Przerwany sen
Z wysiłkiem otworzył powieki, zlepione zjełczałym potem dawno niemytego ciała. Potworny ból głowy, nie pozwalający myśleć, znikł. Zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć przebieg ostatnich tygodni. Chorobę, na którą zapadł wkrótce po powrocie ze stolicy. W umyśle pojawiały się obrazy. Jeden za drugim. Niepowiązane w żaden sposób ze sobą. Jakaś kobieta, mówiąca niezrozumiałe słowa, oślepiająco jasne światła. Wreszcie dobiegające skądś krzyki. Powoli, z wysiłkiem, ogniskował wzrok. Ze zdziwieniem dostrzegł pustą kroplówkę, zawieszoną na nocnej lampce. Spojrzał w dół, na rozrzucone, brudne talerze. Wielkie, czarne muchy robiły sobie na nich wyżerkę.
Ociężale przesunął się na zatęchłym łóżku. Odsunięcie brudnej kołdry wymagało od niego niewiarygodnie wiele wysiłku. Minęło sporo czasu, nim usiadł, opuszczając nogi na podłogę. Na wpół otwarte okno wpuszczało do środka ożywczy powiew ciepłego powietrza, poruszając zerwaną firanę. Podnosząc się, czuł wewnętrzny niepokój. Coś przeoczył. Jakby czegoś nie dostrzegał. Z trudem oparł się o parapet, spoglądając przez okno. Na ulicy panował spokój.
Cisza! Uderzała niczym obuchem, choć był środek dnia. Miejski szum gdzieś zniknął. Oblizał wargi i zorientował się, na co patrzy. Na środku jezdni, którą codziennie jeździł do pracy, leżało kilka bezwładnych ciał. O tym, że kiedyś byli to ludzie, przypominały jedynie ubrania. Poczerniałe szczątki, przez które przeświecały kości, były wręcz nierzeczywiste. Kilkakrotnie zamrugał oczyma, jakby chciał usunąć makabryczny obraz sprzed oczu. Mignęły mu gustowne szpilki o czerwonych podeszwach. Ich właścicielka leżała pomiędzy innymi, czerniejąc w słońcu. Nie panując nad sobą, cofnął się w tył. W ostatniej chwili chwycił za oparcie krzesła, chroniąc się przed upadkiem. Próbował zrozumieć to, co zobaczył. Zamknął oczy, jak gdyby to pozwoliło wymazać wszystko z pamięci. Organizm brutalnie przypomniał o sobie. Zaschnięte usta piekły. Żołądek skręcał głód. Na kilka chwil musiał zapomnieć o martwych przechodniach na ulicy. Powłócząc nogami, ospale przetoczył się do niewielkiej kuchni. Otworzył lodówkę i cofnął się na pół kroku. W nozdrza uderzył go fetor zgniłego mięsa. Prądu musiało nie być od dawna. Wnętrze urządzenia wydawało się tętnić własnym życiem. Jasne robaki raz po raz pojawiały się na powierzchni brei. Z odrazą zamknął drzwi. Ból trzewi nie pozwalał zapomnieć o głodzie. Na stole dostrzegł batonika. Nie sądził, że ma siłę na choćby jeden krok, ale odległość do pożywienia pokonał błyskawicznie. Drżącymi dłońmi nie mógł sobie poradzić z opakowaniem. Wreszcie rozerwał je zębami. Łapczywie, gwałtownie, pochłaniał niewielki kawałek wafla w czekoladzie. Gdy skończył, stał dłuższą chwilę, starając się z całych sił nie zwrócić skromnego posiłku.
Zarośnięte policzki zaróżowiły się lekko, gdy węglowodany dotarły do krwi. Jakby dostał zastrzyk wzmacniający. Rozejrzał się przytomniej po otoczeniu. Wszystkie urządzenia elektroniczne były martwe. Również telefon komórkowy, podłączony do ładowarki. Jego wzrok padł na drzwi wiodące do pokoju gościnnego. Znacznie pewniej stawiając kroki, otworzył je. Naprzeciwko, na skórzanej sofie, kupionej niegdyś za spore pieniądze, leżało bezwładne ciało. Ubiór wskazywał na służbę zdrowia. Stępione od smrodu powonienie nie ostrzegło go przed tym widokiem. Na niskiej ławie, stojącej obok, dostrzegł kilka opakowań leków. Pomiędzy nimi, na wpół napełnioną butelkę wody mineralnej. Opróżnił ją niemal jednym tchem. Organizm zareagował natychmiast. Pot wystąpił mu na skronie, mieszając się z brudem. Gdzieś za oknem rozległo się wycie psa. Zawtórowało mu drugie, zaraz potem trzecie. Stado zwoływało się.
Potrząsnął głową. Nie potrafił zaakceptować rzeczywistości. Obrazów, które jawiły mu się niczym senny koszmar. Przecież nie mógł chorować aż tak długo. Pamiętał z przekazów telewizyjnych informacje o epidemii i gorączkowych próbach stworzenia leku. Miał wrażenie, że bierze udział w jakimś chorym eksperymencie. Odruchowo włączył telewizor, ale urządzenie nie zareagowało.
Stał pośrodku pokoju, próbując przyjąć do wiadomości nową rzeczywistość, której stał się częścią…
Ludzie
Powoli zapadał zmrok. Cienie niskich budynków niewielkiego miasteczka wydłużały się. Nic nie zakłócało upiornej ciszy panującej wszędzie wokół. Nawet wiatr ucichł. W wejściu do jednego z domów dało się zauważyć ruch. Pojedyncza, samotna sylwetka mężczyzny osłonięta kocem, ruszyła niepewnym krokiem przed siebie. Zdawała się nie dostrzegać leżących wokół ciał. Wytrwale podążał w stronę osiedlowego sklepu. Budynek straszył powybijanymi oknami, ale wciąż była nadzieja, że nie został splądrowany do końca. Samotny wędrowiec i tak nie miał wyboru. Ostrożnie przekroczył próg. Pod stopami zatrzeszczało rozbite szkło. Przywitały go powywracane półki, brunatne, wyschnięte ślady krwi. Świadectwo walki o kęs, gdy ludzie zmienili się w bezlitosne zwierzęta walczące o byt.
Konwulsyjnie, zrywami, przechodził od jednego stosu zniszczenia do drugiego. Efekt poszukiwań zaskoczył jego samego. Przed chorobą, zakupy mieszczące się w podręcznym koszu były drobnym wydatkiem. Teraz, te kilka puszek jawiło mu się niczym niezmierzone bogactwo. Pozwalało zregenerować siły. Powstrzymał się od gorączkowego rozbijania puszek i konsumpcji na miejscu. Powlókł się z powrotem do miejsca schronienia. Minął ciało opiekunki, która zmarła w pokoju gościnnym. Przeciągnął ją do wejścia, by odstraszyć ewentualnych agresorów. W mieszkaniu panował półmrok. W miarę, jak miejscowość ogarniała noc, w pokojach robiło się coraz ciemniej. Cichy szczęk otwieranych puszek nie zwrócił niczyjej uwagi. Kuchnię wypełnił zapach konserwy. Wciągał go z lubością przez dłuższą chwilę, sycąc się aromatem, jak nigdy wcześniej. W umyśle starał się przywołać wszystko, co wiedział o wpływie głodówki na organizm. Zdecydował się jeść małymi kęsami, z całych sił walcząc, by nie pożreć całości za jednym zamachem. Było lepiej niż ostatnim razem. Nie było torsji, zawrotów głowy. Niewiele zjadł, ale z każdym łykiem czuł się lepiej. Nie wiedział nawet jak i kiedy zasnął…
Otworzył oczy. Wciąż panował mrok. Czuł szybkie bicie serca. Intuicja ostrzegała go przed czymś. Usłyszał odległe szczekanie psa. Niespokojnie poruszył się, czekając, aby oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Poczuł wewnętrzny niepokój, serce zaczęło bić jak oszalałe, gdy gdzieś na ulicy rozległ się słaby krzyk człowieka. To zelektryzowało mężczyznę. Podniósł się z posłania i w jednej chwili znalazł się przy oknie. Światło księżyca, widniejącego w pełni na bezchmurnym niebie, pozwalało obserwować otoczenie. Zaczął się zastanawiać, czy hałasy nie były wytworem sennej fantazji, gdy zza odległego rogu budynku wyłoniła się postać. Widać było, że dobywa z siebie ostatnich sił. Upadła na chłodny asfalt. Niezgrabnie próbowała się podnieść, ale jakiś cień spadł jej na plecy. Po chwili pojawił się drugi, a ulica rozbrzmiała szczekaniem psów. Samotny uciekinier nie miał najmniejszych szans. Ręce, którymi machał nieporadnie, kąsało po kilka szczęk naraz. Mężczyzna wzdragał się z każdym, coraz słabszym okrzykiem rozrywanego żywcem człowieka. Jęki były coraz słabsze, ofiara przestała się opierać. Ciało bezwładnie podskakiwało, szarpane przez zdziczałe psy raz po raz. Nie potrafił odwrócić wzroku. Ukrył się jedynie przy murze, w przesadnej obawie, że horda go dostrzeże.
Choć był środek nocy, nie potrafił zasnąć. To, co zobaczył, wstrząsnęło nim do głębi. Zrozumiał, że świat, który jeszcze pamiętał, znikł bezpowrotnie. Rzeczywistość, powstała na gruzach starego porządku, opierała się na najstarszych prawach natury. Ta okrutna myśl nie dawała mu spokoju.
Zakurzone drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Mężczyzna ostrożnie wsunął się do wnętrza. Kilkoma szybkim spojrzeniami obrzucił otoczenie. Nie widząc niczego niebezpiecznego, krok za krokiem obchodził niewielkie mieszkanie. Gdy otworzył drzwi do ostatniego pokoju, na moment skamieniał ze strachu, widząc skierowaną na siebie lufę. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że broń leży tak od dłuższego czasu. W szerokim fotelu siedziały zwłoki starszego mężczyzny. Musiał zachorować na samym początku. Ciało tkwiło tak od dawna, bowiem przez sczerniałą skórę przebłyskiwały już kości czaszki. Przybysz bez wstrętu sięgnął po broń. Już dawno pozbył się wszelkich uczuć, buszując po okolicznych mieszkaniach. Ciała nie robiły na nim wrażenia. Nie spodziewał się wszakże tak bogatego łupu. Z zainteresowaniem przyjrzał się znalezisku. Z pewnością nie była to współczesna broń. Kanciasta, niezwykle długa lufa, drewniane łoże z mosiężnym wykończeniem, wreszcie staromodny kurek, mający za zadanie zbić kapiszon. Replika dziewiętnastowiecznego karabinu, wyglądałaby z pewnością wspaniale nad kominkiem. Ważąc broń w dłoni, spoglądał na jej martwego właściciela.