Wszelkie prawa zastrzeżone.
Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione.
Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Autorka nie ponosi żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Copyright © 2024 Agnieszka Skrobisz
All rights reserved.
∞©∞
Droga Czytelniczko,
czytając historię Gabi spełniasz moje marzenie,
Dziękuję
Instagram: pink.vintage.soul
Facebook: Agnieszka Skrobisz
PROLOG — „Yes, My Darling”
Sierpień — Włochy
Czułam się jak kukiełka w teatrzyku. Moja sukienka kosztowała mnie połowę miesięcznej pensji. Świadomość tego faktu dotykała obszaru, w którym zaczyna się poczucie winy. Tamtego dnia byłam próżna. Jednakże różowy jedwab był tego wart. Wszystkie falbany nachodziły na siebie tak subtelnie, iż można by pomyśleć, że romansują ze sobą przy każdym moim ruchu. Widziałam swoją smukłą kostkę, na której połyskiwała diamentowa bransoletka. Była bardzo wysublimowanym prezentem. Czy to naprawdę ja? –pomyślałam. W tym przedstawieniu nie gram jednak głównej roli, ponieważ pojawił się dobrze sytuowany hodowca białych pawi. To on skradł uwagę wszystkich, mimo że jest brzydki, a moja uroda została poprawiona wiele razy przez specjalistkę medycyny estetycznej, specjalnie na tę okazję. Nie mogłam ruszać czołem, a kości policzkowe odstawały mi niczym u modelki z Vogue. Towarzyszący mi człowiek gardził królami kebabów, a w jego żyłach zamiast krwi płynie szlachetne wino. W przeciwieństwie do moich żył, w których w najlepszym wypadku można by się doszukać dziadkowego bimbru. Mimo to nie byłam uzurpatorką, choć w tamtym momencie, dokładnie tak się czułam. Zupełnie jakbym zajmowała miejsce komuś, kto pasowałby do niego bardziej. Byłam cała mokra. Włoski, letni klimat przyprawiłby o pot nawet osobę cierpiącą na hipohydrozę. Siedziałam zatem sztywno, oczekując lekarza, który miał przybyć do mojego połamanego chłopaka. Oboje modliliśmy się gorliwie, by okazało się, że medyk jakimś cudem mówi po angielsku. Nie dowierzając absurdowi sytuacji, starałam się odgrzebać w pamięci choć jeden powód, dla którego ten arystokrata mnie w ogóle zainteresował. Jego lelawa skłonność do wypadków oraz apodyktyczny styl bycia nie pierwszy raz wyszły na jaw. Miłe wspomnienia wracają łatwo, dlatego bez żadnego problemu cofnęłam się pamięcią do sytuacji sprzed paru miesięcy.
1. BOLWICH
Kwiecień — Bolwich
Po burzliwej konfrontacji z własnym życiem, na skraju emocjonalnego wyczerpania postawiłam wszystko na jedną kartę. Porzuciwszy tętniący życiem Bristol, przeprowadziłam się do malowniczego angielskiego miasteczka o nazwie Bolwich. Miałam odłożoną sporą ilość pieniędzy i wiedziałam, że mogłabym wyruszyć również w cieplejsze rejony naszej planety. Jednakże coś tak bardzo zauroczyło mnie w tych wąskich uliczkach i umiarkowany klimat oraz skłonność do dramatyzmu zatrzymały mnie właśnie tutaj. Ponieważ nauczyłam się słuchać mojego serca, wiedziałam, że na ten moment Bolwich jest mi potrzebne. Było to jedno z piękniejszych miasteczek, które widziałam do tamtej pory na terenie Wielkiej Brytanii. Kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę na tej ziemi, był koniec kwietnia. Miasto bogate w architekturę georgiańską skradło moje serce. Tuż przy rynku znajduje się jeden z najpiękniejszych, średniowiecznych kościołów w Anglii, nazywany katedrą południowego Cheshire, St. Mary’s Church. Zbudowany w charakterystycznym dla angielskiego gotyckiego stylu. Kościół wzniesiono z czerwonego piaskowca, w większości w czternastym wieku. Jego majestat wprawia widza w oszołomienie i nawet osoba, która nie interesuje się architekturą, nie byłaby w stanie przejść obok tej budowli obojętnie. Brukowane, wąskie uliczki oraz ogrom kwitnących kwiatów okalających budynki i zwisających z płotków tworzyły nastrój romantyzmu i nadziei. Zaglądając w ich głąb czułam się trochę jak biały królik, który, uciekając przed Alicją, odkrył nowe, pełne magii miejsce. Na środku starego dziedzińca rosło drzewo, które akurat rozkwitło mnóstwem różowych kwiatów, i przy każdym powiewie wiatru można było poczuć malutkie płateczki na policzku. Byłam absolutnie zakochana. Czułam, że odnajdę w tym miejscu spokój, a może i długo poszukiwany własnym listem gończym rozsądek.
Może to brzmieć niedorzecznie, zwłaszcza że mówimy o kraju, w którym wciąż praktykowane są tak absurdalne praktyki, jak na przykład instalowanie osobnych kranów do ciepłej i zimnej wody! Jednak ja czułam zew przeznaczenia. Wiedziałam, że zbliża się do mnie wielkimi falami muzyka z Dziennika Bridget Jones i mój Mark Darcy z pewnością stoi za zakrętem, ubrany w elegancki garnitur z wyszywanym kołnierzem. Wynajęłam więc malutkie mieszkanko zaprojektowane w stylu glamour, zatrudniłam się w lokalnym sklepiku z przepiękną odzieżą produkowaną na zamówienie i czekałam na rozwój wydarzeń. Jako copywriter zarabiałam wystarczająco, by nie podejmować dodatkowej pracy, jednakże pragnęłam zaistnieć lokalnie i poznać lepiej miejscowych. Przyjrzeć się im, analizować ich. Byłam podekscytowana, delektując się moim nowo nabytym życiem. Powoli stawałam się damą z małego miasteczka, która mogła chodzić wszędzie na piechotę, ponieważ było blisko… Wymieniałam uprzejmości z nieznajomymi. To leży w brytyjskiej naturze, a mnie pozwalało nabyć nowe doświadczenie, bo otaczałam się społecznością, która znała się wzajemnie w większości po imieniu. Otwartość oraz umiejętność prawienia komplementów z byle powodu jest angielskim zwyczajem. To dodawało mi odwagi. Przewieszałam przez przegub wiklinowy koszyk i niczym urodzona mieszkanka miasta, odziewałam się sukienkami Laury Ashley, nie tylko nowymi szytymi na podobieństwo tych oryginalnych z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ale również tych prawdziwych vintage, które posiadałam. Przez jakiś czas masa atutów przesłoniła mi wszystkie deficyty, z którymi dzisiaj muszę się zmagać. Lecz pewnego dnia pod sklepikiem pojawił się ON. Można by rzec, że zmaterializował się człowiek, którego sobie wyobrażałam w marzeniach. Człowiek, który równie dobrze mógłby być wymyślony. Hrabia. Samozwańczy oczywiście. Niestety, coś poszło nie tak w moich wizualizacjach, ponieważ nie był specjalnie urodziwy. Miał usta związane w supełek i nie był już pierwszej młodości, a jednak…, kiedy się uśmiechnął, miałam ogromną ochotę go poznać. Początkowo było go wyłącznie słychać, jego maszyna była przedłużeniem jego penisa i łechtała jego naburmuszone ego.
Jednak wówczas tego jeszcze nie wiedziałam. Zjawił się pamiętnego poranka, w blasku słońca, stając w półokrągłych drzwiach sklepu, nad którymi wisiały piękne girlandy z lokalnych, suszonych kwiatów. Ubrany był we wszystkie odcienie niebieskiego. Być może wiedział, lepiej niż ja, że ten kolor wzbudza u rozmówcy większe zaufanie, a być może to było jedno z jego wejść smoka. Zauroczył mnie uśmiechem, nie miałam pojęcia, kim jest ani po co przyszedł, ale poczułam do niego ten gram sympatii, którą odczuwa się wobec osób, z którymi mamy ochotę nawiązać bliższą znajomość. Od razu zauważyłam, że jest bardzo wysoki, jego głowa niemal sięgała sufitu. Nigdy nie widziałam tak ogromnego człowieka. Pomyślałam, że musi być koszykarzem z Manchesteru lub bardzo ekskluzywnie ubranym drwalem. Stanął w drzwiach, nieśmiało trzymając w dłoniach mały pakunek. Czułam, że cokolwiek to jest, przywiózł tym swoim Ferrari specjalnie dla mnie. I choć wciąż był obcy, poczułam się jak przyszła dziewczyna Jamesa Bonda.
— Pozwól, że się przedstawię, nazywam się Sir John Charles Kent.
— Już same te słowa sprawiły, że spociłam się pod pachami. Dostojniej już się nazywać nie dało. Mężczyzna odchrząknął i ciągnął dalej:
— Przyjechałem do ciebie specjalnie aż z Chester i muszę wyznać mało elegancką prawdę. Rozmawiałem za twoimi placami z twoją szefową i przyjaciółką Emmą o tobie. Dowiedziałem się, że lubisz herbatniki, no i sam upiekłem kilka dla ciebie. Nie jestem w pieczeniu mistrzem, ale robiłem, co mogłem — zaśmiał się, spuszczając głowę na sekundę.
— Proszę, miło cię poznać. — Na te słowa wyciągnął do mnie dłonie z zawiniątkiem.
Zdębiałam. Moje usta widocznie były otwarte szerzej, niż mi się wydawało, ponieważ poczułam wiatr wentylatora na zębach i to mnie lekko otrzeźwiło. Co miałam powiedzieć? Milordzie? Bondzie? Johnny, nie pierdol?
Nie miałam pojęcia, co normalni ludzie robią w takich sytuacjach, dlatego odparłam po prostu:
— Och, jestem co najmniej zaskoczona! Nie ukrywam, bardzo mi miło. Tak się składa, że nic dzisiaj jeszcze nie jadłam. Pokaż, co tam masz dobrego i mów mi Garbiella Ważkiewicz, jeśli zdołasz wymówić moje nazwisko.
Nie zdołał, ale mój uśmiech wystarczył mu chyba za wszystko, zebrał się więc w sobie ponownie na odwagę, odchylił chusteczkę i moim oczom ukazały się zwęglone ciastka — sztuk trzy i pół. Wyrwało mi się tylko takie cichutkie „o, kurde”. Jeśli pamięć mnie nie myli, nie parsknęłam śmiechem, lecz dla zmylenia rozmówcy przybrałam najbardziej inteligentną minę, na jaką mnie było stać i zaprosiłam go gestem do środka. Zaparzyłam dwie filiżanki herbaty, oczywiście z mlekiem. On usiadł na sofie w rogu i po długiej oraz bardzo miłej rozmowie, zaproponował przejażdżkę za miasto w najbliższy weekend na piknik pod wisterią. Byłam pewna, że właśnie wygrałam życie.
∞©∞
Dni mijały błogo, mimo wielu walk, które musiałam stoczyć, by przetrwać samotnie, utrzymując psa ze skłonnościami samobójczymi i syna, który aktualnie przebywał na okres wakacji w Polsce u naszej kochanej rodzinki. Jadwiga była spanielką. Kiedy pojawiła się w moim życiu, od razu je rozświetliła, choć to nie ja ją wybrałam. Od samego początku była najtrudniejszym psem, którego przyszło mi wychowywać. Przez całe życie miałam psy tej rasy, jednak Jadzik posiadała niesamowity instynkt, nie tyle łowczy, co śledczy. Już jako dziecko miała obsesję na punkcie zapachu marihuany, którą w UK ludzie palą i hodują na potęgę.
Strasznie ciężko było zatrzymać jej pęd do szukania sprawcy zapachu, szła tropem, aż do momentu odnalezienia osobnika, po czym robiła mnóstwo hałasu, dopóki nie przyszłam jej odwołać. Myślę, że biedna marnuje się przy mnie, bo mogłaby zasilać szeregi policyjne z taką pasją, jakiej jeszcze oficerowie służb nie widzieli. Paradoksalnie sama jako szczenię dokonywała wielu kradzieży, co kłóciło się z jej poczuciem porządku według obowiązującego prawa. Żeby nie być przyłapana, połykała więc skradzione przedmioty. Lista zjedzonych rzeczy zaczynała się od drobiazgów, na przykład gumek do włosów czy kawałków ubrania, po doniczki, polimerowe pieniądze czy nawet plastikowe kaktusy skradzione z parapetu. W taki oto sposób pies stał się moją obsesją, ponieważ oboje z moim synem Tomaszem musieliśmy mieć ją na oku dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mimo naszych usilnych starań co najmniej raz w tygodniu trzeba było jechać z nią na wizytę u weterynarza w celu wywoływania wymiotów. Kiedy miała osiem miesięcy, połknęła igłę. Dramatyczna sytuacja skończyła się operacją, która była jedyną opcją ratowania życia suczki. Po tamtym zdarzeniu, jak za dotknięciem magicznej różdżki, Jadwiga po prostu dała sobie spokój z niebezpiecznym hobby. Poprzestała wyłącznie na tropieniu dealerów i pilnowaniu mojego bezpieczeństwa. Ponad wszystko była zawsze skupiona na mnie. Gdyby ktoś spytał mnie, jak to możliwe, odpowiedziałabym, iż widocznie ona sama uznała, że numer z igłą był przegięciem, zatem to był ostatni ostry wyskok w jej życiu. Pomimo wszystkich niedogodności, które serwowała mi młoda złotowłosa spanielka, Jadwiga była najbardziej inteligentnym i najukochańszym psem, jakiego poznałam. Jestem pewna, że gdyby była człowiekiem, byłaby lekarzem i detektywem jednocześnie. Zarabiałaby krocie, pracując na dwa etaty. A w każdej z tych dziedzin była niesamowita. Wykrywa chorobę u człowieka czy drugiego psa szybciej niż rentgen. Wystarczy, że powącha kogoś, i jeśli cokolwiek jest nie tak, daje nosem wyraźne sygnały, gdzie szukać choroby. Wiele razy jej zdolności bardzo mi się przydały. Jest jak znachorka ze wsi sprzed wielu lat, która niczym szaman powie ci, gdzie cię boli, zanim zacznie cię boleć.
Moja relacja z Johnem rozwijała się szybko. Był jedynym mężczyzną, którego wpuściłam do swojego hermetycznego świata, odkąd zamieszkałam na Wyspach. Być może sprawiła to jego troskliwość, którą okazywał mi w tamtym czasie, a może tak bardzo przypominał mężczyznę z filmu, który oglądałam z wypiekami na twarzy jako nastolatka. Wiele rzeczy mnie w nim zaskoczyło. Jedną z nich był ogromny paw, którego miał wytatuowanego na piersi. Wyglądało to niczym rodowy herb, więc wolałam nie poruszać wstydliwego tematu… Istnieją osoby, które pojawiają się w życiu zupełnie niezapowiedziane. Wnoszą radość, przejmują kontrolę nad sercem. Czasem nie masz nawet pojęcia, jak to się stało, ale zobowiązują cię, byś znowu uwierzyła w siebie. Jeśli nie zamkniesz serca, to właśnie takie osoby mogą odmienić całe twoje życie. I mimo iż nie byłam zakochana, tak jak bywało to poprzednio, to dzięki niemu na nowo uwierzyłam w swoje możliwości i pokochałam siebie. Niezręcznie jest przyznać nawet przed samą sobą, że dopiero przeglądając się w oczach mężczyzny, który mnie adorował, czułam swoją wartość. Jednak w tamtym okresie prawda była taka, że nie umiałam w pełni sama siebie docenić. Przy Johnie czułam się pełną walorów kobietą, właśnie taką, jaką zawsze pragnęłam zostać. Zasługującą na to, by ją rozpieszczać i traktować godnie. Nie mówił wiele, a jeśli to robił, było to bardzo przemyślane. Nie rzucał też słów na wiatr. Kiedy coś powiedział, to musiało się wydarzyć. Podobno w ciszy rodzi się geniusz, dlatego nie przeszkadzały mi dni, w których po prostu delektowaliśmy się jedzeniem, winem i naturą. Starałam się jak najwięcej relaksować i nie mówić zbyt wiele, jak to miałam w zwyczaju, byle tylko zagłuszyć ciszę. Uczyłam się przy Johnie powściągliwości, a nasz wiklinowy koszyk zawsze był pełen. Moje szpileczki za to gotowe w bagażniku, na wypadek kolejnej niespodzianki, którą mógłby dla mnie przyszykować. Nasze wycieczki za miasto stały się codziennym zwyczajem, a piękno brytyjskich małych miasteczek, które miały tak wiele do zaoferowania, koiło moją nerwicę i natręctwa. John imponował mi również inteligencją — wiedział prawie wszystko na każdy temat. Znał się na ptakach, na serze, na architekturze i biologii molekularnej. Potrafił wbić gwóźdź i zamówić obiad po francusku.
Był programistą i wszędzie doszukiwał się wad systemowych, to jednak wzbudzało we mnie jeszcze większe zainteresowanie jego umiejętnościami. Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę nauczyć się czegoś od mężczyzny, inspirował mnie do zdobywania nowej wiedzy na tematy, w których byłam po prostu niedouczona. Na terenie jego rezydencji przechadzało się czternaście pawi, z których był ogromnie dumny i które samodzielnie doglądał. Miał na ich punkcie niemałą obsesję. Nie lada wyzwaniem było utrzymanie Jadwigi, która jest cocker spanielem z linii szkockiej, pracującej, by owych pawi nie rozszarpała. Parkowaliśmy pod samymi drzwiami, by przemycić ją natychmiast do domu, gdzie mogła już z pozycji parapetu, czuwać nad owym stadem. Myślę, że dawało jej to ten rodzaj władczego uczucia, który ma się, gdy nie masz już żadnego innego wyboru, więc stawiasz siebie w położeniu zwycięzcy. Szybko pokochałam luksusowy styl życia. Nie przypominał on w żadnym stopniu tego, którego doświadczyłam przy Marcelu, ponieważ tym razem luksus bardziej przypominał pałace księżniczek z Disneya, o których marzą dziewczęta, a nie penthouse dla starych playboyów. Pamiętam zapachy kwiatów, których tamta wiosna i lato nie szczędziły. Pamiętam również, jak mimo jedwabnej chusty, noszonej na głowie, miałam notorycznie przewiane swoje cholerne zatoki. Jeżdżąc kabrioletem, nie tylko cierpiałam na bóle głowy, ale też miałam katar dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ten rodzaj rozrywki bardzo mnie osłabiał, lecz wiedziałam, że to ja po prostu jestem tym felernym egzemplarzem, któremu luksus wyłącznie szkodzi. John za to w kabriolecie czuł się wybornie. To było jedyne auto, w którym nie musiał schylać głowy. Pędził po angielskich drogach z dumą, by inni mogli podziwiać jego hrabiowską potylicę, wznoszącą się wyżej niż u prostaków mojego pokroju. W jego mniemaniu to właśnie wzrost, samochody i pawie dodawały mu dostojeństwa. I jak sam twierdził, moja skromna osoba obok również. Mawiał, że jestem dla niego jak grawerowana wizytówka ze złota. Do dzisiaj nie wiem, czy była to zaleta, czy też wada. Mimo wszystko kochałam to. Wielka Brytania miała tak wiele do zaoferowania, a ludzie byli przyjaźni, serdeczni.
Do naszych uszu dobiegała cicha muzyka z radia, a my przemierzaliśmy angielskie, wiejskie drogi, śmigając w kierunku restauracji lub ogrodów, które wcześniej mogłam oglądać wyłącznie na Instagramie. John zawsze był dżentelmenem, pytał, czy może dotknąć mojej dłoni, czekał, abym zaczęła jeść pierwsza, otwierał mi drzwi, zanim zdążyłam zobaczyć klamkę, i pachniał tak, jak pachnie Anglia dla klasy wyższej. Nietuzinkowo, korzennie, elegancko. Wiedziałam, że będzie tylko epizodem w moim życiu i że będzie mi tych chwil zawsze brakowało. Mając tę świadomość, ani przez moment nie starałam się sprawić, by mnie pokochał. Wyznaczyłam też jasne granice, jeśli chodzi o bliskość, o seksie nie było mowy! O dziwo, jemu wcale to nie przeszkadzało. Opowiedział mi o nieudanej operacji jąder, więc domyśliłam się, że jest impotentem. Zaskoczyło mnie to na początku i miałam mieszane uczucia, jednak później, była to wielka ulga i komfort. Tak, miło było podarować sobie ten luksusowy epizod. Uzupełnialiśmy się idealnie. On mi ojcował i zadowalał moje poranione ego, a ja błyszczałam przy nim, promieniejąc tak, iż niektórzy sądzili, że nie wychodzimy z łóżka całymi dniami. Był dumny, a przy mnie czuł się władczy. To wystarczało, by łechtać jego próżność i zaspokajać gen przywódcy. Śmieszyło mnie to i naprawdę świetnie się przy nim bawiłam. Nie zależało mi nawet, by zapałać do niego płomiennym uczuciem, w moim sercu wystarczająco dużo się działo i byłam przekonana, że nie potrzebuję tam nowego lokatora, który prędzej czy później wywoła spustoszenie. Wyrwie to, co zasadził, i odejdzie, podpalając ostatnie plony. Minęły już te czasy, w których szastałam sercem, zostawiałam je byle gdzie, a następnie dziwiłam się, że zostało wyrzucone na śmietnik razem z odpadami. Bardzo miło spędzaliśmy wspólnie czas i to wystarczyło — reperowało moje nadszarpnięte poczucie własnej wartości jak stare skarpety. Z Johnem wszystko było takie proste, nie serwował mi technik ciepło-zimno, znanych mi bardzo dobrze z poprzedniego związku. John nie musiał, on się zjawiał i władał, czym chciał. Nie starał się manipulować mną, oziębiając relacje, bym w panice zaczęła łamać moje bariery lub prosiła jak szczeniak o atencję. On tego nie potrzebował.
A może wiedział, że ze mną to się po prostu nie uda.
Wystarczało mu, że po prostu jestem, i moja bezwzględna lojalność. To były jedyne wymagania, które miał, w zamian za męskość okazywaną szeroko pojętą opieką. Życie stało się dobre. Wygodne. Bezpieczne. Na większość moich pytań czy wywodów słyszałam podobną odpowiedź: „Yes, my darling”. I byłam w niebie. W tamtym okresie bardzo potrzebowałam walidacji, utwierdzenia we własnych przekonaniach, a Sir Kent dokładnie to mi dawał. Dobrze się maskowałam. Nie chciałam pamiętać blizn mojego ciała i zranionej duszy. To, co ukrywałam — chorobę, straty, walkę i ból — zakopałam głębiej, niż zakopuje się trupa w ogródku. Myślałam czasem, że za kilka miesięcy przyjdzie czas rozliczenia z przeszłością. Ktoś powróci po swoje, upomni się, odnajdzie nas jarzmo przeszłości. Jednak na tamten moment chciałam być wyłącznie jednostką. Kobietą z czystą kartką, niezamalowaną historiami, które ją ukształtowały. John miał wyjechać do Wietnamu w sprawach służbowych, bardzo denerwował się, że przez te dwa tygodnie będę całkowicie sama, że nie poradzę sobie z jakimiś sprawami. Dostrzegłam wówczas, że za wszelką cenę usiłował uzależnić mnie od swojej obecności, więc gdy tylko był, uczestniczył we wszystkim, co się działo w moim życiu, wyręczał mnie również, w czym tylko się dało. Każdy dzień zaczynał się od jego telefonu, wiadomości oraz kwiatów przysyłanych kurierem lub przynoszonych osobiście do pracy. Moje mieszkanie zaczynało przypominać cmentarz, o który bardzo dba rodzina, a nawet i całe miasto! Zaczęłam rozdawać kwiaty sąsiadkom, które podejrzewały mnie o prostytucję. Byłam obiektem ciekawości i coraz częściej mówiło się o mnie za plecami. Cienkie ściany budynku oraz gadatliwa sąsiadka donosiły więcej, niż mogłabym wydedukować sama z rozmów osobistych. Właściciel mieszkania, niesłychanie przystojny, młody człowiek, przyjeżdżał nader często, by sprawdzić, jak się miewa jego ulubiona lokatorka. To tylko pogorszało moją reputację, która już nie wisiała na włosku, o mnie mówiono wprost „ladacznica”! Landlord zawsze ubrany był w elegancką, białą koszulę i bardzo często wysiadał ze swojego błyszczącego jaguara podpity, tłumacząc, że musi wypić jednego dla odwagi, by mnie odwiedzić.
Nie imponował mi kolejny alkoholik, raczej usiłowałam się go pozbyć.
Śmiałyśmy się z Camilą, która była moją zaprzyjaźnioną sąsiadką, że cały blok myśli, że zarabiam na to luksusowe życie dzięki tym zakochanym dżentelmenom. Jednocześnie byłam przekonana, że ona sama również tak myśli. Johnowi bardzo zależało, bym dotkliwie odczuła brak jego obecności. Pewien był, że zacznę rozpaczać, gdy znowu będę zmuszona wracać sama z pracy lub jeść jedzenie kupione w podrzędnym sklepie. Nie wiedział, że tego typu samotność, wyjazdy służbowe oraz matactwa miałam przepracowane już kiedyś aż zbyt dobrze. Wychodząc z mojego mieszkania ostatni raz przed wyjazdem, zostawił wino w lodówce z doczepioną karteczką, na której widniała informacja, z którego jest ono roku oraz w jakich znakomitych przybytkach zostaje podawane. Dopisał też obietnicę, że zabierze mnie tam, gdy tylko wróci. Gdyby sytuacja miała miejsce około dziesięć albo chociaż pięć lat wcześniej, zapewne byłabym po uszy zakochana i po pięty usmarkana z rozpaczy. Byłabym wówczas tęskniącą dziewczyną, której on oczekiwał. Jednak ja już wiedziałam, że tego typu zachowania są typowymi grami manipulantów, często uskutecznianymi przez osoby narcystyczne. Bombardowanie miłością, by stłumić moją czujność, w tym przypadku już kompletnie nie działało. Dlatego też z uśmiechem w najpiękniejszym wydaniu, z włosami związanymi w romantyczny warkocz odprowadziłam go do samochodu, pozwalając pocałować się jedynie w czoło.
— Będę pisał i dzwonił codziennie, bądź proszę zawsze pod telefonem gotowa, by odebrać.
— Pamiętaj o różnicy czasu — odparłam ze słodką miną. — Jeśli nie dodzwonisz się do dwudziestej drugiej, to sorry, ale będę spała w najlepsze. Mój sen jest ważniejszy niż nasze pitu pitu.
— Darling, żegnasz mnie z taką postawą bojową?
— John, nie dramatyzuj. Dwa tygodnie to nie wieczność, a ty jedziesz do roboty, a nie na wojnę, prawda?
Dałam mu kuksańca łokciem w żebro, którego znaczenia on w ogóle nie zrozumiał.
— Chciałbym, żebyśmy porozmawiali poważnie… Wiesz, że naprawdę cię bardzo pokochałem, czułbym się lepiej gdybyś na ten czas zamieszkała u mnie w domu z Jadwigą, mogłabyś korzystać z samochodów, żeby dojeżdżać do pracy godnie, i nie musiałabyś osobiście sprzątać. Poza tym wiem, jak służy ci moje jacuzzi na kręgosłup, co ty na to? Dwa tygodnie wakacji u mnie beze mnie, hę? — spytał lekko zawadiacko, co nawet mi się spodobało. Wiedziałam jednak, że to kolejna taktyka manipulatorska, mająca na celu udowodnić mi, że jestem bezpieczna wyłącznie na jego terenie.
— John, absolutnie nie — odparłam. — Lubię to mieszkanie, jest wygodne, wystarczające, wszędzie jest blisko, mam świetnych sąsiadów. Żyłam tak, zanim się pojawiłeś, i będę żyła nadal, nawet jeśli znikniesz na zawsze lub zostaniesz uprowadzony przez wietnamskie małpy… Niestety nie zdążył powiedzieć słowa, ponieważ jedna z moich sąsiadek nie wytrzymała dłużej podsłuchiwania zza winkla i po prostu wypadła przez okno. Całe szczęście był to niski parter, ale łomot jej kościstego ciała odbił się echem po okolicy.
— Camila!!! Nic ci nie jest?!! Co ty robisz do jasnej cholery?
Wiedziałam dobrze, że była tam od samego początku, bo karmiła się wszelkimi aferami, które miały miejsce w budynku, i stawiała się zawsze w roli zwiadowcy, wiedzącego o wszystkim, co na terenie osiedla się działo. Szpiegowała każdego i z każdym chciała się przyjaźnić. Ze względu na sugerowane ADHD, ja, oczywiście, okazywałam jej ogromne pokłady tolerancji. Zawsze stawałam po jej stronie i kryłam ją na każdym kroku, tak samo i teraz, gdy powiedziałam:
— Znowu wycierałaś szyby, prawda?
— Gabi!! Nic mi nie jest! Chciałam zobaczyć tylko twojego chłopaka, zanim wyjedzie do tego Wietnamu. Kto wie, kto wie, czy my go jeszcze tutaj w ogóle zobaczymy ponownie, prawda? — zawołała ze śmiechem nieco zbyt żarliwie, jednocześnie otrzepując chude kolana.
— John, z którego roku jest twoje ferrari? Laski pewnie kładą się na maskę, gdy tankujesz benzynę, co?
— Nie preferuję tego typu zażyłości — odparł chłodno, tonem godnym samego Marka Darcy’ego, a jego krawat wydał mi się bardziej stalowy niż wcześniej.
— Jutro jest moja impreza w pubie Cats z okazji zdania kolejnych egzaminów, miałam nadzieję, że wpadniecie razem i upijemy się piwem do nieprzytomności, ale skoro cię nie będzie, nie martw się, zaopiekuję się Gab… no chyba, że do tego czasu pozna młodszego. A właśnie, Garbiella, Alex pytał o ciebie, podobno nie wyrzucałaś śmieci od tygodnia — Jej tyrady nie byłby w stanie przerwać nawet atak nuklearny, więc John nachylił się raz jeszcze, by pocałować mnie w czoło i powiedział mi do ucha:
— Zostawiłem klucze od mojego domu i mercedesa w twojej fioletowej torebce. Sama zdecydujesz, co zrobić. Kocham, będę tęsknił, uważaj na siebie! — Nawet ryk silnika nie potrafił sprawić, żeby Camila się wreszcie zamknęła. Wiedziałam, że tylko otwarcie Johnowego wina ją wyciszy, więc wycofałyśmy się do mieszkania i przy pierwszych akordach All by myself Celine Dion byłyśmy już wystarczająco podpite, bym mogła na nowo wyobrażać sobie, że jestem Bridget Jones, a to wszystko dzieje się naprawdę. Byłam szczęśliwa, nie zakochana, ale szczęśliwa. I tylko czasami pewne myśli… wspomnienia… kłuły najczulsze zakamarki mojego serca. Słyszałam w głowie imiona tych, których już nie ma, których nie zdołałam uratować. Spędzały mi sen z powiek, nawet wtedy, gdy byłam pijaną bohaterką swojego ulubionego filmu.
2. LEŻAK
Sierpień — Włochy
Około dwunastej w południe John spadł z leżaka do opalania.
Około dwunastej trzydzieści okazało się, że ma złamane żebro.
Około pierwszej uspokoiłam salwy śmiechu, by zastanowić się, jak mu pomoc.
Jak się okazało, wcale nie jest tak łatwo znaleźć szpital, w którym chętnie przyjmą Brytyjczyka, a po kilku godzinach tkwienia w kolejce poparzonych słońcem ludzi na izbie przyjęć mój obity towarzysz stwierdził, że pomoc nie jest mu potrzebna, ponieważ w przypadku żebra i tak nic nie pomogą, poza tym on jest „too strong for pain”. Wróciliśmy zatem do hotelu. Minęło kilka dni….
— Chcesz odpoczywać w pokoju czy idziemy ryzykować na plażę? — zapytałam.
— O jakim ryzyku mówisz? Słońce mi nie zaszkodzi.
Miałam na myśli, żebyś się nie zabił kaleko — pomyślałam, ale nie wypowiedziałam tego na głos.
— Dobrze, chodźmy, przyniosę ci coś do picia.
Kwadrans później spadł znowu.
Tym razem z odsieczą przybył niepoprawnie przystojny lekarz. Pomyślałam, że mógłby być weterynarzem z moich najskrytszych fantazji erotycznych, lecz niestety to tylko hotelowy medyk, gotowy do pomocy takim niedorajdom jak mój chłopak impotent. John nie pierwszy raz zrobił sobie krzywdę w totalnie błahej sytuacji i nie pierwszy raz obwiniał mnie za każdą niedolę, która spotkała go w moim towarzystwie. Po każdym tak kompromitującym zdarzeniu stawał się nieznośnym, starym dziadem, który pouczał mnie nawet, jak dama powinna prawidłowo trzymać widelec…
— Proszę najpierw opowiedzieć, co się stało — powiedział lekarz.
Po raz kolejny salwy mojego śmiechu odbiły się od wyściełanych jedwabiem ścian ekskluzywnego hotelu. Ponieważ usiłowałam przybrać jak najbardziej poważną pozę, kilka baniek rozpaczy z katarem wyszło mi nosem. Wybuchłam więc, krzycząc zanadto radośnie:
— Sir Kent spadł z leżaka do opalania i złamał żebro!
— Och, panie najdroższy. Jak pan to zrobił?
— Panie doktorze, proszę nie pogarszać sprawy takimi pytaniami, bo za chwilę będzie trzeba leczyć moje płuca, które pękną od histerycznego śmiechu!
Na moje słowa nawet medyk uśmiechnął się i tak zabawnie przekrzywił usta. Widziałam, że on i jego kolega bardzo próbują zachować powagę i okazać współczucie Johnowi, który wobec takiego poniżenia przybrał barwy swojego kraju… z domieszką niebieskiego w okolicach zaciśniętych z wściekłości ust. Pragnęłam zrobić wszystko, by tylko wyciszyć w sobie tę wredną sukę, którą okazało się, że potrafię być. John jako pierwszy powołał ją we mnie do życia i za żadne skarby nie umiałam już być zwykłą, miłą dziewczyną ze wsi. Jego władczość sprawiała, że po prostu miałam ochotę mu dopiec.
— To się stało nagle…
— I było po diable — mruknęłam po polsku, podśmiewając się pod wrednym, polskim nosem.
— …poczułem ogromny ból i usłyszałem klik, proszę dać mi tylko jakieś leki. Byliśmy już w szpitalu i nie zamierzam po raz kolejny tracić czasu, by tam wracać.
— To kiedy się to stało? — spytał doktor Dolittle.
— Trzy dni temu.
— To dlaczego dopiero dziś mnie wezwano?
— Bo dziś spadł drugi raz!!! — ryknęłam, zakrywając dłonią usta. Tak bardzo chciałam, aby zabrzmiało to współczująco, ale kieliszek różowego Prosseco oraz ta sytuacja ubawiła mnie nawet bardziej niż tamten dzień, kiedy byłam dzieckiem i na miesiąc przed Bożym Narodzeniem znalazłam w barku lalkę Barbie, którą mama ukrywała tam przede mną. Nie zdawałam sobie bowiem sprawy, że już kolejnego dnia nie będzie mi do śmiechu oraz że będę przeglądać katalog z chrupkami bez glutenu, by uniknąć kolejnej sytuacji, w której to ja zostałabym zapędzona w kozi róg. John otrzymał leki, po których zapadł w sen na kolejne dziesięć godzin, zatem udałam się w bliżej nieokreślonym kierunku.
∞©∞
Słońce wciąż świeciło mocno, choć było już po dwudziestej. Nie zdarza się często w życiu oglądać samotnie tak piękną grę światła na jeziorze, w jednym z najbardziej romantycznych miejsc świata. Baveno, położone nad jeziorem Maggiore, znajdujące się godzinę drogi od Mediolanu, zdecydowanie było najpiękniejszym miejscem, jakie widziałam. Szmaragdowy kolor wody i otoczenie gór przyciągały masę turystów co roku. Wypoczywają tu również zamożni Szwajcarzy, których kraj leży nieopodal. Cyprysy oraz palmy dawały kojący cień, a kwiatowe girlandy zawieszone ozdobnie na tarasach odbijały się różem w tafli jeziora. Z przyjemnością wspominałam wypad łodzią z poprzedniego dnia. Popłynęliśmy na wyspę o dźwięcznej nazwie Isola Bella. Gdy tylko usłyszałem tę nazwę, rozpłakałam się, bo już wiedziałam, że to imię jest wdrukowane w moją duszę na zawsze jako coś najpiękniejszego. Zwiedzaliśmy tam pałac barokowy z tarasami w typowym włoskim stylu. Na samym dole przechadzały się pawie i niestety mój chłopak nie był już w stanie skupić się na niczym innym. Zrobił im tyle zdjęć, że gdyby je sprzedał pasjonatom ornitologii, zarobiłby fortunę. Mnie zrobił tylko jedno, kiepskie zdjęcie, kręcąc przy tym nosem w niezadowoleniu. Na zdjęciu mam wygięty klapek, spoconą twarz i wyglądam jak pracownik zakładu pracy chronionej w Chorzowie.
Nagle, stojąc samotnie pomiędzy Szwajcarią a Mediolanem, pomyślałam, że po raz pierwszy od wielu, wielu lat było mi dobrze samej. Samej! I napawałam się tą chwilą jak spragniony żebrak. Pomyślałam, że nie potrzebuję nikogo, że jestem piękna, mentalny garb widać tylko odrobinę, wciąż nie jestem aż tak stara, lubię siebie i ten czas z samą sobą, bo żaden facet mnie jeszcze tak nie rozbawił, jak ja sama siebie czasem potrafię jakąś głupią myślą. Teraz też naszły mnie bardzo poważne rozmyślania, że wiara w idealnego mężczyznę lub kobietę jest marzeniem, które powinniśmy porzucić w wieku dojrzewania. Nikt nie jest stworzony dla nikogo, nikt nie jest przeznaczony dla jedynej w życiu osoby. Kochać znaczy odbierać dobre samopoczucie, ból i szczęście innych jako własne. Nazwałam ten dzień „dniem upadku z leżaka” i zrozumiałam, że nie żywię tych uczuć do Johna. Pojęłam, że jeśli z nim zostanę, to splugawię całą definicję miłości, w którą dotychczas wierzyłam. Spacerowałam pomiędzy budynkiem a jeziorem. Mój śmiech niósł się między kolumnami pięciogwiazdkowego hotelu, przeszedł przez ciała bufonów w koszulkach z krokodylem na piersi i zawędrował do uszu plastikowych laleczek swoich panów, które robiły z dumą dobrą minę do wyrachowanej gry… Mój śmiech rozległ się nad wodami jeziora i bardzo chciałam, by nigdy nie ustawał, choć wiedziałam, że jestem tragicznie niepoprawna, bo w myślach miałam tylko jedno — co za oferma, dobrze mu tak. Zadzwoniłam do Klary, mojej bratniej duszy i najlepszej przyjaciółki, jaką człowiek mógłby sobie wymarzyć. Wiedziałam, że tylko ona może uspokoić gonitwę moich myśli.
— Klara, jestem złym człowiekiem, jestem suką… i co najgorsze, dobrze mi z tym. Co my teraz ze mną zrobimy? — spytałam po prostu.
— Gab, spokojnie… wyluzuj gacie, nie jesteś złym człowiekiem, jesteś po prostu stuknięta. Nic ci nie będzie, jak zwykle. Przylecisz do Polski, zastanowimy się, gdzie najlepiej byłoby cię na jakiś czas ulokować. Nie sądzę, żebyś mogła dłużej wytrzymać z tym gburem. To miasto jest dla ciebie stanowczo za małe. To nie twój świat. Poza tym, pobawiłaś się za wszystkie czasy i wystarczy. Tobie trzeba drwala, a nie panicza z korniszonem na sznurku. A póki co, jedz, pij, a ja się pomodlę za odnalezienie twojego rozsądku! — Niemal widziałam, jak się uśmiecha, a jej rude loki wchodzą jej do oczu. Kochałam tą dziewczynę.
— Masz rację, trzeba będzie zwijać asfalt… Będę musiała zdobyć się na szczerość i znowu zostanę sama. Wiesz, ja go już nawet nie lubię! A przez to wszystko przestał mi smakować nawet makaron.
— Nie mów tego przy Włochach, bo zrzucą cię z klifu i podpalą twoje truchło.
Podziękowałam Bogu po raz miliardowy za cudowne kobiety w moim życiu, za osoby, które są częścią mojego serca.
∞©∞
Jezioro Como jest stanowczo przereklamowane. Wiele lat marzyłam, by tu przyjechać, poczuć klimat tarasów ze zwisającymi kwiatami i zobaczyć lazurowy odcień tych wód. Zdjęcia licznych historycznych willi, które mościły swoje miejsca wokół jeziora wołały do mnie z internetu — musisz tu być! Musisz to zobaczyć! Historia królewny Marianny, która będąc już kilka lat w separacji z nieustannie zdradzającym ją mężem, pruskim królewiczem Albrechtem, mówiła jasno, że jeśli ma odzyskać szczęście i spokój, to tylko tutaj! Kupiła jedną z piękniejszych willi nad jeziorem i ta rezydencja stała się dla niej ostoją w ciężkich czasach, gdy w atmosferze wielkiego skandalu została na zawsze wypędzona z Prus. Już wiele lat temu urzekła mnie ta historia i byłam prawie pewna, że gdy w końcu poczuję magię i romantyzm tego miejsca, wydarzy się w moim życiu coś pięknego, coś, co będę mogła opowiadać wnukom w totalnym rozmarzeniu. Niestety, zderzenie wyobrażeń z rzeczywistością po raz kolejny okazało się rażące. Cudowne, drogie domy oddzielone były płotami, które akurat remontowano. Wszędobylski hałas i pył ciężkich maszyn pracujących nijak się miał do błogiej atmosfery serwowanej w mediach społecznościowych. Przejście wokół jeziora również było zablokowane na czas remontu, więc został nam jedynie jeden murek i wątłej konstrukcji brzydki, metalowy pomost. Tłum ludzi był wręcz powalający, gromadzili się oni na każdym centymetrze chodnika, robiąc opętańczo zdjęcia, by wyrwać te parę centymetrów i stworzyć złudzenie pustego kadru. Woda nie była lazurowa, a brudna. Z daleka dostrzegłam nawet pływający klapek. Smród potu turystów, którzy tak jak ja walczyli o oddech w ciężkiej zawiesinie powietrza w czterdziestopięciostopniowym upale, psuł efekt pokazywany przez podróżniczych wymiataczy Instagrama. Jednak najgorsze wyszło na jaw, gdy zapragnęliśmy na parę minut uciec od zgiełku i zaczęliśmy szukać miłego stoliczka okrytego serwetą w drobną włoską, biało-czerwoną kratkę. Uświadomiłam sobie wtedy, że wszędzie chodzi mnóstwo gołębi. Modliłam się tylko, by mój koszmar nareszcie się skończył i żebym mogła wrócić do dwudziestostopniowej angielskiej, letniej temperatury. Założyć brązowy kaszmirowy kardigan i poczytać książkę pod wierzbą. Usiedliśmy przy jednym z wolnych stolików, a ja rozglądałam się nerwowo na boki, ponieważ są tylko dwie rzeczy, których się w życiu panicznie boję i brzydzę: są to gołębie i martwe gołębie. Mam wysoce rozwiniętą fobię na ich punkcie, pielęgnowaną od dziecka. Widok gołębia, który dziarsko nadchodzi w moją stronę, co zwiastuje możliwość dotknięcia go, jest dla mnie nie do zniesienia. Tym właśnie jest dla mnie zły dotyk — czymś całkowicie obleśnym, do tego stopnia, iż wzbudza mdłości i doprowadza do konwulsji. Ileż to razy miałam w swoim życiu sytuację, w której, próbując uciekać przed jednym z nich, robiłam z siebie niechcący pośmiewisko. Jest to silniejsze ode mnie. Próby leczenia obsesji zakończyły się szybciej niż się zaczęły, gdyż psychiatra uświadomił mnie, że etapem końcowym będzie tak zwane stopniowe oswajanie mnie z dotykiem pióra, aż w końcu dojdę do momentu oswajania z samym obiektem fobii. Nad jeziorem Como te pierzaste skurczybyki były bardziej zuchwałe niż gdziekolwiek indziej, lawirowały pomiędzy ludźmi, nie bojąc się ich w ogóle. Wręcz przeciwnie, były z siebie dumne, uświadomione przez turystów o swoim rozkosznym wyglądzie i usposobieniu, bo wszyscy akceptowali ich obecności i dzielili się z nimi resztkami ze stołu. I tu należałoby zadać sobie bardzo poważne pytanie: czy to ja mam nierówno pod sufitem, czy wszyscy inni, którzy przykładają rękę do rozprzestrzeniania się chorób i kleszczy, które te latające szczury roznoszą? Bez urazy dla szczurów, które akurat są wyjątkowo słodkie i bardzo inteligentne! Siedząc przy stoliku, widziałam zawstydzoną twarz Johna, który już nawet nie miał siły komentować ani prosić, bym się zrelaksowała. Po prostu zamówił kawę i zaczął patrzeć w telefon, jakby to miało sprawić, że mój niepokój zniknie. Gołębie zbliżały się, a ja podskakiwałam na krześle, wstając od stolika, okrążając go i wracając znowu. Przeżywałam wewnętrzny horror, walcząc mimo wszystko z samą sobą, by jednak wytrzymać tam ten czas.
— Chodźmy stąd, proszę — powiedziałam niczym żebrak.
— One są wszędzie, po prostu je ignoruj — odparł, nie patrząc nawet na mnie.
Nie było już mężczyzny, który chciał mnie chronić i zapewniać poczucie bezpieczeństwa. Był tylko zmieszany, załamany bufon, którego pojęcie manier nie pokrywało się z moim zachowaniem. Jeden z pierzastych zbliżył się znowu niebezpiecznie blisko. Miał wzrok rozbiegany, nienormalny, przypominał kosmitę, który całe życie ściga jedną osobę. Czy on mnie prześladuje? — pomyślałam. Czyż to nie ten sam z brązową plamą na grzbiecie, który wygląda jak mała kupa i który gapił się na mnie rano z barierki, gdy odsłoniłam zasłony? Ucieka mu oko czy zezuje specjalnie, by dodać własnemu wizerunkowi bardziej dramatyczny charakter? Moje myśli galopowały, poczułam wzbierające mdłości, a ciśnienie niebezpiecznie mi wzrosło. Zaczęło się to nieprzyjemne swędzenie skóry i drgawki jak w gorączce. Przed oczami widziałam już tylko własną panikę i wszyscy inni nagle zaczęli znikać. Wiedziałam, że mam parę sekund do utraty przytomności ze strachu. Mała kupa wcale się nie bała, był coraz bliżej mnie. John ani nie drgnął, z jakąś niemą, rzekłabym, satysfakcją oglądał, jak blednie moja twarz. Wstałam i zaczęłam obsesyjnie machać rękami, po czym ze łzami w oczach wycofałam się do środka, zostawiając mojego towarzysza samego. Nie ruszył z pomocą ani troską, by choć spróbować przegonić tego małego potwora. Z odsieczą ruszył za to cudownie uśmiechnięty kelner. W zasadzie to nawet gnał w moją stronę, krzycząc pół po włosku, pół po angielsku:
— Bella mia! Proszę się nie martwić, już biegnę do pani! Będę tu dla ciebie stróżem i nikt cię już, Bella, nie przestraszy!
Wymachiwał teatralnie rękami, śmiejąc się i wywijając swoją kelnerską ściereczką. Rozpędził je wszystkie, oczyszczając całkowicie teren i śmiejąc się, iż teraz zostanie moim bohaterem. Potem stał na chodniku, nie pozwalając żadnemu z nich nawet wylądować, dopóki nie skończyliśmy kawy. Pół godziny zajęło mi dojście do siebie, żebym była w stanie trochę odważniej wstać. Czułam się całkowicie zrelaksowana dzięki obcemu mężczyźnie, który nie miał o mnie zielonego pojęcia, a jednak swoją pozytywną energią i uśmiechem rozpędził moje demony.
Pokochałam tego wesołego człowieka w jednej minucie. Mówił do mnie po swojemu i robił z siebie pajaca, by odciągnąć uwagę innych od mojej osoby oraz żałosnego przedstawienia, które odegrałam. Cóż za kochany mężczyzna! Czułam, że on doskonale wie, z czym się obecnie zmagam, ponieważ z politowaniem patrzył to na mnie, to na starszego, naburmuszonego człowieka, który nie raczył zareagować, gdy ogarniała mnie narastająca panika. A przecież wystarczyło trochę poczucia humoru, szczypta pomocy i chęci, by okazać drugiej osobie wsparcie. Może moja fobia jest irracjonalna, lecz diagnozowana przez psychiatrów w klasyfikacji fobii specyficznych jako ornitofobia jest wbrew pozorom dość częsta. U osób dotkniętych tym lękiem występują zarówno zachowania unikające, a nawet tachykardia, poczucie zagrożenia, zgorszenia, ucisk na klatkę piersiową. Lęk budzi nawet oglądanie zdjęć ptaków lub same myśli o nich. Ja mam problem ze wszystkimi ptakami, jednak gołębie są zdecydowanie najgorsze. Nie można w tym wypadku mówić jedynie o pewnej dolegliwości, lecz trzeba bezwzględnie podkreślić, jak taka fobia utrudnia życie. Mimo regularnych cyrków, które zdarzają mi się w miejscach publicznych, jestem dumna, że nauczałam się z nią żyć. Było mi bardzo przykro, że John, wiedząc o mojej niecodziennej przypadłości, zachował się tak lekceważąco. Wstyd wziął w nim górę nad przyzwoitością. Opinia obcych ludzi była zapewne niekorzystna, więc nie zamierzał się w to mieszać. Nasz wizerunek został nadszarpnięty, a to było coś, czego jego królewska mość zdzierżyć nie mogła. Był śmiertelnie obrażony, więc nie odzywał się całą drogę do hotelu, od którego dzieliło nas zaledwie kilka metrów, zachowywaliśmy się jak zupełnie obcy sobie ludzie. Chciało mi się płakać, poczułam się ośmieszona, gorsza. I choć postanowiłam sobie, że już nigdy więcej nie pozwolę, by ktoś mnie poniżył, jego bierność właśnie to uczyniła. Przekonałam się również, że są na świecie mężczyźni, których mogłabym polubić, a nawet pokochać. Z dystansem do siebie i świata, z poczuciem humoru i naturalną łatwością do rozładowywania napięcia oraz stresujących sytuacji, z którymi nie chciałam dłużej walczyć sama. Przekonałam się, że z całą pewnością taką osobą nie jest John. Potrafię się sobą świetnie zaopiekować, nie potrzebuję, by ktoś mnie zabawiał, jednakże pragnę akceptacji i umiejętności znoszenia moich dziwactw — pomyślałam. Nikt nie jest przecież idealny. Zdecydowanie wolałam jezioro Maggiore i jego spokojne, mniej uczęszczane okolice. Tamtego dusznego dnia jezioro Como przestało dla mnie istnieć jako atrakcja turystyczna.
∞©∞
Słońce grzało uporczywie, jednak moje blade ciało za cholerę pomimo wszystkich dostępnych kremów z masłem kakaowym nie chciało przybrać oczekiwanego brązu. Wyczytałam na opakowaniu, że Aztekowie posługiwali się masłem kakaowym jako środkiem płatniczym, choć nie wiem, jak ta wiedza miała mi pomóc. Jeśli jesteśmy przy Aztekach, czasem się z nimi utożsamiam, dostrzegam pewne podobieństwa do siebie. Na przykład ta ich ciągła pogoń za bezpiecznym miejscem, w którym mogą się osiedlić, nieustraszone podejście do życia i walka za wszelką cenę o przetrwanie rodu. Ale przyznaję, że obdzieranie kogoś ze skóry dla celów wyższych to mnie osobiście nie przekonuje. Zatem siedziałam na pięknej plaży, myśląc, że wciąż mogłabym udawać młodą i zgrabną, gdyby mi się chciało, bo potencjał mam, tylko z chęciami gorzej. Myślałam również o ironii sytuacji, ponieważ w zamierzchłych czasach, gdy moja naiwność była jeszcze na poziomie pięcioletniego dziecka, byłabym przeszczęśliwa. Dopięłam swego — pomyślałam — widzę raj, podróżuję, jem potrawy, na które wcześniej szkoda by mi było pieniędzy, bo tuńczyk z puszki też nie brzmiał pogardliwie. Mogę jeździć windą ze złotymi guzikami, ile chcę — góra, dół, góra, dół. Kąpać się w basenie, w którym przysięgłabym, że są miliony złotych drobinek. Ponadto jestem jedyną osobą, która zjeżdża w tym basenie po poręczny i z obślizgłych od złota schodów zsuwa się na dół na tyłku. Jestem niewiele po czterdziestce, więc czerpię z każdej chwili garściami, bo wiem — niestety wiem! — jak kruche jest życie. Ale robię to sama, nikt mi nie wtóruje, nikt się nie śmieje ze mną, wymyślając głupie historie. Chciałabym, żeby John ścigał mnie jak rekin w tym basenie i żebym musiała wstrzymywać, by nie popuścić moczu ze śmiechu, ale takie rozrywki to nie dla niego. „Yes, darling”, „No, thank you” albo „this is nice”… To były jego najczęstsze odpowiedzi na mój potok słów albo salwy śmiechu. Martwiłam się, czy będę w stanie długo znosić luksus. Nie zrozumcie mnie źle, kocham luksus, ale po swojemu. Tak bardzo chciałabym czuć się jak dama w jedną godzinę, a w następną jak dziecko bez ograniczeń bawić się w piasku. Ale to tylko ja i moje skłonności do zmian. Nastroju i rozstroju żołądka. Jeśli przy żołądku już jestem… nie wiem, co jest nie tak z jelitami mężczyzn po pięćdziesiątce, ale to, co zaszło w hotelowej toalecie dziś rano, musiało być przerażające. John wyszedł blady i bał się, czy ja naprawdę śpię. Nie spałam. Dostrzegłam bardzo dużo ręczników na podłodze i opakowanie po zużytym mydle, co sygnalizowało tragicznie brudne zajście. Bóg jeden wie, co on tam wyczyniał. Bóg jeden raczył mu pomóc okiełznać to, co tam zaszło, ale chyba nie do końca się to udało, ponieważ woń tego zła doprowadziłaby całe pokolenie niemieckich nazistów do natychmiastowego poddania się. Otworzył drzwi na balkon i zaczął się przeciągać. Ewidentnie mu ulżyło, ale co ze mną — myślałam. Czy mam po prostu wyjść na korytarz i powiadomić recepcję, że musimy zmienić pokój, bo ten już się nigdy nie wywietrzy? Właśnie wtedy w sukience bez rękawów, szytej na miarę z kremowego jedwabiu, w otoczeniu włoskich pejzaży moich marzeń i w towarzystwie smrodu rodem z wiejskiej szambiarki zrodziła się złota myśl mojego życia, która brzmiała: Spotkały mnie trzy życiowe nieszczęścia: Jonasz, Marcel oraz John. Trzech ich było, trzech z fasonem, w tym jeden smutny, bo miał żonę… jak to śpiewał pewien polski zespół Big Dance. W moim przypadku, ten ostatni — brytyjski hrabia — odebrał mi już nawet chęć wąchania czegokolwiek, a złą żoną tego pierwszego byłam niestety ja. Był to pamiętny dzień, w którym dobrobyt dosłownie wyszedł mi nosem.
∞©∞
Moje złote taneczne buciki świeciły się tak ślicznie. Były zaprojektowane na wyjątkowo szeroką stopę i ta informacja została umieszczona na wkładce. Byłam dumna. Bardzo szanuję tę markę właśnie za to. Dzisiejsi producenci projektują buciki wyłącznie dla kopciuszków o dziecięcych kształtach, a dla normalnych kobiet z kaczymi stopami jak moje zostają już tylko kapcie w stylu zakopiańskim. Warto było przeprowadzić się do Wielkiej Brytanii, choćby po to, by poznać Marks & Spencer. Przypomniało mi się powiedzenie mojego dziadka, który powtarzał mi je zawsze, gdy dostrzegł plastry na moich piętach, a brzmiało ono: „But z miasta, noga ze wsi”. Weszliśmy do restauracji, ale ten dzień był dziwnie podejrzany. Już od recepcji poczułam zapach piwonii. Wszyscy uśmiechali się do mnie, kiwali z uznaniem głowami. Kiedy wysiadałam z windy, komplementowano mój outfit, jak nigdy dotychczas w tym zacnym przybytku. Coś tu nie gra, do jasnej cholery — pomyślałam. Pocieszałam się naiwnie, że być może ktoś umarł i szykują stypę. Piwonie, wszędzie piwonie. Kelnerzy oraz obsługa zachowująca się jak statyści. Poczułam się sztucznie wklejona w tę sytuację. Przypomniał mi się Truman Show i zaczęłam się zastanawiać, czy za chwilę nie okaże się, że jesteśmy w domu, a to wszystko to były tylko jakieś żarty szaleńca z telewizji. Skąd miałabym to wiedzieć! Przecież nie posiadam telewizji od dziesięciu lat i nie mam zielonego pojęcia, co oni tam teraz wyprawiają. Mężczyzna w białej lnianej koszuli spojrzał wymownie na moje buty. Było w tym spojrzeniu uznanie, podziw, a może i nawet chęć nawiązania bliższej znajomości? Spostrzegłam, że coś szepta… Zalotnik cholerny — pomyślałam. I przystojniak — dodałam zaraz w myślach.
— Przepraszam, że przeszkadzam, ale do obcasa masz przyczepiony papier toaletowy… — rzekł głębokim jak jego południowe spojrzenie głosem.
— O cię chuj, ale wstyd — wycedziłam przekleństwo po polsku. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Uciekłam do toalety, by pozbyć się kawałka Johnowego wstydu, w który najwidoczniej wdepnęłam już rano, tak samo niefortunnie, jak w każdy jeden związek w moim życiu. Co za porażka — myślałam. A co gorsza… Co tam się na zewnątrz wyprawia? Miałam przeczucie, że czegoś nie wiem, że coś jest zaplanowane specjalnie dla mnie. Coś, o czym wiedzą wszyscy na sali, tylko nie ja… I nagle mnie olśniło, przejrzałam w pamięci klatki z poprzedniego wieczoru, gdy lekko podpita jeździłam po hotelu złotym wózkiem na walizki, rozmawiając o życiu ze starszym panem, który ten wózek popychał.
— Jesteś panienko gotowa na zamążpójście? Narzeczony bardzo się napracował i wydał sporo pieniędzy, by wszystko dla ciebie przygotować, ale ja mu się nie dziwię. Taka piękna panna to skarb, ech, gdybym był jakieś pięćdziesiąt lat młodszy… — powiedział gentelman w cylindrze z rozmarzonym uśmiechem.
— Co ma pan na myśli? Czyżby szykowała się dla mnie niespodzianka? — spytałam.
— Ja nic nie wiem, droga pani, ja jestem tylko miłym starszym panem, który od dwudziestu lat wozi walizki dostojnych państwa i czasami znudzone dziewczęta, ha, ha — dorzucił, mrugnął oczkiem i znowu zaczęliśmy się wygłupiać.
Jednak w dniu piwonii i papieru pod tanecznym butem w rozmiarze czterdzieści jeden coś w moim pustym przeręblu zwanym mózgiem zaczęło świtać. Ten połamany, niemiły, zadufany w sobie angielski narcyz z rodu jakiegoś tam zamierza mi się oświadczyć! Zrobi tu cyrk jakiego świat nie widział, gotów samego papieża z Watykanu ściągnąć i powołać na świadka! Trzeba spierdalać!! Ratuj się kto może! Przyślijcie posiłki! Marynarkę wojenną! Wychodzę w poszukiwaniu pekaesa! Żywcem mnie nie dostanie! Co on sobie wyobraża — myślałam w największym stanie oburzenia, na jaki było mnie stać. Pan i władca, szlachetnie urodzony, nie dalej jak wczoraj kilkakrotnie powiedział, że dobrze wychowane osoby śmieją się po cichu oraz nie rozlewają kawy na stole, zwrócił mi również uwagę, że powinnam wolniej schodzić po schodach, by zdążono nas zauważyć. Chciałam włożyć sukienkę mini, którą dostałam od mojej kochanej przyjaciółki, lecz gdy tylko mnie w niej zobaczył, zawołał z oburzeniem:
— Masz olbrzymiego siniaka na udzie, to wykluczone, żebyś tak wyszła do ludzi! Szpetnie to wygląda, poza tym nie chcę, by pomyślano, że to ja ci coś zrobiłem. Ubierz się, proszę, według etykiety, kolana muszą być przykryte.
Gdy skończył, przez jakiś czas zbierałam szczękę z podłogi, a on tymczasem uśmiechnął się władczo, zapinając złoty guzik w marynarce (było trzydzieści pięć stopni Celsjusza!). Bufon cholerny! Wszystkie wspomnienia z naszego urlopu stanęły mi w jednym momencie przed oczami, razem z każdą jego wypowiedzią, kiedy to poprawiał moje słownictwo, mówiąc: „My darling, nie mieszkasz już na swojej wsi, by mówić to, na co masz ochotę. Od ludzi z klasą wymagany jest takt i wysoka kultura, której musimy się trzymać, my darling”. Oooo nieeeeee, wolę dalej gnój w stodole z dziadkiem przerzucać niż żeby jakiś egocentryk miał mi mówić, jak żyć — pomyślałam. Wkroczyłam wściekła na salę. John siedział już przy stoliku. Wszędzie były kwiaty. Kiedy wchodziłam, pianista spojrzał wymownie na szefa sali, a ten kiwnął głową. Zdążyłam to wyłapać. Zaczął grać romantyczną melodię. Musiałam się stąd zwijać, widziałam już teraz wyraźnie, co się święci, a biała koszula mojego towarzysza chyba była świeżo na tę okazje wykrochmalona.
— Mam biegunkę!!!! — powiedziałam co najmniej o dwa tony za głośno. — Nie zostanę na kolacji dłużej, zresztą, o tamten pan widział wyraźnie! — Wskazałam palcem latino zaczepiakę, który wytknął mi papier, niech teraz on się wstydzi, a co! John popatrzył na mnie wymownie i zacisnął usta w supeł. Był oburzony moim zachowaniem. Ponadto nie mógł wytrzymać, gdy sprawy nie szły po jego myśli. Sądzę, iż niepowodzenia czy drobne niedogodności bolały go wręcz fizycznie.
— Wybacz, mój drogi, baw się dobrze, pięknie grają! Idę do pokoju, nie przychodź przez parę godzin, nie chcę, żebyś wdychał opary tego, co robię w toalecie. Poza tym będę na telefonie z Magdaleną świętowała dziś jej rozwód, piękny dzień dla niej nastał, nieprawdaż? Chciałabym, żeby odczuła, jak bardzo się z nią jednoczę w tej wolności, he, he, wiesz, już dawno obiecałyśmy sobie, że nigdy więcej żadna z nas nie stanie przed ołtarzem, i cieszę się, że dostała rozwód bez problemu. Czy to nie cudownie żyć sobie w takim luźnym związku jak na przykład my? No, to ja uciekam, smacznego, buona notte, my darling! Zdjęłam buty i dosłownie galopem udałam się do windy.
— Żywcem mnie nie dostaną! — mruczałam do siebie po polsku.
Przy recepcji pani z obsługi z bardzo gładko zaczesaną fryzurą w stylu gwiazd z lat siedemdziesiątych starała się mnie zatrzymać.
— Czy życzy sobie pani coś do picia? Czy poprawić coś na stole? Czy coś jest nie tak, madam? Czy możemy jakoś pomóc w zadowoleniu, madam? — stękała, niemal błagając.
— Poproszę szampana do apartamentu! I proszę zabawiać jak najdłużej mojego towarzysza na dole! Bedę zajęta!
Osłupiała kobieta wydukała tylko:
— Si, signora…
I już mnie nie było. Uspokoił mnie dopiero dotyk zimnej marmurowej ściany na plecach. I gdy tylko wcisnęłam złoty przycisk windy, poczułam jakbym właśnie uciekła przed przeznaczeniem. Co za ulga! Zastanowię się rano, jak się od niego uwolnić. Jeszcze tylko parę dni tej luksusowej gehenny, wrócę do domu, poślę milionera do diabła i będę mogła sobie dalej wieść swoje bezsensowne, biedne życie, oddając się szczerej pracy i marzeniom o dostatku pozwalającym na dalekie podróże. Moje życie to jakiś żart — pomyślałam — i pewnie ktoś gdzieś się świetnie bawi, ale do jasnej cholery, czy choć na jeden dzień nie może być normalnie?!
∞©∞
Lotniska zawsze kojarzyłam z pośpiechem, zmęczeniem, potem i przepychaniem się w kolejkach. Bywałam niejednokrotnie w takich sytuacjach, że krzyczałam później sama do siebie:
„Nigdy więcej! Będę siedzieć w domu na dupsku i nie ruszę się nigdzie”. Jednakże życie wymaga od nas, byśmy się przemieszczali i gdy tylko była okazja, byłam (i wciąż jestem) spakowana w pięć minut. Z księciuniem nawet lotnisko wyglądało zupełnie inaczej. Jako stały pasażer drogich linii lotniczych i biznesman miał stały dostęp do VIP lounge, czyli saloników biznesowych, które oferują swoim podróżnym wygodne sofy, eleganckie łazienki z prysznicami, wygłuszone pokoje oraz jedzenie, o które nie trzeba walczyć w niebotycznych kolejkach.
W moim prostym świecie było to wręcz zachłyśnięcie się dobrobytem! Nikt mnie tam nie kopał! Nikt mnie nie przewracał walizką, biegnąc z piątką rozwrzeszczanych dzieci, by dobić jak najprędzej do bramek. W salonikach nie śmierdziało gównem, a Jessiki i ich karki nie kłócili się na całe gardła. Tam panował spokój, pachniało hotelowymi perfumami, a panie przynoszące kawę uśmiechały się subtelnie i skromnie, nie przypominając tanich prostytutek, które chcą zabrać ci chłopa. Ależ mi tam było miło! Nawet parogodzinne opóźnienie samolotu nie przypominało już gehenny, która w normalnych warunkach oznaczała spanie na ławce lub siedzenie na podłodze pod kontaktem, żeby podładować telefon. To są rzeczy, o których zwykły zjadacz chleba na zakwasie nie miał pojęcia!
Business Lounge w Mediolanie należał do jednego z najładniejszych, jakie widziałam. John był jednak skwaszony bardziej niż zwykle. Co chwilę przełykał ślinę i nie odzywał się zbyt wiele. No tak — myślałam — nie udało mu się dobrać do moich majtek, a zainwestował w tę podróż niemało brytyjskich pensów… Ale prawda była zgoła inna, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam — on zamierzał podjąć ostatnią próbę zwabienia mnie przed ołtarz anglikański. O zgrozo, tamtego upalnego dnia na włoskiej ziemi, w obliczu paradoksu, przed którym stałam, bo byłam w sytuacji, kiedy mogły spełnić się marzenia mojego życia, jednocześnie pogrążając mnie w otchłani smutku i poczucia totalnej przegranej — Sir John Charles Kent postanowił się oświadczyć. Nie były to jednak zwykłe oświadczyny…
— Darling, może nie wszystko poszło tak, jak planowaliśmy, być może nie był to wyjazd twoich marzeń, ponieważ mój wypadek zepsuł wszystko…
— Zawiesił się na parę sekund, a ja za wszelką cenę starałam się ukryć uśmiech i powstrzymać, by nie wypowiedzieć słowa „leżak”.
— Podsumowałem jednak fakty. Pasujesz do mojego świata. Jesteś nietuzinkowo piękna, mimo krzywego nosa. Masz w sobie więcej naturalnej elegancji niż niejedna dziewczyna z dobrej rodziny, którą poznałem. Swoją charyzmą robisz wrażenie wszędzie, gdzie się pojawiasz. Czuję się przy tobie jak zwycięzca. Kocham cię, my darling. Tylko przy tobie się śmieję. Jesteś taka śmieszna, robisz i mówisz rzeczy, których zupełnie nie rozumiem, ale to jest jak świeży powiew wiatru po upalnym dniu. Przerwał na chwilę. Minęła nas para jakichś turystów. Ja nic nie mówiłam, więc podjął dalej:
— Jestem już znudzony życiem, które prowadziłem dotychczas. Chciałbym dać ci wszystko, a nawet więcej. Chciałbym, byś wybrała z ofert, które przygotowałem, willę w Baveno, w której mieszkalibyśmy na stałe. Mogłabyś tam mieć tyle psów, ile tylko zapragniesz, oboje zakochaliśmy się w tym miejscu prawda? Chciałbym, by tu był nasz dom, wiem, że marzniesz w Anglii.
— Jego twarz zmieniała się z każdym słowem, była znowu wesoła i miła, właśnie taka, jaką polubiłam tak bardzo na samym początku znajomości. Widziałam, jak mocno jest rozentuzjazmowany i nagle zrobiło mi się tak ogromnie miło. Moje nastawienie również zmieniało się z sekundy na sekundę, z każdym jego słowem rosło we mnie podekscytowanie. Byłam pewna, do czego zmierza, i czułam, że zaczynam trochę topnieć… Baveno? Moje marzenie… tona moich łez wynagrodzona spełnieniem, na które przecież zasługiwałam. A może byłam zbyt surowa dla niego? Czyż to, że właśnie usiłując być miły, wytknął mi po raz kolejny moje prostackie urodzenie, ma jakikolwiek znaczenie? Nikt nie jest idealny, może powinnam była już wcześniej porozmawiać z nim otwarcie i powiedzieć mu o moich wątpliwościach i zażaleniach względem księciuniowych zachowań…
A srał pies z miłością, wygodne życie u boku kogoś, kto będzie się o mnie zawsze starał też się liczy! Łzy już prawie, prawie napłynęły mi do oczu, gdy puścił moją rękę i zaczął sięgać do kieszeni. O Boże — pomyślałam — on wyjmie pierścionek, zrobi tu scenę, a ja się spłaczę jak moja siostra, która w wieku sześciu lat oparzyła się w usta żelazkiem. Zapewne obślinię się ze wzruszenia i powiem TAK. Jednak nie zostanę starą panną, którą nadgryzą psy, gdy umrze samotnie w stodole.
Baveno było tego warte. I spaniele, w ilości nieograniczonej, które mogłabym adoptować. Dożywotni spokój i poczucie bycia kochaną mimo wszystko — i za wszystko, kim jestem naprawdę! Wyciągnęłam rękę, gotowa oddać losowi swoje życie, łącznie z konsekwencjami… Byłam już całkowicie zdecydowana, gdy nagle spostrzegłam, że Mr. Kent trzyma w dłoni iPhone’a z otwartą jakąś podejrzaną stroną… Co do jasnej…
— Darling, pragnę byś została moją żoną, jednak zanim to się stanie, chciałbym żebyś zapoznała się z umową, którą przygotowali moi prawnicy. Umowa zawiera proste podstawy, bez których nie wyobrażam sobie małżeństwa, oraz warunki jego zawarcia. Przeczytaj, proszę i daj sobie czas, moja droga, na odpowiedź. Przyniosę kawę, a ty się w ciszy zapoznaj ze spisanymi tu zasadami. Jestem pełen wiary i nadziei, że będzie ci to odpowiadać. Zwróć, proszę, szczególną uwagę na pierwsze pozycje, w których bardzo dokładnie wyszczególniono, jaki dostatek i szczęśliwe życie zobowiązuję się zapewnić tobie, twojemu synowi oraz psom, które postanowisz zatrzymać.
— Uśmiechał się najszerzej, jak tylko mógł. Myślę, że nigdy wcześniej nie widziałam go tak szczęśliwego, radosnego, dumnego! Tak, dumnego! Biła z niego duma i pewność siebie. Był absolutnie przekonany o słuszności i prawości swojej umowy. Ja byłam oniemiała, zastygł mi na twarzy wcześniejszy uśmiech, a ponieważ szok sparaliżował najwidoczniej mięśnie mojej twarzy silniej niż botoks, wciąż nie byłam w stanie zmienić jej wyrazu. John oddalił się zwycięskim krokiem, jakby właśnie uratował wszystkich pasażerów z Titanica, a ja zdyscyplinowałam się, pomyślawszy, iż to zwyczajna intercyza, jaką w tych czasach zawierają przecież wszyscy, którzy mają więcej rozumu w głowie niż wiary i romantyczności. Jednak to, co zawierała ta umowa, przeszło wszystkie moje dotychczasowe wyobrażenie o tym, jak świat oraz związek może wyglądać… W skrócie — poza wyliczeniem kwoty majątku, z którego mogłabym korzystać, oraz wielu innych profitów na dole były też drobne zobowiązania, takie jak:
„…zobowiązuje się do dożywotniego trwania w związku małżeńskim z J.Ch.K., dopóki on sam, niżej podpisany, nie postanowi tego związku rozwiązać. W przypadku rozwiązania związku małżeńskiego lub przerwania wierności przez zobowiązaną, zobowiązana zgadza się oddać małżonkowi wszystkie pieniądze, z których korzystała podczas trwania umowy. Zobowiązana zatem może przerwać małżeństwo w dowolnym dla niej momencie, jednakże nie zachowuje ona praw do majątku małżonka. W przypadku rozwiązania umowy z powództwa niżej podpisanego, J.Ch.K., pani Garbiella nie ponosi żadnych kosztów ani nie jest zobowiązana do zwrotu żadnych kosztów, które poczyniła podczas małżeństwa…” Itp, itd.
Kurtyna opadła — moje ręce też. Szok, niedowierzanie, wściekłość, wręcz na granicy amoku, rosła we mnie z każdą minutą. Przeklejałam tekst, który był oczywiście w języku angielskim, w Google Translator w obawie, że straciłam zdolność rozumienia tego języka, ponieważ to, co czytałam, było dla mnie bardziej niż niepojęte. Ten dwumetrowy skurczybyk właśnie usiłował kupić sobie niewolnika!!! — krzyczało we mnie wszystko w środku. Do kurwy nędzy, co za okropny, niewydarzony, powalony drągal! Myśli, że na swoich warunkach kupi posługaczkę, panią do towarzystwa, bez możliwości odejścia, na które nigdy bym się nie ośmieliła, gdyż zostałabym z długami, za które mogłabym wylądować w więzieniu! Co za chory umysłowo, przebiegły padalec! Powalony padalec! W duchu modliłam się też, by nie wrócił zbyt szybko, bo wiedziałam, że rozpętam tu piekło, którego dumny, pewien siebie hrabia totalnie się nie spodziewa. Niestety, zjawił się dokładnie wtedy, gdy zaczęłam już popuszczać z wściekłości. Szedł, trzymając dwie kawy i uśmiechał się od ucha do ucha. Nagle jego mina zrzedła, musiał zobaczyć karmazynowy odcień mojej twarzy.
— Darling, czy słabo się poczułaś? Wiem, że to bardzo ekscytujące wieści, ale niepokoi mnie…
— Myślisz, że dziewczyna z Polski nie ma tradycji ani własnych wartości, prawda? Uważasz, że nie mam własnych korzeni i zrobię wszystko, byle zaistnieć w twoim świecie, który tylko ty sam postrzegasz jako idealny. Czy wiesz, że w bitwie o Anglię walczyły w czterdziestym roku cztery polskie dywizjony bombowe oraz myśliwskie? Czy wiesz, że moi przodkowie oddawali za was życie i nasz naród, oprócz tego, iż jest czuły i religijny, jest również nieustępliwy i nieustraszony? Odzyskaliśmy niepodległość, ponieważ prawo do wolności jest podstawową potrzebą człowieka, fizjologiczną wręcz! A Polak nigdy się nie poddaje, polskiej dziewczyny nie można kupić! Czy choć raz spróbowałeś wymówić poprawnie moje imię lub choćby nauczyć się jednego zdania w moim języku, przecież ja twoim posługuję się biegle?
Przerwałam na chwilę i wzięłam oddech.
— Mimo mojego prostackiego pochodzenia, które wytykasz mi każdego dnia, John, to, co właśnie przeczytałam, to jest najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek ktokolwiek mi zrobił! To jest brak szacunku! Ty jesteś po prostu psychopatą! I chamem, nie masz z kulturą nic wspólnego! Po takich panach, za jakiego się uważasz, to mój dziadzio mógłby na konia wchodzić w gumowcach. Jesteś największym narcyzem i szaleńcem, jakiego znam! Chciałeś niewolnicę, co? Nie ze mną te numery, musisz sobie znaleźć debilkę sto razy głupszą ode mnie. Wsadź sobie w dupę swoje parę pensów, nie chcę cię nigdy więcej widzieć na oczy. Wracamy do Anglii i nigdy, przenigdy mnie już nie zobaczysz!!!
Teraz już darłam się na całe gardło, a on wciąż stał, trzymając te głupie kawy, i niestety widziałam w jego oczach przerażenie i totalne, ale to totalne niezrozumienie — dlaczego jestem zła? Nie mógł pojąć, dlaczego nie jestem szczęśliwa, a wręcz przeciwnie…
— Przepraszam, darling — wydukał. — Jeżeli któryś punkt cię tak zdenerwował, jest możliwość negocjacji oraz poprawek w umowie, jeśli się z czymś nie zgadzasz… Ochłoń, proszę, i zrobimy korektę, gdy minie ci wzburzenie, dobrze?
— Ty naprawdę jesteś chory umysłowo… drę się na debila –stwierdziłam po polsku, a potem dodałam po angielsku: — John, tu nie chodzi o korektę, tu nie chodzi o któryś punkt, tylko o całokształt. W moim świecie miłość tak nie wygląda.
Powiedz moje nazwisko, skoro mnie kochasz. Nie zrobisz tego, bo się boisz zbłaźnić. Wyszukujesz wkurwiające zamienniki, żeby tylko nie łamać języka na moim imieniu! Tu chodzi o to, że w miłości nie ma miejsca na biznes! Na umowy, na zasady, bo miłość to spontaniczność, to zaufanie, że ukochana osoba cię nie okradnie! I nawet to, że muszę ci to teraz tłumaczyć jest chore.
Jego twarz znowu przybrała niebezpieczny wyraz. Odłożył filiżanki, westchnął „well…” z akcentem angielskiej arystokracji i aż do powrotu do domu nie odezwał się ani słowem. Zamarł jak statua wolności, zacisnął usta w wąską linię i znowu widziałam w nim wyłącznie bezwzględnego biznesmana, dla którego nie liczy się człowiek, liczy się tylko interes, procenty, korzyści…
Dostrzegałam w nim już tylko narcyza. Stał się jednym z egoistów, którzy próbowali budować na mnie swoje ego i poczucie własnej wartości. Kiedy widziałam go ostatni raz, w jego oczach były łzy. Nie wiem, czy ubolewał nad samym sobą, bo porażka i wstyd bolą najmocniej, czy jednak na swój sposób mnie naprawdę kochał. Byłam pewna, że nie muszę się o niego martwić, ponieważ kolejka zdesperowanych panienek tylko czeka, aż zwolni się miejsce.
— Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak ty, nie rozumiem cię, nie rozumiem twoich decyzji, ale gdybyś zmieniła zdanie, po prostu zadzwoń. Przywiozę twoje rzeczy niebawem…
Tydzień później pan na włościach, hodowca białych pawi, właściciel samochodów sportowych wartych krocie, biznesman działający globalnie, angielski członek kółek dla gentelmanów — podczas mojej nieobecności wszedł do mojego mieszkania, bez mojej zgody, zostawiając parę moich ubrań i zabrał jedyny fotel, który miałam w moim skromnym mieszkanku. Fotel, który sam mi podarował, którego nie chciał i trzymał na strychu jako jedną z rzeczy do wyrzucenia. Nie darował sobie również, by zostawić byle jak rzucony na sofie koc. Zdjął go, wytrzepał, złożył w idealną kostkę i zostawił na stoliku. Widocznie perfekcjonizm miał wyżej rozwinięty niż poczucie człowieczeństwa i klasy. Nigdy więcej nie miałam wątpliwości, że decyzja posłania go do diabła była właściwa.
3. WIADOMOŚĆ
Mijały dni, a ja budziłam się z myślami o Jonaszu, Marcelu i Johnie. Byli jak plagi egipskie i nie byłam w stanie zdecydować, która z nich była najgorsza. Zrozumiałam jednak jedną rzecz. Mimo iż wchodziłam w nową relację na długo po zakończeniu tej starej, nie oznaczało to, że w moim sercu była ona zakończona. Nie było to równoznaczne z tym, że potrafiłam całkowicie poświęcić tej nowej osobie moją uwagę, bez skupienia się na moich traumach. I być może nie udawało się to lub ja podejmowałam złe wybory, ponieważ zawsze stałam gdzieś pomiędzy. Pomiędzy lękiem przed odrzuceniem a pragnieniem, by znowu poczuć się bezpiecznie. Uświadomiłam sobie, że aby wyjść nareszcie na czysto, muszę zaakceptować fakt konieczności przeżycia żałoby.
W końcu podjęłam odpowiednią terapię psychologiczną również dla siebie. Ponieważ ja też się liczyłam. Tak wiele było niedożyte, niedopowiedziane, niedosłyszane. I próbując w nowej osobie, czy też psie, spełniać to, czego zabrakło lub czego nie zdążyłam przeżyć z tą poprzednią osobą — czułam zawód przy kolejnej lub przenosiłam do tej relacji nowy lęk. Czy opłakałam ich wszystkich na tyle długo, by moje serce znowu było czyste? Nie. Za wszelką cenę walczyłam o siłę, by tylko nie pozwolić sobie stać w miejscu, by nie pogrążyć się w tym smutku, nie utknąć w żalu. Nigdy nie pozwoliłam sobie na słabość. Nie chciałam rozczulić się za długo nad sobą, nad tym malutkim człowieczkiem, który przeżył być może za dużo. Potrzebowałam domknąć stare relacje, po to by móc wejść całą sobą w nowe. I potrzebowałam siebie ukochać.
Od dawna rozumiałam już, że aby dać szczęście komuś, na przykład własnemu dziecku, trzeba samemu być szczęśliwym, ponieważ z pustego dzbana nic się nie naleje. Czasami Bóg, usłyszawszy nasze myśli czy olśnienia, powoduje sytuacje, które mają nam pomóc, i tego, co wydarzyło się pod koniec burzliwego lata w małym miasteczku Bolwich nie przewidziałby nawet słynny Nicholas Sparks. A zaczęło się to pewnego chłodnego wieczoru, kiedy zostałam na jedną noc bezdomna…
Odkąd John zniknął z mojego świata, znowu miałam czas dla siebie. Soboty spędzałyśmy głównie w psiej kawiarence u Charliego. Obie z Jadwigą uwielbiałyśmy to miejsce, pełne psiego towarzystwa i sympatycznych właścicieli czworonogów, którzy — tak jak ja — z psem czuli się najlepiej. Zwykle siadałyśmy w rogu, Jadwiga zamawiała puppuczino, a ja latte. Pisałam wówczas artykuły do czasopism i w tym miejscu najlepiej mogłam pozbierać swoje chaotyczne myśli. Jak sama nazwa mówi, gospodarz — Charlie również był psem, cocker spanielem, który bardzo przypominał moją poprzednią sunię Sisi i Jadwigę.
Z jednej strony pragnęłam, by mój synek, Tomasz, wrócił już do domu, a z drugiej czerpałam ulgę z każdej minuty swojej samotności. Zaczęłam również sama podróżować, to znaczy z Jadwigą oczywiście, która była moją prawą ręką i lekiem na całe zło świata. Ja i pies w podróży — tradycja zapoczątkowana już dawno temu i z takim oddaniem praktykowana do dziś niosła ulgę nawet wyziębionemu sercu.
Koniec zatem z rozbitymi na milion kawałków ludźmi! Nie zamierzam już nikogo naprawiać, sklejać, bo jak dotychczas moje dobre zamiary sprawiały tylko, że to ja kaleczyłam się ich odłamkami jak szkłem.
Postanowiłam spotykać się wyłącznie z ludźmi, którzy są dojrzali. Z ludźmi, którzy będą mi mówić, kiedy są na mnie źli, a nie będą tego dusić w sobie i po cichu cedzić sarkazmy. Z ludźmi, którzy potraktują mnie z szacunkiem i będą gotowi na kompromisy. I z ludźmi, którzy krzykiem nie będą próbowali mnie zagłuszyć lub zastraszyć. Teraz tylko pozostało znaleźć takich ludzi. I tu nasuwa się ironiczna myśl — nie znam takich ludzi, ale oddałabym serce i cały mój czas, gdybym tylko mogła ich odnaleźć.
Pomyślałam również przez ułamek sekundy, że być może to nie oni wszyscy, ale ja jestem toksyczna… A co, jeśli…? Ignorując ten głos, stwierdziłam, że lepiej napić się latte. Za dużo przeszłam, by zastanawiać się teraz nad rodzajem mojej osobowości.
∞©∞
Lato powoli dobiegało końca. Nie chciałam przyznawać sama przed sobą, jak bardzo bałam się nowego sezonu jesiennego. Znowu wstawałam z bólem głowy i wspomnieniem wypadku, słyszałam wtedy swój własny głos, który krzyczy rozpaczliwie: „Nie umieraj, błagam, nie zostawiaj mnie… Nie zostawiaj mnie tu samej!!!”. Mój umysł na nowo odtwarzał krzyk: „Mamoooo, ona nie żyje, nie żyje!”. Te upiorne momenty były zagłuszane, tylko wtedy, kiedy byłam bardzo zajęta. Zaczęłam zatem więcej podróżować po kraju. Czułam, że niedługo przyjdzie pora zbierać się z tego miasta i dziękowałam Bogu, że Tomaszek nie zdążył się tutaj osiedlić razem ze mną, ponieważ byłoby to bez sensu. Jeździłyśmy z Jadwigą wzdłuż wybrzeża. Przez Kornwalię, po Walię, czasami docierając aż do Szkocji, którą lubiłam najmniej, nigdy bowiem nie trafiłyśmy tam na naprawdę ładną pogodę. Kochałam zachodnią część wyspy. Ogrom zieleni, klify okalające linię oceanu i ciepły wiatr dotykały miło mojego ośrodka bezpieczeństwa.
To właśnie tam po raz pierwszy kilka lat wcześniej zaczęły kiełkować myśli i marzenia o spokojnej samotni, którą powinnam sobie zbudować. Nie lubiłam zostawiać psa samego, dlatego całą resztę ciepłych dni spędziłyśmy z Jadwigą, jeżdżąc terenowym 4x4 i śpiąc w przypadkowych miejscach. Spacerowałam z kijem, podpierając bolący kręgosłup i kupowałam surowe ryby od lokalnych rybaków, by wieczorem piec je na ogniu, który nauczyłam się rozpalać w terenie. Wspominałam dni, gdy bywałam tu z moimi ukochanymi dziewczętami, które dzisiaj mają już swoje rodziny, swoje dzieci. Pokochałam prostotę i wolność takiego życia. Wiedziałam też, że już niedługo wróci mój syn i będzie trzeba na nowo urządzić mu bezpieczne, stabilne życie, pełne moich obowiązków i starań o jego zdrowie. Tomasz był bardzo zdolnym młodzieńcem i jego pasja do fotografii zmuszała mnie niejednokrotnie do długich pobytów w Londynie, którego nie znosiłam. Tomasz tam rozkwitał, a ja gasłam od przebodźcowania.
Wiedziałam, że będę musiała podjąć decyzję — jedną z najważniejszych w jego dotychczasowym życiu — czy zgodzę się na jego zamieszkanie w stolicy i dalszą edukację wyższą właśnie tam. Mimo wielu trudności to tam miał szansę na karierę, o której marzył. Wszystko we mnie krzyczało, że on nie da sobie beze mnie rady i chciałam usilnie brnąć dobrze wypracowanym schematem robienia wszystkiego za niego, trzymania go za rękę na każdym kroku. Dla matki dziecka z takim zaburzeniem, jakie miał Tomi, najgorszą obawą jest puszczenie dziecka, nawet jeśli jest już dorosłe — w świat i społeczność, w której będzie musiał sobie sam poradzić. Wiedziałam, że nigdy nie zostawię go gdziekolwiek na zawsze i że już niedługo będę dzieliła życie na dwa domy — ten, o którym marzę i do którego rwie się moje serce, i ten w Londynie, w którym będę mamą doglądającą synka. Wspomnienia traum wracały jak bumerang, moje ciało chorowało z niepokoju i strachu, gdy choćby jeden mały przebłysk pojawiał się w moim mózgu. Starałam się za wszelką cenę odganiać te wspomnienia i zastępować je przyjemniejszymi, na przykład twarzyczką małej Belli cavisia, która była jak słoneczko ratujące moje życie przed całkowitą ciemnością. Pies zawsze był blisko mnie i nie wyobrażam sobie ani jednego dnia bez drepczącej obok mnie pary łapek. Ironia losu — pomyślałam — teraz, gdy syn już był niemal dorosły i nie trzeba wstawać w nocy lub o nienormalnych godzinach porannych, wstaję do psa! Taki sobie zgotowałam los i radość! Jadwiga z dokładnością zegarka budziła się o trzeciej i szóstej rano na piśku… Czasami wstawałam, a czasem nie dawałam rady wyjść z nią w nocy, więc udawałam trupa jak opos. Nigdy mi w to nie uwierzyła, popychała mnie łapkami pod żebra, a czasem nawet podgryzała w głowę.
— Przestań sikać po nocy, ty mała terrorystko! Nigdzie nie pójdę, lej do łóżka!
Wiedziałam, że robi to z przyzwyczajenia, a ponieważ mieszkałyśmy teraz w bloku i nie miałam już prywatnego ogrodu, człapałam z nią na wpół przytomna w pidżamie przed drzwi. Pewnej nocy zapomniałam kluczy i drzwi się zatrzasnęły. O trzeciej nad ranem! We wrześniu noce bywają już chłodne, a moja pidżama wcale nie była z wełny! Wiedziałam, że nie mogę zadzwonić domofonem do żadnego z sąsiadów, bo ich złość i moja kompromitacja będą gorsze niż obecny chłód. Wiedziałam również, że jeśli zostanę na zewnątrz to sama przeziębię pęcherz i będę sikać co pięć minut.
Jedyne, co mogłam uczynić, to poczłapać w poszukiwaniu jakiegoś miejsca otwartego całodobowo. Niestety w tak małym mieście znalezienie takiego przybytku było niemożliwe, więc usiadłam sobie pod barem z kebabem, zmęczona, zła i totalnie zrezygnowana. Jadwiga uznawszy ten akt za najlepszy nocny wypad w jej życiu, położyła się na moich kolanach, czekając zapewne na poczęstunek. Przyszło mi na myśl, że może jednak nie jesteśmy same.
Wokół była tylko ciemność i jedna wątpliwej jakości latarnia, która błyskała co parę sekund jak w jakimś horrorze. Załatwią nas tu — pomyślałam — trzeba było koczować pod mieszkaniem, może Stan wychodzi wcześniej do pracy i otworzyłby drzwi. Podniosłam cztery litery, by wrócić pod blok, gdy rozległ się dźwięk silnika. Może ktoś mnie szuka — przemknęło mi przez myśl — tak jasne, jesteś tu sama i oprócz psa nikomu na tobie nie zależy, ty głupia kozo ze wsi. Dźwięk silnika stawał się coraz wyraźniejszy i zaraz moim oczom ukazała się biała furgonetka. Gdy była na tyle blisko, że światła oślepiły mnie prawie całkowicie, zdążyłam zarejestrować maskotkę świni, doczepioną do grilla samochodu. To otrzeźwiło mnie ze wszystkich bolączek i niewygody, wiedziałam, że takie rzeczy praktykują tylko najgorsi zwyrodnialcy, psychopaci albo zboczeńcy. Puściłam się pędem przed siebie — w klapkach, z psem na rękach. Jestem pewna, że gnałam sto kilometrów na godzinę, bo gdy auto mnie dogoniło, już prawie, prawie byłam w stanie mu zbiec. Zagrodził mi drogę, otworzył drzwi i krzyknął:
— Widziałem cię na kamerach przed moją restauracją, włóczęgo! Złodzieju pieprzony! To ty kradniesz pudełka? Gadaj albo przerobię twojego kundla na kebab! — Widziałam jego czarne oczy i przysięgłabym, że był wielkości stodoły! Wyłam. Stałam i wyłam, a pies darł się jak nigdy wcześniej. Nie odpowiedziawszy ani słowa, rzuciłam go rozpędzonym gumowym klapkiem marki Primark i zaczęłam biec. Myślę, że dostał w oko, bo bardzo długo próbował ustawić auto na pozycję wyjściową, by nas rozjechać jak gnój na polu. Teraz albo nigdy — pomyślałam. Wykorzystując moment jego szamotaniny z autem, gdy nie świeciły na mnie światła reflektorów, wskoczyłam do rowu, zatykając psu ręką pysk, żebyśmy mogły się ukryć. Przejechał obok, nie zauważywszy nas. Alleluja, udało się — pomyślałam.
Nawracał jeszcze kilka razy, podejrzewam, że żądny zemsty za ten klapek. Tak oto, prosto z najdroższych salonów świata, prosto z włoskiego przybytku oraz angielskiego luksusu, ja dama ze złotym pieskiem, urodzona wegetarianka, wylądowałam w rowie, posądzona o włóczęgostwo i kradzież plastikowych pudełek na obrzydliwe kebaby. Wyszłyśmy dopiero, gdy zaczynało świtać. Nie miałam zegarka ani telefonu, ale mój indiański instynkt podpowiadał, że czas opuścić rów, który okazał się podmokłym szambem wpływającym do kanału okalającego miasteczko.
Co teraz powiesz, my darling! Czyż nie jestem dupeczką twoich hrabiowskich snów?! Jakimś przebłyskiem chorego umysłu trzymały się mnie żarty. Gdy dotarłam pod mieszkanie, powitała mnie cała kolonia straży sąsiedzkiej z Camilą na czele i trzech policjantów.
— Rany boskie, idzie! Idzie! — wrzeszczała Camila na pół hrabstwa Cheshire. — Kto ci to zrobił, kto? Gadaj, to panowie ich zastrzelą! Mówiłam wam, że była porwana, wyrwana z domu siłą, zmuszana do prostytucji od miesięcy! Mówiłam wam! — Camila hiperwentylowała się już bardzo mocno, gdy dobiegło do mnie dwóch policjantów z folią życia i okryło mnie nią ciasno tą stroną, która grzeje. Jeden z nich już dzwonił po karetkę, inny zaczął spisywać zeznania świadków, którzy mówili, że znają mnie od dawna i że u mnie to zawsze działo się coś dziwnego. Pomyślałam, że śnię, że to nie może się dziać naprawdę i że zaraz obudzę się ocucona i roześmiana.
— Ale ja byłam tylko wysikać psa, nic nam nie jest…
Nikt nie słuchał mojego słabego głosu, oni wszyscy, łącznie z sąsiadami, mieli już swoje procedury, by rozprawić się ze sprawcą mego nierządu i porywaczem, który nie istniał. Spojrzałam na swoje ciało. Faktycznie… no mogli coś podejrzewać. Miałam bose, zakrwawione stopy, zdarte przy kostkach przez ostre chaszcze. Byłam brudna i śmierdziałam szambem. Pewnie pomyśleli, że zostałam obsikana.
— Jadwiga chciała tylko pisiu, a potem już jakoś samo tak poszło, że gonił nas kurdyjski rzeźnik…
Na te słowa zaczęto dzwonić po posiłki i policję kryminalną.
Co ja narobiłam — pomyślałam. Trzeba było lać do łóżka, Jadwiga! Spędziłam dobę w szpitalu, zanim udało mi się wyjść na własne żądanie. Nie zamierzałam ani minutę dłużej zostawiać mojej dziewczynki samej w całym tym szaleństwie, które sobie same zgotowałyśmy. Pragnęłam jak najszybciej zakończyć to bezsensowne śledztwo, ponieważ po raz setny spisywano moje zeznania i nawet mięśnie żuchwy bolały mnie już od wyjaśnień. Zadzwoniłam do przyjaciółki z Polski, która nawet przez ułamek sekundy nie była ani zdziwiona, ani przejęta zaistniałą sytuacją.
— Ciebie nie można ani przez chwilę zostawić samą, ja nie wiem, Gab, kiedy ty zmądrzejesz, całe życie się muszę z tobą użerać, ty stara ruro. No ale wiesz dobrze, że jeśli będzie trzeba, to ja cię dobrze pochowam, po polsku — powiedziała śmiertelnie poważnie Miranda, ale tak naprawdę już od około dwudziestu lat żartujemy sobie na temat naszych pogrzebów. Planujemy je, zaśmiewając się przy tym niemiłosiernie.
— Pamiętaj tylko, żeby ubrali mi te różowe buty na obcasie z pióropuszem! Wiesz które, te szykowne, ale wygodne.
— No jasne, że tak. Co ty myślisz, że chłopaki z pogrzebowego przywiozą cię na naszą ziemię jak jakąś lampucerę w byle czym? Mowy nie ma, się im dopłaci, to zadbają o twoje truchło.
Z Mirandą zawsze wszystko było takie proste. Zabawne. Każdą dramę obracałyśmy w żart i nawet nie wiem, czy odbyłyśmy przez te dwadzieścia lat choć jedną całkowicie poważną rozmowę. To ona była tą słynną dziewczyną, o której pisały gazety z powodu wypadku z udziałem karawanu. Pamiętam dobrze tamten dzień. Smażyłam akurat placki ziemniaczane z cebulą i czosnkiem, gdy zadzwoniła i coś mówiła, a raczej wydukała piąte przez dziesiąte, śmiejąc się i krztusząc. Wyobraziłam ją sobie, jak mruży te zielone oczy, które są pełne łez ze śmiechu. Po dziesięciu minutach mojego proszenia, by się w końcu uspokoiła i powiedziała, co się stało, wydukała:
— Rozwaliłam karawan autem starego.
Nie byłam w stanie nawet spytać, czy w środku była trumna, bo zakrztusiłam się plackiem, który utknął mi w nosie.
Gdy przyjechała policja robić zdjęcia, ja wciąż wisiałam na słuchawce telefonu, plując ze śmiechu i słysząc jej tłumaczenia, które brzmiały jak dialog z filmu Barei.
— Panie, a co ja jestem, jednoosobowa organizacja do niszczenia przyrządów do pochówku, jak pan myślisz? Przecież nie zrobiłam tego specjalnie. Jechałam sobie jak zwykle z biura, ta durna Grażyna, wiesz pan, z działu ewidencji ludności, zaczęła dzwonić i dzwonić, no to odebrałam, bo to durne takie, mówię panu. Jej małżonek nawet mówi, że jak Grażka dzwoni, to tak nikt nie dzwoni, bo, panie drogi, ona by nie przestała, nawet jakby jej ktoś baterię wyjął z telefonu, to ona by dalej dzwoniła. No więc, co miałam zrobić, odebrałam, a że to akurat rondo było, a ten osioł mi wyjechał, jakby sam już nie żył, no to mu skasowałam dupsko.
— Pani Mirando, karawan jest do kasacji, mają państwo szczęście, że nikomu nic się nie stało, ale będą kłopoty… Na samo słowo kłopoty obie znowu zaniosłyśmy się gromkim śmiechem. Odkąd pamiętam, obie przyciągałyśmy nieszczęścia, gdy tylko się spotkałyśmy. Nasze dzieci, które były ze sobą od urodzenia, mają szczęście, że przeżyły, ponieważ nasze spotkania towarzyskie — wypuszczonych z domowych pieleszy dwóch matek desperatek — przeważnie zaczynały się burzą i kończyły gradobiciem. I to dosłownie.
Bywało, że pchałyśmy wózki z własnymi, wrzeszczącymi niemowlętami, które za jasną cholerę nie chciały się uspokoić, a pogoda dawała wszystkie znaki z nieba, że trzeba było nie wychodzić z domu. Gdy tylko zaczynało lać, a lało zawsze, gdy się widziałyśmy, biegłyśmy z całym tałatajstwem, pchając te sto kilo żywego majdanu do najbliższych kafejek, by tylko na chwilę uchronić potomstwo przed zapaleniem płuc lub własnego osierdzia. Zatykałyśmy owe dzieci czym tylko się dało, by choć na pięć minut był spokój. Żeby można było zamienić słowo, a może nawet i dwa. Takie sytuacje, niestety, powodowały zawsze jeszcze większe problemy, ponieważ Tomasz miał w zwyczaju zawisać na każdej płaskiej powierzchni, jak na przykład szyba, i udając glonojada, lizał ową powierzchnię od góry do dołu. Dziecko numer dwa wkładało sobie każde jedzenie we włosy, po czym zaczynało krzyczeć, że tego jedzenia nie ma już w dłoni.
Horror zdawał się nie mieć końca, ponieważ każde próby powrotu do domu kończyły się albo wypadkiem, albo upadkiem i potłuczonymi głowami, nie tylko dzieci, ale również naszych osobistych. Dzisiejsze społeczeństwo mogłoby pomyśleć — na jaką cholerę było się spotykać na mieście, zamiast zadzwonić do siebie kilka razy dziennie i porozmawiać bezpiecznie w domowym zaciszu wolnym od zimna i niebezpieczeństw, które los miał przygotowane na takie dwie jak my. Niestety, dzisiejsze społeczeństwo nie jest świadome, jak wyglądała telefonia komórkowa w latach 2000.
Koszt jednego połączenia przeliczany był na pampersy, które nasi małoletni zużywali w niezliczonych ilościach. Zatem taki luksus był dla wybrańców, do których my z pewnością nie należałyśmy. Mimo wszystko kochałyśmy nasze spotkania, nasze dzieci, nasze afery i humor.
Odkąd pamiętam, płakałyśmy w salwach śmiechu, spekulując, która pierwsza nareszcie dostąpi zaszczytu, by zawinąć się z tego niesprawiedliwego świata. Z przyjaźnią jest jak z pojawieniem się ducha, nie musisz go widzieć non stop, wystarczy, że zobaczysz go raz, i już wiesz, że istnieje, i że trzyma się blisko.
∞©∞
Bardzo chciałam jak najszybciej wrócić do pracy, by znowu zacząć spędzać czas w butiku, który tak mnie relaksował i w którym miałam również czas na pisanie artykułów. Rozważałam też wyprowadzkę z apartamentu, ponieważ sytuacja z rzeźnikiem kurdyjskim ujawniła, jak bardzo jestem na językach wszystkich mieszkańców, i to całkowicie pozbawiło mnie poczucia prywatności. Widziałam nawet kilka postów na grupie facebookowej, do której należeli wszyscy mieszkańcy, sugerujących, kim jestem, i opowieści na temat mojej przeszłości. Gdyż ludzie z tego miasteczka, mimo iż mają złote serca, w większości kochają afery, aferki i każdego rodzaju odstępstwa od normy. A nie ukrywajmy — ja cała jestem odstępstwem od normy!
Karmili się mną, moją energią i przygodami, jak walenie żywią się planktonem. Wszystko, co dzieje się wśród społeczności, publikują w social mediach, rzekomo ku przestrodze bądź informacyjnie. Intymność? W Bolwich praktykowanie takiego stanu nie ma racji bytu. Kochałam to miejsce, tych ludzi i baśniowy klimat miasta, jednakże powoli czułam, że moja cygańska dusza ciągnie gdzieś dalej, gdzieś, gdzie znowu będę mogła modlić się w naturze i bez świadków popełniać błędy. Czy takie miejsce w ogóle istnieje? I czy Tomasz zechce iść ze mną w kolejne nieznane? Miałam w głowie zarys planu, który chciałam zrealizować. Walia i mały domek. Tam było miejsce dla mojej duszy. Postanowiłam obejrzeć na żywo ziemię, która jest na sprzedaż, wraz ze starym domem do remontu.
Będę musiała skorzystać ze wszystkich swoich oszczędności — pomyślałam. Wiele pytań i wiele litrów melisy później, sunęłam swoją czarną maszyną przez walijskie wzgórza i doliny, śpiewając „Show must go on” i wtedy właśnie otrzymałam wiadomość na Instagramie. Wiadomość w formie listu. Wiadomość, która miała zmienić wszystko. A brzmiała ona następująco:
„Wróć do mnie. Proszę postaraj się mi wybaczyć, o nic więcej nie proszę. Patrząc na siebie z tamtego czasu, widzę człowieka, który chciał za wszelką cenę być kimś, który grał swoją rolę. Chcę, żebyś poznała mnie takim, jakim jestem teraz, bo to myśl o Twojej miłości mnie ocaliła. Wiem już, że nic nie miało sensu bez Ciebie i z niczego nie potrafiłem się w pełni cieszyć, bo zabrakło Ciebie! Dziś wiem, że tylko miłość się naprawdę liczy, pozwól mi pokazać Ci, kim jestem naprawdę.
Teraz mam czas na miłość, po całej tandecie, którą zaserwowali mi inni, miałem cały czas poczucie przegapienia prawdziwej miłości. Szukałem substytutu, ale tylko wpadałem w coraz to większy zawód, bo od nikogo nigdy nie dostałem tego, co od Ciebie. Im więcej miałem, tym więcej traciłem. Głupiałem, by potem mądrzeć i pragnąłem coraz mocniej znowu usłyszeć, jak mówisz „rower”. Tak wiele muszę Ci wyjaśnić. Pragnę wyjawić, co spowodowało, że wówczas podjąłem takie decyzje, że Cię opuściłem, Kochana. Musisz się tego dowiedzieć, bo dziś mam odwagę o tym mówić. Nie wszystko bowiem jest takie, jakim to widzisz, jakim to widzą inni.
Chciałbym, żebyś poznała prawdę, a wówczas może zrozumiesz, że chroniłem w ten sposób ciebie. Myśl o mnie proszę. Nawet jeśli będziesz ze mną myślami, to fakt, że Cię mam, sprawia, że nie czuję się aż tak samotny. Taka mała rzecz, a zmienia dla mnie wszystko. Pamiętaj, że jestem tu, po drugiej stronie internetu. Jestem tu, choć mnie nie dostrzegasz, a ja czytam Cię codziennie na Twoim profilu, oglądam Twoje zdjęcia. W Twoich artykułach doszukuję się choć grama pamięci o mnie. Czasami oszukuję się, że go znajduję. Tkwię w oczekiwaniu, rozumiejąc sytuację, w której byłaś kiedyś. Przebacz mi, wróć do mnie.
Będę się o Ciebie troszczył do końca moich pieprzonych, marnych dni. Spróbuj ze mną ponownie, ale tym razem w Australii, przyjadę po Ciebie 21 października. Będę czekał w Gdańsku, na Długiej w samo południe, tam, gdzie złamałaś obcas. Jeśli nie zdecydujesz się na spotkanie, przyrzekam, że nie będę Cię więcej nękał. To będzie moja ostatnia próba. Będę tam, Kochanie. Uśmiechaj się, proszę, uśmiechaj, czytając to, oddam życie, byś powiedziała mi w twarz «rower». Bo ja ciebie do końca życia «rower».
Marcel Kłos”
Przeczytawszy na Instagramie tę wiadomość, krzyknęłam w walijską przestrzeń: — O cię chuj! Moje marzenie, moje jedyne najskrytsze marzenie, beznadziejnie, irracjonalne marzenie, by on wrócił, właśnie staje się możliwe. Szczęście na sekundę odebrało mi rozum, nic nie miało przez chwilę znaczenia. Miłość mojego życia żyje i wraca do mnie. Jedyny człowiek, który kochał mój rotacyzm, nadal mnie chce! Odpisałam „BĘDĘ TAM!!!”. I równie szybko skasowałam tę wiadomość. Ponieważ są zbrodnie, których się nie wybacza. Ponieważ nie jestem Bogiem, by być miłosierną. Ponieważ zdążyłam się zestarzeć, zanim ten Judasz zdecydował się mnie przeprosić.
4. WALIJSKI WYPADEK
Jestem skończona. Nie wygrzebię się już z tych moczar — pomyślałam. Trzeba było nie wspominać o rzeźniku, wyjechać z kraju i po raz kolejny zacząć gdzie indziej. Ucieczki przecież opanowałam do perfekcji.
W sytuacji obecnej niezależności finansowej mogłabym dużo szybciej znaleźć mieszkanie w Walii, odciąć się od rzeczywistości i społeczności, która mnie wykańcza i zwyczajnie odpocząć.
Tomaszewski przecież nareszcie zacznie niemal samodzielne życie, więc czas bym i ja obudziła się z letargu i zaczęła żyć, a nie walczyć o przetrwanie.
Zamiast tego ugrzęzłam, rzekomo niezawodnym autem marki Mercedes Benz z napędem na cztery koła na tym cholernym torfowisku.
Off-road to miała być przygoda naszego nowego życia, a nie ostatni przystanek w ucieczce przed szaleńcem, który wysyła bezczelnie wiadomości, rozgrzebując tragiczną przeszłość.
— Jak śmiesz, Kłos! Jak śmiesz!! — krzyczałam.
Sama stałam się szaleńcem. Przez ową wiadomość byłam na granicy utraty resztek zdrowego rozsądku. Miałam ogromną ochotę rzucić wszystko w cholerę, zostawić rozum komuś, kto z niego skorzysta, i wrócić tam, gdzie zostało moje serce… tam, gdzie ono wciąż żyło, a nie tylko usiłowało przetrwać.
Spojrzawszy w przepaść, nad którą zatrzymałam auto, wydawało mi się, że widzę elfa. Jechał na owcy i drwiąc ze mnie, szydził po walijsku: „I co teraz zrobisz, dziewczynko? Jak zakończy się twoja historia?”.
I rozumiałam go, nie zastanawiając się nawet, czy malutki jegomość jest prawdziwy, czy może jest tylko projekcją mojego umysłu. Moje myśli galopowały w poszukiwaniu rozwiązań.
Jadwiga, doprowadzona na skraj ekscytacji, wyła na tylnym siedzeniu, a ja czułam, że lada moment skała może osunąć się jeszcze niżej. Jeśli tak się stanie, to po nas. Urwisko ma jakieś sto metrów wysokości. Cudownie! I na cholerę się tu pchałam!
— Przecież ledwo po asfalcie potrafię prowadzić auto! — krzyczałam sobie samej w twarz.
Ledwie przyszła pora zacząć żyć, a przyjdzie mi umierać! Sytuacja była patowa.
Jeśli się ruszę — pomyślałam — przednie koła wpadną głębiej i możemy spaść. Jeżeli niczego nie zrobię, to umrzemy z głodu albo znajdą moje zwłoki nadgryzione przez psa rasy cocker spaniel. Muszę spróbować ją wypuścić przez okno, może uda się jej pobiec z powrotem w stronę wybrzeża, o ile nie spadnie ze skały.
Ja to mam szczęście — pomyślałam — nareszcie postanowiłam postawić na siebie, nie muszę klękać przed nikim za talerz rosołu, nie muszę walczyć o utrzymanie prawidłowej wagi, pozycji czy szacunku, w całkowitym spokoju, zadowolona z własnego jestestwa… i przychodzi mi żegnać życie z widokiem na walijski krajobraz, który tak ukochałam.
Krajobraz, który wielokrotnie dawał mi poczucie bezpieczeństwa i spokoju właśnie wtedy, gdy potrzebowałam po raz setny odzyskiwać równowagę.
Zjednoczone Królestwo przemawiało do mnie językiem Celtów, choć ich rozproszone plemiona już dawno przestały istnieć. Coś mnie tu ciągnęło, skały przywoływały, wiatr śpiewał wśród nich zachęcająco i plątał moje włosy.
Czasem wyobrażałam sobie, że plecie je z przyjemnością, i poddawałam się temu.
Walia była moją baśniową krainą, w której tworzyłam swoje najlepiej oceniane artykuły i prace.
Mogłam się tu osiedlić, zapomnieć o tamtej wiadomości, przestać drążyć ten temat ze wszystkimi przyjaciółkami po kolei, posłuchać ich rad, by nie rujnować sobie życia po raz kolejny.
Jednakże w amoku załamania i totalnej desperacji wyruszyłam na tę cholerną przejażdżkę.
A kiedy zacznie się październik… Czyż to nie paradoks życia, że bezpieczeństwo odbiera ci dokładnie to, co dawało ci je przez lata. Walio, niech będzie zatem, jak ty zdecydujesz.
Poddaje się, wyciągam ręce, Bello, jestem wdzięczna za tak wiele. Wystarczy. Możemy spotkać się niebawem. Tak długo już czekałaś. Nie mogę się doczekać, by znowu poczuć twój drobny nosek na policzku, z tymi trzema brązowymi piegami, które lubiłam fotografować.
Moje myśli drałują do początków, tak bardzo daleko, że przestaję widzieć mój pierścień z kamieniem księżycowym…
Czuję, że słabnę, i czuję teraz bardzo mocno ból z prawej strony głowy, być może uderzenie o kierownicę było silniejsze, niż mi się wydawało, czuję, że krew płynie po oku, na policzek, jak łza.
Przestaję słyszeć szczekanie psa, nie słyszę już nic.
Są już wyłącznie wspomnienia i znowu jest rok, w którym jestem beztroską nastolatką.
5. POCZĄTEK WSZYSTKIEGO
Wiele lat wcześniej
„Jeśli jutro zacznie się beze mnie — bądź silna
Płacz — ale nie rozpaczaj.
Walcz — ale nie gołymi rękoma.
Pamiętaj — ale nie grzęźnij w przeszłości.
I wiedz najważniejsze — ja wciąż widzę Twoją duszę”.
Bella, cavalier.
Tamtego roku przez wieś przeszła plaga nieszczęść. Susza, później atak lisów na wszystkie kurniki i atak krów uciekających przed lisami. Stowarzyszenie Pomocy Dzikim Zwierzętom oskarżyło pewnego chłopa o zamordowanie lisów. Ta sprawa kosztowała jego rodzinę spokój oraz wszystkie pieniądze…
Inny z kolei bardzo przykładny rolnik został złapany i osadzony za uprawę nie tylko serdecznika, ale również pola marihuany (sprawa się rypła, gdy pewna nadgorliwa matka zapuściła się zbyt głęboko, by szpiegować swoją córkę na pierwszych randkach).
Jego żona do dziś nie została odnaleziona, podobnie jak pieniądze z uprawy. Tak między nami, często żałuję, że nie znałam dobrze tej kobiety — umiała się ustawić bez pomocy chłopa. Mojego ojczyma tamtego roku strzelił piorun, a sołtys się wziął i zmarł, na zawał.
To był naprawdę pamiętny rok, nigdy wcześniej ani później nie zanotowano już tak dużej kumulacji negatywnych zdarzeń. I właśnie tamtego roku poznałam jego! Był dużo starszy ode mnie. I do dziś nie wiem, co mnie ku niemu skłoniło, ponieważ cała wtedy pachniałam jutrzenką, radością, lico miałam gładkie i tysiące marzeń w głowie okrytej kasztanowymi włosami…
Co za cholera mnie podkusiła, żeby wdać się w rozmowę z osobnikiem noszącym wąs i saszetkę na dokumenty, tak zwaną nerkę, w dzisiejszych czasach z niewytłumaczalnych dla mnie przyczyn niezwykle modną, a w tamtych był to symbol biedoty, rosyjskiego targu, marnego szpanu albo starości. Ale może Jonasz wyprzedzał trendy?
Tego do dziś nie ustalono. Nigdy nie zapomnę dnia, gdy przyjechał po mnie samochodem aż pod dom (co było nie lada wyczynem, zważając na to, że droga dojazdowa to było istne pole przeszkód dla zaawansowanych komandosów jeżdżących ciągnikami marki Ursus). Siedziałam na antycznym krześle u kuzynki w pokoju na parterze. Nasz dom rodzinny zamieszkiwało kilka pokoleń i dzieci, każde z innego miotu.
Bardzo chciałam się pochwalić moim pierwszym chłopakiem (był piętnaście lat starszy), gotowa byłam dla niego porzucić zabawy lalkami, uznając błędnie, że nadeszła na to pora (miałam tylko osiemnaście lat). Nawet dziś, gdy o tym myślę widzę dokładnie swoje rozmarzone spojrzenie psa, który znalazł padlinę i nie zdążono go przyłapać. Ponieważ przez naszą orankę ciężko było się dostać, koleś mi żywcem zaimponował! Przetrwał trasę, która ludziom z miasta nie była pisana. Wyobraziłam sobie, że aby się do mnie dostać ryzykował dachowanie. Położyłam głowę na parapecie, napawając się chwilą. Moje kasztanowe loki, zwisały za kaloryfer, za który Ariela wrzucała zabite muchy.
Obserwowałam jego wyrzeźbiony biceps wystawiony przez okno auta. Wyginał umięśnioną szyję w taki sposób, by widać było tatuaż, w mojej ówczesnej opinii będący znakiem męstwa, a może i wielu stoczonych walk, które najpewniej musiał przeżyć, ratując okradane staruszki… a może nawet brał udział w walkach o pokój na Bliskim Wschodzie i pewnego dnia ja będę mogła szczycić się, że jestem u boku tak prawego człowieka — myślałam.
Z zadumy wyrwała mnie towarzyszka całego zdarzenia, kuzynka Ariela.
— Co to za dziad? Kryminałem od niego ciągnie nawet przez okno. I co on tam ma za bohomazy? Sam sobie narysował i zmywa przed każdym spaniem, żeby rano mieć inny obrazek? Kto normalny robi sobie takie szlaczki na szyi?
— To jakiś psychopata jest… — ciągnęła dalej
— Głupia gęś jesteś, wiesz, popatrz na jego piękne blond włosy, widzisz tę lokowaną grzywę, wygląda jak John Smith z Pocahonats… identyczny! — zapiszczałam jak na zakochanego podlotka przystało.
— Dobry Jezu, a nasz Panie, czy ja widzę marynarskie wąsy? Gab… on nie jest dojrzały. On jest przejrzały!!! Toż to stary dziad jest i wygląda na takiego, który mógłby być nawet twoim prawdziwym ojcem, którego nigdy nie poznałaś! Czy tobie na wzrok padło?! To żaden Smith nie jest, tylko koleś ewidentnie z metryką dużo starszą niż plany na twoje istnienie!
Gdybym wtedy wiedziała, że moja radość jest zamaskowanym cierpieniem, i gdybym mogła dzisiejsza ja zajrzeć do tamtego pokoju dziewczynek, pokazałabym młodszej sobie wszystkie rany na ciele i duszy, wszystkie straty na umyśle, których już nic nie odbudowało, i nigdy — nigdy w życiu! — nie pozwoliłabym tamtej małolacie wyjść z pokoju i wsiąść do granatowego VW Golfa.
∞©∞
„Kiedy rodzi się dziecko, rodzi się też matka. Od tego momentu staje się ona samoczynnie zaprogramowana do poświęceń, nawet za cenę własnego życia”.
Nie wiedziałam, że poród tak mnie zaskoczy! Owszem, zdawałam sobie sprawę z tego, że z ciąży jakoś wyjść trzeba, jednakże lekarz obiecywał jeszcze dwa miesiące spokoju! O żadnym rozwarciu nie było mowy jeszcze wczoraj! Uważam, że dwudziestoletnie dziewczęta powinny chodzić w błogiej ciąży co najmniej dwadzieścia pięć miesięcy, by zdążyć ten fakt zaakceptować. Co się dzieje? Czy z dziećmi naprawdę muszą być aż takie kłopoty? Podobno tak, ale to dziecię przecież nawet nie przyszło na świat, a już zmienia wszystkie plany! Przecież nawet nie zdążyłam do końca wybielić sufitu w garażu. Ani posortować małych pampersików. Krowy niewydojone, kozy stoją w sieni jak widły w gnoju i czekają, by wyjść, a ja tu rodzę jak głupia, przedwcześnie! — pomyślałam.
Wiem, że Tomiś będzie doskonały — myślałam. — Śnisz mi się czasem, rozmawiamy, opowiadam ci o świecie, którego chcę cię nauczyć, choć często myślę, że sama nie zdążyłam go jeszcze poznać i tak niewiele widziałam. Wszystko się zmieni, i ja również się zmienię — myślałam. Jednakże to nie ma już znaczenia, bo będę już na zawsze z tobą, mój mały, i to ty będziesz moim centrum wszechświata. Już dzisiaj spotkamy się osobiście, pompolinku…
Wybacz mój niewyjściowy wygląd, nieco dokucza mi wyprawienie ciebie na ten świat. W ostatniej chwili zleciłam mężowi sprawy organizacyjne, obwiniając się, że przez tyle miesięcy odkładałam to na później!
Syndrom Scarlett O’Hary, która powtarzała z uporem maniaka „pomyślę o tym jutro”, wszedł mi ewidentnie za mocno. Jak Jonasz sobie z tym poradzi? Myślałam o tym natrętnie, leżąc już szóstą godzinę i czekając na kolejny skurcz. To nie było mądre prosić chłopa o spakowanie torby szpitalnej! Rozmyślanie przerwał hałas jakby tłuczonego szkła, ale to tylko Jonaszowe łokcie rozpychające się przy drzwiach. Wtem na salę wpadł sprawca mojej ciąży! Cały on, jego nie można przeoczyć. Jego się zawsze słyszy, zanim się go zobaczy. Tak… — pomyślałam — nawet w takiej sytuacji ten chłop wie, jak zrobić mocne wejście. To jeden z tych, którzy zdają sobie sprawę z własnej atrakcyjności! Oczywiście, jego atrakcyjność była dostrzegana tylko z mojej perspektywy, nie na darmo mawia się, że miłość jest ślepa. Gdy wkraczał w przestrzeń, w której się znajdowałam, nagle było jak w filmie. Zwolnione tempo, muzyka, smyczki, świerszcz na drugim planie brzęczy w ucho. Widzisz kolory pokryte błyskami soczewki, jakby wchodził otulony instagramowym filtrem… Najpierw wchodzą jego falujące, prawie białe włosy, następnie ta wąsata gęba, a potem przypominasz sobie, jaki on głupi jest, gdy widzisz zawartość cholernej torby!
— Kazałam ci wygooglować listę rzeczy do pakowania dla kobiety!!! Co to jest? Zrobiłeś to, o co prosiłam???
— Ależ oczywiście, czy masz mnie za idiotę? Co do ostatniego plastra i Altacetu, pamiętałem o wszystkim! Sama zobacz! Nigdy cię nie zawiodę, tak jak obiecywałem…
Torba zawierała: maść na komary, skarpety termalne, Klotrimazol, spodnie z Goretexu, maskownicę z imitacji bluszczu, książkę Jak przetrwać w buszu, apteczkę wojskową, nóż ze stali nierdzewnej… stop!
— Zwariowałeś? Czy to była lista wyprawy na ryby, którą pakowałeś po kilku piwach, Jonaszu?
Słowa uwięzły mi w gardle, bo Jonaszowy potomek postanowił wydobywać się teraz coraz szybciej, reagując na stres, który pojawił się wbrew moim oczekiwaniom. Nie do końca w pełni świadoma, ponieważ ból przypominał łamanie kilkunastu kości jednocześnie, zrozumiałam właśnie, że to dziecko z taką wyprawką od urodzenia będzie przysposobione do roli skauta. Zrozumiałam też, że jego narodzin nie można już odwołać ani zatrzymać! Zrozumiałam, z kim je poczęłam i że od tej pory za całą naszą trójkę to tylko ja będę odpowiedzialna! Zrozumiałam, że moje łono właśnie krzyczy na znak przyszłego protestu, jakby chciało wydukać ostatkiem sił: „Już po tobie”.
∞©∞
Mówi się, że niektóre lata przynoszą pytania, niektóre odpowiedzi. W życiu zdarzają się miesiące albo lata wielu wątpliwości, kiedy masz wrażenie, że świat się zatrzymał razem z tobą. Zupełnie, jakbyś tkwiła pod grubą warstwą śniegu, gdzie nic nie może urosnąć. Wydaje ci się wówczas, że żyjesz na autopilocie, zawieszona pomiędzy tym, jak było kiedyś, a tym, jak jest teraz, i nie bardzo możesz albo nie potrafisz spojrzeć w przyszłość. Z jakichś powodów taki stan może trwać długo i wydaje się tobie, że żyjesz wyłącznie po to, by dotrwać do kolejnego dnia bez szwanku. Dopiero z perspektywy czasu dostrzegasz, że w tym okresie zapuszczałaś korzenie. Właśnie wtedy, gdy pozornie był to mało produktywny czas, przystosowywałaś się do roli człowieka, którym właśnie się stawałaś. Lata zapuszczania korzeni są mało spektakularne, nie budzą naszego podziwu ani dumy z samej siebie, jednak później dostrzegasz, że to właśnie ten czas ukształtował twoją aktualną osobowość.
I takim okresem było właśnie dla mnie Tomisiowe dzieciństwo. To były lata wielu, setek, tysięcy, milionów pytań! Moich do siebie samej, jego do mojej osoby. Ba! Tomiś zadawał więcej pytań, niż czasem pozwalał mu na to aparat mowy! Ja, udzielając mu odpowiedzi, których domagał się często również w środku nocy, nie miałam nawet czasu zastanawiać się nad naszym losem na dłuższą metę. Nie miałam czasu na nic, a gdy tylko znalazłam chwilę dla siebie, Jonasz bardzo szybko sprowadzał mnie na ziemię, przypominając surowym tonem, czego jeszcze w domu nie mam zrobione. Czasem była to pościel niezłożona w równą kostkę w szafie na korytarzu, a czasem brak dezynfekcji toalety, który nigdy nie umknął jego uwadze. Zwykł mówić wtedy coś w stylu:
— Znowu nic nie robiłaś.
Syf jak cholera, kto to widział w normalnym domu, żeby szafa się nie domykała. Widzę, że za dużo zarabiam, haruje jak wół, żeby nam niczego nie zabrakło, a ty kupujesz za te pieniądze tyle ręczników i niepotrzebnych pościeli, że później nie masz gdzie chować przede mną.
— Nieprawda — odpowiadałam — za czasu naszego małżeństwa nie kupiłam ani jednego kompletu, wszystkie dostaliśmy od rodziców, a ten niebieski to pewnie twoją prababcię pamięta, bo zszywałam już podarte rogi kilka razy.
— Dobra, nie tłumacz się głupio jak zwykle, przecież wchodząc do toalety, nie czułem Domestosu, to dowód na to, że nic nie robisz! Ja też mogę usiąść na dupie w domu z dzieckiem, rysować kredkami po ścianach i ugotować obiad w parę minut. Gab albo ty się weźmiesz do roboty, albo my tu zginiemy w gnoju! Zawsze ci powtarzałem, że ja całe życie w domu miałem czysto i nie życzę sobie wiejskiego syfu, do którego ty jesteś przyzwyczajona. No, ale tak cię matka wychowała, powinienem był się tego spodziewać.
Jego głos stawał się coraz bardziej podniesiony, choć nie odezwałam się już ani słowem, by przerwać ten niesprawiedliwy lincz. Jonasz nakręcił się sam, a jego irytacja sięgała zenitu. Kontynuował więc swoją tyradę dalej: — Co ja sobie myślałem, nie wiem, głupi byłem albo pijany, no ale tak, człowiek uczy się całe życie. Mogło mi dać do myślenia, jak opowiadałaś, że lubiłaś bawić się już jako dziecko w stodole i nie miałaś problemu z tym, żeby śniadanie przed szkołą jadać na snopku siana w towarzystwie krów! Teraz tę stodołę przenosisz do naszego mieszkania! A ja nie chcę mieszkać w stodole i nie będę! Tu ma być czysto, czy ja cudów wymagam? Czy to nie jest absolutne minimum, żeby pracujący człowiek miał w dni powszednie obiad na siedemnastą, a w wolne na czternastą i żeby było w domu czysto!?!
To jest skandal! I nie będę tego dłużej tolerował!
Tomaszek cały ten czas przyglądał się ojcu, chowając do kieszeni kredkę, którą właśnie narysował w salonie na ścianie nowy horyzont. Chciał o tym powiedzieć tacie, ale nie dał rady się przebić przez potok wściekłych słów, więc zaczął uskuteczniać swój rytuał gaszenia i zapalania światła, odliczając do trzech i z powrotem. Jonasz otworzył nieszczęsną szafę, która za cholerę nie chciała się poddać łagodnemu domknięciu, ponieważ nasz ogromny dobrobyt wewnątrz nie dawał za wygraną.
— Ta szafa nie będzie już zamykana od tej pory wszystko, co się w niej nie mieści, będzie wyrzucane na podłogę. — Jak powiedział, tak zrobił, zrzucając zawartość prawie całej półki na podłogę. — A jeśli to cię nie nauczy, to przyniosę z piwnicy sprzęt i wykręcę drzwiczki, to będzie dla ciebie dobre przypomnienie wiejskiej stodoły. Tylko ciekawe, czy będziesz to nadal ignorować, gdy Tomi zacznie wyrzucać wszystko, jak tylko to ułożysz! Zobaczymy!! — Dumny ze swojego nowego postanowienia odwrócił się na pięcie, by wejść do pokoju na zasłużony odpoczynek i obiad.
Dopiero wtedy zobaczył przez całą długość salonu, centralnie na wysokości pięcioletniego Tomisiowego brzuszka niebieską linię, która oznaczała horyzont.
— Co to do kurwy nędzy jest…
— Tata szczęśliwy? Namalowałem dla nas, bo zwykła ściana była bez sensu, jutro domaluję Saturna z pierścieniem tak dużym jak twoja głowa, a jak zajrzysz za kanapę… oooohoo, to się dopiero zdziwisz, możesz tam zobaczyć prawie cały Układ Słoneczny i właśnie kończę Księżyc. Zastanawiam się, czy powinienem dołączyć Plutona, jestem tak strasznie zły, że odebrano mu status planety i zalicza się teraz do tych karłowatych!
Dalej Tomiś mówił już do siebie w kierunku ściany, nie zważając na to, czy ktoś go słucha, tak był zupełnie pochłonięty światem kosmosu, planet i wiedzy na ich temat, którą codziennie nabywał z pasją większą, niż kiedykolwiek widziałam u jakiejkolwiek osoby dorosłej. Tomaszek nie słyszał już dalszej tyrady ojca, jego pytań retorycznych pod moim adresem, jego obelg i insynuacji, że pewnie musiałam spać całymi dniami, podczas gdy dziecko demolowało mieszkanie, na które on tak ciężko haruje… Tomiś był już myślami na zebraniu międzynarodowej Unii Astronomicznej, wykłócając się z nimi w obronie praw Plutona, którego tak niesprawiedliwie stawiano na równi z Ceresem i Eris, planetami karłowatymi.
Tomasz ma zespół Aspergera i w wieku pięciu lat był totalnie pochłonięty wszystkim, co działo się nad naszymi głowami — w kosmosie. Był geniuszem, któremu musiałam poświęcać prawie całą uwagę w ciągu dnia, ponieważ ignorowanie jego monologu na temat z zakresu jego zainteresowań wywoływało zachowania pseudofrustrujące do tego stopnia, że dostawał tików nerwowych. O czym Jonasz nie wiedział, ponieważ nie życzył sobie rozmawiać o moich problemach, gdy on wraca do domu wywalony jak bezpiecznik.
Jonasz nie wiedział zatem, że tamtego dnia, jak i każdego innego, musiałam obejrzeć z naszym synem ten sam półtoragodzinny film na temat planet naszego Układu Słonecznego, jak i porównywarkę wielkości rożnych gwiazd, nie wiedział, że dzwoniłam kilka godzin do poradni psychologiczno-pedagogicznej, by wybłagać kolejny termin spotkań terapeutycznych oraz że na korytarzu podczas robienia obiadu młody człowiek z mydeł zrobił drogę mleczną i sprzątałam to pół godziny, wysłuchując przy tym wrzasku, jaka to jestem niegodziwa, a później ataku histerii, z której musiałam go wyprowadzać kolejne parę godzin, by nie zrobił sobie krzywdy.
Szlachetny we własnej opinii małżonek nie wiedział również, że pies dostał biegunki, którą niechcący rozmazał po całym salonie, a pranie i suszenie koców, pościeli i dywanu na balkonie o metrażu półtora metra było wyczynem. Tomasz zmęczony zasnął na moich kolanach i bałam się ruszyć, wiedząc, że jeśli obudzi się teraz, to do końca dnia będzie bolała go głowa, a przed jutrzejszym badaniem EEG nie było to wskazane. Jonasz nie wiedział też, że po ser bez laktozy musiałam iść z wrzeszczącym Tomim na drugi koniec miasta, unikając wszystkich drogerii, ponieważ chłopiec przechodził swoje kolejne natręctwo kupowania i zbierania mydeł w kształtach owalnych. Jednakże ojciec tegoż niezwykłego dziecka wiedział doskonale, z jakim zaburzeniem mamy do czynienia u naszego syna i czym się ono objawia. Wiedział też, że codzienne przygotowywanie bezpiecznego, spokojnego dnia, bez ataku paniki albo histerii, wymaga ode mnie wiele cierpliwości i skrupulatnego planowania każdej czynności.
Zespół Aspergera jest bowiem łagodniejszą formą autyzmu, zaburzeniem rozwoju i funkcjonowania ośrodkowego układu nerwowego. Przypadłość pierwszy raz opisał austriacki lekarz pediatra i psychiatra Hans Asperger, który sam w dzieciństwie wykazywał wyjątkowe zdolności językowe, posiadał bardzo dobrą pamięć i był samotnikiem — sam więc wykazywał objawy, nad którymi później pracował jako lekarz.
Tomaszek miewał masę problemów zdrowotnych, wymagał wielu godzin terapii zajęciowych oraz kontrolowania wydolności jego płuc, które przez nawracające infekcje i ogromne ekscytacje miały skłonność do niebezpiecznej hiperwentylacji. Hiperwentylacja oznacza więcej niż dwadzieścia oddechów na minutę. Tomaszek oddycha wówczas zbyt szybko, a niepokój z tym związany wywołuje dodatkowe ataki paniki, które tylko pogarszają sytuację. W konsekwencji może dojść do niedotlenienia organizmu.
Wiedziałam, że taką sytuację może opanować tylko chwilowa izolacja go w miejscu, w którym czuje się bezpiecznie, oraz obecność ukochanej, rudej łapki na jego małych kolankach. Sisi zwykła wyczuwać Tomisiowe tętno szybciej niż aparat do mierzenia saturacji. I tylko ona jedyna, mogła ukoić jego stres. Bez słowa, porozumiewając się wyłącznie ciałem, uspokajała go, na sobie tylko znany, spanielski sposób. Byłam dumna z naszego syna. Nie sądziłam, żeby zbyt wielu rodziców miało okazję, tak jak my, witać Układ Słoneczny za każdym razem, gdy rozkładaliśmy sofę.
∞©∞
Siedziałam na ławce na placu zabaw. Tomi bawił się świetnie plastikową koparką. Ustawił ją pod zjeżdżalnią, wchodził na górę z pełnymi kieszeniami piasku, a potem puszczał go w dół, patrząc, jak idealnie ląduje w łyżce koparki. Jeśli choć ziarenko spadło obok, przesuwał ją o milimetry. Trwało to w nieskończoność, jednakże wiedziałam, że mój młody inżynier musi być usatysfakcjonowany. Dwoje dzieci w jego wieku weszło na zjeżdżalnię, żeby zjechać. Czekali przez chwilę, aż Tomi przesunie swoją zabawkę, ale gdy tak się nie stało, jedno z nich krzyknął:
— Precz!
Wiedziałam już, z jakim rodzajem rodziców ten chłopiec musi się borykać, więc wstałam, próbując nakłonić Tomasza, by ustąpił i zrobił dziecku miejsce na zjazd. Oczywiście, tak się nie stało. Tomasz nie zakończył jeszcze swojej misji, zatem rozwścieczony, zaczął ładować piasek do koparki rączkami. Spadła mu czapka. Dziewczynka stojąca obok zaczęła się śmiać.
— Jesteś dziwny. Masz dziwne włosy — powiedziała.
— Idź sobie, nie lubię cię — odparł.
Obrażone dziecko odwróciło się na pięcie, a mnie w końcu udało się przekonać młodego człowieka, żebyśmy poszli na most fotografować kaczki. Wciąż nie był zadowolony, ale zdjęcia kochał jeszcze bardziej niż zabawy w piachu.
— Dlaczego ona tak powiedziała?
Spojrzałam na jego fryzurę, którą sam nazwał „na miskę”, i z trudem ukryłam uśmiech.
— Nie mam pojęcia misiaczku. Każdy jest inny. Są ludzie, którzy tego nie rozumieją, i chcieliby, żebyśmy byli podobni do nich, a gdy się tak nie dzieje, mówią, że jesteśmy dziwni.
Historia Tomaszowskiej fryzury zaczęła się, gdy ten skończył trzy lata. Wówczas nadwrażliwość na dotyk w obrębie jego głowy stała się najbardziej widoczna. Osoby ze spektrum autyzmu bądź z autyzmem bardzo często mają silnie unerwioną skórę głowy i wszelki dotyk sprawia im ból. Tomasz nie chciał chodzić do fryzjera ani obcinać włosów. Mieliśmy szczęście, ponieważ nasza serdeczna przyjaciółka Aniela była wykwalifikowaną specjalistką w tej dziedzinie i przyjeżdżała do naszego mieszkania mocować się z młodym.
— Tnij, ale kasku nie zdejmę. — Tomasz stawiał warunki.
— Kochany, kask, zasłania wszystkie twoje włoski, nie dam rady niczego obciąć.
Tomek złapał jeden kosmyk, który wystawał nad uchem i rzekł:
— Możesz obciąć to.
Ciężko było z nim dyskutować, zatem musiałyśmy znaleźć jakiś kompromis. Za nic w świecie nie chciałam, by był nieszczęśliwy lub czuł się niekomfortowo. Bardzo starałyśmy się nie śmiać histerycznie, choć sytuacja przedstawiała się coraz komiczniej.
Chłopiec, lat trzy, siedział na krześle. Ubrany w sztruksowe malutkie spodenki, które odkrywały jego pulchną dziecięcą łydkę. Ze spodenek zwisał mu kompas na sznurku, z kieszeni wystawała lornetka. Na przemądrzałym nosku miał okrągłe okulary w niebieskich oprawkach.
Na głowie żółty rowerowy kask, większy niż jego buźka. Trzymał go rączkami, powtarzając:
— Tnij wokół, będę się trzymał.
Anieli ze śmiechu, który wstrzymywała, leciały łzy, a ja musiałam brać głębokie oddechy, by nie posikać się w majtki.
— Tomi, a co powiesz na to, żeby założyć na głowę coś innego? Coś mniejszego, żebym mogła złapać choć trochę włosów, hmm? — spytała genialnie nasza przyjaciółka.
— Dobra… To przyjdź jutro, a ja ulepię mniejszy kask z plasteliny, przylepisz mi go do głowy — odparł Tomasz.
Nie mogłam uwierzyć, że dochodzimy do kompromisu, jednak wizja włosów przyklejonych do plasteliny była nie do przyjęcia.
— A może poszukamy jakiegoś garnuszka? — spytałam z nadzieją.
— Na garnek mam ciąć? — spytała Aniela, płacząc już jawnie, a wszystkie mięśnie jej twarzy drżały, nie mogąc wytrzymać powstrzymywania dłużej śmiechu.
— Może na miskę? — zasugerowałam i parsknęłam śmiechem.
Przez parę minut nie mogłyśmy się uspokoić. Zanim nam przeszło, Tomasza już nie było. Gdy go znalazłam, siedział na kuchennej podłodze z psem, przymierzając wszystkie gary, które znalazł w dolnej szafce. Aniela ocierała oczy, wiedziałam, że przez dłuższą chwilę nie da już rady trzymać nożyczek. Biedna Sisi łypnęła na nas oczkami, ubrana w durszlak, mówiąc zapewne: „Kobieto, pomóż”.
— Wybrałem tę miskę, w której tata je śledzie, może być? — rzekł dumny ze swojego wyboru Tomaszewski.
— Idealna! — ryknęłyśmy jednogłośnie.
Tomiś znowu siedział na stołku. Na głowie miał naczynie, które wciąż nie odsłaniało wiele, ale na tyle dużo, by podciąć włosy z długości, przy uszach oraz grzywkę. Byłyśmy pewne, że na koniec młody da się namówić, aby trochę pocieniować je nożyczkami. Niestety, jego wizja była inna.
— Musi być idealnie równa linia, jak nie, to sam poprawię. Idealna i prosta.
Otrzymał dokładnie to, o co prosił, po czym rzekł:
— Podoba mi się moja fryzura, wyglądam jak saturn.
Od tamtej pory, mój syn, przez parę lat, z dumą i uwielbieniem, nosił fryzurę na miskę.
6. PRZEŁOM
Każdy nasz dzień zaczynał się podobnie, przypominał zsynchronizowany tryb dobrze zorganizowanych osób. Jednak, jeśli cokolwiek zostało zmienione, wprowadzało chaos i szereg nieprzewidzianych zachowań, z których bardzo trudno mi było małoletniego wyprowadzić, a także ułaskawić Jonasza, ponieważ dla niego nic ani nikt nie było wystarczającym wytłumaczeniem. Jego zasady i jego oczekiwania wobec naszej rodziny często nijak się miały do możliwości, jaki serwowała mi codzienność z Tomisiem.
Zdarzały się dni, kiedy byłam tak zmęczona nieprzespanymi nocami i chorobami, na które syn wciąż zapadał, że nie miałam siły w dzień funkcjonować na takich obrotach, jakich szanowny małżonek wymagał. Nie przelewało się nam, na szczęście moja rodzina ze wsi, którą Jonasz tak lubił gardzić, pomagała mi za jego plecami, ile tylko mogła. Dziadek przywoził zamiast prezentów czy słodkości świeże wędliny własnego wyrobu, wiejskie jaja i mleko. Przy moim wrodzonym wegetarianizmie nie było mi łatwo wytrzymać ilości mięsa, jakie Jonasz kazał sobie serwować każdego dnia. Obiad dwudaniowy i deser to była podstawa. Gdziekolwiek byłam i cokolwiek robiłam, musiałam być w domu, zanim on wróci, by ten obiad wydać i przygotować mieszkanie na jego przybycie. Książę pan wracał do domu, a ja bardzo nie chciałam, żeby znowu był niezadowolony.
Ostatnią rzeczą po kolejnym ciężkim dniu, a czasem też niełatwej walce stoczonej na terapii z dzieckiem, było wysłuchiwanie tyrad na temat mojego nieudolnego prowadzenia domu, lenistwa, głupoty i wiejskiego wychowania, które sprawiło, że jestem nieogarnięta. Nie miałam ani czasu, ani siły, by skupiać się na sobie. Byłam, tylko zmęczonym ciałem i umysłem pracującym na pełnych obrotach całą dobę, aby wspierać rozwój Tomasza i zapewnić mu możliwość życia, które nie będzie wyłącznie pasmem przykrości. Chłopczyk chorował kilka razy w miesiącu, leczenie szpitalne było tak częste, że pewnego razu po wielu próbach ratowania jego układu odpornościowego oraz sanatoriach zdecydowałam, że zgodzę się na proponowany przez zaufanego lekarza zabieg usunięcia trzeciego migdałka. Dzień zabiegu zbliżał się wielkimi krokami, a ja musiałam (przy wspólnej pracy z terapeutką) nakłonić syna, żeby przestał chodzić w kasku, przynajmniej, gdy wchodzimy do wnętrz budynków.
— Będę chodził w tym kasku już zawsze — mówił do terapeutki. — Tak postanowiłem i będę się tego trzymał. Kask jest domeną osób silnych i chroni mój mózg, a ja mój mózg bardzo kocham, bo daje mi wiele możliwości radosnego spędzania czasu. Nie chcę tu dziś być, śmierdzisz takimi ogórkami, które tata czasem kupuje, a ja, gdy muszę je zjeść w zupie, robię bardzo rzadką kupę. Jeśli chcesz mama kiedyś zrobi jej zdjęcie i ci pokażemy? — powiedział Tomasz.
— Tomaszu, proszę przeprosić panią Magdę za to, że porównałeś ją do ogórka, którego nie lubisz i brzydko pachnie, coś takiego rani pani uczucia.
— Czy to znaczy, że mam kłamać, że ona ładnie pachnie? Ja nie chcę! Ja nie będę! Magda śmierdzi, chcę wyjść! Wyjść! Jeden dwa trzy, jeden dwa trzy, jeden dwa trzy, jeden…
— –Tomi… haloo, czy jest tu wciąż Tomi? Odkrywca odległych planet? Nie słyszę go przez to odliczanie… Pani Gabrysiu, gdzie się podział pani syn?
— Jestem, jestem, ej jestem! Widziałem wczoraj program, w którym pewien mężczyzna tak stary jak ty opowiedział, że astronauci na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej obserwują w ciągu doby szesnaście wschodów i zachodów słońca! Ja też bym chciał je zobaczyć!
— Dobrze, byłoby naprawdę cudownie — odparła pani Magda. — Czy wyobrażasz sobie, żeby do takiego astronauty powiedzieć, że jego praca jest bardzo fajna, jednak nie możesz z nim jej wykonywać, bo on śmierdzi?
— Powiedziałbym mu, że śmierdzi, gdyby to była prawda, ale zostałbym, wytrzymując to.
— Rozumiem, Tomi, na następną sesję zaproszę cię i będę pachniała lepiej, pamiętając, jak wrażliwe są twoje zmysły, a ty, proszę, przemyśl, czy następnym razem mógłbyś zdjąć kask, żebyśmy mogli przyzwyczaić się do widoku całej twojej głowy w pełnej okazałości.
— Nie będę niczego zmieniał, kask jest mi potrzebny, chodzę w nim każdego dnia i tak musi zostać. Wychodzę teraz do domu, mamć idziemy, chcę loda.
— Powiedz pani Magdzie najpierw „do widzenia”.
— Do widzenia, wychodzę.
— Do widzenia, Tomaszku, miło było cię znowu widzieć.
Jak powiedział, tak uczynił, obie widziałyśmy tylko szybko oddalający się żółty kask okrywający małe ciałko mojego asertywnego syna. Przed budynkiem czekała Ariela. Zanim się zbliżyliśmy, mogłam podziwiać jej długie czarne włosy, które zapewne pachniały perfumami i szamponem, a nie jak moje detergentem, którego używałam w domu do dezynfekcji wszystkiego. Stała nieruchomo, gapiąc się w telefon, i stukała w niego długimi paznokciami. Kiedy ja miałam ostatni raz pomalowane paznokcie? Kiedy w ogóle było to dla mnie ważne? Już ledwo pamiętam te dni — pomyślałam.
— Tomi!!! Cześćććć!! Idziemy na lody? — zawołała Ariela
— Ariela, posłuchaj mnie, szybko to posłuchaj! Około trzy czwarte masy Słońca stanowi wodór! A prawie całą resztę hel! Słońce składa się z gorącej plazmy utrzymywanej przez grawitację i kształtowanej przez pole magnetyczne. Jest prawie idealnie kuliste. Musisz pojechać z nami do domu, ulepiłem dziś rano o godzinie dziewiątej miniaturę naszego słońca, ale poprawiałem bardzo dużo razy, bo wciąż wychodziło zbyt okrągłe… — Tomi nakręcił się już do tego stopnia, że nie słyszał naszych odpowiedzi. Był szczęśliwy, wyluzowany, opowiadał o tym, co kochał najbardziej, i moglibyśmy tak iść wiele kilometrów, aż w końcu zasnąłby ze zmęczenia.
— Poczekasz z nim przed apteką, okej? Skoczę tylko po parę rzeczy. — Po tych słowach zobaczyłam bardzo długą kolejkę do apteki i już chciałyśmy dać sobie spokój, przechodząc obok ludzi stojących posłusznie na zewnątrz, gdy usłyszałyśmy szyderstwa, które mnie osobiście nie zdziwiły wcale, ponieważ spotykałam się z taką krytyką każdego dnia w najróżniejszych sytuacjach.
— Co za matka, pozwala dziecku w kasku po ulicy chodzić, takie czasy, Renata, bachory robią z rodzicami, co im się podoba!
Na co druga wtórowała:
— A później mamy bezczelne społeczeństwo i ludzie nawet starszej osobie miejsca w autobusie nie ustąpią. Robią, co chcą, tak, tak proszę pani, robią, co chcą.
Nie musiałyśmy długo czekać na demonstrację, jak pożyteczne jest noszenie kasku, bo niemalże przed samiusieńką kolejką, na brukowym chodniku młody zaliczył dachowanie. Kask od razu zamortyzował upadek, więc młody człowiek, nie przerywając monologu, podniósł się samodzielnie, otrzepał kolanka i poszedł dalej. Gdyby nie zabezpieczenie głowy, wszyscy zebrani byliby świadkami okropnej tragedii.
— Po to się nosi kask, wy stare prukwy — krzyknęła Ariela w kierunku tłumu, gdy ja jeszcze lekko oniemiała, sprawdzałam, czy aby na pewno, nic mu się nie stało.
∞©∞
Szybko zbliżający się termin zabiegu spędzał mi sen z powiek i nie pomagały żadne tłumaczenia lekarza, że wykonuje się go rutynowo i jeszcze nigdy nikomu się nic nie stało! Wiedziałam, że przy tego typu zabiegu laryngologicznym pacjent musi być pod narkozą oraz że jest zaintubowany. Takie rzeczy zawsze wiążą się z ryzykiem powikłań. Nigdy nie podjęłabym tej decyzji prewencyjnie, ale Tomasz krztusił się czasem przez sen, bo jego trzeci migdał był już naprawdę ogromny. Od kilku miesięcy uczęszczałam do szkoły wizażu i miałam naprawdę ogromne nadzieje, że mój syn, mimo swojego zaburzenia, po zabiegu będzie nareszcie mógł fizycznie normalnie funkcjonować, bez nawracających infekcji. Chciałam rozpocząć nową pracę jako wizażystka i przestać korzystać z pomocy teściowej czy babci, aby Tomi mógł spróbować życia w grupie zerówkowej.
— Pojedziemy nad jezioro na parę dni, moglibyśmy wynająć domek, który ci kiedyś pokazywałem. Krzychu mówił, że jest właśnie wolne miejsce. Wezmę wolne, spędzimy ten czas razem, póki młody jest zdrowy. — Mimo dobrych intencji ton Jonasza brzmiał nieco rozkazująco.
— Świetnie! Spakuję wszystko, zadzwonię tylko do szkoły, że znowu mam zapalenie pęcherza. — Naprawdę się cieszyłam.
— Tomiś, co ty na to? Chcesz popływać kajakiem? Może tym razem uda ci się wejść z tatą do wody?
— Nie będę pływał! I mogę robić siku i kupę tylko na nocnik, żadnych krzaków!
— Tomaszku, będzie piękny domek i toaleta, z której będziesz mógł korzystać! I na pewno ci się wszystko spodoba — próbowałam go przekonać.
— Ale ja lubię nasz dom, dlaczego nie możemy zostać w domu, nie chcę go opuszczać!
— To tylko kilka dni, wiem, że nie lubisz zmian, ale pomyśl, jak z plaży będzie widać w nocy gwiazdy! Jestem pewna, że zobaczymy mały i duży wóz, pokażesz nam, gdzie one są, i wszystko opowiesz.
— Zaraz będę spakowany! Zabiorę tylko plecaczek z mydłami, komputer i możemy wyjść! — Tomasz był uradowany, wizja czystego nieba i gwiazd to było wszystko, co mógł sobie wymarzyć. Obserwowałam przez dłuższą chwilę, jak się zamyślił, okręcając mydło w dłoniach. To była kolejna z jego fascynacji, kuliste kształty, okrągłe, pachnące mydła. Były dla niego ważną częścią dnia i każdy, kto nas odwiedzał, musiał mieć jedno dla Tomasza w prezencie. Młody człowiek bowiem w tamtym okresie nie uznawał innych podarunków. Rodzina i przyjaciele prześcigali się w wynajdywaniu modeli i firm mydła, których Tomi jeszcze nie posiadał. Temu, komu udawało się go zaskoczyć, nadawaliśmy miano prawdziwego bohatera i zdobywcy.
Miałam nadzieję, że parę wspólnie spędzonych dni ukoi mój stres i pomoże. Zbliży nas jako rodzinę. Że ten wyjazd wniesie coś więcej do naszej wspólnej relacji. Na wycieczkach byliśmy z Jonaszem zgranym zespołem (przynajmniej w tamtych latach). Jonasz, wprost przeciwnie do swojego syna, potrzebował kontaktu z naturą i dużej przestrzeni, żeby zachowywać się porządnie. Był wówczas spokojny i radosny, nie przeszkadzało mu milion rzeczy, tylko cieszył się z każdej rzuconej szyszki, którą syn wycelował w jego stronę. To były chwile, w których naprawdę kochałam mojego męża i pragnęłam wyrzucić z myśli wszystkie przykre rzeczy, jakich przez niego doświadczam. Wiedziałam, że nigdy nie będę taka, jakiej on oczekiwał,
że nie jestem w tej chwili w stanie spełnić jego wyobrażenia o rodzinie, ponieważ nasza rodzina jest dysfunkcyjna — aberracją Tomasza.
Jednocześnie marzyłam, że pewnego dnia nasz syn dorośnie, a my będziemy z dumą przyglądać się, ile osiągnął. Marzyłam, by Jonasz był dumny również ze mnie, jak doskonale poradziłam sobie w trudnym okresie, i że pewnego dnia opowiem mu, jak było mi ciężko. Pragnęłam, aby on kiedyś mnie wysłuchał i był szczęśliwy, że to właśnie ja jestem jego żoną i widzę w nim to, czego inni nigdy nie dostrzegali. Dlaczego się łudziłam, że mój małżonek z wiekiem stanie się łagodniejszy i milszy?
Odliczałam kolejne lata, czekając z niecierpliwością na jego — naszą — starość i snułam marzenia, jacy to wówczas będziemy szczęśliwi. Nie przyszło mi do głowy, że zachowania powtarzane każdego dnia utrwalają się i przybierają na sile. Myślałam, że to kwestia stresu i jego niezadowolenia z życia, którego to ja jestem przyczyną.
Nie zdawałam sobie wówczas zupełnie sprawy, iż postawiłam się w roli oprawcy i borykałam się z błędnym poczuciem winy, użalając się nad osobą, której nie powinnam była ratować na siłę. Nie rozumiałam, że Jonasz instynktownie stosuje na mnie system przeniesienia własnych lęków, niedoskonałości, traum i rzeczy nieprzepracowanych, którymi powinni zajmować się specjaliści, a nie żona. Moje ramiona chciały dźwigać wszystko, a gdy nie dawały rady, winiłam się.
Mój wskazujący palec winowajcy zawsze skierowany był na mnie. Jednocześnie rola bycia własną ofiarą również sprawiała ból. Bywało mi bardzo przykro, nie zliczę łez, które wylewałam, gdy starałam się ponad wszelkie siły, a on i tak nie był zadowolony i wszędzie najpierw dostrzegał błąd, choćby najdrobniejszy, a później nie miał już cierpliwości, by pochwalić mnie za cokolwiek. Ja po prostu czekałam na swój czas. Czas, w którym będę znowu kobietą, a nie wyłącznie matką czy żoną. Wiedziałam, że ten czas nadejdzie, ale na razie moim celem było zdrowie naszego syna i szczęście małżonka.
Dziękowałam Bogu za cudownych przyjaciół i rodzinę. Za anioły, jak Michał, które zawsze były przy mnie. Był nie tylko kumplem z dzieciństwa, ale wsparciem, bez którego nie wyobrażałam sobie ani dnia. To on biegł pierwszy na pomoc, kiedy nie miałam siły wstać z obdrapanych kolan.
∞©∞
21 sierpnia
Szłam drogą do szpitala jak w zwolnionym tempie, a przynajmniej teraz tak to wspominam. Przede mną Rosalia ze swoim chłopakiem trzymali Tomaszka za obie ręce i cała trójka podskakiwała, śpiewając: „Kto ananasowy pod wodą ma dom? Spongebob kanciastoporty!”.
Tomi śmiał się, odgrażając się, że po powrocie namaluje pana gąbkę bujającego się na obręczy Saturna. Wbiegł po schodach szpitala prosto na recepcję. Choć miał tylko pięć lat, wypełnił samodzielnie kartę szpitalną — moje dziecko było przecież genialne.
Pamiętam zdziwione miny pań z okienka, które z niedowierzaniem kiwały głowami, a on tylko pewnym gestem poprawiał okularki na nosku.
— Proszę podać synowi tabletkę, a gdy zrobi się śpiący, zabierzemy go na salę operacyjną i dostanie narkozę — powiedziała pielęgniarka.
— Jak długo potrwa zabieg?