Prolog
Wrzosowiska zdawały się nie mieć końca. Morze spękanej ziemi, smagane wiatrem, rozciągało się aż po horyzont, gdzie niebo przybierało barwę ołowiu. W tej pustce, niczym rana w krajobrazie, wyrastała sylwetka Ashford Manor — ciężka, ponura budowla, której wieże i gzymsy wyglądały jak czarne palce próbujące dosięgnąć gasnącego światła dnia.
Mówiono, że dwór został wzniesiony na fundamentach starego opactwa, spalonego w czasach, gdy heretyckie płomienie ogarniały Anglię. Od tamtej pory w jego murach miał mieszkać niepokój, którego nie rozproszyła ani modlitwa, ani czas. Żaden lokaj nie wytrzymywał tu długo, a mieszkańcy pobliskich wiosek omijali Ashford Manor szerokim łukiem, jakby sam widok kamiennych murów mógł przynieść nieszczęście.
Tamtego wieczoru w jednym z okien błyszczał nikły płomień świecy. Korytarze, dawno przywykłe do ciszy, znów usłyszały kroki. Na podłodze, zżartej przez wieki, coś pozostawiło ślady, choć nikt nie otwierał drzwi.
I wtedy rozległ się dźwięk — przeciągły, nieludzki, przypominający zawodzenie, którego źródła nie sposób było wskazać. Bramy dworu zatrzasnęły się z trzaskiem, a wiatr na wrzosowiskach ucichł, jakby sam świat wstrzymał oddech.
Bo gdy nadchodzi noc, Ashford Manor przestaje być domem. Staje się grobowcem.
Rozdział 1
Podróż przez wrzosowiska była udręką. Droga, wijąca się niczym martwy wąż, znikała co rusz w gęstej mgle, która kłębiła się nad ziemią, jakby skrywała coś, czego lepiej nie oglądać. Eleanor Blackwood siedziała w powozie, otulona ciemnym płaszczem, i wpatrywała się w bezkresne pustkowia. Koła uderzały o kamienie z jednostajnym łoskotem, a koński rżenie niosło się po pustce, gubiąc w chłodnym powietrzu.
Nie była to podróż, na którą czekała z entuzjazmem. Zaproszenie od lady Margaret Ashford, odległej krewnej, przyszło w momencie, gdy Eleanor zaczynała czuć duszność londyńskiego towarzystwa. Bale, wystawne przyjęcia i wieczory spędzane na rozmowach, które nie niosły ze sobą nic poza próżnością, przytłaczały ją coraz bardziej. Myśl o odpoczynku na prowincji wydawała się wtedy wybawieniem. A jednak, im bliżej była celu, tym bardziej czuła, że popełniła błąd.
Woźnica, milczący mężczyzna o ostrych rysach, nie odezwał się ani słowem przez całą podróż. Spoglądał tylko co jakiś czas na niebo, jakby szukał w nim znaku lub ostrzeżenia. Wreszcie, gdy mgła nieco się rozproszyła, Eleanor ujrzała w oddali sylwetkę dworu.
Ashford Manor wznosił się ponad wzgórzami niczym zamek z dawno minionej epoki. Strzeliste wieże, posępne mury, okna przypominające puste oczodoły. Na jego widok serce Eleanor zabiło mocniej — nie z zachwytu, lecz ze strachu. Było w nim coś nieludzkiego, coś, co sprawiało, że dwór zdawał się obserwować przybyszy, jeszcze zanim ci przekroczyli jego progi.
Kiedy powóz zatrzymał się przed żelazną bramą, skrzypienie zawiasów niosło się echem po pustkowiu. Stary kamerdyner, wysoki i chudy jak wysuszony badyl, przywitał ją z sztywnością, która niewiele miała wspólnego z gościnnością.
— Lady Blackwood — odezwał się głosem chropowatym, jakby rzadko używanym. — Lady Ashford oczekuje na panią.
Wprowadzono ją do środka. Hol główny był ogromny, choć wypełniał go chłód tak dotkliwy, że Eleanor miała wrażenie, iż właśnie weszła do grobowca. Z sufitu zwisał monumentalny żyrandol, w którym paliło się zaledwie kilka świec, ich blask ledwo rozpraszał mrok. Na ścianach wisiały portrety przodków rodu — mężczyzn o surowych obliczach i kobiet w ciężkich sukniach. Ich spojrzenia, martwe i zimne, zdawały się śledzić każdy krok przybysza.
Lady Margaret pojawiła się chwilę później. Była to kobieta w podeszłym wieku, lecz zachowująca niezwykłą elegancję. Jej twarz, poorana zmarszczkami, zdradzała jednak więcej niż wiek — kryła się w niej melancholia, a może i cień dawnego cierpienia.
— Eleanor — powiedziała, uśmiechając się blado. — Jakże się cieszę, że przyjęłaś moje zaproszenie. Ashford Manor od dawna potrzebuje kobiecej obecności.
Eleanor skłoniła się lekko, starając się ukryć rosnący niepokój. W miarę jak rozmowa toczyła się dalej, coraz wyraźniej dostrzegała dziwność tego miejsca. Służba poruszała się w milczeniu, unikając spojrzeń, a każdy krok ich pantofli brzmiał w przestrzeni jak niechciane echo. Powietrze było ciężkie, pachniało wilgocią i starością, jakby ściany wchłaniały oddechy wszystkich, którzy kiedykolwiek w nich mieszkali.
Podczas kolacji, spożywanej w sali o sklepieniu wysokim niczym kaplica, Eleanor poznała resztę domowników. Był tam sir Reginald, brat lady Margaret, człowiek o bladej cerze i nerwowym tik’u, który drgał na jego twarzy przy każdym słowie. Była także młoda Isabelle, bratanica, której piękno wydawało się niemal złowieszcze — jej spojrzenie miało w sobie coś, co budziło jednocześnie fascynację i lęk.
Rozmowy przy stole toczyły się powoli, każde zdanie przesiąknięte było niedopowiedzeniem. Eleanor miała wrażenie, że wszyscy coś przed nią ukrywają, jakby cała rodzina znała prawdę, o której jej nie wolno było wiedzieć.
Kiedy wieczerza dobiegła końca, lady Margaret wstała, opierając się na lasce.
— Proszę, byś dziś spoczęła w komnacie wschodniej wieży — oznajmiła. — To najspokojniejsze skrzydło dworu.
Eleanor skinęła głową, lecz w środku ogarnęło ją drżenie. Komnata wschodnia wieży… Słyszała, jak Isabelle tłumi lekki uśmiech, a sir Reginald spuszcza wzrok, jakby chciał coś powiedzieć, lecz się powstrzymał.
Gdy noc zapadła, a Eleanor została sama w komnacie, rozpięła walizę i usiadła na łóżku. Wokół panowała cisza, której nie znała — głucha, nienaturalna, jakby cała posiadłość wstrzymała oddech. Wtedy zrozumiała, że żaden człowiek nie powinien tu mieszkać. Ashford Manor nie był domem. Był pułapką, z której nie ma powrotu.
Rozdział 2
Komnata wschodniej wieży okazała się przestronna, lecz nieprzyjazna. Ściany obite ciężkimi, bordowymi tapiseriami tłumiły wszelkie dźwięki, a wysokie, wąskie okno wpuszczało do środka blade światło księżyca. Łoże z baldachimem, choć bogato zdobione, zdawało się bardziej katafalkiem niż miejscem odpoczynku. Eleanor stała w progu, obejmując wzrokiem wnętrze, i czuła, że to pomieszczenie zostało jej przydzielone nie z troski o wygodę, lecz z powodu, którego nikt nie chciał wypowiedzieć na głos.
Rozsunęła zasłonę i spojrzała na wrzosowiska. Noc była nieruchoma, niebo rozpostarte nad horyzontem ciężkie, niemal przytłaczające. Cisza wokół dworu miała w sobie coś nienaturalnego; nawet wiatr zdawał się unikać tego miejsca. Eleanor odsunęła się od okna, przygryzając wargi.
Kiedy służąca przyniosła świecę i dzbanek z wodą, Eleanor próbowała zagadnąć ją kilkoma słowami. Dziewczyna, nie starsza niż dwadzieścia lat, unikała jej spojrzenia.
— Powiedz mi — zaczęła Eleanor łagodnie — czy często używa się tej komnaty?
Służąca zadrżała, jej dłonie pobielały na uchwycie dzbanka.
— To najspokojniejsze miejsce, pani — wyszeptała, a potem niemal natychmiast opuściła pokój, zostawiając za sobą chłód i pytanie, które pozostało bez odpowiedzi.
Sen nie nadchodził. Światło świecy tańczyło na tapiseriach, tworząc złudzenie ruchu. Eleanor leżała na łożu, nasłuchując. Z każdym uderzeniem zegara w oddali jej niepokój rósł, a atmosfera komnaty gęstniała, jakby z każdą godziną noc stawała się cięższa.
Nagle usłyszała dźwięk — nie stukot ani skrzypienie, lecz coś, co przypominało rytmiczne uderzenie, jakby kroki. Dochodziły zza ściany, potem z sufitu, w końcu z samego korytarza prowadzącego do jej drzwi. Wstrzymała oddech. Kroki ucichły równie nagle, jak się zaczęły.
Wstała, trzymając świecę przed sobą, i uchyliła drzwi. Korytarz był pusty, długi, spowity półmrokiem. Kamienne posadzki lśniły od zimnej wilgoci, a w oddali majaczył rząd zbroi rycerskich, ustawionych niczym wartownicy sprzed wieków. Żaden człowiek nie mógł tędy przejść, nie pozostawiając śladu.
Zamknęła drzwi, wracając do pokoju, lecz spokój nie wrócił. Na stoliku, przy którym wcześniej stał dzbanek z wodą, dostrzegła coś, czego tam nie było: mały medalion na srebrnym łańcuszku. Podniosła go ostrożnie. Wewnątrz znajdowała się miniatura portretowa — twarz młodej kobiety o ciemnych włosach i smutnym spojrzeniu. Na odwrocie wyryto datę sprzed ponad stu lat.
Eleanor poczuła nagłe zimno, jakby ktoś stał tuż obok niej, obserwując jej każdy ruch.
Rankiem, kiedy zeszła na śniadanie, twarze domowników zdawały się nie zdradzać żadnych emocji. Sir Reginald zajmował się gazetą, której nie czytał; Isabelle bawiła się winogronami na srebrnej paterze, uśmiechając się z tajemniczym rozbawieniem. Lady Margaret milczała dłużej, niż wypadało, wpatrując się w filiżankę herbaty.
— Czy dobrze spałaś, Eleanor? — zapytała wreszcie, podnosząc spojrzenie.
— Prawie wcale — odparła z wahaniem. — Wasz dwór jest… niezwykły.
Na te słowa Isabelle roześmiała się cicho, krótko, lecz jej śmiech zabrzmiał w sali jak fałszywa nuta.
— Niezwykły? To delikatne określenie — rzekła, odchylając się w krześle. — Ashford Manor nie pozwala każdemu zaznać odpoczynku.
— Isabelle! — zganiła ją lady Margaret ostrym tonem. — To nie rozmowa na poranek.
Eleanor umilkła, choć jej serce biło coraz szybciej. Wiedziała już, że nie była jedyną osobą, która odczuwała obecność czegoś więcej niż tylko ciszy i wilgoci.
Tego dnia lady Margaret oprowadziła ją po posiadłości. Pokazała salę balową, której kryształowe lustra pokrywała warstwa kurzu; bibliotekę, gdzie tomy oprawione w skórę piętrzyły się aż pod sufit; oranżerię, od dawna opuszczoną, gdzie martwe rośliny tworzyły gąszcz wysuszonych liści. Wreszcie stanęły przed drzwiami zamkniętymi na ciężką kłódkę.
— Tu nie ma nic wartego uwagi — powiedziała lady Margaret chłodno i odwróciła się, nie dając Eleanor nawet zajrzeć do środka.
Ale Eleanor poczuła, że właśnie za tymi drzwiami kryje się tajemnica, której nikt nie chciał jej zdradzić.
Noc druga była jeszcze cięższa. Eleanor, owinięta szczelnie w koc, usłyszała tym razem coś innego — cichy dźwięk, jakby ktoś poruszał się w jej komnacie. Światło świecy drgało, a powietrze stało się zimniejsze, tak że para ulatywała z jej ust. Kiedy odważyła się spojrzeć w stronę lustra stojącego w rogu pokoju, zobaczyła w nim odbicie własnej postaci… i drugi cień, stojący tuż za nią.
Odwróciła się gwałtownie. Pokój był pusty.
Jednak medalion, który zostawiła na stoliku, leżał teraz otwarty na podłodze. Miniaturowa twarz kobiety zdawała się zmieniać — usta, które poprzedniej nocy były zaciśnięte, teraz rozchyliły się, jakby chciały wyszeptać słowo, którego Eleanor nie zdołała usłyszeć.
Wtedy zdała sobie sprawę, że w Ashford Manor nie jest jedynie gościem. Stała się świadkiem czegoś, co czekało na nią od dawna.
Rozdział 3
Poranek w Ashford Manor był zawsze ten sam: zimny, przytłumiony i martwy. Światło wpadało do sali jadalnej przez wysokie okna, ale zamiast rozświetlać, nadawało wnętrzu posępny odcień. Eleanor siedziała przy stole w towarzystwie domowników i czuła, że każdy posiłek w tej rezydencji jest raczej ceremonią niż codziennym zwyczajem.
Lady Margaret zajmowała miejsce na czele stołu, a jej spojrzenie — przenikliwe, chłodne — nie pozwalało nikomu na beztroską rozmowę. Obok niej, nieco pochylony, tkwił sir Reginald. Jego dłonie drżały, a oczy krążyły niespokojnie po sali, jakby szukały zagrożenia w każdym zakątku. Isabelle, w swojej białej sukni, siedziała naprzeciw Eleanor i bawiła się kawałkiem chleba, przyglądając jej się z uśmiechem, którego intencji nie sposób było odgadnąć.
— Dziś wieczorem planuję niewielkie zgromadzenie — oznajmiła lady Margaret tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu. — Eleanor, musisz nas zaszczycić obecnością. Rodzina powinna się lepiej poznać.
— Oczywiście, ciotko — odpowiedziała z wymuszonym spokojem.
Służba krążyła przy stole niemal bezszelestnie. Eleanor zauważyła, że jeden z lokajów — starszy mężczyzna o twarzy pooranej bliznami — przez cały czas unikał jej wzroku, a gdy nalewał wina, ręka mu drżała. To drobne szczegóły, lecz w Ashford Manor każde z nich nabierało znaczenia.
Po posiłku Eleanor postanowiła przejść się po ogrodzie. Isabelle zaoferowała, że jej towarzyszy. Dziewczyna, piękna niczym porcelanowa lalka, wydawała się nad wyraz zainteresowana przybyszką.
— Musisz uważać — zaczęła, prowadząc Eleanor w stronę kamiennej fontanny porośniętej mchem. — Ten dom nie jest przyjazny obcym.
— Dom? — uniosła brew Eleanor. — Masz na myśli mur, czy jego mieszkańców?
Isabelle uśmiechnęła się zagadkowo. — A czym właściwie różni się jedno od drugiego?
Eleanor poczuła, że te słowa nie były zwykłą uwagą, lecz aluzją.
— Powiedz mi — odważyła się zapytać — dlaczego wszyscy tak rzadko wspominacie o przeszłości rodu?
Twarz Isabelle na moment stężała. — Ponieważ przeszłość Ashfordów nigdy nie odeszła. — I już po chwili zmieniła ton, jakby chciała obrócić wszystko w żart. — Ale nie zamartwiaj się, Eleanor. Lepiej bawić się w teraźniejszości, póki noc nie zapadnie.
Wieczorne zgromadzenie odbyło się w salonie ozdobionym ciężkimi zasłonami i portretami zmarłych krewnych. Na stole rozstawiono srebra i kryształowe kielichy. Jednak atmosfera była daleka od świętowania. Przybyli także dalsi kuzyni, których Eleanor nie miała jeszcze okazji poznać — ludzie o dziwnie zgaszonych twarzach, mówiący półsłówkami, jakby każdy z nich obawiał się powiedzieć zbyt wiele.
Rozmowy krążyły wokół polityki i sztuki, ale Eleanor szybko zauważyła, że są to jedynie zasłony dla głębszego napięcia. Wystarczyło spojrzenie lady Margaret, by ktoś urwał zdanie w połowie. Isabelle z kolei prowokowała, rzucając uszczypliwe komentarze, które wbijały się w towarzystwo niczym szpilki.
— A ty, Eleanor — odezwała się nagle, podnosząc kielich — co myślisz o dziedzictwie rodziny? Czy Londyn także mówi o Ashfordach?
Cisza zapadła w salonie. Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku niej.
— Ród Ashfordów cieszy się opinią starym i szanowanym — odparła ostrożnie. — Choć, przyznam, niewiele słyszałam o was w ostatnich latach.
Isabelle zaśmiała się krótko. — Nic dziwnego. My tu żyjemy własnym rytmem. Czas w Ashford Manor płynie inaczej. Czasami mam wrażenie, że wcale nie płynie.
Lady Margaret rzuciła jej spojrzenie pełne gniewu. — Dość. — Potem zwróciła się do Eleanor. — Nie przywiązuj wagi do słów mojej bratanicy. Ma zbyt bujną wyobraźnię.
Eleanor skinęła głową, lecz czuła, że Isabelle nie mówiła bez powodu.
Nocą, w swojej komnacie, Eleanor długo rozmyślała nad tym, co usłyszała. Układ rodziny stawał się coraz bardziej zagadkowy: lady Margaret — strażniczka sekretów, sir Reginald — zbyt lękliwy, by cokolwiek zdradzić, Isabelle — igrająca z prawdą jak z ogniem. Każde z nich zdawało się uwięzione w sieci dawnych wydarzeń, które rzucały długi cień na teraźniejszość.
Spojrzała na medalion, który znów leżał na stoliku, choć była pewna, że poprzedniego dnia schowała go do kufra. Twarz kobiety w miniaturze patrzyła na nią z niezmienną melancholią.
— Kim jesteś? — wyszeptała Eleanor, ale echo jej głosu zginęło w ciszy.
I wtedy poczuła — nie usłyszała, nie zobaczyła, lecz poczuła — że ktoś obserwuje ją zza drzwi komnaty. Stała nieruchomo, wpatrzona w klamkę. Nie odważyła się jednak podejść, wiedząc, że cokolwiek kryło się po drugiej stronie, jeszcze nie chciało się ujawnić.
Tej nocy nie zmrużyła oka.
Rozdział 4
Popołudniowe światło wdzierało się do salonu Ashford Manor przez witrażowe okna, rozpraszając się w odcieniach czerwieni i bursztynu, które na ścianach tworzyły złowrogą mozaikę. Eleanor siedziała w fotelu, trzymając w dłoniach lekko pożółkłą książkę rodzinną, która pachniała kurzem i woskiem. Atmosfera w pokoju była napięta — każdy gest lady Margaret, każdy ruch sir Reginalda, każde mrugnięcie Isabelle zdawały się obliczone i obarczone znaczeniem.
Lady Margaret przysiadła naprzeciw Eleanor, złożone ręce spoczywały na stole. Jej twarz była poważna, spojrzenie przenikliwe i chłodne, a ton głosu — choć spokojny — wyraźnie narzucał władzę.
— Eleanor — zaczęła — przeszłość Ashfordów nie jest prostą historią szlacheckiej rodziny. Nie wszystko nadaje się do opowiadania wprost, a wiele z tego, co zobaczysz, pozostanie w cieniu naszych murów.
Eleanor skinęła głową, czując, że słowa lady Margaret oznaczają więcej niż zwykłą informację. To było ostrzeżenie i zachęta zarazem: znać prawdę, ale nie zdradzić jej nikomu poza murami dworu.
Sir Reginald stał przy kominku, wzrok utkwiony w migotliwym płomieniu. Jego sylwetka drżała nieznacznie, a spojrzenie przeskakiwało od portretów przodków do pergaminów leżących na stole. Był człowiekiem przesadnie ostrożnym, a każde jego westchnienie zdradzało, że w Ashford Manor każdy ruch mógł mieć znaczenie.
Isabelle weszła w tym momencie do salonu, jej krok był lekki i niemal bezszelestny. Przysiadła na rogu kanapy, obserwując Eleanor z tajemniczym uśmiechem.
— Przeszłość jest jak lustro — powiedziała cicho, prawie do siebie — pokazuje więcej, niż chcemy zobaczyć.
Eleanor spojrzała na nią, próbując odczytać intencje. Isabelle była młoda, ale poruszała się w tym domu jak ktoś, kto znał wszystkie jego sekrety.
— Chcesz powiedzieć, że Ashfordowie są… inni? — zapytała Eleanor ostrożnie.
— Nie inaczej — odparła Isabelle, unosząc brew. — Po prostu w naszej rodzinie prawda bywa niebezpieczna. Nie każdy może ją udźwignąć.
Lady Margaret westchnęła i sięgnęła po jeden z dokumentów. Zawierał spis dawnych testamentów i listów, których język zdradzał konflikty, rywalizacje i tajemnicze zniknięcia członków rodziny.
— Oto dowody, że Ashfordowie od wieków żyją w cieniu własnych decyzji — powiedziała. — Niektóre są przerażające, inne po prostu trudne do zrozumienia.
Eleanor ujęła pergamin i zaczęła czytać. Zapisane linie zdradzały dawne spory, nagłe odejścia i tajemnicze sytuacje, które nigdy nie zostały wyjaśnione publicznie. Każde zdanie miało w sobie coś niepokojącego: obsesję, gniew, ukrytą zdradę.
— Dlaczego nikt o tym nie mówi? — spytała Eleanor, podnosząc wzrok.
Lady Margaret spojrzała jej w oczy: — Bo niektórzy nie przetrwaliby prawdy. W Ashford Manor milczenie jest czasem najbezpieczniejsze.
Eleanor odczuła ciężar tych słów. Wiedziała, że wchodząc do tego domu, stała się częścią gry, w której każdy gest i każde spojrzenie mogło być pułapką. Isabelle zaśmiała się cicho, a jej oczy błyszczały wiedzą, której Eleanor jeszcze nie posiadała.
Popołudnie minęło na przeglądaniu dokumentów, a Eleanor powoli zaczynała dostrzegać wzorce w zachowaniach rodziny: obsesyjne kontrolowanie majątku, ukryte romanse, zazdrość i rywalizację między członkami rodu. Każde odkrycie rodziło kolejne pytania.
Gdy wreszcie nadszedł wieczór, Eleanor czuła się przytłoczona. Ashford Manor, choć monumentalny i piękny, wydawał się więzieniem dla tych, którzy go zamieszkiwali. Każdy członek rodziny był zamknięty w własnym świecie tajemnic i lęków, a Eleanor dopiero zaczynała rozumieć, że niektóre drzwi w tym domu powinny pozostać zamknięte.
W komnacie Eleanor, siedząc przy oknie i patrząc na ciemniejące wrzosowiska, poczuła, że jej przybycie do Ashford Manor było początkiem drogi, która odsłoni nie tylko mroczne tajemnice rodu, ale także własne lęki i ograniczenia. Medalion na stoliku zdawał się patrzeć na nią uważnie, jakby wiedział więcej, niż mogła pojąć.
I wtedy Eleanor zdała sobie sprawę, że w Ashford Manor nie ma niewinnych spojrzeń ani przypadkowych gestów. Każdy ruch, każde słowo może stać się fragmentem większej układanki, której rozwiązanie jest równie fascynujące, co niebezpieczne.
Rozdział 5