Informacja o prawach autorskich
Ta książka została napisana z miłością i odrobiną magii.
Autor pilnuje swoich czarów (czyt. praw autorskich),
ale z radością pozwala, by te opowieści krążyły po rodzinie i znajomych,
By były czytane i pokazywane.
Bo każdy czarodziej ma swoje zaklęcia, a każdy autor — swoje teksty. ✨
Wstęp
Są wsie, o których nikt nie mówi. I są takie — jak Wincentów — które same o sobie opowiadają, nawet jak nikt nie pyta.
To tu silniki gadają nocami, betoniarki mają osobowość, a WSK-i uciekają z garaży i wygrywają konkursy piękności na dożynkach.
To tu chłopy — Szuri, Dawid, Stojan, Zenek i Bąk — żyją jakby świat był jedną wielką przygodą, wymagającą tylko trzech rzeczy: klucza 13, termosu kawy i odwagi, by znowu coś spier… to znaczy, coś naprawić.
W tej książce nie znajdziesz morałów. Nie znajdziesz subtelnej metafizyki ani gładkich zdań. Znajdziesz prawdę. Taką wiejską, surową, śmieszną, czasem pijącą piwo pod sklepem. Te historie są dla tych, którzy wiedzą, że największe dramaty dzieją się tam, gdzie styropian się kruszy, a największe cuda — tam, gdzie dwusuw pierwszy raz pyknie po zimie.
To jest książka o przyjaźni silniejszej niż spaw, o humorze grubszym niż warstwa gładzi i o życiu, które czasem rozpierdala się jak skrzynia w Golfie… a potem i tak ktoś ją zrobi lepiej niż fabryka.
Usiądź. Otwórz. I wejdź w ten świat.
Bo w Wincentowie magia nie żyje w różdżkach. Magia żyje w garażu.
I właśnie zaczyna pukać do drzwi..
Dawid, Szuri i królewna WSK
Był sobie Wincentów. Wioska tak legendarna, że Google Maps raz ją pokazuje, a raz nie.
Tam mieszkał Szuri: wysoki, brodaty, w gumowcach i czapce z uszami, wyglądający jak skrzyżowanie drwala z mechanikiem.
Gdyby Święty Mikołaj był z Polski B, wyglądałby dokładnie tak, jak on.
Kilka kilometrów dalej — w Łopienniku, gdzie psy szczekają w rytmie techno — mieszkał Dawid: mniej brodaty, bardziej dresiarski, ale z sercem tak złotym, że sąsiedzi czasem pytali, czy on się przypadkiem nie resetuje przy pełni księżyca.
Łączyła ich jedna rzecz: głębokie, nieuleczalne przekonanie, że każdą awarię da się naprawić. Nawet taką, którą Bóg rzuca pod nogi tylko dla żartu.
Aż pewnego dnia stało się coś NIEWYOBRAŻALNEGO.
Ukochana WSK Szuriego odmówiła współpracy.
Tak po prostu. Zgasła. I tyle ją było słychać.
Nie pyrknęła.
Nie szczeknęła.
Nawet nie zrobiła tego smutnego „plum”, jak gaźnik przed śmiercią.
Wyglądała jak księżniczka, która powiedziała:
„Nie odpalę, dopóki ktoś nie zaproponuje mi nowego kondensatora i szacunku.”
Szuri siedział obok niej na butelce po oleju z miną człowieka, któremu życie powiedziało YOLO w najgorszym momencie.
Dawid wszedł, obczaił sytuację i od razu wiedział, że to „apokalipsa level 8/10, ale może być gorzej”.
— Stary — powiedział — ona jest bardziej obrażona niż Stojan, jak Bąk mu powie „ogarnij się”.
A że obok garażu ZAWSZE kręcił się jakiś folklor, to zaraz pojawił się Zenek — lokalny Gandalf od gaźników.
I od razu rzucił:
— Dajta mi chłopy łyka kawy i pięć minut na pomyślenie.
Za nim wlazł Stojan, który nie lubił Bąka bardziej niż podatków.
— Ja bym to inaczej zrobił — powiedział Stojan, tal jakby ktoś go kurwa pytał.
— Dobrze, że nikt cię nie słucha — odburknął Bąk i poszedł w pizdu obrażony w stronę stogu siana.
Ale Szuri i Dawid mieli misję.
Nie było czasu na dramy w stylu telenoweli „M jak Mechanik”.
Zenek uniósł brew i powiedział szeptem tak poważnym, jakby zdradzał tajemnicę wszechświata:
— Jedyną opcją jest… Złota Iskra z magicznej części Wincentowa.
Dawid aż wytrzeszczył oczy.
— Co, kurwa?!
— No ta, co działa tylko wtedy, gdy dwaj debile idą po nią razem — wyjaśnił Zenek.
I ruszyli.
Przez krzywe drogi, gdzie nawet krowa kiwa głową jak do bitu.
Przez stodoły, które jęczały jak zawieszenie w passacie po wiejskiej imprezie.
Przez pola, gdzie wszystko wyglądało jak w filmie fantasy nagranym ziemniakiem.
W końcu dotarli do starej szopy.
Tak starej, że nawet pajęczyny miały własne wspomnienia.
A w środku…
Duch Klucza Francuskiego.
Wyglądał jak ludzka wersja narzędzia, które zgubiłeś 10 lat temu i magicznie znalazło się tam, gdzie NIE POWINNO.
— Naprawić sprzęt, panowie, to jedno — powiedział duch, świecąc jak latarka z promocji w Biedronce. — Ale naprawić sens… wy to robicie od dawna.
Chłopaki rzucili sobie spojrzenie w stylu:
„Nie wiem, co on pierdoli, ale brzmi mądrze.”
Duch wskazał ścianę.
A na niej wisiała…
ZŁOTA ISKRA
Świeciła jak kontrolka check engine tuż przed przeglądem.
— Idź, Szuri — powiedział Dawid. — To twoja menda, nie moja.
Szuri wziął iskrę.
Paliła się jak nadzieja przed pierwszym odpaleniem po remoncie.
Wrócili do garażu.
WSK nadal stała obrażona jak księżniczka, co znalazła włos w rosole.
Szuri dmuchnął, dotknął serca maszyny i…
WSK najpierw zrobiła:
PYK…
Potem:
PYK-PYK…
A potem odpaliła tak soczyście, tak pięknie, tak dwusuwowo, że nawet Stojan przestał pierdolić.
Dawid spojrzał na Szuriego i powiedział:
— No i widzisz, mordo? My jak zwykle naprawili to co nienaprawialne.
A Szuri klepnął swoją WSK z czułością, której nikt by mu nie przyznał na głos:
— Wiedziałem, że wrócisz.
WSK zawyła na całą wieś jak królowa, która wygrała wyścig życia.
Ludzie w oknach ze zdziwienia aż oblali się herbatą.
Na dźwięk WSKi Szuriego nawet kury dostały ciarki.
A wiatr w Wincentowie westchnął:
— No dobra, chłopy. Znowu wam wyszło.
I tak powstała legenda, którą do dziś opowiadają nawet te sąsiadki, co udają, że nie podsłuchują.
Szuri, Dawid i klątwa rozjebanego gaźnika
W garażu Szuriego pachniało tak, jak powinno pachnieć miejsce, gdzie mężczyźni leczą głowy: smar, stary papier od zamówień, termos z kawą i nuta benzyny. Pod sufitem wisiała kolekcja WSK jak galeria dam w zbroi — każda z osobowością, każda z historią, każda z tupetem.
Szuri — a właściwie Szymon, bo tak było w dowodzie, choć nikt w Wincentowie nie używał dowodów do rozmów — wrócił z roboty w sklepie z częściami, zawinął rękawy (bo to rytuał) i spojrzał na gaźnik, który leżał na blacie jak coś, co przed chwilą wyrwało się z piekła.
Gaźnik nie był „zepsuty”. Gaźnik był obrażony. Gaźnik był rozjebany do korzeni.
I tak jak człowiek, który spędził za dużo czasu słuchając radia w złym nastroju, on postanowił zemścić się na całym świecie.
— Dawid, przynieś mi klucz 17 — rzucił Szuri przez ramię, nie odwracając głowy.
Dawid, który akurat przyjechał swoim jeszcze-pół-golfem-nie-do-końca, wszedł z drzwicami od samochodu pod pachą i krzyknął:
— Mówiłem ci, bracie, że 6 biegów to jak mieć więcej liczb w życiu — więcej opcji, więcej problemów.
Słowa Dawida zawisły w powietrzu jak pył metalu. Nie, to nie był czas na filozofię skrzyń biegów. To był czas na rytuał odgaźnikowania.
Zenek, który zawsze pojawiał się dokładnie wtedy, kiedy trzeba było mu podać kawę i pozwolić filozofować o gaźnikach, wpadł z reklamówką pełną śrubek. W jego oczach błysnęło coś, co brzmiało jak: „No dobra, zaczynamy.”
— To nie jest zwykła naprawa — powiedział Zenek. — Ten gaźnik ma w sobie stare urazy.
— Ktoś go przed laty źle złożył, a teraz on przejmuje kontrolę — dodał Szuri, jak ktoś, kto zna katalogi demonów technicznych.
Rozpoczęli przygotowania: wyciągnęli stary klucz 17 (legendarny jak opowieści o dziadku, który naprawił traktor jednym palcem), znaleźli „śrubkę, którą kiedyś zgubił pies Jadzi” (nigdy nie wiadomo, czy pies ją pół roku wcześniej połknął czy tylko przetrzymywał) i — najtrudniejsze — „kawałek nerwów Dawida”, czyli ten moment, kiedy Dawid po raz ostatni przeklinał silnik, wymieniając olej w nocy przy latarce.
Rytuał odgaźnikowania miał prostą filozofię: jeśli zrobisz wystarczająco dużo głupich rzeczy w odpowiedniej kolejności, gaźnik się zlituje.
Instrukcja Zenka brzmiała: „Prychnij trzy razy, puknij gaźnik gałką od klucza, zaśpiewaj fragment „Sto lat” w dialekcie roboczym, podaj mu smar ‘premium’ i odpal stare radio”. Brzmiała jak żart, ale Zenek nigdy nie żartował o gaźnikach.
Pierwszy krok: rozebranie gaźnika.
Było w tym coś intymnego — Szuri wsadzał palce tam, gdzie nawet kurz był zbyt przyzwyczajony do godności. Każda sprężynka miała imię (przynajmniej tak twierdził Szuri), każda uszczelka swoje humory.
— Chuj, to jest rozjebane — mruknął Dawid, oglądając wnętrze, które wyglądało jak miasto po burzy.
— No nie mordo, to jest artystyczna praca — odparł Szuri. — Zobacz, tu jest karma z lat 90-tych.
Gdy zaczęli czyścić, gaźnik zaczął robić coś, co przypominało jęk. Nie był to dobry znak.
Bąk, który przyszedł znikąd, usiadł na progu jak sędzia sądowy i stwierdził:
— On wam teraz powie, czy macie smutne życie.
Kiedy dotarli do wnętrza, znaleźli mały, przykurzony kawałek papieru — stara paragonowa metka z napisem: „Naprawa wykonana przez Stasia, 1998”. I nagle wszystko miało sens. Gaźnik pamiętał Stasia. I Stasia pamiętał gaźnik. I nikt nie chciał kolejnego Stasia w życiu.
Zenek wyciągnął coś z reklamówki — to był stary bronzer od lakieru, który miał „przywracać honor częściom”. Pokropili gaźnik symboliczną kropelką — i wtedy, jakby przestraszony, gaźnik wypluł śrubkę w stronę Stojana (Stojan wtedy wpadł z gitarą, bo akurat miał przerwę w robieniu bitu) i śrubka odbiła się od stołu prosto do środka ściany.
— No ładnie — stwierdził Stojan. — Nawet śrubka ma wyraźniejsze wejście na scenę niż ja.
Rytuał podgrzał atmosferę. Dawid zaintonował część pieśni — coś pomiędzy „Sto lat” a refrenem z jakiegoś disco polo, Zenek bębnił na puszce od farby, a Szuri szeptał do gaźnika rzeczy, które można powiedzieć tylko do maszyn o duszy: „Wracaj, ty stara suka. Masz jeszcze kilometry we mnie.”
I wtedy nastąpił moment kulminacyjny. Po ostatnim puknięciu klucza 17, gaźnik zrobił coś, co przypominało oddech — pyk, pyk, dość niepewnie. W garażu zapadła cisza zdolna zabić muzykę w telefonie Stojana.
— Czy ja mam to odpalić? — zapytał Dawid, trzęsąc się trochę, bo to było jak nacisnąć „enter” przy podpisaniu ważnej umowy.
Szuri spojrzał na niego z takim wzrokiem, że Dawid poczuł, jakby oddał mu połowę przeszczepionego silnika.
— Odpalać — mruknął.
Dawid pociągnął linkę. Gaźnik odpowiedział najpierw cichym kleksem, potem chóralnym pyknięciem, jakby miał mówić: „Dobra, dobra, skończyliśmy”.
Nagle garaż eksplodował dźwiękiem. To nie był zwykły odgłos pracy silnika — to było zwycięstwo. To był hymn. To był toast smarem.
WSK, która stała obok, odkręciła się ze spokojem damy, która właśnie została usprawiedliwiona. Ktoś z zewnątrz krzyknął „JEB!”, a Stojan zaczął nagrywać na telefon w tle, bo wiedział, że ma hit.
Kiedy kurz opadł, Zenek wypił resztkę kawy, Dawid uspokoił ręce, a Bąk zniknął z powrotem do stogu, Szuri spojrzał na swój gaźnik z miłością jak do starej przyjaciółki.
— Mówiłem wam — powiedział spokojnie. — Czasem trzeba tylko poukładać stare urazy.
Dawid uśmiechnął się szeroko, wsiadł do golfa, który teraz brzmiał jak orkiestra z nowym dyrygentem, i pomachał:
— No to jedziemy zrobić rajd po wsi. Na celebrację.
A w Wincentowie, gdzie legendy rosną szybciej niż chwasty przy płocie, jeszcze długo opowiadano o tym wieczorze, gdy trzech gości, jeden duch klucza i trochę przypadku sprawiły, że rozjebany gaźnik przypomniał sobie, czym jest życie.
I tak — jak mówi stara wiejska prawda — warto czasem pogrzebać w starych częściach. Bo nie wszystko, co jest rozjebane, chce zostać rozjebane na zawsze.
Koniec? Nie. To tylko początek. Bo gdzieś tam, w ciemnym kącie garażu, mrugała inna WSK, patrząc jak twoje życie kręci się dalej, a chłopaki już planowali kolejną akcję — „Czy da się odpalić silnik tylko przy pomocy piwa i gitary?”.
I wszyscy wiedzieli jedno: jeżeli coś ma wrócić do życia, to oni znajdą na to sposób. Nawet jeśli będzie trzeba wykopać jeszcze parę śrubek z brzucha misia sąsiadki.
Stojan i Bąk: bitwa o kombajn gigant
W Wincentowie dzień zaczął się dziwnie — tak dziwnie, że nawet kury wyszły z kurnika z miną „co tu się odpierdala?”.
Bo na drogę wjechało COŚ.
Nie maszynka.
Nie kombajn.
Nie „fortschritt”, co ledwo zipie.
Nie.
To był KOMBAJN GIGANT.
Maszyna tak ogromna, że zasłoniła połowę wioski, ludzie rzucali cień w odwrotną stronę niż zwykle, a psy zaczęły szczekać barytonem.
Na kabinie wisiała tabliczka:
„DEMON 9000 — wersja testowa”.
Nikt nie wiedział, skąd się wziął.
Nikt nie wiedział, czemu wyglądał jak traktor, kombajn, czołg i statek kosmiczny w jednym.
Ale każdy wiedział jedno:
Stojan i Bąk zaraz się o to pokłócą.
Stojan wyszedł z domu z gitarą na plecach, w okularach przeciwsłonecznych, jakby szedł na festiwal muzyki elektronicznej, a nie do sklepu po gwoździe.
Bąk już tam stał.
Ręce założone, mina jakby wygrał sprawę w sądzie, chociaż nawet nie wiedział jak działa sąd.
— Ja to ogarnę — powiedział Bąk, patrząc na kolosa.
— Ty? — Stojan aż się zakrztusił powietrzem. — Bąk, ty masz problem z ogarnięciem własnych myśli.
Już było wiadomo, że to się źle skończy.
Bąk obszedł kombajn dookoła, głaszcząc go jak konia bojowego.
— To jest dzieło sztuki.
— To jest próba zniszczenia planety — poprawił go Stojan. — Patrz na to. On ma więcej przycisków niż twoja stara…
— Dokończ to, a będziesz grał tylko dla świerszczy — przerwał Bąk.
I tak stanęli.
Obaj przed maszyną.
Obaj w gotowości.
Obaj pewni, że tylko oni są „godni”.
Wtem przyjechał Dawid golfem.
Zatrzymał się, wysiadł i spojrzał na potwora.
— O kurwa.
— No, właśnie — potwierdził Stojan.
— A kto to obsłuży? — zapytał Dawid.
— No ja — rzucił Bąk pewnie.
— Nie, ja — rzucił Stojan jeszcze pewniej.
Dawid popatrzył na nich, po czym zadzwonił po Szuriego.
Bo to była sytuacja z tych, gdzie potrzeba dorosłego.
Szuri przyjechał ciężko, jak prorok, broda falowała na wietrze, czapka z uszami się dumnie błyszczała.
— Czego znowu? — zapytał, jak tatuś, który widzi dzieci z benzyną i zapałkami.
Dawid tylko palcem pokazał na kombajn.
Szuri zmrużył oczy.
Zbladł.
Potem powiedział:
— To wygląda jak błąd w systemie.
A potem usłyszeli TRZASK.
To kombajn… sam się otworzył.
Kabina podniosła się jak w filmie science fiction.
W środku pulsowały lampki.
Przyciski świeciły jak choinka w galerii handlowej.
Na ekranie pojawił się napis:
Wybierz operatora.
Tryb: BITWA.
— O ja pierdolę — powiedział Dawid.
— O ja pierdolę — powtórzył Stojan.
— Tryb bitwy? — Bąk aż zaczął trzeć ręce. — To brzmi jakby mnie wołał.
Maszyna wydała dziwny dźwięk, który brzmiał jak „chose jeden”.
I zaczęła świecić na… dwóch gości.
Na Stojana i Bąka.
— No i chuj — mruknął Dawid, siadając na masce golfa. — To będzie mem.
ROZPOCZĘŁA SIĘ BITWA
Maszyna wciągnęła ich do kabiny.
Nagle znaleźli się w środku czegoś, co wyglądało jak połączenie symulatora lotu z grą komputerową z lat 90.
Stojan złapał za joystick.
Bąk złapał za dźwignię.
Kabina nagle zamknęła się szczelnie jak trumna.
Kombajn ruszył.
Najpierw powoli.
Potem szybciej.
Potem szybciej niż Golf Dawida po swapie.
I zaczął KOSIĆ.
Nie trawę.
Nie zboże.
Nie krzaki.
KOSIŁ CHWASTY FILOZOFICZNE MIĘDZY NIMI.
Z każdym ruchem z głośników można było usłyszeć:
— „Ja wiem lepiej!”
— „Nie, ty zawsze spierdalasz!”
— „Ty nie masz mózgu!”
— „A ty nie masz prawa jazdy, półgłówku!”
Kombajn nagrywał ich kłótnię.
Puszczał na zewnątrz.
Ludzie podchodzili słuchać jak podcastu.
Kury przestały nieść jajka.
W końcu Szuri nie wytrzymał.
Wskoczył na tył kombajnu, otworzył panel jak chirurg otwierający klatkę piersiową i wyłączył GŁÓWNY PRZYPIERDALACZ (tak się nazywał w instrukcji — serio).
Kabina otworzyła się, a z niej wypadli Stojan i Bąk.
Wyglądali jak dwa koty po myciu.
— No i co? — zapytał Dawid. — Dogadaliście się?
— Tak — powiedział Stojan.
— Nigdy — dodał Bąk.
Po czym podali sobie dłonie.
Tak po męsku.
Z nienawiścią, ale jednak.
A kombajn?
Kombajn sam wycofał, zgasił światła i napisał na ekranie:
Błagam. Nigdy więcej tych dwóch.
Zenek i tajemnica zaginionego klucza
W Wincentowie była jedna zasada:
„Jak zgubisz klucz 17, to nie naprawisz już nic. Nawet własnego życia.”
Każdy miał swój.
Każdy pilnował jak skarbu.
A Zenek — lokalny mistrz gaźników, filozof smarowy, guru narzędzi — miał legendarny klucz 17.
Nie zwykły.
Nie z Castoramy.
To był klucz przekazywany z ojca na syna… ale ojciec nie miał syna, więc dał go Zenka, bo „najmniej spierdolisz”.
I tego feralnego poranka — klucza zabrakło.
Nie leżał na półce.
Nie leżał w kieszeni.
Nie był w wiadrze, pod wiadrem, za wiadrem, ani w „tej szufladzie na rzeczy, które kiedyś się przydadzą i nigdy się nie przydają”.
Zenek wszedł do garażu, zobaczył pustą miejscówkę klucza i powiedział tylko jedno:
— A to skurwysyn.
W tym czasie Dawid podjechał golfem, który mruczał jak kot po sterydach.
Szuri już stał w drzwiach, bo czuł, że „energia wioski jest rozjebana”.
Dawid spojrzał na Zenka, na pustą półkę i aż się przeżegnał.
— To źle, nie?
— To koniec — powiedział Zenek tonem grabarza. — Jak klucz 17 znika, to znaczy, że świat coś knuje.
Szuri zrobił poważną minę, wypuścił powietrze i rzucił:
— Trzeba zrobić dochodzenie.
Dawid poprawił bluzę dresiarską i pokiwał głową jak detektyw po kursie w Kłodnicy.
— No to robimy ekipę. Co robimy pierwsze?
— Przesłuchujemy wieś — powiedział Szuri.
I tym sposobem zaczęła się największa operacja śledcza w historii Wincentowa.
PRZESŁUCHANIE STAREGO ZBIGNIEWA
Stary Zbyszek miał opinię człowieka, który wszystko widzi, nawet jak śpi.
Chłopaki podeszli do jego płotu.
— Zbyszek, widziałeś klucz 17?
— Widziałem tyle rzeczy w życiu, że jeden klucz mnie nie rusza — powiedział Zbyszek, nie podnosząc głowy znad gazety.
— Ale widziałeś, czy nie?
— A za flaszkę zobaczę.
Dawid westchnął, poszedł po flaszkę.
Zbyszek popił, pomyślał, podrapał się po siwej brodzie i powiedział:
— Było tu w nocy coś…
— Co?! — krzyknął Szuri.
— Ktoś się skradał…
— Kto?!
— A może to był kot.
— Zbyszek!
— No nie wiem, kurwa, ciemno było.
Ten etap zakończył się niczym poza faktem, że Zbyszek dostał darmową flaszkę.
INTERWENCJA W KURNIKU
Stojan przyszedł z gitarą.
— Panowie, słyszałem plotkę, że kury widziały klucz.
— Jak kury mogą coś widzieć? — pytał Dawid.
— Jak mają oczy, debilu — rzucił Stojan filozoficznie.
Zeszli do kurnika.
Kury spojrzały na chłopaków jak na komików stand-upowych, którzy spóźnili się na występ.
Szuri próbował przemówić do kur:
— Gdzie klucz?
Kury: „kokoko”.