E-book
15.75
drukowana A5
40.39
Garścina słów

Bezpłatny fragment - Garścina słów


Objętość:
133 str.
ISBN:
978-83-8431-530-9
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 40.39

I. Miasto i noc

miasto po deszczu

o świcie będzie lepiej — mówi mężczyzna

wycierając ręce w gazetę z wczorajszą datą

papier nasiąka wodą

litery płyną w rynsztoku razem z liśćmi


z dachu kapie rytm percussus sicut tympanum

ale nikt nie tańczy

kobieta niesie wiadro z wodą

jej cień drży na ścianie jak chorągiew w procesji


na rynku handlarz krzyczy o cenach

jego głos miesza się z psalmem

który organista ćwiczy w zakrystii

pan jest moim pasterzem — rozbrzmiewa

i ginie w klaksonie przejeżdżającej ciężarówki


w bramie chłopiec recytuje alfabet

zatrzymuje się na literze m


i zaczyna od nowa

m jak miserere m jak mama

m jak mur który się sypie


na końcu ulicy

stoją kobiety z chustami na głowach

ich rozmowa brzmi jak różaniec

rozsypany na bruku


a rzeka pod mostem

niesie wszystko dalej

jakby nigdy nie znała początku


* percussus sicut tympanum — uderzany jak bęben

* miserere — zmiłuj się

anatomia ciszy

zgaszone lampy w oknach

migoczą jeszcze przez chwilę

jak oczy ryb wyciągniętych na brzeg


ulice przestają oddychać

pamiętają ciężar wszystkich stóp


w kanałach krąży echo

zbyt blade by nazwać je głosem

zbyt uparte by pozwolić zasnąć


na rogu starego rynku

przywiązano do ławki obietnicę powrotu

ktoś co noc zmienia jej opatrunki

żeby rana wyglądała świeżo


a cisza —

ona uczy się nowych kształtów

coraz bardziej przypomina człowieka

zapiski z końca lata

nad rzeką kobieta z czarną torbą

wyrzucała do wody zwiędłe kwiaty

jakby chciała nakarmić nimi ryby

albo duchy które kręciły się tu od lat


„pamiętam ten zapach” — powiedział mężczyzna

nie patrząc na nikogo

„kiedy w sierpniu przywozili jabłka z północy

a skrzynki skrzypiały jak stare wiersze”


tramwaj przyjechał pusty

drzwi otworzyły się i zamknęły

dla nikogo


w księgarni na rogu

kobieta z ołówkiem w dłoni

poprawiała marginesy w książce

której nikt nie kupił

od dziesięciu lat


wieczorem mgła przytuliła miasto

a latarnie

na chwilę zamieniły się w oczy

zwierząt czekających w ukryciu


mówię do siebie w języku

którego już nie rozumiem

ale głosy milkną

kiedy most znika pod stopami

czarna uchwała

przyszli w czerni

nie pytali czy można

bo można gdy

wspólnota głosuje na kolanach


buty wbite w płytki

linka jak aureola

papier z godłem i pustką

przewód do sprawdzenia

obywatel do potwierdzenia


wzrok jak wyrok

głos jak warunek przeżycia

ton znany z mszy i z kontroli skarbowej


nic się nie paliło

ale coś się zajęło

w człowieku


zbadali szczelność sumienia

odczytali wskaźnik posłuszeństwa

zaznaczyli obecność


potem cicho zasugerowali

że co łaska to nie łaska

tylko rytuał


na koniec zostawili kartkę

że wszystko zgodnie

że przewód suchy

a lokator się nie przyznał


wyszli bez słowa

a ja jeszcze długo

bałem się oddychać

Niebo w kratkę

Mam dziś okno z widokiem

na nic wyjątkowego.

Drzewo jak drzewo.

Samochód jak samochód.

I chmura —

niewyglądająca na żadną metaforę.


Sąsiad z naprzeciwka

wiesza pranie.

Czyli — jak twierdzi fizyka —

próbuje osuszyć wodę

za pomocą powietrza.


W telewizji mówią

o nowych granicach.

Nie wspomnieli,

czy są narysowane ołówkiem,

czy od razu flamastrem.


W lodówce światło się świeci,

jakby liczyło,

że ktoś je zauważy.


Czasem wydaje mi się,

że życie to tylko sposób

na wypełnianie luk

w rubrykach,

które ktoś już dawno

zapomniał policzyć.


Ale potem

zjawia się mucha,

co nie zna się

na sztuce wielkich pytań —

i siada dokładnie

tam, gdzie boli.

stan faktyczny

noc podpisuje się cieniem

na wszystkim

co nie zdążyło uciec z parapetu


but nie wrócił do pary

klucz nie pamięta

gdzie ostatnio leżał


zostałem przy sobie

bez świadków

bez zasięgu

z jednym okiem otwartym

na wypadek gdyby coś się wydało


rozmawiam cicho

ze światłem przy łóżku

ono wie więcej niż powinno


na przykład

że miłość to czasownik nieregularny

a samotność rdzewieje od środka


księżyc jak zwykle udaje

że się nie wtrąca

ale tym razem

nie odwraca wzroku

przejście dla pieszych

wszyscy czekaliśmy

na zielone


ktoś poprawiał szalik

ktoś przestępował z nogi na nogę

dziecko lizało ekran


stałem obok siebie

i to był najbliższy mi człowiek


z kiosku pachniały porażki

z baru — rozmowy

których nikt nie prowadził ze mną


nagle ruszyli

z automatu

jakby ktoś ich przewinął


zostałem na czerwonym

nie z protestu

po prostu nikt nie pociągnął mnie za rękę

pocztówka z miasta cieni

piję herbatę z rdzą

na parapecie wróbel bez oka

gazety śpią w kałużach po wczoraj

nikt nie pamięta nagłówków


sklepy pełne światła

bez smaku bez dotyku

w kieszeniach drobne marzenia

spłowiałe na rynku


kobieta w zielonym płaszczu

niesie puste spojrzenia

dzieci uczą się alfabetu ulic

ja niczego się nie uczę


piszę ci między płytkimi wdechami

miasto jest rozdętą torbą na śmieci

której nikt nie wynosi


przyjedź

albo nie przyjeżdżaj


tu się nie umiera

tu się tylko znika

cięcie pielęgnacyjne

przyjechali rano —

kaski na głowach piły w dłoniach

pewność w ruchach

drzewo nie miało wyboru


sąsiadka mówi że to zdrowo

drzewo potrzebuje cięcia

jak człowiek rozmowy


ja nie jestem taki pewien

odcinali po kolei

gałąź sięgającą balkonów

gałąź dającą cień

gałąź na której siadał wróbel


został pień —

niby ten sam ale martwy


wieczorem znalazłem

na parapecie liść

— zielony żywy

niepoinformowany

o zmianie planów

ci z widelcem i ci bez

ci z widelcem

nawet nie drgną

gdy w telewizorze

człowiek staje się

statystyką


na talerzach

konfitura z róż

choć róż dawno nie ma

w okolicy


na tamtych —

krawędź blachy

i musztarda z wyobraźni


ci z widelcem

rozważają weganizm

bo trudno patrzeć

jak mięso umiera


tamci mają krowie spojrzenia

i żołądki —

co muczą

do siebie nawzajem


ci z widelcem

czytają skład na opakowaniu

tamci składają się

z kości i prochu


głód nie ma czasu

na ironię

ale ma ją po stronie

sytych


na końcu modlitwa:

„chleba naszego powszedniego —

komu trzeba

temu zabierz”

cisza

na przystanku

przed świtem

stoi tylko starszy mężczyzna


trzyma w dłoni torbę z jabłkami

jakby trzymał czas

który mu jeszcze został


kiedy autobus zatrzymuje się

nikogo w środku nie ma

poza kierowcą

i ciszą

która wsiada razem z nim

na ostatni kurs

dzień powszedni

taki zwykły

niczym stary zniszczony dywan

w pokoju

do którego nikt nie wchodzi

a jednak tam jest

jak powietrze pachnące tym samym

co wczoraj i przedwczoraj


dzień powszedni ma w sobie

ciężar minionych godzin

ciszę z oczami na zapałki

chwilę w której wszystko

staje się przewidywalne

a zegarki

zamiast mierzyć

tłuką w chwilowe ściany

jakby chciały się wydostać


wtedy świat

wyostrza krawędzie a kolory

stają się jaskrawe do bólu

bo nie ma nikogo

z kim można by je dzielić

ani nikogo kto mógłby

nadać im sens


dzień powszedni to coś

co rośnie w nas

jak fala powracająca

wciąż na ten sam brzeg


choćbyśmy szli

ze zmęczeniem w nogach

aż po horyzont

na końcu drogi

stoimy w tym samym miejscu

trzymając na rękach


dzień powszedni

II. Codzienność i ironia (dom, praca, język)

jeden dzień

urodziny nie są po to

żeby mierzyć czas

tylko żeby spojrzeć

jak rośnie ktoś inny


balon jest tylko powietrzem

które czeka na śmiech

świeczka to ogień

i nie boi się ciemności


a ty

przechodzisz przez ten dzień

jak przez bramę

z której nikt się nie cofa


nawet jeśli świat

udaje wieczność

twoje imię zapisuje go

na jeden obrót ziemi

wolność

wolność stoi w konstytucjach

i w folderach turystycznych

dobrze wygląda na błyszczącym papierze


w praktyce często jest mniejsza

niż rozmiar mieszkania

albo liczba zer na koncie


czasem sprowadza się do wyboru

między dwiema markami proszku

albo do decyzji

czy wyjść na spacer z parasolem


wielkie słowa o wolności

piszą się same

a potem kurzą w bibliotekach


wolność najprawdziwsza

przychodzi niespodziewanie

kiedy uda się powiedzieć „nie”

i nie trzeba się z tego tłumaczyć

dzień na wagę

na podwórzu schną prześcieradła

wiatr je wybrzusza nadając kształt ciała

biel kołysze się w rytmie niewidzialnych oceanów


siedzę na progu domu

w dłoniach trzymam garść pestek słonecznika

przebieram drobne wspomnienia

które przychodzą i odchodzą bez kolejki


kot skrada się przez cień winorośli

na jego grzbiecie rozlewają się liście

rzekami biegnącymi w środek nocy


świat jest miękki

rozpina się jak płaszcz

gdzie w każdej kieszeni drzemie inne światło

najcieplejsze trzymam przy sercu

gdy nagle gaśnie wiem ile waży dzień

przepis na szczęście

weź szczyptę porannego światła

z parapetu

dodaj odrobinę cienia

spod łóżka


wymieszaj to z ciszą

która zostaje po wyjściu gości

i z trzaskiem drzwi

który brzmi dłużej niż ich rozmowy


nie zapomnij o garści śmiechu

najlepiej tego pękającego

przy wspólnym obieraniu ziemniaków

w kuchni gdzie płyn do naczyń

pachnie bardziej niż perfumy


podawaj w zwykłej misce

bez dekoracji

bez parasolki do drinka

bez instrukcji jak jeść powoli


jeśli się przypali — nic nie szkodzi

życie też czasem przywiera do dna


najważniejsze żebyś zjadł sam

albo z kimś kto umie

doprawiać milczenie

tak — żeby smakowało jak rozmowa

kwiat doniczkowy

podlewam go ostrożnie

jakby w każdej kropli

czaiła się rewolucja


przesuwam na parapet

żeby mógł patrzeć w okno —

na sąsiada z gazetą

gołębia mylącego dach z oceanem


nie pytam

czy marzy o dżungli

czy pamięta trzask deszczu

na liściach większych od dłoni


może woli tu —

z widokiem na kuchnię

gdzie herbata stygnie powoli

a ktoś próbuje przypomnieć sobie

najważniejsze słowo z dzieciństwa


gdy więdnie

robi to w ciszy

jakby nie chciał przeszkadzać


nie mam serca go wyrzucić

może nauczył się więcej

o cierpliwości

niż ja przez całe życie

metka

zwykły sweter z lumpeksu

napisano na metce

nie wybielać

prać ręcznie

nie suszyć na słońcu


czyli

dokładnie jak z ludźmi


niektórych nie można

odkazić z przeszłości

inni

kurczą się we wspomnieniach


wyprani

puszczają farbę

przy lekkim cieple


mam ten sweter od dawna

nie wiem kto go nosił

może mocno kochał

może bardzo tęskni


czasem myślę

że jesteśmy jak ubrania

przymierzani przez zdarzenia

odwieszani

z powrotem

na haczyk


i tylko niektórych

ktoś bierze ze sobą

na zawsze

kurs pierwszej pomocy emocjonalnej

dzień dobry proszę usiąść

nie ma się czego bać


zaczniemy od podstaw

jak rozpoznać że komuś smutno


jak nie mówić „będzie dobrze”

jak nie klepać po ramieniu

jak nie uciekać wzrokiem


potem część praktyczna

co zrobić gdy ktoś milczy

co zrobić gdy mówi za dużo

co zrobić gdy płacze w autobusie


na koniec test

pytanie otwarte:

jak pomóc sobie gdy nie ma nikogo


czas na rozwiązanie

całe życie

mam alergię na poranki

budzę się

twarzą w pustym kubku po kawie

i myślą

znowu przeżyłem noc przez pomyłkę


radio wrzeszczy

dziś będzie lepiej niż wczoraj

ale w radiu zawsze kłamią

głosem uśmiechniętej kobiety

której nie ma nawet w google


wciągam spodnie pamiętające

lepsze wersje mnie

i wychodzę — nie tam gdzie chcę

tylko tam gdzie muszę


kasjerka w żabce mówi dzień dobry

jednak wyczuwam prowokację


mam alergię

na poranki

na ludzi

na siebie z rana


i na wszystko

co jeszcze próbuje

podawać mi rękę

życiorys roboczy

jestem tym niekrzyczącym

choć parzyło w język

wstawałem gdy miałem leżeć

i leżałem kiedy trzeba było iść


mam w palcach odciski cudzych win

i w płucach kurz z mieszkań na wynajem

znam daty śmierci wszystkich znajomych

choć jeszcze żyją


nie zostałem poetą

bo trzeba było płacić rachunki

nie zostałem ojcem

bo bałem się że spojrzy jak ja


raz pocałowałem łokieć dziewczyny

by nie obudzić jej strachu

raz uciekłem przed psem

który miał tylko jedno ucho


czy dobrze wybrałem?

zależy komu to opowiadam

sobie nic nie mówię

żeby nie robić nadziei


mam czyste ręce

ale tylko dlatego

że często padał deszcz

żółty ogórek

mężczyzna kupił żółtego ogórka

sprzedawca mówił

limitowana edycja

miał być żywym dowodem

że dzień naprawdę istnieje


zamiast tego ogórek

skurczył się cicho na talerzu

jak gość w kącie

wpatrzony w ekran

żeby rozpłynąć się


mężczyzna chciał go zjeść

ale usłyszał oddech —

cichy bardziej westchnienie

niż skarga


potem ogórek przesunął się o centymetr

— suchy szelest na porcelanie —

i urósł w rozmiar własnego wszechświata


mężczyzna odłożył widelec

pomyślał że dziś

nie musi być bohaterem

ani nawet główną rolą


w kuchni zapadła cisza

tak gęsta aż niezdarnie

zanurzył się w nią po uszy

i znikł

bez śladu

grawitacja codzienna

życie nie jest metaforą

to nie rzeka

która płynie


to raczej kran

cieknący w nocy

kiedy nie możesz spać


nie ma nurtu

jest kapanie


nie ma brzegów

jest zlew pełen naczyń


czasem chcesz odkręcić mocniej

ale tylko zalewasz wszystko


czasem próbujesz zakręcić

i coś się urywa


stoisz zagłębiony

po kostki w pytaniach


odpowiedzi przyjdą

jak zawsze

o krok spóźnione

rachunek do wglądu

przespałem życie

w pojedynczym łóżku

z kołdrą nie do końca szczelną


rano

zupa w mikrofalówce

udaje ciepło


mam wszystkie dokumenty

metrykę, pesel

i coś, co kiedyś było spojrzeniem


mówią: oddycham

więc pewnie żyję

choć czasem to tylko

ruch powietrza w ciele


byłem u lekarza

nie boli — mówi

czyli wszystko w porządku


w kasie samoobsługowej

zamiast paragonu wyskoczył mi wiersz

— bez zwrotu

gabinet pomiarów

w dawnym sklepie obuwniczym

ustawiono aparaty do mierzenia spojrzeń

każdy mógł sprawdzić jak daleko patrzy


mężczyzna w garniturze

przyniósł słoik pełen milczenia

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 40.39