pół listek tabletek. — Siedem pastylek Ketrelu: na uspokojenie i na sen. Weź dopiero, kiedy wrócisz do domu. Nie wszystkie na raz, tylko po jednej. Jedna powinna zadziałać.

Głowa zupełnie bezwolnie opadła jej na ramię Breuera. Odsunął się.

— Niech pan mnie nie zostawia — chlipnęła.

— Wróć do domu, odpocznij, umów się jutro na psychoterapię i wyślij mi wiadomość, kiedy to zrobisz. Tylko informacja o terapii, nic poza tym. Jeśli zarezerwujesz sobie sesję, znajdę dla ciebie wcześniejszy termin u mnie.

— A jak mam przetrwać między sesjami? Jedna godzina terapii w tygodniu, jedna konsultacja na miesiąc u pana… Co mam robić przez całą resztę życia…

— Co chcesz. Ja zamierzam teraz wrócić do pacjentów, którzy rzeczywiście potrzebują obecności specjalisty przez całą dobę.

— Dlaczego powiedział pan „pacjentek”?

— Powiedziałem „pacjentów”.

Rozpłakała się.

— Strasznie mi zimno.

— Nic dziwnego, skoro założyłaś tylko bluzę.

— Nie miałam czarnej kurtki, a musiało być wszystko na czarno.

Westchnął.

— Zamów sobie taksówkę, wróć do domu, weź ciepłą kąpiel. A w przyszłości dbaj o siebie bardziej. Tylko ty możesz o siebie zadbać.

— Nienawidzę pana.

— Masz przy sobie pieniądze?

Pokiwała głową.

— To zamów taksówkę i nie odciągaj mnie dłużej od obowiązków.

Wstał. Szybciej, bardziej zdecydowanie ruszył w stronę bocznych drzwi. Zobaczyła, jak jej palce wyciskają tabletki. Poczuła w ustach ohydny smak. Nie miała, czym ich popić, więc po prostu wszystko rozgryzła. Breuer był blisko, mogła go jeszcze zatrzymać. Podbiegła, rzuciła w niego pustym listkiem. Stanęła przed drzwiami, tarasując mu wejście — nie wiedziała, po co. I tak mógł ją jednym ruchem odepchnąć.

— Czyli chce pan, żebym umarła.

Wstydziła się swojego głosu: kiedy przychodziły gwałtowne emocje, stawał się tak cienki i piskliwy, jak głos przedszkolaka.

— Wzięłam je wszystkie, żeby się na panu zemścić.

Patrzył na nią w milczeniu. Znów zaczęła się tego spojrzenia bać.

— Brawo.

Z całej siły uderzył pięścią o kant budynku. Krzyknęła, stanęła między nim a ścianą.

— A ja rozciąłem sobie dłoń, żeby zemścić się na tobie — powiedział spokojnie. — Jak się z tym czujesz?

Świat zaczął wirować. Oparła plecy o mur i zsunęła się na chodnik. Chciała powiedzieć „przepraszam”, ale gardło miała tak ściśnięte, że nie mogło przez nie przejść ani jedno słowo.

— Przepraszam — jego głos lekko drżał.

Uklęknął i przyłożył dwa palce nieuszkodzonej ręki do jej szyi — do miejsca, w którym próbowała kiedyś przeciąć sobie tętnicę, albo coś podobnego.

— I właśnie ja się teraz panem przejmuję, a pan mną w ogóle. I właśnie jest taka różnica, że ja się teraz okropnie czuję, a pan w ogóle nic nie czuje, jak ja sobie coś zrobię — wyrzuciła na jednym wydechu. — Nawet pan do mnie nie zadzwonił po tych pająkach, kiedy mnie zamknęli. Nawet pan… nic pan nie zrobił. A ja czekałam… i czekam na pana cały czas… jak na jakiegoś Godota. A pan nawet… nie przyszedłby pan nawet na mój pogrzeb, nawet gdybym się zabiła. Bo nikt by nie przyszedł… Nikomu na mnie nie zależy… …. …. Niech pan mnie przytuli. Mógłby mnie pan po prostu przytulić? Poudawać przez kilka sekund, że jest pan moim ojcem… I pogłaskać mnie po włosach… I powiedzieć do mnie jakoś tak troskliwie… nie wiem… na przykład „kruszynko”, albo „aniołeczku”, albo „maleństwo”… … Boże, tak strasznie trudno to mówić… i słyszeć, jaka jestem żałosna… i mówić to i tak… Jeszcze pewnie wyglądam też okropnie… Kiedy te tabletki zaczną działać! Nie chcę już siebie czuć… i w ogóle nic…

Deszcz zamienił się w ulewę. Było słychać tylko syczenie płomieni palących jej serce. Breuer nie ruszał się. Odwrócił głowę, ale i tak widziała, że jego twarz pokryta jest kroplami deszczu. I większość jakimś dziwnym trafem omija czoło, płynie dopiero z oczu.

— Byłem tylko twoim lekarzem, Aniu — miał wyższy głos niż zazwyczaj. — I zrobiłbym ci krzywdę, gdybym zgodził się udawać, że mogę być kimś więcej.

Zacisnęła usta. Postarała się skupić całą uwagę na tym, że jest jej zimno.

— Chodź do środka. Teraz rzeczywiście nie powinnaś być sama…

Tuż nad piersiami zaczęła formować się malutka kula ciepła.

— Ale jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to wezwać karetkę.

Kula wybuchła, rozrzucając po całym jej ciele żrącą lawę.

— Nie mogę wrócić do tamtego psychiatryka — po raz pierwszy jej głos ani razu nie zadrżał. — Jeśli znów mnie tam zamkną, naprawdę się zabiję — po raz pierwszy sama przestraszyła się swojej groźby.

— Tutaj też nie możesz zostać. Nawet gdyby rodzice zdecydowali się zapłacić, co dość kategorycznie im odradziłem, nie mam teraz wolnych miejsc.

Krzyknęła.

— Dlaczego pan im odradził?

— Bo za dobrze się w naszej klinice czułaś. Jedyna motywacja, jaką miałaś, to ta do symulowania nowych objawów celem przedłużenia pobytu, rozmawialiśmy już o tym.

Kopnęła ścianę. Spróbowała krzyknąć, ale była zbyt zachrypnięta. Za często dziś krzyczała.

— Chodź. — Złapał ją za rękę i stanowczo delikatnie pociągnął w stronę drzwi. — Porozmawiamy w środku.

Obiecała mu w jednej z niespełnialnych fantazji, że pójdzie za nim na koniec wszechświata — poszła więc również te kilkanaście kroków do holu.

— Usiądź tutaj, zaczekaj chwilę, zmienię tylko marynarkę i przyniosę jakiś koc.

Opadła na kanapę. Kątem oka dostrzegła, że obserwuje ją sanitariusz. Zaczęła się zastanawiać, czy ciało na pewno drży tylko z zimna i emocji? Może wyczuło właśnie niebezpieczeństwo i wysyłało jej sygnał — nie powinna dać się nabierać na sztuczki z kocem. Breuerowi obojętne było, czy ona zmarznie. Nie przeciągałby rozmowy tylko, żeby… Na pewno poszedł zadzwonić po psychiatryk.

Dyskretnie podniosła wzrok na sanitariusza — stał blisko, patrzył na nią z pogardą. Tak ogromną, że zapragnęła nagle przeżyć intensywną, nieodwracalną depersonalizację, w której nigdy przenigdy nie utożsami się już ani ze swoim ciałem, ani psychiką.

— Czy mógłby pan przynieść mi wodę?

Dystrybutor stał na drugim końcu korytarza. Starała się sprawiać wrażenie niezdolnej do wykonania najmniejszego choćby ruchu. Poczuła ulgę, kiedy mężczyzna bez stosownych podejrzeń ruszył w stronę dystrybutora. Trzeba było podjąć decyzję szybko. Teraz, w tej chwili, hic et nunc…

Zerwała się z kanapy i wybiegła.

23 marca, 2019

Biegnij! Tak szybko, jak byś wierzyła, że zdołasz od siebie uciec. Już się zmęczyłaś? Jeszcze co najmniej sześćdziesiąt lat drogi. A może więcej… Znacznie, znacznie więcej. Może nieskończenie więcej. Przeszłaś do marszu, bo nie masz siły? Czy łudzisz się, że kiedy zwolnisz, ktoś cię dogoni? Jesteś śmieszna, ale w tak pospolity sposób, że wyśmiewanie cię nudzi się już po kilku sekundach.

Nie opieraj się o ten płot. Zobacz, pies biegnie już, żeby cię odgonić. To nie twój płot, nie twoja dzielnica. Słyszysz? Nawet nie zaszczekał, spojrzał tylko z odrazą i uciekł do kojca, większego niż pokój w twoim plebejskim mieszkaniu. Mądry pies, nie atakuje zwłok. Czuje, że śmierdzisz gorzej niż rozkładający się trup — użyłaś dzisiaj dezodorantu? Nieważne zresztą — przesiąkłaś zapachem tamtego psychiatryka do samego dna duszy, nic nie będzie go już w stanie zamaskować.

Jesteś teraz kawałkiem mięsa, które w przepoconej, szpitalnej koszuli tępo wpatruje się w ścianę pokrytą grzybem. Można cię przywiązać do łóżka na kilka tygodni i pokazywać w niskobudżetowych horrorach. Nawet jeśli ktoś przypadkiem rozpozna w tobie człowieka i przerazi się bardziej niż to opłacalne dla reżysera, zaraz będzie mógł wziąć na uspokojenie któryś z pouczających tekstów autora „Listu o humanizmie” — przeczyta i z ulgą skonstatuje, że nie, jednak nie, ty nie masz statusu dasein, nie musi się z tobą utożsamiać. Jeśli jakimś cudem zachowały się w tobie okruchy autorefleksji, lepiej, byś je wyparła — nie chcesz przecież świadomości, że możesz teraz zaspokoić tylko kilka upokarzających potrzeb z pierwszego szczebla piramidy, że cały twój potencjał twórczy zredukowany został do zdolności wrzucania i wyrzucania odpadków z psychiatrycznej stołówki.

Ruszyłaś wreszcie swoją nieatrakcyjną dupę, brawo. Biegnij. Uciekaj! A kiedy znów zachce ci się przystanku, pomyśl o tamtej dziewczynie z szóstki — przypomnij sobie, jak pielęgniarka uderza ją w policzek, jak sanitariusze siłą zdejmują z niej ubranie, kiedy nie chce pokazać blizn, nie próbuj zagłuszać jej krzyku, przypomnij sobie, jak się wyrywa, kiedy zapinają ją w pasy za to, że zbiła lustro w łazience, jak grożą, że już nigdy nie zobaczy rodziny, bo jest wariatką, psychopatką i szmatą.

Uciekaj! Albo zatrzymaj się — od poczucia winy za to, że udawałaś wtedy śpiącą, wmawiając sobie, że widownia jest kilkunastoosobowa i na pewno zareaguje ktoś inny, od tego poczucia winy nie uciekniesz. Jednak uciekasz? To biegnij. I pytaj siebie, czy przypadkiem nie jesteś odpowiedzialna również za niewolnictwo i Holocaust — gdyby traf moralny wrzucił cię w inne czasy, w inne okoliczności, popijałabyś przecież wino przy walkach gladiatorów i wesoło kręciła się na karuzeli przy Campo di Fiori.

Znów tylko symulujesz, nie zadajesz sobie tego pytania naprawdę. Przestań pozować, bo mam dostęp do twojej introspekcji. Wiem, że gówno cię obchodzi wina metafizyczna — kreujesz się na wrażliwą intelektualistkę, by odwrócić uwagę od Breuera: twojej jedynej autentycznej winy i potrzeby.

Spokojnie, uspokój się, wyrównaj oddech — jeśli pozwolisz sobie teraz umrzeć na zawał serca, pójdziesz do piekła i będziesz cierpiała miriady miriad razy bardziej. Uspokój się, Breuer jest na karuzeli razem z tobą. On też obserwował zło, on też pozostał obojętny.

Et videtur quod sic: zostawił cię, choć potrafił pomóc, wyciągnąłby cię z tej otchłani jedną ręką, ale wolał ją sobie rozciąć i udawać, że nie może.

Sed contra: gdyby zgodził się wyciągać tak każdego pacjenta, jego zwykły dzień musiałby trwać rok. Maksyma „wyciągaj z otchłani narcyzki szantażujące cię samouśmierceniem” nie mogłaby zatem stać się prawem powszechnym…

Naprawdę? Będziesz teraz otrzepywała z wszy perukę dziada, który przez całe życie nie raczył ruszyć fraka poza prowincjonalny Królewiec? Breuera nie prosił o miłość abstrakcyjny imperatyw, ty go prosiłaś — ty: żałosna histeryczka, która za chwilę zostanie zamknięta w psychiatryku lub, co gorsza, więzieniu. Albo: więzieniu lub, co gorsza, psychiatryku — nie wiesz przecież jeszcze, gdzie będą poniżali cię bardziej.

Tylko do tamtej willi, do tamtej z korynckimi kolumnami i fantazyjnie przystrzyżonym żywopłotem — dojdziesz i dopiero wtedy zrobisz przerwę, leniwa żmijo. Nie zatrzymuj się, jeszcze bardziej będzie ci się kręciło w głowie, gdy się zatrzymasz. Kiedy biegniesz, możesz skupić się na biegu — kiedy staniesz, będziesz myślała tylko o tym, że głowa ci pęka, ruszaj więc tymi anorektycznymi, pająkowatymi nogami… Nie, przestań, zapomnij o tym, proszę, nie rób takich wstrętnych porównań, zamknij się, masz normalne, ludzkie, zwyczajne nogi, nie dzieje się z twoim ciałem nic dziwnego, uspokój się już.

Widzisz? Doszłaś. Możesz się oprzeć o bramę, jeśli musisz. O bramę, powiedziałam, nie pozwoliłam siadać na chodniku. Jesteś teraz cała w błocie, szmato. Nie miej pretensji, kiedy w psychiatryku zaczną tobą wycierać poplamione kozetki. Po co tam patrzysz? Wstawaj, miałaś dziś już wystarczająco smutnych doświadczeń, nie musisz sobie dokładać tego widoku. A może właśnie nie… Popatrz, zobacz, czego nigdy nie będziesz miała.

W salonie pali się kominek, wszystko oświetla ciepłe, lekko przygaszone światło z lampy obok kanapy: jest ciągnąca się przez całą ścianę biblioteczka z drewnianymi regałami, jest pianino, a nad nim „Gwiaździsta noc” van Gogha — tylko z błękitami zastąpionymi przez pastelowe oranże. Jest przytulnie i bezpiecznie. Nie dzięki miejscu — dzięki Breuerowi. Zastanawiasz się, jakim sposobem tak szybko wrócił do domu? Czy to ważne? Wiesz już, gdzie mieszka — pamiętaj: nigdy nie pozwól sobie spaść tak nisko, by to wykorzystać. On cię nie chce. Popatrz, już o tobie zapomniał. Siedmiolatka, którą trzyma na rękach, to jego córeczka. Widzisz, jaka śliczna? Ona nie musi prosić, żeby nazywać ją „aniołeczkiem”, może się do niego przytulać, kiedy tylko potrzebuje. Ma na imię Zosia, tak, jak ty zawsze chciałaś mieć. Nie płacz, nie zobaczyłaś przez te kompromitujące łzy, jak wziął ją na barana, żeby dosięgnęła najwyższej półki. Wybrała tomik „Wszelki wypadek”. Pytasz, czyje to było? Szymborskiej, a czyje mogłoby być, ignorantko? Spójrz lepiej, jaka Zosia jest radosna, kiedy przykryta kocykiem siedzi u niego na kolanach i słucha wiersza. Ty też możesz się wsłuchać, w słowa, albo lepiej w jego głos: głęboki, czysty, wszechogarniający… Nicość przenicowała się także i dla mnie… Już tylko się domyślam z ręką na twoim ramieniu, ile po tamtej stronie pustki na nas przypada… Przerwa w nieskończoności dla bezkresnego nieba… Teraz albo nigdy wiatr porusza chmurą… A mnie tak się złożyło, że jestem przy tobie. I doprawdy nie widzę w tym nic zwyczajnego.

A teraz zmruż oczka i spróbuj umrzeć. Tym, którzy pielgrzymowali do Benares, się udawało. Wystarczy tylko, że będziesz bardzo, bardzo mocno pragnęła. Z czego się śmiejesz? Lepiej wróć już do rzeczywistości. Błękitne światła to nie niebiański blask. Mogłabyś próbować szukać własnych słów, ale Masłowska jak zwykle ma trafniejsze: obwoźny handel Sądem Ostatecznym — niebieski samochód marki policja z uchyloną szybą. Zawiezie cię teraz do piekła, nędzna ateistko.

— Jak się pani nazywa?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 70.72