E-book
10.29
drukowana A5
27.11
Garść zbędnych metafor

Bezpłatny fragment - Garść zbędnych metafor

Wiersze zebrane


5
Objętość:
84 str.
ISBN:
978-83-8384-648-4
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 27.11

Rodzicom

Improwizacja

Widziałam już szczęście.

Wepchnęłam mu marazm w oczy,

A sumienie utkałam z obłędu.


Zhumanizowałam szczęście,

Lecz nie uszczęśliwiłam człowieka.


Otarłam mu łzy, które pozostawiły

Wątłe ścieżki wijące się czerwienią po moich dłoniach.


Paliły mnie.

Kusiły piekłem za gwiaździstą zasłoną.


Gdzie był Bóg?

Nie pytałam go o zdanie.

Mówił: „Nie!”, pierwszy raz mi rozkazał,

Lecz gdy błagałam, by wskazał drogę —

Połamałam mu na głowie drogowskaz.


Płonęłam gwałcąc własny rozsądek.


Artysta nie wstydzi się sztuki,

Podąża pożądając

I pożąda podążając.


Tak już jest.


Lecz gdy krzyczy, nikt go nie słucha,

Tylko nuty kleją do wyrazów jego cierpienia.


Klaszczą.


Odwracają głowy.


Mówią, że już dawno wiedzieli.


Ale prawdy nikt nie wyrwie im z gardeł, bo nie ma prawa jej tam być.


Niszczymy.

Wciąż niszczymy.

Dajemy się ponieść emocjom,

Lecz one po wszystkim wrócą o wiele silniejsze.


Jak ten lud, co ślepy jest na zmartwychwstanie i gorzko śmieje się w głos by płaczu nie było słychać.



Umarł.


Odszedł, wodospad słów zastąpił piorunem budzącym pożar płonący do dziś.


Wyniósł pod niebiosa, by jednym podmuchem zburzyć schody do nich na rozkaz konserwatywnego generała.


Zrzucić mnie z nich.


Wykrzywił mój uśmiech, raz czyniąc go łukiem przymierza z Bogiem, by po chwili pocieszyć i dać złudne poczucie, że wszystko jest dobrze.

Zaślepiony tym jedynym,

Czego nie dostał ode mnie.


To było moje szczęście.

W podskokach

Każdy dzień wygląda tak samo,

Zobacz, jak szybko tydzień przeminął,

Szukam, a ślad po dniach dobrych zaginął,

Szczęście ktoś inny sprzed nosa mi zwinął,

Czas jeszcze szybciej dziś płynie niż płynął,

Nie ma mej winy i to jest mą winą.


Gdzie się podział świat, co go jestem wart,

Gdzie się podział stron przekrój zły?

Nie ma we mnie nic i widzę zza krat,

Z cienia, z łez, zza mgły.


Pozwól odejść gdzieś, szukać gdzie się da, bo swoim własnym więźniem dzisiaj jestem ja. Stoję w miejscu, bo sama pętam się, nie robię nic, prócz słów, że mi ciągle źle.


Znajdź mnie, choć nie szukasz, padnij i mnie ukarz.

Pokaż władzę, utul gniewem i zatroszcz się jak nikt.

Choć winę mam wyznania jej ton uległy znikł.

Pozwól,

Kochaj,

Ukarz,

Pokaż, że mnie szukasz.

Wymuś,

Daj,

Zaufaj,

Nikt ci tak, jak ja nie ufa.

Tęsknij,

Płacz

I krzycz,

Lepsze to, niż nic.

***


NIE IDŹ. STÓJ. NIC NIE RÓB.

Nie skacz, jest tak wielu!


Rdzewieje łańcuch przywiązań,

kruszy się skala rozwiązań.


Jedno trwa,

i właśnie ja,

to właśnie mnie

skakać się chce.


Bóg świadkiem, mimo śmiechów ilości,

chce mi się skakać.


Z mostu, nie z radości.

Cenzura

Coś między wierszami wspomniano, rzucono, dopowiedziano,

samotne dłonie nie były w stanie stron rozkleić.

Gdzieś obraz jaki wieszano, zasłaniano, znów zdejmowano,

A dzieł tych ni rozczytać, ni dla mądrzejszych powielić.


Moneta za klucz służyła, tajemnicę udostępniała,

dniom odbierając znaczenie toczyła się wśród prawdy winnych.

Kruszyły się schody z kości, moralność walczyć nie umiała,

a głodni sprawiedliwości już nie za „podludzi”, lecz „innych”.


Zgubiliśmy się w słowotoku, co snom nie dorównywał,

utonęliśmy w myślach, marzeniach o rewolucjach,

zaś rewolucjonista skinieniem dłoni nas zbywał.


Na obraz i podobieństwo masowa powstała produkcja,

przyjaciel razem z wrogiem, pod jednym płaszczem się skrywał,

a najlepszym narzędziem tworzenia stała się destrukcja.

Człowiek

Jesteś złem, potworem, zwyrodnialcem.

Jesteś tym, co Lucyfera na bok zwiódł.

Jesteś diabłem niewytykanym palcem.

Jesteś ogniem, co zduszony jest przez chłód.


Jesteś zjawą, co zmęczonym snu zazdrości,

Jesteś wonią, która dławi krwawy smak.

Jesteś równa tylko sobie w swej wolności,

Jesteś chwilą, której wciąż jest innym brak.


Nie masz cienia, który kroczyłby krok w krok,

Nie masz woli, co jest siewcą czarnych klęsk,

Tyś jest człowiek, sprawca wszystkich ludzkich mąk.


Nie masz łez, by pochować każde z cielsk,

Jesteś tym, co prowadzi w pole mrok,

A tyś człowiek, tylko człowiek przecież jest.

O mnie, o Tobie, o nich

Za przeszłość oddam kilka słodkich dni


wykluczę


wszystko, co mogę zrobić, a brakuje mi odwagi


oddam

każdy piękny sen


podaruję Niebiosom najbardziej niegodny im z prezentów


zasłynę ze snu


odetchnę

powietrzem, które biegnąc wstecz powlecze za sobą szczęście

zamilknę


nabierając w usta wody


zatruję ją


jadem własnych uczuć

Sprzeciw

Nie.


Sceno obita w pochodnie,

senna maro wyjąca pod niebem.


Nie.


Chlebie pański błądzący samotnie

i Ciebie pod zgryzotą pogrzebiem.


Nie.


Puste słowo, katastrofo,

ślepoto ginącego świata.


Nie.


Wołająca z bólu strofo,

nie szukaj wśród kleryków prałata.


Nie.


Złota stuło przewiązana,

nie ugasisz samotnego ognia.


Nie.


Orderze wielkiego uznania,

nie dasz rady wyżej wspinać się po stopniach.

Nie.


Widmo czasu, które mówi,

iż by działać przecież każdy jest za młody.

Nie.


Propagando, co chce wmówić,

że nie będziesz innych tłuc za szklankę wody.


Nie.


Dla złotych sarkofagów,

co rozpadną się w pył w latach czarnej ziemi.

Nie.


Dla kłamców i prostaków,

którzy łżą, że sam nic nie możesz zmienić.

Dom bez luster

Tu ci nie powiedzą, jaki jesteś.

Tu będąc nimi — jesteś sobą.

Bez luster sam się gubisz w swoim świecie,

Przypatrujesz identycznym sobie grobom.


Szukasz chwili równej sobie w swej słabości,

Klniesz nie widząc, jak cię własna inność pęta.

Wyrównujesz z własnej winy nieścisłości,

Kpisz jak głupiec z przypowieści o talentach.


W tym domu nie widzisz odbicia,

Twym więc wzorcem na ulicach są osoby,

W życiorysie swoim kopie masz ich życia,

Pójdziesz między identyczne sobie groby.

Ona

Nie mów, gdy płaczesz z jej powodu.

Nie mów jej, jak wielką płacisz cenę.

Śmiejesz się na uśmiech bez dowodu,

Choć przed każdym swym wyznaniem czujesz tremę.


Nienawidzisz całym sercem bez wytchnienia,

I przysięgasz sobie, że to się nie zmieni.

Nie pozwalasz, by zaznała wybaczenia,

Wielbisz z ulgą, gdy choć trochę się ośmieli.


Twoje życie jest uzależnione od niej,

Twoje szczęście tylko za jej pozwoleniem.

Każda chwila, gdy nie masz dla niej wartości,

Jest dantejskim, przeogromnym wręcz cierpieniem.


Jest wpatrzona w milion gwiazd na swoim niebie,

Ukochany dawniej kwiat u stóp usycha.

Zapatrzona, chociaż przeczy, sama w siebie,

A ty głupi tylko dla niej wciąż oddychasz.


Nie zapłacze po tobie, nie licz na to,

Bo nie liczy się, co czujesz, lecz jej wina.

Jej sumienie jest ważniejsze niż twa męka,

Bo o dobrym człowiek szybko zapomina.


A gdy zerwiesz swoje więzy z tym, co ważne

I jej poddasz swoje życie we władanie,

Sam na siebie wydasz wyrok cierpień wiecznych,

Z ciebie kamień na kamieniu nie ostanie.


Gdy zamyka drzwi przed tobą, to bądź pewien,

Że klucz zniszczy jako symbol swej udręki.

Ona zawsze była całym twoim światem,

Choć gdy padniesz, nawet ci nie poda ręki.

W obłokach, w dymach, we mgle

W obłokach, w dymach, we mgle

nie widzą, nie widzą mnie.

Patrzeć mogę bezkarnie,

nie ujrzą — nie skończę marnie.

Cichaj, milcz i przytakuj,

sama w kajdany się zakuj,

bo przyjdzie wielki brat

i sam odbierze ci świat.

On kryje swe oczy złe

w obłokach, w dymach, we mgle.


Rysuje się ciągle inaczej,

nie mówi: „pewnie”, lecz „raczej”,

woła na wpół z wodą w ustach,

a strona z planami jest pusta.

Kneblują ją dyrdymałami,

chleb wyłudzają kłamstwami,

krępują wolność i mienie,

szacunkiem zwą przerażenie.


W obłokach, w dymach, we mgle

tak świat motłoch widzieć chce.

Że bliskie tylko widoczne,

za płotem jest obce i mroczne.

Nie rozpraszają mgły,

kto stawia się mgle ten jest zły.

A świat, ach ten świat skończy się

w obłokach i w dymach, we mgle.

W błękitnym domu

W błękitnym domu, nad zimnym światem

modły kierują w stronę Wielkiego.

Zwaśnione ręce łączy brat z bratem,

ze wspomnień nie ma już niczego.


Jasny świt wstaje, gdy mrok zapada

i lodowatym ich grzeje płomieniem.

Ten, co się waha, biada mu, biada!

Siarczanym się zachłysnął tchnieniem.


Nie był wśród stali, nie wąchał prochu,

nie tęsknił łzom śląc pozdrowienia,

nie z bitwy, a wciąż biegł w popłochu.


Nie bronił synów swoich mienia

i gardził światłem wśród motłochu,

nie płonie, cierpi zaś spojrzenia.

Najważniejsza

Tlenem.


Tłem do minionych zdarzeń,

duszą zawieszoną na ramionach.


Zagubionym w tyle marzeniem,

łaską w nieszczerych ukłonach.


Spojrzeniem.


Chwałą.


Chwilową sławą w nietrwałym tłumie,

pragnieniem wiecznej atencji.


Nadzieją, że ktoś cię zrozumie,

lękiem o jasność egzystencji.


Nietrwałą.


Niewiadomą.


Kajdanami nieświadomie włożonymi,

odwróconym od cierpienia wzrokiem.


Sercami trwogą zdobytymi,

niewidzialnym ku zagładzie krokiem.


Zaginioną.


Bratem.

Chwilą łask pod strzechą klaśnięć,

pochlebstwami z interesu.


Szczęściem póki czas nie zgaśnie,

pasmem nieszczęść aż do kresu.


Światem.


Jesteś wszystkim, co mi dano,

lekiem, kłamstwem, zdradą, sceną.


Niszczysz, tworzysz, koisz raną,

wszystkim dla mnie jesteś.


Weno.

[Sonet]

Są tłumy, nad poezję innej brak mi lubej,

Ukochana tkwi ukryta w pustych twarzy tłumie.

Chwytając się nadziei, sama gdzieś ją gubię,

A gdy wyjaśniam — tym bardziej nikt mnie nie rozumie.


Pośród mąk i stepów złotem obsypanych

Tkwię wciąż w zawieszeniu między decyzjami.

Nie ma dla mnie dobrych kierunków z obranych,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 27.11