Gołębnik
Machając szmatą na długim kiju rozpędzała je powoli, pozwalając im szybować zrazu bezładnie, później — coraz bardzie regularnie. Zataczały koła — najpierw małe, potem coraz większe — wznosiły się, opadały, znowu wznosiły, żeby gdzieś się zapodziać w słońcu, a wkrótce potem wrócić.
Wracały do niej, już uładzone, uporządkowane i zajmowały odpowiednie przegródki. Znały swoje miejsca w tym jej gołębniku.
Ich fenomen polegał na tym, że były trochę dzikie (pewnie dlatego, że poświęcała im niewiele czasu), a jednak nie uciekały daleko. No więc były dzikie, wielokolorowe (w tych swoich gołębich kolorach), a to wspólne kołowanie sprawiało, że wydawały się (patrząc z dołu) raz — białe albo niebieskawe, innym razem perłowoszare, a jeszcze kiedy indziej skrzyły się ślicznie, za każdym razem innym (gołębim) kolorem. Czuła z nimi jedność, bo poruszały się według jakiegoś, im tylko znanego, klucza, a może także dlatego, że bywały często — podobnie jak ona sama — chore i smutne, a to, że próbowała je leczyć i zachęcać do lotu, jej także bardzo dodawało energii i pewności siebie.
Kiedy tak szybowały, a ona stała machając tą niegdyś białą szmatą na kiju — wyglądała, jakby sama chciała poddać się temu kołowaniu, wznoszeniu i opadaniu; i ogłosić swoje poddaństwo wobec bezkresu. Bo rzeczywiście — wtedy czuła, że jest zdrowa, silna i że naprawdę potrafi oddychać głęboko, pełną piersią.
Kiedy skończyła mycie podłóg, oczyściła szczotki, wypłukała szarawe ścierki, umyła wiadro i wystawiła cały sprzęt na balkon, na słońce, do wysuszenia.
Damy i panny służące
Melunia
(portret damy w ostrych kolorach; akwarela;
przewaga czerwieni i czerni)
— Melunia to wszystko robiła bez cebuli — powiedziała trochę ni w pięć, ni w dziewięć, ciotka Adela składając powoli sztućce na talerzu.
— A czosnku to po prostu nie znosiła! Toteż wcale się nie dziwię, że zawsze bardziej jej smakowały obiady u kogoś aniżeli własne — dorzuciła z przekąsem, a po chwili ciągnęła dalej:
— Ale, 0czywiście, gdy się u nas pojawiała, natychmiast usuwaliśmy z zupy i z drugiego najmniejsze ślady cebuli używanej do gotowania czy duszenia (!), że już nie wspomnę o czosnku. I to jej najzupełniej wystarczało! Tak jakby wcale nie chodziło o smak, a jedynie o wygląd tego co jadła. Więc może to stosowanie w kuchni cebuli niepotrzebne przed nią ukrywaliśmy? Albo może… gdyby wiedziała, że to robimy — nie odwiedzałaby nas tak chętnie w porze obiadowej… (Tu ciotka znów uśmiechnęła się trochę złośliwie)!
Melunia była niejako postacią historyczną i nikt z naszego pokolenia tak naprawdę dokładnie nie wiedział w jaki sposób była z nami skoligacona. Zresztą za naszej pamięci zawsze mówiono o niej w czasie przeszłym. Wiedzieliśmy tylko, że była jakąś dalszą kuzynką prababci, ale znacznie od niej młodszą.
Teraz, pod koniec tego naszego kameralnego, rodzinnego spotkania pojawiła się okazja, żeby dowiedzieć się o tej Meluni czegoś więcej. Ciotka Adela zawsze była skarbnicą rodzinnych anegdot i plotek, a… sam wątek z cebulą w roli głównej wcale nie przyczyniał się do poszerzenia naszej wiedzy o rodzinie.
Może powiedziałabyś nam coś więcej o tej Meluni, ciociu — poprosiliśmy, a ciotka, nie okazując entuzjazmu, łaskawie przystała jednak na tę propozycję.
— Wiecie, to była dość dziwna osoba… Pojawiała się czasem na różnych spotkaniach i przyjęciach rodzinnych, ale przeważne wychodziła z nich pierwsza albo jako jedna z pierwszych. Nie miałam nigdy okazji, żeby zamienić z nią więcej niż kilka słów i niewiele o niej wiedziałam… A w rodzinie, jak sięgam pamięcią, mówiło się wyłącznie o jej awersji do cebuli. Była na moim ślubie i weselu, ale właściwie poznałam ją lepiej kiedy już byłam mężatką. Ona przekroczyła wówczas pięćdziesiątkę, ale nadal miała ładną twarz i sylwetkę, była elegancka i widać było, że kiedyś musiała być bardzo piękna.
Nie widywałyśmy się zbyt często, więc nawet nie miałam okazji, żeby ją jakoś szczególnie polubić, ale na pewno bardzo jej współczułam… odkąd udało mi się wydusić z waszej prababki jakieś informacje o niej…
— Zdradzisz jakie?
— Skoro obiecałam…
No więc Melania, będąc panną na wydaniu, długo zwlekała z wyborem kandydata na męża. A trzeba wam wiedzieć, że — jak mówiła wasza prababka — była śliczna i miała huk adoratorów; jednak nikt jej się specjalnie nie podobał. Zniechęceni kawalerowie zaczęli stopniowo się usuwać i szukali życiowych partnerek gdzie indziej. W końcu zaniepokojeni rodzice Melanii zwrócili się (w tajemnicy przed córką, która nigdy by im tego nie wybaczyła) do miejscowej swatki. I rzeczywiście, to przyniosło efekt. Niedługo potem pojawił się nagle w ich domu kolejny kandydat do ręki Melanii. Przedstawiono go jej jako syna przyjaciela jakiegoś bardzo dalekiego krewnego.
Dziewczyna od początku była tym młodzieńcem oczarowana. Wysoki, przystojny, ciemnowłosy i niebieskooki, o lekko śniadej cerze z ledwo widocznym delikatnym rumieńcem na kościach policzkowych, pochodził z dobrego domu, był rozmowny, dowcipny, w lot odgadywał jej życzenia i intencje, i co ważne — umiał także rozmawiać z jej rodzicami. Jak się okazało był również zamożny, a w dodatku jego rodzina, która dopiero od niedawna mieszkała w naszym mieście, była zachwycona perspektywą jego ożenku z Melą, pomimo że dziewczyna wprawdzie uchodziła za piękność, ale wcale nie była posażną panną.
Tak więc wszystko wskazywało na to, że młodzi, jeśli się pobiorą, będą stanowili wyjątkowo piękne i szczęśliwe stadło. I rzeczywiście tak było… przynajmniej na początku…
Ślub odbył się w najpiękniejszym z trzech kościołów w mieście, w drugą wrześniową niedzielę, o godzinie trzeciej. Podobno był to prześliczny, ciepły i słoneczny dzień, i państwo młodzi mogli zaprezentować gościom w pełnym blasku swą urodę i elegancję.
Również przyjęcie weselne było — jak orzekły zgodnie wszystkie ciotki — niesłychanie wytworne.
Z późniejszych, znanych twojej prababce informacji wynikało tylko, że młodzi małżonkowie byli sobą zafascynowani, prowadzali się za rączki i że wszystko starali się robić wspólnie. Dawali, na przykład, urlop służącej, żeby móc nacieszyć się swoim towarzystwem, razem gotować i wymyślać nowe potrawy. Twoja prababka opowiedziała mi, jak to przyszła do nich kiedyś bez zapowiedzi wczesnym popołudniem i zastała ich oboje w kuchni, ubranych w fartuchy — Jan kroił właśnie cebulę do pomidorów, Mela smażyła coś na patelni. Nalegali, żeby została u nich na obiedzie, a ona dała im się namówić. Wyglądali na szczęśliwych i — jak się okazało — potrafili już spreparować niezłe jedzonko.
Wkrótce (to było w kilka miesięcy po ich ślubie) okazało się, że rodzice Jana wraz z córkami przenoszą się w inny rejon kraju, ponieważ zmarły niedawno bezpotomnie wuj czy też stryj Jana zostawił im w spadku ładny dworek. Znowu była więc okazja do uroczystości rodzinnej, tym razem pożegnalnej, i młodzi musieli obiecać, że za rok przyjadą do rodziców na wakacje.
Potem, kiedy wszyscy wokół oswoili się z tą idyllą Meli i Jana, młodzi małżonkowie przestali być ośrodkiem zainteresowania całej rodziny. Było to zupełnie zrozumiałe, bo w takiej dużej rodzinie jak nasza, stale się coś dzieje — a to święta, a to urodziny dziecka, a to czyjaś choroba, a to jakaś stypa… Zresztą i sami młodzi także ograniczyli swą aktywność towarzyską. Nie bywali już tak często na okolicznościowych spotkaniach rodzinnych. Zauważano oczywiście ich nieobecność i patrzono na siebie porozumiewawczo, a co bardziej dociekliwe ciotki próbowały dowiedzieć się, patrząc w kalendarz, czy Mela przypadkiem nie jest…
Twoja prababka na pewno wysondowałaby osobiście, co się dzieje, ale akurat gdy przyszły zimowe chłody i mocno się pochorowała, i jeszcze długo potem była słaba. Rzadko więc ruszała się teraz z domu, i robiła to przeważnie wtedy, kiedy naprawdę musiała. Opowiedziała mi jednak, że pewnego razu, a było to już chyba na Wielkanoc, zwróciła uwagę na fakt, że podczas wizyty u niej Mela była dość wyraźnie umalowana. To ją tylko utwierdziło w przekonaniu, że młoda kobieta maskuje w ten sposób swoje złe samopoczucie, powodowane być może… I być może jest to wczesne stadium, bo zmiany w sylwetce nie są jeszcze widoczne… Bo to, że sami małżonkowie nic nie mówili na ten temat — nikogo, kto znał Melę, nie dziwiło. Ona przecież nigdy nie była zbyt skłonna do zwierzeń.
Minęły kolejne dwa miesiące, zbliżały się imieniny ojca Meluni. Ale widocznie młodzi nadal byli sobą tak bardzo zajęci, że Mela nie mogła znaleźć czasu na to, żeby się odezwać do rodziców, zaproponować im jakąś pomoc przy organizowaniu przyjęcia (tak, jak to wcześniej robiła) albo żeby choćby tylko zapytać — co u nich słychać i kiedy najlepiej tacie złożyć życzenia.
Na imieniny Witolda przyszło dużo gości (i wasza prababcia także tam była), ale ani Mela, ani jej mąż nie pojawili się. Jedynie ich służąca przyniosła okazały bukiet kwiatów z bilecikiem podpisanym przez Melunię.
Ta dziewczyna okazała ogromną powściągliwość w udzielaniu wyjaśnień. Zdołała tylko powiedzieć, że właściwie to niewiele wie, bo ostatnio często odbierała zaległe wychodne (i także na dziś i jutro do południa ma wychodne i nie będzie jej w domu, bo zanocuje u swojej matki), ale chyba u Meli wszystko dobrze, tylko pan musiał wyjechał w interesach, a w drodze powrotnej miał jeszcze odwiedzić swoich rodziców…. Wyrzuciwszy to z siebie dziewczyna wybiegła.
Witold o mało nie dostał apopleksji! Kiedy nieco ochłonął, poczuł jak zapala mu się w głowie ostrzegawcze światełko. Prosił o pomoc najsilniejszego spośród obecnych mężczyzn kuzyna i wyszli obaj zostawiając imieninowych gości. Przedtem jednak uspokoił żonę, mówiąc, że idzie tylko sprawdzić, czy Mela jest na pewno zdrowa i czy czegoś jej nie trzeba. Po drodze wstąpili jeszcze po dozorcę.
Drzwi do mieszkania Meli i Jana pozostawały zamknięte, mimo że dzwonili i dobijali się dość długo. Witold czuł jednak, że córka jest w domu… Po kilkunastu minutach usłyszeli w mieszkaniu jakiś szmer. Wtedy zdecydowali się wyważyć drzwi. Udało im się to, ale wejście do środka nie od razu było możliwe, bo drzwi blokowało od wewnątrz ciężkie biurko (ściągnięte z gabinetu!), na którym ktoś ustawił solidne krzesła z jadalni.
Wspólnym wysiłkiem mężczyźni wszystko to przesunęli.
Mela siedziała w kucki przy kuchennym kredensie w nocnej koszuli poplamionej krwią i patrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem. Była rozczochrana jakby właśnie wstała z łóżka.
Co tu się stało, na litość boską? — wyjąkał przerażony Witold, ogarniając wzrokiem tę dziwną scenerię z piramidą krzeseł na biurku. — Kto wszystko ustawił i po co?
To chyba ja sama… Nie wiem… Wydaje mi się, że Jan… chyba chciał mnie zabić — powiedziała niepewnie i rozpłakała się. Dopiero teraz całe napięcie zaczęło ustępować. Płakała coraz głośniej, coraz bardziej histerycznie. Łkając, próbowała opowiedzieć co się wydarzyło, ale w ogóle nie można było jej zrozumieć. Ojciec i dwaj pozostali panowie obeszli całe mieszkanie, jednak poza nimi nie było tam nikogo więcej.
Gdzie jest Jan? — wrzasnął Witold.
Nie wiem, może poszedł szukać tego swojego złotego zegarka, który wyrzuciłam mu przez okno. Dostał go przecież w prezencie od swojej ukochanej mamusi… — powiedziała zmęczonym głosem.
Zaprowadzona do łóżka niedługo potem oddychała już miarowo i zasnęła.
Wezwany nazajutrz lekarz stwierdził rzecz oczywistą — młoda kobieta poroniła i przeżyła silne załamanie emocjonalne, jest osłabiona i potrzebuje wypoczynku i spokoju. Doradził też co jeszcze — oprócz leku ‘wyciszającego’, który przepisał — należy jej podawać, żeby szybko się wzmocniła.
O tym, co się wtedy zdarzyło, Melania opowiedziała później swojej matce, która z kolei podzieliła się tymi wiadomościami z twoją prababką [jakoś wszyscy w tej rodzinie największe zaufanie mieli właśnie do prababki], a ta, w największym zaufaniu, powierzyła tę opowieść mnie.
Czy tak było naprawdę? — nie wiem. Na pewno w tym co usłyszałam — jest jakaś część prawdy i jakaś część nieokreślonych lęków obojga bohaterów tej opowieści. Jednak ojcu Meluni — całą tę historię i tak przedstawiono jeszcze bardziej oględnie.
A sama Melania opowiedziała to podobno mniej więcej tak:
Nasze małżeństwo zapowiadało się wspaniale. Jan naprawdę mnie kochał i skoczyłby dla mnie w ogień. Ja zresztą także zrobiłabym dla niego to samo. Chcieliśmy być stale obok siebie; wszystko robiliśmy wspólnie. Przynajmniej tak było na początku.
Od pewnego czasu, to znaczy od kilku miesięcy, Jan zaczął cierpieć na bezsenność. Snuł się po domu po nocach, robił sobie do picia herbatę albo kakao, a czasem nawet, wprawdzie rzadko, ale sięgał po wódkę. Namawiał mnie, żebym mu towarzyszyła, ale przeważnie robiłam to niechętnie. Mniej więcej w tym czasie zaginął mój pierścionek zaręczynowy, nieco później ten drugi, który dostałam od was, a jeszcze później ślubna obrączka. Potem zaczęły znikać jeszcze inne złote drobiazgi. Początkowo nie przywiązywałam do tego większej wagi, sądząc, że przez roztargnienie mogłam położyć pierścionki w jakimś nietypowym (dla mnie) miejscu, a przez to moje nocne czuwanie z Janem, w ciągu dnia po prostu zapominam ich porządnie poszukać. Wiesz przecież, że jestem śpiochem.
Poza tym uważałam, że przy większym sprzątaniu na pewno wszystko się znajdzie.
Ale się nie znalazło.
Potem, gdy takich zdarzeń było więcej — zaczęłam podejrzewać służącą, którą przecież znam od dziecka i zawsze miałam do niej zaufanie. Kiedy jej powiedziałam o tych swoich stratach — ona przysięgała mi, że tych rzeczy nigdy nawet nie dotknęła. Uwierzyłam jej, ale jednocześnie zaczęłam dopuszczać myśl, że może to Jan robi na mnie jakieś niezrozumiałe eksperymenty psychologiczne.
Jan coraz mniej regularnie chodził teraz do biura; sypiał źle i ta bezsenność go wykańczała. Mnie także nie było z tym łatwo.
Pewnego razu, pamiętam, obudziłam się w środku nocy i czułam jakiś ogromny niepokój. Bałam się otworzyć oczy. Kiedy przemogłam strach, zobaczyłam, że Jan siedzi obok łóżka trzymając w ręku świecę i patrzy na mnie z jakimś nieznanym mi dotychczas wyrazem twarzy. Zapytałam — dlaczego nie zapalił lampki nocnej, a on powiedział, że zapalił świecę, bo kiedy się obudził nie było światła, a potem już nie sprawdzał, czy nadal nie ma, bo patrzył na mnie i podziwiał, jak pięknie wyglądałam w blasku świecy…
Przyznam, że to wyciszyło mój niepokój.
Jednak sytuacja powtórzyła się; którejś nocy poczułam jakiś nietypowy, nazwałabym to „uważny”, dotyk jego dłoni na swojej szyi, i przez rzęsy (bo znowu nie miałam odwagi szerzej otworzyć oczu) zobaczyłam, że znowu siedzi przy mnie trzymając świecę w drugiej ręce. Przez moment pomyślałam, że może on tak często się zachowuje, tylko ja o tym nie wiem, bo śpię. Ale kiedy już popatrzyłam na niego zdziwiona, a on uśmiechnął się do mnie ciepło i serdecznie — mój lęk szybko się ulotnił. Natomiast znacznie bardziej zaniepokoiłam się kilka dni później, kiedy Jan nie poszedł do pracy, i prawie cały dzień zajęło mu ostrzenie (domową ostrzałką) wszystkich noży i nożyczek; a na moje uwagi, że przecież od takich rzeczy są lepsi niż on specjaliści — odpowiadał niezbyt uprzejmie.
Jednak następnego dnia zmobilizował siły, żeby iść do biura. W domu znów zapanował spokój, powrócił miły nastrój. Postanowiłam go jednak ukarać za to, że tak nieładnie bawił się ze mną i — dopóki nie zrozumie niewłaściwości swego postępowania — nic mu nie powiem o tym… o czym sama już wiem na pewno…
Kilka dni później, podczas jego nieobecności zajrzałam do biurka (pod wymyślonym szybko, na własny użytek, pretekstem, że potrzebny jest mi ołówek kopiowy) i przy okazji popatrzyłam na skarby Jana. Jakież było moje zdumienie i oburzenie, kiedy w starym, pamiątkowym futerale na okulary znalazłam swoją biżuterię! Moje przeczucia mnie nie jednak zawiodły! On coś na mnie testuje! — pomyślałam ze złością. Nie zabrałam tej biżuterii, ale skoro tak się ze mną bawi, postanowiłam, że z zemsty schowam (chociaż na pewien czas!) jego złoty zegarek kieszonkowy, który nosił od święta i który po prostu uwielbiał, bo to był prezent od kochanej mamusi na jego osiemnaste urodziny. Zegarek leżał na biurku w tej ślicznej hebanowej kasetce. Wyjęłam go stamtąd i ostrożnie owinęłam w moją koszulkę, a następnie schowałam pod poduszkami u wezgłowia łóżka. Myślę, że zadziałał wtedy mój szósty zmysł…
Jan nic nie zauważył ani tego dnia, ani później. Między nami stosunki były poprawne, ale ja jakoś mu nie dowierzałam… Może coś wyczuwał, bo nie był już taki serdeczny w stosunku do mnie…
Tej nocy w ogóle źle spałam, a kiedy w końcu się zdrzemnęłam czy może zupełnie zasnęłam — szybko obudziłam się. Nie wiem dlaczego, ale nigdy wcześniej nie czułam aż takiego przerażenia jak wtedy. Czułam, że jakaś zmora przygniata mi serce. Otworzyłam oczy i szybo zamknęłam je powtórnie. Jan pochylał się nade mną z jakimś dziwnie skupionym wyrazem twarzy. Świeca stała na stoliku, a on trzymał w ręku nóż. Ten duży, którym zwykle kroił jarzyny, kiedy bawiliśmy się w kucharzy!
Zmartwiałam, ale jednocześnie instynkt podpowiadał mi, że teraz właśnie muszę koniecznie coś zrobić. Zmusiłam się, żeby przemóc strach i zaczęłam do niego mówić, mówić, mówić: „Janku, chyba nie będziemy teraz nic gotować, jest tuż za późno. Poza tym chyba nadal nie ma światła, więc lepiej…”.
Przerwał mi na chwilę, mówiąc, że obudził się jakiś głodny i szedł właśnie ukroić sobie plasterek szynki… Ale i tak wiedziałam, że kłamie, i mówiłam dalej:
„Wieczorem, zanim wróciłeś z biura też przez pewien czas nie było światła, i dlatego nie mogłam znaleźć tego twojego złotego zegarka. Bo muszę ci się przyznać, że go dziś sobie od ciebie pożyczyłam. Samowolnie. Czy mi wybaczysz? Chyba musiałam zgubić ten zegarek tutaj na parterze przy schodach albo może na schodach, albo tuż przed wejściem do budynku. Spadł mi gdzieś, kiedy wracałam od rodziców. Szukałam, ale było tak ciemno… Ale myślę, że stróżka pewne jeszcze nie zamknęła bramy, bo dziś w nocy mieli wrócić z wojaży państwo Niemireccy z drugiego piętra. Więc weźmy może świece i chodźmy razem szukać tego zegarka…”.
Jan spojrzał jakby się właśnie obudził z głębokiego snu. Popatrzył na mnie, na nóż, i pobiegł ze świecą do biurka. Sprawdziwszy, że nie ma tam zegarka wrzasnął, jakby ktoś wyrządził mu ogromną krzywdę, rzucił się do drzwi.
— Chyba nie pójdziesz ze mną taka goła –zawołał jeszcze w moim kierunku i z tą świecą, i z tym nieszczęsnym nożem wybiegł z domu. A ja pobiegłam do drzwi, żeby je zamknąć na wszystkie cztery zamki i na łańcuch, a potem, jak szalona zaczęłam barykadować drzwi. Nie mam pojęcia skąd znalazłam w sobie tyle siły, żeby przesunąć do drzwi to biurko i ustawić na nim krzesła… Zobaczyłam, że światło oczywiście już działa! Wtedy staranniej zawinęłam ten jego zegarek w swoją koszulę nocną i wyrzuciłam zawiniątko przez okno. Nie chciałam, żeby zegarek się rozleciał na części… Potem usłyszałam tylko straszny, przeciągły krzyk Jana. Nigdy wcześniej takiego krzyku nie słyszałam. Może znalazł… Zrozumiałam wtedy, że to już koniec. Że więcej go nie zobaczę…
— I naprawdę wtedy widziała go po raz ostatni. A w każdym razie tak twierdziła…
I tak to biedna Melunia została sama — ni to wdowa, ni rozwódka, ni mężatka. Zresztą dla niej samej nie miało to żadnego znaczenia, bo nabawiła się takiego wstrętu do mężczyzn, czy może strachu przed nimi, że później, gdy tylko który powiedział jej jakiś komplement albo okazał więcej przyjaznego zainteresowania, natychmiast zrywała z nim znajomość — zakończyła ciotka Adela. Ale po chwili odezwała się znowu:
— Powinnam jednak coś dopowiedzieć do tej historii. Wprawdzie jej bohaterowie dawno nie żyją, ale skoro już tyle wiecie…
Otóż rodzice Meluni, po przeanalizowaniu całej historii małżeństwa córki zażądali spotkania ze swatką. Ta wzbraniała się jak tylko mogła, ale zagrozili, że załatwią to przez policję i przerażona kobiecina w końcu do nich przyszła.
Zalana lawiną pytań i dyscyplinowana groźnym spojrzeniem Witolda przyznała, że o rodzinie Jana właściwie nigdy za wiele nie wiedziała, „bo oni sprowadzili się do miasta zaledwie miesiąc wcześniej niż się nimi zainteresowałam”. To znaczy wiedziała o nich tyle, ile sami zechcieli jej powiedzieć, no i to, co zdążyli zauważyć sąsiedzi. Ale pewne było, że są to ludzie dobrze wychowani, majętni… Przypomina sobie wprawdzie, że ktoś złośliwy [ale tacy nieżyczliwi często się przecież u nas zdarzają!] szepnął jej kiedyś coś niezbyt pochlebnego o Janie (chyba to, że bywa czasem jakiś niezrównoważony), ale ona sprawdziła to osobiście i nic podobnego nie stwierdziła. Wręcz przeciwnie. Jan był czarujący i bardzo opanowany! Jedynie troszkę ją zdziwiło, że rodzice tego wspaniałego mężczyzny z tak wielkim zadowoleniem przyjęli jej propozycję dyskretnego swatania go Melunią (bo przecież — nic nie ujmując Meluni — aż tak doskonałą partią dla niego nie była). Jednak ona, jako swatka, poczytywała to za sukces własnej dyplomacji; wszyscy przecież wokół wiedzą, że ma wyjątkowo szczęśliwą rękę do kojarzenia par… No… a sama Melunia jest przecież taka śliczna, że nawet książę z bajki straciłby dla niej głowę.
Wielka szkoda, że rodzina Jana tak szybko wyprowadziła się z naszego miasta… Gdyby tu byli, na pewno wszystko potoczyłoby się inaczej… On był tak bardzo przywiązany do rodziców… Szczególnie do matki….
— Tak więc moi kochani, wiecie już kim była Melunia. Zatem, proszę, potraktujcie tę jej historię edukacyjnie. Wypływają z niej bowiem ważne wskazówki. Pierwsza — że zasłyszane informacje, zanim uwierzy się w ich prawdziwość, trzeba dobrze sprawdzać; druga — że nie należy pochopnie wiązać się z ludźmi, o których zbyt mało się wie, no i trzecia — że jeżeli już z kimś się zwiążemy starajmy się go zrozumieć i miejmy jednak do niego trochę zaufania…
— Mówię tak, bo później zastanawiałam się nieraz nad tym, co w tej historii jest prawdą, a co histeryczną konfabulacją; co się właściwie stało z Janem, no i kto tak naprawdę w tym związku został bardziej skrzywdzony. Nie ulega jednak wątpliwości, że w stosunki wzajemne tych dwojga wkradła się podejrzliwość i jakieś szaleństwo.
Ciotka zamilkła, a my tym momencie wymieniliśmy znaczące spojrzenia.
— Wiesz, co zauważyłam, ciociu? — powiedziała po dłuższej chwili moja kuzynka — zauważyłam, że to twoje powiedzenie „A Melunia wszystko robiła bez cebuli” stało się jakby zachętą (!?) do przekazania dalej rodzinnej anegdoty. A może nie tylko tej, ale i każdej, której opowiedzenie wymagałoby specjalnego przyzwolenia? Może inaczej nie opowiedziałabyś nam tego? Czy mam rację?
— A dlaczego tak uważasz? — wyprzedziłam odpowiedź ciotki Adeli.
— A dlatego, że i u nas w rodzinie od zawsze istniały pewne słowa czy wyrażenia ‘klucze’. Nie mów tylko, że nie pamiętasz! Na przykład, kiedy ktoś zaczynał gadać w naszym towarzystwie zupełnie bez sensu, wcale nie na temat tego, o czym się akurat mówiło, albo też wygłaszał kwestie, z którymi głęboko nie zgadzaliśmy się — zazwyczaj ktoś z nas rzucał w przestrzeń zdanie: „danio goni kardynałka” (a jeżeli kogoś z obecnych to zainteresowało i spytał o znaczenie tego przekazu — bohatersko brnęliśmy w opowieść o naszym akwarium!).
— Rzeczywiście tak było! A pamiętasz, jak na poprawę humoru przesyłaliśmy sobie ucałowania „w zbyszek”?
— Słucham, słucham? — ożywiła się ciotka.
— To powiedzenie zrodziło się już dawno; wtedy, gdy nasz kochany wujek przysłał nam z uzdrowiska widokówkę z pozdrowieniami. Opisał (maczkiem), swój tryb życia tamże oraz postępy w leczeniu uzdrowiskowym. Na podpisanie się na karcie ledwo starczyło mu miejsca, więc skrócił zapis do „Całuję, w. Zbyszek” (przy czym tę kropkę po „w” można było dostrzec z pewnym wysiłkiem (a w każdym razie ja ją widziałam wyłącznie przez okulary mego ojca!).
— No to teraz muszę przyznać, że w wypadku opowieści o Meluni — macie rację! W stu procentach! Szczerze mówiąc, nie mogłam się doczekać, kiedy zapytacie o nią bardziej szczegółowo. Sama bałam się wywołać ten temat, bo stale wydawałyście mi się na to zbyt młode… I powiem jeszcze, że teraz rzeczywiście powiedzenie „a Melunia wszystko robiła bez cebuli”, stało się w naszej rodzinie hasłem wywoławczym do rozpoczęcia rozmowy o jakimś przykrym czy drastycznym wydarzeniu…
Ciekawe skąd właściwie się wzięła ta awersja Meluni do cebuli? Jaki to może mieć związek z tym jej nieszczęsnym małżeństwem? — zastanawiałyśmy się z kuzynką, siedząc przy herbacie, już po wyjściu ciotki Adeli.
Myślałam o tym jeszcze późnym wieczorem, nie mogąc zasnąć. I doszłam wówczas do wniosku, że taki związek musi istnieć, bo przecież ani wcześniej, ani wtedy, kiedy Jan i Mela tak lubili wspólnie coś pitrasić — nie nikt nie słyszał o tej jej fobii… Być może, po ich dramatycznym rozstaniu Melania podświadomie uznała, że i z najlepszych wspomnień trzeba coś poświęcić „na ołtarzu cierpienia”, no i przezornie wybrała to, co najmniej lubiła… Cebula, która mimowolnie skłania nas do płaczu, stała się symbolem jej życiowych rozczarowań i jakimś zastępczym przedmiotem niechęci…
Chyba nieźle to wymyśliłam, prawda?
Celinka
(portret pokojówki; plakatówka; połączenie kolorów: beżu, żółtego i niebieskawej szarości
Celinka była ładną dziewczynką o jasnych włosach i niebieskich oczach. Ot, spokojna, grzeczna córeczka, z którą — spośród wszystkich czworga dzieci matka wiązała największe nadzieje.
Jednak, mimo że Celinka sprawiała wrażenie inteligentnej i rezolutnej, w szkole jakoś marnie dawała sobie radę. Nie zdarzyło jej się wprawdzie zostać na drugi rok w tej samej klasie, ale matka spodziewała się po niej znacznie więcej. Rzecz chyba była w tym, że Celinka była zbyt nieśmiała, by chcieć czy też umieć wyraźnie zaistnieć w dużej grupie. Za to w domu była bardzo aktywna, pomagała chętnie; właściwie wprost rwała się do pomocy i starała się wykonać wszystko najlepiej, jak potrafiła. A że charakter miała dobry, nigdy nie sprawiała kłopotów wychowawczych — matka, może zbyt pochopnie porzuciła większe ambicje i postanowiła, że kiedyś przynajmniej dobrze wyda ją za mąż. Jednak w tym swoim czekaniu na dorosłość Celinki, nie mogła przecież wszystkiego przewidzieć ani osobiście dopilnować. Pewnej zimy zapadła na zapalenie płuc, z którym walczyła bezskutecznie przez dwa miesiące. Celinka kończyła wówczas podstawówkę, i mimo szoku, jakim była dla niej śmierć matki — szkołę ukończyła.
Celinka, tak zupełne prywatnie uważała, że matka umarła przede wszystkim ze zgryzoty, bo ojciec miał ciągoty alkoholowe, a nieznośni synowie (starsi bracia Celinki) wcześnie zaczęli chodzić własnym drogami i coś ich nieprzeparcie ciągnęło do miejscowych mętów. Mimo to dziewczyna miała jednak skryty żal do matki, że tak po prostu odeszła, nie zdążywszy przedtem z nią poważnie porozmawiać o życiu i tak w ogóle o wszystkim.
Bo teraz, po jej śmierci, rodzina, którą matka trzymała żelazną ręką, z wolna zaczęła podupadać. Ojciec topił smutki w coraz większej ilości alkoholu, bracia przestali się uczyć i bywali w domu coraz rzadziej, aż w końcu dwóch z nich zupełnie się wyprowadziło, nie podając adresu, a trzeci coraz częściej nie wracał na noc.
Wkrótce Celinka zauważyła z przykrością, że ojciec, kiedy sobie wypije, zaczyna ją uważnie obserwować i zadaje dziwne pytania — czy już dorosła. Rozumiała, że chodzi o to, że skończyła szkolę, a nic nie robi dalej, chociaż powinna. Wiedziała też dobrze, że nie ma szans to, by dostać się do gimnazjum państwowego, a do szkoły prywatnej ojciec jej nie pośle, bo go na to nie stać.
Starała się patrzeć na wszystko realnie, więc po dłuższym namyśle udała się do pobliskiej cukierni i zapytała, czy nie potrzebują kogoś do pomocy. I tu szczęście się do niej uśmiechnęło, bowiem dowiedziała się, że właśnie — po kłótni z szefową — odeszła stamtąd dotychczasowa sprzedawczyni. Przyjęto więc Celinkę na razie na próbę, ale na razie nie jako sprzedawczynię, ale jako pomoc do wszystkiego. Rano miała sprawdzać, czy wszystko jest na miejscu, czy szklana gablotka, półki, lada i podłogi lśnią czystością (a gdyby tak nie było — miała sprawić by lśniły), miała przynosić tace z ciastkami, a przed zamknięciem sprzątać pomieszczenia sklepowe. Tymczasowo sprzedażą zajęła się sama szefowa.
Celina była bardzo z nowej pracy zadowolona i postanowiła starać się pracować jak najlepiej, żeby jak najszybciej pozwolono jej stanąć za ladą.
Ojciec, który ostatnio w żadnej pracy długo miejsca nie zagrzał, z zadowoleniem przyjął jej pomysł zatrudnienia się w cukierni. ‘Jednak cukiernia to coś lepszego niż praca w fabryce’, myślał.
Po tym jej pójściu do pracy nastroje domowników poprawiły się. Jednak Celinka czuła się teraz jakoś niezręcznie przebywając sam na sam z nietrzeźwym przeważnie ojcem. Szczególnie głupio jej było, kiedy zaglądał do niej, kiedy kładła się już spać, poprawiał jej kołdrę, sprawdzał, czy dobrze się przykryła. Poza tym był w stosunku do niej bardzo niesprawiedliwy. Nakazał jej bezwzględnie wracać wieczorem do domu nie późnej niż o dziewiątej.
Budziło to jej sprzeciw. Uważała, że skoro tak chciał, żeby była dorosła, powinien ją traktować jak osobę dorosłą. Bo kiedy właściwie miałaby się spotykać z koleżankami, skoro kończyła pracę o szóstej, a po powrocie do domu nierzadko musiała jeszcze coś ugotować? Ale tak naprawdę nie chodziło jej tylko o koleżanki. Ostatnio częstym gościem w „jej cukierni” był Jędrek, chłopak, który mieszkał w pobliżu. Wpadał jak bomba, gadał jakieś głupstwa, kupował góra dwa ciastka, ale jakiż był przy tym miły! Toteż kiedy pewnego razu zaproponował jej spotkanie o ósmej wieczorem, chętnie się zgodziła. Tego dnia pobiegła po pracy prosto do domu, żeby coś zjeść, odświeżyć się i przebrać. Właśnie miała wychodzić, kiedy wszedł ojciec. Popatrzył na nią krytycznie i syknął: „O dziewiątej — w domu!” Poczuła przypływ pewności siebie i rzuciła beztroskie „Niekoniecznie”.
Randka się udała. Jędrek był opiekuńczy, pocałował ją na powitanie w policzek, na pożegnanie w usta. Wydawało jej się, że czuje od niego lekki zapach alkoholu i nawet zapytała, co pił. „Trochę piwa wypiłem z ojcem do obiadu”, odpowiedział.
Do domu wróciła przed dziesiątą. Ojciec czekał, usłyszał widocznie jej kroki na schodach, bo otworzył drzwi wejściowe, zanim wyjęła z torebki klucze, wycedził: „Mówiłem, że masz być najpóźniej o dziewiątej”, i uderzył ją w twarz. Siłą powstrzymała łzy.
Tego wieczoru nie odezwał się do niej więcej. Była nawet z tego zadowolona. Przed zaśnięciem zrobiła „rachunek dzisiejszych doznań”. Po raz pierwszy była na randce i całowała się! I po raz pierwszy dostała w twarz.
Ten ojciec chyba zwariował! Wcześniej nigdy nie podniósł na mnie ręki –pomyślała i poczuła niepokój. Coś tu było nie tak.
Rano poszła do pracy przygnębiona; nie wiedziała jak ma się dalej zachować wobec ojca. Miała do niego ogromny żal i czuła niechęć na myśl o spotkaniu z nim dziś wieczorem. Tym większą, że Jędrek przecież powiedział, że będą się teraz często widywać.
O jej dalszych losach zdecydował przypadek. Po południu do cukierni przyszła jakaś elegancka pani, kupiła specjalność tego zakładu — francuskie ciasteczka z kremem pistacjowym, a na zakończenie powiedziała do właścicielki, że szuka miłej dziewczyny do pomocy w domu. Kogoś w rodzaju pokojówki.
— Nie będzie zbyt obciążona pracą, chodzi przede wszystkim o takie ogólne utrzymanie porządku, wytarcie kurzu, przetarcie luster, od czasu do czasu czyszczenie sreber, pozamiatanie, gdy np. coś się rozsypie, ewentualnie drobne sprawunki. Do większego sprzątania raz na tydzień i tak przychodzi „kobieta”, węgiel przynosi i w piecach pali dozorca, większe zakupy przynosi nam jego żona, a do pomocy w kuchni jest „dziewczyna na przychodne” — mówiła ta pani. — Najbardziej zależy nam na tym, żeby w domu był ktoś godny zaufania i sympatyczny, z kim mama mogłaby porozmawiać. Mama jest już osobą wiekową, a wszyscy w rodzinie są tacy zajęci! Co nie znaczy oczywiście, że ta dziewczyna będzie musiała bez przerwy siedzieć w domu; owszem, będzie miała regularne wychodne; a i na życzenie również będzie mogła czasem wyjść. No… i latem też dostanie jakiś urlop.
„Gdyby pani kogoś takiego znała… proszę mi dać znać” — powiedziała na odchodnym, uśmiechając się do właścicielki. „Aha, podam pani nasz adres” — dodała jeszcze i podyktowała adres właścicielce sklepu. Ta obiecała, że nazajutrz rozpocznie poszukiwania.
— No i jeszcze jednak ważna rzecz — dodała jeszcze ta pani. — Chodzi o to, żeby ta dziewczyna u nas zamieszkała. Urządzilibyśmy ją w „służbówce”. Miałaby wtedy nawet niebrzydki pokoik.
Celinka uświadomiła sobie, że ulica, przy której ta pani mieszka, musi być gdzieś niedaleko cukierni. Bezwiednie powtarzała sobie numery tego domu i mieszkania, starając się je zapamiętać. Natychmiast wyczuła, że może to być propozycja dla niej! Wprawdzie praca w cukierni jest może bardzie „godna szacunku”, ale stąd trzeba wracać do domu! Tam przynajmniej wyzwoli się spod tyranii ojca, nikt jej nie będzie strofował ani zawstydzał.
Po pracy poszła wprost do tamtego domu. Powiedziała, że pracuje w cukierni, a rozmowę o szukaniu ‘dziewczyny do pomocy’ usłyszała przypadkowo. Ta praca ją interesuje, bo ma dość nieciekawą sytuację rodzinną. „Więc jeśli uzna pani, że jestem wystarczająco miła i schludna, proszę mnie zatrudnić” — wypaliła na zakończenie, niezwykle śmiało jak na siebie.
Pani popatrzyła na nią z zainteresowaniem i zaprosiła ją do drugiego pokoju, gdzie przy okrągłym stole siedziała starsza, siwa kobieta. Miała na nosie okulary w srebrnej oprawie i czytała książkę. Na ramiona narzuciła bardzo ładną, zrobioną na szydełku pelerynkę w kolorach szarości i czerni, z mocno błyszczącymi czarnymi guziczkami.
— Mamo, zobacz kogo Ci przyprowadziłam. To jest Celinka. Będzie mieszkała z nami. Będziecie sobie mogły porozmawiać o książkach, i… poplotkować. (Przerażona Celinka uświadomiła sobie, że poza lekturami szkolnymi — niewiele w życiu przeczytała…)
Starsza pani popatrzyła na nowoprzybyłą zrazu krytycznie, potem jej spojrzenie złagodniało i powiedziała: „Taaak, ona wygląda na sympatyczną i dobrą dziewczynę. Niech będzie”.
Wszystkie trzy odetchnęły z ulgą.
Następnego dnia czekała Celinkę rozmowa z właścicielką cukierni. Nie była to zbyt miła rozmowa, bo właścicielka czuła się bardzo zawiedziona, czemu oczywiście dała wyraz. Jednak wykazała również dużo zrozumienia dla sytuacji dziewczyny, która w tak młodym wieku straciła matkę…
— Dobrze, możesz odejść, ale najwcześniej od pojutrza… Muszę przecież znaleźć kogoś do pomocy — powiedziała. — Szkoda, że odchodzisz, bo właśnie chciałam już postawić cię za ladą. No, ale skoro musisz… Dobrze. Zapłacę ci z czas przepracowany u mnie, i nie potrącę nic za zerwanie naszej umowy. A niech tam.
Celinka, która nie spodziewała się po niej takie wspaniałomyślności, z radości aż ją ucałowała.
Po pracy Celinka wstąpiła do mieszkania nowych pracodawców, żeby powiedzieć im, że najprawdopodobniej może zacząć pracę u nich już pojutrze, a także żeby zanieść tam cześć swoich rzeczy, zabranych z domu rano, kiedy szła do cukierni (zabrała te rzeczy w tajemnicy przed ojcem; ojciec znalazł ostatnio zatrudnienie w nowym miejscu i wychodził teraz z domu przeważnie o bladym świcie).
Przez cały wieczór zastanawiała się czy, i w którym momencie powinna mu zakomunikować, że się wyprowadza z domu. Zdecydowała, że zrobi to w ostatniej chwili, czyli pojutrze.
Tego dnia rano okazało się, że ojciec szedł jednak do pracy na drugą zmianę, i oczywiście nie mógł nie zauważyć, że Celinka wychodzi dziś jakoś wyjątkowo późno. Widok walizki w jej ręce wzmógł tylko jego czujność.
Przysiadła na chwilę na sąsiednim krześle przy stole i opowiedziała ojcu o swoich ostatnich planach, a więc o tym, że zmieniła pracę na lepiej płatną i z mieszkaniem. Później poda mu przy okazji tamtejszy adres, bo w tej chwili nie pamięta ani numeru domu, ani numeru mieszkania, ale wie dokładnie, gdzie to jest, bo przecież już tam była na rozmowie z właścicielami.
Ojciec oniemiał.
— Służącą chce być, wariatka! Tułać się po ludziach chce! Miejsce takiej młodej dziewczyny jest w domu rodzicielskim! — wykrzykiwał.
— Ależ tato, sam wiesz, że nasz dom, nie jest już taki, jak był, kiedy żyła mama. Sam chciałeś, żebym dorosła. A potem wciąż miałeś do mnie jakieś pretensje. No to teraz masz!
— Prawda, ale to nie tylko moja wina — wysapał z złością. — Gdybyś się tak nie szwendała po nocach…
— Nie, nie szwendałam się, tylko raz spóźniłam o niecałą godzinę. A ty mi wtedy dałeś w twarz! Chciałeś, żebym na nic przy tobie nie miała czasu, bo oprócz pracy, z której wracałam późno, musiałam jeszcze robić zakupy i gotować. A ty nic nie robiłeś, a jeżeli już coś — to bardzo rzadko. Piłeś i tylko wymyślałeś sposoby, jak mi życie obrzydzić! Przyjemności nie miałam żadnych!
— Jak ci było tak źle ze mną, to możesz tu już nie wracać — warknął. A gdybyś chciała wrócić tu z bachorem jakim, to chyba cię zatłukę.
Wstał i ruszył w jej kierunku, a ona — przerażona, że może ma zamiar znów ją uderzyć — zerwała się z miejsca i chwyciwszy walizkę, pobiegła do drzwi. Uciekając w popłochu, potknęła się na schodach, ale na szczęście w porę złapała się poręczy; walizka wyśliznęła się jej z ręki i po kilku stopniach „spłynęła” na dół. Celinka z tego zdenerwowania jakby zapomniała, że ojciec na trzeźwo raczej dbał o pozory i teraz pewnie też by się nie awanturował, żeby nie wywoływać nadmiernego zainteresowaniu i podejrzeń sąsiadów.
No tak, ale przecież ta sytuacja nie była zwyczajna… Spojrzała za siebie i zobaczyła, że jak on stoi na szczycie schodów, z gębą czerwoną jak burak, z ustami wykrzywionymi dziwnym grymasem ni to uśmiechu, ni to bólu.
Wtedy coś ją ukłuło w serce, bo pomyślała, że może go już nigdy więcej nie zobaczyć.
***
Nowe miejsce okazało się bardzo przyjazne dla Celinki. Rodzina gospodarzy bardzo jej się spodobała. Wszyscy wydawali jej się tacy grzeczni i mili.
Rodzina składała się z sześciu osób: „pani starszej” (tzn. tej, której Celinka miała dotrzymywać towarzystwa), jej córki Niny (czyli pani, która Celinkę zatrudniła), męża Niny oraz młodzieży, tj. trojga ich dzieci — dwóch synów i córki Dziuni.
Najmłodszy — Tomek — był o niecałe trzy lata starszy od Celinki, Dziunia o cztery, Zenon — o sześć lat.
Najprzystojniejszy był Zenon, ale — zdaniem Celinki — był on zbyt dorosły, za poważny jak na swój wiek. No… ale skoro był już studentem — to widocznie nie wypadało mu mówić ani myśleć o głupstwach. Dziunia była wesoła i rozmowna, robiła wrażenie, ze niczym się nie przejmuje, ale w rozmowie z Celinką udawała zupełnie dorosłą, chociaż jeszcze nie skończyła szkoły. Tomek był najmilszy z nich wszystkich. Od razu przypadł Celince do serca, i to nie tylko dlatego, że tak chętnie i tak „normalnie” z nią rozmawiał. Był ładnym chłopcem, umiał się wszystkim cieszyć, miał miły głos, a w jego szarych oczach czaiła się gotowość do zabawy, śmiechu i psoty.
Pochłonięta poznawaniem nowych ludzi i swoimi nowymi obowiązkami Celinka prawie zapomniała w tym czasie o Jędrku. Dopiero, kiedy „pani starsza” wysłała ją pewnego dnia po ciasteczka z pistacją do tej „jej” cukierni, dowiedziała się od właścicielki, że Jędrek ma do niej duży żal, że nic mu nie powiedziała o swoich planach. Prosiła więc panią właścicielkę o to, żeby przy okazji przeprosiła w jej imieniu Jędrka i żeby mu powiedziała (jeśli on kiedyś tu wpadnie), że to co się stało, wcale nie było w jej planach, ale po prostu tak się złożyło, i żeby powiedziała mu jeszcze, że w tę sobotę będzie miała wolne popołudnie i wówczas, zaraz po obiedzie może się z nim spotkać w parku.
W tę sobotę po obiedzie Celinka włożyła na głowę słomkowy kapelusik z niebieską wstążką (kupiony za pierwszą tutejszą wypłatę, bo płacono jej co tydzień), który dobrze pasował do jej sukienki w niebieskie kwiatki, którą mama uszyła jej „na wyrost” (i teraz sukienka okazała się idealnie dopasowana do figury Celinki), i poszła do parku. Jędrek też był elegancki; ubrał się w szare wąskie cajgowe spodnie w cieniutkie prążki i niebieską koszulę z apaszowską granatową chustką we wzorek zamiast krawata. Spodobało jej się, że tak ładnie się z nią zharmonizował i że tak pasują do siebie. Pachniał wodą kolońską i chyba trochę piwem. Poczuła to, kiedy na powitanie całował ją w policzek. Spacerowali i rozmawiali długo. Potem dała się jeszcze zaprosić na piwo, do kawiarnianego ogródka. Piwo piła pierwszy raz, ale jej nie smakowało, więc właściwie on wypił i to swoje, i jej. Odprowadził ją do domu i w bramie chciał pocałować, ale odwróciła głowę. Zapach piwa wydawał jej się nieznośny.
Jędrek chyba poczuł się urażony, bo pożegnał się prędko i poszedł. Było jej przykro, że to tak wyszło, bo nawet nie zdążyli się umówić na następne spotkanie…
Gdy wróciła do domu, pani Nina od niechcenia jakby zapytała, gdzie była tego wieczora i jak się bawiła. Może widziała ich przez okno?
Czas mijał. Celinka czuła się w domu pani Niny jak w rodzinie. Wszyscy byli dla niej dobrzy, troszczyli się czy ma wszystko, czego jej trzeba (np. czy nie potrzebuje dodatkowego koca, bo przecież w nocy jest chłodno, czy ma ciepły sweter i buty), pytali ją o zdrowie i jej sprawy. Szczególnie miło rozmawiało jej się Tomkiem, on zawsze po prostu tryskał dobrym humorem. Jednak posiłki z panią starszą stały się dla niej prawdziwą radością. Czytała teraz dużo, głównie książki (przeczytane wcześniej przez panią starszą), żeby obie mogły rozmawiać na ich temat, analizować postępowanie bohaterów i wyobrażać sobie — co by było, gdyby w którymś momencie owi bohaterowie postąpili inaczej, niż życzył sobie tego autor książki. Rozmawiały o tym przeważnie podczas jadanych wspólnie śniadań i kolacji. Przedtem jednak Celinka pomagała ‘pani starszej’ przy porannej toalecie. Nie zawsze było to konieczne, bo pani starsza była bardzo samodzielna i na ogół nie potrzebowała pomocy, bywało jednak, że bardziej niż zwykle dokuczał jej artretyzm i wtedy prosiła do siebie Celinkę, która zręcznie i szybko potrafiła uczesać ją w kok, pozapinać guziki sukni, no i oczywiście zakręcić żelazkami [czyli żelazną lokówką, rozgrzewaną nad świecą lub na kuchennej blasze] loczki przy skroniach.
Po śniadaniu, niekiedy aż do obiadu Celinka porządkowała poranny nieład w pokojach, wycierała kurze, zmieniała wodę kwiatkom w wazonach, a co trzeci dzień podlewała roślinność (jak mówił Tomek) we wszystkich pokojach; gdy było trzeba — załatwiała drobne sprawunki.
Obiad Celinka jadała w kuchni, wcześniej niż reszta domowników. Rodzina przeważnie czekała na powrót ojca i wszyscy jedli z nim prawie pod wieczór. Czasem Celince towarzyszyła (przeważnie przy zupie) pani Nina, która — ze względu na jakieś swoje dolegliwości — musiała jeść mało i często, albo i ktoś z młodzieży, kto akurat wcześniej wrócił ze szkoły i był głodny. Często tym kimś był Tomek, bo on, jak twierdziła pani Nina — „permanentnie był głodny”. Pani starsza jadła obiad u siebie, o podobnej porze jak Celinka, ale zaraz potem odbywała około półgodzinną, a bywało, że i dłuższą drzemkę, więc towarzystwo Celinki nie było jej wtedy potrzebne. Potem, aż do kolacji obie przeważnie czytały — albo każda swoją książkę, albo Celinka czytała starszej pani na głos.
Pewnego dnia, był to poniedziałek, prawie w samo południe odwiedził ją ojciec. Był jakiś taki odświętny i właściwie przyszedł po to, żeby ją wyciągnąć na spacer, bo „miał z nią do pomówienia”. To sformułowanie bardzo rozśmieszyło Celinkę, bo wcześniej nigdy nie wyrażał chęci „pomówienia” z nią. Od ich rozstania minął już prawie rok. Wyobraziła sobie, że usłyszał skądś takie sformułowanie i nauczył się go na pamięć. Tak naprawdę, to ucieszyła się z jego wizyty, bo już dawno wybaczyła mu jego dziwne zachowania i to, że ją obraził, i uderzył w twarz, i nawet było jej go żal, że jest teraz taki samotny. Przedstawiła go pani Ninie, pokazała mu swój pokój, i poprosiła panią o wolne popołudnie, na co oczywiście dostała zgodę. Potem umówiła się ojcem za godzinę w Alejach. Chciała się jeszcze przebrać i pokazać mu się w nowej sukience od Dziuni i w słomkowym kapelusiku z niebieską wstążką; żeby widział, że dobrze się jej tu wiedzie. Wzięła nawet ze sobą pieniądze z ostatniej tygodniowej wypłaty, na wszelki wypadek, gdyby miało się okazać, że ojciec znów stracił pracę.
Ojciec spojrzał na nią z błyskiem uznania, bąknął coś, że wygląda jak grzeczna panienka, ale właściwie szybko zaczął mówić o sobie, jak bardzo dokucza mu samotność, bo najmłodszy syn też się wyprowadził z domu, i woli mieszkać u jakiejś zdziry niż z nim. Więc, żeby zupełnie się nie stoczyć — bo jednak pije teraz każdego wieczora i to go martwi (!), a tu dom potrzebuje jednak kobiecej ręki — postanowił, że dłużej nie może tak być. Nie powinien być sam!
Nie, nie, w pracy go jeszcze trzymają, ale ostatnio patrzą jakoś krzywo, pewnie coś podejrzewają, więc musi się zmienić. Na szczęście od niedzieli będzie razem z nim mieszkała taka Wikta Kozłowska, to już ona go dopilnuje. „Nie znasz jej, to bardzo porządna i czysta kobieta. Już uporządkowała nasze mieszkanie, zrobiło się ładniej i przestronniej; wyrzuciła niepotrzebne rzeczy, a twoje stare łóżko oddała stróżce”, zakończył, ale za chwilę dodał:
— Wiesz, ona tak na kocią łapę nie chciałaby ze mną być. Więc w niedzielę na porannej mszy, bierzemy ślub. Jak masz ochotę — przyjdź. Obejrzysz swoją macochę.
Mówił jeszcze coś o sobie i jej starszych braciach, jak to sobie poukładali życie, ale nie słuchała dość uważnie. Kiwała głowa i dukała coś „na okoliczność”. Dotarło do niej jedynie to, że właściwie, gdyby teraz coś jej się w życiu nie udało — nie będzie już miała gdzie wrócić…
Zapytała mechanicznie, czy ojciec nie potrzebuje jakichś pieniędzy, bo przecież czekają go większe wydatki, choćby w związku ze ślubem i w ogóle, ale — szczerze mówiąc — była lekko zdziwiona, kiedy powiedział, że jeśli ma coś dla niego, to chętnie przyjmie. Oddała mu więc tę swoją tygodniówkę, bąkając, że to będzie jej prezent dla młodej pary.
Myślała, że może pójdą razem coś zjeść, ale ojciec dość szybko się pożegnał. To jej dzisiejsze wychodne „na życzenie” trwało zaledwie dwie godziny. Po przyjściu do domu nie przyznała się, że jest głodna.
Tego dnia, przed zaśnięciem Celinka długo zastanawiała się, co powinna dalej z sobą zrobić… Bo jeżeli np., nie daj Boże, pani starsza by umarła — ona zostanie nagle bez dachu nad głową. Najlepiej chyba byłoby wyjść za mąż? Czy to już czas? Za parę miesięcy skończy szesnaście lat… No tak, ale za kogo mogłaby wyjść? Czy Jędrek chciałby ją za żonę? Tak, pewnie by chciał… Ale ona go ostatnio tak zaniedbywała. Wolała wieczorami rozmawiać z panią starszą o książkach albo gawędzić w kuchni z Tomkiem — niż włóczyć się gdzieś z Jędrkiem. Jędrek jest miły, owszem, i nawet mówił często, że chciałby tak zawsze z nią spacerować… ale czy to oznacza, że chciałby się ożenić? A czy ona kocha Jędrka? Nigdy się nad tym nie zastanawiała. Wydaje jej się, że bardziej by go lubiła, gdyby tak często nie pachniał piwem. Nie lubiła tego zapachu!
Jednak na pewno powinna być dla niego milsza niż była dotychczas…
Tuż po Wielkanocy, pewnego dnia kiedy babcia już była w łóżku, a domownicy zajęci byli swoimi spawami, Celinka siedziała z Tomkiem w kuchni i jak zwykle trochę plotkowali, trochę rozmawiali o wszystkim i o niczym. Tomek wkrótce miał zdawać maturę i na razie nie miał innych planów na życie. Mówił, że chciałby nacieszyć się dorosłością i wolnością, i w ogóle „robić rzeczy, których dotychczas nie robił”. Gdy się żegnali, ucałował ją serdecznie i powiedział, że traktuje ją jak najlepszego przyjaciela. Była z tego dumna. Ten Tomek coraz bardziej jej się podobał.
Czuła się szczęśliwa i coraz bardziej podświadomie utwierdzała się w przekonaniu, że tu jest jej prawdziwy dom. I modliła się, żeby ten stan trwał jak najdłużej.
Czas mijał. W tym domu wszystko toczyło się zgodne z planem i ustalonym harmonogramem codziennych zajęć. Tomek zdał maturę i od razu wydoroślał. Znikał gdzieś na całe popołudnia, chodzić zaaferowany, niekiedy późno wracał.
„Ma już swoje sprawy”, skomentowała to pani starsza; inni tego nie zauważali albo udawali, że nic się nie zmieniło.
Pewnego razu Tomek, kiedy byli sami w kuchni szybko pocałował Celinkę w policzek i powiedział, że muszą poważnie porozmawiać. Serce zabiło jej mocniej, kiedy zaofiarował się, że pomoże jej wyrzucić śmieci, i wspólnie wyniosą i postawią obok śmietnika ten dywan z gabinetu. Może się jeszcze komuś ten dywan przyda. W tym dywanie, z niewiadomych powodów zrobiła się spora dziura, a próby zatuszowania tego faktu za pomocą igły z nitką nie powiodły się. Pani starsza radziła wprawdzie, żeby ten dywan pociąć na mniejsze kawałki i zrobić z nich jakiś użytek, ale pani Nina pewnie nawet nie wiedziałaby jak się do tego zabrać, ani kogo poprosić o pomoc.
Wiesz, Celinko — powiedział Tomek — chciałbym zobaczyć prawdziwą wieś, bo tam, gdzie często jeździmy na letnisko, nie widziałem nigdy na pastwisku nawet jednej krowy, nie mówiąc już o innych udomowionych zwierzętach. A myślałem ostatnio o tym, żeby po maturze rozpocząć studia rolnicze. Marzy mi się — w przyszłości duży dom na wsi i wzorowe, zmechanizowane gospodarstwo. Może zostanę znanym hodowcą albo innym specjalistą, np. od uprawy roślin? Moi pradziadkowie mieli kiedyś taki dom na wsi, ale potem wydzierżawili majątek i przenieśli się do miasta. Gdyby w przyszłości rodzice to sprzedali albo oddali mnie — mógłbym realizować swoje plany. A jeśli nie, będę pracował dopóki nie zbiorę potrzebnej sumy na kupno gospodarstwa. No i znajdę dziewczynę, która, tak jak ja będzie kochała wieś, i ożenię się nią. Czy ty kochasz wieś, Celinko?
Serce zabiło jej tak mocno, że nie mogła wykrztusić słowa…
— Celinko, czy dobrze mi się wydaje, że ty masz dziadków na wsi? — zapytał ciepłym szeptem Tomek.
— No pewnie, że mam, przecież ci o nich opowiadałam.
— No właśnie. A jak myślisz, czy mógłbym do nich z tobą pojechać?
Posłuchaj, moglibyśmy zorganizować to tak: Na wakacje nasza rodzina wybiera się na letnisko, to znaczy pojedzie babka, matka, no i młodzież. Ojciec będzie tam dojeżdżał po pracy. Gdyby ciebie pytali, Celinko, czy chcesz jechać z nami — powiedz, że bardzo byś chciała, ale obiecałaś swoim dziadkom, że chociaż na parę dni przyjedziesz do nich latem, żeby im trochę pomóc. Wtedy ja poproszę, żeby mi pozwolili jechać z tobą, żebym chociaż mógł zobaczyć prawdziwą wieś… Powiem też, że może mi tam ktoś wynajmie pokój albo ostatecznie mogę spać w stodole (chętnie sprawdzę jak to jest!). I że też mogę się twoim dziadkom na coś przydać.
Celinka była zupełnie oszołomiona. Wprawdzie nigdy wcześniej nie przejawiała szczególnego zainteresowania życiem na wsi, ale dla Tomka gotowa byłaby pokochać i wieś z jej dziwnymi zapachami, i dojenie krów, i w ogóle wszystko…
No, no, no, proszę jak ten Tomek spoważniał od razu po zdaniu matury! — pomyślała. — Czy on daje jej do zrozumienia, że ma w stosunku do niej jakieś zamiary? Czy to możliwe? Aż tak poważnie? Boże, co by na to powiedziały panie „starsza” i Nina… A Dziunia? Tylko kiedy on będzie mógł zrealizować te swoje plany..? Dopiero zdał maturę… No tak, ale przecież oboje są jeszcze bardzo młodzi. Więc chyba mogłaby na niego poczekać te kilka lat… „Oj, czy ja sobie zbyt dużo nie wyobrażam” — zreflektowała się…
Niebawem sprawa wakacji stała się głównym przedmiotem stałych rozmów przy posiłkach. Pani Nina wynajęła w M. dla rodziny na całe dwa miesiące obszerne mieszkanie w drewnianej willi z werandą. Celinka — zapytana przez nią, czy chce jechać z nimi — odpowiedziała dokładnie tak, jak to ustaliła z Tomkiem. Szczerze mówiąc, gdyby nie Tomek, wcale nie miałaby takiej znowu wielkiej ochoty na rozkoszowanie się wiejskim życiem z dziadkami, szczególnie że dziadkowie doskonale sobie sami radzili, a sama babcia była osobą dość zrzędliwą i — jak mówiła kiedyś jej córka, a mama Celinki — lubiła szukać dziury w całym.
Stanęło na tym, że Celinka będzie czuwała nad przygotowaniami rodziny do wyjazdu, następnie pomoże im rozpakować się na miejscu w M., pobędzie z nimi parę dni i pojedzie na ten swój urlop, np. na 10 dni, i potem wróci z powrotem do nich, do M. Inaczej „pani starsza” byłaby przecież niepocieszona, że Celinka ją osierociła.
Celinka napisała więc czuły list do dziadków — jak to bardzo się za nimi stęskniła i że chciałaby im trochę ulżyć w pracy na gospodarstwie. Na razie nic nie napisała o Tomku, bo i on od tamtej pory do tej sprawy nie wracał. Trochę to wydało jej się dziwne, ale wytłumaczyła sobie, że skoro on tak nagle wydoroślał — to może chce dać rodzicom czas na oswojenie się z tą jego dorosłością…
Bo rzeczywiście Tomek chodził ostatnio niezwykle poważny i zamyślony. Wprawdzie gdy byli sami spoglądał czasem na Celinkę tak jakoś ciepło-marzycielsko, a gdy był blisko starał się przynajmniej dotknąć jej włosów, dłoni albo ramienia, ale nic nie mówił…
Przygotowania do wyjazdy szły pełna parą. Celinka nie miała teraz czasu na czytanie, wciąż tylko sprawdzała garderobę pań, przyszywała guziczki, prasowała bieliznę, halki, sukienki i koszule, układała te rzeczy starannie w walizkach i w kufrze pani starszej, pakowała pościel i w ogóle wszystko co się mogło przydać w M. Załatwiła też na dzień wyjazdu transport, czyli furmankę, która by wszystko to zawiozła do M., a dla wszystkich członków wyprawy kupiła bilety na pociąg. Tomek zaofiarował się, że pojedzie tam furmanką razem z woźnicą i obaj na pewno dowiozą wszystko na miejsce w stanie nienaruszonym.
Tak też się stało. W M. — od stacji do ich wakacyjnego lokum nie było daleko. Było ciepłe słoneczne popołudnie więc z przyjemnością się przeszli, wdychając zdrowy zapach iglastego lasu. Wokół rosły głównie sosny i świerki. Drzew liściastych było tu stosunkowo mało. Te rosnące przy drodze można było policzyć na palcach jednej ręki. Teren był tu lekko pagórkowaty, wśród drzew prześwitywały połacie białego piasku.
— Gdyby jeszcze czuło się tu bryzę, byłoby zupełnie jak nad morzem — westchnęła „pani starsza”.
Rozpakowywanie bagaży na szczęście zajęło mniej czasu niż ich pakowanie, toteż następnego dnia wieczorem cała rodzina wraz z Celinką, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zasiadła do kolacji i mogła w pełni rozkoszować się pięknem przyrody. Tego dnia ani następnego aż do obiadu- Celinka prawie nie widywała Tomka. I dopiero wtedy, przy obiedzie — kiedy pani Nina wyraziła żal, że już jutro Celinka ich opuści, ale zaraz dodała z uśmiechem, że nie na zawsze, bo jedzie tylko na zasłużony urlop i że wybiera się na wieś do swoich dziadków — Tomek przemówił!
— Coooo? Ona jedzie na wieś? — udał zdumienie. Dlaczego ja nic o tym nie wiedziałem? Ale to cudownie! No to ja, kochani, mam genialny pomysł! Ponieważ — jak Ci już mówiłem, Dziuniu — postanowiłem studiować technologię i mechanizację rolnictwa, więc może dobrze by było, żebym pojechał na tę jej wieś, obejrzałbym prace w polu, miejscowe gospodarstwa, no i może przydałbym się na coś jej dziadkom… Jeśli byście oczywiście nie mielibyście nic przeciwko temu, a Celinka byłaby w stanie znieść moją obecność.
— Jakże to tak? Pojechałbyś z nią do jej dziadków? Tak po prostu? Tak niespodziewanie. W jakim charakterze? — zdumiała się babcia.
— No… nie tak zaraz z nią. Mam jednak nadzieję, że Celina pomogłaby mi znaleźć gdzieś na tej wsi jakieś lokum. — Popytałabyś się tam na wsi, Celinko? — zapytał przymilnie.
— Mogę — mruknęła.
— To świetnie, ja to bym widział tak: Celina wyjeżdża jutro…. Czy to daleko stąd? Ile godzin tam się jedzie?
Najwyżej dwie i pół…
…No więc ja bym tam przyjechał za jakieś dwa–trzy dni i w ten sposób wiedziałbym już na czym stoję”.
— Jak myślisz, czy twoi dziadkowie nie mieliby nic przeciwko temu, gdybym chciał im w czymś pomóc?
— Nie wiem… może nie.
— No… bo gdyby mieli, to może ktoś inny skorzystałby z mojej pomocy?! Zresztą, co się napatrzę — to moje! Przecież tak naprawdę, to ja jeszcze nigdy nie widziałem takiej prawdziwej wsi
— Co o tym myślicie? — zapytała z wahaniem pani Nina.
— Gada, jakby trochę zmądrzał — zachichotała Dziunia
— A niech jedzie, może rzeczywiście czegoś się nauczy — wycedził Zenon.
— Celinko, tylko uważaj, żeby on ci w głowie nie zawrócił. Mężczyznom nie można zanadto wierzyć — dodała babcia.
No to zgoda — zamknęła sprawę pani Nina
Zgodzili się.
Celinka odetchnęła z ulgą.
Nazajutrz w południe wyjechała z M. Tomek odprowadził ją spory kawałek drogi, poniósł walizkę, a na pożegnanie — ucałował siarczyście.
— Dziękuję Ci, moja kochana Celinko — powiedział i przytulił ją do siebie.
Z trudem wyswobodziła się z jego uścisku, chociaż tak naprawdę pragnęła, żeby to trwało jak najdłużej. Ale wstydziłaby się, gdyby ktoś ich zobaczył.
Jechała przepełniona ciepłym uczuciem dla Tomka, a w jej sercu, w rytm stukotu kół pociągu — drążyła sobie miejsce zapowiedź szczęścia.
Dziadkowie byli bardzo zadowoleni z jej przyjazdu, toteż nie powiedziała im od razu, że być może przyjedzie wkrótce do tej wsi syn jej gospodarzy Tomek, który — chcąc zostać inżynierem od rolnictwa — zamierza poznać bliżej polską wieś.
Ale Tomek nie przyjechał; ani za dwa dni, ani za trzy, ani w ogóle. Zachodziła w głowę — co to też mogło się stać. Drętwiała na samą myśl, że mogło go spotkać coś złego albo że jest chory, albo że rodzina zmieniła zdanie w kwestii jego wyjazdu. Im dłużej czekała, tym bardziej czuła, że nikt do tej pory nie był jej aż tak bliski ja on.
Sztuka udawania, której uczył ją Tomek — przydała się jej. Dziadkowie nawet się nie domyślali, co ona przeżywa. Uśmiechała się do nich miło, pracowała za trzy osoby; bardzo się starała zasłużyć na ich uznanie. Czuła się bardzo samotna i bardzo cierpiała.
Wracała do M zmęczona i zgnębiona. Patrząc na swoje zmęczone dłonie, pomyślała — „jak ten czas strasznie ucieka, już go nigdy nie dogonię”. A może Tomek jest jak ten czas?
Niedaleko dworca spotkała Dziunię.
— Tomek nie przyjechał? Chciał tam jeszcze zostać? Sam? — paplała radośnie.
— On w ogóle tam nie przyjechał! Myślałam, że może się rozchorował.
— Nie, wyjechał stąd tak, jak się umawialiście; dwa dni po tobie
— Może miał wypadek?
— Nie sądzę. Tutaj wiadomości o wypadkach szczególnie szybko się rozchodzą…
— To co trzeba zrobić, jak go szukać?
— Nie wiem. Może on wcale nie chce, żeby go szukano?
W domu powitano ją przyjaźnie, ale kiedy dowiedziano się, że Tomka u niej w ogóle nie było, wydawało je się, że wszyscy spoglądają na nią z niedowierzaniem. Nie wiedziała — czy martwiąc się o niego, podejrzewają także, że ona coś kręci. Czuła, że traci ich zaufanie.
Bomba pękła następnego wieczora, kiedy ojciec, wracając z pracy, przyjechał do M. na kolację. Wyglądał na przygnębionego. Celinka nakryła do stołu, ale nie usiadła razem ze wszystkimi. Bolała ją głowa, czuła wokół siebie atmosferę nieufności, chciała być sama. Zdążyła jednak usłyszeć, jak pan Czesław, kiedy mu przekazano nowinę, że Tomek gdzieś przepadł — powiedział zmęczonym głosem:
— A ja dzisiaj w pociągu sporo plotek się nasłuchałem. Znacie choćby z widzenia tego Drewnickiego? On ma sklep z galanterią na ulicy 3 Maja? Podobno ożenił się niedawno z bardzo młodą, ładną dziewczyną. Ona czasem sprzedaje w tym sklepie. Otóż dowiedziałem się dzisiaj, że tydzień temu zostawiła męża i odeszła, i nie wiadomo gdzie się podziewa. Złośliwi twierdzą, że uciekła z jakimś młodym człowiekiem, który w tym roku zdał maturę. Podobno widywano ich razem już wcześniej. Czy nie macie żadnych skojarzeń? Bo ja mam.
Celinka poczuła się tak, jakby te słowa były adresowane również do niej, jako osoby mającej swój udział w spisku. Po tym jak została oszukana, wykorzystana, niesprawiedliwie osądzona, to było tak, jakby drugi raz dostała w twarz. Przepłakała całą noc.