Książkę tą dedykuję moim dobrym duszkom.
Wszystkim WTEDY,
wszystkim DZIŚ
i wszystkim POTEM.
SKĄD WZIĘŁA SIĘ FUSIASTA?
Na początku był… FACET.
Któregoś pięknego dnia, zamieniłam się w potwornego kaczora donalda. Moje gardło chrypiało tak, że ledwo mogłam wydobyć z siebie dźwięki. Było to dawno temu, w zamierzchłych nastoletnich czasach. W bloku funkcjonował już najnowszy hit techniki — domofon — i odbieranie go ilekroć dzwonił, było tego dnia nie lada wyczynem wokalnym. Po południu, gdy jedna z moich sióstr wróciła do domu spytała:
— „A co to za jakiś obcy FACET odebrał ten domofon?!” …
…i w ten oto prozaiczny sposób nazwana zostałam FACETEM.
FACET przez lata ewoluował. Jako, że Facet nie grał z moją naturą, przekształcił się szybko w FACĘ. Potem w FACUSIA; następnie w FUSA — dość długo tak mnie nazywano, aczkolwiek znowu wróciliśmy poniekąd do Faceta; FUSIKA — zdrobniale od Fusa, i wreszcie — ponieważ Fus nadal nieuchronnie kojarzył się z Facetem — zaczęłam podpisywać się jako Fusiasta, żeby nie było wątpliwości czy ze mnie chłop, czy baba.
Wątpliwości jednak co do mojej płci pojawiały się nierzadko. Szczytem było, gdy któregoś dnia wysłałam swoje dane na egzaminy z angielskiego, a ci w odpowiedzi przysłali mi wszystkie dokumenty zatytułowane „KRZYSZTOF”…
Ręce mi opadły. Ja rozumiem, że można z Kaśki zrobić Kryśkę, ale Krzyśka!?…
Przez pewien czas moje mściwe siostry mówiły na mnie "Krzysiek"... Szybko się im jednak znudziło i wróciły do FUSA.
W przeszłości miałam „talent” do wymyślania ksywek innym. Pech chciał, nieraz tylko wypsła się mi jakaś nazwa, a przysychała do danej osoby i po wsze czasy wszyscy już tak na nią mówili. Zapewne wielu moich znajomych nawet nie jest świadomych, że ich „nazwy” są mojego autorstwa. Sama nieraz używam ksyw, (może i jest to trochę smutne) ale totalnie nie mam głowy do nazwisk, nie pamiętam imienia kolegi z podstawówki czy koleżanki, z którą 5 lat chodziłam na studia. Pamiętam za to twarz, różne sytuacje i mój opis: „Sowa”, „Bączek”, „Szczur”, czy „Suchotnik”…
Czasem naprawdę miewam wyrzuty sumienia, że nie pamiętam imion znajomych; gorzej — nieraz zapominam już w kilka sekund po podaniu ręki, z kim się właśnie poznałam… Mam jednak nadzieję, że moi znajomi i przyjaciele i tak wiedzą, że w moim przypadku to nie przejaw braku sympatii, tylko zwyczajna potworna
s k l e r o z a…
NOWA PRACA -PRZETWARZANIE DANYCH
Ufff, nareszcie weekend. Cały pierwszy tydzień w nowej pracy był bardzo pracowity, wiele nowych informacji przeleciało mi przez głowę, wpadło jednym uchem, drugim wypadło; ciekawa jestem, ile z tych wszystkich wiadomości, którymi się uraczyłam w ciągu ostatnich dni, zakorzeni się w mojej głowie na dłużej.
Niewątpliwie mój mózg wszystko przetwarza. Czasem wolniej, czasem szybciej, ale trybiki się kręcą, mielą, przeżuwają wszystko co nowe bardzo dokładnie.
Przetwarzanie danych obserwuję po moich snach. Ostatnio śnią mi się trupy w czarnych workach, które mam zakopać i zastanawiam się (w tych snach), czy worek ma wystarczającą grubość (w mikronach), aby się przypadkiem nie rozerwał w najmniej odpowiednim momencie. Kombinuję, czy najodpowiedniejszy byłby tu już wór na gruz z folii LD, czy też może wystarczyłby zwykły LH…? Śnią mi się dziwaczne artykuły gospodarstwa domowego, straszliwe gąbki z tajemniczymi dozownikami nie wiadomo na co, oraz kolorowe serwetki gastronomiczne o złych wymiarach. Śnią mi się też przerażające kataklizmy spowodowane bliżej nieokreślonymi rzeczami, z których na końcu wyłaniam się jak ten feniks z popiołów — zwycięsko i w glorii chwały…
Nigdy nie wierzyłam w sny. W jakieś ich prorocze czy nadzwyczajne znaczenie. Ostatnio jednak wyraźnie widzę, że to co pochłonęło mnie w ciągu ostatnich dwóch tygodni, że wiele rzeczy, które wydawało mi się, że w ogóle do mnie nie dotarły — wszystko jest już zasiane w mojej głowie. Rzucone bez składu i ładu na podatny grunt zaczyna kiełkować. I mam nadzieję, że wkrótce zacznie przynosić efekty.
Na razie jedynym ratunkiem na moje koszmarny sny, wydaje mi się weekendowy reset w postaci kilku dobrych drinków i paki czipsów. Może wtedy moje sny skierują się na dobre tory (czytaj: sny o relaksie na dzikiej plaży w jakimś miłym towarzystwie…)
PRACA, PRACA, PRACA
Rzuciłam się w wir pracy. Wciągnęły mnie obowiązki, początkowe małe sukcesy; to, że ktoś mnie zauważył. Zachęcili mnie do roboty mili ludzie z mojego nowego otoczenia. Tylko że dzisiaj nagle jakby mnie otrzepało. Jakbym się lekko przebudziła.
Zaraz, zaraz… Czy ktoś tu mnie nie wypuszcza w maliny?… Nie testuje, jak bardzo mogę się sprężyć na początek, ile jestem w stanie zrobić i w jakim czasie? Czy jestem z tych ambitnych, którym można bez końca przykręcać śrubkę i dorzucać obowiązków, rzucając na głęboką wodę, czy raczej z tych co jak roboty wykonują powierzone im zadania?
Zatrzymałam się dziś na chwilę.
Pomyślałam.
Poczułam się przez moment nie za dobrze.
A co, jeśli moi nowi znajomi z różnych biur, postrzegają mnie jako potencjalne zagrożenie, taką co to wpadnie, zrobi grandę, sypnie nowymi pomysłami, podkręci tempo pracy, i — nie daj boże — jej działania przyniosą jakiś wymierny efekt? Przez chwilę poczułam dziś chłód i obawy bijące od moich nowych koleżanek…
Ja jak zwykle jestem głupia i sentymentalna. Zastanawiam się, jak tu nie zaszkodzić współpracownikom, i jednocześnie pokazać się z jak najlepszej strony, bo z racji tego, że jestem nowa, wszyscy mnie obserwują, patrzą na ręce, czytają moje mejle, nawet kontrolują, ile kaw dziennie pijam. Nie zwracam na to uwagi, jestem nowa, wolno im. Domyślam się, że inni mają gdzieś to, co czuję. Ich zadaniem jest dbać o własny stołek. Ale zastanawiam się jak to wszystko pogodzić.
Nie jestem z tych, co wpadają w nowe miejsce, robią rewolucję, błyskają na dzień dobry nowatorskimi i odkrywczymi ideami, po czym wygryzają innych. Raczej staram się zawsze dopasować do reszty. Poznać przeciwników, ich strategie, rozpoznać teren, na co mogę sobie pozwolić a gdzie uważać, żeby nie dostać kijem. Wysądować, z kim mogę się pochyrcholić na korytarzu, kogo zapytać o szczerą poradę, a kogo unikać lub trzymać na zdrowy dystans. I tak wydaje mi się, że zrobiłam duży postęp za te 3 tygodnie.
Mimo wszystko muszę pamiętać, że z moim sercem na dłoni i chęcią pomocy we wszelakich zadaniach, jestem łatwym kąskiem dla niektórych biurowych hien. Sztuką jest powiedzieć dyplomatyczne „NIE” i określić swoje oczekiwania, kiedy jest się na okresie próbnym. Ale muszę się ogarnąć, zapamiętać, aby nie dać się wykorzystywać ani za bardzo podpuszczać i zachowywać się PROFESJONALNIE.
PROFESJONALNIE w każdej dziedzinie.
Wdech — wydech.
Tak, jestem profesjonalistką. I teraz profesjonalnie otworzę sobie BR, bo potrzebuję rozluźnić lekko flaki przed kolejnym ambitnym dniem.
WIOSENNA ENERGIA
Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale od pewnego (dłuższego) czasu całkowicie przestałam skupiać się na smutnych i strasznych rzeczach. Przestałam się zadręczać potwornymi wizjami, przestałam wyobrażać sobie wszelakie możliwe katastrofy i niepowodzenia jakie mogą się mi przydarzyć. Skutek oddalenia wszystkich wirtualnych „koszmarków” jest taki, że rozpiera mnie energia. Gdy widzę kogoś zasmuconego czy z wyraźną troską na twarzy — po prostu MUSZĘ chociaż spróbować przegnać ten smutek. Staram się rozśmieszać ludzi, czasem robiąc z siebie wariata, bądź prowokując wesołe sytuacje. Gdy czarne chmury zostaną choć na chwilę przegnane, zaraz napełnia mnie kolejna dawka pozytywnej energii.
Czasem zastanawiam się, dla kogo tak właściwie to robię. Ktoś kiedyś zarzucił mi, że sprawianie radości innym to w zasadzie EGOIZM, bo przez to, że ktoś jest zadowolony, ja również odczuwam szczęście i tak naprawdę — robię to dla siebie, żeby dobrze się poczuć. Ja jednak, jak zawsze chciałabym być fair wobec wszystkich wokoło, choć wiem, że tak się po prostu nie da.
Na razie od dłuższego czasu w moim życiu świeci słońce. Świeci bardzo jasno, na niebie żadnych chmur, a nawet jeśli czasem jakaś mała zabłąkana się pojawia, nie skupiam się na niej, więc sobie po prostu przelatuje dalej, rzucając delikatny cień.
Ostatnio usłyszałam, że to chyba niemożliwe, żebym JA miewała złe dni. Że to po prostu nie może się stać. I że jak taki dzień nadejdzie, to chyba nikt tego nie wytrzyma, bo zapewne będę razić piorunami jak ten Zeus na Olimpie albo powietrze od razu zgęstnieje, bo będzie to naprawdę okropny kataklizm. Bo przecież na co dzień jestem taki „śmieszek”, co przyjdzie, zagada, zażartuje, zamiesza łychą ciężką atmosferę i nie boi się wyzwań. Bo jak już mnie dopadną smutki, to kto wtedy rozrusza i pocieszy całą resztę?…
Miewam smutki. Jak każdy.
Ale na razie wszystkie elegancko zamiatam kolorową szczotką.
Idzie wiosna, a z wiosną — nowa energia… Boże, co będę musiała robić żeby ją gdzieś wyładować!?
Aż strach myśleć…
BŁOGI STAN NIEŚWIADOMOŚCI
Dawno temu, podczas którychś wykładów z jakimś poważnym, światowym, mądrym i doświadczonym przez życie profesorem, usłyszałam zdanie:
„Nieświadomość istnienia pewnych rzeczy sprawia,
że jesteśmy szczęśliwi”.
Dziwnie to zabrzmiało, ale miał dziadek rację, jak się okazało później z jego wykładu…
Generalnie chodziło o to, że dopóki nie jesteśmy świadomi wielu rzeczy, jesteśmy szczęśliwi. Dopóki nie zobaczysz folderu z biura podróży z pięknymi słonecznymi plażami i parasolkami w kolorowych drinkach — dopóty mizerne słonko wyglądające nieśmiało zza chmury pomiędzy blokowymi drzewami cię nie drażni. Dopóki nie przejedziesz się stukonną maszyną z podgrzewanymi siedzeniami i klimą — dopóty twój rozklekotany maluch wydaje ci się być wystarczającym pojazdem. Dopóki nie spróbujesz nowego świetnego mopa z mikrofibry — dopóty szorujesz podłogę na klęczkach szarą szmatą, myśląc, że tak właśnie musi wyglądać sprzątanie…
Wiekowy Profesor powiedział, że dopóki nie jesteśmy świadomi jaki tak naprawdę wielki wybór mamy — dopóty czujemy się bezpiecznie w naszych małych gniazdkach. Gdy tylko wystawiamy głowę na zewnątrz, zauważamy, że dalej też jest fajnie, czasem nawet dużo bardziej ciekawie — i wtedy rozbudzają się nasze potrzeby, przeistaczają się w marzenia — nieraz nie do osiągnięcia — i zaczyna się dążenie do ich spełnienia. Nagle to co mieliśmy do tej pory przestaje cieszyć. Niestety, to prawidło jest dziś wykorzystywane przez świat. Zadaniem co niektórych jest wymyślanie i wmawianie nam rzeczy, które niby są potrzebne. Rozbudzanie sztucznej potrzeby posiadania. Sęk, żeby umieć się w porę otrząsnąć, gdy ktoś próbuje nam coś wciskać i wmawiać, że bez tego się nie można obejść, bo wszyscy tak robią, bo wszyscy tak mają…
Dobrze, że jestem odporna na takie zabiegi. Marzenia też mam. Jak najbardziej do spełnienia. I chociaż dzisiaj właśnie słonko nieśmiało wygląda zza szarych chmur i denerwuje mnie fakt, że na dworze wciąż jeszcze zimno — wierzę, że jeszcze w tym roku będę sobie leżeć na plaży z białym piaseczkiem, pić drineczka z parasolką i spoglądać na świat przez słoneczne okulary…
PS. Jedno muszę przyznać. Uległam pokusie i mam w domu tysiąc pięćset różnych gąbek do mycia naczyń, oraz trzysta osiemdziesiąt różnych ściereczek z mikrofibry i pochodnych materiałów (poniekąd taka moja praca). I faktycznie zastanawiam się, w jaki sposób jeszcze nie tak dawno temu radziłam sobie jedną zwykłą gąbką i chropowatą szmatką do polerowania…
W KRAINIE BUNGA-BUNGA
Dziś przytoczę tylko zasłyszaną opowiastkę:
X. (opowiada swoje wrażenia po niedzielnym, wiosennym spacerze po lesie; wokół zaintrygowani słuchacze w różnym wieku):
„…Wchodzimy do lasu, a tam w krzakach czarny samochód i bunga-bunga w środku!…”
Wszyscy zamarli.
X.(zwraca się do najmłodszego słuchacza, pełnoletniego co prawda, ale widać jeszcze niezbyt doświadczonego w te klocki):
„A ty młody to uważaj jak będziesz szedł do lasu, bo tam to się często bunga-bunga uprawia!”
Młody (zaintrygowany):
„Taaak? To jak to rośnie?…”
KONIEC ŚWIATA (C.D.)
Od kilku dni obija mi się o uszy, że jutro koniec świata.
Nie lubię myśleć o tych sprawach, bo chociaż nie do końca w to wierzę, to jakiś strach przed końcem egzystencji posiadam i od czasu do czasu uaktywnia się on w postaci katastroficznych snów. Nie tak dawno kilka razy budziłam się w nocy trzęsąc się i czując łzy na twarzy, bo właśnie zostałam wraz ze swoją rodziną zalana falami w jakiś potworny i beznadziejny sposób. I nie było donikąd ucieczki…
Brrrrrrr…
Jako że nie wierzę w te wszystkie koszmary, na jutro zaplanowałam już kilka rzeczy poprawiających nastrój oraz tradycyjne sobotnie zajęcia. I mam nadzieję, że w trakcie grilowania, względnie picia browara lub też kawy, nie zastanie nas żaden kataklizm ani masakra, a na następny dzień obudzimy się wszyscy w niedzielnych słonecznych nastrojach…
Dobra, dość smęcenia.
Lepiej niech już w nocy śnią mi się te przeklęte różowe filiżanki w białe kropki, niż chlustające fale, przed którymi nie ma gdzie uciec.
KROPLA DRĄŻY DZIURY…
Właśnie sobie uświadomiłam, że skoro po raz kolejny „przeżyłam” koniec świata; mało tego — w zasadzie to nawet CAŁKIEM O NIM ZAPOMNIAŁAM…; to nie powinnam zawracać sobie głowy ostatnimi wydarzeniami i tym co mnie wczoraj spotkało.
Piątek był okropnie stresujący.
Nie pomogły długie godziny spędzone na przygotowaniu się do akcji, Najwyższe Szczeble miały wobec mnie inny plan na wieczór. Przesiedziawszy na osobistej audiencji ponad dwie godziny, wysłuchawszy wszystkich ogólnoświatowych żali pod moim adresem, wytrzymawszy bezlitosne punktowanie mojej niewiedzy (powinnam wiedzieć WSZYSTKO i posiadać cechy nadczłowieka w zakresie liczenia w pamięci procentów, marży i obliczania pojemności kontenerów, pamiętania cen zakupu/sprzedaży biliona produktów, orientowania się we wszystkich dziedzinach konkurencji, bycia do tego super-szpiegiem, super-handlowcem, super-psychologiem, super-człowiekiem i zapewne na miesiąc do przodu wyprzedzać pomysły Najwyższego Szczebla w każdej dziedzinie, żeby mieć już wszystko wcześniej przygotowane…) — wytrzymawszy wszystkie „delikatne jak lodowata kropelka” uwagi pod swoim adresem — wyszłam w końcu na chwilę odetchnąć i zebrać myśli i… rozkleiłam się na cacy.
Kropla naprawdę drąży dziury… W moim przypadku zrobiła się mi zupełnie czarna, bezdenna dziura, w którą wczoraj wpadłam i nie mogłam się z niej wygrzebać. Dodatkowo wszystkie plany wzięły w łeb, wszystko szło nie tak i pod górę i po prostu nie wiedziałam co robić. Okazało się później, że było to klasyczne „testowanie mojej wytrzymałości psychicznej”, stosowane w standardzie przez Najwyższe Szczeble. Mam nadzieję, że usprawiedliwienie mojego dziwacznego wyglądu „katarem z powodu klimatyzacji” przeszło i nie wzbudziło podejrzeń w sprawie mojej wytrzymałości…
Wiem. Muszę mieć twardy tyłek. Muszę zaciskać czasem zęby i udawać katar z powodu klimatyzacji. Dobrze, że są jeszcze na świecie ludzie, którzy w takich sytuacjach są blisko i potrafią wyciągnąć z dziury, nawet jeśli tak naprawdę są bardzo daleko…
Przetrwać — przetrwałam. I wg zasady „co mnie nie zabiło, to na pewno mnie wzmocni” — w poniedziałek zamierzam udać się do pracy uzbrojona w szpilki, energy drinki i pewność, że cokolwiek nie mówią, to i tak jestem debeściara.
A kropelki niech sobie kapią.
POD WPŁYWEM WAMPIRA
Od jakiegoś już czasu nie mam siły na nic. Kompletnie na nic. Nie mam energii, żeby iść do pracy i robić coś efektywnego. Nie mam siły żeby, się bronić przed atakami (bezpodstawnymi) w celu udowodnienia mi jak mało umiem. Nie mam siły, by cokolwiek powiedzieć. By cokolwiek zrobić sensownego…
Po prostu czuję się jak przekłuty igłą balonik.
W zasadzie to nawet FLACZEK…
Wyczytałam ostatnio, że istnieją w przyrodzie wampiry energetyczne.
Chyba stałam się naocznym dowodem na istnienie tychże. Nie będę może mówić, kto w moim otoczeniu takową kreaturą jest, ale niechybnie nią jest. Na swoim monitorze przykleiłam czerwoną wstążeczkę. Na rękę włożyłam magiczną bransoletkę chroniącą przed złymi duchami. Wyobraziłam sobie siebie w bańce ochronnej… ale mam wrażenie, że „moc” z którą się co dzień stykam jest po prostu nie do ogarnięcia. Jakaś totalna destrukcja, która wpada i rozwałkowuje wszystko na swojej drodze, gdy ma tylko na to ochotę i akurat odpowiedni dzień na niszczenie wszystkiego, co jeszcze się rusza.
Czasem naprawdę chciałabym być jak te ludki z kreskówek, które po akcji rozwałkowania walcem, nadmuchują się przez swój własny kciuk i wstają… Zadziwiające jest, jak „wampiry energetyczne” potrafią dosłownie wyssać energię, zostawiając pusty flak, który — zazwyczaj pełen sił, energii, pozytywnego myślenia i radości — zaczyna się w końcu zastanawiać, czy w ogóle jest do czegoś przydatny…
Właśnie tak się zastanawiam, jak mogłam do tego dopuścić? Jak mogłam dopuścić do tego, by moja ulubiona i ciesząca mnie praca stała się moim koszmarem. By moja energia i zapał zostały zastąpione zwątpieniem i uczuciem, że jestem nikim i nic dla nikogo nie znaczę…
W zasadzie to powinnam się przyznać. Od pewnego czasu czuję się bardzo źle…
A powinnam się ogarnąć, uśmiechnąć przez łzy (i zaciśnięte zęby) i powiedzieć, że wszystko jest super.
Pewnie gdyby nie cholerny wampir w moim otoczeniu, to tak bym zrobiła.
ZŁY DZIEŃ…
Od czasu do czasu dopada mnie zły dzień… Półtora dnia temu taki mnie właśnie dopadł i pożarł.
Za duże stężenie codziennych stresów, zbyt wiele jumbo kubków kawy oraz zapomnienie, że faceci naprawdę są z innej planety (co w sumie wcale mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie i nawet dobrze, że mają inne cechy niż my) — sprawiło, że miły z założenia dzień stał się koszmarny. Zakończył się jakimś bardzo głupim nieporozumieniem, samoskatowaniem się i butelką wina. Oraz mega ilością wylanych łez, bo jakoś musiałam odreagować…
Wiem, źle to robię w takich chwilach.
Zamiast zacisnąć zęby — ja się rozklejam, pokazując całą swoją słabość — i nieważne, że robię to w samotności. Wiem, że wystawiam się na atak kogoś, kto akurat chciałby się na kimś słabszym wyżyć. Najdziwniejsze jest to, że to JA SAMA wychodzę z siebie, staję obok tej beczącej sieroty i na nią krzyczę. Staję przed lustrem i mówię do tej beksy, jaka jest beznadziejna, słaba i żałosna:
„Patrz, jak wyglądasz, jaka jesteś brzydka, na co dzień taka silna, uśmiechnięta, podpora duchowa wszystkich i wszystkiego, słoneczko na niebie, a tu teraz taka rozleziona gradowa chmura, z piorunami w oczach i zgrzytającą szczęką…”
Często w takich chwilach najchętniej bym zasadziła tej z lustra „z bani”, ale po co… Zazwyczaj odbezpieczam winko, nastawiam sobie w główce płytę „samokatowanie siebie głupimi myślami” i pozwalam sobie opaść na dno rozpaczy.
Wiem. To straszne, że tak robię. Tym bardziej, że NIGDY nie zrobiłabym tego nikomu innemu…
Ale już uporałam się z beksą.
Wyjaśniłam tematy, bo nie lubię niedomówień. I choć stresów wcale nie mam mniej, i w sumie nic się nie zmieniło — dziś już mi lepiej. Mam ochotę na budyń. Najlepiej czekoladowy. Oraz na spacer nad morzem albo w górach.
Idzie już jesień, świat i tak będzie wystarczająco przygnębiony a wraz z szarą pogodą ludzie, wśród których się kręcę.
Ubieram różowy szalik i idę się zmagać z kolejnym dniem.
Już nie jako gradowa chmura, ale kolorowy obłoczek uczestniczący w zachodzie słońca.
GŁUPAWKA
Czasem zapominam, jaki jest dzień tygodnia. Jaka data, który tydzień w miesiącu. W codziennym zabieganiu człowiek naprawdę może się nieźle zakręcić.
Zakręcona jak co dzień wracam do domu. Po zmianie czasu oznacza to, że jest już ciemno. Od bezmyślnej jazdy w tempie tradycyjnym /przekraczającym znacznie zalecenia w czerwonych kółkach/ odrywa mnie korek. Korek się wydłuża i zwalnia, zmuszając do jazdy na jedynce.
Zastanawiam się:
„Co u licha tam znowuż blokuje ten ruch?… Może jakiś zabłąkany o tej porze traktor?… Albo dziaduszek na rowerze?… A może pociąg?…”
No tak. Zapomniałam, że jutro „ŚWIĘTO”.
I sklepy pozamykane.
Ludzie muszą zrobić zapasy na dwa tygodnie i wszyscy wylegli teraz do marketów na mega-zakupy… Teoria okazuje się prawdziwa. Korek ma swoje źródło pod kauflandem, przekształca się w kolejny korek w drodze do centrum i wydaje nigdy się nie kończyć. Zagęszcza się przy każdym większym sklepie…
W piekarni chleba już nie ma. Na co ja liczyłam w taki dzień, kiedy ludzie wykupują chleb od rana w ilościach hurtowych! Wszak o godzinie 16.50 to już stanowczo za późno, żeby cokolwiek dostać. Piekarnia co prawda czynna do 18.00, ale co tam — witają mnie puste półki, jak za dawnych czasów.
Wrrrrrr… Może chociaż bankomat mnie pocieszy, tym co powinno być dziś na koncie?!
Gdzie tam. Na koncie pucha. Wygląda na to, że kadrowa zrobiła mi dzisiaj jakiegoś makabrycznego „żarta”…
No nic. Wsiadam w samochód i władowuję się w kolejny straszliwy korek wylegający z lidla…
Mamma mia, czy wszystkich pogięło z tymi zakupami?! Tak jest za każdym razem. Przed każdym jednym wolnym od sklepów dniem. Ludzie wykupują po 10 chlebów, 15kg cukru, mąkę i co tam jeszcze, jak przed jakąś wojną… Nie mam ochoty bawić się w tą głupawę.
Trudno.
Będę jutro na obiad wyjadać zapasy z zamrażalnika oraz pić herbatę, której mam dwie tony, bo nie mam jej kiedy pić. Dobrze, że pomyślałam i wcześniej zaopatrzyłam się w kawę. Tą też mogę się jutro napić…
STRONGMENKA
Co za tydzień…
I nie mam tu wcale na myśli jakiś super-ważnych wydarzeń z życia gwiazd, pełnych iście życiowych dylematów, czy aby buty za 15 000 złotych pasują do małej czarnej i cekinowej torebki.
Tydzień całkowicie beznadziejny i straszny. Stres stężony do galaretki i tak trudny do zwalczenia, że wymagający wspomożenia w postaci procentów i innych ziołowych pomocników. Brak słów, żeby to wszystko opisać; zresztą po co.
W minionym tygodniu zaskoczyła mnie tylko jedna rzecz. Jak ludzie mnie postrzegają. Nie wiem, ile razy usłyszałam, że jestem „strongmenką”. Że NIE WOLNO MI pokazać, że pokonał mnie stres. NIE WOLNO MI, bo przecież jestem silna. I dzielna. Nie mogę uronić łzy, bo jest to oznaką słabości i spowoduje, że siły niszczące wezmą mnie w swoje szpony. Muszę zaciskać zęby, choćbym miała nimi zgrzytać i krzesać iskry. Mam się uśmiechać przez zaciśniętą szczękę. Mam sobie żartować — ale nie wisielczo, nie! nie! — bo wisielcze żarty skwitowane zostają: „NIE MAZGAJ SIĘ”.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ludzie na mnie liczą. Jak widzą we mnie siłaczkę, która naprawdę jest w stanie pokonać smoczycę. Kiedy smoczyca sparzyła mnie swoim palącym wyziewem — i — cholera — dopadła mnie chwila kryzysu — wszyscy zgodnym chórem krzyknęli, że mi NIE WOLNO BYĆ SŁABĄ. Bo jak już ja się złamię, to kto ją pokona… Co za presja… Jednak czasem tak trudno poukładać sobie wszystko w głowie i nadać sprawom odpowiednie priorytety, zwłaszcza w takich pokręconych i trudnych czasach, wiedząc, że jestem odpowiedzialna nie tylko za siebie. Czasem naprawdę wartałoby rzucić pewne tematy na ziemię, prychnąć z pogardą i wyjść.
Wygrzebałam się i pokonałam galaretkę. Smoczycy na razie nie, bo nie wiem, czy ona w ogóle jest do pokonania i co mi z tego — kiedy ona jest u góry. Zaskoczyło mnie, że inni tak bardzo na mnie liczą. I tak we mnie wierzą, pomimo bycia skarżypytami i samowkręcaczami śrubek w dupkę. Nie wiem, czym się skończy huragan, który rozkręca smoczyca. Nie wiem, czy mnie nie porwie w najbliższym czasie, ale nie zamierzam się tym przejmować.
Czy jestem strong woman? Nie wiem…
Parę dni temu pokazałam, że nie, że jednak tak samo można mnie złamać, jak każdego. Ale jak to mawiają młodzi — ogarnęłam się i nadałam sprawom odpowiednią rangę ważności. Po klęknięciu zawsze wstaję. Nawet jeśli gdzieś w środku bardzo mnie gniecie.
Dam radę. Dla siebie i dla tych, którzy od samego patrzenia na mnie też czują się silniejsi.
RĘCE KTÓRE LECZĄ
Co do stanu umysłu smoczycy się nie wypowiadam. Nie jest on z pewnością żadnym normalnym ani zdrowym tworem. Postanowiłam się nie przejmować. Co ma być to będzie. Jak tylko zechce to mnie wyrzuci, ale po co miałaby to robić, skoro mam „szczególne umiejętności”.
Tak, tak. To o mnie.
„SZCZEGÓLNE UMIEJĘTNOŚCI” — oczywiście manualne, poza całą resztą cudownych umiejętności które niewątpliwie posiadam (komunikacyjne, negocjacyjne, strzelania gaf i wylewania kawy). Kto mnie zna — wie, że owszem „cudowne pod każdym względem ręce” mam. Idealne do zepsucia kuleczki, oderwania kamiennego ucha i unicestwienia rzeczy, których teoretycznie zepsuć się nie da.
Na oknie w biurze u smoczycy stał sobie „kwiatuszek”. Był czerwony i się bujał na boki. Ot, takie „cuś”, taki niby humorystyczny akcent w jej norze. I, co za pech, niezdarna smoczyca strąciła go z parapetu swym ogonem. Nie wiedzieć czemu, przyniosła go akurat do mnie — z głową kwiatka odczepioną od jego kadłubu — i rzekła:
— „Pani Kasiu, pani ma takie SZCZEGÓLNE UMIEJĘTNOŚCI, niechże go pani naprawi…”
Drżącą ręką wzięłam nieszczęśnika, pozwalając na wyzwolenie się sekundowej myśli:
„A co, jak go cholera zepsuję?…” po czym odnalazłszy przyczynę problemu i sposób, jak na nowo wskrzesić bujającego się cudaka, magicznie go naprawiłam.
Co za wariatkowo…
Od mega stresu w jeden dzień, do wręcz nieopanowanej sympatii pod moim adresem w dzień drugi. Nie wiem, albo tam zwariuję razem z całą resztą tych którzy wraz ze mną pracują, albo się po prostu uodpornię, tylko że to też wiąże się z niejakim „zwariowaniem”…
Jakkolwiek.
Mam ręce, które leczą. Cudaczne bujające się rośliny z plastiku. Ręce, które usypiają i robią dobrą kawę. Te same, które tą kawę notorycznie wylewają i odrywają uszy porcelanowym kubkom.
Udany ze mnie egzemplarz.
CHIŃSKIE JAJKA
Pewnego dnia w naszym biurze rozgorzała dyskusja na temat podstawek do jajek. Jak to one miewają różne kształty, wzory, „dizajny”, ale przede wszystkim — że większość jest beznadziejna.
Tak.
Jajcęta się w nich nie mieszczą /czytaj — podstawki są za płytkie/, jajcęta w nich toną /czytaj — podstawki są za głębokie/. Aż w końcu padło wiekopomne spostrzeżenie żywo zaangażowanej w temat smoczycy:
— „Ja nie wiem dlaczego ci chińczycy takie maleńkie i płaskie te podstawki robią… Może oni mają po prostu MAŁE JAJKA?…”
Hm… Pokerowa twarz i brak reakcji, choć w środku ogarnął mnie szalony śmiech (w związku z własnymi niechybnie zdrowymi skojarzeniami).
Małe jajka u chińczyków to zapewne nie był wątek do ciągnięcia ani drążenia, nawet łyżeczką…
Zastanawiam się czasem co może uchronić mnie od zwariowania. Na pewno nie czosnek, ani platynowe widły (takie do noszenia w torebce i wyciagnięcia w sytuacji, gdy smoczyca przegina). Nie pomoże mi tez chyba żadna strategia… Najlepszym dowodem na to, że już dosięgają mnie pierwsze oznaki zwariowania jest fakt, że jest 22:27 a ja maluję paznokcie.
Hmmmm.
To wszystko przez te chińskie jajka.
…I PO ŚWIĘTACH /CAŁE SZCZĘŚCIE/
Czas świąteczny już za nami.
Dla niektórych był to z pewnością czas wytężonego wysiłku dla żołądka (jak tu zmieścić to wszystko jadło?!), dla innych czas wytężonej roboty w kuchni przy garach, dla kolejnych — czas wytężonych odwiedzin u rodziny i znajomych oraz męczarni, żeby u każdego cokolwiek jeszcze w siebie wcisnąć. Nie raz się zastanawiam, po co tyle piec tych placków, mieszać sałatek i ugniatać farszów do pierogów — skoro i tak każdy na sam widok wszystkich tych pyszności dostaje mdłości… A już szczególnie, jak przyjeżdżam w odwiedziny, widzę stół suto zastawiony i zostaję wręcz ZMUSZONA żeby na siłę zjeść jakieś „przepyszne” ciasto czy kolejną sałatę, zamiast po prostu usiąść i pogadać co słychać. I do tego jeszcze słyszę:
— „No to po co do mnie przyjechałaś?”…
Ręce opadają i naprawdę się już cieszę, że koniec w końcu tych świąt.
I tego zmuszania się do jedzenia.
Podczas kolejnej wieczornej imprezy, podczas której A. pochłania wszystkie sałatki, wszystkie zdobyczne placki, chleb oraz piernik wie co jeszcze — stwierdza w końcu zgorszona:
— To już jest na pewno ten siódmy grzech… Ty, jak to szło?… ŁAKOMSTWO i OBŻARSTWO?… Nie obżeraj się nadaremno?… Nie jedz za dużo?…
M. (podpowiada):
— Nieeee, to chyba było NIE PRZESADZAJ…
BYLE DO EMERYTURY…
Zbliżamy się już prawie do połowy stycznia, Nowy Rok już dawno przeleciał, prawie zapomniałam o noworocznych postanowieniach (poczyniłam je, a jak! — z tym że same niewykonalne), w ferworze codziennego biegania do mojej jakże stresogennej roboty — zastanowiłam się nagle, na co mi ta cała gonitwa i użeranie się z ewidentnie i zdrowo rąbniętą smoczycą, skoro perspektywę mam taką, że na pewno nie dożyję swej emerytury.
Emerytury?! Co ja bredzę!? Kto by w dzisiejszych czasach, przy tym szalonym tempie życia, kiedy człowiek zaczyna po krótkim czasie czuć się jak na karuzeli, która kręci się tak szybko, że często zaczyna się mieć wrażenie, że lada chwila puści się pawia — kto normalny w takich warunkach dotrwałby jakimś cudem do emerytury?… Na samą myśl, że jakimś magicznym splotem okoliczności udałoby mi się być na chodzie do 67 roku życia, pomijając fakt, że jakoś nie widzę się w tym wieku w biurze, starej bibliotece, ani w żadnym innym miejscu w którym mogłabym wykonywać jakąkolwiek pracę,… — zaczynam się zastanawiać po co to wszystko, ten cały pic na wodę, ten pościg niewiadomo za czym. Skoro skutek jest taki, że mając kilka lat więcej niż teraz nie będę zdatna do JAKIEJKOLWIEK pracy, bo do tej pory wyeksploatuję się jeśli nie fizycznie, to z pewnością psychicznie, a po co komu zwariatkowany na cacy, stary Fusss…
Od Nowego Roku codziennie w biurze, wśród moich papierów, telefonów, wrzasków smoczycy biegającej po korytarzu z siekierką (którą uwielbia wlepiać ludziom w plecy) — zastanawiam się, ile jeszcze to wszystko zniosę. Postanowiłam sobie noworocznie olewać pewne tematy, co jest o tyle trudne, że jestem jeszcze ten głupi ambitny rocznik — na tyle młody, że jeszcze chętny do pracy i na tyle stary, że do wielu robót już ZA stary, bo przecież 30tka z 10-letnim doświadczeniem handlowym, językami i wyjątkowym ogarnięciem i kreatywnością w działaniu oczekująca „godziwej” płacy to jakieś szaleństwo. Czasem czuję się jak dinozaur. Ale generalnie mam to gdzieś. Lubię być dinozaurem i wcale mi nie przeszkadza, co niektórzy o mnie myślą.
Czy jest jakiś przepis na niezwariowanie w domu wariatów?… Ci co mają jakąś receptę bardzo proszę się podzielić. Obiecuję, że każdą rozważę.
ROZMOWA O NICZYM
Wkurzona na ogólną sytuację i wszechogarniający stres, zaczęłam wysyłać CV. Na wszelakie oferty, które tylko pasowały do moich umiejętności. GDZIEKOLWIEK. Byleby tylko zobaczyć, czy jest jeszcze zainteresowanie moją osobą i żeby — w razie wu — się ulotnić z tego wariatkowa. Ostatnio przeczytałam, że aby odnieść jakikolwiek efekt i otrzymać jakąkolwiek odpowiedź ze strony pracodawcy, należy wysłać od kilkunastu do kilkudziesięciu CV.
FAKT. Tyle pewnie wysłałam. Nie stresowałam się jednak brakiem reakcji ani odpowiedzi z rynku. Tłumaczyłam sobie, że grudzień ani początek stycznia to nie jest najlepszy czas na przeprowadzanie rekrutacji. Sezon zacznie się na wiosnę, poza tym przecież jest „KRYZYS”…
Aż tu nagle — niespodzianka. Zadzwonił telefon. Z propozycją spotkania na stanowisko, na którym nigdy nie byłam i na które nie mam żadnego doświadczenia, poza niewątpliwą umiejętnością sprawdzania się w prawie każdym zawodzie i szybkiego uczenia się nowych rzeczy. W końcu głowę mam w odpowiednim miejscu, jak również wciąż działający MÓZG.
Umówiłam się, a co…
Dzień wcześniej elegancko i profesjonalnie przygotowałam się do rozmowy, popijając piwo i studiując do późnych godzin wieczornych tysiące stron internetowych na temat odpowiednich ustaw, regulacji, opinii… Byłam żywo zawiedziona, że na rozmowie Pani Przepytująca nawet nie spytała, czy COKOLWIEK się orientuję w tej branży. Nie omieszkała jednak wypunktować to, że nie mam żadnego doświadczenia oraz zapytać PO CO W TAKIM RAZIE W OGÓLE WYSYŁAŁAM SWOJE PAPIERY skoro jestem zielona, a oni potrzebują kogoś, kto z kapcia wejdzie w temat i udźwignie jakiś herkulesowy ciężar odpowiedzialności. Jako że poczułam się „atakowana” i to w mało przyjazny sposób, włączył mi się tryb „lwicy-obrończyni”, więc hardo odpowiedziałam, że tak skonstruowali swoje ogłoszenie i zestaw „cech” wymaganych na owo stanowisko, że mój profil idealnie pasuje. Tym zamknęłam lekko Panią Przepytującą.
Ogólnie rozmowa była bardzo dziwna. Miałam wrażenie, że Pani Przepytująca zirytowana była moimi odpowiedziami i tym, że nie siedziałam jak bezmyślne cielę, tylko odbijałam jej ataki. Pani Przepytująca wręcz zgrzytała zębami, kiedy chciała już zakończyć testowanie mnie, a ja /bezczelna/ postanowiłam jeszcze zadać JEJ kilka pytań odnośnie warunków pracy, obowiązków i miliona innych rzeczy, o które zapewne nie powinnam była wg niej pytać, skoro jestem na pozycji „szukającego pracy”. Na odchodne usłyszałam jeszcze szablonowe hasło „jeśli do końca tygodnia oddzwonimy, to znaczy że jesteśmy zainteresowani Pani kandydaturą”…
JASNE. Zadzwonią z pewnością nazajutrz.
Wyszłam stamtąd czując w powietrzu głupie komentarze na temat swojej osoby oraz z ugruntowanym zdaniem na temat firmy i klimatu tam panującego. Wróciłam do domu napić się kawy i zapomniałam o tym epizodzie.
Minęło dwa tygodnie. Dzwoni telefon. Pani Przepytująca przemiłym głosem informuje mnie, że zgodnie z obietnicą miała zadzwonić (w zeszłym tygodniu co prawda, no ale nie czepiajmy się, była przecież taka miła, a ja przecież szukam pracy), i zaprasza mnie na kolejny etap rekrutacji. Tzw. FINAŁ. Dyplomatycznie odpowiedziałam, że skontaktuję się z nią w tej sprawie, bo tak naprawdę miałam straszną ochotę roześmiać się i zapytać jej wprost, co też takiego sprawiło, że zdecydowali się na kogoś „bez doświadczenia, z dzieckiem, niedyspozycyjnego i do tego w krótkich, rozbójniczo wyglądających włosiętach co było wysokim nietaktem z mojej strony, gdyż na zdjęciu w CV jestem długowłosą dwudziestką”… Poczułam się dumna z tego, że mogę jej odmówić. Że w sumie mogłabym nawet krzyknąć jej w słuchawkę, że „co, jednak nie ma wcale tylu chętnych do tak wspaniałej pracy w tak cudownej i prestiżowej firmie?” Że osoba która się jej wydawała jakimś żartem rekrutacyjnym mogłaby się -cholera- nie dość że całkiem nieźle nadać i poradzić sobie z bojowymi zadaniami, nawet za tą kosmiczną kwotę którą rzuciłam z nadzieją, że przesadzę?… Normalnie szalony świat.
Poczułam się w jakiś zwariowany sposób oczyszczona. I pewna siebie. Że jednak nadal jestem ŁEBSKA i dam radę w każdych warunkach. Fakt, że wyglądam jak chodząca zadyma, ale w dzisiejszych czasach nie można być ślimakiem, bo prędzej czy później ktoś stanie ci na głowie bądź przejedzie cię na drodze.
Smoczyca na razie mi odpuściła. Jako rasowy twór, który lata na miotle i waży swoje napary w kotle nad ogniem — z pewnością wyczuła, że jej ulubiona do gnębienia pracownica zaczyna odczuwać klimat do opuszczenia „gniazda smoka”. A wtedy kto by jej naprawiał cudaki z plastiku, robił durnowate prezentacje i komu mogłaby powierzać wszelkie tematy-kupy?!
STARZEJĘ SIĘ!
To, że skleroza mi doskwiera, wiadomo było od dawna. Choć niewątpliwie wiek zaczynam mieć dumny, ciągle miałam złudne wrażenie, że oznaki starzenia mnie jednak jakimś magicznym cudem ominą. Sklerozę mogę wytłumaczyć tonami żółtego sera pożartymi za „młodu”. Ślepotę — miliardami książek przeczytanych pod kołdrą.
Siwe włosy pojawiają się tu i ówdzie, ale sprytnie kamufluję je farbą. Zmarszczki jak u większości — raz się aktywują po niewyspanej nocy, raz też wklęsają i po prostu ich nie widzę. Zaczynam za to odczuwać „dyskomfort” po obżarciu się bigosem. Może czas już na jakąś Activię w lodówce, lub nalewkę na trawienie?… Ogólnie mam się dobrze. Od czasu do czasu bolą mnie jednak plecy i kolana. Taaaa, babka się robię. Chyba powinnam zapisać się na siłownię albo na jakieś tańce, a nie stękać o trzeszczących kościach.
Ewidentnym jednak przykładem tego, że się „starzeję” jest fakt, że mi zimno. Tak, zimno! Zwłaszcza jak jest zima i wieje wiatr. Wyjście bez czapki nie wchodzi w rachubę. Mam wrażenie, że wiatr dostaje mi się przez uszy do mózgu. Oprócz tego zimno mi bez szalika i rękawic.
Ubrana jak bałwan (czyt. na cebulę, w sweter, polarową bluzę, ocieplacz, kurtkę, copkę, kaptur, mega rękawice, dwie pary spodni i futrzane buty) śmigam po zakupy. To nic, że na zewnątrz jest -15 albo więcej. To nic, że twarz mi zamarza. Czasem trzeba się przewietrzyć. Mijam małolaty. BEZ CZAPEK. BEZ SZALIKÓW. BEZ RĘKAWIC, bo przecież muszą jakoś jarać cygary i bawić się telefonem. W kurtkach, w których gdy się schylą widać im nie tylko sznurki wystające z tyłka, ale i plecy niemalże po łopatki. W sumie rozumiem to, za „młodu” tez tak chodziłam. NIE BYŁO MI ZIMNO. Dziś od samego patrzenia mam gęsią skórę. Uśmiecham się pod nosem. Objaw klasyczny. Starzenia się. Ale tak naprawdę — mam to gdzieś. MI JEST ZIMNO.
W lustrze widzę ROZBÓJNICZKĘ. Taką, co wszczyna zadymy w durnowatych instytucjach, w których trzeba stać godzinami po to, żeby usłyszeć, że „w sumie sprawę można było załatwić przez telefon”. Rozbójniczkę, która jest w stanie zbałamucić ludzi wściekających się w kolejce, żeby skandowali „RACJA!” Rozbójniczkę, która załatwia missions-impossible w pracy (szczególnie sprawy, które smoczyca w swym 20-letnim doświadczeniu handlowym oraz negocjacyjnym określa jako „niewykonalne” i z pełnym przekonaniem poucza: „Pani Kasiu, to się nie uda, ale jak pani tak bardzo chce to proszę próbować, i tak nic pani nie wskóra”).
Tak naprawdę nie mam kompleksów na punkcie swojego wieku. Nastolatką już nie jestem, babką jeszcze nie. Natura jednak jest nieubłagana i daje znać, że pożarcie tabliczki czekolady bądź pochłonięcie 30 pierogów z kapustą to już akcja wymagająca bardziej zaplanowanego planu działania — czyli sprawdzenia czy mam coś na żołądek w domowej apteczce.
PRZEKICHANA SPRAWA
Tak się hartowałam. Łykałam prewencyjnie witaminy i odpowiednio się ubierałam w ciepłe gacie oraz nawet czapkę. Tak się starałam i cieszyłam, że diabli mnie nie biorą… I wszystko na marne.
Siedzę z siąpiącym nosem i kaktusem w gardle… Oczywiście tradycyjnie na weekend, bo po co miałabym go spędzać jakoś milej, niż z pękającą głową i w ogólnym rozbiciu mięśniowo-fizycznym.
Wystarczyło, że smoczyca na mnie kichnęła. A może tylko spojrzała i proszę. Klops gotowy.
Nic tylko się zalać. Najlepiej grzańcem.
Bez odbioru…
KOMPROMISY, KTO MA RACJĘ I CO KOMU Z TEGO
Ostatnio chyba za często wdaję się w dyskusje.
W dyskusje, które swym finałem mnie przerażają i uświadamiają, że głównym problemem wszelkich nieporozumień jest po prostu nadawanie na zupełnie innych falach, w innych częstotliwościach oraz w całkowicie odmiennych językach. Coraz częściej mam wrażenie, że ja i większość facetów to dwa różne światy, w których porozumienia i zrozumienia nigdy nie będzie.
Ostatnio wdałam się w dyskusję na temat kompromisów. Problem, od którego wszystko się zaczęło wynikł w zasadzie już na początku, przy definiowaniu tego, czym jest owy kompromis oraz ustalaniu, kto niby ma rację w podawaniu właściwej definicji, czy ja, czy wikipedia czy tez mój uparty i niereformowalny rozmówca.
Z burzliwej tej rozmowy wynikło, że w każdym związku (szczególnie małżeńskim) podstawą jest KOMPROMIS. Kompromis, czyli (pomijając wszystkie standardowe definicje) — wg mojego rozmówcy — POŚWIĘCANIE się dla drugiej połowy w każdej sytuacji. Owo niewinne poświęcenie szybko w praktyce przekształca się w frustrację i cierpienie, bo niedobra połówka nie dość, że nie docenia „poświęcenia” i skatowanej miny, coby zamanifestować swoje niezadowolenie i „poświęcenie”, to jeszcze mlaska, wkurza się i jest wiecznie nieusatysfakcjonowana. Połówka „poświęcenie” kwituje hasłem „wypchaj się i nie zgrywaj męczennika”, no i mamy kompromis…
Boże, jeśli tak wygląda większość dzisiejszych związków i podejścia do życia, to brawo. Żaden ze mnie psycholog ani mędrzec.
Ale od słuchania bzdur, zastanawiania się w krzykach kto ma rację, bo przecież to ważne żeby mieć rację! i kto niby ma stwierdzić, że
ja mam rację,
ty masz rację,
ona ma rację,
wszyscy mamy rację…
skoro każdy w swym upartym mniemaniu twierdzi, że to nikt inny tylko RACJĘ MAM I JA…
— zaczynają się mi podnosić flaki i odczuwam chęć odbezpieczenia wina.
Zwróciłam uwagę w krytycznym momencie, że w sumie co mi z tej racji, czy ją mam czy nie, skoro moja połówka/przyjaciele/znajomi czy ogólnie mój rozmówca lub ktoś na kim mi zależy, z powodu tego mojego głupiego zwycięstwa poczuje się źle, smutno, zdołowany i przegrany. Co mi z tego, że dopnę swego, że faktycznie to ja będę na wierzchu… Może i jestem naiwna i głupia. A może po prostu osiągnęłam inny level rozwoju. Nie zależy mi na swoich zwycięstwach kosztem innych. Nie zależy mi na tym, by mieć rację, tylko by mieć przyjaciół. Nie będę się ambitnie upierać przy swoich racjach, bo i po co, skoro świat wokół często bywa zbyt głupi, by to pojąć…
Czasem mam wrażenie, że żyję w matrixie. I gdy się przebudzam ludzie są tacy beznadziejni i zakompleksieni, gadający różnymi językami jak na jakiejś wieży Babel, i co gorsza nikomu w głowie tak naprawdę jakieś porozumienie, bo po co skoro priorytetem jest to, by MIEĆ RACJĘ…
Dawno już stwierdziłam, że jestem z innej planety. To ja mówię niezrozumiałym językiem i i często nie pasuję do całej reszty. Ale odstawiam swoje humorki, dumki i ambicje na bok, po to żeby nauczyć się, czym tak naprawdę są kompromisy, kiedy walczyć o swoje racje, a kiedy odpuszczać, i nie czuć się jak stwór o odległej galaktyki…
FRAJERKA
Czasem dopada mnie myśl, że jestem FRAJERKĄ.
Taką najbardziej klasyczną postacią frajerki, która notorycznie nabiera się na standardowe męskie sztuczki. Pomimo tego, że na co dzień zimna krowa ze mnie, czasem daję się wypuścić w maliny, tłumacząc sobie i całemu światu, że pozory były inne i rzeczywistość naprawdę miała różowy odcień. Wmawiam sobie, że faceci robią pewne rzeczy nieświadomie, wykorzystując nas z gracją i czarującym uśmiechem. Ale cóż, tak to jest być dobrym w dzisiejszym świecie.
Czy kiedykolwiek się nauczę, że ludzie są fałszywi i jedynie widok mnie na dnie sprawia im przyjemność?… Chyba NIE.
Może to i naiwne, ale wolę myśleć, że to tylko zły dzień. Że te wszystkie zombi koło mnie to takie stworki z kreskówki, które, gdy dotknę pilota — znikną. I kolejny dzień będzie lepszy.
Nie umiem być zimną suką, która podstawia nogi, kopie dołki i wbija szpilki w plecy. Nie umiem być skarżypytą, samowkręcaczką śrubki-w-dupkę ani chodzącą wazeliniarą. Nie umiem być bezwzględną małpą punktującą potknięcia wszystkich naokoło… Może też dlatego czasem czuję się jak frajerka.
TAK JAK DZIŚ.
FACECI WRACAJCIE NA MARSA
Chyba dopada mnie przesilenie wiosenne… Za oknem potworne szarości. W pracy proza, choć na razie wszystko się udaje i jakoś idzie do przodu, przepychane kolorowymi zmiotkami niczym śmietki na szufelkę. Jakoś mimo wszystko znowu jest mi źle. Chce mi się marudzić nad swą naiwnością. Nad swą fryzurą oraz tym, że w moich kochanych szpilkach jestem za wysoka. Chce mi się marudzić o tym, jacy faceci są beznadziejni, wszyscy niezmiennie TACY SAMI pomimo pozorów, wszyscy niezmiennie tak samo ROZCZAROWUJĄCY. Po prostu z innej planety. I z pewnością, nie z MOJEJ.
Mam ochotę wrzasnąć:
„Spadajcie z powrotem na tego waszego Marsa!”.
Zastanawiam się, czemu w swym doświadczeniu i mądrości — nadal nabieram się na stare numery… Mam ochotę schować się w swojej bezpiecznej skorupce zimnej krowy. Wtedy wszyscy cholerni faceci zostawią mnie w spokoju. Wtedy również wszystkie „bratnie dusze” udające te moje bratnie dusze — również zostawią mnie w spokoju.
Jestem dziś zła. Nie wiem o co, skoro wszystko się mi dziś udało. Może jestem zazdrosna, a może zdrowo rąbnięta. Może chce mi się wina, a może tosta.
RATUNKUUUUUUUUUUUUU
MISJA NIEMOŻLIWA WYKONANA
Postanowiłam dziś posprzątać w szafie.
Rzecz o tyle trudna, że:
po 1. nigdy nie mam na to czasu ani chęci /chyba przede wszystkim CHĘCI/
po 2. musiałabym poświęcić dosłownie pół dnia /albo więcej/
po 3. musiałabym wydysponować miejsce na składowanie rzeczy, w których już nie chodzę i chodzić nie będę, do jakiejś utylizacji czy rozdania
po 4. musiałabym przygotować wory na cały ten bandżaj…
po 5. musiałabym posegregować ciuchy tematycznie: zimowe/letnie/ czarne/ ciążowe / na mnie w wersji XXXXXXXXXXL, / na mnie w wersji XXXXXXXXXXS, / kiecki / swetry oraz cała reszta kategorii, itp.
po 6. musiałabym zastanowić się jakim cudem to wszystko cały czas mieści się na kilku półkach którymi dysponuję…
Ale dziś nadszedł ten dzień, kiedy ogarnęła mnie WIOSENNA SPRZĄTANINA. Do tego stopnia mnie pochłonęła, że nie dość że wysprzątałam w szafie, nie dość, że wszystko posegregowałam i o dziwo się zmieściło, to jeszcze naszło mnie wręcz na sprzątanie na balkonie, rewolucję w piwnicy i sadzenie kwiatków.
Widać idzie wiosna, bo nawet przeszło mi przez głowę, czy nie wymyć okien w tym ferworze. Opanowałam się jednak, mówiąc sobie stanowczo, że wystarczy że zrobiłam dziś 3 prania oraz zupę z pora. Naprawdę. W pewnych sprawach nie należy przesadzać.
DLACZEGO WARTO UCZYĆ SIĘ JĘZYKÓW
Anegdota z życia wzięta. O tym, dlaczego nie tyle — WARTO — co wręcz TRZEBA uczyć się języków obcych. W tym własnego ojczystego oraz wenusjańsko-marsjańskiego.
Na firmie ważna wizytacja. Ludzie krzątają się, prasują firmowe uniformy /świeżo wyprane/, malują paski na podłodze, szorują maszyny, co by wszystko wyglądało jak najbardziej profesjonalnie. Nie ważne, że z każdego kąta straszy burdel na kółkach i paprajstwo. Ważne, że zagraniczni goście już są, mówią po angielsku i nikt ich nie rozumie. Poza oczywiście szefostwem i tłumaczem. Na produkcji popłoch. Starzy i młodzi, nerwowo wygładzają spodnie, udając ciężką pracę przy numerykach. Wyglancowany pan wraz z tłumaczem buja się po hali, w końcu wytypowuje jednego z młodych, prężnych chłopaków i zadaje pytanie po angielsku. Chłopak w panice.
Tłumacz z gracją: — Pana godność?
Chłopak / w popłochu maksymalnym/: — Poproszę o jakieś inne pytanie, bo nie rozumiem…
Mina pana mówiącego po angielsku oraz tłumacza — BEZCENNA…
Tak, że młodzi i starzy — uczcie się języków. Nigdy nie jest na to za późno.
WIOSENNA TERAPIA
Jak zawsze w tym okresie łapie mnie wiosenne przesilenie. Wiosenna mega-maruda i wymyślanie sobie powodów, dlaczego jestem beznadziejna.
Mój fryz mnie słucha.
W szpilkach jest mi zimno /cholerny śnieg na zewnątrz, co za wiosna?!…/.
Moje auto nie jedzie kiedy wciskam gaz do dechy /kur… co za auto!?…/.
Moje ciuchy w szafie są szare.
Moje gary w zlewie nie umyte po wczorajszej imprezie /czemu się choć raz same nie umyją?!/.
Moje czekoladki zeżarte /choć tyle, że przez mnie/.
Okna znowu wołają „umyj nas”. Jak również moje kwiaty w doniczkach, które już nawet nie wołają o podlanie, bo po co /nie mają siły i smętnie zwisają/.
Moje koleżanki i przyjaciółki o mnie zapomniały, podobnie jak ja o nich — zaniedbałam wszystkie kontakty z racji „BRAKU CZASU” albo raczej zupełnie szczerze — z nieumiejętności zorganizowania się na nowo.
Masakra jakaś.
Nawet wiosenne żaby jakoś niezbyt rychło wyłażą ze stawów. Co w sumie nie dziwne, patrząc na termometr i widząc jakże motywującą do bzykania /czy kumkania czy co tam te żaby wyprawiają/ temperaturę 2stopni na plus…
Jako terapię polecam 3 drinki, czekoladki i podejście OLAY TOE.
Na mnie działa.
JESTEM ŁEBSKA… I W OGÓLE CUD, MIÓD I WSZYSTKO CO NAJLEPSZE
Bardzo dziwny dzień…
Miałam poważny pretekst, aby zawitać w pokoju smoczycy. Czaiłam się, kręciłam, aż sama mnie zawołała. Jak zwykle — jako rasowa czarownica — wyczuwała klimat. Z wielką troską zagadała, jakoby doszły ją słuchy…
I tu zamarłam. Pomyślałam:
„Fak, pewnie ktoś jej wypeplał o moich potajemnych skokach w bok do innych firm na rozmowy o pracę. Albo o różnych innych przekrętach, które na co dzień wyprawiam.”
Ale nie. Nic z tych rzeczy. Doszły ją po prostu słuchy, że „SIĘ STRASZNIE STRESUJĘ W PRACY”.
Pomyślałam:
„O kurka. Może trafiła na mojego bloga?!…” potem jednak stwierdziłam, że to z zupełnie innego powodu. Zupełnie nie podyktowanego troską o mój stan psychiczny. I jakoś nie mogłam pozbyć się uczucia, że wcale jakoś szczególnie szczere to wyznanie nie było. W ogóle, jeśli chodzi o stres — odbyła się długa, bardzo empatyczna dyskusja na temat poziomu stresu w każdej pracy i tego co się pod jego wpływem wygaduje. Presja z niebios i takie tam…
Usłyszałam dziś od smoczycy, że jestem WSPANIAŁYM PRACOWNIKIEM. Zaangażowanym do żywego w to co robię, bo w sumie wszystko czego dotknę — zamienia się wręcz w złoto. Skwitowałabym te wszystkie pochwały w sposób: JESTEM ŁEBSKA, JESTEM ZGRABNA, SŁODKA, WIOTKA I POWABNA… Nic, tylko otworzyć szampana i wypić za ogólnoświatowy sukces.
Co owszem uczynię resetując się w święta.
„ŚWIĄTECZNY” KLIMAT
Łapię się na tym, że święta to dla mnie tylko dłuższy weekend i synonim bezsensownych robót w kuchni. Smutne to i przygnębiające, bo jeszcze nie dawno człowiek w świętach odnajdywał jakąś energię czy głębszy sens. Chciałabym wrócić do tamtych czasów, ale często mam wrażenie, że nie pamiętam już drogi, ani nie mam siły na zmienianie świata.
W sobotę wybrałam się późnym popołudniem na spacer. Miasto było opustoszałe. Ludzie w domach piekli baby i mieszali sałatki. Sklepy zamknięte, samochodów brak. Gruchające gołębie zalecające się do siebie na rynku i szare drzewa a nad nimi śniegowe chmury. Jedynie na plantach garstki smutnych żuli popijających wino i przygnębiający widok małolatów śpiących na ławce. Ludzie, którzy mnie mijali, byli SMUTNI. Jakby SAMOTNI. Każdy gdzieś snuł się przed siebie. Zające i jaja w witrynach sklepów wyglądały jak jakiś żart… Naprawdę chciało mi się ryczeć i znowu poczułam się jak w matrixie.
Czy to wszystko wokół to tylko iluzja?…
To słońce, śmiejące się dzieci i kaczeńce — czy to jest prawdziwe? Czy przyjaciele, wesołe miny i smakowita kawa — to jeszcze rzeczywistość czy moje pobożne życzenie? Chciałabym się obudzić w tym kolorowym świecie i z ulgą powiedzieć, że to szare to był tylko sen.
Ale często wydaje mi się, że jest zupełnie na odwrót.
OGRODNICZKA
Niech nikt mi nie mówi, że słońce i odpowiednia temperatura na zewnątrz nie ma wpływu na lepsze samopoczucie. Po szaroburym tygodniu nadeszła wreszcie słoneczna sobota, z błękitnym niebem i słoneczkiem wymagającym rozebrania się na spacerze. Hura!
Od dwóch dni rozpiera mnie energia. Do sprzątania i sadzenia. Wszystko to widać wina wiosny, która w końcu przyszła i natchnęła mnie chęcią ogrodnictwa. Poddawszy się przy próbie bycia Perfekcyjną Panią Domu, postanowiłam spróbować zostać chociaż Perfekcyjną Panią Ogrodnik — choć z drugiej strony moje umiejętności w tej dziedzinie zamykają się w przywdzianiu rękawic, nasypaniu ziemi do donicy i umieszczenia w niej kwiata, którego nabyłam na ogrodniczym targu. Ogarnęłam się więc, zebrałam w sobie, i zrobiłam rewolucję na balkonie i mam tam teraz OGRÓD PEŁEN KWIATÓW. Już niedługo będę tam sobie siedzieć z kawą w ręce i opalać białe odnóża…
Na targu oprócz kwiatków, pomidorów za 17 złotych oraz pęczniejących rzodkiewek i sałaty, były też ziółka, które zawsze jakoś dodają mi przekonania, że w kuchni fajnie mieć coś żywego /nie licząc bambusowego kija któremu wystarczy dolać wody raz na pół roku/, więc AMBITNIE zrobiłam sobie miksa, którego naprawdę uroczyście obiecuję PODLEWAĆ i nie ususzyć.
Jestem z siebie naprawdę dumna.
Jako że Perfekcyjna Pani Domu mi nie wyszła, postanowiłam być Dobrą Koleżanką, Zorganizowaną Mamuśką i Wesołą Fusiastą niż sfrustrowaną niepowodzeniami PPD.
NA ZIELONEJ TRAWCE
Po ostatnich stresach w pracy, dziwacznych konfliktach — które z własnej głowy jakoś podświadomie przeniosłam w rzeczywistość wyżywając się na osobach które najbardziej lubię — oraz po wszystkich moich humorkach i niezadowoleniach, chwila relaksu na trawie pełnej stokrotek była mi naprawdę potrzebna. Do tego mały gingers, deser „PANA KOTA” i wrzucenie pewnych tematów na luz. Czasem naprawdę zapominam, że szarpanie się w pewnych dziedzinach przynosi skutek odwrotny od zamierzonego i generuje niepotrzebne frustracje.
Wystarczyło odpuścić usilne starania się o bycie Perfekcyjną Panią Domu i zmienić strategię na bycie wszystkim po kolei a nie NA RAZ.
W jeden dzień PPD, która sprząta i robi porządki w szafie.
W drugi dzień PPD piecze placka z owocami leśnymi i szaleje w kuchni.
W trzeci dzień PPD jest Super-Ogrodniczką.
W kolejny Super-Przyjaciółką, Super-Kobietą w szpilkach i Super-Mamą (to akurat moje główne zadanie na co dzień).
Szkoda, że nie zapanowałam nad sobą i nie potrafiłam być jeszcze Super-Miłą-Koleżanką-z-pracy, tylko zamieniłam się w Lodowatą Krowę czepiającą się jak rzep psiego ogona, ale to już trudno…
Odpuściłam też analizę na części pierwsze każdego wypowiadanego do mnie słowa. Miałam straszną ochotę się czepiać. Czepiać bez końca, o wszystko i generować konflikty. Dziwić się, że moje dziecko też zaczyna być chodzącą zadymiarą pomimo swego anielskiego „looku”… Ech… Odpuściłam to. Niech się dzieje, co chce.
Nie wymagam od siebie, bym była ideałem. Bo takich nie ma. A nawet gdybym jakimś cudem się taka idealna udała — to i tak nikt by tego nie docenił i zawsze w jakiejś innej dziedzinie bym kulała. Odpuszczam bycie PPD — all in one.
Leżę sobie na trawie wśród stokrotek. Patrzę w niebo, na chmurki w różnych kształtach, ściągam z siebie natrętne mrówki, które chcą mi wleźć w dekolt oraz delektuję się zielenią liści na drzewach — zielenią tak soczystą, że gdybym była krową to pewnie bym je zjadła.
No tak — KROWĄ to w sumie jestem. Lodowatą. Ale nic. Rozpływam się w tej słonecznej sielance zapominając, że za kilka dni wrócę do swojej rzeczywistości pełnej mopów, ścierek i bzyczącej muchy (czyt. smoczycy). Na razie leżę w trawie i mam wszystko gdzieś.
4.00 RANO, WSZYSTKO BYCZO…
Czasem miewam bezsenną noc.
Nierzadko jest to bezpośrednia wina pana Księżyca, zwłaszcza jak jest — cholera — okrągły i pomimo zamkniętych na grobowo rolet, prześwieca szczelinami i mnie drażni. Kręcę się wtedy jak na rożnie i miewam durnowate sny. Mało tego, przez sen wtedy gadam, łażę po mieszkaniu, straszę ludzi i budzą się we mnie mordercze instynkty (np. do uciszania chrapiących poduszką…).
Czasem bezsenna noc dopada mnie ot tak po prostu; koło godziny 23.30 się budzę i tak co chwilę zerkam na zegarek, za moment jest już północ, potem 00:15… 00.44… 01:12… 02:00… Gapię się w sufit i wyobrażam sobie całe mnóstwo rzeczy i historii, i tym bardziej nie mogę zasnąć…
Do tego, około godziny czwartej nad ranem odzywają się ptaki.
Nie wiem czy tylko u mnie tak jest, czy wszędzie, bo ptakoznawcą nie jestem. Może jest to ich naturalna godzina ćwiczebna, a ja robię z tego wielkie halo. Jeśli tak, to SORRY PTAKI za moją ignorancję.
Ptaki zaczynają świergolić. Jest ciemno, super cicho, więc między blokami akustyka jest jak w teatrze. Mogą sobie ćwiczyć do woli. Odzywa się Ptaszek Świderek (ten co wydaje dźwięki jakby przykręcał jakieś śrubki), oraz wszelkie Kokoszki, Pićki i inne Tiutiałki, co nie dają człowiekowi spać. Ćwierkają i ćwierkają, normalnie jakby jakąś próbę generalną robiły i stroiły instrumenty. Aż się nieraz zastanawiam, gdzie te wszystkie ptaki są w ciągu dnia, bo to chyba niemożliwe, żeby aż tyle ich tam siedziało za oknem w centrum miasta, kiedy w dzień wcale ich nie słychać. A może po prostu wszystkie tam mają akurat za moim oknem tajną miejscówę i o czwartej rano się stroją i ćwierkają swój poranny koncert?…
Jakkolwiek by to nie wyglądało, jest to dla mnie niezgłębiona (i cudowna) zagadka natury.
(Chociaż przyznam się szczerze, że wolę już to ptasie radio z samego rana, niż dyskusje nie-za-bystrych małolatów pijących piwo, schowanych gdzieś w trawie dla lepszego kamuflażu, których piskające i mutujące głosy niesie po całym osiedlu…)
Ech, sama natura.
WTF
Już nie jestem łebska.
O nieeee.
Teraz jestem, można by to ująć delikatnie, do dupy. Tak w sumie to można by również rzec, że to nie moja wina, że się pewne tematy kupy nie trzymają, ale co tam — na kogoś trzeba było wylać dzisiaj wiadro lodowatej wody.
Smoczyca to diabelski twór. Mogłabym tu wylać swoje żale i całą dzisiejszą wściekłość za to, co usłyszałam. Domyślałam się, że jej okres dobroci i euforia pod moim adresem są nieszczere i chwilowe, ale to co dziś usłyszałam było PRZEGIĘCIEM.
Mam ochotę wbić w nią szpilkę. Albo lepiej lotkę — całe 12 czy 24 sztuki lotek o ostrych końcach — w ten jej pusty, poświrowany i nienormalny łeb. Potem najchętniej ten wstrętny łeb bym odcięła, z czystej litości. Jak jakiś dzielny Herkules czy inny bohater ucinający triumfalnie łeb harpii…
Jednak moim mieczem jest odbezpieczony browar… Szpilką parę soczystych epitetów, które sprzedałam dziś w przestrzeń. I tak naprawdę — jestem zbyt mała, by z nią próbować walczyć. Jedyne co, to dzielnie odezwałam się, zamiast wszystko „przyjąć na klatę” jak bezmózgie cielę.
W SZPONACH WARIACTWA
Dziś znowu jestem cacy. Zwariować można. W poniedziałek z pewnością okaże się, że coś jednak przeoczyłam, a we wtorek że mimo wszystko jestem doskonała.
Dobrze, że dziś piątek. Będzie można wyjść się przewietrzyć wieczorem, ewentualnie posłuchać odgłosów wesołego miasteczka i piszczących dzieci. Ewentualnie jeszcze ptaków nad ranem… Ewentualnie miłego sssssssssssyk otwieranego zimnego piwa…
Wariactwo całego tygodnia właśnie ze mnie wychodzi. W postaci pomalowanych na czerwono paznokci i hurtowej ilości energy drinków w lodówce. W postaci ilości sklepów, które chcę odwiedzić i rzeczy, które chcę jutro załatwić.
BOOTY …
Po weekendzie postanowiłam napisać o ważnej rzeczy.
O OBGRYZIONYCH stopach. Nie przez żadnego małego rozbestwionego szczeniaka, tylko przez przepiękne buty*. Przez buty ukochane, nowe czy gumowe. Jakiekolwiek.
*Pisząc BUTY mam na myśli wszelkie obuwie sportowe, wszelkiego rodzaju szpilki, koturny, klapki i pantofle. Buty wysokie, niskie, płaskie, do kostki, bez palców, po prostu każde.
Pomijam zmasakrowane stopy z powodu butów zbyt małych, za ciasnych i niedopasowanych. Bo to czysty sadyzm, którego nie preferuję. Mam raczej na myśli takie zwykłe obgryzienie, które zdarza się za każdym razem przy:
1. zmianie sezonu letniego na zimowy i na odwrót
2. pierwszej wizycie w nowych butach
3. kolejnej wizycie w butach ładnych, na pierwsze wrażenie — wygodnych, a po prostu upartych i za każdym razem żrących…
Chyba u nas to rodzinne. Nieważne czy buty będą silikonowe, z czystej bawełny czy wyściełane atłasem. Obgryźć muszą zawsze. Szczególnie, jeśli są to pierwsze wiosenne szpilki lub coś innego, równie pięknego. W piątek kolejne nowe cudo zeżarło M. podczas naszego małego wieczornego wypadu na miasto, do tego stopnia, że bidulka musiała 700 metrów jechać do domu taksówką. A teraz przez najbliższy tydzień pewnie będzie musiała chodzić w jakimś miękkim, samodopasowującym się do stopy pantoflu, coby jej skóra nie zlazła do kości…
Łączę się w bólu.
Z każdą ofiarą obgryzających bez powodu butów.
3majcie się.
MOJE MAŁE CODZIENNOŚCI
Czasem człowiek skupia się na rzeczach, na których nie musi. Sam sobie wkręca do głowy smuteczki, irytujące sprawy, rozdmuchuje każde głupio wypowiedziane słowo, rozpamiętuje bez końca jakieś obraźliwe zdanie… Staram się taka nie być. Choć wcale to nie łatwe.
Staram się zauważać malutkie bzdurki dnia codziennego i na ich widok się uśmiechać. Z nich czerpać energię, a nie wściekliznę z wszystkiego, co mnie wkurza. Staram się swój stres obrócić w żart, spojrzeć na wszystko z innej perspektywy i mimo żalów — nie siadać i się nie załamywać.
Ostatnio moje kochane dziecko po raz kolejny uświadomiło mi, że w świecie dorosłych panuje wielki bandżaj. Uprzedzenia. Smutki. Mega stres nad którym ciężko zapanować. Bezsensowna irytacja. Niepotrzebne dystanse do ludzi… Wiem. Dzieci są nieświadome. Że można dostać kopa, że ktoś w ciebie wbije szpilę czy nóż w plecy, że ludzie są fałszywi i wredni. Że przyjaciele się na nas wypinają. Że często wszystko się wali na raz i zamiast równin — ciągle mamy pod górę. Że życie to nie lalki, misie i różowa poduszka…
Mimo wszystko wiem, że warto czasem dostrzec te wszystkie bzdurki naokoło…
Kota przeganianego przez ptaki.
Dzieciaki wygłupiające się na basenie.
Żółtego motylka.
Sarenkę w trawie.
Śniadanie zrobione przez Dobrego Duszka.
Zimne piwo w lodówce.
Faceta śpiewającego za kierownicą w samochodzie przede mną.
Kwiaty kwitnące pomimo sahary w doniczce.
Grosika na ziemi.
Czekoladki przynoszone przez koleżankę w pracy w chwili największej chcicy na słodkości.
Przecudne rysunki narysowane przez dwuipółletnią rączkę małego Picassa.
Szpilki, w których mam piękne nogi.
Kozę pod parasolem na łące… :)
…
I po co się tu skupiać na smutkach, kiedy w życiu ważne są tylko chwile?…
NIE CHODZI O WYGRYWANIE
W dzisiejszym świecie tempo życia jest takie ekstremalne. Nawet w naszym „sielankowym” i spokojnym regionie, pełnym babuszek w chustkach, zielonych górek i kwiecistych ogródków. Nie jest popularnym bycie miłym, dobrego serca ani uśmiechniętym. Bycie miłym jest odczytywane jakby we wszystkim się miało jakiś biznes… Posiadanie dobrego serca nazywane jest frajerstwem… Uśmiechnięta mina uważana jest za objaw rąbnięcia, bo z czego tu się cieszyć kiedy wszystko wokół jest takie beznadziejne.
Do tego pościg niewiadomo za czym i wygrana. Bo najważniejsze to MIEĆ RACJĘ. Wspiąć się na szczyt. Wygrać… Tylko, że czasem wspinam się na szczyt, osiągam co zaplanowałam i finałowy widok mnie rozczarowuje. No owszem, wlazłam pierwsza, zobaczyłam rozległe równiny z góry i poczułam się pusta. Czy w tym wszystkim naprawdę chodzi tylko o wygraną i osiągnięcie ambitnego celu?…
Często myślę, że dużo ważniejsze niż wygrać, jest to, by WZIĄĆ UDZIAŁ W ZAWODACH. Życie jest krótkie. Co z tego, że misja jest niemożliwa do wykonania albo z góry skazana na fiasko i wiem, że nic z tego nie będzie. Nieważne. Ważne, że spróbuję, przeżyję coś miłego, nowego, poznam ludzi, ktoś być może się uśmiechnie lub spojrzy inaczej na życie. Zobaczę nowe miejsca, doświadczę czegoś ciekawego, nawet jeśli będzie to krótkotrwałe.
Bo w życiu chyba nie chodzi o to, żeby coś wygrać, tylko żeby cieszyć się tym, co spotyka nas na co dzień. Szkoda by było się kiedyś obudzić na mecie i z goryczą przyznać, że nie zwróciło się uwagi na piękne widoki po drodze…
Może moje podejście jest typowo „frajerskie”… Ale w zasadzie mam to gdzieś. Choć jestem wyjątkowo ambitna, wiem, że wcale nie muszę wygrać, żeby czuć się zwycięzcą.
PIERWSZY MECZ ZA NAMI…
EURO w Polsce nie zdarza się dwa razy. Wszyscy o tym trąbią kibicowskimi trąbkami oraz w telewizorze, a także w radiu, necie i innych nośnikach. W sumie tak czy siak zamierzałam oglądać Naszych kopiących piłkę ale bez szczególnych akcentów (jak co euro). Jednak flagi na samochodach, manifestacje że „Polacy jesteśmy z Wami” i ogólne całonarodowe wsparcie sprawiło, że i ja postanowiłam „być z nimi” i w końcu mnie ruszyło. Zakupiłam koszulkę o tematyce piłkarskiej, browary, przegrychy, zaprosiłam M. na mecz i oddałam się gorączce piątkowego wieczoru…
Wszystko było super. Chłopaki wybiegli na murawę…
M. (obczaja bramkarza Greków): — Ej, ten bramkarz jest GOŁY?!… Bo ma jakieś takie CIELISTE to ubranie…
„Rabuś” przymierza się do gola. M. (w lekkiej konfjuzie): — Co on do swojej bramki strzela!?!?!
Ja (znawca zasad gry): — Jak do swojej, jak nasi do tej drugiej bramki strzelają… Ty, zaraz, a może i do tej?…
M. (zmylona do potęgi powtórkami, szalejącymi kamerami, gwizdkami i całą grandą z kartkami): — Ejj, już grają czy to znowu powtórka?…
Pomijając wszystkich Populosów i gołego Czakalakisa czy innego Czekopulosa — z wypiekami na twarzy oglądnęłyśmy cały mecz, ekscytując się bramką (prawie jak Bronek), przeżywając czerwone kartki i ubolewając gdy sokratesy wtuliły nam wyrównawczego gola. Nasze wspierające „tatuaże” wykonane czarnym mazakiem na naszych kobiecych atrybutach — nie chciały się wcale zmyć po meczu (M. ponoć darła szczotą:)), ale co tam — euro w Polsce to historia. Trzeba wspierać Naszych chłopaków, choć chyba dość marne z nas kibicki…
Z niecierpliwością czekamy na mecz z Rosją. Jak pouczyłam M. — mecze z zaborcami zawsze wzbudzają we wszystkich szczególne emocje. Jak przystało na zagorzałe kibicki — i wtedy z pewnością zasiądziemy z M. przed TV żeby wspierać naszych Biało-Czerwonych. Widząc, co Ruscy wyprawiali wczoraj z Czechami — doping będzie Naszym niezbędnie potrzebny…
Nawet taki…
BRODACZE… RULEZZZ
Wczorajszy mecz oglądałam z wypiekami na twarzy (tudzież w lodówce), z czeskim browarem i bujającą się z przejęcia nogą. Prawdę mówiąc do ostatniej minuty myślałam, że nam Ruscy wklepią ostatnią bramkę, ale na szczęście tak się nie stało… No nic, zobaczymy co będzie w sobotę — duch w narodzie nie sczezł, morale na odpowiednim poziomie, bohaterami narodowymi wkrótce zostaną piłkarze ze specjalnymi zasługami (czyli ci, co trafili do bramki zaborcy oraz ci, którzy przed golem obronili)… Może to typowo babski komentarz będzie — ale oczywiście poza tym, co wyprawiali nasi na boisku, zwróciłam uwagę na obowiązujące na tym euro 2012 FRYZURY i męski LOOK. Może mam obsesję — ale wszędzie widziałam same brody! A ja tak tych zarośniętych w pas bród nie lubię. Krótka, przystrzyżona to i owszem, ale te przydługie...no nie, nie będzie nic z tego. Ci co bardziej „światowi” brody mają, pier… się nie golą i wszystko gra.
Jak dla mnie nie ma znaczenia, czy mają brody do pasa, łyse łby, czy muskuły pod koszulką. Ważne, żeby mieli krzepę w nogach i wiedzieli, gdzie bramka, w której wypadałoby umieścić piłkę. Zbyt wielkich wymagań nie mam, więc chłopaki — do roboty… (i do gooooooooli!)
RÓŻNICE W POSTRZEGANIU RZECZYWISTOŚCI
Na stacji benzynowej stoi sobie ŻUBR.
Mimi (pokazując żubra paluchem): — KROWA!
Lulu (pokazując żubra paluchem): — KONIK!