Rozdział 1
Nigdy wcześniej nie sądziłem, że uwikłam się w tak nieprawdopodobną historię. Rozpoczęła się ona dla mnie nieoczekiwanie, gdy leżałem bez świadomości w metalowej puszce. Włożyli mnie do niej specjaliści od hibernacji. Podłączyli moje mizerne ciało do setek przewodów i czujników, po czym zanurzyli w kisielu odżywczo-chłodzących substancji. Otuchy nie dodawało mi to, że w głównym hangarze statku kosmicznego Dedal znajdowały się jeszcze dziesiątki podobnych maszyn z ludźmi w środku. Wszyscy lecieliśmy z ukochanej Ziemi na stację kosmiczną Wrota Gwiazd, położoną na orbicie księżyca Neptuna — Trytona.
Hibernacja stanowiła wtedy jedyny legalny sposób podróżowania do planet zewnętrznych. Oznaczało to dla mnie kilka lat snu. Specjaliści twierdzili, że nic nie będę pamiętał, że stracę przytomność i obudzę się na miejscu. Na Galaktykę! Jakże bym chciał, aby tak się naprawdę stało!
W trakcie lotu nawiedzały mnie przebłyski świadomości. Można je nazwać snami, lecz rzeczywistość przerosła moje wcześniejsze wyobrażenia i wkrótce musiałem zmienić ich interpretację. Nie wybiegając jednak zbyt daleko w przyszłość, przytoczę tu tylko te mary senne, które zapamiętałem i które miały jakikolwiek sens. W wielu innych bowiem do tej pory nie udało mi się dociec celu ani ładu.
Największe wrażenie zrobiła na mnie pierwsza wizja. Poznałem wtedy prawdę, którą tak łatwo było mi na początku odrzucić i zepchnąć do podświadomości. Galaktykę zamieszkiwały niezliczone rzesze istot. Sen zaczął się, gdy moja świadomość wyłoniła się z ciemności hibernacyjnych majaków. Otaczająca mnie czerń okazała się głębsza od najgłębszych ciemności, jakich kiedykolwiek zaznałem. Prawdziwa, głucha i oszałamiająca. Na granicy wzroku pojawiły się pojedyncze punkciki. Niczym piegi pokryły ciemne płótno rzeczywistości. Gwiazdy! Nie próbowałem jednak z nich wróżyć przyszłości. Jedna z tego pięknego zbioru zbliżyła się — a może to ja zbliżyłem się do niej? Nie sposób mi orzec. Jej jasność przyćmiła ciemność świata. Ciepła nie odczułem natomiast wcale, choć przy tak małej odległości powinno być gorąco jak w piekle. Nie zdążyłem się jednak nacieszyć jej bliskością, gdy minęła mnie z wielkim pędem. Podobnie stało się z kolejnymi kulami ognia. Mniejsze, większe, jaśniejsze, ciemniejsze — całe uniwersum gwiazd pędzących wokół centrum Galaktyki. Poruszałem się z ogromną prędkością, mijając je jedna za drugą. Wokół większości z nich krążyły planety. Na niektórych mogłem dostrzec dzieła obcych cywilizacji. Na orbitach tych światów widziałem stacje kosmiczne i satelity. Małe i większe statki przemierzały kosmiczną pustkę. Nie mogłem jednak dokładniej przyjrzeć się tym technicznym dziełom obcych gatunków. Przyśpieszałem. Przelatywałem obok gwiazd tak szybko, że stały się jedynie smugami światła uciekającymi z pola widzenia. W końcu straciłem przytomność, zanurzając się w pierwotną ciemność.
Obrazy pojawiały się i znikały, odchodząc w pustkę. Nie odnajdywałem w nich żadnego ładu, dopóki nie zobaczyłem własnego odbicia w szybie, za którą znajdował się mój dom rodzinny. Była noc. Żarówki oświetlały wnętrze pracowni. Ojciec nie spał jeszcze. Jak zwykle pracował do późna nad wynalazkami. Łączył kolorowe kabelki, sprawdzał sygnał na oscyloskopie i lutował układy elektroniczne. W pewnym momencie odłożył narzędzia, zastanowił się i pokręcił głową. Zamknął oczy, a jego oddech stał się wyraźnie płytszy. Mamrotał coś niezrozumiale. Po chwili otworzył oczy i ze zdwojoną siłą powrócił do konstruowania urządzenia, jakby nagle natchnienie podpowiedziało mu rozwiązania wszystkich problemów. Wtedy w drzwiach pojawiłem się ja, a dokładniej moje sześcioletnie alter ego. Od razu rozpoznałem tę rozczochraną czarną czuprynę i lekko zadarty nos. Obserwowałem, jak wkroczyłem do wnętrza zaspany, w piżamie i z misiem pod pachą. Podszedłem i przytuliłem się do ojca. Wziął mnie na ręce. Po policzkach spływały mu łzy. Obaj płakaliśmy. Czułem smutek, ból i tęsknotę. Pamiętałem ten moment. To był dzień pogrzebu mamy. Mój młodszy odpowiednik spojrzał w okno i pokazał palcem w moją stronę. Ojciec pokręcił głową. Wtedy chłopiec podbiegł do szyby. Wyciągnąłem do niego rękę, ale moja wizja już zaczęła się zamazywać. Ostatnie, co zobaczyłem, to chłopiec stojący z otwartymi ustami i wskazujący na okno. Znów pogrążyłem się w ciemności.
Ponownie widziałem zbliżającą się gwiazdę. Tym razem jej jednak nie ominąłem. Zwolniłem do całkowitego zatrzymania. Pozostawałem zawieszony w kosmicznej pustce. Nagle tuż obok pojawił się wielki okręt kosmiczny. Ogrom Wszechświata zaburza perspektywę, ale według mnie był większy niż jakikolwiek pojazd czy stacja kosmiczna stworzona przez ludzi. Leciał przez ciemność ze szlachetną gracją, pokonując szybko przestrzeń. Jego biały pancerz lśnił w świetle pobliskiej gwiazdy. Nazwałem go Żaglowcem, ponieważ wydawał mi się piękny jak statek płynący po ziemskim morzu pod pełnymi żaglami. Nie wiem dlaczego, ale obserwując go, czułem jednocześnie tęsknotę i smutek za czymś utraconym dawno temu.
Z ciemności zaczęły wyłaniać się inne statki kosmiczne. Były mniejsze, nie tak piękne i w kolorze brudnej żółci. Od razu wyczułem, że zostały zbudowane przez inny gatunek. Wyglądały drapieżnie i takie się okazały. Zaatakowały mój Żaglowiec. Podświadomie mu kibicowałem, lecz tak naprawdę nie wiedziałem wtedy, o co toczy się walka i jakie mogą być jej konsekwencje. Okręty rozpoczęły swój taniec wojenny, strzelając i stosując uniki. Ja natomiast przyglądałem się temu z pewnej odległości i czekałem na finał starcia. Przerażała mnie głucha cisza — pomimo zamieszania walki i wymiany ognia. Do moich uszu nie dochodził żaden dźwięk, odbierałem jedynie wrażenia wzrokowe.
Żaglowiec został uszkodzony. Walka nie toczyła się po myśli jego załogi, ta jednak nie zamierzała się poddać. Wypuścili do walki myśliwce. Chmara niewielkich pojazdów zaatakowała napastników. Zajęła ich uwagę na tyle, by Żaglowiec zdołał uruchomić napęd nadświetlny i uciec z pola bitwy. Myśliwce, choć walczyły dzielnie, były niszczone jeden po drugim. Nie miały szans w tym starciu, lecz dawały czas potrzebny na ucieczkę. W końcu wszystkie zostały zestrzelone. Statki napastników po kolei uruchamiały napęd nadświetlny i rozpoczynały pościg za Żaglowcem. Wraz z odlotem ostatniego ponownie zapadłem w ciemność.
Ciemność. Przed oczami pojawiła mi się rozmazana plamka. Po chwili nabrała jasności. I zobaczyłem… Marsa. Usłyszałem swój dziecięcy głos:
— Tato, widzę go! Jest piękny!
Tak, był piękny. Pierwszy raz patrzyłem wtedy przez teleskop.
— Co widzisz? — Głos ojca jak zwykle był spokojny.
— Widzę Marsa. Jest czerwony. Ma też takie czarne pręgi.
— One rozdzielają marsjańskie kontynenty. Wiesz, synu, kiedyś uważano, że te czarne pręgi to kanały zbudowane przez Marsjan.
— Byli tam prawdziwi Marsjanie?
— Nie. Planeta okazała się pustynią. Dopiero niedawno ludzie skolonizowali Marsa.
Przez chwilę patrzyłem urzeczony na czerwień pośród ciemności.
— Tato! A czy kolonistów Marsa nazywamy Marsjanami?
Ojciec, jak to miał w zwyczaju, roześmiał się głośno. Mars zaczął blednąć, a śmiech ojca odleciał w dal. Znów pogrążyłem się w ciemności.
Z mroku wyłoniła się żółta gwiazda. Po chwili zbliżyłem się do jednej z planet na jej orbicie. Była błękitna z zielonymi kontynentami i białymi chmurami, lecz nie rozpoznałem w niej Ziemi. Zauważyłem Żaglowiec, który leciał prosto na nią. Okręty napastników już go dogoniły i znajdował się teraz pod pełnym ostrzałem. Jeszcze chwila i go zniszczą — przeszło mi przez myśl. Nagle z nadświetlnej wyszła sonda i z wielką prędkością, jak pocisk, uderzyła w krążownik napastników, który stracił sterowność i zderzył się z innym okrętem. Oba zaczęły dryfować. Z dziur poszycia widziałem wylatujące powietrze i fragmenty wnętrzności statków.
Załoga Żaglowca wykorzystała sytuację i rozprawiła się z ostatnią jednostką napastników. Następnie powróciła na kurs na błękitną planetę. Statek został mocno uszkodzony. Wydawało mi się, że w każdej chwili może się rozpaść. Wchodząc w atmosferę, wyglądał jak kula ognia. Po drodze odpadały od niego kolejne elementy poszycia. Nie był w stanie wyhamować. Pilot jakimś cudem ustawił go w pozycji do lądowania. Tylko nigdzie nie widziałem lądowiska. Żaglowiec wpadł w gęstwiny roślinności i uderzył o powierzchnię planety. Wizja rozbiła się na fragmenty, które zniknęły w chaosie snu.
Kolejny sen i znów zaskoczenie. Przede mną zmaterializowały się drzwi, które nagle otworzyły się z hukiem. Przeniknęły przeze mnie na wylot, jakbym był duchem, i ponownie się zamknęły. Do przedpokoju wszedł mój ojciec. Zdjął wierzchnie ubranie oraz zaśnieżone buty i z czerwonym nosem pobiegł do pokoju. Tam ujrzałem swoją matkę. Młodą i piękną. Tato uściskał ją i zaczął z przejęciem mówić:
— Marto! Udało mi się! — Trzęsły mu się ręce i nie mógł ukryć podekscytowania.
— Co się stało?
— Wytworzyłem stabilny bąbel nadprzestrzenny, w którym poruszał się model statku kosmicznego.
— Czy to da jedzenie ludziom lub oczyści powietrze i wodę?
Moja matka była biologiem i zajmowała się rozwiązywaniem kluczowych problemów ludzkości w tamtych czasach.
— Lepiej! Dzięki temu wynalazkowi sięgniemy gwiazd. Opuścimy tę śmierdzącą planetę i skolonizujemy Galaktykę. Marto! Zbudowałem napęd pozwalający poruszać się statkom szybciej niż światło!
— Co na to Einstein?
— Już dawno nie żyje.
— Ja też mam dla ciebie epokową niespodziankę.
— Słucham cię, kochanie.
— Jestem w ciąży. — Mamie po policzku pociekły łzy. Ojciec uśmiechnął się szeroko i wziął ją w ramiona.
— To cudownie. Nadamy mu imię Tyberiusz… lub Tyberia, jeśli będzie dziewczynką.
— Galen albo Gaja.
— Pięknie. Masz rację, kochanie. Jak zawsze.
Rodzice się przytulili. Wizja wyblakła i uleciała w nicość.
Tym razem nie wpadłem w ciemność. Wręcz przeciwnie. Oślepiło mnie światło. Czułem, jakby wszystkie fotony we Wszechświecie chciały znaleźć się w moich oczach.
Obudziłem się.
— Doktorze Velgester! — krzyczał ktoś do mnie.
— Panie Galenie! — krzyczał dosyć nachalnie. Dodatkowo zaczął uderzać mnie w twarz.
— Yhym — odpowiedziałem znacząco. Próbowałem otworzyć oczy, ale światło nadal mnie raziło. Zauważyłem jednak, że nie znajduję się już w puszce hibernacyjnej, lecz na łóżku. Nagi jak Adam w raju.
— Doktorze Galenie Velgester! Z dumą witamy na stacji Wrota Gwiazd — usłyszałem kobiecy głos.
I pierwsze, co zrobiłem na tej dumnej stacji kosmicznej, to zwymiotowałem na nią.
Rozdział 2
Co ja tutaj w ogóle robię? — często zadawałem sobie to pytanie podczas pobytu na stacji Wrota Gwiazd. Wtedy przychodziła mi ponownie do głowy prawda i znów spychałem ją do podświadomości. Byłem jednym z ponad setki pierwszych kolonistów. Wysyłano nas na Volos. To planeta w oddalonym o trzydzieści lat świetlnych od Ziemi układzie planetarnym. Chyba powinienem czuć dumę z tego powodu, że stałem się członkiem pierwszej misji kolonizacyjnej poza Układem Słonecznym. Okoliczności zapisania mojej osoby na nią spowodowały jednak, że bardziej odczuwałem wstyd i zażenowanie.
Mój ojciec Ian zbudował napęd FTL, dzięki któremu nasze statki mogły poruszać się szybciej niż światło. Zyskał ogromną sławę. To dało mu możliwość uzyskania parasola ochronnego dla moich badań nad sztuczną inteligencją, które były wtedy zabronione. Jednak gdy tylko powstał projekt misji kolonizacyjnej, ojciec zgłosił mnie do niego bez mojej wiedzy i zgody. Nie mogłem odmówić. Zagroził mi zakończeniem wsparcia moich badań. Musiałbym wrócić do nudnej teorii lub zająć się czymś innym.
Gdy przechodziłem badania po hibernacji, przypomniałem sobie nasze ostatnie kłótnie. Nic nie zdziałałem. Ojciec pozostał nieugięty. Gdy nadszedł moment startu, wpakowano mnie do puszki hibernacyjnej na długie lata. W taki sposób znalazłem się w miejscu, w którym blask Słońca trudno odróżnić od świateł tysięcy innych gwiazd.
Nie czułem upływu tego czasu. Byłem jednak wściekły na tchórzliwych polityków, którzy zabronili używania i testowania napędu FTL w Układzie Słonecznym do orbity Neptuna. Rzeczywiście pierwsze testy na orbicie ziemskiej zakończyły się katastrofą. Wybuch zniszczył doki i stację kosmiczną. Zginęły setki ludzi. Chmura odłamków spowodowała duże straty wśród satelitów. Wtedy wprowadzono memorandum. Jednakże od tego czasu minęło już wiele lat. Napęd FTL został już wielokrotnie przetestowany w misjach automatycznych i załogowych. W tamtym momencie okazał się na tyle stabilny, by wysłać ponad setkę ludzi w jednym statku.
W końcu badania pohibernacyjne dobiegły końca. Doktor Ezri, która była głównym lekarzem naszej misji, miała wstrzyknąć mi jeszcze armię nanorobotów. Te wyposażone jedynie w podstawowe funkcje malutkie roboty krążyły po organizmie i wspomagały układ odpornościowy. Powinny zapewnić przewagę nad wszelkiego rodzaju tubylczymi patogenami, które mogłyby uśmiercić wszystkich kolonistów. Na rozwinięcie naturalnej odporności nie było czasu.
— Czy te nanoroboty dadzą mi jakieś supermoce? — spytałem, gdy Ezri odkażała miejsce przekłucia skóry na ramieniu.
— Tak. Będziesz umiał przesuwać przedmioty, krzesać ogień samym spojrzeniem, czytać w umysłach oraz latać na smokach.
Uśmiechnęła się w taki sposób, jakby to, co powiedziała, nie było żartem.
— W takim razie poproszę dwa razy.
— Pamiętaj jeszcze, że przez kilka dni możesz mieć zawroty głowy i halucynacje.
— Czyli będę jednak latał na smokach… — rozmarzyłem się.
— Albo ujeżdżał różowe jednorożce w lasach pełnych elfów i latających wróżek. Wszystko zależy od tego, co siedzi w twojej podświadomości. Tam mogą być przerażające rzeczy. Lepiej od razu po zakwaterowaniu weź jedną pigułkę i się prześpij.
Podała mi pudełeczko tabletek nasennych i pożegnała, życząc zdrowia.
U kwatermistrza dostałem swój przydział i komunikator. Nie mogliśmy mieć swoich ziemskich ubrań. Otrzymałem kilka kompletów szarych mundurów z błękitną flagą Rady Ziemi na ramieniu. Do tego dochodziła bielizna i lekkie buty. Wszystko zapakowano w niewielką torbę, jednakową dla każdego kolonisty. W końcu mogłem się ubrać. Mimo że odzież śmierdziała plastikiem, to i tak poczułem się pewniej, gdy dotknęła mojej skóry i zakryłem swoją nagość.
Wolno nam było wziąć ze sobą tylko niewielki plecak z rzeczami osobistymi. Mnie pozwolono jeszcze na zabranie Termiego — humanoidalnego robota. Poruszał się zgrabnie na dwóch nogach. Umiał biegać, skakać, wspinać się i podnosić ciężkie przedmioty. Różnił się od innych robotów tym, że miał mózg z wgranym oprogramowaniem sztucznej inteligencji. To rezultat pracy mojego życia. Miałem nadzieję, że sprawdzi się podczas tej wymagającej misji. Teraz jednak postanowiłem utrzymać go wyłączonego aż do momentu lądowania na Volos. Zapakowałem wszystko na lewitujący wózek automatyczny i ruszyłem do swojej kwatery.
Stacja okazała się klaustrofobicznie mała. Widać to było szczególnie teraz, gdy musiała przyjąć ponad setkę dodatkowych osób. Oddychałem z trudem. Hałasujące wymienniki powietrza pracowały na najwyższych obrotach, lecz ledwie były w stanie sprostać wymaganiom stacji. Na ścianach zauważyłem skraplającą się wilgoć. Od czasu do czasu z sufitu na głowę spadała mi kropla. Przeciskałem się między kolejnymi grupkami naukowców i inżynierów, aż w pewnym momencie mój automatyczny wózek zboczył z kursu i uderzył w ścianę. Torba, plecak i Termi spadli na podłogę. Co gorsza, plecak się otworzył i wszystkie rzeczy wysypały się z niego na korytarz. Usłyszałem śmiech.
— Tak to jest, gdy bezkrytycznie polega się na automatach.
— No i teraz trzeba pobrudzić białe rączki i pozbierać zabawki samemu — dodał inny głos.
— Ciekawe, czy ten robot też mu robi dobrze — zastanawiał się kolejny. Ich śmiech nikł wraz z oddalaniem się ode mnie.
Co za prymitywy! Czyżby na stacji było niewiele innych rozrywek poza naśmiewaniem się z robotów? — pomyślałem. Na czworakach zbierałem rozrzucone rzeczy z podłogi. Nie wszyscy jednak z grupki szyderców odeszli. Została młoda kobieta. Wzięła torbę, leżącą obok plecaka, i położyła ją na wózku. Jej kruczoczarne włosy opadły na twarz. Gdy je poprawiła, ukazała inteligentne rysy i śmiejące się oczy. Pachniała konwalią i jaśminem, co stanowiło miłą odmianę we wszechobecnym smrodzie plastiku i potu.
— Nie przejmuj się nimi. To nadęte pawie — stwierdziła.
— Po prostu nie lubią robotów. Tak jak cała ludzkość… Prawie.
— Roboty same w sobie nie są złe, tylko ludzie, którzy je wykorzystują, oraz błędy samych robotyków. Tak jak… — Słowa ugrzęzły jej w gardle.
— W MIT? — dokończyłem.
— Tak. Wiesz, zginęły tam siostra i siostrzenica głównego inżyniera Martina. Dlatego jest taki. — Wskazała głową w kierunku, w którym odeszli naukowcy.
Kilkadziesiąt lat wcześniej pracowano nad sztuczną inteligencją i umieszczano ją w robotach. Wykorzystywano je do prac fizycznych oraz w środowiskach niebezpiecznych dla ludzi. Przodującym ośrodkiem rozwoju był Massachusetts Institute of Technology, czyli MIT, gdzie eksperymentowano z nowymi technologiami. Konkurencja między naukowcami była ogromna. Przemęczeni ludzie popełniali błędy. Zdarzało się, że tracili kontrolę nad maszynami. Zginął pierwszy człowiek, potem kolejny. Pojedyncze wypadki przerodziły się w falę zabójstw. Interweniowało wojsko. Po wszystkim okazało się, że główny komputer uczelni uznał naukowców za zagrożenie dla ludzkości i chciał ich wyeliminować. Na szczęście znaleziono błąd i go naprawiono. To stało się jednak dopiero preludium do kolejnych nieszczęść z udziałem sztucznej inteligencji. Kilka lat później, w przypadku tak zwanego drugiego incydentu, naukowcy ponownie stracili kontrolę. Tym razem zbuntowały się ciężkie, ponaddwumetrowe roboty. Z powodu błędu w oprogramowaniu kontroli ruchów jeździły i taranowały ludzi. Oczywiście maszyny szybko unieszkodliwiono i oddano na złom, ale w świat już poszła informacja o kolejnym buncie inteligentnych maszyn w MIT. Ludzie znienawidzili roboty i wkrótce zaprzestano prac nad sztuczną inteligencją.
Sam nie podzielałem tych obaw. Błędy się zdarzają, dlatego tak ważna jest skrupulatność oraz spokój w badaniach. Uważałem wtedy, że sztuczna inteligencja może pomóc ludzkości, a nie jej zagrozić. Po wspomnianych incydentach nad tą technologią mogłem pracować jedynie dzięki protektoratowi ojca. Oficjalnie pracowałem nad maszynami i robotami nieobdarzonymi sztuczną inteligencją.
— Ładny zegarek — wyrwała mnie z zamyślenia. — Musi być stary.
— To prezent od ojca. — Wziąłem go z jej ręki i schowałem do kieszeni plecaka.
Razem skończyliśmy zbieranie pozostałych moich rzeczy.
— Doktor Alia Fegura. — Wyciągnęła do mnie drobną dłoń, gdy już wstaliśmy z podłogi. — Jestem egzobiologiem przydzielonym do misji kolonizacyjnej.
— Doktor Galen Velgester. — Uścisnąłem jej rękę. — Jestem inżynierem robotyki. Dziękuję za pomoc.
— Nie ma sprawy. Do zobaczenia na odprawie!
— Do zobaczenia!
Poszła wzdłuż korytarza w swoją stronę.
W malutkiej kajucie rzuciłem rzeczy w kąt. Wyciągnąłem pudełko z tabletkami od doktor Ezri. Nie chciało mi się spać. Po tylu latach hibernacji uważałem, że lepiej rozprostować kości i się przejść. Zostawiłem tabletki na plecaku.
Odprowadziłem wózek do kwatermistrzostwa i udałem się na tak zwany taras widokowy. Było to miejsce w głównym korytarzu, gdzie znajdowały się trzy prostokątne okna. W każdym zmieścić się mogła najwyżej jedna twarz, a umożliwiały przyjrzenie się najbliższemu otoczeniu stacji. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem nowo przybyłych. Nic dziwnego, ponieważ widok zapierał dech w piersiach.
Zaczekałem chwilę w kolejce, po czym cieszyłem swoje oczy tym, co znajduje się na zewnątrz. Na tle niezliczonych gwiazd oraz niebieskiej tarczy Neptuna, zawieszone w pustce, unosiły się doki. Czekał tam już nasz statek, Krzysztof Kolumb, którym mieliśmy polecieć na Volos. Postanowiono, że statki kolonizacyjne będą nosiły nazwiska wielkich odkrywców. Na burcie zwróconej w kierunku stacji widniała błękitna flaga Rady Ziemi. Krzysztof Kolumb zabierał ponad setkę pasażerów. Miał opływowy kształt, by móc latać również w atmosferach planet. Z tyłu znajdowały się dysze wylotowe silników konwencjonalnych. Główny napęd, który pozwoli nam dotrzeć na Volos, umieszczony został w centrum statku tak, by w momencie uruchomienia bąbel nadprzestrzenny objął całą konstrukcję.
W kolejnych dokach budowano następne generacje statków transportowych, zwiadowczych i kontenerowców. Znajdowało się tam sześć konstrukcji w różnych stadiach zaawansowania.
Od czasu do czasu widziałem rozbłyskające nagle iskry. To meteoryty trafiające w siatkę osłon doków i stacji kosmicznej. Nawet mały, o wielkości ziarnka piasku potrafiłby przebić poszycie i narobić dużych szkód. Wszystko z powodu ogromnych prędkości, z którymi się poruszały.
Wydawało mi się, że liczba tych iskier zaczęła się zwiększać. Setki małych błyskawic przecinały obszar pola widzenia. Pojedyncze meteoryty przedzierały się przez osłony i uderzały o konstrukcję doków. Usłyszałem alarm. Rozpędzone kosmiczne skały zagrażały również stacji. Ochrona doków się załamała. Już nie widziałem tam iskier. Meteoryty przechodziły na wylot przez zgromadzone tam statki.
Nagle jeden z drobnych kamieni uderzył w okno, przez które obserwowałem całe zdarzenie. Potem to samo zrobił kolejny i kolejny. Stałem jak sparaliżowany, ale też urzeczony siłą tych okruchów skalnych. Szyba zaczęła pękać, tworząc charakterystyczną pajęczynę. Zauważyłem kolejny meteoryt lecący w moim kierunku. Przebił się przez osłabioną szybę i uderzył mnie w głowę. Dostałem prosto między oczy. Upadłem na podłogę i straciłem przytomność.
Poczułem zdecydowane uderzenie w twarz.
— Nic panu nie jest?
— Nie wiem.
Bolała mnie trochę głowa i czułem się zagubiony, ale chyba nic mi się nie stało. Otworzyłem oczy i się rozejrzałem. Leżałem na głównym korytarzu. Wokół zebrała się niewielka grupa gapiów, ale widząc, że nic mi nie jest, szybko się rozeszła. Nie słyszałem dźwięku alarmu. Na oknie, przed którym przed chwilą stałem, nie zauważyłem ani jednej rysy.
— Co się stało?
— Stał pan dłuższy czas przed tym oknem i nagle pan upadł.
— Musiałem zasłabnąć. To zapewne skutek hibernacji.
Przypomniałem sobie ostrzeżenie doktor Ezri i od razu pożałowałem, że jej nie posłuchałem. Mój rozmówca podał mi rękę i pomógł wstać.
— Nazywam się doktor Luigi Perotto.
— Doktor Galen Velgester.
— W porządku? — Jego wysokie czoło pokryło tysiąc poziomych zmarszczek pełnych troski.
— Tak. Dziękuję.
— W takim razie chodźmy napić się kawy.
Nieoczekiwanie chwycił mnie pod rękę i zanim się zorientowałem, zaprowadził do pobliskiej kawiarni. Zdążyłem jeszcze zerknąć w kierunku okna obserwacyjnego. Doki i statki niewzruszenie wisiały w próżni na tle gwiazd i Neptuna. Wzruszyłem ramionami i dałem się prowadzić Luigiemu.
Tak zwana kawiarnia znajdowała się w miejscu, w którym korytarz się rozszerzał. Wstawiono tam kilka małych stolików z krzesłami. W powietrzu unosił się łagodny zapach kawy. Przy ścianie stał standardowy automat, jaki można znaleźć w wielu innych miejscach w Układzie Słonecznym, w których tylko pojawił się człowiek.
Zajęty był jedynie jeden stolik. Siedział przy nim szacowny intelektualista o azjatyckich rysach twarzy. Jego siwe włosy spływały do ramion. Gdy tylko nas zauważył, pomachał ręką i uśmiechnął się przyjaźnie.
— Oto profesor Wen Peng — przedstawił mi swojego towarzysza Luigi. — Obaj jesteśmy geologami przydzielonymi do misji na Volos.
— Doktor Galen Velgester. Miło mi pana profesora poznać.
Uścisnęliśmy sobie ręce i podeszliśmy do automatu z kawą.
— Zamówmy cappuccino — zaproponował Luigi. — Nie jest tak dobre jak w moim rodzinnym mieście, Florencji, ale czego lepszego można się spodziewać na obrzeżach Układu Słonecznego?
Zgodnie zamówiliśmy to samo i z plastikowymi kubeczkami wróciliśmy do stolika.
— Mówmy sobie może na ty, bez tych zaśmiecających tytułów — zaproponował Wen.
— Zgoda — odpowiedziałem.
— Czy jesteś z tych Velgesterów od napędu FTL? — spytał profesor, mrużąc oczy.
— Tak. To dzieło mojego taty.
— Musi być dumny, że dostałeś się na pierwszą misję kolonizacyjną.
— W zasadzie to on mi załatwił miejsce tutaj.
— Ha! — wtrącił się Luigi. — To tak samo było ze mną. Mój tatulek zasiada w Radzie Ziemi. Właściwie to już tylko tytularnie, bo schorowany przykuty jest do łóżka. W każdym razie gdy odrzucono mnie w pierwszym naborze ze względu na wiek, udało mu się mnie wcisnąć w kolejnej turze rekrutacji. Cieszyłem się jak dziecko.
Luigi rozparł się na swoim krześle z dumą, jakby czekał na pochwały i oklaski. Te jednak się nie pojawiły.
— Ciekawe — powiedział Wen. — Przy mojej rekrutacji wiek nie przeszkadzał, a jestem od ciebie starszy, drogi Luigi. Musisz wymyślić lepszą bajeczkę.
Profesor Peng uśmiechnął się przymilnie w kierunku Włocha, który tylko się roześmiał i machnął ręką.
— Jak to jest żyć w cieniu wynalazków swego ojca? — Luigi natychmiast zmienił temat.
— Cóż. Pracuję nad własnymi pomysłami. Jestem robotykiem i zajmuję się sztuczną inteligencją.
Obaj geologowie zmarszczyli brwi i skrzywili się, ale taktownie nie skomentowali. Zapadło milczenie.
— W Chinach pracowano intensywnie nad sztuczną inteligencją — przerwał ciszę Wen. Mówił teraz wolniej, z wyraźnym szacunkiem dla historii i wypowiadanych słów. — U mnie, na Uniwersytecie Pekińskim, inżynierowie zbudowali w pełni autonomiczny samochód. Taki z kontrolą trasy, parkowaniem, obserwacją otoczenia i innymi gadżetami. Wszystko szło świetnie. Dopuszczono testy pojazdu na zwykłych drogach. Niestety, zdarzył się wypadek. Autem jechało wtedy dwoje inżynierów, gdy z drogi podporządkowanej wyjechała ciężarówka. Sztuczna inteligencja, kierująca pojazdem, ominęła przeszkodę i wjechała na chodnik. Pojazd potrącił młodą dziewczynę, która szła akurat tamtędy. Okazało się, że była to wnuczka pierwszego sekretarza. Dziewczyna zmarła. Natychmiast stracono tych dwóch inżynierów z auta i wielu naukowców biorących udział w projekcie. Po incydencie w MIT badania ostatecznie zawieszono.
— Na szczęście nie pracujesz w Chinach, Galen, co nie? — przerwał ponury nastrój Luigi.
— Pracuję w instytucie robotyki i cybernetyki na Uniwersytecie Cambridge.
— Nie słyszałem o takim.
— Bo został założony z inicjatywy mojego ojca. Dla mnie. Wracając natomiast do historii Wena, przedstawiony problem związany jest z podjęciem decyzji, którą każda żywa istota w ten czy inny sposób musiałaby podjąć w tej samej sytuacji. Tu sztuczna inteligencja miała wybór między potencjalnie wysoko prawdopodobną śmiercią dwóch inżynierów w aucie lub jednej na chodniku. Jeżeli sprowadzimy problem do matematyki, rachunek wydaje się prosty. Jeśli jednak pomyślimy, że za liczbami znajdują się prawdziwi ludzie, ciarki przebiegają po plecach na myśl o podejmowaniu decyzji o tym, kto ma zginąć. W takich przypadkach każdy dokonany wybór wydaje się zły.
— A ty w jaki sposób rozwiązałbyś ten problem? — spytał profesor Peng.
— Na podstawie najmniejszego prawdopodobieństwa uśmiercenia kogokolwiek. Jednak jak już mówiłem, to tylko liczby. Problem leży gdzie indziej. Gdyby w opisywanym przypadku ciężarówka też byłaby w pełni kontrolowana przez sztuczną inteligencję, do tego wypadku w ogóle by nie doszło.
— Tylko że to by wymagało rewolucji — zauważył Luigi. — Nie da się tego zrobić z dnia na dzień.
— Może taka rewolucja byłaby konieczna — odpowiedziałem. — Dlatego pomimo zakazu kontynuuję pracę nad tą technologią.
— Myślę, że jesteś szczęściarzem — odparł Wen. — Ja przebyłem długą drogę od małej wioski do najważniejszego geologa. Uwierz mi, że nie chciałbyś jej przechodzić. Jednak dzięki temu chyba jestem jedynym człowiekiem mającym okazję badać wszystkie ciała niebieskie, na których ludzie postawili stopę. Wciąż musiałem się starać i udowadniać, że jestem lepszy od innych. W taki sposób dotarłem tutaj. Na misję, marzenie wielu naukowców.
Kawa się skończyła. Wyrzuciliśmy plastikowe kubki do recyklera.
— Pora się zbierać — stwierdziłem, choć tak naprawdę nie miałem pojęcia, jaka jest pora dnia, a po kawie w ogóle nie byłem senny.
— Miło cię było poznać, Galenie — pożegnał się profesor Wen.
— Do zobaczenia. — Luigi podał mi rękę.
Wróciłem do swojej kajuty. Wziąłem dwie tabletki od doktor Ezri i zasnąłem. Bezsennie.
Następnego dnia po śniadaniu odbyła się odprawa. Zorganizowano ją w największym pomieszczeniu na stacji, czyli w stołówce. Było tak tłoczno, że brakowało miejsc siedzących. W powietrzu dało się zawiesić nie tylko siekierę, ale również sporą szafę. Wiatraki wymiany atmosfery rzęziły, głośno domagając się zmniejszenia obciążenia. Zgromadzeni zajęli stoły i podłogę. Wyglądało to bardziej na spotkanie wspólnoty mieszkaniowej w ciasnej kanciapie wieżowca niż odprawa pierwszej misji kolonizacyjnej poza Układ Słoneczny.
Dowódca misji — Connor Iram — po kilku słowach wstępu i powitań przeszedł do przedstawiania celu wyprawy:
— Kiedy trzydzieści lat temu Ian Velgester skonstruował pierwszy napęd FTL, marzeniem ludzkości stała się eksploracja innych układów gwiezdnych. W wyniku tego odkrycia powołano Radę Ziemi, reprezentującą ludzi ze wszystkich kontynentów i ras. Jak wiecie, Ziemia zmaga się z problemami, które mogą doprowadzić w krótkim czasie do chaosu i upadku cywilizacji. Przeludnienie, zmiany klimatyczne i kryzys energetyczny spowodowały, że szukaliśmy rozwiązań. Niestety dotychczasowe działania okazały się niewystarczające. Kolonie marsjańskie są niewydolne. Projekt terraformacji zakończy się dopiero za wiele pokoleń, jeśli w ogóle zakończy się sukcesem. Podobnie kolonie na Księżycu, planetoidach i stacjach kosmicznych. Jako ludzkość stanęliśmy nad przepaścią. Dlatego Rada Ziemi zdecydowała się na tę misję, na kolonizację Volos — planety poza Układem Słonecznym, a my jesteśmy pionierami nowego świtu dla ludzi.
Rozległy się brawa. Patrzyłem na twarze wokół siebie. Oni naprawdę w to wierzyli. Ja jednak uważałem, że skończy się jak zwykle — przerzucimy trochę ludzi w nowe miejsce, tam się rozmnożą i zrobią taki sam chlew jak na Ziemi, a pewna mała grupa dorobi się majątków.
Ojciec pokazywał mi w dzieciństwie stare zdjęcia dystryktu Amazonii. Zieleń ciągnęła się po horyzont. Nieprzebrane morze drzew falowało łagodnie pod podmuchami wiatru. Gdy zamykam oczy, zmysłem wyobraźni słyszę szelest liści i śpiew ptaków. Czuję zapach wilgoci i egzotycznych pyłków. To wszystko przepadło. Dystrykt Amazonii słynie teraz z największego wysypiska śmieci na świecie.
— Planeta Volos jest podobna do Ziemi — kontynuował Connor. — Ludzie mogą oddychać jej atmosferą. Jest tam woda i roślinność. Według zwiadowców to raj, a my ten raj zmienimy w ludzką kolonię.
Znów odezwały się brawa. Ja nie klaskałem. Nie miałem się z czego cieszyć. Zniszczymy kolejny świat tak jak Ziemię. I co dalej? Będziemy kolonizować tak wszystkie dostępne w Galaktyce planety?
— Na Volos jest coś jeszcze — mówił dalej po oklaskach dowódca. — Znajdują się na nim wielkie złoża grynafitu! Wystarczy do zasilenia Ziemi i naszych statków kosmicznych na setki lat.
Grynafit. To był zapewne główny powód tej misji. To on dostarczał energii napędowi FTL. Na Ziemi budowano już pierwszą elektrownię korzystającą z tego minerału. Do tej pory jednak wydobywano go tylko na Trytonie. Stąd budowa właśnie tutaj stacji kosmicznej oraz doków dla statków z napędem nadświetlnym. Niestety złoża na księżycu Neptuna nie były zbyt duże i nie zaspokoiłyby głodu energetycznego ludzkości na długi czas.
— Aby osiągnąć cele naszej misji, wybrano was, inżynierów, lekarzy, naukowców, żołnierzy, do stworzenia pierwszej ludzkiej kolonii poza Układem Słonecznym. Bierzecie udział w historycznym wydarzeniu! Po zebraniu zgłosicie się do swoich bezpośrednich przełożonych. Informację otrzymacie na komunikatorach. Dziękuję za uwagę.
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Sam miałem zamiar zaczekać, aż większość opuści stołówkę. Chciałem sprawdzić swój komunikator, ale zauważyłem, że go nie mam. Zacząłem szukać w kieszeniach i rozglądać się nerwowo. Wtedy usłyszałem głos Alii:
— Szukasz tego? — W jej ręku schowało się małe, obłe urządzenie o żółtej obudowie.
— Dziękuję. Drugi raz mnie ratujesz.
— Taką już mam naturę — uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. — Już jutro lecimy. Też jesteś taki podekscytowany?
— Nie. Mam nadzieję jak najszybciej wrócić na Ziemię.
— Dlaczego? Nigdy nie marzyłeś o locie z prędkością nadświetlną, o zrobieniu kroku na powierzchni innej planety, o poznaniu obcych gatunków?
— Może… — zawiesiłem głos. Nasz gatunek wydawał mi się wystarczająco obcy. — Chyba jednak nie. Ojciec mnie zmusił do wzięcia udziału w tej misji. Stwierdził, że nie mogę siedzieć tylko przy tych robotach w laboratorium, że przyda mi się trochę rozrywki.
Alia parsknęła śmiechem.
— Rozumiem, że nie mógł pozwolić, abyś przegapił to historyczne wydarzenie.
— Zgadłaś. A jak było z tobą?
— Zawsze marzyłam o poznaniu innych gatunków. Na Ziemię nie można przywozić próbek ze zwiadów. Wszystkie są badane na stacjach kosmicznych lub na miejscu przez automaty. Dlatego się zgłosiłam. Aby się dostać na misję, musiałam przejść wieloetapową rekrutację. Tam na Ziemi zostało wielu zdolnych ludzi, którzy chcieli polecieć. Egzaminy były naprawdę trudne, ale ja wierzyłam w siebie i się udało.
— Skąd jesteś?
— Pracuję dla NASA w centrum badawczym w Moffett Field w Kalifornii.
— Co tam robisz?
— Badanie podobieństwa między gatunkami ziemskimi a pochodzącymi z innych planet. To naprawdę fascynujące, gdy prawie codziennie odkrywasz nowe zależności. Tyle tylko że to jest praca w symulatorach na danych dostarczanych przez zwiad i laboratoria na stacjach.
— Nie żal ci, że to zostawiłaś?
— Coś ty. Dla możliwości badań żywej egzosfery? Rzuciłabym wszystko. A ty skąd jesteś?
— Z Anglii. Uniwersytet Cambridge. Mnie natomiast fascynuje to, że dokonując nawet niewielkich drobnych zmian w układach sztucznej inteligencji możemy doprowadzić do dużych różnic behawioralnych robotów.
— To tak samo jak z DNA.
— Wszystko w jakiś sposób okazuje się podobne i się ze sobą łączy.
Roześmiała się, a ja poczułem, że znalazłem przyjazną duszę wśród pustki Wszechświata.
Nagle mój komunikator zaczął brzęczeć. Miałem za pięć minut stawić się w biurze głównego inżyniera.
— Wygląda na to, że mam spotkanie. Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Miło było porozmawiać. Do zobaczenia.
— Do zobaczenia!
Biuro przydzielone głównemu inżynierowi misji robiło wrażenie tymczasowego. Za pustym biurkiem siedział krępy i łysiejący jegomość. Jego rysy przypominające drapieżnego ptaka jeszcze bardziej się wyostrzyły, gdy na mnie spojrzał. Poznałem go. Był jednym z tych, którzy wyśmiewali mnie, gdy przewrócił się automatyczny wózek na korytarzu. Przyjrzał się czemuś na tablecie trzymanym w ręku i się skrzywił. Dopiero po chwili zwrócił się do mnie:
— Pan Galen Velgester. Syn Iana Velgestera, budowniczego napędu FTL i pierwszego statku międzygwiezdnego. Żywej legendy ludzkości. — Spojrzał na mnie swoimi niebieskimi oczyma, przeszywając mnie na wskroś. Pozostało mi odpowiedzieć zgodnie z prawdą:
— Tak. To ja.
— Nazywam się Martin Fregwek. W czasie misji będę twoim przełożonym. Jesteś zobowiązany do wykonywania moich poleceń. Wszelka niesubordynacja będzie karana. Tworzenie kolonii to nie kaszka z mleczkiem, lecz ciężka praca.
— Rozumiem, panie Fregwek.
— Nie będzie też tam pańskiego ojca. Jego władza i znajomości nie sięgają odległej kolonii.
— Ale… Chciałbym wyjaśnić jedno: wcale nie zabiegałem o udział w tej misji i…
— Nie obchodzi mnie to! Zostanie pan z nami pół roku. Po tym czasie przyleci druga fala kolonistów. Wtedy pan odlatuje.
— Zgadza się.
— Do tego czasu podlega pan mnie. — Przez chwilę się zastanawiał. — I pański robot również. Ponieważ jest pan specjalistą od automatów, zostanie pan oddelegowany do zajmowania się robotami. Kilka jest już na miejscu i przygotowuje baraki, a dodatkowe polecą w ładowni. Pana rola to nadzorowanie ich pracy, przeprogramowywania oraz pilnowanie, aby były pożyteczne. Jeśli tylko któryś z tych krzemowców wywinie jakiś numer, pójdzie na złom, a pan do karceru. Zrozumiano?
— Nie będzie żadnych numerów — odpowiedziałem cicho.
— Zrozumiano?! — powtórzył głośniej Martin tak, że ciarki przeszły mi po plecach.
— Tak, rozumiem!
— Dobrze. Jutro wylatujemy. Na pana komunikatorze za chwilę pojawią się informacje, gdzie załadować na statek swoje rzeczy. Proszę się nie spóźnić. To tyle.
— Do widzenia.
Szybko wyszedłem z biura. Z nerwów miałem zaciśnięte pięści i szczękę. Zapowiadało się pół roku pracy pod butem tego bufona. Jakże chciałem wtedy wrócić do siebie i swojej pracy nad sztuczną inteligencją w instytucie! Myśl przerwał mi hałas na korytarzu.
— Kogo my tu mamy? Kochasia robotów.
Z drugiej strony korytarza podszedł do mnie kolejny członek grupki wyśmiewaczy. Miał na sobie, jak wszyscy koloniści, szary mundur. Wyglądał w nim jednak dużo lepiej od pozostałych. Jakby to była jego druga skóra. Górował nade mną wzrostem, a rysy twarzy miał gładkie i przyjazne. Jedynie oczy i ironiczny uśmiech zdradzały pogardę.
— Doktor Galen Velgester. Inżynier do spraw robotyki — przedstawiłem się i wyciągnąłem dłoń.
— Profesor Robert Navieb — odpowiedział i lekceważąco lekko dotknął mojej ręki. — Mam nadzieję, że w kolonii roboty będą starały się nie przeszkadzać ludziom w uprawianiu prawdziwej nauki.
Miałem ochotę mu przyłożyć, ale zamiast tego jeszcze mocniej zacisnąłem pięści.
— Wręcz przeciwnie — odparłem. — Zrobią to, czego rączki profesorów nie będą chciały tknąć.
— Właśnie na to liczę — uśmiechnął się krzywo i bez pożegnania wszedł do biura Martina.
Po tej rozmowie wróciłem do swojej kajuty, by przygotować się do odlotu. Czułem się źle wśród tych ludzi z ego przerośniętym jak stąd do Alfa Centauri.
Następnego dnia każdy z uczestników misji znalazł się na statku międzygwiezdnym Krzysztof Kolumb. Usiadłem w mało wygodnym fotelu, zapiąłem pasy i czekałem na start. W końcu z głośnika popłynął głos:
— Mam na imię Edgar i jestem waszym pilotem. Zapowiada się piękna pogoda. Według prognoz nie czekają nas żadne burze, czarne dziury ani deszcze meteorytów. Proszę zapiąć pasy. Startujemy!
Wcale nie udzielił mi się dobry humor pilota. Prawdę mówiąc, miałem ochotę wstać i uciec. Tylko gdzie i jak, będąc na krańcach Układu Słonecznego? Bezsilnie poprawiłem się jedynie w fotelu i czekałem na końcowe odliczanie. Nasz statek odłączył się od stacji kosmicznej Wrota Gwiazd. Po kilku manewrach przyjął pozycję dogodną do skoku. Z głośnika znów wydobył się głos pilota:
— Uruchomienie napędu FTL za trzy… dwa… jeden… Zapłon!
Wnętrze statku na moment rozmazało mi się przed oczami. Poza tym nie poczułem nic.
— Napęd FTL uruchomiono pomyślnie. Można opuścić fotele i cieszyć się ogromną prędkością. — Głos płynący z głośnika wyraźnie wyrażał zadowolenie.
Podróż minęła mi na przeprogramowywaniu robotów z ładowni do nowych zadań. Zaczynał się nowy etap w moim życiu. Jak dziecko w końcu opuszcza kołyskę, tak i ja opuszczałem Układ Słoneczny, by stać się innym człowiekiem.
Rozdział 3
Albert Einstein twierdził, że nic nie może poruszać się szybciej niż światło. Rafinowany grynafit, używany przez napęd FTL, pozwalał jednak sięgnąć po energię Plancka i nagiąć czasoprzestrzeń tak, by powstał bąbel nadprzestrzenny. Statek wciąż poruszał się z prędkością mniejszą niż prędkość światła, czyli działał zgodnie z fizyką Einsteina. Siła antygrawitacyjna generowana przez napęd zmieniała jednak strukturę czasoprzestrzeni, marszcząc ją i tym samym zmniejszając odległość do celu. W ten sposób podróż zamiast setek lat trwała zaledwie kilka dni.
Bez pracy pilota i nawigatora napęd sam byłby jednak bezradny, jak najbardziej nawet wyrafinowane narzędzie bez operatora. Najpierw określano miejsce docelowe. Zazwyczaj nie można było dostać się do niego po linii prostej z powodu gwiazd i innych skupisk materii po drodze. Dlatego, aby nie zatrzymać się na jakimś meteorycie, konieczne stało się wytyczenie dokładnej trasy przez komputer.
Podróż między dwoma punktami nawigacyjnymi w przestrzeni nazwana została skokiem. Kojarzyło się to ze skokiem konika polnego, który mimo swych niewielkich rozmiarów potrafi pokonywać w powietrzu duże odległości.
Na statku zamontowano wiele wynalazków mojego ojca. Oprócz napędu FTL niezwykle istotny dla możliwości odbycia naszej podróży był jeszcze jeden: stabilizator przeciążenia. Utrzymywał on sztucznie siłę równą przyciąganiu ziemskiemu. Bez niego nagłe przyśpieszenie zabiłoby wszystkich na pokładzie, a osiąganie dużych prędkości z bezpiecznym dla ludzi przyśpieszeniem zajęłoby z kolei dziesiątki lat. Tę samą technologię stosowano na stacjach kosmicznych, dzięki czemu unikano tworzenia obrotowego cylindra do generowania sztucznej grawitacji. Można więc powiedzieć, że dzięki napędowi FTL statek może pokonywać nieprawdopodobne odległości, natomiast dzięki stabilizatorowi przeciążenia mogą nim lecieć ludzie bez narażania życia.
Tym razem wszystkie wynalazki zadziałały, jak należy, i dotarliśmy do celu lotu. Statek lekko wylądował na powierzchni nowego świata.
— Witam na planecie Volos. Na niebie ani jednej chmurki. Życzę miłego pobytu w pierwszej ludzkiej kolonii poza Układem Słonecznym. Bez odbioru. — Żarty pilota Edgara zaczęły mnie irytować.
Patrzyłem na twarze innych uczestników misji. Widziałem na nich napięcie. Wszyscy podążali w nieznane, ale pragnęli ponieść ryzyko bycia pionierami. Ja nie. Chciałem tylko jak najszybciej powrócić na Ziemię. Ta izolacja od celów całej grupy spychała mnie ku poczuciu samotności.
W końcu otwarto śluzy i wszyscy wyszliśmy na powierzchnię planety. Lekko zakręciło mi się w głowie od ilości tlenu, ale po chwili doszedłem do siebie i twardo stanąłem na gruncie. Grawitacja była podobna do ziemskiej, poruszanie się nie stanowiło więc problemu. Pozostali koloniści też szybko się dostosowali. Każdy zachowywał się inaczej. Jedni patrzyli na niebieskofioletowe niebo, inni przyglądali się roślinności, inni na kolanach grzebali w glebie, jeszcze inni skupili się na wdychaniu tutejszego powietrza, a żołnierze sprawnie zabezpieczali teren wokół.
Zauważyłem Alię. Stała wyprostowana z ręką nad czołem, chroniąc oczy przed światłem. Wpatrywała się w czubki wysokich roślin, które znałem z wykładów przygotowujących do misji. Ten gatunek był na Volos powszechny. Jego korzenie głęboko wbijały się w glebę, a w niebo wystrzeliwał pień, pozbawiony gałęzi w dolnych partiach. Dopiero na czubku rozpościerał się wachlarz lekkich listków. Teraz wśród nich widziałem jakieś zwierzątko. Nagle wydało głośny pisk i przeskoczyło na kolejną roślinę i kolejną, aż zniknęło mi z oczu.
Dowódca misji Connor Iram pokrzykiwał i wydawał dyspozycje. Głównym priorytetem było teraz wypakowanie wyposażenia oraz ekwipunku ze statku i dostosowanie obozu do potrzeb kolonii. Wcześniejsze misje automatyczne przygotowały konstrukcje budynków z półfabrykatów. Z lądowiska prowadziła wyasfaltowana droga prosto pod bramę w palisadzie kompozytowej, która otaczała zabudowania. Pozostało jednak jeszcze wiele do zrobienia.
Mnie przypadło przygotowanie wózków automatycznych do przewożenia zapasów ze statku. Nadeszła pora na włączenie Termiego. Miałem nadzieję, że jego moduł sztucznej inteligencji pomoże mi w przeprogramowywaniu innych automatów. Liczyłem na to, że mój robot sprawdzi się w pracach w kolonii i spowoduje zmianę złej opinii o maszynach ze sztuczną inteligencją.
Pierwsze, co musiałem zrobić, to zapewnić zasilanie. Zapotrzebowanie robota na energię bywa spore, dlatego używałem do tego baterii z rafinowanego grynafitu. Jedna powinna wystarczyć na kilka tygodni. Pod klapką na plecach Termiego znajdowało się miejsce na osiem takich baterii. Zapełniłem więc całą wolną przestrzeń i miałem nadzieję, że wystarczy na pół roku pobytu w kolonii. Zamykając z powrotem pancerz robota, przełączyłem go w tryb aktywny. Następnie posadziłem go przed sobą i się przywitałem:
— Cześć, Termi.
— Cześć, Galen. Czego się dziś nauczymy? — Uwielbiałem tę jego pasję zdobywania wiedzy i umiejętności.
— Czy mnie widzisz?
— Tak.
— Jesteśmy na planecie Volos. Dziś pomożemy kolonistom rozładować statek i ułożymy zapasy w magazynie.
— Świetnie. Od czego mam zacząć?
— Od kalibracji tamtego wózka automatycznego. — Wskazałem kręcący się w kółko wehikuł.
— A co to za pogawędki? — Podszedł do nas Martin, główny inżynier.
— Tłumaczę robotowi, co ma zrobić.
— Szybciej byłoby zrobić to samemu. Z tymi automatami to same problemy.
— Udowodnię, że tak nie jest.
Martin nie słuchał.
— Niby misje automatyczne przygotowały nam obóz — narzekał nadal — ale teraz i tak wszystko trzeba po nich poprawiać. Zamiast zrobić od razu tak, jak należy. Więcej szkody niż pożytku. — Pokiwał głową.
— Gwarantuję użyteczność robotów pod moją kontrolą.
— I tu się zgadzamy. Jeśli tak nie będzie, nie będziemy marnować energii na ich działanie — uśmiechnął się wyzywająco i odszedł.
Patrzyłem, jak się oddala. Zastanawiałem się, po co w ogóle wchodzę z nim w dyskusję, zamiast zignorować i robić swoje. Wielu ludzi myśli inaczej niż ja, ale to nie powód, by każdemu z nich z osobna udowadniać swoje racje. Życia by nie starczyło, a i pewnie skończyłoby się to w wielu przypadkach kłótnią i pozostaniem przy swoich stanowiskach. Mimo to ten sam błąd popełniałem jeszcze wielokrotnie.
Z zamyślenia wyrwał mnie Termi:
— Popatrz tam. — Wskazał na skraj obozu.
Zauważyłem kilka kul wielkości piłki do tenisa lecących w stronę bujnej roślinności. Lśniły metalicznie w świetle tutejszego słońca.
— To kule rozpoznawcze. Lecą na zwiad — odpowiedziałem.
— Same lecą?
— Nie. Są sterowane przez żołnierza w bazie.
— Czy same lecą? Bez ochrony?
— Troszczysz się o nie?
— Wydają się małe i bezbronne.
— Myślę, że są na tyle dobrze opancerzone i szybkie, że raczej niewiele im zagraża. Dlatego ludzie wysyłają je na zwiad.
— Aha — odpowiedział, ale byłem pewien, że nie przekonałem Termiego.
Wróciliśmy do pracy. Do wieczora udało nam się wypakować większość statku. Byłem zmęczony i głodny, z radością udałem się więc do stołówki. Barak, zamieniony na jadalnię, tętnił głośnymi rozmowami i stukaniem sztućców. Długie stoły zostały ustawione w poprzek budynku w dwóch rzędach. Zauważyłem profesora Wena w gronie innych chińskich naukowców. Kiwnąłem mu głową na przywitanie i udałem się po posiłek. Wziąłem swoją porcję gulaszu i przysiadłem się do grupy naukowców z Alią, która opowiadała urzeczona:
— Na tej planecie jest tak wiele gatunków roślin i zwierząt, że skatalogowanie ich zajmie dziesiątki lat. Wszystko jest takie niesamowite! Mimo różnic te rośliny są tak podobne do ziemskich. Popatrzcie. Ta przypomina liść paproci. — Położyła na stole roślinę, która rzeczywiście wyglądała łudząco podobnie do ziemskiego odpowiednika. Pozostali przy stole pokiwali głowami.
— Można z tego wysnuć wniosek, że są pewne obszary stabilności w ewolucji — odezwał się Robert Navieb. Teraz, gdy rozmawiano na tematy naukowe, nie był już tak wyzywający, choć wciąż emanował pewnością siebie. — Być może dotyczą one nie tylko równań matematycznych i świata mechanicznego, ale także biologicznego.
— W istocie tak jest — odrzekła Alia, a oczy świeciły jej się z fascynacji. — Tak jak krzesło zachowuje stabilność tylko w pewnych pozycjach, a w innych się przewraca, żywe organizmy mogą przyjąć jedynie takie formy, jakie umożliwia im fizyka.
— Żyrafa nie mogłaby mieć krótkiej szyi, bo nie dosięgłaby do wodopoju z powodu długich nóg.
— Dokładnie. Jednak jest tu coś jeszcze bardziej fantastycznego. Na Ziemi całe życie zbudowane jest z komórek, które pochodzą od jednego przodka, żyjącego miliardy lat temu. Po wstępnej analizie mogę powiedzieć, że tutaj jest podobnie. Co jeszcze mniej prawdopodobne, był on podobny do tego naszego. Tak, jakby na obu planetach życie powstało z tej samej komórki. Muszę jeszcze wrócić do badań nad organizmami z innych światów, czy wykazują takie samo podobieństwo.
— To chyba niemożliwe — odparł Robert.
— A jednak wpisuje się w teorię stabilności — odpowiedziała Alia. — Co, jeśli życie może powstać tylko w jeden, konkretny sposób i powtórzyło się na niezliczonych planetach?
— Gleba również wykazuje podobieństwa — wtrącił się kolejny naukowiec. — Zawiera te same składniki mineralne. Można by tu hodować ziemskie rośliny.
— Do opisu rzeźby terenu też można użyć pojęć stworzonych przez naszą naukę. — Spod długiej grzywki patrzył na nas geolog Luigi, który dużo rozmawiał tego dnia z Termim podczas pracy.
— To oczywiste, że szukacie podobieństw. Ludzki mózg działa tak, że lubi to, co jest mu znane. — Nie wytrzymałem i musiałem wtrącić swoje trzy grosze. — A to, co jest inne, odrzuca. Skupiacie się więc na tym, co jest typowe dla Ziemi, a nie widzicie, jak ta planeta się od niej bardzo różni.
— Tak. Masz rację. Tacy jesteśmy — stwierdziła Alia. — Szukamy czegoś znanego. Szukamy porządku w świecie chaosu. Wszystko chcemy pokategoryzować, nazwać i ocenić. Nalepiamy etykiety na każde żywe stworzenie i rzeczy. Także na ludzi.
— A potem dziwimy się, gdy zachowują się niezgodnie z tą przyklejoną etykietką — rzekłem, zaś doktor Fegura się roześmiała.
— To jest doktor Galen. Inżynier robotyki. Dzięki niemu wypakowywanie statku odbywa się tak szybko — przedstawiła mnie, po czym podałem rękę wszystkim przy stole, powtarzając zwyczajowe: „Miło mi cię poznać”.
— Widziałem dzisiaj, jak jeden z wózków automatycznych jeździł w kółko. — Robert nie mógł się powstrzymać, by mi nie dogryźć. — Wyglądało to, jakby gonił własny ogon.
Wszyscy się roześmiali. Poza mną.
— Wracając do planety — zmienił temat Luigi. — Nie spodziewałem się takiego podobieństwa. Volos nie ma księżyca, który ma na Ziemię duży wpływ. Zaczynając od pływów, a kończąc na cyklu miesięcznym kobiet.
— Cykliczność związana z księżycem jest rzeczywiście na Ziemi istotna — przytaknęła Alia. — Istnieją jednak jeszcze inne cykle, jak pory roku oraz dzień i noc. Na pewno czeka mnie wiele badań, zanim poznamy dokładniej tutejszą faunę i florę. Ha. Myślę, że kolejne kilka pokoleń egzobiologów będzie miało pracę na tej planecie.
— A wkrótce skolonizujemy następne planety. Skolonizujemy całą Galaktykę… — Robert snuł imperialne plany o wielkości, lecz pozostali zignorowali go.
— Moglibyśmy założyć tu centrum badań egzobiologicznych — kontynuowała doktor Fegura.
— Czy to, że już tu jesteśmy, nie powoduje zaburzenia miejscowego ekosystemu? — dopytałem.
— Tak. Masz rację. Ten ekosystem wpływa również na nas. Tubylcze patogeny cały czas próbują się dostać do naszych ciał. Pozostaje zaufać doktor Ezri i armii nanorobotów!
Dyskusja się rozwijała, a ja zacząłem się robić senny. Dojadłem resztę kolacji. Następnie pożegnaliśmy się i rozeszliśmy się do kwater. Tej nocy część kolonistów spała jeszcze na statku, ponieważ nie zdążyliśmy przygotować wszystkich miejsc. Mnie przydzielono tymczasowe łóżko w baraku mieszkalnym. Nie przeszkadzało mi to. Gdy tylko się położyłem i zamknąłem oczy, zasnąłem.
Znów miałem sen. Przedzierałem się przez gąszcz roślinności, aż dotarłem do spalonej ziemi. Tam leżał uszkodzony statek kosmiczny. Był to Żaglowiec z moich wcześniejszych snów. Widziałem wyraźne ślady uderzenia o powierzchnię. Długi pas spalonej i zniszczonej roślinności znaczył miejsce lądowania. Zbliżyłem się do wraku. Kadłub został uszkodzony w wielu miejscach. Wybrałem potężną wyrwę mniej więcej w połowie konstrukcji, po czym wszedłem do środka. Wewnątrz panował mrok, wyjąłem więc z kieszeni latarkę i zaświeciłem ją. Poszedłem w głąb korytarza. Wszędzie widziałem dym i zniszczenia. Z sufitu zwisały szare kable. Na ścianach gromadziła się lepka zielona substancja przypominająca żywicę. Zacząłem odczuwać czyjąś obecność. Rozejrzałem, ale niczego nie zauważyłem, szedłem więc dalej. Pokonałem przeszkodę ze zniszczonych grodzi i podążyłem ku dziobowi statku. Nagle, poprzez dym, na końcu korytarza zauważyłem cień dużej sylwetki. Wtedy odczułem silny ból głowy. Był nie do zniesienia. Upadłem na kolana i chciałem krzyknąć.
Obudziłem się, zrywając się z łóżka. W tym samym momencie zadzwonił budzik. Rozpoczął się poranek kolejnego dnia i czekała na mnie dalsza praca.
Szybko wziąłem zimny prysznic, który zmył nocne troski. Postanowiłem skupić się na pracy i nie myśleć już o tych snach. Niestety głowa wciąż mnie bolała i wydawało mi się, że słyszę czyjś szept.
Uruchomiłem Termiego.
— Czy miewasz sny, Termi?
— Nie mam marzeń. To, co robię, definiują moje programy. Jak to jest mieć sny?
— To tak, jakby przeżywać coś na niby.
Popatrzył na mnie. Jego metalowa fizjonomia nie wykazywała śladów zrozumienia. Nagle jednak jego oczy rozjarzyły się na moment.
— To jest tak samo, jak się robi symulację? Gdy coś nie dzieje się naprawdę, a tylko sprawdzamy, jak by to było?
To jest to! — chciałem wykrzyknąć. Objaw inteligencji, kojarzenie ze sobą niezwiązanych faktów i pojęć.
— Tak, Termi. Można sny porównać do symulacji.
— W takim razie też mam sny. Często. — Wydawał się zadowolony. Ja też byłem. To kolejny mały krok dla sztucznej inteligencji.
— A teraz idziemy znów pracować. Czeka nas kolejny dzień wyładunku zapasów.
— Dobrze, Galen. Chodźmy.
Tego dnia kontynuowaliśmy pracę z dnia poprzedniego. Porządkowaliśmy magazyn, transportowaliśmy sprzęt dla inżynierów i naukowców, naprawialiśmy automatyczne wózki. Pracy było tak wiele, że nie miałem czasu na narzekanie. Główny inżynier Martin wiedział, jak zająć nam czas.
Tuż przed południem czekała mnie wizyta u lekarza. Wszyscy koloniści musieli przechodzić częste badania kontrolne. Naukowców interesowało, jaki wpływ będzie miała miejscowa biosfera na ciała ludzi.
Leżałem prawie nagi w bioskanerze, a doktor Ezri metodycznie zadawała mi różne pytania.
— Dobrze. Już prawie skończyliśmy. Czy chcesz coś dodać?
— Tak. Od dzisiejszego poranka boli mnie głowa i wydaje mi się, że słyszę jakiś szum.
— W którym miejscu?
Pokazałem na czoło. Ezri popatrzyła na obraz na monitorze bioskanera i pokiwała głową.
— To jeszcze z powodu hibernacji. Pij więcej wody.
— Dobrze.
— Miałeś kłopoty ze snem?
— Tylko koszmary, ale spałem jak dziecko.
— Boisz się?
— Na obcej planecie, trzydzieści lat świetlnych od Ziemi? Niby czego?
— Też śnił mi się koszmar zeszłej nocy. Biegłam przez ten las. O ile to, co znajduje się wokół naszej kolonii, można nazwać lasem. Nagle długie, obślizgłe pnącza złapały mnie za nogę. Upadłam na twarz.
— Obudziłaś się wtedy?
— Niestety nie. Pnącze podniosło mnie tak, że zwisałam głową w dół. Wtedy zaczęło się oplatać wokół mnie. W końcu byłam cała związana. Ledwie widziałam świat między kawałkami oplatającej mnie rośliny. Wtedy go dostrzegłam. Wielkiego włochatego pająka. Zbliżał się do mnie. Jego długie nogi wbijały się w ściółkę. Nagle wbił jedno ze swoich odnóży w moje serce. Wtedy obudziłam się z krzykiem.
— To dopiero koszmar — powiedziałem. Patrzyła na mnie, czekając na jeszcze jakąś reakcję, lecz ja tylko dodałem: — Lepiej wrócę już do pracy.
— Pamiętaj o piciu wody!
Wyszedłem z baraku szpitalnego i odetchnąłem głęboko. Ciarki przechodziły mi po plecach. Czułem się jednak lepiej, że nie tylko ja miałem koszmary.
Tutejsza gwiazda dzienna minęła zenit, kiedy w obozie powstało zamieszanie. Żołnierze od rana wyruszali na zwiady, aby poznać dokładnie okolicę. Teraz jedna z tych grup wróciła wcześniej, niż się spodziewano. Najpierw zwiadowcy weszli do baraku dowódcy i zamknęli się tam na dwie godziny. To spotęgowało plotki, że coś znaleźli. W końcu na naszych komunikatorach pojawiła się informacja, że za pół godziny wszyscy mają się zjawić w stołówce. W tym czasie wróciły pozostałe grupy zwiadowcze i żołnierze zaczęli umacniać obóz ze zdwojoną intensywnością. W powietrzu wyczuwało się napięcie.
Stołówka wypełniła się po brzegi kolonistami. Nie tłoczyliśmy się tu jak podczas zebrania na stacji Wrota Gwiazd, ale i tak było ciasno. Dowódca misji Connor Iram po powitaniu zebranych oddał głos dowódcy zwiadu. Ten wstał i włączył projektor.
— Zostałem upoważniony do opowiedzenia wam, co spotkaliśmy podczas rozpoznania na południe od kolonii — powiedział. W tym momencie na białej ścianie pojawiły się pierwsze obrazy. — Znaleźliśmy szczątki statku kosmicznego kosmitów.
Na filmie zobaczyłem swój sen. Pokazany został dokładnie ten sam statek kosmiczny, o którym śniłem. Zgadzał się każdy detal: zniszczona roślinność, położenie, identyczny kształt miały nawet osmalenia kadłuba. Byłem w szoku. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Oniemiały wpatrywałem się w kolejne ujęcia. W jaki sposób ten obcy pojazd znalazł się w mojej głowie?
Wokół mnie podniosła się żywiołowa dyskusja. Hałas rósł z każdą chwilą. Connor wstał i uderzył kilka razy głośno w stół. Wrzawa osłabła.
— Jest to historyczne wydarzenie. Pierwszy raz spotkaliśmy twór inteligentnych istot pozaziemskich. Niestety statek jest poważnie uszkodzony. Skany nie wykazały istot żywych. Wydałem nakaz powiadomienia Ziemi. Wyślemy sondę, aby podzielić się tym wydarzeniem z resztą ludzkości.
Wtedy niespodziewanie wtrącił się dowódca zwiadu:
— Nie wiadomo tylko, czy dotrze na Ziemię. Jedną sondę dopiero co straciliśmy.
— Kiedy? — Connor Iram był bardzo zdziwiony tą informację.
— Została wysłana przed statkiem kolonizacyjnym, ale do tej pory nie udało się z nią nawiązać kontaktu.
Connor poczerwieniał i zacisnął zęby. Wziął głęboki wdech i zmienił temat:
— Zarządzam, aby ze względu bezpieczeństwa wszyscy koloniści poza personelem Kolumba nocowali w kolonii. Żołnierze mają umocnić obóz i lądowisko. Jutro do wraku statku kosmitów zostanie wysłana silniejsza grupa zwiadowcza w celu przeprowadzenia dokładniejszych badań. Na dzisiaj tyle. Możecie się rozejść.
Naukowcy jednak pozostali i żywo dyskutowali. Ja natomiast miałem do rozładowania resztę statku i chciałem skończyć naprawę dwóch wózków automatycznych. Nie mogłem się skupić. Wciąż prześladował mnie widok tego statku. W jaki sposób znalazł się w moich snach? A może to było jedynie złudne podobieństwo? Dzień zbliżał się ku końcowi, a ja niczego nie wymyśliłem. Głowa bolała mnie jeszcze bardziej.
— Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się, że sen okazał się taki jak rzeczywistość? — spytałem Termiego.
— Wynik symulacji opiera się na prawach fizyki, jest więc tak dokładny, jak dokładne są owe prawa. Do tego dochodzi zasada nieoznaczoności i teoria chaosu. Nie można przewidzieć, gdzie będzie się znajdowała każda cząsteczka w przestrzeni. Ruch i zderzanie jednej cząsteczki z drugą ma znaczenie dla całego procesu.
— Dziękuję, że mi o tym przypomniałeś. — Monolog Termiego nie wyjaśnił mi oczywiście tajemnicy statku, ale poprawił humor.
— Czy chcesz o coś jeszcze spytać, Galen?
— Nie. Kończymy pracę na dzisiaj. Wracaj do naszego baraku. Ja idę coś zjeść.
— Do zobaczenia.
Na stołówce naukowcy żywiołowo dyskutowali. Wszystkie rozmowy miały jeden temat przewodni — wrak statku. Alia wydawała mi się jeszcze bardziej podekscytowana niż wczoraj. Nałożyłem sobie na talerz trochę gulaszu i przysiadłem się, nie pytając o zdanie pozostałych uczestników dyskusji przy stole. Egzobiolożka właśnie tłumaczyła zgromadzonym:
— Chociażby kwestia komunikacji. W jaki sposób się z nimi porozumiemy? Przecież nie staniemy z podniesioną ręką i nie powiemy, że przybywamy w pokoju. Mogą nie mieć takich zmysłów jak my. Mogą nie widzieć, nie słyszeć.
— Jeśli byli zdolni do zbudowania takiego statku kosmicznego — odpowiedział Robert Navieb — to znaczy, że potrafią się komunikować w ten czy inny sposób. Bez przekazywania wiedzy z pokolenia na pokolenie nie jest możliwy rozwój cywilizacji w takim stopniu. Zbadamy ich język i nauczymy się go tłumaczyć. Wystąpią zapewne początkowe trudności natury kulturowej, ale wydaje mi się, że ostatecznie uda nam się z nimi porozumieć.
— A co, jeśli nie będą chcieli rozmawiać, tylko od razu zaczną strzelać? — dodał geolog Luigi. — To jest różnica kulturowa, która może być przeszkodą nie do przeskoczenia.
Alia nie dopuszczała takiej myśli.
— Nie można się na to nastawiać — stwierdziła. — Skupmy się na tym, aby się z nimi porozumieć. Możemy się wiele od nich nauczyć. Ja zawsze marzyłam o tym, że spotkam kiedyś przedstawiciela innego inteligentnego gatunku i porozmawiamy o świecie i życiu z różnych punktów widzenia.
— Może zamienią nas w niewolników — zaczęła mało optymistycznie Ezri, lecz po chwili zmieniła zdanie, kręcąc głową. — Może zabiorą w podróż między gwiazdami? Albo może zaczną nas uczyć i pokażą nam swe tajemnice?
— A może już nas uwięzili? — rzekł Robert. — Tylko nie zdajemy sobie z tego sprawy. Żyjemy teraz w ich symulacji, a oni nas obserwują i badają. To wszystko, co widzimy wokół, jest sztuczne, by stworzyć nam warunki do pokazania swych społecznych uwarunkowań.
— Chciałabym, żeby dali nam nieśmiertelność i leki na wszystkie choroby — kontynuowała Ezri.
— Mimo wszystko wiedza będzie najważniejsza — zgodziła się Alia. — Czegokolwiek się dowiemy, wpłynie to na ludzkość. Już sam fakt, że ich spotkaliśmy, odciśnie piętno na sposobie postrzegania świata przez ludzi i da nam nowy bodziec do rozwoju.
— Czy jednak silniejsza cywilizacja będzie chciała się podzielić swoją wiedzą ze słabszą? — Luigi był sceptyczny. — W naszej historii mieliśmy wiele takich spotkań i silniejszy zawsze podbijał tego słabszego technicznie. Czy nie znajdziemy się teraz w takiej sytuacji jak Indianie w starciu z Hiszpanami? Wszyscy wiemy, jak to się skończyło.
— Wierzę, że będzie inaczej — odpowiedziała Alia. — Pamiętacie, co mówiłam wczoraj o podobieństwie między gatunkami na Ziemi i na Volos? Jeśli mam rację, ci kosmici mogą być podobni do nas. Rozpoznamy u nich nogi, ręce, głowę, może nawet oczy.
— To chyba zbyt daleko idąca teoria — odparł Robert.
— Wcale nie — sprzeciwiła się Ezri. — Jeśli ewolucja operuje tylko w granicach stabilności stworzeń, myślę, że jest to całkiem możliwe. Oczywiście można sobie wyobrazić, że wyższą inteligencję posiadają istoty, które wyewoluowały od czerwi, ośmiornicy, pająków czy nietoperzy. Jaka jest prawda, tego nie wiemy.
— Jasne — rzekła Alia i spojrzała na mnie. — A ty co o tym myślisz, Galenie?
Jej uśmiech był uroczy, choć powodował moje zakłopotanie. Naukowcy i inżynierowie przy stole spojrzeli na mnie.
— Cóż… — zacząłem. — Myślę, że powinniśmy być ostrożni przy pierwszym kontakcie. Nie wiemy, jakie są ich zamiary. Nie wiemy też, czy nie ma ich tam więcej. To znaczy innych inteligentnych gatunków. Nie wiemy, dlaczego ten statek się rozbił i gdzie jest jego załoga. W zasadzie niczego nie wiemy poza tym, że gdzieś tam leży jakaś tajemnicza kupa złomu. Tak naprawdę siedzicie tu i gdybacie, zamiast dyskutować nad sposobami dostania się do wnętrza i zbadania statku.
Zapadła cisza. Naukowcy popatrzyli na mnie, mrugając. Alia Fegura otworzyła lekko usta, ale się nie odezwała.
— Jestem zmęczony. Idę spać.
Wstałem od stołu, odniosłem talerz i wyszedłem ze stołówki. Byłem zły na siebie, że dałem się sprowokować.
W połowie drogi do mojego baraku dogoniła mnie Alia.
— Galen!
— Przepraszam. Chyba nie powinienem się odzywać w takim zaszczytnym gronie naukowców.
— Ależ skąd. Wręcz przeciwnie. Widziałeś, jak profesor Navieb się nadął. Nie wiedzieli, co powiedzieć.
— Teraz, jak wyszedłem, pewnie już mają używanie. Będą znowu szydzić ze mnie i z robotów.
— Masz ze sobą duży problem, wiesz?
— Któż nie ma problemów. — Wzruszyłem ramionami.
Jej oczy rozjarzyły się w świetle reflektorów.
— W takim razie wracam do ekipy poszydzić z ciebie razem z nimi. Do zobaczenia jutro, Galenie.
— Dobranoc.
Odwróciła się i pobiegła z powrotem do stołówki. Stałem tak przez chwilę, patrząc za nią. Mówiła prawdę. Miałem problem ze snem, bólem głowy i szumem w uszach. To wszystko dotyczyło tego statku. Odetchnąłem głęboko i poszedłem do swojego baraku.
Kładłem się spać, mając przed oczami obraz statku kosmicznego. Obawiałem się, że ponownie przyjdzie do mnie dziwny sen. Nie miałem jednak już siły z tym walczyć. Szybko osunąłem się w objęcia Morfeusza.
Znów śniłem. Z ciemności sennych majaków wyłoniła się błękitna planeta. Poczułem ucisk w sercu i tęsknotę. Po bliższym przyjrzeniu okazało się jednak, że nie była to Ziemia. Wyglądała tak samo jak planeta ze snów w czasie hibernacji. Czyli musiał to być Volos, na którym obecnie przebywałem. Nagle pojawiła się flota statków — tego samego typu, jakie wcześniej atakowały Żaglowiec. Zbliżyły się do planety. Od większych okrętów odłączyły się mniejsze i zaczęły schodzić w atmosferę. Zapadłem w ciemność.
Wyłoniłem się z mroku w korytarzu uszkodzonego Żaglowca. Tym razem był słabo oświetlony blaskiem pochodzącym z zielonych przewodów pod sufitem. Ostrożnie stawiając kroki, posuwałem się naprzód. Minąłem uszkodzone drzwi. Wszedłem po schodach i znalazłem się w centrum dowodzenia. Przy konsolach stało kilka dużych foteli. Pustych i nieruchomych. Na środku znajdował się jeden fotel większy od pozostałych. Mimo odczuwanego bólu głowy podszedłem do niego. Fotel nagle odwrócił się w moją stronę. Siedziała w nim obca istota. O mało nie krzyknąłem przerażony. Była wyższa ode mnie o łokieć i się nie poruszała. Ból głowy się wzmógł. Nagle otworzyła oczy. Ciemne i przenikliwe. Przynajmniej odnosiłem wrażenie, że to oczy, ponieważ o obcej anatomii nie miałem pojęcia. Usłyszałem w głowie szum, a potem wyraźne:
— Znaleźli nas! Obudź się i uciekaj do swojego statku!
Rozdział 4
Obudziłem się w swoim łóżku w baraku. W tej samej chwili usłyszałem pierwsze strzały.
Szybko włączyłem Termiego.
— Uciekamy! Zaatakowali nas!
— Dokąd uciekamy? — Termi lekko przekrzywił głowę i przyglądał mi się jakby z zaciekawieniem.
— Do statku!
Pozostali ludzie śpiący w baraku także się obudzili. Wstawali z łóżek i podchodzili do okien, nie rozumiejąc jeszcze, co się dzieje.
Czując wzrost stężenia adrenaliny we krwi, ubrałem się i odruchowo wziąłem niemal pusty plecak. Wcześniej wszystko z niego wypakowałem, teraz więc znajdował się w nim jedynie zegarek od ojca, schowany w bocznej kieszeni. Torbę z ubraniami zostawiłem w nadziei, że po nią jeszcze wrócę. Myliłem się. Opuściliśmy z Termim barak. Niebo jeszcze było ciemne i upstrzone gwiazdami. Wokół słyszałem odgłosy strzałów, wybuchów i krzyków. Widziałem wielu kolonistów, którzy próbowali uciekać lub się skryć. Podejrzewałem, że napastnicy przedarli się już przez linię obrony.
Wtem tuż obok wybuch rozsadził barak z zaopatrzeniem. Padłem na ziemię przygnieciony przez jakiegoś żołnierza. Mocno odczułem uderzenie, ale nic mi się nie stało. Cały impet przyjął na siebie sierżant piechoty, który leżał teraz bezwładnie na mnie. Sprawdziłem jego puls. Niestety nie przeżył. Nieznany mi żołnierz tym zbiegiem okoliczności uratował mi życie. Pierwszy raz zdałem sobie sprawę, że mogę tu zginąć. Jeśli wcześniej spałem, ta sytuacja całkowicie mnie obudziła. Rozejrzałem się za Termim. Robot przed wybuchem wyprzedził mnie i dzięki temu nie ucierpiał tak bardzo. Teraz podniósł się. Popatrzył na mnie i na ciało żołnierza. Podszedł do niego i się schylił.
— Musimy iść dalej! — zawołałem.
— Nie zostawiaj ich tutaj. — Wskazał na torbę wojskową sierżanta. Wysypało się z niej kilka kul zwiadowczych.
— Dobrze, Termi. Wezmę je. Mogą nam się przydać. — Zapakowałem kule oraz ich kontroler do własnego plecaka.
Nie było czasu na zbyt długie pozostawanie w jednym miejscu. Uciekaliśmy dalej. Zbliżyliśmy się do budynków zajmowanych przez naukowców. Alia! — przemknęło mi przez głowę jej imię. Wpadłem do środka. Naukowcy mieli osobne kwatery. Teraz jednak wszystkie drzwi były otwarte, a ze środka wiała pustka i cisza. Nikogo nie było. Zdążyli uciec. Taką miałem przynajmniej nadzieję. Termi czekał na mnie przed budynkiem. Przyglądał się mi z zainteresowaniem, ale milczał. Ruszyliśmy w dalszą drogę przez obóz.
Wokół spadały pociski. W powietrzu unosił się swąd pożaru. W świetle ognia zauważyłem Martina. Leżał przywalony belką z uszkodzonego wybuchem budynku. Jego twarz wykrzywiał ból. Coś do mnie wołał, ale nie zrozumiałem. Podszedłem do niego.
— Pomóż mi.
Chwyciłem belkę i z całej siły próbowałem podnieść ją albo zwalić na bok. Nie udało mi się, nie poruszyła się ani o milimetr. Usłyszałem niedaleko strzały. Zrobiło mi się gorąco. Na czole poczułem krople potu. Wstyd mówić, ale spanikowałem. Nie patrząc mu w oczy, powiedziałem:
— Nie dam rady. Przepraszam.
Odwróciłem się i zacząłem biec. Za sobą usłyszałem przekleństwa Martina.
Ten obraz będzie prześladował mnie do końca życia. Dlaczego uciekłem? Dlaczego nie poprosiłem Termiego, żeby zajął się belką? Te pytania będą do mnie wracać jeszcze wielokrotnie. Wtedy jednak nie miałem czasu o tym myśleć.
Biegliśmy dalej. Omijaliśmy porzucony sprzęt, rzeczy i zniszczone konstrukcje. Dotarliśmy do granicy obozu. Palisada leżała przewrócona. Tuż przed nią zauważyłem kilkanaście postaci leżących na ziemi. Podbiegłem bliżej, aby się im przyjrzeć. To była grupa chińskich naukowców. Wśród nich znajdował się profesor Wen Peng. Jego długie szare włosy były teraz pobrudzone krwią. Wszyscy nie żyli. Uderzyło mnie to, że udając się w naukową podróż swojego życia, ci ludzie znaleźli tylko śmierć.
Wydostaliśmy się z obozu. Postanowiłem nie biec główną drogą, lecz przedostać się do lądowiska pod osłoną bujnej roślinności. Już myślałem, że nam się uda, gdy drogę zastąpiły nam dwa stworzenia. Wyglądały inaczej niż kosmita z Żaglowca z mojego snu. Były niższe ode mnie o głowę, miały szarą skórę i wpatrywały się w nas nieproporcjonalnie wielkimi fioletowymi oczami. Trzymały wymierzoną we mnie broń. Co ciekawe, zupełnie zlekceważyły Termiego. Skupiły się wyłącznie na mojej postaci.
Poczułem ból głowy. Jego intensywność gwałtownie wrastała. Złapałem się za skronie. Nie pamiętam, czy krzyczałem. Osunąłem się na kolana. Wtedy usłyszałem dwa krótkie strzały i ból zniknął. Dwóch napastników, którzy dopiero co do mnie mierzyli, leżało teraz martwych. Za nimi stał nowy kosmita. Tym razem to był on. Ten, który siedział na fotelu w Żaglowcu w moim śnie.
W świetle reflektorów z kolonii, które jeszcze nie zostały zniszczone, mogłem dokładnej się mu przyjrzeć. Stał teraz przede mną w całej okazałości. Miał pomarszczoną twarz koloru popiołu. Z oczodołów patrzyła na mnie para przenikliwych oczu bez białek. Poza tym wydawał mi się pełen przeciwieństw. Był masywny i wysoki, ale zarazem nadzwyczaj zwinny. Ubrany w prostą tunikę, nosił długą lśniącą pałkę u pasa, a także granaty oraz pistolet w kaburze. Na plecy zarzucił płaszcz, na przedramieniu nosił urządzenie z wieloma przyciskami i wyświetlaczami. Ponadto trzymał w rękach karabin.
Zaczął celować nim w Termiego. Zareagowałem szybko. Rzuciłem się na robota i powaliłem go na ziemię swoim ciężarem. Pocisk minął nas o włos.
— Nie strzelaj! Nie zabijaj nas! — zacząłem krzyczeć do kosmity.
Przedstawiciel obcego gatunku nie odpowiedział. Podszedł do nas z bronią wciąż wycelowaną w Termiego. Znów poczułem ból głowy. Tym razem jednak nie był tak intensywny i mogłem go znieść. Usłyszałem szum w uszach. Stawał się on coraz wyraźniejszy, aż przekształcił się w głos — ten sam, który we śnie ostrzegł mnie przed atakiem.
— To ja się z tobą komunikuję — mówił teraz do mnie. — Czy mnie rozumiesz?
— Tak. Rozumiem — powiedziałem na głos.
— Przekaz telepatyczny jest szybszy i nieobarczony błędami tłumacza. Czy możemy tak kontynuować?
— Tak. Chyba tak. Jeśli nie rozsadzi mi to głowy.
Byłem już i tak nieźle przerażony, uznałem, że zgodzę się chyba na wszystko.
— Co to za robot? Skąd jest? Czy są z nim inni? — Wskazał karabinem na maszynę obdarzoną inteligencją.
— To jest Termi. Ja go zbudowałem.
— Ty? — Odczułem od kosmity niedowierzanie, choć nie wiedziałem, czy znają takie uczucie. — On samym swoim istnieniem obraża Wszechmatkę.
Spojrzałem na Termiego. Ten chyba nie był do końca świadomy zagrożenia. Ja natomiast nie chciałem go stracić. Zbytnio się do niego przywiązałem. Jeszcze bardziej zasłoniłem go własnym ciałem.
— Jeśli kogoś obraził, zrobił to nieświadomie — odrzekłem. — Na pewno strzelanie do niego i pozbawianie istnienia nie jest odpowiednią karą.
Po chwili wahania kosmita zarzucił karabin na plecy.
— Nazywam się Kondur. Jestem Bokasaninem z planety Mikala. A ty jesteś…
— Galen. Z Ziemi.
— Tak. Galen. — Usłyszałem swoje imię roznoszące się po głowie. — Syn Iana? — zapytał niespodziewanie.
— Tak. Skąd wiesz? — Zmarszczyłem brwi i próbowałem dojrzeć coś w jego oczach w nikłym świetle, lecz nie zauważyłem niczego poza ciemnością.
— To długa historia, na którą nie mamy teraz czasu. Musisz mi zaufać, że jestem po twojej stronie.
Co? W jaki sposób miałem zaufać wielkiemu kosmicie, który dopiero co strzelał do Termiego? Oceniłem sytuację i chyba jednak nie miałem wyboru. Czułem się, jakbym znalazł się między młotem a kowadłem.
— A ci dwaj? — Wskazałem zwłoki szarych istot.
— To Framedzi. Toczymy ze sobą wojnę.
— O co?
— O przetrwanie i zemstę.
— Kto wygrywa?
— W takiej wojnie wszyscy przegrywają.
— Dlaczego nas zaatakowali?
— Z twojego powodu. Chcieli cię pojmać.
— Mnie? Dlaczego?
Z każdym kolejnym pytaniem odczuwałem coraz większe jego zniecierpliwienie i irytację. Zastanawiałem się wtedy, czy to połączenie telepatycznie przekazuje także uczucia oraz od kogo one w rzeczywistości pochodzą.
— Bo jesteś synem Iana — odpowiedział Kondur.
— Ale dlaczego?
Nic z tego nie rozumiałem. Dalszą rozmowę przerwały nam wybuchy pocisków, które spadły na barykadę w obozie.
— Porozmawiamy później. Teraz musimy dotrzeć do twojego statku.
— A twój?
— Już nie poleci. Jest zbyt uszkodzony.
We trójkę podążyliśmy w kierunku lądowiska. Roślinność przerzedzała się w miarę posuwania się naprzód. Na wschodzie niebo robiło się jaśniejsze. W końcu dotarliśmy do celu, oczywiście nie tylko my.
Zatrzymaliśmy się, by ocenić sytuację. Lądowisko szturmował oddział Framedów. Akurat prowadził natarcie. Obrońcy — żołnierze broniący dostępu do statku — dzielnie walczyli, ale była to tylko kwestia czasu, gdy ulegną przewadze przeciwnika. Tymczasem Krzysztof Kolumb był już prawie gotów do startu. Silniki się rozgrzewały i weszły w ostatnie stadium przedstartowe. Załoga chciała uciec jak najszybciej.
Kondur bez ostrzeżenia pobiegł przed siebie. Zbliżył się do napastników i rzucił w kierunku ich formacji granaty. Wybuchy spowodowały zamieszanie w szeregach Framedów. Bokasanin wykorzystał dogodny moment, odpiął od paska pałkę, z której wystrzeliły dwa ostrza. Wbiegł między nich. Atak szarych kosmitów się załamał. Ci, którzy zdołali, zaczęli pierzchać z pola walki.
Korzystając z zamieszania, oboje z Termim przedostaliśmy się do statku. Chwilę za nami dobiegli jeszcze dwaj żołnierze — jedyni, którzy przeżyli bitwę o lądowisko. Na końcu przybył Kondur.
Po wejściu na statek okazało się, że jest tam jeszcze kilkunastu uciekinierów z kolonii oraz załoga. Była też Alia. Gdy tylko ją zobaczyłem, poczułem wielką ulgę i rzuciłem się jej na szyję.
— Cieszę się, że przeżyłaś!
— Ha! Ja też się cieszę. A kto to jest? — Wskazała na Bokasanina. Pozostali także szeptali między sobą i pokazywali go palcami.
— To jest Kondur, nasz przyjaciel. Uratował mnie i Termiego. Pomógł też w walce o lądowisko.
— Na pewno nie jest w zmowie z tamtymi? — Ten głos rozpoznałbym wszędzie. Profesor Robert Navieb siedział w obdartym ubraniu, brudny i z podkrążonymi oczami, ale wciąż miał zadarty nos.
— Nie. Walczył i zabijał tamtych razem z nami — odezwał się jeden z żołnierzy, a drugi pokiwał głową na potwierdzenie.
— To jego statek znalazł zwiad. Został zestrzelony przez Framedów — próbowałem tłumaczyć. — Framedzi to ci mali, szarzy, którzy nas zaatakowali.
— Czyli wiedział wcześniej, że oni tu są, ale nas nie ostrzegł — nie dawał za wygraną fizyk.
— Dajcie mu już spokój. Uratował przecież Galena i Termiego. To znaczy, że jest po naszej stronie — próbowała uciąć dyskusję Alia Fegura.
— Dobrze, ale będę cię obserwował. — Spojrzał wyzywająco na Kondura, a ten odwzajemnił to spojrzenie.
Alia podeszła do przedstawiciela innego gatunku. Oczy jej się szkliły. Podniosła rękę. Nie wiem, czy chciała go przytulić, czy pogłaskać. Spojrzał na nią. Uśmiechnęła się, a po policzku pociekły jej łzy.
— Całe życie czekałam na spotkanie z tobą.
Tymczasem piloci rozpoczęli sekwencję startową. Statek trząsł się. Kondur zignorował Alię. Wyciągnął z plecaka małe sześcienne pudełko z dziwnymi znakami i uruchomił je. Pudełko zaświeciło zielonym światłem, a po chwili uniosło się i zaczęło się obracać wokół własnej osi.
— Co to jest? — spytałem.
— Chyba powinni mnie słyszeć i rozumieć wszyscy, a nie tylko ty — odparł telepatycznie. Zaczął stukać w urządzenie na przedramieniu. Po chwili wydało ono sztuczny głos: — Nazywam się Kondur. Jestem Bokasaninem. To jest automatyczny tłumacz, dostosowany do waszych języków.
— Co to za pudełko? — spytał Robert.
— Na orbicie jest pewnie wiele okrętów Framedów. Nie pozwoliliby nam przelecieć. To urządzenie zakłóci ich sensory na tyle, byśmy mogli przekraść się niezauważenie.
Naszą rozmowę przerwał pilot Edgar.
— Startujemy za dziesięć sekund. Usiądźcie w fotelach i zapnijcie pasy.
Oderwaliśmy się od powierzchni planety i powoli opuściliśmy jej atmosferę. Rzeczywiście na orbicie znajdowały się okręty szarych kosmitów, ale my przemknęliśmy szybko obok nich. Użyliśmy napędu FTL i uciekliśmy.
— Dokąd lecimy? — spytał Kondur pilota.
— Na Ziemię.
— To nie jest dobry pomysł. Framedzi będą nas ścigać. Chyba że Ziemia ma flotę zdolną do powstrzymania ich.
— Nie ma — odparł cicho Edgar.
— Proponuję, abyśmy lecieli do bazy floty Bokasan. Tam Framedzi nie będą nas ścigać.
— Skąd ta pewność? — zapytałem.
— Według sensorów waszego statku wysłali niewielką flotę. Nasze siły są większe.
— Czy zgadzacie się zmienić kurs? — spytał nas pilot.
Wiele osób przytaknęło, część machnęła ręką. Jedynie profesor Robert stał z założonymi rękami i kręcił głową.
— W takim razie wprowadź kurs.
Kondur podszedł do konsoli nawigacyjnej. Nawigator o imieniu Ennis był raczej krępej postury, przy Bokasaninie wyglądał więc jak krasnal. Szybko jednak znaleźli wspólny język. Razem znaleźli nowy punkt docelowy i komputer rozpoczął obliczenia.
— Mam nadzieję, że zwiększasz szanse przeżycia nas wszystkich, a nie tylko chcesz wrócić do swoich — rzucił fizyk.
— Wszyscy przeżyjemy — zapewnił Bokasanin.
Jego oblicze było nieprzeniknione. Natomiast na twarzach wielu kolonistów zauważyłem ulgę. Tylko Robert nie potrafił uwierzyć nowemu członkowi załogi.
Rozdział 5
Zgromadziliśmy się przy posiłku. Rozejrzałem się po zebranych. Z ponad setki kolonistów ocalało nas kilkanaścioro. Był z nami też Kondur — kosmita — który pomógł nam opuścić Volos. Teraz oczekiwaliśmy od niego odpowiedzi na nasze pytania. Nie dał się długo prosić. Włączył automatycznego tłumacza i zaczął opowiadać:
— Należę to starożytnego gatunku Bokasan. Z czasem naszym celem stała się eksploracja Galaktyki i poznanie wszelkich żyjących w niej istot. Rozwinęliśmy technologie szybkiej podróży między układami gwiezdnymi: napęd FTL. Pozwalał on nam podróżować z prędkościami względnie większymi niż prędkość światła. Przystosowaliśmy się również do życia w kosmosie: na statkach kosmicznych i na niegościnnych planetach. Podczas swoich podróży spotykaliśmy przedstawicieli innych cywilizacji. Początkowo nie ingerowaliśmy w ich rozwój, lecz od pewnego momentu zaczęliśmy im pomagać. Przede wszystkim darowaliśmy im napęd FTL. Dzięki temu rozpoczął się złoty wiek handlu, eksploracji i kolonizacji niezamieszkałych planet. Zaniedbaliśmy wtedy rozwój technologii militarnych i floty, co prawie doprowadziło do późniejszej klęski.
Niestety przyśpieszony rozwój jednego z gatunków doprowadził do katastrofy. Tym gatunkiem byli Framedzi. To oni zaatakowali waszą kolonię. Wybuch zapoczątkowany przez reakcję termojądrową zamienił ich macierzystą planetę w jałową pustynię. Ci, którzy przeżyli, złożyli przysięgę zemsty zniszczenia wszystkich Bokasan. Od tego momentu, bez względu na wszystko, za wszelką cenę dążyli do tego. Przekonali do swoich racji jeszcze kilku innych przywódców planet, którzy nie do końca nam ufali. Framedzi, żądni zemsty, zaatakowali bezbronne światy. Wtedy sformowano pierwszy sojusz. Wojna trwała długo, a niezliczone rzesze istot straciły w niej życie. Zwyciężyliśmy wspólnie z sojusznikami, ale koszt był olbrzymi. Framedzi ostatecznie uciekli. Po wojnie, z braku chęci współpracy pozostałych cywilizacji, sojusz został rozwiązany. Znów zaniedbano rozwój militarny, a flota niszczała.
Przez wiele lat żyliśmy w pokoju i wydawało się, że problem Framedów już nie istnieje. Jak bardzo się myliliśmy!
W każdym razie od zakończenia wojny nie pomagaliśmy już tak ochoczo innym gatunkom. Skryliśmy się w cieniu. Jedynie od czasu do czasu obdarowywaliśmy jakąś cywilizację napędem FTL. Starannie dobieraliśmy gatunki, którym pomagaliśmy, i nie były to łatwe decyzje. Pamiętaliśmy, co się stało z Framedami. Przede wszystkim cywilizacja musiała osiągnąć taki poziom rozwoju nauki i kultury, aby mogła przyswoić sobie nowe idee i technologie. Tego rodzaju cywilizacje nie pojawiają się w naszej Galaktyce zbyt często. Drugim warunkiem stało się istnienie jednostki, która potrafiłaby się z nami porozumieć za pomocą myśli. Telepatia to najszybsza metoda przekazywania informacji. Zwykła rozmowa byłaby za długa i niedokładna, obarczona błędami w interpretacji i tłumaczeniu. Telepatia to naturalny etap na drodze rozwoju inteligencji. W końcu w wysoce rozwiniętej cywilizacji pojawiają się więc istoty, które potrafią się nią posługiwać. Oczywiście początkowo one same o tym nie wiedzą, ale my tak. Gdy cywilizacja dotrze do odpowiedniego etapu rozwoju, rozmieszczamy automatycznych obserwatorów, którzy poszukują takich jednostek. Łatwo je znaleźć, ponieważ ich fale mózgowe są charakterystyczne.
Taką jednostką był twój ojciec, Galenie. Gdy się z nim skontaktowałem pierwszy raz, był w szoku, ale przyjął mnie. Pamiętam, że Ian miał otwarty i chłonny umysł. Szybko połączył nową wiedzę z ziemską technologią i stworzył pierwszy działający silnik FTL na Ziemi. Pracował prawie bez wytchnienia. Nie miał dużo czasu dla żony i dla ciebie. Jego misja i poświęcenie nie poszły jednak na marne. Długo jeszcze będzie wspominany przez wasz gatunek jako ten, który zapoczątkował eksplorację głębokiego kosmosu.
Jak się kontaktowaliśmy? Telepatyczne mózgi można ze sobą sprzęgnąć. To pozwala bezpośrednio kontaktować na międzygwiezdne odległości. Ograniczenie stanowi jedynie to, że można być tak sprzęgniętym tylko z jedną istotą. Za pierwszym razem zabraliśmy Iana na pokład statku. Pokazaliśmy mu wszystko, opowiedzieliśmy historię i wyjaśniliśmy ideę współpracy. Za jego zgodą dokonałem sprzęgnięcia z nim. Więcej nie spotkałem go bezpośrednio, ale kontaktowałem się z nim wiele razy telepatycznie. Zawsze po takim kontakcie Ian wpadał na nowe, rewolucyjne pomysły.
W pewnym momencie zauważył, że jego syn przejawia takie same zdolności. Kontaktował się ze mną w tej sprawie kilkukrotnie. Chciał cię wtajemniczyć, ale sprzeciwiałem się temu. Uważałem, że nie można poszerzać kręgu osób wiedzących o naszym istnieniu. Nawet jeśli był to syn wybrańca.
Wtedy ponownie pojawili się Framedzi. Zniszczyli konwój handlowy. Zaatakowali również bazę floty, ale udało się wtedy ich odeprzeć. Ataki nastąpiły blisko planety Volos, na którą miała się odbyć wasza misja kolonizacyjna. W jednym z kolejnych ataków udało mi się wziąć kilku jeńców. Wydobyłem z nich informacje, że odbudowali swoją potęgę i zamierzają dotrzymać przysięgi danej przez ich przodków. Szukali ponadto sojuszników. Jednym z nich miała być Ziemia, która dopiero co otrzymała napęd FTL — Framedzi potrzebowali jedynie przekaźnika, który umożliwi im manipulowanie ludźmi. Najlepiej, gdyby był to ktoś spokrewniony z wybrańcem. Najlepiej jego syn. Nie dowiedziałem się, skąd tak wiele wiedzieli o Ziemi i o Galenie. Zawsze mieli dobrych szpiegów i niezłe rozpoznanie.
Dowiedziałem się od Iana, że bierzesz udział w misji kolonizacyjnej, której nie można było już przerwać. Wyruszyłem więc, by cię uratować i nie dopuścić, byś dostał się w ręce Framedów. Niestety po drodze wpadłem w pułapkę i mój statek został poważnie uszkodzony. Udało mi się mimo to dotrzeć na planetę Volos, ale rozbiliśmy się o powierzchnię. Później, w trakcie ataku, dotarłem w ostatniej chwili. Resztę już znacie.
Bokasanin przerwał na chwilę, po czym wziął głęboki oddech.
— Celem nadrzędnym jest teraz pokonanie Framedów — stwierdził. — Nie możemy też dopuścić, aby Ziemia wpadła w ich ręce. Galenie, jeśli zdołają cię złapać, wykorzystają to do przejęcia kontroli nad resztą ludzi. To pchnie was do wojny, która przyniesie wam tylko śmierć i zniszczenie. Staniecie się niewolnikami na własnej planecie. Służącymi, nieznającymi odpoczynku ani wolności.
— Co więc zrobimy, aby do tego nie dopuścić? — spytałem, przerywając przedłużający się monolog.
— Zawiązaliśmy ponownie sojusz przeciwko Framedom. Nie chciałem cię w to angażować, ale sprawy się tak potoczyły, że nie mamy innego wyjścia. W imieniu Ziemi przystąpisz do tego porozumienia. Polecimy do bazy floty, a potem przesiądziemy się na szybszy statek i udamy się na moją macierzystą planetę — Mikalę. Tylko w taki sposób mogę cię ochronić.
— A może Rada Ziemi nie będzie chciała tego sojuszu? — wtrącił się Robert Navieb.
— Co będzie z nami wszystkimi? — spytał Luigi.
— Czy my też możemy lecieć na twoją planetę? — Alia, pomimo trudów i zmęczenia, nie mogła ukryć podekscytowania.
— Rada Ziemi postąpi, jak uważa. Może poprzeć Framedów, ale to nie byłoby dla was dobre rozwiązanie — odpowiedział Kondur i zwrócił się do Alii: — Na moją planetę możemy się udać razem. Wszyscy są mile widziani. Pozostali będą mogli natomiast wrócić na Ziemię z eskortą.
W jaki sposób się w to wplątałem? — zastanawiałem się kolejny raz. Przez całe moje życie ojciec w tajemnicy przed wszystkimi kontaktował się z obcą cywilizacją i dzięki temu stworzył swój napęd FTL! Nawet mnie odstawił wtedy na boczny tor. Za to teraz byłem w centrum uwagi, lecz nie chciałem tego.
— Dołączenie Ziemi po którejkolwiek ze stron nie przechyli szali zwycięstwa. Czy nie możemy pozostać neutralni? — spytałem z nadzieją.
— Od momentu ataku Framedów na waszą kolonię pozostajecie w stanie wojny. Neutralność w tym konflikcie to mrzonka.
— Czy możemy jakoś wcześniej ostrzec Radę Ziemi? — zapytał Robert Navieb.
— Już wysłałem informacje o ataku i o was do Iana. On przekaże je Radzie Ziemi — odpowiedział Kondur.
— Tylko że w kilka miesięcy nie zbudują krążownika ani nie wyszkolą załogi dla eskadr myśliwców — zasmuciła się Ezri. — W jaki sposób mają obronić Ziemię?
Bokasanin obrócił się w jej stronę, ale milczał. Ciszę przerwał dzwonek.
— Zbliżamy się. Usiądźcie i zapnijcie pasy — usłyszeliśmy głos pilota.
Po chwili statek wyszedł z nadświetlnej i zaczął hamować. Byliśmy na miejscu. Kondur już wcześniej zaczął nadawać komunikat na częstotliwości floty Bokasan. Nie odebrał jednak żadnego sygnału zwrotnego. Po dotarciu na miejsce cisza ta była jeszcze bardziej przerażająca.
Kosmita nakazał nawigatorowi Ennisowi sprawdzić współrzędne, czy rzeczywiście znajdujemy się w dobrym miejscu. Byliśmy. Pilot Edgar zebrał dane z sensorów. Na ekranie wyświetlił obraz z zewnętrznej kamery. Ukazał nam się gazowy gigant i jego księżyc, a na jego orbicie zgliszcza stacji kosmicznej oraz dryfujące zniszczone statki kosmiczne. Wiele z nich przypominało Żaglowiec. Części zniszczonych okrętów kręciły się wokół własnej osi w makabrycznym tańcu pośród cmentarzyska.
Dostałem gęsiej skórki.
— Cała flota admirała Karolura zniszczona? — Automatyczny tłumacz pomału cedził słowa Kondura. — Jak to możliwe?
Staliśmy tam wszyscy wpatrzeni w cmentarzysko statków. Nikt nie śmiał się odezwać.
— I co teraz? — Jako pierwszy zabrał głos Robert Navieb. — Zabrałeś nas tu, bo ta flota miała nas chronić. Jak widać, nawet siebie nie potrafili ocalić.
— Jesteśmy zgubieni — zajęczał Luigi. — Wszyscy zginiemy.
— Uspokój się. — Ezri podeszła do niego i położyła rękę na ramieniu. — Razem z tego wyjdziemy.
— Gdzie teraz lecimy? — zwróciła się do Kondura Alia Fegura.
Bokasanin zadumał się przez chwilę. W końcu z automatycznego tłumacza wydobył się głos:
— Musimy podążać dalej wyznaczoną ścieżką. Polecimy do kolejnej bazy.
— A jeśli i ją Framedzi zniszczyli? — zapytałem.
— To będziemy uciekać, dopóki starczy nam sił.
— Albo paliwa — wtrącił się Edgar. — Czy daleko jest ta baza?
Kondur spojrzał na wskaźnik energii napędu.
— Dolecimy. — Ton głosu wydany przez automatycznego tłumacza brzmiał uspokajająco. Mnie jednak lodowe ciarki przeszły po plecach.
Bokasanin podszedł do Ennisa i razem wprowadzili współrzędne nowego celu podróży.
— Czy nie możemy już lecieć na Ziemię? — spytał Luigi. — Chyba zgubiliśmy już tamtych.
Kondur spojrzał na swoje pudełko zawieszone nad stołem. Jego pulsacje pomału przyśpieszały.
— Jeszcze nie. Mamy bardzo mało czasu, zanim tu przybędą.
— A twoje magiczne pudełko ich nie zgubiło?
— To nie magia. Na każdą technologię znajdzie się inna technologia. To urządzenie pomogło nam uciec za pierwszym razem, ale przecież nie można zniknąć.
Pudełko zaczęło wydawać głośny, jednostajny i wysoki dźwięk. Kondur wyłączył je i schował.
— Zaraz tu będą. Jak obliczenia kursu? — zwrócił się do Ennisa.
— Jeszcze chwila.
Zacisnąłem zęby. Nie chciałem skończyć jak załogi tych wszystkich okrętów. One przynajmniej mogły się bronić. Nasz statek nie miał przecież żadnej broni. Wylatując z Układu Słonecznego, nie wiedzieliśmy, że wylądujemy w samym środku galaktycznej wojny.
Na sensorach pojawiły się sylwetki okrętów Framedów.
— Obliczenia zakończone! — krzyknął nawigator.
— Pilocie, zabieraj nas stąd!
Edgar rozpoczął procedurę uruchomienia napędu FTL. Ten jednak nie zadziałał. Jedna z diodek na pulpicie mrugała na czerwono. Pilot natychmiast wezwał mechanika przez interkom: