drukowana A5
28.63
Gagarina 7

Bezpłatny fragment - Gagarina 7


Objętość:
148 str.
Blok tekstowy:
papier offsetowy 90 g/m2
Format:
145 × 205 mm
Okładka:
miękka
Rodzaj oprawy:
blok klejony
ISBN:
978-83-8384-922-5

Wszelkie podobieństwo osób, sytuacji i miejsc do rzeczywistości jest niezamierzone i przypadkowe.

Leuna i Warszawa

W 1983 r. byłem na zjeździe naukowym w NRD. Był to największy na świecie zjazd chemiczny organizowany pod patronatem IUPAC. Naukowa śmietanka od Japonii po Chile, nie wyłączając Koreańczyków z Korei Północnej. Była tam też pewna pani doktor, Monika. Poznałem ją bliżej, bo wpadł jej w oko kolega z mojego pokoju — Paweł. Paweł nie miał ochoty na amory, ja tym bardziej, więc Monia upijała się w samotności.

Wśród półtora tysiąca naukowców pojawiła się postać, wzbudzająca mieszane zainteresowanie. Był to Rosjanin, który na ustawionym w kącie korytarza stoliku prezentował swoją książkę, a właściwie wykładał swoją teorię „naukową”. Otóż cała materia składa się z zapachów (?!). Autor zręcznie żonglując setkami wzorów strukturalnych, przypisywał każdemu związkowi chemicznemu odpowiednią kombinację zapachów bazowych. Równania reakcji chemicznych zastępował psiknięciami różnych dezodorantów (w odpowiedniej ilości i — bardzo ważne! — kolejności). Było to tak głupie, że aż ciekawe. Nawet chciałem te wypociny kupić, ale 10 marek NRD to było za dużo dla mnie.

Minęło kilka lat i kolejny zjazd IUPAC — tym razem w Warszawie. I znowu pojawia się Monika. Zaraz do niej wrócę, ale najpierw o kolejnym „Einsteinie” rodem z demoludów. Tradycyjny stoliczek w końcu korytarza, a na nim prezentacja nowego odkrywczego dzieła. Tym razem prelegentem jest Czech. Według niego koncepcja świata jest tak prosta, że aż dziw, że nikt wcześniej na to nie wpadł: cała chemia to połączenia i reakcje kolorów. Genialne! Trzy barwy podstawowe i największe tajemnice Wszechświata wyjaśnione: od powstania Słońca po ruchy robaczkowe jelita cienkiego. Przecież to wszystko tylko połączenia kolorów!

No proszę — a ja, durny, uczyłem, że materia nie ma koloru. Barwy to wytwór naszego mózgu…

Książka, jaką prezentował nasz geniusz, była bogato ilustrowana kolorowymi (jakże by inaczej) obrazkami. Aż się chciało kartkować.

Zadumałem się… Rosjanie wydali na świat swojego zapachowca, Czesi — kolornika, a my, to co? Gęsi?

I tutaj stanęła na wysokości zadania Monia. Czy przegrzały jej się zwoje mózgowe, czy podtruła się pijąc alkohol niewiadomego pochodzenia? Nie wiem, ale jej działania poszły we właściwą stronę: stolik w końcu korytarza i książka. Tytułu nie pamiętam, ale były to liryki, a więc dzieło wierszowane. Chciałoby się napisać „wierszowate”, ale czyż można się tak znęcać? Na każdej stronie jeden wiersz, a stron tych ze dwieście, albo i więcej. A wszystkie o jednym: jak to różniczki całkowały się ze sobą w miłosnych amorach.

Wiersze pisane były językiem zwinnym i dosadnym, nie dającym czytelnikowi wiele, co do domyślania się szczegółów. Trzeba przyznać, że podczas lektury w majtkach robiło się gorąco. Całość tych miłosnych potyczek w jakiś niewytłumaczalny sposób łączyła się z budową materii i prawami rządzącymi światem fizyki. Zastanawiałem się, czy genezy tego dzieła nie należy szukać w niespełnionej miłości do Pawła…

Renata

W roku 1986 zjazd IUPAC miał się odbyć w Bukareszcie. Tradycyjnie dostałem zaproszenie od organizatorów, ale wcale nie paliło mi się do wyjazdu. Dopiero ostatniego dnia zgłaszania uczestnictwa doszliśmy z Pawłem do wniosku, że jedziemy. Warunkiem było posiadanie gotowego komunikatu do wygłoszenia na zjeździe. Poszperaliśmy w papierach, coś poskładaliśmy i udaliśmy się do prorektora z prośbą o dofinansowanie.

Urząd Prorektora do Spraw Nauki objął właśnie pewien docent. Jeszcze dobrze nie zdążył się umościć w fotelu, a tu wpada do niego takich dwóch i prosi o pieniądze. Kto wie, czy nie byliśmy jego pierwszymi interesantami. Roztoczyliśmy wizję, jakie to nasze prace naukowe są odkrywcze, że rozsławimy naukę polską itd.

Pan prorektor był bez wątpienia oszołomiony naszym potokiem słów i grzecznie zapytał, czego nam potrzeba. Pieniędzy — odpowiedzieliśmy; na opłaty zjazdowe, zakwaterowanie, wyżywienie i podróż. W materiałach organizatora zjazdu była wyszczególniona jakaś suma i wyraźnie zaznaczono, że w jej skład wchodzi i nocleg i jadło, ale pan docent (bądź co bądź znający angielski) nie doczytał w całym tym ferworze szczegółów i przyznał nam dodatkowo diety (przeliczane jakoś z dolarów). Mówiąc krótko: mieliśmy wszystko opłacone przez Uczelnię a dodatkowo kupę forsy do kieszeni.

Razem z nami na zjazd zadeklarowała uczestnictwo pewna pani posiadająca duży dorobek naukowy. Na potrzeby tej relacji nazwijmy ją panią Profesor. Wówczas myślałem, że wysłano ją, aby nas pilnowała — może ktoś z SB myślał, że poprosimy o azyl w Rumunii?

Pojechałem do Biura Podróży „Orbis” kupić bilety. Miałem jakieś pisemko z UMK upoważniające do zakupu trzech biletów kolejowych na trasie Toruń Gł. — Bukareszt. Obok okienek kasowych był boks, w którym siedział dyrektor Orbisu, mój znajomy ze studiów. Tak się zagadaliśmy, że kupienie biletów było tylko drobnym epizodem, o którym szybko zapomniałem.

Nadszedł czas wyjazdu. Umówiłem się z panią Profesor i Pawłem, że spotkamy się w Warszawie na dworcu. Tak się złożyło, że ja miałem miejsce w jednym wagonie, a Profesor i Paweł w drugim. Usiedliśmy w przedziałach i pociąg ruszył. U mnie w przedziale nie było nikogo ciekawego, u Pawła wręcz przeciwnie. Znalazła się tam para Ślązaków: on — Jontek, górnik, i ona — Renata, właścicielka sklepu masarskiego.

Jeszcze pociąg nie zdążył opuścić granic administracyjnych miasta stołecznego Warszawy, a już Jontek wyciągnął pół litra. Na jego grzeczną propozycję wypicia za szczęśliwą podróż kieliszeczka wódeczki, pani Profesor odpowiedziała, że ona jest chora, zmęczona, a w ogóle to ona alkoholu nie pije. Jontek zwrócił się więc z tą samą ofertą do Pawła. Pani Profesor szybciej niż ktokolwiek zdołał pomyśleć, wypaliła, że Paweł też nie pije. Ta odpowiedź nie spodobała się Jontkowi, a w szczególności jego małżonce Renacie.

I tutaj trzeba wtrącić kilka słów wyjaśnienia odnośnie Pawła. Jego mama związana była z nauką. Pawełek — chłopiec nadzwyczaj spokojny i grzeczny, skończył studia na piątkach, ale nie należał do osobników podporządkowujących sobie otoczenie. Żeby nikogo nie urazić często (choć nie zawsze) zgadzał się z opiniami innych, nie koniecznie będącymi opiniami jego samego. To tyle, co do jego charakteru. Fizycznie był chłopcem (he, he — przekroczył już trzydziestkę) dość wątłym, wzrostu ledwie średniego. Miał jednak w sobie coś takiego, że kobiety lgnęły do niego, jak muchy do miodu. Czy to była jego chłopięca nieporadność, czy twarz cherubinka, czy też jego grzeczność? Nie wiem do dzisiaj. W każdym razie wzbudzał u większości pań uczucia matczynej miłości.

Wróćmy do przedziału. Teraz ważna będzie geometria rozsadzenia aktorów dramatu. Pani Profesor siedziała na jednej ławce, twarzą w kierunku jazdy. Na drugiej, licząc od okna: Paweł, Renata i Jontek. Renata nachyliła się nad swoim sąsiadem.

— Nie wypije pan z nami?

Paweł wciśnięty między ścianę przedziału i Renatę miał odciętą drogę ucieczki. W gruncie rzeczy mógłby wypić kielonka, ale obecność pani profesor mocno go krępowała. Jeszcze bardziej przerażała go Renata. Renia miała ładną buzię, uśmiechała się zalotnie — i to nie stanowiło problemu. Problemem był jej biust; prawdopodobnie jeden z największych w Europie.

Czy Paweł pomyślał, że ten biust może go zmiażdżyć? Może i nie pomyślał, ale prawdopodobieństwo takiego zdarzenie było znaczne, o czym przekonał się niebawem.

Do akcji wkroczył Jontek. Wyciągnął trzy kieliszki i zaczął je napełniać. W tym momencie pociąg lekko szarpnął (bądź co bądź to nie Pendolino).

— Uważaj — krzyknęła ze śmiechem Renata, odwracając na moment głowę na bok.

Tę chwilę wykorzystała pani Profesor.

— Panie Pawle, niech pan nie pije! — szepnęła na ucho.

— Ale jak to mam zrobić? — szeroko otwartymi oczami zapytał Paweł.

— Niech pan wylewa wódkę do popielniczki — zadysponowała.

Jeżeli pamiętacie stare pociągi PKP, to wiecie, że w każdym przedziale były popielniczki. Ba! Były czasy, że wszędzie w pociągu wolno było palić.

Sugestia, a właściwie dyrektywa pani Profesor uspokoiła Pawła. Wręcz z ochotą „wychylił” pierwszego kielicha. Mówiąc wychylił mam na myśli, że wylał cały alkohol na pety w popielniczce.

— Mocne? — zapytał Jontek.

— Tak — grzecznie odparł Paweł.

— No to na drugą nóżkę!

Paweł znowu „wypił”. Pani Profesor sprawiała wrażenia bardzo zadowolonej — jej metoda zdawała się sprawdzać.

— Panie Pawle, proponuję brudzia — szepnęła lekko rozgrzana Renata.

Paweł cofnął się… tzn. cofnąłby się, gdyby mógł. Ale nie mógł. Renata splotła swoją silną masarską rękę z ramieniem Pawła i pociągnęła zawartość kieliszka do dna. Paweł, przytrzymywany w żelaznym uchwycie ni jak nie mógł powtórzyć dwukrotnie udanego manewru. Jako osoba dość prostolinijna przełożył po prostu kieliszek do drugiej dłoni i wylał jego zawartość do popielniczki. Ten akt alkoholowego barbarzyństwa nie mógł ujść uwadze Jontka, który widząc przymiarki swojej małżonki do kolejowych amorów, obserwował całą scenę bruderszaftu bardzo uważnie. Jak kula wyrzucona sprężyną elektronicznego bilardu, skoczył Jontek do Pawła.

— Wylałeś alkohol do popielniczki! — warknął.

— Ja? — Skądże! — Broń Boże — Paweł jakby chwilowo nawrócił się na jedyną właściwą wiarę.

— Nie wylał — w żywe oczy łgała pani Profesor.

Sytuacja stawała się napięta. Na szczęście atmosferę rozładowała Renata, rozgrzana już do białości, a jednocześnie niezaspokojona niespełnionym brudziem.

— Dajcie spokój, pijemy dalej. — Jontek, lej!

— OK, ale musi być karniak — zadecydował wywołany.

Stanął przed Pawłem tak, aby odgrodzić go od pani Profesor i podając mu wyjątkowo pełny kielich, wycedził:

— Do dna!

Paweł, zepchnięty w kąt wagonu i otoczony przez dwójkę rozemocjonowanych Ślązaków — łyknął wszystko. Jontek, lekko udobruchany na twarzy, nalał ponownie do pełna i, tym razem nic nie mówiąc, podał kielich swojej ofierze. Paweł zrozumiał bez słów, co ma zrobić; przymknął oczy i pomyślał „a więc tak wygląda piekło”. Łyknął po raz wtóry. Twarz Jontka rozjaśniła się. Ponownie napełnił kielich ognistym płynem i podsunął pod nos Pawłowi. Misterium przepływu cieczy do żołądka powtórzyło się raz jeszcze.

Jontek siadł na swoim miejscu. Renata nie czując nad sobą presji małżonka, zaproponowała, aby powtórzyć brudzia. Cichy jęk wydobywający się z ust pani Profesor nie ostudził zapędów jurnej właścicielki masarni.

— Adasiu! Chodź do mamuśki — wypaliła i nie dając czasu na zastanowienie się nad znaczeniem tych słów, chwyciła Pawła w pas i posadziła na swoich kolanach.

Sprytna Renatka tak zgrabnie przycisnęła jego głowę do swoich piersi, że Paweł wpadł miedzy nie nie tylko głową, ale całym tułowiem — do pasa włącznie. Oszołomiony nowymi, nieznanymi wcześniej zapachami oraz alkoholem, który właśnie zaczynał z pełną siłą penetrować jego neurony, westchnął: „a więc tak wygląda niebo”. Był w błędzie. Niebo miało dopiero nadejść. Renata odsunęła go odrobinę od siebie, wsunęła mu w dłoń pełen kieliszek i gardłowym głosem obiecującym ujawnienie jakiejś wielkiej tajemnicy powiedziała

— Teraz wypijemy, a potem pocałunek.

Paweł wypił. Jeżeli pomyślał o pocałunku, to skojarzył go z matczynym buziakiem, jaki dostawał w dzieciństwie od swojej mamy na dobranoc. O jakże się mylił! Renata ujęła jego twarz w dłonie, głęboko popatrzyła mu w oczy i… z szybkością, z jaką kot porywa spyrkę, wpakowała mu język głęboko do gardła.

Wszystko ta działo się na oczach przerażonej pani Profesor, która siedziała dokładnie naprzeciw, w odległości pół metra. Wstała i na chwiejących nogach uchyliła szybę okna. Jontek lekko podniósł się z ławki i samym wzrokiem, bez słów, zapytał.

— Jakieś problemy?

— Duszno mi — wyszeptała omdlewającym głosem.

— Reńka! Daj mioduli na serce dla starszej!

Pani Profesor zamknęła okno i wzrokiem starającym się nic nie widzieć patrzyła na rozgrywającą się przed nią scenę miłosną.

Tymczasem Paweł, zadławiony językiem Renaty zdawał się tracić przytomność. Do życia przywrócił go Jontek. Oderwawszy jego twarz od namiętnych i mocno już nabrzmiałych ust Renaty, podsunął mu pod nos swoją górniczą dłoń, w której połyskiwała szklana półlitrówka.

— A to znasz?

W butelce był płyn koloru żółtego.

— Nie znam — zgodnie z prawdą wykrztusił Paweł.

— To poznasz — oznajmił Jontek.

Rozpoczęło się poznawanie kolorów: i żółtego, i czerwonego, i znów białego. Za oknem przelatywały fragmenty to pól, to lasów, wagon lekko podskakiwał na łączeniach szyn, do uszu dolatywał syk pary wydobywającej się z parowozu. Pawłowi przypomniał się fragment filmu „Pół żartem, pół serio”, gdzie Daphne i Sugar, na pryczy Josefine urządzają kolejową popijawę.

I to są ostatnie fragmenty podróży, jakie zapamiętał Paweł.

Wbrew oczywistości międzynarodowy pociąg nie dojeżdżał do Bukaresztu. Zatrzymywał się jakieś sto kilometrów od stolicy i dalej należało dojechać pociągiem miejscowym.

Wysiedliśmy na peron. Pani Profesor odciągnęła mnie na bok i wyszeptała

— Panie Tadeuszu! Niech pan pilnuje Pawła! On tyle wypił…

Paweł stał obok nas. Bez podpórki.

— Dobra nasza — pomyślałem.

— Oby nie za wcześnie — dodało echo.

Świeże nocne powietrze (a była godzina 4:30 nad ranem) wyzwoliło w Pawle głęboko więzioną przez ostatnie godziny potrzebę ruchu. Objawiało się to jego chęcią do skakania z peronu na tory. Pociągu wprawdzie jeszcze nie było, ale wkrótce miał nadjechać. Powstrzymując sportowe zapędy Adasia rozglądałem się po peronie. A były na nim tłumy. Jeszcze nie zdążyłem się tym zafrasować, gdy nadjechał pociąg do Bukaresztu.

Weszliśmy do środka. Wagon nie miał przedziałów: wnętrze przypominało bardzo duży tramwaj. Wszystkie miejsca były zajęte. Wróć! Na wszystkich siedzących miejscach siedziało po dwóch lub więcej pasażerów. Miejsc stojących nie było. Był tłum ustawiony tak gęsto, że igły by nie wcisnął. To Rumuni z prowincji jechali na handel do stolicy. Każdy Rumun (lub Rumunka) wiózł a to kurę, a to kaczkę, a to kozę, a to świnię. Dodatkowo kobiałki pełne jaj, serów, jakiejś trawy. Ktoś przytrzymywał snopki zboża, ktoś inny starał się gonić uciekającego psa.

Popatrzyłem na to wszystko i pomyślałem sobie, że tak musiało wyglądać zaopatrzenie Warszawy w czasie okupacji. Jazda trwała dwie godziny. I w tym czasie uświadomiłem sobie, że nie kupiłem biletów powrotnych. Oblałem się zimnym potem. Wyobraziłem sobie panią Profesor, której nie chcą wypuścić z Rumunii i która, do końca życia, będzie musiała jeździć rumuńską koleją podmiejska.

Z letargu wybudził mnie odgłos hamowania kół pociągu. Byliśmy w Bukareszcie. Dojechaliśmy do hotelu, zakwaterowanie i buch na łóżko. Była godzina siódma rano.

O godzinie ósmej miało nastąpić uroczyste otwarcie Zjazdu przez Elenę Ceaușescu, wicepremiera Rumunii, światowej sławy chemiczkę. Podobno skończyła tylko trzy klasy szkoły podstawowej, ale z uzbrojoną po zęby ochroną prezentowała się znakomicie.

Bukareszt

Drugiego dnia Zjazdu miały ujrzeć światło dzienne nasze prezentacje naukowe. Punktualnie o godzinie dziewiątej, ubrani w wyjściowe garnitury, zjawiliśmy się na sali obrad. Sala, jak to zwykle na początku zjazdu bywa, wypełniona była po brzegi. Same tuzy nauki światowej — jedyni asystenci kręcący się między nimi to Paweł i ja.

Jako pierwsza miała wystąpić pewna nieznana mi Francuzka. Wyszła na środek sali. Szum, jaki przetoczył się po miejscach dla słuchaczy świadczył, że szacowne profesorskie grono doceniło młodą panią doktor nauk chemicznych z Paryża, jeszcze przed usłyszeniem choćby jednego słowa z jej ust. Jak to się stało? Dziewczyna była niewyobrażalnie ładna. Mało tego. Dostosowaną do pory roku (a gorąco było jak piorun) kreacją, potrafiła podkreślić walory swojej jędrnej, zgrabnej i wysportowanej sylwetki.

Przewodniczący udzielił prelegentce głosu. W powietrzu zawisła cisza… Każde słowo płynące z mównicy, a wypowiadane nienaganną angielszczyzną, wywoływało niekłamany zachwyt rozognionych słuchaczy. Spojrzałem w bok — wychodzące z orbit oczy i otwarte najszerzej jak można usta świadczyły, że urocza Francuzeczka przedstawia tak rewolucyjne wyniki swoich badań, że od tego momentu świat nie będzie już nigdy taki sam. Nie miałem wątpliwości: każdy z mężczyzn siedzących na sali w głębi duszy rozbierał do rosołu ten cud natury stojący przed nim.

Francuzka wyszła zza mównicy i wykonując kilka tanecznych kroków podeszła do tablicy, na której wyświetlano przeźrocza. Krótka, powiewna sukieneczka uniosła się lekko do góry. Pomruk aprobaty przetoczył się po sali. Pomyślałem sobie, że gdybym był malarzem, stworzyłbym wiekopomny obraz „Zuzanna i starcy” biorąc, jako modele sylwetki uczestników zjazdu.

Po piętnastu minutach prezentacja się skończyła. Uczestnicy zjazdu wstali. Jedni gratulowali drugim, drudzy ściskali pierwszych, a wszyscy chcieli zadać pytanie prelegentce. Uściślijmy — nie pytanie tylko cokolwiek, aby tylko usłyszeć jej głos, i to skierowany bezpośrednio do siebie. Tym bardziej, że Francuska biegle posługiwała się (poza językiem ojczystym) również hiszpańskim, niemieckim i włoskim.

Las rąk, który podniósł się do góry po tradycyjnym pytaniu Przewodniczącego „czy ktoś ma jakieś uwagi do wystąpienia prelegentki” świadczył o jednym: miłość nie zna granic. Nie jest ważny kolor skóry, wiek, język. Opasłe brzuchy raptem zniknęły, sylwetki starych dziadów wyprostowały się, a w oczach pojawił się niewidziany od wielu lat blask.

Cały ten cyrk po kolejnych piętnastu (zamiast pięciu) minutach przerwał Przewodniczący wyciągając Pawła na środek podestu i wykrzykując, że następny prelegent nie może się doczekać swojej kolejki.

Komunikat Pawła nie wzbudził entuzjazmu. Powiem więcej. Wydaje mi się, że nikt go właściwie nie słuchał. Wszyscy dalej (chociaż półgłosem) komentowali wystąpienie objawienia znad Loary. Paweł nigdy nie był dobrym mówcą; tak jak zaczął cichym, beznamiętnym głosem, tak i skończył. Mało kto zauważył, że Paweł, stojąc z opuszczonymi rękoma i takąż głową, oczekuje pytań. Pytań z sali nie było. Przewodniczący chcąc ratować sytuację zapytał o jakiś banał. Coś w stylu: „a w tym miejscu to jest kropka czy przecinek?”. Paweł w krótkich, żołnierskich słowach zameldował: „kropka!”. I na tym się skończyło.

Na podium wszedłem ja. Odklepałem swoje. Przewodniczący: „czy są jakieś pytania”. I tutaj spotkała mnie niespodzianka — znowu las rąk w górze. „Co jest? Czyżby moje dokonania naukowe zostały wreszcie zauważone” — pomyślałem. Szacowne profesorskie grono otrząsnęło się z pofrancuskiego szoku i zabrało do rzetelnej pracy.

To, czego bałem się najbardziej to, abym zrozumiał zadawane z azjatyckim akcentem pytania. A te posypały się jak z rękawa. Na początku starałem się rzeczowo odpowiadać, ale, ku swojemu zdziwieniu zauważyłem, że towarzystwo jest mocno niekumate. Dopiero wiele lat później dotarło do mnie, że moje badania znacznie wyprzedzały epokę. Nie było sensu dyskutować. Nie chcąc urazić starych, zgryźliwych grzybów wypracowałem swoją metodę dyskusji. Na kolejne pytania odpowiadałem: „to nie ja”, „ja tam nie byłem”, „ja tego nie słyszałem”, „ja tego nie widziałem”. Metoda okazała się skuteczna — przewodniczący zakończył mój „występ” i kolejna ofiara stanęła za mównicą.

Wymknęliśmy się z Pawłem na świeże powietrze. Uznałem, że należy nam się rekompensata za stres, jaki przeżyliśmy. Zdecydowaliśmy, że tego dnia więcej nie bierzemy udziału w sesjach zjazdowych; idziemy zwiedzać Bukareszt. Przebraliśmy się w cywilne ubrania i wyszliśmy z hotelu.

Naszym celem było śródmieście; jakieś zabytki, muzea, może chwila wytchnienia przy stoliczku ustawionym w cieniu wysokiego, szumiącego liśćmi drzewa. Plany planami, a życie życiem. Ewidentnie tego dnia Pan Bóg nosił kule, które wystrzeliwaliśmy. Ale po kolei…

Nie zdążyliśmy przejść nawet trzystu metrów, jak na naszej drodze wyrósł jak spod ziemi mały, przewoźny stragan na kółkach. Leżały na nim jakieś owoce, warzywa i coś, co przykuło naszą uwagę: ułożone rządkiem litrowe butelki. Było gorąco, od rana nie mieliśmy kropli wody w ustach, a wystąpienia na zjeździe dodatkowo wysuszyły nasze gardła.

— To wino gronowe — objaśnił Rumun. — Bardzo odświeżające i zdrowe — zachwalał.

— Ha! Tego nam potrzeba — skonstatowałem.

Poprosiłem jedną butelkę. Wino nie miało etykiety, a może miało, ale tak nieczytelną, że aż zbędną. Kosztowało (jak dziś pamiętam) siedem. Tylko nie wiem, czego: czy lei, czy (po przeliczeniu) siedem złotych? Mniejsza z tym. Paweł stał z boku i patrzył na moje zakupy. Zdziwiło mnie to, że nie wykazywał chęci do naśladownictwa.

Tutaj wtrącę małą dygresję. Gdy byliśmy na zjeździe w NRD zrezygnowaliśmy z posiłków zjazdowych i żywiliśmy się sami. Paweł od początku mocno naciskał, aby pójść do sklepu zrobić zakupy. Ja głodny nie byłem, ale dla świętego spokoju mówię: „dobrze, chodźmy”. Weszliśmy do jakiegoś supersamu. Ja kupiłem trzy bułki — Paweł kupił trzy. Ja kupiłem porcję masła — Paweł kupił analogiczną. Ja zapakowałem kawałek sera — Paweł wziął taki sam. Podeszliśmy do kasy. Kasjerka wystukała 1,50 DM. Dałem dwie — dostałem pięćdziesiąt fenigów reszty. Odszedłem na bok. Do kasy podszedł Paweł. Kasjerka nabiła 1,50 DM. Paweł położył pięć marek i czeka na resztę. A kasjerka: „Weiter, weiter, schneller..”. Paweł odszedł. Trzy i pół DM poszło się… (tutaj pięć znanych skądinąd gwiazdek).

Być może Paweł przypomniał sobie tę sytuację, a mając w kieszeni tylko grube banknoty (przypominam — zjazd dopiero się zaczął) bał się, że znowu zostanie oszukany. Jego zachowawczą postawę złamałem krótkim,

— Kupuj! To dla twojego zdrowia!

Rumun zapakował nam butelki w długie, papierowe torebki i poszliśmy. Na lewo od straganu dobiegały dźwięki tętniącego życiem miasta. Skręciliśmy w prawo. Za pierwszym skrzyżowaniem oczom naszym ukazała się szeroka ulica zabudowana dostojnymi, dobrze utrzymanymi budynkami. Ulica była całkowicie pusta. Wyjęliśmy korki z butelek i trzymając przez torebki za szyjki, pociągnęliśmy z gwinta. Płyn był chłodny, delikatnie owocowy.

Zapaliłem papierosa, a Paweł zaczął rozszyfrowywać tabliczkę umieszczoną na jednym z budynków. Paweł rumuńskiego nie znał, ale znał trochę francuski, a jak twierdził, oba języki są do siebie nieco podobne. „Mi–ni–ster–stwo” — sylabizował powoli — „Oś–wia–ty”. Picie wina przed ministerstwem w Rumuni, nawet z papierowej torebki, nie wyglądało dobrze.

Rozejrzałem się dookoła. Moją uwagę przykuł mniej więcej dwumetrowej wysokości murek otaczający niewielką przestrzeń. Pociągnąłem tam Pawła. Zaciszne miejsce okazało się miejscowym śmietnikiem. W środku stały nawet dwa kontenery. Oba puste; wyglądały jak by dopiero co wyjechały z fabryki. Zastanowiłem się przez chwilę nad tym i doszedłem do wniosku, że to logiczne: przecież żaden dokument z ministerstwa nie może dostać się w niepowołane ręce. Nie ma zatem co wyrzucać. A odpadki żywnościowe? W tych z kolej można by przemycić jakieś tajne informacje, zatem rumuńskie Securitate i tak by je sprawdzało, więc ich miejsce nie było z pewnością w kontenerze.

Wyjaśniwszy Pawłowi, że dwumetrowy mur chroni go od wszelkiego zła, zaproponowałem, żeby nawilżył swój wyschnięty organizm. Paweł jakby chciał się ze mną bawić w kotka i myszkę: to wziął łyczek, to odstawiał butelkę, to zaczynał jakąś dyskusję.

— Pawle — mówię — w tym winie są witaminy. — Kiedy ostatnio brałeś witaminy?

Paweł nie pamiętał.

— A widzisz! — powiedziałem z tryumfem. — Musisz zatem pić.

Paweł wypił trochę i znowu odstawił butelkę od ust.

— To jest odżywczy płyn, który zapobiegnie udarowi mózgu! — Czy chcesz dostać udaru?

Paweł nie chciał. Tym razem wiedział co ma robić — butelka powędrowała do ust. Niestety, znowu flaszka była niedopita do końca. Zostało jakieś ćwierć litra. Paweł lekko przykurczył się — miałem wrażenie, że symuluje chęć wymiotów. W tym momencie do naszych uszu dobiegł hałas zbliżającego się ulicą samochodu.

— Pij, bo policja jedzie!

Paweł też usłyszał nadjeżdżający pojazd — przytknął flaszkę do ust i pociągnął do dna. „Zuch chłopak!” — pomyślałem. Auto, które słyszeliśmy, nie zatrzymując się, przejechało dalej.

Wyszliśmy na chodnik spod naszego zadaszonego królestwa. Słońce pruło swoimi promieniami bezlitośnie. Ruszyliśmy do śródmieścia. Czy mówiłem już, że tego dnia Pan Bóg nosił za nas kule? Nie uszliśmy wiele jak po raz wtóry natknęliśmy się na stragan z wiadomym towarem. Rumun poznał nas z daleka i zanim do niego doszliśmy, już trzymał w ręce litrową butelkę. Uśmiechał się przy tym — jak zdiagnozowałem — szczerze.

„Za szczery uśmiech należy się zapłata” — przemknęło mi przez myśl. Popatrzyłem na Pawła. Ubrany był w ortalionową kurtkę, a jego czerwona, ociekająca wręcz potem twarz wołała: „wody!”. „Każda woda jest płynem” — „Nie każdy płyn jest wodą”. W mojej głowie ścierały się dwie naukowe koncepcje (w końcu byliśmy na naukowym zjeździe). Pierwsza szukała odpowiedzi na pytanie: czy każde wino jest wodą? Druga — wręcz odwrotnie. Po krótkiej walce zwyciężyła ta pierwsza: Pawłowi do nawodnienia organizmu potrzebna była woda czyli… wino!

Zadowolony z pozytywnego rozstrzygnięcia naukowego dylematu poprosiłem o jedną butelkę. Spojrzałem na Pawła. Jego twarz mówiła — NIE. Z jednej strony wiedziałem, że dyskusja o wyższości wina nad wodą w tej sytuacji nic nie da. Z drugiej — Paweł wymagał natychmiastowej pomocy; jego twarz przybierała kolor granatowej purpury. Z bólem serca, ale jednocześnie z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, dokupiłem druga flaszkę.

Nie tracąc ani chwili ruszyliśmy z powrotem do naszego azylu. Kontenery przywitały nas wesołymi kolorowymi napisami. Zapewne sławiły dobrodziejstwa ludowego państwa, ale nie tym przyszło mi się zajmować. Paweł sprawiał wrażenie, jakby diabeł w niego wstąpił: on nie będzie pił i już! Zrozumiałem, że sam sobie nie poradzi, tym bardziej, że z góry odrzucał wszystkie racjonalne argumenty o dużej zawartości witamin w winie czy o zbawiennym wpływie chłodnego napoju na udar mózgu. Płynnie czytając rumuńską etykietę tłumaczyłem jednocześnie: „Niniejsze wino przeznaczone jest dla ozdrowieńców. Dopuszcza się jego używanie przez kierowców autobusów miejskich i motorniczych tramwajów”. Paweł pozostawał niewzruszony.

Wyciągnąłem z rękawa ostatniego asa.

— Czy chcesz wracać pijany do hotelu?

Paweł nie chciał.

— To pij!

O dziwo, mój finezyjny wywód podziałał. Paweł przypiął się do szyjki butelki. Do moich uszu dobieg melodyjny, rytmiczny dźwięk: gul, gul, gul. Im więcej płynu ubywało z butelki, tym większa była nadzieja, że organizm Pawła nie ulegnie przegrzaniu. Niestety. Gdy połowa zawartości flaszki zniknęła w zdającej się nie mieć dna gardzieli młodego naukowca, słyszany początkowo regularny rytm uległ zaburzeniu. Już nie było gul, gul, gul, ale gul.. gul… gul…. Zwiastowało to koniec kuracji.

Popatrzyłem na butelkę — zostało w niej około jednej trzeciej płynu. Nic to — jak nie teraz, to później. Wsunąłem Pawłowi butelkę do kieszeni spodni (niestety duża część szyjki wystawała) i ruszyliśmy zwiedzać miasto.

Skręcając raz w lewo, raz w prawo nagle znaleźliśmy się w miejscu, które określiłem jako deptak. Przypominał mi bowiem słynny sopocki Monciak. Z tym, że ulica była znacznie węższa, a po jej bokach nie wyrastały budynki tylko stragany. Kolorowy tłum wczasowiczów przesuwał się w przód i w tył. Słońce świeciło ze zdwojoną siłą. Czuło się radość życia. Ze straganów zachęcająco zapraszały do zakupów kolorowe rumuńskie chusty i setki innych nieprzydatnych wyrobów miejscowego rękodzielnictwa. Zaciekawiło mnie, czy przypadkiem nie znajdę takiej ciupażki wysadzanej muszelkami z napisem Zakopane. Ale zanim to sprawdziłem zauważyłem dziwną rzecz.

Będąc naładowany pozytywną energią uśmiechałem się do mijających mnie osób: matek z dziećmi, par staruszków przeżywających ostatnią w ich życiu miłość czy też grup młodzieńców, którzy przyjechali do Bukaresztu na wieczór kawalerski. Niestety — nikt moich uśmiechów nie odwzajemniał. Mało tego — wszyscy jakby mnie w ogóle nie zauważali; ich wzrok wyostrzał się na czymś, co było za mną. Obejrzałem się. To był Paweł.

Pawłowi było ewidentnie za gorąco w ortalionowej kurtce, więc po prostu ją zdjął. Trzymał ją w lewej ręce, a właściwie to ciągnął za sobą po asfalcie. Jej kolor — rano jeszcze niebieski, teraz zmienił barwę na szaroburą. Drugą ręką podtrzymywał wysuwającą się z kieszeni butelkę. Oczy miał zamknięte. Cała sylwetka była mocno pochylona do przodu — z tego powodu co rusz potykał się. Letnie sandałki, którymi obuł swoje stopy nie chroniły od urazów. Z czubków palców sączyła się krew. Kierunek marszu był właściwy — szedł za mną, czyli swoim przewodnikiem (zwracam uwagę, że Paweł był po raz pierwszy w stolicy Rumunii i nie znał rozkładu miasta). Problemem było jedynie to, że zamiast iść prosto — halsował od lewa do prawa.

Zatrzymałem się. I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stragany z lewej strony rozstąpiły się i moim oczom ukazał się taras. Na wysokości półtora metra rozciągała się wyłożona kafelkami platforma o wymiarach około dziesięć na dziesięć metrów. Na niej stały metalowe stoliki otoczone krzesłami, na których siedzieli klienci tej kawiarenki.

To co przykuło moją uwagę to kryształowe, oszronione kufle wypełnione złocistym płynem. Płyn był zimny — co do tego nie mogło być wątpliwości. Poza oszronieniem potwierdzała to biała, apetyczna pianka. Chwyciłem Pawła pod ramię i wciągnąłem go po kilku szerokich stopniach na taras. To, że w czasie tej górskiej wspinaczki butelka wysunęła się z kieszeni Pawła i z łoskotem stoczyła w dół — to pestka. Najważniejsze, że się nie stłukła.

Posadziłem Pawła przy pierwszym wolnym stoliku. Spuścił nisko swoją głowę, jakby chciał przypatrzeć się dokładnie blatowi stołu. Kiwał się przy tym w lewo i prawo. Zabezpieczyłem go dwoma krzesłami z obydwu stron i udałem się do baru. Płynną rumunszczyzną zamówiłem cztery piwa i wróciłem do stolika. Zanurzyłem usta w płynie… Powiem tak: czegoś tak dobrego jeszcze nie znałem. Byłbym naprawdę złym kolegą, gdym odmówił Pawłowi tej przyjemności.

Ustawiłem kufel centralnie przed Pawłem i powoli pochyliłem jego głowę we właściwym kierunku. Paweł, mimo że oczy miał ciągle zamknięte, jakby chciał mi pomóc i… z całą siłą runął głową w kufel. Wbrew moimi obawom nic sobie nie zrobił. Jego nos zanurzył się w pianie. Zwisające bezwładnie ręce świadczyły, że nie potrzebuje pomocy. Uznałem, że Paweł posługując się samymi wargami spokojnie nawadnia organizm, dostarczają mu małymi łyczkami drogocenny płyn.

Zapaliłem papierosa. Paweł — jak mniemałem — ciągle pił. Ale płynu nie ubywało. Podniosłem jego głowę do góry. Tępy wyraz twarzy świadczył, że ozdrowieńczy płyn nie dotarł tam gdzie miał. Przekręciłem lekko krzesło tak, aby słońce lepiej doświetlało twarz buntownika licząc, że to spowoduje większe pragnienie i rozejrzałem się.

Kilka metrów ode mnie przy stoliku zastawionym kuflami stało dwóch mężczyzn w mundurach. Podszedłem do nich. Okazali się ukraińskimi kolejarzami (ich czapki leżały na stole), prowadzącymi pociąg skądś dokądś. Młodszy nazywał się Andrij i był konduktorem, starszy — Ivan przedstawił się jako kierownik pociągu. Będąc osobą dobrze wychowaną, zaproponowałem po kufelku. Propozycja została przyjęta z ochotą. Przyniosłem trzy kufle z pawłowego stolika i rozpoczęliśmy interesującą rozmowę.

Jeszcze dobrze nie zdążyłem wyjaśnić jaka była geneza wprowadzenia w Polsce stanu wojennego, gdy Ivan, spoglądając na śpiącego Pawła zapytał: „A eto kto?”. Wyjaśniłem, że to młody naukowiec z Polski, który odwodnił sobie organizm i teraz są z nim kłopoty. Ukraińcy bez chwili wahania zadeklarowali swoją pomoc. Podeszliśmy do stolika. Andrij chwycił Pawła za głowę, trzymając ją mocno do góry, Ivan przytrzymywał ręce, starając się, aby ciało nie osunęło się z krzesła, a ja wziąwszy kufel w dłoń cienkim strumieniem nalewałem zbawczy płyn do spragnionych ust. Płyn trafiał tam, gdzie powinien, ale, z dziwnych powodów, nie chciał przedostać się przez gardziel do żołądka. „Zatkaj mu nos!” — usłyszałem donośny krzyk dobiegający z boku.

Obejrzałem się: na deptaku zebrał się liczny tłum obserwujący nasze próby ratowania Pawła. Chwyciłem w dwa palce skrzydełka nosa i zacisnąłem. Poskutkowało! Paweł przełknął porcję płynu i czknął. Z deptaku i tarasu popłynęły zasłużone oklaski. Zostawiliśmy Paweł w spokoju, żeby odpoczął po zabiegu i wróciliśmy do dyskusji. Wspólnych tematów mieliśmy mnóstwo. A wszystko przeplatane żartami, dowcipami i co chwila wybuchającym głośnym śmiechem.

W pewnym momencie Andrij, który właśnie wyjaśniał mi, jak szybkość pociągów dalekobieżnych wpływa na pogłowie królika szorstkowłosego, przerwał nagle w pół słowa, skierowując swój wzrok w stronę deptaku. Odwróciłem głowę. Na schody tarasu wchodziło dwóch umundurowanych policjantów. Ivan nachylił się, aby podnieść swoją czapkę, walającą się po ziemi. Wielokrotnie przećwiczonym uprzednio ruchem wyciągnął rękę w dół, ale tym razem coś poszło nie tak i Ivan rąbnął swoją kolejarską czaszką w blat stołu. Podskoczyły kufle do góry, rozprysły się krople ambrozji.

Dziwne, ale na policjantach nie zrobiło to żadnego wrażenia; swój krok kierowali w zupełnie inne miejsce. Do Pawła. Paweł spał. Ze swoją skierowaną ku Słońcu i odchyloną do tyłu głową wyglądał jak małe niewinne dziecię potrzebujące matczynego ciepła. Niższy z dwójki policjantów potrząsnął Pawła za ramię.

— Eeee.. — odezwał się w uniwersalnym języku przedstawicieli władzy, rozumianym przez przestępców na całym świecie.

Paweł, wiedziony jakimś zwierzęcym instynktem postanowił udawać martwego, i ani drgnął. Być może przypomniał sobie fragment opisu tanatozy, który w oryginale brzmiał tak:

Zwierzęciem najczęściej kojarzonym z udawaniem martwego jest opos. W rzeczywistości udawanie martwego jest czasami określane jako „udawanie oposa”. W przypadku zagrożenia oposy mogą wpaść w szok. Ich tętno i oddech są zmniejszone; tracą przytomność i sztywnieją. Oposy potrafią wydalać płyn z gruczołów odbytu, który naśladuje zapachy związane ze śmiercią. Na pozór wydają się martwe. Mogą pozostać w tym stanie nawet przez cztery godziny”.

Obaj funkcjonariusze cofnęli się nieco. Żaden z nich nie zdecydował się na szukanie zapachów związanych ze śmiercią. Niższy wyciągnął z torby notes, wyższy sięgnął po radiotelefon. Widząc to, prawie jednocześnie poderwaliśmy się z krzeseł i ruszyliśmy na pomoc naszemu oposowi. Ukraińcy nasunęli na spocone głowy swoje kolejarskie czapki; wprawdzie niezbyt prosto — chciałoby się powiedzieć, że z pewną słowiańską fantazją, ale urzędowe symbole znalazły się na swoich miejscach.

I tutaj zaczęła się magia. Magia munduru. Policjanci z pewną dozą szacunki spoglądali na kolejarzy, ci zaś, gestykulując i przekrzykując jeden drugiego, tłumaczyli zaistniałą sytuację. Zwracając się do policjantów używali sformułowania „kolego” (мой приятель). W dyskusję włączyłem się i ja. Wyjaśniłem, że Paweł to młody i bardzo zdolny polski naukowiec, który trochę zasłabł, ale zaraz wróci do siebie. Rumuni kiwali głowami ze zrozumieniem, ale stwierdzili, że muszą znać imię i nazwisko osoby, do której zostali wezwani (nie udało się nam dociec, kto był tym donosicielem kalającym własne, socjalistyczne gniazdo).

Przypomniałem sobie, że rejestrując się pierwszego dnia na Zjeździe, otrzymaliśmy plastikowe wizytówki ze zdjęciem, nazwiskiem itd. Ja swoją wizytówkę zostawiłem (czujnie!) w hotelu. Powstało pytanie: czy Paweł ma przy sobie swoją? Z szyi Pawła zwisał kolorowy sznurek ginący gdzieś pod pachą. Udaliśmy się śladem tego sznurka i… bingo! Na jego końcu tkwiła upragniona plakietka z dumnym napisem „M.Sc. Paweł… bla, bla, bla”. Poniżej wyróżniona grubą czcionką nazwa uczelni i kraj. Policjanci spisali wszystko bardzo dokładnie, zasalutowali i dostojnym krokiem oddalili się. Sytuacja została zażegnana, co nie zmienia faktu, że w ciągu dalszej dyskusji doszliśmy do wniosku, iż dossier Pawła jeszcze tego samego dnia zostało umieszczone w rumuńskiej kartotece najniebezpieczniejszych przestępców.

Usiedliśmy przy swoim stoliku. Andrij spojrzał na zegarek i nagle jego twarz spoważniała.

— Co jest — spytałem.

— Właśnie odjechał nasz pociąg — wystękał ze smutkiem.

— Nie martw się — odpowiedziałem. — Jutro przyjedzie następny.

Mój niezbyt wyszukany żart niespodziewanie wprawił Andrija w histeryczny śmiech. Podskakiwał i tańczył wykrzykując „jutro przyjedzie następny”.

— Spokojnie, nasz pociąg nie odjedzie bez nas — w dyskusję włączył się Ivan, który na moment otworzył oko i zaraz zasnął.

Pewność siebie z jaką kierownik składu wyraził swoją opinię świadczyła o tym, że już niejednokrotnie musiał mieć do czynienia z analogicznymi sytuacjami. Andrij, któremu jeszcze przed chwilą zajrzało do oczu widmo wielu lat pobytu w rosyjskim łagrze, teraz, w szampańskim humorze zamawiał kolejne porcje nektaru bogów.

Płynął czas. Ivan od dłuższego czasu spał snem głębokim, o czym świadczyło spokojne, równe ale i donośne chrapanie. Do jednoosobowej orkiestry dołączył wkrótce Andrij. Uznałem, że czas wracać do hotelu. Wziąłem Pawła pod ramię i już o godzinie osiemnastej zameldowaliśmy się w swoim pokoju. Paweł, mimo że wyspał się kilka godzin na tarasie, runął na łóżko jak kłoda i kontakt z nim (o ile w ogóle takowy przedtem był) się urwał. Postanowiłem się zdrzemnąć.

Obudziłem się około godziny dziewiętnastej. To pracujące nerki meldowały, że wszystko jest w porządku. Ruszając w kierunku łazienki kątem oka dostrzegłem, że łóżko Paweł jest puste. Czyżby jego też pędziło? Zdziwiło mnie to, bowiem w drodze powrotnej do hotelu Paweł kilkukrotnie wyrażał chęć pozbycia się nadmiaru płynu, w tym raz do uroczej małej fontanny przed jakimś muzeum. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy otworzyłem drzwi łazienki. Pawła nie było. Jedyne logiczne wyjaśnienie tej sytuacji jakie przyszło mi na myśl to takie, że Paweł poszedł na nocne zwiedzanie Bukaresztu. ‘Bucharest by night’ — to brzmiało prawdopodobnie. Ubrałem się (wieczór był chłodny) i udałem się do sąsiedniego hotelu.

To co działo się z Pawłem usłyszałem od niego samego wiele godzin później. Paweł obudził się kilka minut przede mną. Spojrzał na zegarek. Była 18:50. Przypomniał sobie, że od godziny osiemnastej jest wydawana kolacja. Czy był głodny? Odpowiedź jest trywialna — oczywiście, że nie! Ilość kalorii jaką dostarczył swojemu organizmowi tego dnia powinna zaspokoić jego potrzeby kulinarne do końca Zjazdu. Jednakoż poczucie obowiązku, jakiś wewnętrzny przymus, kazał mu się skierować w kierunku stołówki.

Kolacje wydawano w kilku salach. Gdybyż poszedł do pierwszej lepszej… Ale nie. Zdecydował się iść tam, gdzie stołowali się goście z Polski. Gdybyż, widząc przy stoliku siedzącą panią Profesor, kiwnął jej głową w ukłonie i poszedł dalej — nic by się nie stało. Ale nie. Paweł niezbyt pewnym krokiem podszedł do stolika, przy którym pani Profesor, dopijając herbatę, prowadziła koleżeńską dyskusję z inna panią profesor. Stanął przy stoliku, nie bardzo wiedząc co ma zrobić.

Czy pomyślał o tym, aby przebrać się w wyjściowy garnitur? Nie przyszło mu to na myśl. Wyglądał tak jak kilka godzin wcześniej, gdy spał na tarasie. Umyte poprzedniego dnia włosy, a wzmocnione dzisiaj piwną odżywką — stały teraz nastroszone jak klasyczny irokez. Spalona od Słońca twarz miała kolor tak ciemny, jak cera rodzimych mieszkańców Afryki Środkowej. Spod ziemisto-burej kurtki wystawała koszulka, o której można było powiedzieć tylko tyle, że zapoznała się z rumuńskim piwem tak jak szwagier z bratową. Piwo wyparowało — zostały plamy i znany każdemu zapach drożdży. Prawa kieszeń spodni była urwana; to efekt wypadnięcia butelki na schodach tarasu. Zakrwawione stopy dopełniały całości.

Pani Profesor, zajęta dyskusją i średnio widząca w niezbyt oświetlonej sali, odezwała się pierwsza.

— Proszę się przysiąść, panie Pawle. — Zapraszamy.

Paweł osunął się na krzesło, spuścił nisko głowę i znieruchomiał. Pani Profesor już miała go przedstawić swojej koleżance, gdy jej wzrok zaczął dostrzegać szczegóły tego czegoś, co siedziało naprzeciw. Zapadła cisza. W głowie Pawła panowała całkowita pustka. Doprecyzujmy. Wiedział, że siedzi przy stoliku, ale nie wiedział gdzie i po co. Nie miał pojęcia, czy to dzień, czy noc. Czy wtorek, czy sobota. Czy lipiec, czy grudzień. Poczuł się źle. Starał się intensywnie przypomnieć sobie jakieś szczegóły ze swojego życia i… na białym prześcieradle jego umysłu nie pojawiała się żadna plamka. Można powiedzieć, że był wyprany lepiej niż w Vizirze.

Czas płynął. Pani Profesor i jej koleżanka siedziały jak skamieniałe. Skamieniały był też Paweł. Ale nie do końca. Jego mózg pracował tak intensywnie, jak nigdy dotąd. I nagle, w głowie otworzyła się szufladka z napisem ZJAZD. Ucieszył się chłopczyna, jakby złapał diabła za rogi. „Jestem na zjeździe, jestem na zjeździe” — chciał krzyczeć. Jego pierś rozpierała i radość, i duma. Postanowił podzielić się tą szczęśliwą nowiną z obiema paniami. Nie zdążył. Otworzyła się kolejna szufladka.

Proces przywracania pamięci u Pawła był zjawiskiem rozciągniętym w czasie i zupełnie nieprzewidywalnym. Nie było żadnego sposobu na odgadnięcie, które partie mózgu zostaną uaktywnione, a zatem jakie wspomnienia zostaną przywrócone do świadomości.

Szufladka, która się otworzyła miała napis ŚMIETNIK. Wstrząs jakiego doznał Paweł na wspomnienie swojej libacji można porównać jedynie do reakcji na podłączenie 50 000 V do co bardziej wrażliwych części jego męskości. Naturalną reakcją był spazmatyczny wyrzut całego ciała do przodu połączony z wydobywającym się z ust kwikiem tak nieludzkim, że pani Profesor i jej koleżanka, jak uderzone pięścią Mike’a Tysona, odskoczyły pół metra w głąb sali. Paweł, tym razem przechylony do połowy stołu, na moment otworzył oczy. Gdyby jego wzrok mógł zabijać — pani Profesor już by nie żyła.

Ponownie wszyscy uczestnicy dramatu zamarli w swoich pozach. W umyśle pani Profesor z coraz większą mocą ugruntowywała się, początkowo niedorzeczna, ale z upływem czasu coraz bardziej realna myśl: „Boże, mam przed sobą największego pijaka w Wydziale Chemii”.

Paweł nie dał jej dużo czasu na delektowanie się swoimi spostrzeżeniami. Napis na kolejnej otwierającej się szufladce brzmiał: POLICJA. Paweł, który do dzisiejszego dnia policję znał w zasadzie tylko z filmów, nie mógł znieść widoku dwóch rumuńskich stróżów prawa i sceny spisywania jego personaliów. Tym bardziej, że wyobraźnia, dopiero co połączona z jaźnią, płatała mu figle podsuwając widok scen, które w ogóle nie miały miejsca. Ale o tym Paweł nie wiedział. Zdawało mu się, że policjanci zakładają mu kajdanki i wiozą suką do hotelu na przesłuchanie w obecności pani Profesor. Paweł czuł, że musi walczyć o życie. Wyrwał się krępującym go policjantom i rzucił się do przodu do ucieczki.

Ciszę uroczystej kolacji przygotowanej dla szacownych naukowców ze wszystkich kontynentów przerwał przeraźliwy krzyk pani Profesor.

— Ochrona!!!

Drugi dzień Zjazdu dobiegł końca.

Powrót

Kilka kolejnych dni minęło jak z bicza trzasł. W końcu nadszedł czas pożegnań i powrotu do kraju. Od wczesnego rana trwało przygotowywanie się do podróży. Paweł, w przeciwieństwie do mnie, nie miał do spakowania wiele. Niebieska kurtka ortalionowa okazała się przetarta w kilku miejscach, podobnie jak koszulka. Obie te części garderoby Paweł wrzucił na dno szafy stojącej w naszym pokoju. Nie chciał ich zabierać z powrotem do Polski. Podobnie jak sandałków, które w żaden sposób nie dawały się oczyścić ze śladów zaschłej krwi, i spodni, widok których przywoływał pamięć scen, o których chciałby raz na zawsze zapomnieć.

Młody naukowiec ubrany w wyjściowy garnitur, z walizką prawie pustą, przyglądał się moim próbom zapakowania się do sporej, ale niedostatecznie pojemnej torby. Powodem pojawienia się moich trudności były prezenty i pamiątki, których kupiłem całkiem pokaźną ilość. „A to co? A to co?” — pytał, wskazując na liczne sukienki i zabawki przeznaczone dla członków mojej rodziny. Każda skwapliwie udzielona odpowiedź powodowała, że twarz Pawła chmurniała…

— A ty co kupiłeś na prezent? — spytałem nie podnosząc głowy znad torby.

Zaległa cisza. Uniosłem wzrok. Paweł chciał coś powiedzieć, ale nic mądrego nie chciało mu przejść przez gardło, więc krótko i szczerze wyksztusił

— Nic.

— Pawle — zacząłem. — Koniecznie musisz coś przywieść… — tutaj zawiesiłem głos.

Paweł nie miał żony, a tym bardziej dzieci.

— Choćby dla mamy czy rodzeństwa — dokończyłem.

— Ale co? Ale co? — Paweł wydawał się mocno rozgorączkowany.

— Ile zostało ci pieniędzy?

Paweł pospiesznie wysypał na stół zawartość swojej portmonetki i drżącymi rękami starał się zapanować nad dziesiątkami drobnych monet. Ich zliczanie nie szło mu najlepiej. Paweł, który na swoich wykładach, z zamkniętymi oczami rozwiązywał równanie Schrödingera, teraz wyglądał na zupełnie bezradnego. Obojętne było, czy układał monety w stosiki, stosując jako kryterium ich średnice, czy aranżował je w długą linię (od najmniejszych do największych), za każdym razem wychodziła inna suma.

Pochyliłem się nad stołem; rzutem oka oszacowałem resztki roztrwonionej przez tydzień fortuny. Było tego około dwudziestu pięciu lei. Pomyślałem chwilę.

— Najlepiej będzie kupić prezent niezbyt duży, ale gustowny. Taki, który będzie jednocześnie radością dla ciała i natchnieniem dla duszy. Powinien być związany z miejscem, w którym teraz jesteś. Nie powinien być związany z płcią osoby i jej wiekiem. Potrzeba czegoś uniwersalnego, co zawsze sprawi miłą i szczerą niespodziankę, zarówno darczyńcy jak i obdarowanemu — zakończyłem swój wywód.

Paweł zdawał się zupełnie nie dostrzegać subtelnej aluzji zawartej w tym, że darczyńca został wymieniony przeze mnie przed obdarowanym. Jak czołg parł do przodu.

— Ale co to może być? — umysł Pawła nie potrafił sam rozwiązać tej (jak się wkrótce okazało) jakże prostej zagadki.

— Butelka wina — dostojnym głosem wyjaśniłem wielką tajemnicę prezentów. — Ale nie zwykłego wina — kontynuowałem. — To musi być dobre, drogie wino, koniecznie rumuńskie, w gustownym opakowaniu, najlepiej ze wstążeczką.

— Czy pójdziesz ze mną kupić takie wino?

Drżący głos Pawła nie pozostawiał mi wyboru.

— Jest godzina dziesiąta, o dwunastej ma podjechać pod hotel mikrobus, który zawiezie nas na dworzec kolejowy. — Mamy mało czasu.

— Pędźmy! — poganiał Paweł.

— „Festina lente” — dodałem filozoficznie i wyszliśmy z pokoju.

Odkąd sięgam pamięcią, zawsze w dobrych hotelach znajdowały się różne małe sklepiki. Można w nich było kupić perfumy, czapki z lisów, stroje kąpielowe lub alkohol. Nie inaczej było w naszym hotelu. Zeszliśmy na parter. Na drewnianych półkach dumnie prężyły się butelki, których etykiety miały świadczyć, że ich zawartość pochodzi z najlepszych francuskich czy włoskich winnic. Gruby kurz, którymi były pokryte sugerował jednak, że nie cieszyły się one przynależnym im zainteresowaniem.

Powody tego stanu rzeczy były dwa. Po pierwsze ceny, a po drugie fakt, że (jak to w Rumunii bywało) etykiety mówiły jedno, a smak drugie. Nie stanowiło to jednak dla nas problemu. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem to, o co nam chodziło. „Oryginalne Rumuńskie Wino Gronowe”. Na etykiecie był dopisek „Czerwone, ciężkie, słodkie”. I zawartość alkoholu: 18 %. Kosztowało dwadzieścia dwa leje. Wziąłem butelkę do ręki.

— Takie może być? — zapytałem.

— A będzie dobre? — Paweł do końca nie dowierzał.

— Wyśmienite! — jednym krótkim słowem rozwiałem jego wątpliwości.

Paweł wysypał mi na dłoń garść monet, abym własnoręcznie dokonał zakupu (czyżby trauma związana z zakupami bułek w NRD jeszcze trwała?). Kupiłem. Zostało mi około trzech lei reszty.

Tutaj trzeba uczciwie wyjaśnić, że „Oryginalne Rumuńskie Wino Gronowe” to był w rzeczywistości zwykły sikacz, który w sklepie za rogiem kosztował sześć lei. Ale Paweł o tym nie wiedział. Gdy zwracałem mu resztę, ucieszony z udanego zakupu zaproponował, abym drobne pieniążki zachował dla siebie. Trzymałem te monety w dłoni zastanawiając się, jak je najkorzystniej zainwestować. Jedyne rozsądne rozwiązanie jakie mi się nasunęło to dołożyć dziewiętnaście lei i kupić drugą butelkę. Tak też zrobiłem.

Wróciliśmy do pokoju. Do odjazdu na dworzec pozostało około dwóch godzin: za mało, aby iść na miasto, za dużo, aby siedzieć bez słowa. Rozpocząłem rozmowę.

— Pawle — zacząłem. — Świat jest coraz bardziej zanieczyszczony. — Zatruwane są wody, gleba, powietrze.

— O tak, to prawda — skwapliwie potwierdził Paweł.

— Polimerowe torebki ulegają samoistnej degradacji dopiero po setkach lat — kontynuowałem.

Paweł, który przez ostatnie dziesięć lat zajmował się wyłącznie syntezą polimerów, uzupełnił:

— Nawet po tysiącu!

— No właśnie. — Podobnie jest z atmosferą; im więcej węgla spalamy, tym bardziej zanieczyszczone powietrze, którym oddychamy.

— Zgadzam się — odpowiedział Paweł. — Zresztą podobnie jest ze wszystkimi paliwami. Dlatego tak ważne jest ograniczanie emisji trujących substancji do atmosfery.

— Weźmy taki przykład — zaproponowałem. — Załóżmy, że jesteś rolnikiem. Kupujesz w Kijowie kombajn i wieziesz go do Polski. Z drugiej strony masz możliwość kupić taki sam kombajn w Polsce. Kombajn w Polsce kosztuje nawet ciut mniej. Co wybierzesz?

— Oczywiście kupię w Polsce — odpowiedział bez chwili zastanowienia Paweł.

— A dlaczego? — dociekałem.

— Bo szybciej i taniej — wypalił niedoszły rolnik.

— Czy są jeszcze jakieś argumenty? — byłem bezlitosny w swoich pytaniach.

Paweł nie znalazł innych argumentów. Wobec tego kontynuowałem ja.

— Są jeszcze dwa argumenty, aby zakupu dokonać w Polsce. — Po pierwsze gwarancja na sprzęt, a po drugie, najważniejsze, ekologia. Przecież pociąg wiozący wiele kilometrów ciężki sprzęt spali więcej węgla niż gdyby go nie wiózł. Prawda?

Paweł zgodził się z tym całkowicie, potakując głową.

— Musisz się zatem zgodzić ze mną, że każdy dodatkowy przewożony ładunek zwiększa zanieczyszczenie atmosfery. — Niezależnie, czy jest to ciężki kombajn czy mały przedmiot, prawda?

I tutaj Paweł ponownie zgodził się z moimi wywodami.

— Czyż zatem nie byłoby rozsądniejszym wypicie wina tutaj na miejscu, a dopiero po przyjeździe do Torunia dokonanie zakupu prezentu w Delikatesach?

Paweł wzdrygnął się i zamachał rękami.

— Tak nie można, To oszustwo! — mamrotał.

— To nie jest oszustwo, Pawle, tylko zdrowy rozsądek. — Przecież dokładnie takie samo wino kupisz w Toruniu; też rumuńskie i powiem ci jeszcze coś — nawet lepsze niż to.

— Jak to lepsze? — zainteresował się.

— Ano tak, że toruńskie wino ma dłuższą drogę z winnicy do sklepu niż to rumuńskie, kupione w hotelu. Im dłuższa droga tym dłuższy czas, prawda? A im dłuższy czas tym dłuższy okres leżakowania. Podsumowując: toruńskie wino jest dłużej leżakowane, a więc wielokrotnie lepsze od rumuńskiego!

Paweł starał się przypomnieć sobie coś na temat leżakowania win, ale jego wiedza w tym temacie była zerowa. Tym nie mniej nie był do końca przekonany do mojej koncepcji. Mojej?! Jeżeli cofniesz się czytelniku kilka akapitów wstecz, przeczytasz następujące zdanie wypowiedziane przez Pawła: „Dlatego tak ważne jest ograniczanie emisji trujących substancji do atmosfery”.

Potyczka na argumenty trwała około godziny. W końcu wypracowaliśmy kompromis. Wypijemy teraz po szklaneczce wina, a Paweł, po przyjeździe do Torunia, uzupełni zawartość swojej butelki wodą destylowaną. Słowo ciałem się stało.

Pod hotel podjechał mikrobus.


Tym razem to ja miałem z Pawłem miejsce w jednym przedziale, a pani Profesor w innym. Jeszcze pociąg dobrze się nie rozpędził, a do naszego przedziału wpadł rumuński celnik. Niski, nieogolony od trzech dni osobnik, o twarzy tyleż spoconej co czerwonej. Otaksował nas swoimi malutkimi oczami i zwrócił się do Pawła.

— У тебя водки нет? — warknął. — Покажи свой багаж — wrzasnął rozkazującym tonem.

Paweł posłusznie otworzył torbę: na trzech parach niepranych od tygodnia skarpet i czerwonych gaciach leżała butelka rumuńskiego wina. Celnik wyjął ją z namaszczeniem. Przeczytał etykietę (trochę czasu mu to zajęło) i głosem nieznoszącym sprzeciwu stwierdził, że wina przewozić nie wolno i on je rekwiruje. Schował flaszkę za pazuchę i szybko wyszedł. Staliśmy oniemiali. Ja, że nic mi nie zabrano i Paweł, który przed chwilą coś miał, a teraz już tego nie ma. W tym momencie do przedziału weszła pani Profesor, u której celnicy byli już wcześniej.

— I jak było, chłopcy? — zapytała.

Paweł spuścił głowę, więc powiedziałem tak:

— Pawłowi ukradziono wino!

Pani Profesor, która z racji swojego wieku i stanowiska jakie piastowała, czuła się za nas odpowiedzialna, aż wzdrygnęła się. Okradanie jej podopiecznych uważała (i słusznie) za rzecz niedopuszczalną. Zostawiliśmy Pawła samego i udaliśmy się na poszukiwanie celnika. Pierwsza myśl — celnik jest w przedziale kierownika pociągu. Trafiliśmy tam bezbłędnie i bez pukania otworzyliśmy drzwi. W środku, na drewnianym krześle siedział nasz poszukiwany. Twarz miał jeszcze bardzie czerwoną, a oczy jeszcze węższe. Z ust ściekała mu po brodzie czerwona stróżka.

— Pan ukradł nasze wino — grzmiała pani Profesor.

— Ja.. nuu… nie… tego… — plątał się złodziej.

— Oddaj wino, bo złożymy skargę — groziła obrończyni Pawła.

Rozmowa toczyła się przy otwartych drzwiach przedziału. Świeże powietrze rozjaśniło na chwilę mroczne zakamarki rumuńskiego wnętrza. Celnik podszedł do szafki wiszącej na bocznej ścianie i uchylił drzwiczki. W środku stała butelka Pawła.

— Nu patrzaj, wina niet — z niekłamaną satysfakcją oświadczył celnik.

Rzeczywiście — butelka była pusta. Pani Profesor z wyraźną odrazą wycedziła „Tfuu” i wróciliśmy do swojego przedziału.

W tym czasie Paweł, któremu zrobiło się niedobrze po „Oryginalnym Rumuńskim Winie Gronowym” otworzył okno i leczył się świeżym powietrzem. Rozmyślał o tym, że po powrocie do kraju czeka go nieplanowana wizyta w sklepie monopolowym i nowe wydatki. Nasze wejście do przedziału zakłóciło jego czarne jak smoła wizje. Odwrócił głowę w naszą stronę i z wyjątkowo tępym wyrazem twarzy stał bez ruchu.

Trwało to zbyt długo, aby nie wywołało u pani Profesor takiejże oto refleksji: Paweł jest na głodzie alkoholowym i właśnie chciał popełnić samobójstwo! Zreasumowała, że Pawłowi niezbędna jest natychmiastowa pomoc. Szybko przeanalizowała w myślach składy swoich perfum i dezodorantów i stwierdziła bez cienia wątpliwości (była wszakże profesorem chemii od lat czterdziestu), że alkoholu nie ma w nich ani śladu. Popatrzyła na mnie — w jej wzroku widać było wielkie przygnębienie i szczyptę nadziei, że jednak coś wymyślę. Złowrogą ciszę przerwał mój głos.

— Pawle! Ukradziono ci butelkę wina. Przyjmij więc moją. Ona bardziej ci się należy, niż mi.

— Nie, nie trzeba — oponował Paweł, ale jego protest stłumiła pani profesor, która w swojej świadomości awansowała Pawła na osobę najbardziej potrzebującą alkoholu w całym składzie pociągu.

— Niech pan bierze.

Pawłowi nie wypadało się sprzeciwić. Trzymał w ręce flaszkę wina i nie wiedział, co z nią zrobić.

— Trzeba to wypić, bo zaraz może wrócić celnik i znowu dokona zarekwirowania — zasugerowałem wysuwając głowę na korytarz i rozglądając się.

Pani Profesor zdążyła w tym czasie wyjąć ze swojej torby dwa zacnej pojemności kubki, wyroby rumuńskiego rękodzielnictwa, które wiozła jako prezenty, i podając mi je szepnęła:

— Panie Tadeuszu! — Niech pan trochę odleje sobie, żeby Pawłowi nie zaszkodziło…

Rozlałem wino. Pawłowi przypadło pół litra z hakiem, a mnie reszta.

— Na zdrowie — grzecznie przekazałam puchar z ręce Pawła.

— Na zdrowie — jak echo powtórzyła pani profesor. — Niech pan pije.

Paweł, którego umiejętność picia wina ograniczała się do przyłożenia szyjki butelki do ust, wychylił swoją porcję jednym haustem do dna. Ja upiłem mały łyczek delektując się smakiem rumuńskiego sikacza.

— Dobre? — spytała mnie pani profesor.

— Owszem, ale są lepsze wina.

I tutaj rozpocząłem wywód o wyższości win francuskich nad włoskimi. Wspomniałem o cechach dobrego wina, takich jak przeźroczystość, czystość, lekkość. Omówiłem rodzaje bukietów zapachowych, scharakteryzowałem smaki. W swojej klasyfikacji wspomniałem o winach greckich, gruzińskich, a nawet węgierskich. Przypomniałem wino Cabernet, które jest krzyżówką dwóch szczepów z Bordeaux: Sauvignon–Blanc i Cabernet–Franc.

Pani profesor na słowo Cabernet ożywiła się.

— O! Takie piłam.

— A więc potwierdza pani moje słowa — skonkludowałem.

— Weźmy na ten przykład to wino rumuńskie — skierowałem wzrok na kubek trzymany w dłoni.

Pociągnąłem mały łyczek, zabełtałem w ustach i przełknąłem. Wino barwy czerwonej miało wyjątkowo kwaśny, wręcz gorzki smak, a jego zapach przypominał woń wydobywającą się z zapchanej rury kanalizacyjnej.

— Jest to ciężkie, słodkie wino deserowe barwy rubinowo–czerwonej. — Zmętnienie, będące odwrotnością klarowności, określam na poziomie półtora NTU, a zawartość alkoholu szacuję na siedemnaście do osiemnastu procent. — W smaku delikatne ale wyraziste, z lekką nutką owocową.

Mlasnąłem dwa razy.

— Tak. Wyczuwam smak malin i jeżyn, a w zapachu odrobinę pigwy. — Takie wina pije się do mięs pieczonych i dziczyzny — dokończyłem.

Przez chwilę w przedziale zapadła cisza. Każdy z nas z osobna starał się przypomnieć, czy wiezie ze sobą kawałek mięsa pieczonego lub dziczyzny, ale wyszło na to, że nie.

— A pan Pawle, jaką ma opinię na temat tego wina? — spytała uprzejmie pani profesor.

Paweł zajrzał do kubka — był pusty. Podniósł go do ust, przechylił do góry dnem i poklepał z boku trzy razy. Wyglądało to tak, jakby po wypiciu kompotu chciał jeszcze wytrząsnąć przylepione do dna śliwki. Ale z kubka nic nie wypadło. Paweł z ponurym wyrazem na twarzy odstawił kubek. Kolejny raz w przedziale zapadła cisza.

Zaproponowałem, że na najbliższej stacji mógłbym wyskoczyć do dworcowego baru i coś kupić. W oczach pani profesor zaświeciły się ogniki świadczące o aprobacie tego pomysłu. Sprawnym ruchem otworzyła portmonetkę i dyskretnie podała mi banknot o nominale dziesięciu lei. Jeszcze nie zdążyłem go schować do kieszenie, gdy drzwi przedziału się otworzyły i do naszych uszu dobiegł wypowiedziany najczystszą polszczyzną głos: „Piwo, piwo, szybko, bo zaraz wysiadam!”. Zapytałem sprzedawcę, czy poza piwem ma jakieś napoje bezalkoholowe (myślałem oczywiście o pani profesor). Nie miał. Po krótkim targu (jedna butelka kosztowała 3,50) wziąłem trzy piwa. Pociąg na chwilę zatrzymał się i za moment ruszył dalej. Postawiłem trzy piwa na środku przedziału.

— Gość w dom — Bóg w dom — wyrwało mi się.


Na dworzec w Toruniu przyjechaliśmy około godziny siedemnastej dnia następnego. Po panią profesor podjechał samochodem jej małżonek. Ja do domu miałem dziesięć minut piechotą, więc dziarsko ruszyłem w trasę. Paweł, który mieszkał na Bielanach (trzy kilometry po prostej — pięć po ulicach) powinien jechać autobusem. Niestety w jego portmonetce nie widać było żadnego pieniążka. Zresztą bezpośrednia jazda do domu nie miała sensu; najpierw musiał trafić do Delikatesów mieszczących się na ul. Szerokiej, w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się McDonald. Poszedł pieszo. Dopiero wchodzą do sklepu przypomniał sobie, że nie ma pieniędzy…

Twenty–ninth International Symposium on Macromolecules” dobiegło do końca.

Partia brydża

Paweł wyszedł ze sklepu i stanął przed Delikatesami. Trudy ostatniego tygodnia wprowadziły go w nastrój mocno depresyjny. Przed jego oczami przesuwały się jak na filmie obrazy pętli uplecionych z grubego konopnego sznura. Pętle te zaciskały się na szyi Pawła, który zwróciwszy oczy ku górze spoglądał na spokojnie płynące po błękitnym niebie obłoczki. Przez moment nawet wyostrzył wzrok jakby szukając lecących żurawi, gdy nagle, w momencie najmniej spodziewanym, poczuł silne klepnięcie w ramię. „Milicja” — przebiegło mu przez myśl. Wbrew temu, co można by oczekiwać, doświadczył pewnej ulgi: „Niech to się wszystko wreszcie skończy”. „Chcę umrzeć”. Niestety! Jego życzeniu nie było dane się spełnić. Odwrócił się lękliwie. Za nim stał uśmiechnięty Marek.

Marka poznałem w klasie maturalnej. Nie dało się go nie lubić. Przyjaźnie nastawiony do ludzi, nienarzucający się siłą, ale w razie potrzeby stający w obronie. Dowcipny i skory do pomocy. Kilka razy był u mnie w pracy i w taki sposób poznał Pawła.

Marek występował w dwóch stanach: albo nie miał pieniędzy i wówczas przyłączał się do tych, co je mają, albo, czując się lokalnym krezusem, pomagał wszystkim potrzebującym. Tego dnia Marek znajdował się w swoim drugim stanie: miał pieniądze i szukał kogoś z kim mógłby oddać się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli degustacji.

— Cześć Paweł!. Nie poznajesz? — zagaił uprzejmie.

Paweł, nawet jakby go nie znał i tak powiedziałby „cześć, poznaję”, co też się stało. Markowi humor poprawił się o kilkadziesiąt procent. Piszę procent, albowiem Marek był już po porannych degustacjach, o czym świadczył nie tylko chrapliwy głos, ale i lekko przekrwione oczy.

— Wypijemy? — zaproponował.

Paweł chciał wyjaśnić, że on nie pije ponieważ jest abstynentem, ale sformułowanie tak karkołomnej tezy nawet jemu nie chciało przejść przez gardło. Przedłużającą się ciszę Marek wziął za przyzwolenia na prowadzenie dalszych, niezbędnych do realizacji nadrzędnego celu, posunięć. Chwycił Pawła pod rękę i pociągnął w głąb sklepu.

W części monopolowej, przy długiej ladzie kłębił się tłum degustatorów. Marek jednym wprawnym ruchem rozsunął tych, których uważał za zbędnych natrętów i raptem, razem z Pawłem znaleźli się w kolejce jako pierwsi.

— Czego się napijesz? — nieogolona gęba Marka rozjaśniła się w pełnym uśmiechu.

Paweł nie był w stanie skupić wzroku na niczym. Przez chwilę bezwiednie szukał na półkach konopnego sznura. Nie znalazłszy go wyszeptał cichutko.

— Może jakieś rumuńskie wino?

Marek, który nie dosłyszał odpowiedzi, odszedł dwa kroki do tyłu i krzyknął na cały sklep.

— Cicho! — Paweł zamawia!

W sklepie zapanowała cisza, jak makiem zasiał.

Paweł, który bał się mówić cicho nawet w największym hałasie, teraz musiał wyartykułować swoje życzenie wobec kilkudziesięciu, słuchających tylko jego, uszu. Zdawało mu się, że wszyscy słyszą bicie (o jakże przyspieszone) jego serca. Otworzył usta i starając się mówić jak najgłośniej wystękał

— Poproszę jedno Oryginalne Rumuńskie Wino Gronowe”.

Brawo! W sklepie rozległy się skromne oklaski, które przerodziły się wkrótce w śmiech, ale to Pawła mało obchodziło. Ekspedientka niosła właśnie butelkę ze znajomą etykietą.

— Czy takie? — spytała uprzejmie.

Paweł już z daleka odczytywał etykietę: „Czerwone, ciężkie…”.

— Tak, dokładnie takie” — twarz Pawła pojaśniała.

Tu chciałoby się zapytać, czy aby to pojaśnienie nie pojawiło się za szybko?, ale wróćmy do sklepu. Stery realizowanej transakcji przejął Marek. Wyciągnął w kierunku ekspedientki dwa palce, które w innych okolicznościach oznaczałyby symbol zwycięstwa, ale tutaj egzemplifikowały dwie butelki Żytniej. Szybka zapłata żywą gotówką zakończyła pierwszy etap przygotowań do degustacji.

Jeżeli Paweł myślał, że po wyjściu ze sklepu zapakuje swoje (?!) wino do torby i ruszy do domu, to grubo się mylił. Marek, któremu wraz z poprawą humoru wyostrzył się wzrok, rozglądał się za miejscem nadającym się na ucztę. Zapadał zmrok, tłum na ulicy Szerokiej wcale się nie przerzedzał. I właśnie w tym tłumie dostrzegł dwóch braci: Eriego i Maćka. Starzy kompani, chociaż rozstali się dopiero wczoraj, rzucili się sobie na szyje, jak gdyby nie widzieli się od lat. Paweł, który został przedstawiony nowym kolegom, wyraźnie się przestraszył. Niepotrzebnie. Eri bił, ale bił tylko obcych — swoich nie ruszał.

Marek sięgnął do kieszeni i pewnym ruchem wręczył Maćkowi banknot. Po krótkiej wizycie w sklepie kapitał dzielnych muszkieterów wzrósł dwukrotnie.

— Gdzie idziemy? — padło zdawkowe pytanie.

— Może do lasku na Bielanach? — zaproponował Eri.

Ponieważ nikt nie wyraził zdania odrębnego (poza Pawłem, ale jego głos nie miał żadnej mocy sprawczej) cała czwórka udała się na pobliski postój taksówek.

Jak ktoś pamięta lata osiemdziesiąte, to wie, że wtedy (w co trudno uwierzyć) ludzie czekali na taksówkę, a nie taksówki na ludzi. Do najbliższego postoju było około pół kilometra. Nie było to ani za blisko, ani za daleko. Ot tak w sam raz, żeby w dwóch kolejnych bramach pozbyć się zawartości jednej flaszki.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.