I. Miasto i noc
miasto po deszczu
o świcie będzie lepiej — mówi mężczyzna
wycierając ręce w gazetę z wczorajszą datą
papier nasiąka wodą
litery płyną w rynsztoku razem z liśćmi
z dachu kapie rytm percussus sicut tympanum
ale nikt nie tańczy
kobieta niesie wiadro z wodą
jej cień drży na ścianie jak chorągiew w procesji
na rynku handlarz krzyczy o cenach
jego głos miesza się z psalmem
który organista ćwiczy w zakrystii
pan jest moim pasterzem — rozbrzmiewa
i ginie w klaksonie przejeżdżającej ciężarówki
w bramie chłopiec recytuje alfabet
zatrzymuje się na literze m
i zaczyna od nowa
m jak miserere m jak mama
m jak mur który się sypie
na końcu ulicy
stoją kobiety z chustami na głowach
ich rozmowa brzmi jak różaniec
rozsypany na bruku
a rzeka pod mostem
niesie wszystko dalej
jakby nigdy nie znała początku
* percussus sicut tympanum — uderzany jak bęben
* miserere — zmiłuj się
anatomia ciszy
zgaszone lampy w oknach
migoczą jeszcze przez chwilę
jak oczy ryb wyciągniętych na brzeg
ulice przestają oddychać
pamiętają ciężar wszystkich stóp
w kanałach krąży echo
zbyt blade by nazwać je głosem
zbyt uparte by pozwolić zasnąć
na rogu starego rynku
przywiązano do ławki obietnicę powrotu
ktoś co noc zmienia jej opatrunki
żeby rana wyglądała świeżo
a cisza —
ona uczy się nowych kształtów
coraz bardziej przypomina człowieka
zapiski z końca lata
nad rzeką kobieta z czarną torbą
wyrzucała do wody zwiędłe kwiaty
jakby chciała nakarmić nimi ryby
albo duchy które kręciły się tu od lat
„pamiętam ten zapach” — powiedział mężczyzna
nie patrząc na nikogo
„kiedy w sierpniu przywozili jabłka z północy
a skrzynki skrzypiały jak stare wiersze”
tramwaj przyjechał pusty
drzwi otworzyły się i zamknęły
dla nikogo
w księgarni na rogu
kobieta z ołówkiem w dłoni
poprawiała marginesy w książce
której nikt nie kupił
od dziesięciu lat
wieczorem mgła przytuliła miasto
a latarnie
na chwilę zamieniły się w oczy
zwierząt czekających w ukryciu
mówię do siebie w języku
którego już nie rozumiem
ale głosy milkną
kiedy most znika pod stopami
czarna uchwała
przyszli w czerni
nie pytali czy można
bo można gdy
wspólnota głosuje na kolanach
buty wbite w płytki
linka jak aureola
papier z godłem i pustką
przewód do sprawdzenia
obywatel do potwierdzenia
wzrok jak wyrok
głos jak warunek przeżycia
ton znany z mszy i z kontroli skarbowej
nic się nie paliło
ale coś się zajęło
w człowieku
zbadali szczelność sumienia
odczytali wskaźnik posłuszeństwa
zaznaczyli obecność
potem cicho zasugerowali
że co łaska to nie łaska
tylko rytuał
na koniec zostawili kartkę
że wszystko zgodnie
że przewód suchy
a lokator się nie przyznał
wyszli bez słowa
a ja jeszcze długo
bałem się oddychać
Niebo w kratkę
Mam dziś okno z widokiem
na nic wyjątkowego.
Drzewo jak drzewo.
Samochód jak samochód.
I chmura —
niewyglądająca na żadną metaforę.
Sąsiad z naprzeciwka
wiesza pranie.
Czyli — jak twierdzi fizyka —
próbuje osuszyć wodę
za pomocą powietrza.
W telewizji mówią
o nowych granicach.
Nie wspomnieli,
czy są narysowane ołówkiem,
czy od razu flamastrem.
W lodówce światło się świeci,
jakby liczyło,
że ktoś je zauważy.
Czasem wydaje mi się,
że życie to tylko sposób
na wypełnianie luk
w rubrykach,
które ktoś już dawno
zapomniał policzyć.
Ale potem
zjawia się mucha,
co nie zna się
na sztuce wielkich pytań —
i siada dokładnie
tam, gdzie boli.
stan faktyczny
noc podpisuje się cieniem
na wszystkim
co nie zdążyło uciec z parapetu
but nie wrócił do pary
klucz nie pamięta
gdzie ostatnio leżał
zostałem przy sobie
bez świadków
bez zasięgu
z jednym okiem otwartym
na wypadek gdyby coś się wydało
rozmawiam cicho
ze światłem przy łóżku
ono wie więcej niż powinno
na przykład
że miłość to czasownik nieregularny
a samotność rdzewieje od środka
księżyc jak zwykle udaje
że się nie wtrąca
ale tym razem
nie odwraca wzroku
przejście dla pieszych
wszyscy czekaliśmy
na zielone
ktoś poprawiał szalik
ktoś przestępował z nogi na nogę
dziecko lizało ekran
stałem obok siebie
i to był najbliższy mi człowiek
z kiosku pachniały porażki
z baru — rozmowy
których nikt nie prowadził ze mną
nagle ruszyli
z automatu
jakby ktoś ich przewinął
zostałem na czerwonym
nie z protestu
po prostu nikt nie pociągnął mnie za rękę
pocztówka z miasta cieni
piję herbatę z rdzą
na parapecie wróbel bez oka
gazety śpią w kałużach po wczoraj
nikt nie pamięta nagłówków
sklepy pełne światła
bez smaku bez dotyku
w kieszeniach drobne marzenia
spłowiałe na rynku
kobieta w zielonym płaszczu
niesie puste spojrzenia
dzieci uczą się alfabetu ulic
ja niczego się nie uczę
piszę ci między płytkimi wdechami
miasto jest rozdętą torbą na śmieci
której nikt nie wynosi
przyjedź
albo nie przyjeżdżaj
tu się nie umiera
tu się tylko znika
cięcie pielęgnacyjne
przyjechali rano —
kaski na głowach piły w dłoniach
pewność w ruchach
drzewo nie miało wyboru
sąsiadka mówi że to zdrowo
drzewo potrzebuje cięcia
jak człowiek rozmowy
ja nie jestem taki pewien
odcinali po kolei
gałąź sięgającą balkonów
gałąź dającą cień
gałąź na której siadał wróbel
został pień —
niby ten sam ale martwy
wieczorem znalazłem
na parapecie liść
— zielony żywy
niepoinformowany
o zmianie planów
ci z widelcem i ci bez
ci z widelcem
nawet nie drgną
gdy w telewizorze
człowiek staje się
statystyką
na talerzach
konfitura z róż
choć róż dawno nie ma
w okolicy
na tamtych —
krawędź blachy
i musztarda z wyobraźni
ci z widelcem
rozważają weganizm
bo trudno patrzeć
jak mięso umiera
tamci mają krowie spojrzenia
i żołądki —
co muczą
do siebie nawzajem
ci z widelcem
czytają skład na opakowaniu
tamci składają się
z kości i prochu
głód nie ma czasu
na ironię
ale ma ją po stronie
sytych
na końcu modlitwa:
„chleba naszego powszedniego —
komu trzeba
temu zabierz”
cisza
na przystanku
przed świtem
stoi tylko starszy mężczyzna
trzyma w dłoni torbę z jabłkami
jakby trzymał czas
który mu jeszcze został
kiedy autobus zatrzymuje się
nikogo w środku nie ma
poza kierowcą
i ciszą
która wsiada razem z nim
na ostatni kurs
dzień powszedni
taki zwykły
niczym stary zniszczony dywan
w pokoju
do którego nikt nie wchodzi
a jednak tam jest
jak powietrze pachnące tym samym
co wczoraj i przedwczoraj
dzień powszedni ma w sobie
ciężar minionych godzin
ciszę z oczami na zapałki
chwilę w której wszystko
staje się przewidywalne
a zegarki
zamiast mierzyć
tłuką w chwilowe ściany
jakby chciały się wydostać
wtedy świat
wyostrza krawędzie a kolory
stają się jaskrawe do bólu
bo nie ma nikogo
z kim można by je dzielić
ani nikogo kto mógłby
nadać im sens
dzień powszedni to coś
co rośnie w nas
jak fala powracająca
wciąż na ten sam brzeg
choćbyśmy szli
ze zmęczeniem w nogach
aż po horyzont
na końcu drogi
stoimy w tym samym miejscu
trzymając na rękach
dzień powszedni
II. Codzienność i ironia (dom, praca, język)
jeden dzień
urodziny nie są po to
żeby mierzyć czas
tylko żeby spojrzeć
jak rośnie ktoś inny
balon jest tylko powietrzem
które czeka na śmiech
świeczka to ogień
i nie boi się ciemności
a ty
przechodzisz przez ten dzień
jak przez bramę
z której nikt się nie cofa
nawet jeśli świat
udaje wieczność
twoje imię zapisuje go
na jeden obrót ziemi
wolność
wolność stoi w konstytucjach
i w folderach turystycznych
dobrze wygląda na błyszczącym papierze
w praktyce często jest mniejsza
niż rozmiar mieszkania
albo liczba zer na koncie
czasem sprowadza się do wyboru
między dwiema markami proszku
albo do decyzji
czy wyjść na spacer z parasolem
wielkie słowa o wolności
piszą się same
a potem kurzą w bibliotekach
wolność najprawdziwsza
przychodzi niespodziewanie
kiedy uda się powiedzieć „nie”
i nie trzeba się z tego tłumaczyć
dzień na wagę
na podwórzu schną prześcieradła
wiatr je wybrzusza nadając kształt ciała
biel kołysze się w rytmie niewidzialnych oceanów
siedzę na progu domu
w dłoniach trzymam garść pestek słonecznika
przebieram drobne wspomnienia
które przychodzą i odchodzą bez kolejki
kot skrada się przez cień winorośli
na jego grzbiecie rozlewają się liście
rzekami biegnącymi w środek nocy
świat jest miękki
rozpina się jak płaszcz
gdzie w każdej kieszeni drzemie inne światło
najcieplejsze trzymam przy sercu
gdy nagle gaśnie wiem ile waży dzień
przepis na szczęście
weź szczyptę porannego światła
z parapetu
dodaj odrobinę cienia
spod łóżka
wymieszaj to z ciszą
która zostaje po wyjściu gości
i z trzaskiem drzwi
który brzmi dłużej niż ich rozmowy
nie zapomnij o garści śmiechu
najlepiej tego pękającego
przy wspólnym obieraniu ziemniaków
w kuchni gdzie płyn do naczyń
pachnie bardziej niż perfumy
podawaj w zwykłej misce
bez dekoracji
bez parasolki do drinka
bez instrukcji jak jeść powoli
jeśli się przypali — nic nie szkodzi
życie też czasem przywiera do dna
najważniejsze żebyś zjadł sam
albo z kimś kto umie
doprawiać milczenie
tak — żeby smakowało jak rozmowa
kwiat doniczkowy
podlewam go ostrożnie
jakby w każdej kropli
czaiła się rewolucja
przesuwam na parapet
żeby mógł patrzeć w okno —
na sąsiada z gazetą
gołębia mylącego dach z oceanem
nie pytam
czy marzy o dżungli
czy pamięta trzask deszczu
na liściach większych od dłoni
może woli tu —
z widokiem na kuchnię
gdzie herbata stygnie powoli
a ktoś próbuje przypomnieć sobie
najważniejsze słowo z dzieciństwa
gdy więdnie
robi to w ciszy
jakby nie chciał przeszkadzać
nie mam serca go wyrzucić
może nauczył się więcej
o cierpliwości
niż ja przez całe życie
metka
zwykły sweter z lumpeksu
napisano na metce
nie wybielać
prać ręcznie
nie suszyć na słońcu
czyli
dokładnie jak z ludźmi
niektórych nie można
odkazić z przeszłości
inni
kurczą się we wspomnieniach
wyprani
puszczają farbę
przy lekkim cieple
mam ten sweter od dawna
nie wiem kto go nosił
może mocno kochał
może bardzo tęskni
czasem myślę
że jesteśmy jak ubrania
przymierzani przez zdarzenia
odwieszani
z powrotem
na haczyk
i tylko niektórych
ktoś bierze ze sobą
na zawsze
kurs pierwszej pomocy emocjonalnej
dzień dobry proszę usiąść
nie ma się czego bać
zaczniemy od podstaw
jak rozpoznać że komuś smutno
jak nie mówić „będzie dobrze”
jak nie klepać po ramieniu
jak nie uciekać wzrokiem
potem część praktyczna
co zrobić gdy ktoś milczy
co zrobić gdy mówi za dużo
co zrobić gdy płacze w autobusie
na koniec test
pytanie otwarte:
jak pomóc sobie gdy nie ma nikogo
czas na rozwiązanie
całe życie
mam alergię na poranki
budzę się
twarzą w pustym kubku po kawie
i myślą
znowu przeżyłem noc przez pomyłkę
radio wrzeszczy
dziś będzie lepiej niż wczoraj
ale w radiu zawsze kłamią
głosem uśmiechniętej kobiety
której nie ma nawet w google
wciągam spodnie pamiętające
lepsze wersje mnie
i wychodzę — nie tam gdzie chcę
tylko tam gdzie muszę
kasjerka w żabce mówi dzień dobry
jednak wyczuwam prowokację
mam alergię
na poranki
na ludzi
na siebie z rana
i na wszystko
co jeszcze próbuje
podawać mi rękę
życiorys roboczy
jestem tym niekrzyczącym
choć parzyło w język
wstawałem gdy miałem leżeć
i leżałem kiedy trzeba było iść
mam w palcach odciski cudzych win
i w płucach kurz z mieszkań na wynajem
znam daty śmierci wszystkich znajomych
choć jeszcze żyją
nie zostałem poetą
bo trzeba było płacić rachunki
nie zostałem ojcem
bo bałem się że spojrzy jak ja
raz pocałowałem łokieć dziewczyny
by nie obudzić jej strachu
raz uciekłem przed psem
który miał tylko jedno ucho
czy dobrze wybrałem?
zależy komu to opowiadam
sobie nic nie mówię
żeby nie robić nadziei
mam czyste ręce
ale tylko dlatego
że często padał deszcz
żółty ogórek
mężczyzna kupił żółtego ogórka
sprzedawca mówił
limitowana edycja
miał być żywym dowodem
że dzień naprawdę istnieje
zamiast tego ogórek
skurczył się cicho na talerzu
jak gość w kącie
wpatrzony w ekran
żeby rozpłynąć się
mężczyzna chciał go zjeść
ale usłyszał oddech —
cichy bardziej westchnienie
niż skarga
potem ogórek przesunął się o centymetr
— suchy szelest na porcelanie —
i urósł w rozmiar własnego wszechświata
mężczyzna odłożył widelec
pomyślał że dziś
nie musi być bohaterem
ani nawet główną rolą
w kuchni zapadła cisza
tak gęsta aż niezdarnie
zanurzył się w nią po uszy
i znikł
bez śladu
grawitacja codzienna
życie nie jest metaforą
to nie rzeka
która płynie
to raczej kran
cieknący w nocy
kiedy nie możesz spać
nie ma nurtu
jest kapanie
nie ma brzegów
jest zlew pełen naczyń
czasem chcesz odkręcić mocniej
ale tylko zalewasz wszystko
czasem próbujesz zakręcić
i coś się urywa
stoisz zagłębiony
po kostki w pytaniach
odpowiedzi przyjdą
jak zawsze
o krok spóźnione
rachunek do wglądu
przespałem życie
w pojedynczym łóżku
z kołdrą nie do końca szczelną
rano
zupa w mikrofalówce
udaje ciepło
mam wszystkie dokumenty
metrykę, pesel
i coś, co kiedyś było spojrzeniem
mówią: oddycham
więc pewnie żyję
choć czasem to tylko
ruch powietrza w ciele
byłem u lekarza
nie boli — mówi
czyli wszystko w porządku
w kasie samoobsługowej
zamiast paragonu wyskoczył mi wiersz
— bez zwrotu
gabinet pomiarów
w dawnym sklepie obuwniczym
ustawiono aparaty do mierzenia spojrzeń
każdy mógł sprawdzić jak daleko patrzy
mężczyzna w garniturze
przyniósł słoik pełen milczenia