Bajka o dwóch głowach
Człek przewielebny
poszedł do baru
Był przemoczony
Nocnym koszmarem
Sny go dobiły
Banałem starym
Był sobie człowiek
Co miał dwie głowy
Jedna ciążyła
Mu do połowy
Drugą miał lekką
Aż szkoda było
Jedną obcinać
Wesoło było
Pierwsza radziła
Mądrości wielkie
Druga nabijała pierwszą
W butelkę
Gość był już stary
I nie miał siły
Przyswajać mądrości
Niezrozumiałych
Dla Jegomości
Druga mu była cenną podporą
Zawsze służyła
Mu metaforą
Ale nie miała rozsądku ni trochę
Wzbudzała śmiech
Bawiła rozrywką
Gdy musiał stroić się
Pod przykrywką
W którymś momencie
Obciął tę pierwszą
Druga klaskała
Wolność i rządy
Nad nim zyskała
Miast być weselszy
Był wnet smutniejszy
Pewnego razu ból przeszył gościa
Łachmany zrzucił
Błotem obrzucił
Krew z rany trysnęła
Gangrena wzięła
Odpadła druga
Nie było już tedy
Narzędzia sądzenia
Ni woli tępienia
W barze przysiadłszy
Spotkał kolegę
Hermafrodytę
Co go zbezcześcił
Kiedyś dowcipem
Spojrzał mu w oczy
„Przepraszam” — powiedział
Spuścił swą głowę
Jakby nie wiedział
Że wszyscy są równi
Wolni w wyglądzie
Postawie
Światopoglądzie
Lalka
Lalka stworzona i niełakoma
Zawsze przez kogoś była gnębiona
Zabawka niema i ślepa prawie
Tak porzucona leżała w stawie
Lalek na świecie multum jest przecie
Brana na rączki i kołysana
Gdy była nowa — w kaftanik ubrana
Przebrana, myta — dziś poturbana
Z natury plastik pusty i głuchy
Niby bez serca i żadnej posłuchy
Kochana była przez wielu gości
Dziś zastąpiona z bylejakości
I choć nie miała ni trochę umysłu
Toć swą godnością koiła zmysły
Ręcznie zdobiona i upiększona
Prawie człowiekiem była ochrzczona
Tymczasem człowiek porzucił piękno
Lalczaną energię porąbał jak drewno
Skuszony taniości wzornictwem
Zastąpił dzieło naśladownictwem
Pozbawiona serca lalkarza
Leży i czeka na śmieciarza
Wiecznie skazana na wędrówkę
Nie zasługuje na kroplówkę
Trafi na stos recyklingu
Z misiem bój stoczy na ringu
Bez właścicielki radosnej
Może oczekuje wiosny
Strumyk
Podniosła kamień
Kiedyś przy drodze
Wyryty morał
Ku jej przestrodze:
„Nie idź tą drogą
Bo śmierć Cię czeka.
Tamtą też nie idź
Bo młodość ucieka”.
Rzuciła kamień
W strumyk pobliski
Odbicia lico jeno przebłyski
Kopnęła korzeń
Słuchać nie chciała
W wodę truchnęła
Nie zajęczała
Pod wodą tonąc
Myśli ostatnie
Przebiegły szybko
Niedelikatnie:
„Po co wchodziłam?
Obejść powinnam.
Gdzie jest mój kamień?
Już jestem inna!”
Za późno było
Na zmianę zdania
Myśli, pragnienia
Błahe mniemania
Kiedy był czas
By w porę myślała
Wolała odejść z lekceważeniem
Życie jej jedno
Uszło westchnieniem
Pobożność
Była raz Pani
Święta niezmiernie
I co niedzielę się spowiadała
Ze swoich grzechów
Wysnutych z palca
Karciła innych
Za życie dziwne
Obce jej samej
Bo w jej mniemaniu
Jakości gorszej
Bogu nieznanej
Wrócił tymczasem
Z obcego kraju
Syn jej jedyny
Poręczyć znajomym
Ich dziecka chrzciny
Pani nie lada kłopoty miała
Bo siostra tragicznie zachorowała
Nowotwór bowiem
Przysiadł na płucach
Opieki nagłej potrzebowała
Pani zbyt dumna była naówczas
Zajęta wielce
Bo chrzciny trwały
Znajome koneksje
Do późna wszyscy zabalowali
Wtem rankiem głuchym
Ktoś powiadomił telefonicznie
Siostra na raka chora śmiertelnie
Tej zacnej Pani, co wszystkich gości
Zmarła w szpitalu
I w samotności
Władza
Niepokonany gmach
Euforia ludu
Poniżej pasa
Brak dobrobytu
Pilnie zasądzi
Im więcej bólu
Tym lepiej dla nich
Kasy przybędzie
Pobawią się nami
Trzodą roboczą
Jej marnościami
Kiedy ktoś piśnie
Że boli czy nie chce
Z hukiem odpada
Myśleć nie wolno
Lub nie wypada
Jeśli się zlękniesz
Buntem zatańczysz
Zagrają ci pieśni
Prastarych królów
Oduczą szybko znanego bólu
Każdy cień buntu
Pospólstwa groźny
Bo władza radzi
Karze ogromnie
A kara zbyt wielka
Rób na nią zatem
Nawet nie stękaj!
Prawda
Życie niejasno snem zwane
Nie będzie serce Twe połatane
Fabuła nieznana
Uwolnić ją trzeba
Bogatym dać łomot
A biednym dać chleba
Kto tu zwycięży
Nad samym sobą
Nad marnościami i słabościami
Kto pójdzie w pogoń
Za prawdę poręczy
A jeśli słabość naturą człowieka
To czy warto z nią walczyć
Czy lepiej przeczekać
Doba za krótka
By wiecznie zwlekać
Zgryzota
Wola człowieka
Budzi zgryzotę
Nie wiadomo wcale
Na co ma ochotę
Woli oczerniać
Lub wzbudzać
zazdrość
O nic wielkiego
Najgorsza marność
Jeśliby przestał
Prawić banały
Kochać by zaczął
Ten świat nasz stary
Odzyska wolność
Sumienia, myślenia
Rozbudzi wolę
Żywego natchnienia
Karnawał
Skazany na życie wśród innych krzyczy
Skazany dośmiertnie na swej pryczy
Bez siebie sobą być nie umie
Bez innych wiele nie rozumie
Przypadkiem temczasem nie egzystuje
Własną głupotą naturę marnuje
Tam sadzi drzewo małe
Tu większe zniszczy
Tam żałośnie zapłacze
Tu do wszystkich pyszczy
Bawić się zechciał w jednego Boga
Wycięta nerka czy wątroba
Rzecz nieistotna z punktu widzenia
Człowiekiem zwanego chytrego cienia
Buduje świat od lichej strony
Ze swej pyszności i złota tony
Plebs bije mu wieczne pokłony
Jak dzwon przeklęty, uświęcony
Dumy nie umie przekroczyć
Dzieli całość w miliony części
W amoku kroczy zamiast jednoczyć
Niepotrzebne mu garbate pięści
Niedelikatnie to się odbywa
Deszcz troski od eonów świat zmywa
Głupiec temczasem klaszcze nadal
Czyniąc ze świata swych klaunów
Karnawał
Filozof
Sensu życia poszukując
Czytał księgi, felietony
Tomy oraz leksykony
Masę skryptów
Dopytywał żony
Nic nie dało
Stanął w miejscu zniesmaczony
Wiedza ta nabytą była
Pustkę jeszcze powiększyła
Biedny był
A specjalistów rady
drogie były od parady
Toteż poddał się już całkiem
I z sił opadł bezpowrotnie
Pisać przestał
Myśleć, tworzyć
I bezmyślnie siedział w oknie
Gdy temczasem na podwórku
Hałas, gwar i łoskot straszny
Żona krzyczy: „Szybciej, Stachu!”
Wybiegł z domu tempem własnym
Synek przestraszony leżał
Wpół skulony przed gruchotem
Który omal nań nie wjechał
Na podwórze tuż za płotem
A filozof w kilka sekund
Pojął sens wszystkiego w biegu
Pociecha
Nie mów, że źle Ci w życiu
Komuś jest gorzej w ukryciu
Poniewiera Cię życie bez przerwy
Masz przecie zszargane nerwy
Nie znasz dnia ni godziny
Czy to nie koniec gościny?
Ktoś cierpi gdzieś bardziej
Ktoś więcej znosi
Gdy Ty tak marudzisz
I o łaskę mnie prosisz
Zawsze lepiej być może przecież
Nie biadol! Głupoty pleciesz!
Każdemu dane, co jego
Udźwignie wszystko, Kolego!
Przepis na życie
Szczypta natchnienia
Kilogram odwagi
Emocji łyżeczkę
Zero wytchnienia
Dekagram rozmysłu
Woreczek zmysłu
Ugotuj siebie
Rozkazem umysłu