E-book
16.17
drukowana A5
69.04
Fotografia

Bezpłatny fragment - Fotografia


Objętość:
400 str.
ISBN:
978-83-8189-959-8
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 69.04

Fotografując staraj się pokazać to, czego bez ciebie nikt by nie zobaczył

Robert Bresson


You know what’s inside that bank, man? There’s 16 million dollars worth of gold in the bank, sweetheart.

Oddball, Kelly’s Heroes

Wał usypano z betonowych płyt.

Pomiędzy całymi kwadratami płyt chodnikowych wciśnięte są ich połamane fragmenty, jakieś pomniejsze odłamki, do tego gruz, cegły, kamienie. Towarzyszą im kawałki mebli, połamane krzesła, stoły, gdzieś z tyłu potężne ozdobnie rzeźbione drzwi szafy. Z prawej strony drewniany trzepak z jedną nogą pochłoniętą przez betonowy stos, drugą wystawia na gładko zamiecione przedpole. Na jego górnej poziomej belce opierają się litery J.FRA, fragment szyldu umieszczonego na narożniku budynku w tle. Po drugiej stronie przeszkody, częściowo zasłonięty stalowy szkielet wagonu tramwajowego. Kiedyś pewnie czerwony, ale teraz szary jak wszystko wokół. Biała tabliczka umieszczona w połowie długości dachu oznajmia, że jest to „osiemnastka”, kursująca z Placu Żelaznej Bramy przez Królewską, Marszałkowską, Śniadeckich, Nowowiejską i Filtrową na plac Narutowicza. Drugi wagon, przewrócony na bok, bezwstydnie odsłania swoje brudne podbrzusze. W jeszcze całych szybach okien kamienicy na trzecim planie odbijają się jasne plamy nieba, tylko narożne okno balkonowe pierwszego piętra straszy ostrymi odłamkami sterczącymi z drewnianej framugi. Budynki po prawej stronie są w większym skrócie i ich okna są tylko ciemnymi, pionowymi kreskami. Okna, przynajmniej te widoczne są wysokie, ich kamienne ozdoby, wsporniki i balustrady balkonów są eleganckie. Stojące wzdłuż niknącej w oddali ulicy drzewa nadal jeszcze mają szare liście.

Stoją na tle betonowej przeszkody. Ubrani w ciemne marynarki, szare wełniane kamizelki narzucone na białe koszule, grube spodnie, często wpuszczone w wysokie buty, lub kończące się niewiele nad cholewkami spódnice. Na szyjach szare chusty, apaszki. Dwóch chłopaków wyciągnęło skądś oryginalne bluzy mundurowe, jeszcze z września i teraz z dumą wypinają piersi mogąc zaprezentować się choć w namiastce prawdziwego munduru. Mimo, że to przecież sierpień praktycznie każdy ma czapkę. Tych charakterystycznych, wojskowych jest więcej, tak niewielki element umundurowania łatwiej przecież było ukryć, bezpiecznie przechować. Są też jednak i berety i furażerki, a także zwykłe, cywilne kaszkiety. Jedna z dziewczyn obwiązała głowę chustką w kolorowe, ale teraz szare, kwiaty. Każde nakrycie głowy, niezależnie od rodzaju noszone jest z fasonem, zawadiacko przekrzywione, zsunięte do tyłu czy naciągnięte na czoło. Atmosfera jest beztroska, na twarzach uśmiechy, w postawach siła i pewność siebie. Nieliczni z bronią, ci uśmiechnięci najszerzej, ustawiają się tak, by jak najlepiej ją zaprezentować.

Stoją.

Czekają.

Myślą, że patrzą w przyszłość, nieświadomi tego, że to jednak przyszłość patrzy na nich, trzymając w swoich niemłodych już rękach ramkę czarno-białej fotografii. Wypielęgnowane, ale zdecydowanie męskie palce delikatnie pocierają pozłacaną ramkę, palec wskazujący powoli przesuwa się po niewyraźnych młodych twarzach, zatrzymując na stojącym w drugim rzędzie po lewej stronie chłopaku w berecie. Biała plama na jego ciemnym materiale pozwala się domyśleć obecności orzełka. Ciemne, zdaje się, że kręcone włosy wystają spod przekrzywionego beretu, w szerokim uśmiechu świecą białe, nierówne zęby. Trzymany w dłoniach automat uniesiony jest wysoko, tak by był widoczny nawet z drugiego rzędu. Chwilę później zdjęcie wraca na swoje miejsce na wypełnionym książkami regale.

1

Sobota, 1 lipca 1944

1 lipca 1944 roku Rada Wojskowa 1 Armii Wojska Polskiego w odezwie do Polaków wzywała do powstania zbrojnego i apelowała: „Bądźcie gotowi do powstania z bronią w ręku przeciwko niemieckim oprawcom”.


Imieniny obchodzą Halina, Marian i Otton.

Wschód słońca: 04:17, zachód: 21:02.


Ocknął się nagle, czując jak coś zimnego i mokrego obmywa mu twarz. Poderwał się kaszląc i plując, starając się usilnie pozbyć z ust obrzydliwego smaku…

…ścieków?

Gwałtowny ruch przywołał tępy, pulsujący ból, który rozlewał się po ciele, zaczynając gdzieś pod lewym ramieniem i obejmując swoim zasięgiem całą klatkę piersiową. Otworzył szeroko oczy, przynajmniej tak mu się wydawało, ale mrok, który go otaczał nadal był nieprzenikniony. Wyprostował się ostrożnie i namacał wrażliwe miejsce pod pachą. Ból, wcześniej przytępiony, eksplodował teraz z pełną siłą. Oskar zacisnął z całej siły zęby, za wszelką cenę nie chcąc krzyczeć w tej ciemności, nie będąc pewnym czy hałas go nie zdradzi. Komu i dlaczego miałby go zdradzić tego nie był jeszcze pewien, ciągle był zdezorientowany tym nagłym przebudzeniem w nieznanym miejscu. Przetarł mokrą i śliską ręką oczy, w nadziei, że uda mu się coś dostrzec.

Nic z tego.

Otaczająca go ciemność wydawała się być doskonała. Wiedział, czuł przecież, że ma otwarte, wręcz wytrzeszczone oczy ale mimo to nie widział kompletnie nic.

Oślepłem? O Boże…

Ból pozwolił mu jednak odzyskać jako taką jasność umysłu i powoli zaczął sobie przypominać co się wydarzyło. Skulony oddychał ciężko i czekał w bezruchu, aż to wściekłe pulsowanie choć trochę się uspokoi. Z zaciśniętymi wargami liczył kolejne nadciągające i przewalające się przez ciało fale bólu. Przy pięćdziesięciu zaczęło mu się wydawać, że kolejne przypływy są jakby trochę słabsze. Przy stu przestał liczyć i pozwolił sobie na ostrożną zmianę pozycji, starając się oszczędzać lewą stronę ciała. Oparł się plecami o ścianę i kiedy ból się nie nasilił, z ulgą wypuścił wstrzymywane bezwiednie powietrze. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności, ale pomimo tego nie widział dalej niż na wyciągnięcie ręki. Oślizgła i zimna ceglana ściana za jego plecami łagodnym łukiem przechodziła nad głową w ledwo widoczne sklepienie. Ściana naprzeciwko majaczyła gdzieś na granicy widzialności, właściwie sygnalizując tylko swoją obecność, czuł jednak, że jest bardzo blisko. W kanale było naprawdę ciasno, tak ciasno, że gdyby wyprostował podkurczone nogi dotknąłby jej czubkiem zniszczonych i przemoczonych butów. Podnosząc rękę nad głowę mógł nie ruszając się z miejsca pogładzić śliskie i lepkie ceglane sklepienie. W ciszy otaczającej go wraz z ciemnością wyraźnie słyszał bicie swojego serca i szum krwi pulsującej w uszach. Woda, lub raczej cuchnąca ciecz, w której siedział lekko falowała. Raz na jakiś czas słychać było cichy plusk, po którym następowało głośniejsze szamotanie i znowu zapadała cisza, podkreślana jeszcze dalekim, ale wyraźnym, miarowym odgłosem kapiącej wody. Popiskiwania zamieszkujących tę podziemną część miasta gryzoni dochodzące gdzieś z czarnej jak smoła otchłani tunelu przyprawiały go o gęsią skórkę. Sama myśl o możliwości spotkania się z gromadą szczurów w ciemnym, ciasnym kanale wzbudzała w nim nieracjonalny wstręt. Przypomniał sobie wielkie jak koty i bezczelne, pławiące się w swojej bezkarności, szare bestie grasujące po podwórku domu Waldka. Jako dzieci toczyli z nimi nieustającą wojnę, w której w ruch szły najczęściej kamienie i ewentualnie kije, te drugie jednak tylko wtedy jeśli dany osobnik dał się bliżej podejść. Mimo tego szczury nie dawały za wygraną i wydawało się, że nic nie jest w stanie ich powstrzymać w zdobywaniu pożywienia. Na wspomnienie długich, różowych i obrzydliwie łysych ogonów przeszedł go dreszcz. Na szczęście piski umilkły w oddali.

Rozejrzał się dookoła. Po lewej, tuż obok niego pod ścianą majaczył się jakiś niewyraźny kształt, a za nim, patrząc kątem oka, można było domyślać się ściany. Czy tunel faktycznie się tam kończył, czy też może tylko zakręcał, Oskar nie był w stanie ocenić. Z prawej strony tunel ciągnął się prosto w ciemność. Przynajmniej tak mu się wydawało, choć tak naprawdę równie dobrze mógł spokojnie zakręcać i dwa metry od niego, a i tak by tego nie był w stanie stwierdzić na pewno. Wyciągnął z kieszeni na piersi kraciastą chustkę do nosa i przetarł sobie nią twarz. Smród jakby trochę zelżał. Trwało to jednak tylko chwilkę, bo zaraz zaatakował znowu ze zdwojoną siłą. Oskar schował chustkę i wymacał w kieszeni paczkę zapałek. Drżącymi rękami delikatnie rozsunął wilgotne pudełko i wyłuskał jedną z czterech pozostałych zapałek. Wbrew oczekiwaniu zapaliła się od pierwszego potarcia i zajaśniała słabym płomykiem. Migocące światełko rozjaśniło ciasny krąg wokół Oskara, ale jednocześnie ciemność tunelu stała się intensywniejsza i podeszła bliżej, do granicy wyznaczonej przez krąg światła. Spojrzał ponownie w lewo i o mało nie upuścił dogasającej zapałki.

Waldi leżał na boku, z twarzą do połowy zanurzoną w wodzie i nie ulegało wątpliwości, że nie żyje. Wystające nad powierzchnię lewe oko patrzyło bezmyślnie na tańczące na ścianie tunelu cienie. Zanim zapałka sparzyła go w palce i zgasła Oskar przypomniał sobie wszystko.


***


Stoją z Waldim w Alejach Ujazdowskich, oparci niedbale o słup ogłoszeniowy na wysokości ulicy Chopina obserwując łączniczkę na rogu Alei Róż. Dziewczyna właśnie zdejmuje z głowy chustę i poprawia długie, jasne włosy przechodząc na drugą stronę Alei Ujazdowskich.

To sygnał.

Czarny Opel Admirał, który majestatycznie wysunął się przed chwilą z ulicy 6–go Sierpnia i skręcił w lewo, w stronę śródmieścia to właśnie ten. U wylotu ulicy Chopina dowodzący akcją Edmund składa trzymaną w rękach gazetę.

Przygotować się.

Po obu stronach ulicy spacerujący do tej pory pozornie beztrosko młodzi ludzie nerwowo poprawiają ukrytą pod płaszczami broń. Opel zbliża się do wylotu Chopina. Edmund zdejmuje czapkę i przeczesuje ręką włosy.

Zaczynać!

Zaparkowany wzdłuż Alej elegancki Mercedes rusza powoli w kierunku Szucha, ale zaraz próbuje zawrócić w stronę Placu Trzech Krzyży. Precyzyjnie wykonany manewr skutecznie blokuje drogę Oplowi, który na widok przeszkody zwalnia.

Biegną razem z Waldim wyszarpując jednocześnie spod płaszczów Steny. Z drugiej strony do toczącego się teraz wolno Opla jakby od niechcenia podchodzi Edmund, jak zwykle nieludzko opanowany. Zupełnie jakby się nie spieszył płynnym ruchem unosi rękę z pistoletem i strzela prosto w przerażoną twarz adiutanta. Inny chłopak wali przez przednią szybę do kierowcy. Opel staje. Powietrze przeszywa wzmagający się huk wystrzałów i świst kul. Teraz strzelają do nich już „wachy” z otaczających budynków. Strzelają też Niemcy z okien po obu stronach ulicy. Oskar podbiega z prawej strony auta i widzi na tylnym siedzeniu skuloną postać. Niemiec w czarnym płaszczu bezskutecznie próbuje się wcisnąć w siedzenie, wtula się w martwe ciało adiutanta chcąc odsunąć jak najdalej od drzwi. Oskar podnosi automat z satysfakcją odnotowując wyraz zwierzęcego przerażenia w oczach wroga i…

…wybuch blokującego Aleje Mercedesa rzuca go na jezdnię. Oszołomiony unosi głowę, w uszach słyszy tylko jednostajny pisk. Widzi jak z płonącego, poskręcanego wraku wytacza się Felek, twarz zalewa krew. Przebiega kilka niepewnych kroków w stronę Oskara i pada trafiony w plecy.

Dźwięk wraca powoli, falami. Od strony ulicy Piusa, z parku, bije ciężki karabin maszynowy. Duży kaliber szatkuje osłaniającego go od tej strony Mercedesa. Niemcy walą długimi seriami, pomiędzy nimi słychać pojedyncze, kontrolowane strzały i krótkie serie chłopaków zmuszonych oszczędzać amunicję. Oskar widzi jak pada trafiony w głowę Edmund. Zza słupa ogłoszeniowego Jeleń ostrzeliwuje okna budynków wzdłuż Alej, usiłując zmusić strzelających stamtąd Niemców przynajmniej do chwilowego przerwania ognia tak, żeby dać czas chłopakom na wycofanie się do samochodów, które wyjeżdżają teraz z ulicy Chopina.

Z Szucha wypada z piskiem opon motocykl z przyczepą a za nim niebezpiecznie przechylając się na zakręcie ciężarówka żandarmerii. Zamontowany na przyczepie MG pluje ogniem i Jeleń pada z rozpostartymi rękami na ulicę. Ciężarówka hamuje ostro ustawiając się w poprzek ulicy i z budy wyskakują żołnierze. Ostrzał z okien słabnie, Niemcy nie chcą trafić biegnących ulicą żandarmów. Ci jednak również przyłączają się do ogólnej kanonady i powietrze jest teraz gęste od kul. Oskar chwiejnie podnosi się na nogi. Waldi łapie go za ramię i ciągnie za sobą krzycząc mu coś bezpośrednio do ucha.

— ...nie żyją! Spadamy! — słyszy Oskar.

Omiata ulicę wzrokiem. Mercedes, którym zablokowali Opla już dogasa. Oba samochody ewakuacyjne stoją u wlotu ulicy Chopina podziurawione kulami. Z otwartych drzwiczek jednego zwisa bezwładne ciało kierowcy. Od strony Placu Wolności słychać tupot buciorów nadbiegających Niemców. Oskar przypomina sobie rozkazy. Bezwzględnie zabrać wszelkie dokumenty! Dopada do Opla i szarpnięciem otwiera drzwiczki. Tylne siedzenie zbryzgane jest krwią. Z szyi Niemca w czarnym płaszczu sterczy spory fragment karoserii. Wygląda na to, że mimo wszystko zadanie zostało wykonane.

Kule gwiżdżą w powietrzu i uderzają o blachę coraz bliżej, Oskar stara się jednak skupić na wnętrzu wozu. Wie, że Waldi go osłania. Pocisk przelatuje mu koło głowy roztrzaskując jedyną pozostałą szybę. Nie ma czasu na przeszukanie zwłok. Każda sekunda naraża życie osłaniających go kolegów. W ostatniej chwili dostrzega cienką brązową teczkę, wciśniętą między oparcie przedniego fotela a martwe ciało adiutanta. Szarpie mocno, ale bez skutku. Teczka zaczepiła się zamkiem o pas żołnierza i nawet po śmierci dzielny młody adiutant broni tajemnic Rzeszy. Oskar rzuca stena na siedzenie, obraca ciało i uwalnia teczkę. Chwyta ją i poślizgnąwszy się w rosnącej pod drzwiami kałuży krwi pada na jezdnię. W tym samym momencie długa seria z karabinu maszynowego roznosi kabinę Opla dosłownie na strzępy.

— Kanał! — krzyczy Waldi zatrzymując serią nadbiegającego Niemca i szarpie Oskara za ramię w stronę chodnika. Oskar ogląda się na Opla z żalem. Na siedzeniu zostawił Stena. Taki dobry pistolet…

— Do włazu!

Oskar dopiero teraz zauważa na wpół otwartą studzienkę przy krawężniku. Obok w nienaturalnej pozie leży człowiek w dziwnym płaszczu. Skąd on tutaj…? Przecież ktoś powinien był go ostrzec… Trzema susami dopada do włazu, ląduje na brzuchu wśród odprysków kostki brukowej znaczących drogę niemieckich serii i odsuwa pokrywę na bok. Martwy kanalarz obserwuje go szklanymi oczami z niemym wyrzutem.

— Wskakuj! — woła Waldi przyklękając obok i strzelając krótkimi seriami. Oskar jest po pachy zanurzony w otwór włazu kiedy widzi jak Waldi pada bezwładnie na bok. Nie słyszy strzału, jednak potwierdza go kałuża krwi wypływająca spod ciała przyjaciela.

Wszystko nagle zwalnia.

Oskar widzi wyraźnie wykrzywioną bólem twarz Waldka, tamten coś mówi, ale Oskar nic nie słyszy. Kolejny pocisk uderza z gwizdem w odsuniętą na bok pokrywę włazu i wyrywa go z transu. Z charakterystycznym stukotem wzbijając w powietrze pył i ostre fragmenty kostki brukowej w miniaturowych wybuchach zbliża się seria ze Schmeissera.

Oskar jednym ruchem podciąga się na rękach i już leży na ziemi obok Waldka. Łapie go za kurtkę i podciąga do siebie, rozglądając się na boki, oceniając odległość. Do domów jest teraz za daleko, zresztą we wszystkich są Niemcy. Czuje pod ręką jak Waldi rzuca się nagle i widzi, że dostał ponownie, tym razem w plecy. Nie ma czasu do namysłu, łapie przyjaciela pod pachy i wpycha do otworu. Następny pocisk uderza w ziemię tuż obok niego i wzbija chmurkę pyłu. Chcąc zyskać na czasie wyrywa jeszcze zza paska filipinkę i rzuca w stronę nadbiegających żandarmów. Granat nie wybucha, jednak przestraszeni Niemcy na moment zwalniają i Oskar wykorzystując tę chwilę wahania podrywa się i trafia nogami we właz, na ślepo próbuje wcelować w szczebelki drabinki. W tym momencie czuje potężne uderzenie i ostry ból pod lewym ramieniem. Pocisk obraca nim jak kukłą i rzuca w otchłań kanału.


***


Ciężko ranny Waldek nie był w stanie iść.

Oskar wlókł go za sobą, starając się jak najszybciej oddalić od snopu światła znaczącego wejście do kanału. Intuicyjnie czuł, że im dalej uda im się zagłębić w tunel tym większe mają szanse. Nie miał czasu zająć się swoimi obrażeniami, ale wyglądało na to, że podczas upadku raczej nie złamał sobie niczego. Rana pod pachą krwawiła za to obficie i cały lewy bok kurtki miał już przesiąknięty. Wyciągnął z pod pachy śliską od krwi skórzaną teczkę z dokumentami, którą jakimś cudem musiał tam włożyć choć zupełnie tego nie pamiętał. Wcisnął ją głęboko za pasek spodni na plecach. Nie było to wygodne, ale przynajmniej obie ręce pozostawały swobodne.

Zaciskając zęby namacał palcami okolicę rany. Zakręciło mu się w głowie, jasne plamy zawirowały przed oczami. Oparł się o nierówną ścianę tunelu. Sycząc z bólu sprawdzał centymetr po centymetrze wokół niewielkiego otworu. Przy każdym naciśnięciu świeża porcja krwi wsiąkała w koszulę. Nabrzmiały boleśnie ślad prowadził przez cały bok w stronę pleców gdzie znajdował się większy otwór. Namacawszy ranę wylotową Oskar z ulgą stwierdził, że kula raczej nie została w ciele. Przystanął i wepchnął pod pachę zwinięty opatrunek przygotowany na akcję. Nic więcej nie był w stanie zrobić, musiał mieć nadzieję, że uda mu się w ten sposób zatamować krwawienie. Przynajmniej z jednej strony, bo drugiego opatrunku i tak nie miał. Zresztą i tak nie dałby go rady sobie założyć samemu. Waldek, również oparty o ścianę kanału, przyglądał się mu ciężko dysząc.

Krzywiąc się z bólu Oskar chwycił kolegę pod ramię i z wysiłkiem ruszyli z miejsca. Krok za krokiem brnęli w ciemność, przez płytką, śmierdzącą wodę. Oskar czuł coraz większą lekkość w głowie, było mu na przemian zimno i gorąco, wiedział, że długo takiego tempa nie wytrzyma. W każdej chwili spodziewał się też wybuchu granatu, który Niemcy przecież na pewno wrzucą za nimi do kanału.

— Poczekaj — jęknął słabo Waldi — Nie dam rady. Idź sam…

Zatrzymali się znowu. Posadziwszy przyjaciela po ścianą, Oskar, klęcząc w brudnej wodzie próbował złapać oddech. Rana pulsowała, ale wydawało mu się, że nie krwawi już tak bardzo jak na początku.

— Przecież nie zostawię cię tutaj — powiedział szukając po kieszeniach zapałek. Zgrzytnęło krzesiwo i w tunelu zamigotało światło. Waldi leżał oparty o ścianę kanału, w zakrwawionej ręce trzymał zapalniczkę oświetlającą mu w upiorny sposób pokrytą gęstymi kroplami potu twarz. Łapczywie chwytał ustami powietrze. Przy każdym oddechu w kąciku ust tworzyły się jasnoróżowe bąble.

— Sam zobacz — zupełnie przytomnie popatrzył na Oskara — Mam… chyba przestrzelone… płuco. Ty… też niespecjalnie… wyglądasz — skrzywił się. Mówienie sprawiało mu widoczną trudność.

— Zwariowałeś? — jęknął Oskar — Waldek… Tak nie można — głos mu się łamał — Wyjdziemy stąd razem…

— Sam… widzisz przecież… jak to wygląda — uśmiechnął się kwaśno tamten i zakaszlał cicho. Z ust pociekła mu krew. — Powiedz Zosi… — zamknął oczy i przez chwilę słychać było tylko jego świszczący, płytki oddech. Oskar też nie miał siły nic mówić, stał tylko oparty o ścianę nad umierającym przyjacielem. Po dłuższej chwili Waldek poruszył się. Płomyk zapalniczki tańczył demonicznie w jego ciemnych oczach kiedy spojrzał na Oskara. Próbował się uśmiechnąć. Oskar nachylił się, chcąc usłyszeć co Waldek chce mu powiedzieć, ale usłyszał tylko szept.

— …zimno…

Reszta słów utonęła w potoku gęstej krwi, która wylała się tak po prostu z ust chłopaka. Głowa opadła mu na pierś, z bezwładnej dłoni wysunęła się zapalniczka i zgasła wpadając z cichym pluskiem do wody. Znowu ogarnęła ich ciemność. Oskar osunął się w wodę obok Waldiego. W ostatniej chwili przypomniał sobie o teczce z dokumentami i żeby ich nie zamoczyć przełożył ją pod koszulę na piersi. Chwycił Waldka za rękę próbując namacać puls. Słaby, nierówny, raz wolny, raz galopujący. Siedzieli tak w ciszy i ciemności długo, bardzo długo. Oskar słuchał nierównego, świszczącego oddechu przyjaciela, bicia swojego serca, cichego plusku ścieków i popiskiwania szczurów w głębi kanału. Wreszcie Waldi westchnął głęboko, wypuścił powietrze i tak pozostał. Oskar ukrył twarz w dłoniach i bezgłośnie zaszlochał.


***


Zapałka zgasła i ciemność błyskawicznie rzuciła się do przodu okrywając go czarnym welonem. Oskar skulił się i objął kolana ramionami. Wiedział, że musi iść dalej, ale nie był w stanie się ruszyć. Strach przed ciasnym i ciemnym tunelem przenikał go na wskroś. A może by tak trochę posiedzieć, odpocząć?

Jeszcze tylko chwilę…

Za wszelką cenę chciał opóźnić to co nieuniknione. Sytuacja, w której samotnie miał stawić czoła labiryntowi kanałów, ranny i osłabiony, bez światła, zupełnie go przerastała. Paraliżowała go myśl o czekającym na niego ciasnym tunelu, wręcz całej sieci tuneli wijących się gdzieś tam przed nim, w mroku. W miarę trzeźwo jeszcze myśląca, ale już bardzo malutka cząstka jego świadomości, nieśmiało napominała, że nie ma innej drogi. Nie może w żadnym wypadku wrócić do włazu w niemieckiej dzielnicy. Jeśli chce żyć musi zaryzykować drogę tunelem, przynajmniej idąc kanałami nie spotka Niemców. Zaraz jednak odezwał się drugi, dużo mocniejszy i pewny siebie głos. Bezlitośnie zaczął wyliczać wszystkie możliwe niebezpieczeństwa czyhające na zapuszczającego się w podziemny labirynt.

Wystarczy, mówił, że raz źle skręcisz.

Potem kolejny raz.

Zgubisz drogę i zostaniesz tam na zawsze. Będziesz błąkał się w kompletnej ciemności aż do końca. Nie masz nawet broni żeby w razie czego chociaż o tym końcu samemu zadecydować. Umrzesz z głodu, pragnienia i wycieńczenia skulony gdzieś w ciemnej kiszce kanału. Staniesz się pokarmem dla szczurów, które może nawet nie będą czekać aż odejdziesz.

Zjedzą cię żywcem.

Lepiej zostań.

Zostań tu. Posiedź. Odpocznij…

Zerwał się i nie zważając na ból w boku, ruszył w ciemność. Szedł zataczając się i obijając o ściany, które starał się odpychać prawą ręką. Lewą trzymał podkurczoną i przyciśniętą do boku, chroniąc zranione miejsce. W kanale robiło się coraz ciaśniej i duszniej, z trudnością łapał oddech i coraz bardziej kręciło mu się w głowie. Wreszcie nie był w stanie zrobić kolejnego kroku naprzód. Osunął się na kolana po środku tunelu.

Zgrzytnęło krzesiwo.

Malutki płomień chwiał się pod wpływem wydychanego przez niego powietrza i Oskar miał wrażenie, że razem z nim ruszają się ściany tunelu. Szczególnie ta przed nim drgała i wybrzuszała się na granicy światła. Uniósł rękę przed siebie, tylko trochę dziwiąc się, że trzyma w ręku niewielkie srebrne, metalowe pudełeczko. Dolny narożnik ozdobiony był dwoma charakterystycznymi skośnymi nacięciami.

Zippo Waldiego. Ale skąd…?

Światło zapalniczki dotarło do ściany na przeciwko lub raczej to ściana przybliżyła się i wdarła w niewielki krąg jasności. Z ust Oskara wyrwał się cichy jęk.

Ściana żyła.

Coś w niej przewalało się, kłębiło, pulsowało. Długie, cienkie wypustki wiły się i znikały pod powierzchnią. Małe pyski wyzierały z kłębowiska ciał, za sekundę ustępując kolejnym i kolejnym. Niezliczone łapy zgrzytały pazurami po ceglanych ścianach tunelu. Oskar chciał zawrócić, ale tunel osaczał go ze wszystkich stron. W panice zaczął cofać się na kolanach, nie zwracając uwagi na ranę pod pachą odpychał się lewą ręką. W prawej cały czas trzymał zapalniczkę, odgradzając się wątłym płomykiem od zbliżającej się fali szczurów. Te jednak parły nieprzerwanie do przodu, popychane przez napierające z tyłu niezliczone kohorty swoich pobratymców. Widział jak światło zapalniczki migocze w ich czarnych oczach, których były setki, a może już tysiące. Z kłębowiska wyrwał się olbrzymi, szary szczur z naderwanym, krwawiącym jeszcze uchem.

Odbił się od posadzki tunelu i skoczył…

Oskar zasłaniając twarz upuścił zapalniczkę i tunel pogrążył się w ciemności. Jego przeraźliwy krzyk tonął w odgłosie tysięcy sunących tunelem małych gryzoni. Ostre zęby wbiły mu się w ramie, kolejne czuł na brzuchu, nogach… Szarpał się, próbował walczyć, ale w ciasnym tunelu nie mógł się obrócić ani porządnie zamachnąć. Nagle zabrakło mu powietrza, w ustach poczuł sztywne, szczeciniaste futro. Małe zęby wgryzały mu się w język, ostre pazury rozrywały od środka dziąsła i policzki.

Metaliczny smak krwi w gardle.

Boże, niech to się szybko skończy…

Głowa zsunęła się Oskarowi z kolan. Nagły ruch wyrwał go z objęć koszmaru. Serce waliło mu jak młotem, łapczywie wciągał do płuc powietrze i czuł, że nie nadąża, nie ma czym oddychać. A może to nie był żaden koszmar? Jak mógł być pewien, że z głębi tunelu nie zbliża się na prawdę mordercza fala? Wpatrywał się usilnie w mrok, ale jedyne co mógł dostrzec to ciemność. Bał się poruszyć, zmienić pozycję czy wyciągnąć rękę, wyobrażając sobie z obrzydzeniem, że dotknie futrzanego kłębowiska małych ciał. Siedział tak skulony w ciszy dłuższy czas, aż wreszcie tę ciszę usłyszał. Powoli zaczęło docierać do niego, że jednak jest w tunelu sam. Potarł ręką twarz a potem wymierzył sobie solidny policzek.

I kolejny.

I jeszcze jeden, dla pewności.

Musiał wziąć się w garść i zachować spokój. Spokój i trzeźwy umysł, tylko to mogło go uratować. Twarz go piekła, ale czuł się znacznie lepiej. Nie miał już wątpliwości, pozostawała jeszcze kwestia kierunku w jakim miał iść.

Starał się sobie przypomnieć w którą stronę pociągnął Waldiego kiedy wskoczyli do kanału. W stronę Placu Trzech Krzyży czy może w kierunku Szucha? Głupio by było tak sobie wyjść w sercu niemieckiej dzielnicy. Znalazłszy się w ciemnym tunelu działał instynktownie i pociągnął rannego kolegę za sobą, byle dalej od włazu. Wydawało mu się, że szli w kierunku Śródmieścia, ale to było tylko przeczucie. Uczciwie musiał przed sobą przyznać, że nie miał zielonego pojęcia. Niejasne wrażenie jakby poszli w lewą stronę było przecież zupełnie niewiarygodne. Skąd w tunelu lewa czy prawa strona? A jeśli po prostu rzucił się ślepo na przód, byle dalej od zdradzieckiego wejścia, którym zaraz mogły posypać się granaty? Czy był w stanie określić w jakim kierunku w stosunku do ulicy na powierzchni poszli? Pamiętał tylko, że żandarmi nadbiegali od strony Szucha i w tym kierunku musiał strzelać Waldi kiedy go trafili. Była więc szansa, że w kanale odruchowo ruszyli w przeciwną stronę. Co prawda rozumowanie to było bardzo naciągane, ale w tych warunkach jedyne możliwe.

Zakładając, że rannego towarzysza cały czas ciągnął za sobą, Oskar przyjął, że droga do Śródmieścia leży przed nim, ciało Waldka zaś wskazuje kierunek skąd przyszli. Podjąwszy wreszcie decyzję wziął kilka głębokich oddechów i zebrał się w sobie, tłumiąc wzbierający na nowo lęk. Nigdy w życiu nie był w takiej sytuacji i perspektywa szukania wyjścia w ciemnościach cuchnących kanałów napawała go przerażeniem. Nie miał jednak wyboru i chociaż bolała go myśl, że zostawia Waldka, to racjonalna część świadomości podpowiadała mu, że tak być musi.

Podniósł się i ruszył powoli w ciemność, zostawiając za sobą zwłoki przyjaciela i kierując się w stronę, w której jak podpowiadał mu instynkt było Śródmieście. Mimo, że nie był wysokim chłopakiem, to przy swoich stu siedemdziesięciu dwóch centymetrach wzrostu nie mógł się tu wyprostować, o czym boleśnie przekonał się stawiając pierwsze kroki. W efekcie szedł zgięty nieomal wpół, prawą ręką wodząc po ścianie przed sobą jak ślepiec. Po jakimś czasie zorientował się, że coś mu przeszkadza.

Coś, co ma zawieszone na szyi.

To coś wisiało na pasku przerzuconym przez głowę, huśtając się swobodnie w rytm kroków i co chwila uderzało go, to w brzuch, to w biodro. Namacał przedmiot i rozpoznawszy go, wstrzymał oddech.

Boże, żeby tylko działała…

Ręka mu się trzęsła kiedy próbował po omacku znaleźć włącznik.

Pstryknęło.

Zaklął i zdesperowany potrząsnął latarką nie myśląc, że może zniszczyć w ten sposób żarówkę.

Udało się!

Żółty snop światła rozdarł ciemność.

Ulga jaką poczuł była tak wielka, że zrobiło mu się słabo. Oparł się o ścianę, dotykając czołem chłodnej i śliskiej cegły. Zamknął oczy. Nie miał pojęcia skąd miał tę latarkę. Najwidoczniej musiał ją zabrać temu zabitemu przy włazie… Ciekawe jak daleko jeszcze by tak brnął po omacku nieświadomy, że ma latarkę na szyi. Wzdrygnął się słysząc urywany, skrzeczący śmiech. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że to on sam wydaje ten dziwny dźwięk. Opanował się z wysiłkiem, głęboko wdychając ciężkie i gęste powietrze kanału. Po dłuższej chwili zebrał się w sobie na tyle, żeby oderwać się od ściany. Skierował światło latarki w stronę, z której przyszedł ale wydobyło z ciemności tylko owalny kształt tunelu, nie dosięgając ciała Waldka. Myśl, że zostawił go tam gdzieś w ciemnym tunelu wróciła razem z poczuciem winy ze zdwojoną siłą.

Ale cóż innego mógł zrobić?

Odwrócił się i omiótł światłem latarki drogę przed sobą. Ceglany tunel o owalnym przekroju, lekko szerszy u góry niż w dolnej, przykrytej płytką warstwą czarnej wody, części, przedzielały co jakiś czas idące w poprzek zgrubienia, przypominające żebra. Za drugim żebrem tunel ginął w mroku. Światło latarki ślizgało się po wygładzonych przez lata kontaktu z wodą ścianach i odbijało od powierzchni lekko falującej wody. W którym kierunku ściek płynął Oskar nie był w stanie ocenić.

Snop światła zamigotał, przygasł. Oskar potrząsnął latarką.

Zaświeciła z powrotem jaśniej, ale wiedział, że musi oszczędzać baterię. Przez chwilę walczył ze sobą nie chcąc rezygnować ze światła i bojąc się, że raz zgaszona latarka nie zapali się ponownie, ale rozsądek wreszcie zwyciężył. Zgasił latarkę i ostrożnie ruszył przed siebie.

Po kilkudziesięciu metrach zatrzymał się instynktownie wyczuwając przed sobą większą przestrzeń. Zapalił ponownie latarkę. Tunel, którym szedł kończył się niespodziewanie tuż przed nim. Następny krok byłby już krokiem w pustkę. Przed nim było prostokątne, stosunkowo wysokie pomieszczenie, którego sufit tonął w mroku. Połyskująca w świetle latarki powierzchnia wody pokrywającej jego posadzkę była dobre półtora metra poniżej posadzki tunelu. Jak głęboka była woda nie sposób było stwierdzić ot tak, na oko. Oskar zamknął oczy i odetchnął głęboko, nie zważając już na wszechobecny smród. Oczami wyobraźni widział się już z połamanymi od upadku nogami i rozbitą głową. Nieprzytomnego i tonącego w kilkunastu czy kilkudziesięciu centymetrach cuchnących ścieków. Usiadł na krawędzi otworu i zaciskając zęby z bólu, ostrożnie opuścił się do wody. Spodziewał się, że będzie głęboko i dotyk dna przyjął z zaskoczeniem: było tuż tuż. Ciemna, zmącona teraz ciecz sięgała mu raptem trochę powyżej kostek. Rozejrzał się wokół, wodząc snopem światła po ścianach. Po lewej stronie na podobnej wysokości zaczynał się inny tunel. Owalny otwór był jednak na tyle mały, że Oskar myśl o wciśnięciu się weń od razu odrzucił. W ścianie naprzeciwko widniał kolejny czarny owal. Ten był z kolei podobnych rozmiarów do tego, którym tu trafił i zaczynał się nad samą posadzką. Poruszona krokami Oskara woda przelewała się leniwie przez jego krawędź i cicho pluszcząc ginęła w mroku. Oskar przykucnął, nachylił się i poświecił do środka. Strumień światła próbował dzielnie poradzić sobie z ciemnością, ale docierał ledwie na kilkanaście metrów w głąb, przy czym te ostatnie metry niknęły w półmroku. Zakosztowawszy przestrzeni tego w sumie niewielkiego, ale jednak jakże innego niż ciasny tunel, pomieszczenia Oskar nie miał zupełnie ochoty zanurzyć się z powrotem w wąską i ciemną gardziel.

Innej drogi jednak nie było.

Musiał się stąd wydostać i to jak najprędzej. Już teraz miał zawroty głowy a serce waliło z zawrotną prędkością przy najmniejszym wysiłku. Rana pod pachą bolała cały czas, odzywając się mocnej przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Rozejrzał się dookoła ostatni raz, przeżegnał, skulił i wsunął w otwór.

Tym razem już nie zgasił światła. Wisząca na piersi latarka bujała się na wszystkie strony i rzucany przez nią snop światła szalał po zaokrąglonych ścianach. Te z każdym krokiem wydawały się zbliżać do siebie. Po kilku metrach Oskar szedł, a właściwie przesuwał się mozolnie do przodu w kucki. Było to bardzo niewygodne, zaczął więc iść na kolanach, z obrzydzeniem zanurzając ręce w cuchnącej cieczy, uważając przy tym żeby nie nadwyrężać lewej strony ciała. Ciasny tunel przywołał jeszcze świeże wspomnienia koszmaru i musiał użyć całej pozostałej siły woli żeby nie poddać się narastającej panice. W pewnej chwili poczuł, że woda, która do tej pory praktycznie niezauważalnie płynęła pomiędzy jego nogami naraz zaczęła go przeganiać. Zaraz też przyspieszyła i utworzyła coś w rodzaju strumienia nieczystości, który żwawo ruszył w ciemną czeluść kanału. Tunel ewidentnie zmienił nachylenie i Oskar musiał teraz włożyć więcej pracy w hamowanie rękami po oślizgłym dnie kanału niż w poruszanie się do przodu. Nagle słabsza ręka natrafiła na coś miękkiego i lepkiego, ugrzęzła w tym czymś zanim zdążył się zorientować.

Przeszył go dreszcz obrzydzenia.

Niewiele myśląc wyrwał rękę z miękkiego i śliskiego uścisku, ale w tym samym momencie prawa ręka straciła przyczepność na coraz bardziej opadającym, śliskim dnie i pojechał na niej bezwładnie do przodu upadając, z pluskiem na prawy bok. Nie zdążył nawet zakląć i już jechał w głąb kanału głową w dół.

Sunął tak, rozpaczliwie szukając sposobu na zatrzymanie się zanim pęd roztrzaska mu głowę o ścianę kanału. Dno kanału był wyślizgane przez płynącą tędy od lat wodę, ściany wilgotne i gładkie, niedające żadnego punktu zaczepienia. Obrócił się na plecy i nie zważając na rwący ból pod pachą rozpostarł ręce dotykając ścian kanału i usiłując natrafić na cokolwiek co tylko pozwoliłoby wytracić prędkość, ale jedyne co osiągnął to zerwanie kilku paznokci. Światło latarki ślizgało się po ceglanych ścianach i oświetlało kolejne, mijane żebra tunelu. Kilka metrów ponad Oskarem snop światła tracił swoją moc i tam już było widać jadącą tak jak on w dół tunelu ciemność.

Nagle tunel się skończył, a Oskar wylądował na plecach w głębszej niż dotychczas wodzie, która na szczęście trochę zamortyzowała upadek. Promień światła zatoczył chwiejny łuk, na ułamek sekundy wydobywając z mroku półokrągłe, ceglane sklepienie. Na przeciwległej ścianie mignął otwór kolejnego tunelu a nad nim jakiś napis. Latarka wpadła do wody obok Oskara i zgasła. Po omacku, kaszląc i plując podciągnął się i jęcząc z bólu wydostał się z wody, która płynęła środkiem nowego, szerszego kanału. Namacawszy ścianę usiadł opierając się o nią plecami i spróbował włączyć ponownie latarkę.

Bezskutecznie.

Zdesperowany trząsł nią na wszystkie strony i uderzał o ścianę tunelu, ale uparcie odmawiała dalszej współpracy. Zrezygnowany cisnął ją przed siebie. Uderzyła z hukiem w przeciwległą ścianę i dźwięk ten, zwielokrotniony echem powędrował w głąb tunelu.

W ciemności coś zapiszczało. Liczne drobne pluśnięcia oddaliły się razem z piskami, ale tym razem Oskar w ogóle nie zwrócił na nie uwagi. Wpół siedząc, wpół leżąc, dyszał ciężko usiłując dojść do siebie po tej szaleńczej jeździe. Rana w boku znowu się otworzyła. Czuł jak pulsuje i sączy świeżą krew na, już i tak mokrą koszulę. Jaskrawe plamy bólu wykwitały pod zaciśniętymi powiekami w takt uderzeń serca.

Oskar odczekał chwilę i ostrożnie, drżącymi rękami wyłuskał z pakunku na piersi kolejną zapałkę. Zagryzając wargi potarł ją. Trzasnęło i malutki płomień ponownie podjął nierówną walkę z ciemnością podziemnych tuneli. Tunel, do którego trafił, w odróżnieniu od poprzedniego był dosyć spory i Oskar po chwili zorientował się, że musi to być jakiś kanał zbiorczy prowadzący do Wisły. Przynajmniej miał taką nadzieję, bo wtedy kierunek w jakim płynął ściek potwierdzałby, że wybór drogi był prawidłowy i Oskar faktycznie szedł w stronę Śródmieścia. Zapałka dogasała kiedy bezpośrednio nad sobą zobaczył otwór podobny do tego, z którego wypadł.

Nad nim, białą farbą napisane było…

Światło zgasło.

Szlag by to…!

Oskar zaklął i wstał trzymając się śliskiej ściany. Zrobił kilka ostrożnych kroków w ciemność w poprzek ścieku i wyciągniętą przed siebie dłonią trafił na przeciwległą ścianę. Wymacawszy otwór, podciągnął się na rękach i jęcząc z bólu przez zaciśnięte zęby zanurzył w czeluść. Strach karmiony ciasnotą kanału podszeptywał mu, że tak naprawdę wszedł do ślepego tunelu, który będzie się teraz zwężał i zwężał, aż się w nim zaklinuje bez możliwości ruchu. Parł jednak uparcie naprzód. Instynktownie zdawał sobie sprawę z tego, że poddanie się panice w takiej sytuacji to wyrok śmierci. Te trzeźwe myśli przeplatały się z pewnym wspomnieniem. Uparcie przypominała mu się historia z książki czytanej jeszcze przed wojną. Wtedy był zafascynowany opisanymi w niej egzotycznymi krajobrazami, dawną kulturą i tajemniczą, wciągającą fabułą. Jednak największe wrażenie wywarł na nim opis wędrówki pewnego kapłana przez tajemniczy labirynt. Czytając ten fragment książki, Oskar z wypiekami na twarzy wyobrażał sobie jak sam przemierza tajemnicze, mroczne i pełne ukrytych pułapek tunele.

Jak on też się nazywał, ten kapłan?

Jakoś na S… Semuntu, Sementu…? Set?

Nie, Set to było imię boga…

Teraz, w ciemności, brnąc po omacku na czworakach, w ciasnym tunelu, pomysł z labiryntem wydawał się Oskarowi chory i okrutny. Zachodził w głowę jak mógł się nim fascynować.

Jak się do cholery ten kapłan nazywał? Może Samentu?

Myśli kłębiły mu się w głowie i zatracił zupełnie poczucie czasu. Wydawało mu się, że idzie już godzinami, ale jednocześnie czuł, że dopiero co rozmawiał z Waldkiem. No i przecież dosłownie chwilę temu udało mu się uciec przed szczurami. A potem strzelał do tego niemieckiego żołnierza w samochodzie. Nie, zaraz, chciał strzelić, ale coś mu w tym przeszkodziło.

Tylko co?

No i nie było żadnych szczurów.

Tego był prawie pewien.

Chyba…

Wszystko mu się mieszało i momentami nie wiedział już gdzie się znajduje. W ciemności miał wrażenie, że w ogóle nie posuwa się do przodu, że mimo bolących rąk i nóg cały czas tkwi w tym samym miejscu. A przecież musi iść naprzód. Nie wolno mu się zatrzymywać, bo…

Właściwie dlaczego nie?

No tak, musi iść żeby wrzucić granat.

Nie, to nie ma sensu…

Kto ma granat?

Zahaczył lewym ramieniem o żebro tunelu i ból przeszył go znów na wskroś, jednocześnie przywracając jasność umysłu. Zacisnął zęby i szedł dalej, automatycznie przesuwając na zmianę ręce i nogi. Starał się nie myśleć o niczym. Wreszcie wyczuwając jakby więcej przestrzeni wokół siebie zatrzymał się. Przestał w końcu szurać kolanami po ceglanej posadzce i w kanale zapadła cisza.

Czy na pewno?

Wstrzymał oddech. Może tylko mu się wydawało…

Cisza.

Zacisnął zęby, powtarzając sobie w myśli, że nie będzie płakał, nie będzie, do cholery, płakał, nie będzie…

Ależ tak!

Jednak!

Nie przesłyszał się!

Obrócił głowę, wystawiając ucho w stronę ciemnego korytarza. Z czeluści tunelu dobiegał ledwo słyszalny, przytłumiony, ale wyraźnie mechaniczny hałas. Ręka trzęsła mu się z wycieńczenia kiedy wyjmował z kieszeni drogocenne pudełko zapałek.

Wątły płomień przedostatniej zapałki rozświetlił niewielką przestrzeń wokół. Kanał był teraz znowu na tyle wysoki, że Oskar mógł stanąć, co prawda tylko zgięty w pół, ale przynajmniej nie musiał już brnąć w ściekach na czworakach. Zresztą posadzka kanału była tutaj praktycznie sucha, tylko miejscami, w słabym, migoczącym świetle zapałki, błyszczały osierocone kałuże. Podziemny strumień nieczystości gdzieś w międzyczasie zniknął. Zapałka zgasła i Oskar ruszył przed siebie w ciemność.

Odgłosy z tunelu stawały się wyraźniejsze i Oskar przyspieszył. W pewnym momencie ręka, którą obmacywał ścianę przed sobą trafiła w próżnię. Straciwszy równowagę zachwiał się i poleciał do przodu upadając na kolana. Odruchowo podparł się lewą ręką i ostry ból przeszył go na wylot. Przez kilka minut leżał w ciemności dochodząc do siebie. Wreszcie, gdy rozdzierające pulsowanie trochę ustało podniósł się z wysiłkiem na klęczki. Wyciągnął przed siebie prawą rękę i namacał… pustkę. Przesuwając się powoli w prawo trafił na krawędź otworu i potem na ścianę kanału. Powtórzył tą czynność sunąc na kolanach do przodu i wymacał drugą krawędź otworu. Przysiadł na piętach i długo nasłuchiwał. Dźwięki, które usłyszał wcześniej dobiegały z tego nowego odgałęzienia. Najprawdopodobniej, bo przecież akustyka w kanałach potrafiła płatać figle. W ciemności czas zyskał zupełnie nowy wymiar i Oskar nie był w stanie określić jak długo zajęło mu podjęcie decyzji. Być może nawet się zdrzemnął, bo wydawało mu się, że widzi przed sobą las potężnych kolumn ginących w ciemności. Pomiędzy kolumnami pojawiało się i znikało światło. Ciepłe, bezpieczne, kojące. Ocknął się i zanurzył się w nowy tunel.

Długo szedł przygarbiony, obmacując jak niewidomy ściany tunelu, kiedy wyciągnięta do przodu ręka natrafiła na przeszkodę. Oskar wyciągnął z pudełka ostatnią już zapałkę, ta jednak złamała się przy próbie zapalenia i główka z siarką poleciała w ciemność. Jęknął i rzucił się do przodu z wyciągniętymi rękoma. Z nadzieją zmieszaną się z lękiem wodził rękami po ścianie przed sobą, ale nigdzie nie na trafił na ślad otworu. Zdenerwowany, nie zważając na rwący ból w boku, coraz szybciej macał w ciemności sprawdzając ścianę, usiłując znaleźć dalszą drogę. Czuł w gardle rosnącą gulę strachu. Pod palcami powoli rysował się kształt przeszkody: gruzowiska, sterty kamieni, cegieł i betonowych odłamków.

Tunel był zasypany.

Oskar stał przez dłuższą chwile bezradnie w zupełnej ciemności starając się opanować duszący go lęk. Wiedział, że będzie musiał zawrócić, ale był zupełnie wyczerpany. Osunął się na ziemię i oparł plecami o blokującą mu drogę przeszkodę. Mimo wszelkich ograniczeń i uciążliwości życia codziennego w okupowanym mieście był zdrowym, silnym chłopakiem, nadal w dobrej kondycji. Jednak dzisiejsze przeżycia, fiasko misternie zaplanowanej akcji, śmierć przyjaciół, postrzał i wreszcie samotna wędrówka śmierdzącymi katakumbami Warszawy odcisnęły na nim swoje piętno. Czuł się coraz słabszy a na dodatek coraz częściej musiał walczyć z myślą, że jednak może nie udać mu się wydostać. Do tej pory był przekonany, że jego samego nic złego spotkać nie może. Jeśli już, to zawsze dotyczyć to będzie kogoś obok, kogoś innego, kogoś kto gra drugoplanową rolę w filmie jego życia. On jako główna postać był niejako nietykalny. Zarówno w trzydziestym dziewiątym, w czasie oblężenia miasta, jak i potem, podczas okupacji zdarzyło się kilka sytuacji kiedy to Oskar cudem wywinął się śmierci. Podobnie było podczas dwóch poprzednich akcji, z których to tylko on, jako jedyny wyszedł bez najmniejszego draśnięcia. Zdążył się już do tego przyzwyczaić, choć czasem czuł się niezręcznie wśród naznaczonych bliznami po ranach kolegów. Uśmiechał się słysząc przyjacielskie docinki i komentarze jak to się go kule nie imają, ale czuł się przez to w jakiś dziwny sposób winny. Tak jakby to, że los mu sprzyjał i naprawdę miał szczęście, kule go omijały, udawało mu się wyrwać z łapanek i obław, jednocześnie skazywało innych z jego otoczenia na cierpienie.

Dzisiaj jednak szczęście go opuściło.

Głęboko w duchu uświadomił sobie, że tak naprawdę przecież się tego spodziewał. Za każdym razem, gdy po raz kolejny wywinął się losowi, malutki głosik w jego głowie przypominał, że być może to był właśnie ten ostatni raz. Następnym razem już mu się ta sztuczka nie uda i wreszcie spotka go to, na co zasłużył tyle razy oszukując przeznaczenie, a co w efekcie spotykało jego towarzyszy.

Takie myślenie było oczywiście bzdurą, nie sposób było przecież matematycznie wyliczyć kiedy komu skończy się jego zapas szczęścia, ale w stresie ludzki umysł potrafi płatać figle i tworzyć najróżniejsze fantazje.

Oskar przeczesał mokre i zlepione od potu włosy i przesunął rękami po twarzy, zostawiając nowe smugi i rozmazując już zaschnięte brudne ślady. Wiedział, że musi się ruszyć, ale nie miał już siły. Nie miał też już nic co mogłoby posłużyć za źródło światła.

Pozostawała tylko ciemność, wszechobecna, przytłaczająca, nieustępliwa.

Jak miał teraz znaleźć drogę?

Coś go uwierało w brzuch. Zdziwił się namacawszy twardy kształt wsunięty pod koszulę na piersiach. Zajęło to dłuższą chwilę i wymagało sporej koncentracji, ale wreszcie przypomniał sobie teczkę z dokumentami.

Ciekawe co w nich jest?

Teraz, bez światła, nie miał nawet jak tego sprawdzić. Zresztą znał raptem tylko kilka słów niemieckiego. Oby to coś było warte tego wszystkiego…

Waldi, Edmund, Jeleń…

Nagły szloch wstrząsnął Oskarem, zupełnie go zaskakując. Po zmęczonej twarzy popłynęły łzy, żłobiąc jaśniejsze kanaliki w ciemnej warstwie brudu. Po jakimś czasie łez zabrakło i chłopak zaczął się uspokajać. Z powrotem czuł pod plecami nierówną i naszpikowaną kawałkami gruzu przeszkodę nie do przejścia.

Chociaż…

Wydało mu się naraz, że czuje leciutki powiew świeżego powietrza.

Niemożliwe, pomyślał, chciałbyś…

Jednak teraz wyraźnie czuł delikatne łaskotanie w okolicy prawego ucha. Obrócił się gwałtownie i przywarł twarzą do zwału gruzu. Na policzku czuł lekki strumień powietrza zupełnie innego od zatęchłego smrodu, w którym był uwięziony od nie wiadomo ilu godzin. Czując nagły przypływ nadziei zacisnął zęby i zaczął zachłannie rozdrapywać gruz, nie zważając na oberwane paznokcie, na ranę w boku, która znowu zaczęła krwawić.

Nagrodził go większy strumień powietrza.

Przylgnął ustami do powstałej szczeliny i łapczywie go wdychał chcąc pozbyć się cuchnących wyziewów, którymi napełniał płuca od wielu godzin. Rwał dalej ziemię palcami, wyrywał kawałki gruzu, ostre odłamki cegieł kaleczyły mu dłonie, ale myśl o rychłym wyjściu dodawała mu sił. Nagle zwał gruzu z góry runął mu na plecy i popchnął na przeszkodę. Metalowy pręt wystający z gruzowiska rozorał mu policzek mijając o włos lewe oko, jednocześnie ziemia usunęła mu się spod nóg i poleciał bezładnie w dół.

Przekoziołkował kilkakrotnie po stromym zboczu i wylądował twardo na plecach tracąc oddech. Świat wokół zaczął się rozmywać, pole widzenia zawężało się jak zamykająca się powoli migawka aparatu fotograficznego. Ostatnie co zobaczył, to olbrzymie stalowe zęby zbliżające się do niego na tle wieczornego nieba.

2

Wtorek, 1 lipca 2014

Prezydent Ukrainy Petro Poroszenko pogratulował we wtorek ukraińskim żołnierzom i pogranicznikom przywrócenia kontroli nad przejściem granicznym Dowżanskyj w obwodzie ługańskim, które wcześniej znajdowało się w rękach prorosyjskich separatystów. (źródło: onet.pl).


Imieniny obchodzą Halina, Marian i Otton.

Wschód słońca: 04:17, zachód: 21:02.


Do końca zmiany zostało jeszcze ponad dwie godziny, ale Sławek był już myślami gdzie indziej. Machinalnie przesuwał dźwignie, nabierał pełne łyżki ziemi i przekładał je na czekającą ciężarówkę. W słuchawkach iPoda wciśniętych pod ochraniacze słuchu wokalista Vadera ryczał w „The Calling”, skutecznie zagłuszając huk pracującej maszyny. Jak chcesz słuchać tego rzęchu, to rób to w robocie, powtarzała mu do znudzenia Magda, w domu nie chcę tego słyszeć. Zrzędząca ździra, pomyślał spluwając na podłogę kabiny. Nawet dobrze, że go zostawiła, teraz mógł sobie słuchać czego i kiedy tylko chciał, co też praktykował usilnie przez pierwszy tydzień od burzliwego rozstania, rozwalając się po robocie w butach na kanapie z piwem w ręku i jedną z ulubionych płyt grającą na pełny regulator. Ostatnio co prawda trochę już mu się to znudziło i niechętnie przyznawał (ale tylko przed sobą), że jest to faktycznie trochę męczące. W robocie jednak to było co innego, tutaj ostra muza dawała mu dobrego kopa i pozwalała na sprawne wykonywanie monotonnej w sumie pracy.

Nagły ruch za szybą kabiny wyrwał go z rozmyślań. Kudelski, blady jak ściana, w żółtym kasku zsuniętym na tył głowy stał na szeroko rozstawionych nogach przed koparką i rozpaczliwie machał rękoma krzyżując je nad głową. W wykrzywionej twarzy grubasa bezgłośnie poruszały się mięsiste usta.

— Co kurwa? — mruknął do siebie Sławek i przerzucił dźwignię zatrzymując łyżkę w powietrzu. Zerwał z głowy ochraniacze, słuchawki iPoda wypadły z uszu zawisając na swoich białych kabelkach i ciężki, brutalny death metal zamienił się w cieniutki, żałosny skrzek.

— Co jest? — wrzasnął wychylając się z kabiny.

— Wyłącz i złaź tutaj! — odkrzyknął Kudelski poprawiając kask, który ciągle wędrował po jego potężnej głowie jak mały, żółty skorupiak. Tłusta twarz kierownika z powrotem nabrała zwykłej dla nadciśnieniowców, czerwonawej barwy, ale zaraz potem zaczęła znowu zmieniać kolor i stała się ciemno–buraczana.

— Pojebało cię? Gdzie ty masz oczy? — wydarł się na Sławka.

Wokół koparki zebrało się już kilku pracujących w pobliżu robotników, a od strony baraku biurowego nadbiegało dwóch urzędujących tam inżynierów.

Sławek wyskoczył z kabiny czując jak rośnie mu gula w gardle. Nie będzie go żaden, kurwa, Kudelski, kierownik czy nie, obsobaczał tak przy wszystkich. Już miał powiedzieć grubasowi coś, czego później z pewnością by żałował, kiedy jego wzrok padł na ciało.

Zębata, stalowa łyżka zwisała nad nim jak najeżona pazurami łapa wielkiego dinozaura zatrzymana w locie. Do celu brakowało jej może metra. Sławkowi zrobiło się niedobrze, oczyma wyobraźni widział stalowe zęby wbijające się w ciało i rozrywające je na krwawe kawałki. Krew skapywała gęstymi, ciemnymi kroplami z łyżki koparki, a wyrwane kawałki ciała zsuwały się i opadały na ziemię z cichym mlaśnięciem…

Oparł się o gąsienice i głęboko oddychał, jego długie, jasne włosy, zwykle spinane w kitkę teraz w nieładzie opadły mu na twarz. Nie docierało do niego powstałe wokół zamieszanie ani krzyki. Najgłośniej krzyczał oczywiście Kudelski, ochlapując kropelkami śliny najbliżej stojących.

— Co on kurwa chciał zrobić? — rozglądał się po zebranych jakby ktoś z nich mógł mu udzielić konkretnej odpowiedzi, a potem nachylił się do Sławka i zionął mu w twarz czosnkiem i papierosami.

— Oślepłeś? Chciałeś gościa poszatkować? — opryskał go śliną.

— Co się dzieje? — wtrącił zdyszany Leśniak, jeden z inżynierów, którzy akurat jeszcze byli w biurze tego popołudnia.

— Facet pojawił się normalnie znikąd. O tak po prostu się sturlał w dół i Sławek o mało co go nie nadział na ten swój widelec — kierowca wywrotki oczekującej na załadunek wyciągnął paczkę LM–ów, wprawnym ruchem puknął w nią wysuwając jeden papieros i wetknął go sobie do ust. — Jak go zobaczyłem to już leciał w dół wykopu.

— Ale jak… — słabym głosem odezwał się Sławek.

Ciągle nie mógł dojść do siebie, myśl, że o mały włos nie zabił człowieka przyprawiała go o mdłości.

Tylko czy on to w ogóle żyje?

Nikt ze stojących nie kwapił się jakoś żeby to sprawdzić. Napędzany wyrzutami sumienia Sławek odepchnął na bok Kudelskiego i kierowcę ciężarówki i przyklęknął przy leżącym na wznak młodym mężczyźnie. Z bliska wyglądał on jeszcze młodziej, Sławek nie dawał mu więcej niż dwadzieścia lat. Był niemiłosiernie brudny, mokre ubranie oblepione było ziemią z wykopu oraz jakimś szlamem, a twarz wysmarowana ciemną mazią pomieszaną z zaschniętą krwią. Brzydka rana na lewym policzku ukrywała się niezdarnie pod tym kamuflażem. Wyglądał trochę jak górnik po pracy na przodku. Sławek w pierwszym odruchu chciał sprawdzić czy chłopak żyje, ale nagle zupełnie nie wiedział jak się do tego zabrać. Nachylił się nad leżącym i zaraz odsunął z obrzydzeniem. Kloaczny smród otaczał chłopaka niewidzialną, ale gęstą chmurą.

— Oż kurwa, ale cuchnie — wyrwało się Sławkowi. Zaraz też zrobiło mu się głupio. Chłopak leżał bez życia otoczony zgrają dorosłych facetów i nikt nawet nie ruszył się sprawdzić co z nim nie tak, a on się przejmował zapachem. Zasłonił sobie usta i nos rękawem i nachylił się próbując zorientować się czy tamten oddycha, ale bezskutecznie. Trzeba było poszukać pulsu. Na filmach wyglądało to raczej nieskomplikowanie, przykładało się palce do szyi delikwenta i już. Sławek przyłożył niezdarnie dwa palce do śliskiej i lepkiej szyi leżącego.

— I jak? Żyje? — zapytał Leśniak. Winnicki, drugi z inżynierów, niewysoki, młody chłopak o ciemnej, nieomalże śniadej cerze, przyglądał mu się jakby widział go po raz pierwszy. Z na wpół otwartymi ustami przenosił wzrok ze Sławka na leżącego i z powrotem. Kudelski na szczęście ucichł. Obecność Leśniaka zdecydowanie powodowała u niego deficyt pewności siebie i nie był już skłonny do rzucania kurwami na lewo i prawo.

— Chyba żyje — odparł Sławek niepewnie — Skąd on tutaj… — urwał spoglądając na pozostałych. Kierowca rozejrzał się i papierosem wskazał miejsce na zboczu wykopu.

— Po mojemu to wypadł stamtąd.

Na ścianie wykopu, mniej więcej w połowie jego wysokości widniał na wpół zasypany otwór. Kawałki cegieł wysypywały się z niego i leżały rozrzucone po stromym zboczu.

— Co to za nora? Na planach nic tu nie ma — Kudelski walczył machinalnie z kaskiem, który przewędrował z powrotem na tył głowy.

— Może bezdomni tam się urządzili. Nieważne. Co z tym tu robimy? — odezwał się milczący dotychczas drugi inżynier.

— Karetkę trzeba by wezwać — Sławek klęczał cały czas jeszcze przy leżącym chłopaku. Skoro udało mu się stwierdzić, że ten żyje, poczuł się zdecydowanie lepiej i zaczynał odzyskiwać rezon.

— Zaraz, moment. Może mu nic nie jest. Nachlał się i tyle — zaoponował trzeźwo Kudelski. — Karetka przyjedzie i od razu mamy wypadek na budowie. Inspekcja, przestój. Tylko czas stracimy, panie inżynierze — zwrócił się bezpośrednio do Leśniaka.

— Racja — przytaknął inżynier — Panie Sławku, zobaczy pan czy oddycha. Alkohol czuć?

Wyraźnie nikt z zebranych nie miał zamiaru zbliżać się do ciała bardziej niż było to konieczne, zostawiając Sławkowi tę wątpliwą przyjemność skoro sam tak się ochoczo rzucił do pomocy. Sławek ponownie, już z mniejszym entuzjazmem, nachylił się nad leżącym, tym razem przyglądając mu się dokładniej. Ciemna plama, która wypełzła niepostrzeżenie spod chłopaka powiększała się powoli, ale systematycznie.

— Panowie, gość krwawi! — wykrzyknął zdumiony — Dawajcie tę karetkę! Cały lewy bok ma we krwi.

3

Środa, 2 lipca 2014

Skończyła się hegemonia USA, Rosja podniosła się z kolan — takie oświadczenie przekazał dziennikarzom agencji Ria Novosti zastępca sekretarza Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej Jewgienij Łukianow. W jego opinii konieczne jest uzgodnienie „nowego porządku świata”. (źródło: onet.pl).


Imieniny obchodzą Jagoda, Urban i Maria.

Wschód słońca: 04:18, zachód: 21:01


Światło?

Jestem?

Leżę. Lecę.

Gdzie. Jestem.

Idę?

Dokąd?

Dlaczego. Nie mogę. Się ruszyć?

Pić.

Bezwład. Bezsilność. Niemoc.


Spróbował otworzyć oczy. Ciężkie powieki jedna po drugiej niechętnie odkleiły się od siebie wpuszczając mgliste, nieprzyjemne światło. Zebrał wszystkie siły i szarpnął całym ciałem. Tak mu się wydawało, bo w efekcie tylko się lekko poruszył. Wyczuł to jednak i poczuł jak paraliżujący go strach powoli odpuszcza.

Mogę się ruszać!

Otworzył szerzej oczy. Wokół widział jednak tylko rozmyte światło i jakieś rozmazany kształt zawieszony nad nim w przestrzeni. To wystarczyło, żeby upewnił się, że nie jest już w kanale. Pamiętał, że dotarł do zasypanego tunelu, pamiętał strach i ogarniające go zwątpienie, wysysające całą resztkę nadziei otępienie.

Co stało się potem?

Na chwilę przed oczami pojawił się nie wiadomo skąd widok olbrzymich pazurów.

Jakich znowu pazurów?

Próbował sobie usilnie przypomnieć cokolwiek, ale jego umysł jakby się uparł i serwował mu wspomnienia tylko i wyłącznie z przeprawy kanałami. Te z kolei nie były chyba kompletne, a już na pewno musiały być mocno pomieszane. Jedyne co wiedział na pewno to, że możliwości były tylko dwie.

Albo znalazł się jakimś cudem wśród swoich, albo…

Na samą myśl zrobiło mu się zimno, a przed oczami stanęła zapuchnięta od ciosów i umęczona twarz Ryśka, odbitego z rąk Gestapo, tylko po to, żeby mógł umrzeć w cierpieniach wśród swoich.

Spróbował poruszyć się ponownie. Tym razem udało mu się obrócić głowę. Kątem oka zobaczył coś, co…

Świat nagle gwałtownie zawirował. Żołądek, którego istnienia do tej pory nawet się nie domyślał, podskoczył do gardła. Puste torsje targnęły nim, potrząsnęły i rzuciły z powrotem na…

…łóżko?

Leżał ciężko dysząc i próbował bezskutecznie powstrzymać zwariowaną karuzelę jaka odbywała się w jego głowie. Czuł się jak pijany, ale nie pamiętał, żeby coś pił, zresztą tak naprawdę w ogóle nie przepadał za alkoholem. Owszem, próbował kilkakrotnie, w lecie, na zgrupowaniu i przy okazji imienin Waldka, ale głównie dla towarzystwa. Przyjemny zawrót głowy i uczucie, że jest się panem świata przegrywało zdecydowanie z późniejszym złym samopoczuciem. To co czuł wtedy i co skutecznie zniechęcało go do picia było niczym wobec tego z czym musiał się zmierzyć teraz.

Zacisnął powieki i starał się nie oddychać. Miał wrażenie, że każdy, nawet najdrobniejszy ruch, zostanie zwielokrotniony i posłuży do jeszcze większego rozbujania. Powoli, bardzo powoli, huśtanie zaczęło się uspokajać. Teraz zaczęły docierać do niego różne dźwięki, wśród których wyróżniało się miarowe pikanie. Ten dźwięk był zlokalizowany gdzieś bardzo blisko, ale Oskar, mimo sporego wysiłku nie był w stanie go do niczego przypisać. Zrezygnował więc i ostrożnie otworzył oczy. Tym razem obraz był wyraźniejszy i kształt nad głową okazał się zwisającą z sufitu lampą. Powoli, żeby nie sprowokować ponownych zawrotów głowy, obrócił się w kierunku dźwięku i zamarł zdumiony.

Kilka różnej wielkości… pudeł czy skrzynek stało w pobliżu łóżka. Różnokolorowe, zmieniające się obrazki, czy może raczej ruchome wykresy przesuwały się na jednym z nich. Od skrzynek biegły kolorowe przewody, prosto do… piersi Oskara.

On sam był podłączony do tych dziwnych urządzeń!

Poczuł jednocześnie strach i dziwną, obezwładniającą ulgę. Sytuacja się wyjaśniła i z pewnością znajdował się w rękach Niemców. Mimo to, z ciekawością przyglądał się pudełkom. Jedno z nich było ewidentnie źródłem tego piszczącego i powtarzającego się uparcie dźwięku, a reszta…? Jego wzrok padł na zawieszoną na stojącym obok wieszaku butelkę. Biegnąca od niej przezroczysta rureczka kończyła się w jego lewej ręce.

Szpital… Ale jak?

Bujna wyobraźnia podsunęła mu naprędce sklecone wyobrażenia o tajemniczych i okrutnych eksperymentach niemieckich, których z pewnością stał się właśnie ofiarą. Zagryzł spieczone wargi i zacisnął powieki.

Nie będę płakał, nie będę…

Ból wkradł się niepostrzeżenie. Wysyłał co prawda już od jakiegoś czasu niewielkie sygnały, które Oskar w swoim zaaferowaniu zignorował. Teraz nagle miał wrażenie jakby jego cały lewy bok płonął. Chociaż nie, nie płonął. Rozpalał się, rozgrzewał, wciąż bardziej i bardziej, promieniując na brzuch, klatkę piersiową.

Właściwie ból był wszędzie.

Chłopak zacisnął zęby aż zgrzytnęło, ale nie zdążył powstrzymać jęku.

— Już, już, spokojnie — odezwał się głos. — Punktualny, co do minuty — mruknął bardziej do siebie niż do Oskara. — Już zaraz będzie dobrze.

Mimo skręcającego go bólu, Oskar otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Niewyraźna, biała postać pochylała się nad nim i coś majstrowała przy stojących obok urządzeniach. Obraz zaczął się niechętnie wyostrzać i Oskar zrozumiał, że musi to być pielęgniarka. Ładna dziewczyna, w różowym a nie białym fartuchu, uśmiechnęła się do niego. Chciał coś powiedzieć, zapytać, ale przyjemny widok zaczął tracić ostrość, rozmywać się, tak że pozostały tylko smugi kolorów i światła. Jednocześnie poczuł, że ból gdzieś zniknął, a on sam zapada się głębiej i głębiej w otchłań, gdzie…

4

Piątek, 4 lipca 2014

Ukraińskie siły rządowe wyparły prorosyjskich separatystów z 17 miejscowości, ale Rosja wciąż przybliża do granicy swe wojska, a separatyści atakują granicę z obu stron. Według Kijowa, w ostatnich dniach doszło do kilku przypadków naruszenia ukraińskiej strefy powietrznej. Na Ukrainę mają trafiać też kolejni ochotnicy i żołnierze rosyjskich oddziałów specjalnych. (źródło: money.pl).


Imieniny obchodzą Malwina i Teodor.

Wschód słońca: 04:20, zachód: 21:00.


Mężczyzna przetarł piekące oczy i usadowił się wygodniej w fotelu. Mimo, że był to jeden z droższych egzemplarzy na rynku, wyposażony chyba we wszelkie możliwe systemy regulacji, było to trudne, szczególnie o tej porze. Po godzinach przeglądania różnych zdjęć i dokumentów, wczytywania się w teksty i odpisywania na niezliczone ilości maili żadna pozycja nie była komfortowa. Dzisiaj było to, nie do wiary, prawie pięć godzin i praktycznie wszystkie pozycje już wypróbował. Nie cierpiał pracy przy komputerze, wślepiania się w świecący ekran, tej bezosobowej, choć błyskawicznej, formy komunikacji. Zdecydowanie wolał obracać się wśród żywych ludzi, rozmawiać, perorować, brylować, wygłaszać swoje niepodważalne opinie i oceny. Kreować postać wszechwiedzącego eksperta, potrafiącego rzucić światło na najróżniejsze tajemnice pozostawione w spadku po jakże burzliwym okresie lat czterdziestych XX wieku. No i przede wszystkim doprowadzać do szczęśliwego zakończenia transakcji, w czym, należało uczciwie przyznać, Maciej Ołdakowski był naprawdę niezły.

Właściwie jeden z najlepszych.

Przynajmniej jeśli chodziło o okres II wojny światowej i dokumenty z tego okresu. Wszystko to nie zmieniało faktu, że nawet jemu często zdarzało się spędzać przy komputerze, a za jego pośrednictwem w sieci, większość dnia.

Zegar w prawym dolnym rogu ekranu komputera wskazywał nieludzką godzinę 2:15 rano.

Znowu.

Zalety pracy na własny rachunek, pomyślał machinalnie rozwijając kolejnego Snickersa i jednocześnie zagłuszając nieśmiało odzywający się głos, który przypominał, że ta nowa marynarka zaczęła się znowu robić nieprzyjemnie ciasnawa. Problem w tym, że pracując w ten sposób można łatwo popaść w przesadę i zacząć hołdować zasadzie “Co możesz zrobić dzisiaj zrób wczoraj”. Szczególnie, gdy nie ma się rodziny.

Nie, o tym zdecydowanie nie będziemy teraz myśleć.

W efekcie człowiek stara się wycisnąć z doby jak najwięcej godzin. Tylko, że nie jest już tak zwanej pierwszej młodości, a takie ślęczenie po nocach przed ekranem to zajęcie dobre raczej dla młodych. Ołdakowski westchnął cicho, uświadamiając sobie po raz kolejny, że sam już przekroczył pięćdziesiątkę. Co prawda tylko o rok, ale zawsze. Jak zwykle, uświadamiając sobie ten fakt, czuł jakiś nieokreślony niepokój. To już nawet nie pół życia. I to jak dobrze pójdzie… Podobno ludzie z wiekiem potrzebują mniej snu. Paradoksalnie on sam spałby najchętniej z dziesięć godzin dziennie.

Rzucił zwinięte w kulkę opakowanie do stojącego pod blatem kosza i przetarł usta wierzchem dłoni. Czekoladowe okruszki posypały się na blat, dołączając do tych z całego dnia.

Koniec tego dobrego.

Przerwał pisanie ostatniego już e–maila, zapisał go jako kopię roboczą i zamknął program pocztowy. Już miał wyłączyć komputer kiedy w rogu ekranu wyskoczyło okienko czatu.

jerry68: spisz?

jerry68: zobacz to

Opanuj się, czas spać, powiedział sobie, zbliżając kursor do przycisku Start, jutro też jest dzień.

Zobaczysz to jutro rano.

W tym momencie uświadomił sobie, że to jutro jest już praktycznie teraz i skrzywił się.

jerry68: http://allegro.pl/34785–dokument–niemcy–1944– i33943134899.html

Zawahał się z palcem na lewym przycisku myszki. Naprawdę chciało mu się spać, a o dziewiątej rano czekała go mało przyjemna rozmowa z klientem, którego musiał poinformować, że niestety, bardzo mu przykro, ale sprzedawca nie przyjął jego oferty. Co gorsza w międzyczasie sprzedał długo poszukiwany dokument komu innemu, o czym poinformował Ołdakowskiego dopiero po dwóch godzinach słownych przepychanek, nie omieszkawszy obdarować go złośliwym uśmieszkiem.

Kutafon pieprzony…

Nazwa w adresie była jednak w pewien sposób intrygująca. Oczywiście coś, co zostało wystawione na Allegro nie było, nie mogło być w najmniejszym stopniu warte jego uwagi. Co więcej, przeszukiwanie Allegro i innych serwisów aukcyjnych było przecież poniżej jego godności. Wyszukiwanie wciąż krążących po świecie, jeszcze sześćdziesiąt sześć lat po zakończeniu wojny, hitlerowskich dokumentów to była jego działka. Coś w czym był dobry, na tyle, żeby jednocześnie zyskać szacunek i zawiść najlepszych marszandów w Europie. Jednak papierów, za które klienci, z sobie tylko znanych powodów, potrafili zapłacić naprawdę poważne kwoty nie znajdowało się raczej na Allegro.

Chyba, że…

No właśnie, chyba, że był to właśnie ten przypadek, gdy faktycznie cenny autentyk trafia w ręce zupełnie niemającego o tym pojęcia ignoranta, który postanawia po prostu zarobić na flaszkę.

jerry68: maciek

jerry68: jestres tam/

jerry68: jestes?

Jeszcze przez chwilę walczył ze sobą ale raczej bez przekonania. Wiedział, że nie powstrzyma ciekawości. Zresztą i tak już się nie wyśpi.

jerry68: wiem ze zbiearasz takie starocie:–)

Przeniósł kursor na okienko czatu i położył ręce na klawiaturze.

me: qrwa spac nie mozesz?

jerry68: czego sie ukrywasz?

jerry68: nie chce mi sie

jerry68: spac:–)

me: pracowalem

jerry68: wlaz tam szybciutko bo ktos ci to sprzeatnie

jerry68: cos mi to prkzypomina

jerry68: nara

W okienku pojawił się komunikat: jerry68 is offline. Messages you send will be delivered when jerry68 comes online.

Ołdakowski przewinął zapis rozmowy w okienku i spojrzał na link. No dobra, tylko jedno spojrzenie i potem spać.

Kliknął w podany adres.

Naprawdę szybkie łącze zrobiło swoje i strona z ofertą wczytała się błyskawicznie. “Dokument Niemcy SS 1944 II wojna” głosił tytuł aukcji. Miniaturowe, niewiele mówiące zdjęcie kartki papieru, zrobione ewidentnie telefonem komórkowym. Cena Kup Teraz: 51,90 zł. Jak dotąd bez rewelacji.

Przewinął stronę w dół, gdzie było umieszczone większe zdjęcie.

Niemożliwe…

Przetarł zmęczone oczy.

Obraz na ekranie drgał nieprzyjemnie.

Powiększył zdjęcie. Pojedyncza kartka z charakterystyczną hitlerowską „gapą” była poplamiona i wyglądała na mocno sponiewieraną. Mimo to miał dziwne wrażenie, że jest zbyt… no właśnie, jaka? Zbliżył twarz do ekranu i skrzywił się.

No błagam…

To zakrawało na jakiś żart. Pamiętał dokładnie kiedy widział ten dokument po raz ostatni. Internet był wtedy jeszcze w fazie projektu mającego ułatwić wymianę dokumentów i pracę w CERN–ie, a pierwsza graficzna przeglądarka internetowa odległą o cztery lata pieśnią przyszłości. Ołdakowski szczycił się tym, że pamiętał każdy wartościowy kawałek papieru, który trafił w jego ręce, a akurat ten trafił do jednego ze stałych klientów. Co więcej właściciel tej konkretnej kartki papieru doskonale znał jej wartość i z pewnością nie sprzedawałby jej w taki sposób i po takiej cenie. To musi być, nie, to z pewnością jest falsyfikat.

Pytanie dlaczego pojawił się teraz, po tylu latach?

Zerknął na ekran. Sprzedawca Zbig73 miał raptem kilka komentarzy do wcześniejszych transakcji. Do tego każda z nich dotyczyła czego innego, takie przysłowiowe mydło i powidło.

No pięknie. Jakiś pieprzony amator.

Chociaż… może to i dobrze. Jeśli to oryginał Facet nie ma pojęcia co sprzedaje… Był już na tyle zmęczony, że nie zastanawiał się długo. Te pięćdziesiąt kilka złotych to przecież żaden wydatek, a warto sprawę wyjaśnić. Przynajmniej zwrócić uwagę właścicielowi oryginału. Wybrał opcję “kup teraz” i kliknął w pomarańczowy przycisk.

5

Wtorek, 8 lipca 2014

Piękna aura za oknem, zatem gwiazdy odsłaniają swoje ciała i prezentują zgrabne kształty. Margaret, czyli Małgorzata Jamroży (23 l.), wrzuciła do sieci zdjęcie, na którym prezentuje się w seksownym bikini, śmiało eksponującym jej kształtny biust! Trzeba przyznać, że jest na co popatrzeć (źródło: fakt.pl).


Imieniny obchodzą: Adrian, Elżbieta i Prokop.

Wschód słońca: 04:23, zachód: 20:58.


Sen.

To był tylko sen.

Przyjmuje tę myśl zupełnie bez zdziwienia. Jakże inaczej miałby wytłumaczyć to, że w cudowny sposób znalazł się w tamtym szpitalu. Jak wyjaśnić obecność tych dziwnych urządzeń, ludzi mówiących niby jego ojczystym, ale jednak zupełnie innym językiem? Wszystko to było nierealne, mgliste, ulotne.

Otwiera oczy.

Jest tak jak się spodziewał. Ciemno. Zupełnie ciemno.

W porządku, to nic dziwnego.

Wyjmuje z kieszeni zapalniczkę.

Przez chwilę ma niepokojące wrażenie, że już to kiedyś robił. Déjà vu, tak to się chyba nazywa… Ale skąd wiedział, że ma w kieszeni zapalniczkę? Przecież nie pali. Kiedyś próbował, ale jakoś nie potrafił się do tego przekonać. Koledzy za to palą wszyscy, no może prawie wszyscy. Wyglądają wtedy poważniej i tak bardziej męsko.

Odważniej.

Sięgając do kieszeni był pewny co w niej zastanie. Trochę to dziwne i jakby się nad tym dłużej zastanowić, to…

Dochodzący z oddali szmer ucina te rozważania. Ręka mu się trzęsie kiedy raz i drugi próbuje skrzesać płomień. Hałas jest coraz bliżej, ale akustyka tego miejsca nie pozwala jednoznacznie określić kierunku. Zresztą to już nie szmer. Raczej jakby… skrobanie?

Drapanie.

Nie zapalaj…

Przekręca kółko i mały płomyk materializuje się tuż przed jego nosem. Pomimo to widać niewiele. Właściwie to tylko rękę z zapalniczką. Wyciąga ją przed siebie jak może najdalej w kierunku, z którego dobiega dźwięk, ale moc wątłego ognika jest bardzo ograniczona i za niewielkim kręgiem żółtej poświaty nadal czai się nieprzenikniona ciemność. Wytęża słuch. Ten hałas jest… znajomy. Czuje jak cierpnie mu skóra na karku. Dreszcz wstrząsa cały ciałem.

Nie, to nie możliwe!

Cofa się odruchowo, ale wysunięta do tyłu noga trafia na przeszkodę. Nie odrywając wzroku od ciemności poza kręgiem światła sięga lewą ręką za plecy. Wyciągnięta dłoń trafia na śliską powierzchnię ściany, potwierdzając to co spowodowało, że nagle czuje okropną słabość we wszystkich kończynach. Nie ma ucieczki przed tym co nadchodzi. Serce wali jak oszalałe, przez moment słyszy tylko jego bicie i szum krwi w uszach. Wytrzeszcza oczy żeby dojrzeć cokolwiek poza kręgiem światła, skąd znowu dobiega coraz wyraźniejszy szum.

I wreszcie dostrzega.

Pulsująca, przewalająca się masa szczurów wypełnia całe pole widzenia. Światło zapalniczki migocze w ich czarnych oczach, których są setki, a może już tysiące. Z kłębowiska wyrywa się olbrzymi, szary szczur z naderwanym, krwawiącym jeszcze uchem. Odbija się od posadzki i skacze… Przeraźliwy krzyk wdziera się siłą w jego świadomość i dopiero po chwili uświadamia sobie, że to on sam tak krzyczy.


— Hej, człowieku! Obudź się pan! — głęboki, lekko zachrypnięty głos dobiega gdzieś z oddali. — No żesz ja pierdolę!

— Kapciem go, kapciem — wtóruje mu drugi, starszy i świszczący.

Jego właściciel zanosi się kaszlem i urywa.

Skrzypnęło łóżko i zawtórowało mu głośne sapanie wywołane wysiłkiem schylenia się do podłogi. Po chwili rzucony drżącą ręką klapek uderzył w ścianę daleko od celu i zsunął się na podłogę.

Wprost pod nogi pielęgniarki, która właśnie z impetem otworzyła drzwi. Ostre światło z korytarza wdarło się do sali. Niewielkie pomieszczenie zajmowały trzy łóżka. Przy każdym, jak strażnik, stała malutka biało-niebieska szafeczka na kółkach, z małą półką i jedną szufladą, będąca jednocześnie stolikiem. Trzy, zaskakująco nowo wyglądające taborety z niebieskim siedziskiem oraz pozostające bardziej w stylu całości samotne krzesło ze sklejki dopełniały wrażenia ciasnoty. Półprzezroczysta zasłonka w nieokreślonym kolorze, pokryta enigmatycznym roślinnym wzorem przeplatanym niewiadomego pochodzenia plamami zwisała bezradnie z karnisza na wysokości dobrych trzech metrów. Za wąska i za krótka nie była w stanie spełnić swojej roli i do sali swobodnie przenikała pomarańczowo-żółta poświata z ulicy. Na dwóch łóżkach stojących bliżej okna majaczyły się półsiedzące postacie.

— Co się tu dzieje? — młoda dziewczyna bardzo się starała zabrzmieć stanowczo, a może nawet i groźnie. — Co to za hałasy panowie wyprawiają?

Obaj pacjenci wymienili spojrzenia, ale zanim zdążyli coś odpowiedzieć z trzeciego łóżka stojącego pod umywalką przy drzwiach dobiegł mrożący krew w żyłach jęk. Pielęgniarka podskoczyła i wydała z siebie mimowolny pisk, który jednak błyskawicznie stłumiła przyciskając obie dłonie do ust.

— Sama siostra widzi — odezwał się chrapliwym basem zwalisty mężczyzna w średnim wieku zajmujący bliższe łóżko. — To już trzeci raz dzisiaj. Spać nie daje.

Siostra nachyliła się nad jęczącym i wyginającym się na łóżku Oskarem. Chwyciwszy go za ramiona delikatnie potrząsnęła.

— Proszę pana! Proszę pana, proszę się obudzić!

Oskar krzyknął jeszcze raz i usiadł gwałtownie na łóżku wodząc wokół siebie szeroko otwartymi, ale niewidzącymi oczami. Oddychał ciężko, jak po biegu. Dopiero po chwili dostrzegł pochylającą się nad nim pielęgniarkę i spojrzał na nią przytomniej.

— Zły sen? — uśmiechnęła się niepewnie.

Wszyscy wiedzieli, że w „czwórce” leży tajemniczy chłopak z postrzałem. Bez imienia, bez dokumentów, ale za to całkiem przystojny. Oskar kiwnął głową i skrzywił się, gdy wreszcie dotarł do niego ból spod lewego ramienia.

— O Boże! Ja… ja bardzo przepraszam… — dziewczyna zaczęła się jąkać widząc powiększającą się plamę krwi na szpitalnej piżamie pacjenta. — Ja nie chciałam…

— Nic… się nie stało — wyszeptał Oskar kręcąc głową. Spróbował uśmiechu, ale tylko się wykrzywił w kolejnym grymasie. Pielęgniarka wreszcie się opanowała, rozpięła piżamę i odsłoniła miejsce gdzie białe dotychczas bandaże zmieniały kolor, wsysając sączącą się z rany świeżą krew.

— Niech pan spokojnie leży, ja zaraz wracam. Zmienimy opatrunek i zobaczymy czy szwy się trzymają — powiedziała już pewniejszym głosem i zniknęła za drzwiami.

Oskar opuścił się ostrożnie na mokrą od potu i wygniecioną poduszkę. Spod wpółprzymkniętych powiek widział jak obaj mężczyźni przyglądają mu się z zaciekawieniem. Ból przychodził falami, rozpływał się po ciele i przygasał zdradliwie, żeby zaraz pojawić się ponownie. W sumie to Oskar był nawet wdzięczny za ten ból. Dzięki niemu był teraz tutaj, w tej ciasnej i dusznej salce, w wilgotnym szpitalnym łóżku. Był w stanie znieść dużo byleby nie znaleźć się ponownie tam.

W kanale.

To było coś więcej niż zwykły koszmar senny. To było takie… prawdziwe. Jeszcze teraz, zamykając oczy widział dokładnie wyszczerzoną paszczę nadlatującego szczura. Z pomiędzy malutkich, ale wyglądających na ostre zębów wystawały krwawe resztki…

…czegoś, czego pochodzenia nawet nie chciał się domyślać.

Wzdrygnął się i otworzył oczy.

— Ale pan nam zrobiłeś pobudkę — zadudnił sąsiad. — No, no…

— Przepraszam — cicho powiedział Oskar. Zawahał się, nie wiedząc czy może zaufać komukolwiek w tym dziwnym miejscu. Wszyscy co prawda mówili po polsku, może trochę dziwnie, ale… Zresztą i tak musiał się dowiedzieć.

— Przepraszam — powtórzył. — Co to za miejsce? Ten… szpital?

— Wojskowy, na Szaserów — sąsiad odchrząknął i podciągnął się wyżej na łóżku, które zatrzeszczało pod ponadnormatywnym ciężarem. Cień starszego mężczyzny pod oknem pokręcił głową.

— Widzisz pan, narkotyki jak nic — zwrócił się do grubego świszczącym szeptem. — Mówiłem.

Tamten wzruszył ramionami na tyle na ile pozwalała mu półleżąca pozycja.


***


— Dzień dobry, Maciej Ołdakowski z tej strony. Czy mogę mówić z senatorem Winnickim?… Dziękuję… Dzień dobry, panie senatorze, Ołda… Tak… Dziękuję, nie narzekam, a pan?… Tak, oczywiście… Jasne, to ja tak szybciutko, nie będę zabierał czasu… Okej… Sprawa jest trochę dziwna, mam właśnie w ręku dokument, który jest niemal identyczny z pewnym innym dokumentem jaki pan nabył za moim skromnym pośrednictwem w ’87… Tak… Dokładnie o ten mi chodzi… Jak mniemam nadal jest w pana posiadaniu?… Jasne… W każdym razie ten, o którym mówię znalazłem dosyć przypadkowo na Allegro… Dokładnie… Tak, mam go przed sobą… O ile mnie pamięć nie myli ten jest taki sam… Nie, właśnie w tym rzecz, że to raczej nie zwykła kopia. Ten mój jest, jakby to powiedzieć, praktycznie nowy… Tak… Jasne, też myślę, że tak będzie najlepiej… Nie ma problemu, dlatego właśnie od razu go kupiłem….Dobrze… Dobrze… Do zobaczenia.


***


Cygaro już dawno przestało się palić, a na grubym dnie szklanki zostało tylko wspomnienie po złocistym napoju. Siedzący w głębokim fotelu starszy mężczyzna o wyjątkowo bujnych jak na swój wiek białych włosach wydawał się spać. Jego opalona prawdziwym alpejskim słońcem, starannie wypielęgnowana twarz wyrażała błogi stan głębokiego relaksu. Tylko poruszające się od czasu do czasu między wąskimi wargami cygaro wskazywało na coś zgoła innego. Znający go bliżej wiedzieliby, że w tym momencie mężczyzna jest tak daleki od snu jak to tylko możliwe.

Maurycy Winnicki myślał.

Właściwie to celebrował rozmyślanie.

Rozważał, analizował, dochodził do wniosków, równie szybko je podważał i odrzucał.

Żucie niedopalonego cygara, wbrew podtrzymywanej przez niego samego obiegowej opinii, wcale nie pomagało w koncentracji. Tak naprawdę nie służyło niczemu, poza konsekwentnym kultywowaniem wizerunku twardego faceta z przylepionym do twarzy cygarem i szklaneczką whisky w dłoni. Wspomniana szklaneczka, w odróżnieniu od cygara, którego często nawet w ogóle nie zapalał, nie była jednak rekwizytem. Senator Winnicki gustował w whisky, często i zapamiętale. Ogólnie w szkockiej, a ostatnio szczególnie upodobał sobie Glendronach Single Malt Whisky. Stałe uzupełnianie zapasów zarówno w domu jak i w biurze było jednym z priorytetowych zadań jego osobistego sekretarza. Senator uważał, że osoba na pewnym stanowisku i o uznanej pozycji w tak zwanym towarzystwie nie może mieć zwykłej asystentki lub asystenta.

Na przykład, dajmy na to, taka Szymborska. Miała sekretarza? Miała.

Dlatego też Nawrocki piastował ważne stanowisko senatorskiego sekretarza i oprócz ogólnie pojętej ochrony osobistej zajmował się między innymi również ważkimi sprawami zaopatrzenia. Nawrocki nie cierpiał kolorowego trunku i był zagorzałym zwolennikiem polskiego, czystego „żyta”. Senator był za to mistrzem manipulacji i sam potrafił się doskonale dopasować do sytuacji. Na spotkaniach z Rosjanami strumieniami lała się Stolichnaya, z Niemcami wartko płynął Schnapps, którego senator zresztą serdecznie nienawidził i z trudem powstrzymywał grymas jaki próbował się namalować na jego twarzy po każdym łyku tego barbarzyńskiego napoju. Cel jednak uświęca środki i Winnicki był zdolny nie tylko do picia jeśli mogło to pomóc w interesach. Oczywiście w przypadku gdy tenże interes zależał od niego w szklaneczkach rozmówców niepodzielnie królowała whisky.

Skrzypnęło skórzane obicie fotela.

Winnicki otworzył oczy i wyprostował się. Wyjął z ust mokre od śliny cygaro, przyjrzał mu się z obrzydzeniem i wrzucił do stojącej na stoliku przed nim mosiężnej popielniczki. Podniósł leżące obok okulary w delikatnej, złotej oprawce, którymi, ku swojemu rozgoryczeniu, musiał ostatnio coraz częściej się posługiwać. Na szczęście dotyczyło to głównie czytania. Założył je i wziął ponownie do ręki foliową koszulkę formatu A4 zabezpieczającą schowaną wewnątrz pojedynczą kartkę maszynopisu.

Odkąd Ołdakowski wyszedł od niego ponad godzinę temu zostawiając dokument, na zmianę brał go do ręki i odkładał już chyba z pięć razy. Dokładnie przestudiował jego treść, porównując słowo po słowie z wyjętym z sejfu, wyraźnie starszym, lekko pożółkłym i postrzępionym na krawędziach kawałkiem papieru. Idealne wręcz podobieństwo obu było powodem jego rozmyślań. Nic w przyniesionym przez Ołdakowskiego dokumencie nie było go w stanie zaskoczyć, a jednocześnie samo jego istnienie było największym zaskoczeniem. Znajome było każde rozmazanie, ślad po zużytej literze „h” w maszynie do pisania, niewyraźna smuga w prawym, górnym rogu, najprawdopodobniej odcisk palca. Wszystko to znał doskonale, razem z plamą o charakterystycznym kształcie przypominającym trochę zarys Półwyspu Apenińskiego. Problem polegał na tym, że tutaj ta plama nie była wcale wyblakła, a raczej miała kolor intensywnego, ciemnego brązu.

Niezrozumiały, a wręcz niemożliwy był stan tego dokumentu. Ten oryginalny, będący w jego posiadaniu od prawie ćwierćwiecza wyglądał dokładnie tak jak powinien wyglądać dokument zbliżający się do siedemdziesiątki. Jego wiek i autentyczność została potwierdzona na początku lat dziewięćdziesiątych ponad wszelką wątpliwość przez ówczesnych ekspertów.

Chociaż może w zaistniałej sytuacji kluczowe było właśnie słowo „ówczesnych”?

Pierwszą myślą jaka przyszła mu do głowy, gdy tylko usłyszał o dokumencie to oczywiście: kopia. Musiało przecież chodzić o jakąś kopię skoro jedyny oryginał znajdował się w jego sejfie. Skąd jednak kopia? Kto i dlaczego ją wykonał? A co najważniejsze na jakiej podstawie? Czy na bazie tego jednego, oryginalnego dokumentu, który od osiemdziesiątego siódmego roku leżał sobie spokojnie w jego sejfie? W przeciwnym razie znaczyłoby to…

No właśnie, co? I czemu miałaby służyć taka kopia?

Z jednej strony identyczna, a z drugiej sprawiająca wrażenie… świeżej?

Nie, to było coś innego. Dokument był tylko w nieznacznie lepszym stanie niż jego własny oryginał. Tu chodziło o coś innego, coś, czego jeszcze nie potrafił do końca nazwać. Dlaczego taki dokument wypłynął teraz i to właśnie na Allegro? Sądząc po jego cenie sprzedający ewidentnie nie miał bladego pojęcia czego dokument dotyczy. Skąd w takim razie go miał? Winnicki był dotąd głęboko przekonany, że jest w posiadaniu tego jedynego, oryginalnego egzemplarza. W swoich wieloletnich poszukiwaniach nie natknął się dotąd na żaden inny ślad nawet tylko sugerujący, że gdzieś tam w świecie krąży inny okaz. Jednak ziarno wątpliwości zostało właśnie zasiane.

Senator był co prawda znawcą tematyki związanej okresem II wojny światowej, szczególnie w zakresie różnego rodzaju dokumentów, zarówno polskich jak i hitlerowskich, które zapamiętale kolekcjonował, ale już rozpoznanie na tak zwane „oko” rodzaju papieru, użytego tuszu w pieczęci, tekście maszynowym czy podpisie przekraczało jego możliwości. Nie znaczyło to oczywiście, że nie miał do kogo się z tym tematem zwrócić. Wręcz przeciwnie znał kilka osób, z których każda chętnie podjęłaby się wykonania odpowiednich testów. Gdzieś głęboko kiełkowało w nim przeczucie, że porównanie obu dokumentów przyniesie zaskakujące wnioski.

Rozważając różne możliwości i hipotezy senator pocierał machinalnie palcami ciemną plamę na marginesie kartki. Z zamyślenia wyrwał go dyskretny dzwonek telefonu. Aparat wibrując delikatnie obracał się na szklanym blacie stolika. Winnicki odłożył kartkę i odebrał telefon. Rozmowa trwała kilka minut, w czasie których senator użył całej swojej siły przekonywania, aby zakończyć ją tak szybko jak to tylko możliwe i w taki sposób by rozmówca nie zorientował się, że jest właśnie spławiany i pozostał w przekonaniu, że osiągnął to co zamierzał. Odkładając aparat z powrotem na stolik Winnicki zauważył drobny proszek na jego jasnej obudowie. Proszek, a raczej bardzo drobny, ciemny pyłek był też na jego palcach. Senator w zamyśleniu roztarł resztki pyłku między opuszkami palców i podniósł ponownie telefon.

— Za pięć minut u mnie — rzucił szorstko do mikrofonu i przerwał połączenie.

6

Środa, 9 lipca 2014

Podczas policyjnej kontroli w miejscowości Kaczki Średnie (woj. wielkopolskie) doszło do zatrzymania kompletnie pijanego księdza. Duchowny miał blisko trzy promile alkoholu w wydychanym powietrzu, mało tego w samochodzie wiózł czteroletnią dziewczynkę. (źródło: onet.pl).


Imieniny obchodzą: Sylwia, Weronika i Zenon.

Wschód słońca: 04:24, zachód: 20:57.


Ostry dźwięk przebił gęstą i ciężką mgłę spowijającą jego umysł.

Coś było nie tak…

Na pewno bolała go głowa, ale nie było w tym nic nadzwyczajnego zważywszy ilość spożytego wczoraj alkoholu.

Normalka.

Jednak ten przeraźliwy hałas powodował, że ból stawał się naprawdę nie do zniesienia. Wwiercał się w czaszkę i potęgował panoszący się tam zwykły ból. Co za chuj wierci w ścianach o tej porze, kiedy uczciwi ludzie mogą się akurat wyspać?

Mężczyzna zacisnął powieki i naciągnął na głowę kraciasty koc chcąc się odizolować od dźwięku i ukryć przed wpadającym do pokoju słońcem. Kołysanie wywołane nagłym poruszeniem wywindowało resztki zawartości żołądka niebezpiecznie wysoko. Przełknął z trudem opanowując odruch wymiotny. Hałas szczęśliwie ustał. Za to sąsiad zaczął teraz wbijać kołki w ścianę. Widać robił to wielką zawziętością, bo dudnienie niosło się echem po całym mieszkaniu. Zgniatało obolały mózg i pulsowało pod czaszką. Jaskrawe światło eksplodowało pod powiekami z każdym uderzeniem. Po chwili powróciło natarczywe wiercenie.

No to już koniec. Ja ci kurwa pokażę, pomyślał i zerwał się z łóżka.

Pokój rozmył się, zawirował.

Żołądek skurczył się i jego zawartość rzuciła się do gardła jak pies usiłujący zerwać się z łańcucha. Mężczyzna stęknął, zatoczył się, opadł na łóżko i zwymiotował pomiędzy nogi na podłogę.

Od razu też poczuł się lepiej. Nie ma to jak oczyszczanie organizmu z toksyn, po co się męczyć, pomyślał. Otarł usta rogiem koca i ostrożnie wstał.

Od drzwi wejściowych dobiegły go kolejne ostre dźwięki dzwonka.

— Idę, idę — stęknął. Na środku pokoju trafił na jeden klapek. Z wysiłkiem trafił w niego stopą. Rozejrzał się za drugim. Uuups… Plastikowy klapek cały zarzygany leżał przed łóżkiem. Mężczyzna westchnął i opierając się o ścianę dla utrzymania równowagi skierował się do przedpokoju.

Stojący pod drzwiami Nawrocki uśmiechnął się pod nosem słysząc powolne szuranie stóp po drugiej stronie i dla lepszego efektu oparł się o przycisk dzwonka.

— No już… ja pierdolę — doszedł go stłumiony głos. — Kto tam?

— Policja! — Nawrocki puścił dzwonek i machnął przed wizjerem swoim prawem jazdy. — …polityczna. — dorzucił półgłosem, cytując kwestię z kultowego filmu. Zdecydowany, pewny siebie ton głosu i jakikolwiek dokument czyniły zwykle cuda.

Szczęknął zamek. Z ciemnej szczeliny wionęło spalenizną i przetrawionym alkoholem. Dominował jednak kwaśny odór wymiocin, których ślady widać było na wymiętej koszulce ze spranym napisem „MONEY. GIRLS. UNPAID BILLS.” Właściciel koszulki nie miał raczej nic wspólnego z pierwszymi dwoma. Za to z pewnością był uosobieniem tego trzeciego hasła. Rzadkie, tłustawe włosy sterczały na wszystkie strony okrągłej jak globus czaszki. Bladą twarz pokrywał kilkudniowy, miejscami siwiejący zarost. Wielkie, ciemne worki skutecznie odwracały uwagę od małych szparek, w których kryły się rozbiegane oczka. Spod przykrótkiej koszulki wystawał dość pokaźnych rozmiarów brzuch porośnięty gęstwiną ciemnych włosów. Garderobę dopełniała para nie pierwszej już świeżości slipów, które kiedyś były może i białe, ale obecnie bliżej im było do szarości z przewagą koloru żółtego w okolicy krocza. Chude nogi z powycieranym miejscami owłosieniem wyglądały jakby należały do kogoś innego. Do tego wszystkiego jeden granatowy klapek z napisem KUBOTA.

Lewy.

Założony na prawą stopę.

Facet w klapku jedną tłustą i włochatą ręką podparł ścianę przy drzwiach tak, jakby ta miała się za chwilę na niego zwalić.

— O co chodzi? — wychrypiał, zionąc mieszanką rzygów i alkoholu.

Nawrocki skrzywił się i mimowolnie cofnął zasłaniając twarz ręką.

— Pan Zbigniew Glanc?

— Tak, a bo co?

— Musimy porozmawiać.

— Ale o co… chodzi? — mężczyzna nadal bohatersko podtrzymując ścianę potarł zarośniętą twarz i spojrzał nieco przytomniej.

— Mogę wejść — bardziej stwierdził niż zapytał Nawrocki. Zrobił krok do przodu zmuszając faceta do odruchowego cofnięcia się w głąb mieszkania.

— Prosz… — mężczyzna oparł się plecami o ścianę, przepuścił Nawrockiego i zamknął drzwi odcinając tym samym jakikolwiek dopływ świeżego powietrza. Smród w środku był dużo gorszy. Gęsty i tłustawy, zdawał się mieć fizyczną postać, oblepiał nos i gardło. Nawrocki złapał się na tym, że przestaje oddychać i zaczyna mu się kręcić w głowie.

— O co chodzi? — mężczyzna powtórzył z uporem charakterystycznym dla stanu w jakim się znajdował.

— Wszystko po kolei — Nawrocki czując, że dłużej w tym smrodzie nie wytrzyma rozejrzał się po ciemnym przedpokoju. Mieszkanie było malutkie. Po lewej kuchnia, po prawej łazienka, na wprost otwarte szeroko drzwi do jedynego pokoju. Źródło smrodu znajdowało się najwyraźniej właśnie tam. — Nie będziemy chyba tutaj tak stać?

Facet zmarszczył się i drapiąc po brzuchu rozważył dogłębnie ten problem. Ruchem głowy wskazał otwarte drzwi pokoju. Nawrocki zatrzymał się w progu na widok rozbryzgu na środku dywanika przed łóżkiem.

— Tutaj? Może jednak w kuchni?

— Faktycznie lepiej, proszę — mężczyzna niezrażony uchylił drzwi kuchni, a sam na moment zagłębił się w ciemnym pokoju. Nawrocki wszedł do kuchni. Tutaj z kolei mieściło się źródło spalenizny i psujących się resztek jedzenia. Pokrytą grubą warstwą spalonego tłuszczu kuchenkę gazową oddzielała od zlewu wąska szafka z upstrzonym zaschniętymi plamami blatem. Wciśnięty pomiędzy szafkę a zaskakująco nową i nawet dość czystą lodówkę zlew wypełniał stos brudnych naczyń. Pomieszczenie było mikroskopijne, ale na szczęście posiadało własne okno. Nie pytając właściciela Nawrocki przemierzył kuchnię trzema krokami i otworzył je na oścież. Z ulgą zaczerpnął świeżego powietrza.

Na ścianie na przeciwko zlewu zamocowany był fragment blatu tworząc coś w rodzaju stolika. Dwa stare, obdrapane taborety dopełniały umeblowania kuchni. Nawrocki w pierwszym odruchu chciał odgarnąć leżącą na jednym z nich gazetę, ale po namyśle zdecydował, że bezpieczniej będzie usiąść na niej niż ryzykować bezpośrednie zetknięcie z lepkim siedziskiem. Odwrócił się do stojącego w drzwiach faceta. Z ulgą zauważył, że ten w międzyczasie zdążył naciągnąć poplamione szare spodnie dresowe.

— Pan siada — zarządził sięgając do kieszeni marynarki. Wyjął starannie złożoną na cztery białą kopertę.

— Powie pan wreszcie o co chodzi?

Nawrocki uśmiechnął się. W takich chwilach naprawdę lubił swoją pracę. Oczywiście pomijając smród i całe to otoczenie.

— Panie Zbigniewie — zaczął cedząc słowa i rozprostowując kopertę na blacie stolika. — Sprzedał pan na Allegro pewien dokument. Interesuje mnie skąd pan go miał. To wszystko.

— Ale… jaki dokument? Nic nie sprzedawałem. Nie rozumiem…

Nawrocki westchnął, odwrócił kopertę i postukał palcem w nabazgrany koślawym pismem adres nadawcy.

— Panie Zbigniewie, pan się teraz dobrze zastanowi, a ja zapytam jeszcze raz. Jak wszedł pan w posiadanie tego dokumentu? Sprzedał go pan na Allegro w zeszłym tygodniu, konkretnie w piątek. Za pięćdziesiąt jeden złotych dziewięćdziesiąt groszy plus koszty wysyłki.

Mężczyzna pochylił się do przodu, opierając łokcie na blacie stolika. Zapach alkoholu i wymiocin otaczał go niewidzialną chmurą.

— A jakie to, kurwa, ma znaczenie? — chuchnął Nawrockiemu w twarz. — Kartka papieru. Miałem i sprzedałem.

Podnosił coraz bardziej głos i najwyraźniej zaczynał odzyskiwać pewność siebie.

— Mnie jednak interesowałaby bardziej konkretna informacja. Radzę się zastanowić i sobie przypomnieć. Skąd miał pan ten dokument?

— Znalazłem, kurwa.

Nawrocki zrobił zmartwioną minę i pokręcił lekko głową. Jeszcze trochę cierpliwości, pomyślał. Jednocześnie czuł już przyjemne mrowienie w dłoniach i udach. To była naprawdę fajna robota.

— Będzie dużo prościej jeśli pan sobie jednak przypomni. To ważne.

— Gówno sobie przypomnę.

Mężczyzna, ku zadowoleniu Nawrockiego rozkręcał się coraz bardziej.

— Ja znam swoje prawa i nic, kurwa, nie muszę. A w ogóle to… to pan pokaż lepiej jakiś dokument — dodał celując paluchem w Nawrockiego — Skąd mam wiedzieć kto pan jest?

— Oczywiście.

Nawrocki uśmiechnął się kącikami ust, sięgając pod marynarkę. Wyjął z kabury pod pachą niewielki, czarny pistolet i położył na blacie.

— Proszę.

— Jezus! Co to, kurwa, jest? — mężczyzna wyprostował się gwałtownie i odchylił do tyłu.

— Beretta. Px4 Storm Compact, kaliber 9mm, 15 naboi w magazynku.

— Ale dlaczego?… Człowieku, o co chodzi?

— Przecież mówię. O tę kartkę papieru z Allegro.

— Nie jesteś… nie jest pan z policji?

— Nie — Nawrocki wziął pistolet i zważył go w ręku. — To jak wreszcie było z tą kartką?


***


Pół godziny później Nawrocki stał w drzwiach klatki schodowej zastanawiając się, jak przejść do stojącego ulicę dalej samochodu i nie zmoknąć. Lało jak z przysłowiowego cebra. Na nierównych płytach chodnika prowadzącego do bloku powstały wielkie, głębokie kałuże. Niebo zasnuwała warstwa ciemnych chmur i mimo, że była dopiero 11:45, wydawało się, że jest dużo później. Nawrocki spojrzał na swoje jasne buty z miękkiej, cielęcej skóry i zaklął. Pod pachą trzymał zawinięty w gazety płaski pakunek i wolałby go raczej nie zamoczyć. Nie mógł go też dodatkowo zawinąć go w marynarkę. Widok faceta biegającego po kałużach z kaburą pod pachą mógł jednak zwrócić czyjąś uwagę.

Głupia sprawa.

Spojrzał w niebo. Nic nie wskazywało na to, że ulewa szybko się skończy. Nie mógł jednak tutaj dłużej sterczeć. Zawsze istniała szansa, że facet ocknie się szybciej niż to zakładał i zdecyduje zadzwonić na policję. Niby nic takiego, ale wolałby uniknąć komplikacji. Wcisnął pakunek pod marynarkę i ruszył truchtem ze spuszczoną głową starając się omijać największe kałuże. Biegł na palcach żeby jak najbardziej ograniczyć chlapanie i choć trochę ocalić jasne spodnie. Jednak po kilku metrach jego noga trafiła na zdradziecką płytę, która opadła pod naciskiem rozchlapując zebraną w zagłębieniu brudną wodę i opryskując go niemal do wysokości kolan. Nawrocki zaklął ponownie. Nie było sensu dalej się wygłupiać. Zaprzestał akrobacji i ruszył prosto przed siebie starając się tylko nie wdepnąć zbyt głęboko w wodę. Do samochodu dotarł zupełnie przemoknięty. Ostrożnie odwinął z gazety cienką, skórzaną teczkę. W środku była jeszcze pusta koperta ze sztywnego, śliskiego i sprawiającego wrażenie tłustego w dotyku papieru. Sama teczka była w opłakanym stanie, jakby ktoś ją włożył na długo do wody, a następnie suszył i wyżymał. Licowa skóra wróciła co prawda do swojej oryginalnej, jasnobrązowej barwy, ale całość wyglądała na bardzo zniszczoną. Nic dziwnego, że facet nie próbował jej nawet sprzedać, tylko rzucił w kąt swojego, udającego kuchnię chlewa.

Nawrocki uśmiechnął się do siebie.

Zadanie poszło jeszcze łatwiej niż się spodziewał. Po początkowej fazie wyparcia, sam widok broni wystarczył żeby facet zupełnie się rozkleił. Próbował co prawda jeszcze trochę kręcić, ale złamany nos podziałał idealnie jako ostrzeżenie. Nawrocki podsumował jeszcze raz zebrane informacje.

Sprzedawca z Allegro, Zbigniew Glanc, kawaler, lat czterdzieści trzy, okazał się być kierowcą karetki Pogotowia Ratunkowego. Teczkę z dokumentem po prostu ukradł przewożonemu pacjentowi, choć sam zdecydowanie preferował określenie „znalazł”. W zeszły wtorek wieczorem jego zespół karetki „S” został wysłany do centrum Warszawy, na ul. Przeskok, gdzie z terenu budowy zabrali rannego. Młody mężczyzna, właściwie chłopak, oprócz innych obrażeń miał również ranę postrzałową. Glanc pamiętał, że w trakcie jazdy chłopak się ocknął, zaczął krzyczeć i mocno rzucać. Zrobiło się małe zamieszanie w kabinie. Lekarz i wraz z ratownikiem musieli go przytrzymać żeby nie rozdrapał opatrunków. Na Szaserów, gdzie go zawieźli, Glanc wszedł do kabiny żeby zrobić porządek i znalazł leżącą w kącie mokrą, skórzaną teczkę. Gdy dotarł do domu i zobaczył jej zawartość, w pierwszym odruchu chciał wszystko wyrzucić, ale potem wykombinował sobie, że skoro na kartce znalezionej wewnątrz koperty w teczce jest data z 1944 roku, to może jednak on być coś wart. Nie, nie zastanowił go wygląd dokumentu. Samą teczkę miał wyrzucić, ale po prostu zapomniał.

Nawrocki upewnił się czy jego starannie wypielęgnowana fryzura zbytnio nie ucierpiała w deszczu, wytarł mokre ręce o spodnie i sięgnął po telefon. W kilku słowach przekazał Winnickiemu zebrane informacje. Chwilę słuchał, następnie rozłączył się, schował telefon i przekręcił kluczyk w stacyjce.

7

Czwartek, 10 lipca 2014

W Stanach Zjednoczonych, w zapomnianym magazynie rządowego laboratorium niedaleko Waszyngtonu znaleziono 6 fiolek z wirusem czarnej ospy! (źródło: fakt.pl).


Imieniny obchodzą: Alma, Filip i Amelia.

Wschód słońca: 04:25, zachód: 20:56.


Winnicki odłożył sztućce na pusty talerz i otarł usta serwetką.

Pozostali kończyli jeszcze, sięgnął więc po stojący przed nim kieliszek wina i uniósł go do ust. Atmosfera obiadu była dosyć sztywna, formalna. Cała czwórka rozsadzona była wokół długiego, potężnego stołu przeznaczonego na dwanaście osób. Magda naprzeciwko matki, mężczyzn zaś siedzących u szczytów rozdzielało dobre cztery metry. Zupełnie jakby posadzenie ich bliżej siebie mogło być niebezpieczne. Popijając wino senator przyglądał się spod wpół przymkniętych powiek siedzącemu naprzeciwko przyszłemu zięciowi. Co też Magda w nim widzi, zastanawiał się po raz kolejny. Doktor według standardów senatora był zbyt gładki, wręcz za ładny jak na prawdziwego faceta dla jego córeczki. Szczupły i wysoki, z długimi delikatnymi palcami, starannie wypielęgnowanymi.

Sprawiał wrażenie takiego… delikatnego.

Jasne, lekko falujące włosy z wystudiowaną niedbałością opadały na czoło. Przystojna twarz doktora wyglądała jakby nie wymagała styczności z golarką częściej niż raz w tygodniu. Oczywiście senator wiedział, że pozory są często bardzo mylące i pod delikatnym, chłopięcym wręcz wyglądem, jakim mógł pochwalić się trzydziestoletni narzeczony jego córki, krył się zahartowany na krew i inne okropieństwa chirurg traumatolog. Czego się miał spodziewać? Plam krwi za paznokciami? Mimo tego nie tak sobie wyobrażał przyszłego zięcia. Prawdę powiedziawszy w ogóle sobie nie wyobrażał sytuacji, w której miałby oddać swoją córeczkę obcemu facetowi. Co zresztą za znaczenie miało to jak gość wygląda? Wystarczyło spojrzeć na Magdę, która wprost promieniała ze szczęścia, wpatrzona w swojego doktorka. No cóż, w końcu to chyba lepiej, że jest ładny… przystojny, poprawił się w myślach, niż miałby wyglądać jak goryl, wielki, zarośnięty z jakże męską, kwadratową szczęką. Albo łysiejący trzydziestolatek z brzuszkiem i w grubych szkłach ujętych w rogowe oprawki? Nie, skąd teraz rogowe oprawki.

Winnicki uchwycił spojrzenie Magdy. Zorientowała się, że obserwuje i ocenia jej narzeczonego i patrzyła na ojca, gotowa interweniować na wypadek gdyby miało się to zacząć robić uciążliwe. Senator odstawił pusty kieliszek i uśmiechnął się do niej.

Po obiedzie mężczyźni zostawili panie w salonie i przeszli do gabinetu senatora. Na tle wielkiego, panoramicznego okna stało potężne, grubo ciosane, drewniane biurko. Za oknem rozpościerał się imponujących rozmiarów piękny ogród, którego granic strzegły potężne i rozłożyste, ponad stuletnie drzewa. W efekcie willa, czy może raczej dworek senatora, położony w prestiżowej części podwarszawskiego Konstancina miał zapewnioną całkiem skuteczną osłonę przed wścibskim wzrokiem przechodniów. Osłonę tę dopełniał posadzony w granicy działki gęsty szpaler żywotnika zachodniego „Smaragd”. Jedna ze ścian gabinetu obwieszona była wszelkiego rodzaju i formatu fotografiami przedstawiającymi Winnickiego w towarzystwie znanych osobistości. Pozostałe dwie ściany były de facto biblioteką, od podłogi do wysokiego sufitu zapełnioną najróżniejszymi woluminami, z których wiele na pierwszy rzut oka wyglądało na dość wiekowe egzemplarze.

Senator ruchem ręki wskazał doktorowi fotel, sam obszedł biurko i z szafki pod nim wyjął karafkę i dwie szklanki z grubego szkła.

— Szkocka? — odwrócił się do Kowala, który przyglądał się zdjęciom na ścianie. — Glendroach, najlepsza z najlepszych — dodał z dumą.

— Tak, poproszę.

— Kawał mojej historii jest na tych zdjęciach. Amerykanie mówią na to „ego wall” — uśmiechnął się Winnicki — Ale ja przynajmniej trzymam ją w domu.

— Faktycznie imponujące — powiedział uprzejmie Kowal, patrząc na kolejne wcielenia swojego przyszłego teścia. Gierek, Kiszczak, Jaruzelski, Gorbaczow, Papież, Wałęsa, Mazowiecki, Geremek, Kwaśniewski, Kaczyński… Pomiędzy znanymi ze świata polityki jak rodzynki upchnięte były bardziej i mniej znane postacie, tym razem ze świata biznesu. Doktor przyjął podaną mu szklankę, do połowy wypełnioną złocistym trunkiem i usiadł w jednym z dwóch foteli ustawionych przed biurkiem. Przyjemny zapach skóry zmieszany z zapachem starych, drewnianych mebli, książek i delikatną wonią dobrego tytoniu nadawał charakter wnętrzu. Winnicki usadowił się wygodnie naprzeciwko i uniósł swoją szklankę.

— Zdrowie.

— Zdrowie.

Wypili.

— Jak tam w pracy? — senator odstawił szklankę na wyglądającym na prawdziwy antyk stoliku pomiędzy fotelami. — Doktor Kozuń bardzo cię chwali. Wiesz, że to mój dobry kolega?

Teraz już tak, pomyślał Kowal, uśmiechając się i udając zdziwienie.

To dlatego ten stary kutas Kozuń ostatnio przypomniał sobie jak ma na imię. Ordynator Kozuń, który jeszcze do niedawna nie zadawał sobie trudu aby zapamiętać nazwiska, nie mówiąc już o imionach, podległych sobie lekarzy i zwracał się do nich wyłącznie per „wy”, ostatnio cudownie odzyskał pamięć i zaczął go nawet tytułować „doktorem Markiem”. Rozpoznawał go na korytarzach i odpowiadał na powitania czym wzbudzał zasłużoną zawiść pozostałych lekarzy na oddziale. Kowal uśmiechnął się w duchu. Musiał przyznać, że nie było to wcale takie znowu złe. Na początku znajomości Magda uprzedziła go, że tatuś nie omieszka wykorzystać swoich kontaktów żeby sprawdzić z kim się spotyka jego córeczka. Najpierw sceptycznie i wręcz bojowo nastawiony do jakichkolwiek zakulisowych ingerencji w jego prywatność, po pół roku zdążył się już poniekąd do tego przyzwyczaić. Okazało się, że dobra znajomość potrafi naprawdę czynić cuda.

Winnicki tymczasem uzupełnił zawartość szklanek. Tak jakby to była wódka, pomyślał Marek.

— Magda mówiła mi, że interesujesz się historią drugiej wojny — stwierdził bardziej niż zapytał senator.

— Tak, czytam trochę… ale wiesz jak to jest z czasem — Kowalowi cały czas trudno było się przyzwyczaić, że może zwracać się do senatora na „ty”. Zupełnie już nie mógł sobie wyobrazić mówienia do tego faceta „tato”… już za niecałe trzy miesiące.

Winnicki podniósł się z fotela i podszedł do biurka.

— Chciałbym coś ci pokazać — wyciągnął z pomiędzy zalegających tam papierów cienką teczkę A4. — Mój najnowszy nabytek — powiedział podając ją Kowalowi.

Marek ostrożnie otworzył plastikowe okładki. Wewnątrz, zabezpieczona foliową koszulką na dokumenty, była jedna kartka papieru. Postrzępiona i miejscami pożółkła zwieńczona była na górze charakterystyczną, hitlerowską gapą. Pod nią widniało kilka linijek wyblakłego tekstu pisanego na maszynie zakończone pieczęcią z obowiązkową swastyką i zamaszystym, nieczytelnym podpisem wykonanym najprawdopodobniej niebieskim atramentem.

— Pięknie — powiedział niepewnie — ale co to konkretnie jest?

— Dokument przewozowy. Jeden z ostatnich albo nawet i ostatni transport zagrabionego złota. Z jakiegoś powodu nie udało się Niemcom wywieźć go wcześniej i ten transport szedł przez Warszawę w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym. O tu, widzisz? — Winnicki pochylił się i wskazał palcem datę — dokładnie siódmego sierpnia czterdziestego czwartego wyjechał dalej do Rzeszy. A tu jest data przybycia do Warszawy. No i pełne zestawienie sztabek. Jak widzisz z tej pieczęci — ciągnął dalej tak jakby było to oczywiste — jest to dokument tajny specjalnego oddziału SS. Oddział był co prawda specjalny, operacja tajna ale, mimo wszystko porządek w dokumentach być musiał — zaśmiał się wesoło.

Kowal uśmiechnął się również, przez grzeczność. Po jaką cholerę zbierać takie starocie, zastanawiał się. Żeby to jeszcze było cokolwiek warte…

— No jasne, Ordnung musst sein. Jak się panu… jak ci się udało zdobyć ten dokument? — zapytał odkładając teczkę.

— Mam różne kontakty w tym środowisku. Kolekcjonerów oczywiście, nie SS — zaśmiał się ze swojego dowcipu Winnicki. — Ktoś sprzedaje, ktoś kupuje i tak to się kręci. Ale, ale, ja tu się chwalę, a miałeś opowiedzieć co u ciebie — spojrzał na Kowala.

Marek podniósł do ust szklankę i zamoczył wargi w alkoholu. Starając się nie okazywać niesmaku upił łyczek i odstawił szklankę na stoliku. Nigdy nie przepadał za whisky, a jeśli już ją pił to w postaci drinków, głównie z colą. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że w oczach Winnickiego było to niedopuszczalne wykroczenie. Senator uważał, że szkocka to jedyny godny mężczyzny napój i rozcieńczanie go traktował jak barbarzyństwo o czym Magda ostrzegła przezornie Marka przed pierwszym jego spotkaniem z ojcem. Od tego czasu doktor był skazany na robienie dobrej miny przy okazjonalnym popijaniu whisky z przyszłym teściem.

— Co może być ciekawego w szpitalu? Kroję, szyję, takie tam. Chociaż… mam coś co może cię zaciekawić — sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął niewielką, cienką książeczkę i położył na stoliku między szklankami.

— Nie wiedziałem, że też zbierasz — Winnicki wziął książeczkę do ręki.

— Nie zbieram, to mojego pacjenta. Trafił do nas we wtorek. Było chyba nawet coś o tym w Faktach. Mój pierwszy postrzał — uśmiechnął się Kowal.

— Ciekawe — stwierdził senator oglądając książeczkę z wszystkich stron — Wygląda oryginalnie, ale jest w wyśmienitym stanie.

— Właśnie dlatego chciałem ci ją pokazać. Myślisz, że jest prawdziwa? Winnicki otworzył książeczkę z namaszczeniem. Złowieszcze, czarne litery na okładce głosiły: GENERALGOUVERNEMENT. GENERALNE GUBERNATORSTWO. Poniżej widniał napis: KENNKARTE. KARTA ROZPOZNAWCZA. Senator włożył okulary w delikatnych, złotych oprawkach i przez dłuższą chwilę w milczeniu studiował dokładnie wszystkie rubryki dokumentu. Wreszcie zdjął okulary i oddał Kowalowi dokument.

— Przykro mi, to musi być podróbka. Jest idealna, ale po prostu za dobrze wygląda jak na swój wiek. Oczywiście mogę się też mylić — uśmiechnął się. — A co o tym mówi ten twój pacjent?

— No właśnie — Kowal spróbował zmienić pozycję w fotelu na wygodniejszą. — On twierdzi, że to jego dokument. W sensie, że to jego dane są.

— Takiego dziadka ktoś postrzelił? Przecież on ma… — Winnicki policzył szybko — dziewięćdziesiąt jeden lat.

— Właśnie — powtórzył Kowal. — Tyle, że tak na oko to ma nie więcej niż dwadzieścia. Wygląda dokładnie jak na tym zdjęciu — wskazał na leżącą na stoliku Kennkartę.

Winnicki sięgnął ponownie po książeczkę. Z czarno — białej, ziarnistej fotografii patrzył na niego młody chłopak. Jego jasne włosy zaczesane były precyzyjnie do góry i mocno podgolone nad uszami. Zdjęcie opieczętowane było w lewym górnym i prawym dolnym narożniku czerwoną pieczęcią z syrenką w środku. Z prawej strony widniały dwa rozmazane odciski palca.

— Urodzony dwudziestego szóstego lutego tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku — przeczytał senator. — To jakiś wariat? Członek grupy rekonstrukcyjnej może? Dzieciaki bawią się w odgrywanie historii?

Kowal poruszył się niespokojnie w fotelu. Nie był już pewien dlaczego właściwie zdecydował się pokazać dokument Winnickiemu. Z początku wydawało mu się to naturalne skoro senator był znawcą tematu i kolekcjonerem. Ale teraz zaczynał czuć się trochę głupio. Nie chciał wyjść przed przyszłym teściem na jakiegoś dziwaka.

— Sam nie wiem — powiedział z wahaniem. — Szczerze mówiąc chłopak nie wygląda mi na takiego. Chociaż jak go przywieźli ubrany był jak… z epoki. Nie zwróciłem na to początkowo uwagi, ale w piątek poszedłem do depozytu i przeszukałem jego ubrania. Wszystko jakieś takie dziwne, jakby zdjęte z eksponatu w muzeum. W podszewce kurtki miał taką małą kieszonkę i tam znalazłem tę kartę. Jak mu ją pokazałem zrobił się dosłownie blady jak ściana — Kowal zdał sobie sprawę, że podekscytowany mówi coraz szybciej i zmusił się żeby zwolnić. — Poza tym żadnych dokumentów nie ma. Pytaliśmy kogo powiadomić, ale okazuje się, że jego matka nie ma telefonu. Podał adres, zresztą ten, który jest wpisany w Kennkartę. Sęk w tym, że tam nie ma żadnego domu — przerwał, upił odruchowo trochę szkockiej, skrzywił się i mówił dalej.

— Chłopak jest bardzo zagubiony. Przygląda się wszystkiemu i wypytuje pielęgniarki. Żebyś widział jego minę jak rozmawiał z policją. Jak weszli to myślałem, że szlag go trafi, taki był przerażony. I to nie jest jakiś ćpun. Zbadaliśmy go i jest zupełnie czysty, trochę niedożywiony może, ale generalnie w dobrej kondycji. Pomijając oczywiście, że został postrzelony, stracił dużo krwi zanim do nas trafił i takie tam. Najpierw w ogóle nie chciał z nikim gadać, ale jak pogoniłem policjantów to się jakby trochę rozkręcił — Kowal pochylił się opierając łokcie na kolanach. — Wiesz co mi opowiedział?

Winnicki uniósł brwi w niemym pytaniu.

— Otóż ponoć postrzelili go… i teraz uważaj: Niemcy.

— Tak ci powiedział? — senator uśmiechnął się z politowaniem. — A co powiedział policji?

— Nic. Był przerażony, ale nie odezwał się ani słowem. Wyglądało jakby się ich fizycznie bał.

— Ale tobie się zwierzył? Dlaczego akurat tobie?

— Nie wiem. Może dlatego, że jestem jego lekarzem ma do mnie zaufanie? Operowałem go… Nie mam pojęcia — Kowal wyprostował się w fotelu i wzruszył ramionami.

— W każdym razie posiedziałem z nim trochę i opowiedział mi zupełnie nieprawdopodobną historię o tym jakoby brał udział w zamachu na Stompke.

— Ach tak? — Winnicki uśmiechnął się kącikami ust. — Na tego Stompke?

— Nie pamiętałem kto to taki, więc potem trochę poczytałem. Zginął w ostatnim zamachu przed wybuchem Powstania, w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego. W czwartek była, jakby to ująć, rocznica.

— Czyli co? Chłopcy odgrywali zamach i się postrzelili?

— Wcale nie — odparł Marek. — To znaczy oczywiście nie wiem jak było, ale chłopak jest bardzo przekonujący. Krótko mówiąc on myśli chyba, że mamy teraz czterdziesty czwarty rok. Niezłe, co? — zaśmiał się nerwowo. — Poprosiłem kolegę psychiatrę, żeby do niego zajrzał. Może będzie mógł mu jakoś pomóc.

8

Piątek, 11 lipca 2014

W berlińskim Muzeum Żydowskim święty tekst wyznawców judaizmu będzie przepisywała maszyna. To pierwszy raz, gdy powierzono robotowi tę pracę, tradycyjnie od wieków wykonywaną przez żydowskich kopistów. (źródło: money.pl).


Imieniny obchodzą: Olga i Pius.

Wschód słońca: 04:27, zachód: 20:56.


Z rozmyślań wyrwał Winnickiego dochodzący z kuchni cichy pisk zmywarki sygnalizujący zakończenie programu. Z westchnieniem podniósł się z fotela i zamknął drzwi gabinetu tłumiąc kolejne, natarczywe piski. W jego umyśle zaczął się już krystalizować zarys planu, który wymagał co prawda jeszcze dopracowania, ale Winnicki czuł już przyjemne podniecenie wiążące się nierozerwalnie z planowaniem. Rozparł się wygodnie w fotelu, delektując się jak zawsze skrzypieniem skórzanego obicia. Mimo, że od lat już przyzwyczaił się traktować luksusy jako coś normalnego, coś co po prostu mu się należało, to zawsze zwracał uwagę na niuanse i nie odmawiał sobie nawet tych drobnych przyjemności. Zsunął okulary z czoła na nos i ponownie wziął do ręki małą książeczkę leżącą na stoliku obok.

Winnicki był realistą, twardo stąpającym po ziemi oportunistą, który bez skrupułów wykorzystywał zmiany układów politycznych i czerpał korzyści niezależnie od tego, która opcja była aktualnie u sterów. Jego interesy zawsze były oparte na konkretnych przesłankach, dokładnie przemyślane i przygotowane. Jednak patrząc teraz na niewyraźne zdjęcie młodego chłopaka łapał się na tym, że rozważa na poważnie prawdopodobieństwo tej totalnie przecież nieprawdopodobnej historii. Nie było to zupełnie w jego stylu. Wszelkie interesy, za którymi stał senator, jakkolwiek nieprawdopodobne dla zwykłego zjadacza chleba, były jednak oparte na obowiązujących w świecie realiach. Nie miały nic wspólnego z tunelami czasoprzestrzennymi, magią czy tym podobnymi ezoterycznymi bzdurami rodem ze Strefy Tajemnic czy Wróżki, które czytywała czasami jego żona. Z drugiej strony słynął, co prawda tylko w bardzo wąskim kręgu najbliższych znajomych, z tego, iż nie przepuści żadnej okazji do zrobienia lukratywnego interesu. Nie żeby był człowiekiem chciwym, upajającym się rosnącym stanem konta. Dla senatora ważniejsze i bardziej pociągające było samo działanie. Uwielbiał wyszukiwać okazje, manipulować, ustawiać, planować i doprowadzać do realizacji. Oczywiście każdy taki interes był przy okazji przedsięwzięciem korzystnym finansowo dla senatora, ale to się rozumiało samo przez się.

Najważniejsza była reputacja.

Reputacja człowieka, który wiele może, rosnąca z każdym kolejnym biznesem. Pieprzony król Midas, myślał o sobie czasami, w momentach upojenia swoimi możliwościami oraz szkocką. Dlatego też teraz musiał brać pod uwagę nawet najbardziej niedorzeczne opcje. W końcu, na tym etapie, nic nie ryzykował. A gdyby miało okazać się to jednak prawdą? Patrząc na skok technologiczny jaki dokonał się za jego życia, co tam, nawet tylko za życia jego dzieci, czy też tylko w ciągu dziesięciu ostatnich lat, właściwie wszystkiego można się spodziewać. A przynajmniej warto sprawdzić. Strzeżonego…, pomyślał z uśmiechem od dawna niewierzący, były ministrant.

Od rana, gdy tylko otrzymał telefon z informacją potwierdzającą jego intuicyjne przypuszczenia tylko żelazną siłą woli opanowywał targające nim emocje. Do tego ten nadzwyczajny wręcz zbieg okoliczności (czy jednak zrządzenie losu?), który zetknął nie kogoś innego, a właśnie jego własnego, przyszłego zięcia z człowiekiem… stamtąd? Porównanie dokumentów nie pozostawiało wątpliwości — były identyczne, jeśli chodzi o skład, rodzaj papieru, tuszu. Nawet porównanie czcionki maszyny użytej do napisania treści dokumentu dało jednoznaczny wynik. Wszystkie parametry były identyczne, poza jednym. Oryginał był zdecydowanie starszy. Nie sposób było tego oczywiście określić dokładnie, próbka była zwyczajnie zbyt młoda na datowanie radiowęglowe. Jednak w ocenie specjalisty, a był to człowiek o wieloletnim doświadczeniu i bezsprzecznie najlepszej renomie, oba dokumenty różniło co najmniej kilkadziesiąt lat. Jednocześnie ekspertyza grafologiczna podpisu, przeprowadzona na prośbę senatora w trybie ekspresowym przez uznanego biegłego grafologa również była jednoznaczna.

Podpis, zarówno na starym, jak i na nowym dokumencie złożyła jedna i ta sama osoba.

Odłożył Kennkartę i wyjął z kieszeni marynarki telefon. Wybrał jeden z predefiniowanych numerów. Mimo późnej godziny telefon odebrano już po dwóch sygnałach.

— Ryszard? Ojciec. Słuchaj, mam do ciebie prośbę…


***


Młody mężczyzna odłożył telefon na stolik przy łóżku. Chwilę siedział bez ruchu zastanawiając się czy skoro już się obudził nie warto pójść się odlać. Chciało mu się spać, ale wiedział z doświadczenia, że za niedługi czas i tak obudzi go ucisk w pęcherzu. Odkąd pamiętał przynajmniej raz w nocy musiał iść do łazienki. Więc może warto tak na zapas…

Westchnąwszy cicho wstał z łóżka. Dziewczyna poruszyła się i naciągnęła na siebie prześcieradło, pod którym spali w takie upalne, letnie noce.

— Kto to był? — zamruczała nie otwierając oczu.

W pokoju panował półmrok, ciemność skutecznie rozpraszało pomarańczowe światło lamp ulicznych wciskające się przez szczeliny pomiędzy żaluzjami. Przez uchylone okna wpadało nadal rozgrzane, lipcowe powietrze i odgłosy nocnej Warszawy. Było już na tyle późno, że przynajmniej nie kursowały tramwaje, których pętla mieściła się praktycznie dwa kroki stąd. Lokalizacja, która była zaletą jeśli chodzi o komunikację, w takie gorące noce nie była najszczęśliwsza w kontekście hałasu ulicznego, w którym dominowały właśnie wspomniane tramwaje.

Zawahał się zanim jej odpowiedział. W końcu trochę głupio było mu się przyznać, że dorosły facet jest na każde zawołanie swojego starego, i że toleruje telefony o… spojrzał na zegarek przy łóżku, pierwszej dwadzieścia w nocy. Z drugiej strony ojciec płacił za to małe ale eleganckie mieszkanko o czym ona oczywiście nie wiedziała.

— Ojciec — powiedział i skrzywił się czekając na jej reakcję. Zdecydowanie nie miał ochoty na dyskusje o tej porze ale odpowiedziała mu cisza, w której słychać było równy oddech śpiącej. Uśmiechnął się do siebie i poczłapał w kierunku łazienki. Ceramiczna podłoga była nieprzyjemnie zimna.

Kto w ogóle wykłada całe mieszkanie płytkami?


***


Sławek poprawił kask, który przekrzywił mu się na głowie i światło przymocowanej do niego lampy czołowej oświetliło ponownie plecy idącego przed nim mężczyzny. Oprócz latarki na kasku miał jeszcze dużą, ręczną latarkę akumulatorową Makita, przewieszoną przez ramię. Jednak reflektor Streamlight Fire Vulcan w ręku jego towarzysza rzucał wystarczająco dużo światła i Sławek nie musiał jej włączać. Ostre, białe światło rozcinało mrok tunelu ciągnącego się przed nimi. Odgłosy kroków odbijały się echem od zakrzywionych ścian i wracały zwielokrotnione. Szli w milczeniu już jakieś pół godziny i tunel zdawał się nie mieć końca. Było to trochę dziwne zważywszy, że ścianę wykopu, miejsce, w którym do niego weszli, dzieliło od sąsiadującego z budową budynku przy Szpitalnej 5 nie więcej niż kilkanaście metrów.

Czyżby przeszli pod piwnicami?

Sławek chciał zapytać o to idącego z przodu inicjatora całej wyprawy, ale tamten od momentu wejścia do tunelu nie odezwał się ani słowem.


***


Kiedy inżynier budowy zaproponował, że razem zbadają tunel w ścianie wykopu, Sławek, zgodził się niewiele myśląc. Przez to całe zamieszanie z rannym i tak mieli przestój na budowie. Przychodzili jednak codziennie i kręcili się po placu bez celu czekając na sygnał do ponownego rozpoczęcia prac, który mógł nadejść w każdej chwili. Sławek stał oparty o swoją koparkę JCB paląc papierosa i zastanawiając się kiedy wreszcie wrócą do pracy oraz, co ważniejsze, ile na tym przestoju straci, kiedy poczuł klepnięcie w ramię.

Odwrócił się.

Przed nim stał szczupły, młody mężczyzna. Spod żółtego kasku niedbale zepchniętego na tył głowy wymykały się czarne, kręcone włosy. Inżynier, którego nazwiska Sławek nigdy nie mógł zapamiętać, coś do niego mówił. Sławek wyciągnął z ucha słuchawkę iPoda.

— Słucham?

— Pytałem czy się nudzisz?

— A jak pan myśli? — odparował — Za przestój mi nie zapłacą, a i tak muszę tu warować przy sprzęcie jak jakiś… — urwał i splunął.

— Rysiek jestem — tamten niezrażony, wyciągnął rękę.

Sławek potrząsnął nią, zdziwiony.

— Wszystkie Ryśki to porządne chłopy — zacytował żeby zatrzeć złe wrażenie. — Nieważne — dorzucił szybko widząc brak zrozumienia na twarzy inżyniera. Widać nie był fanem Barei…

— Co byś powiedział na małą wycieczkę? Chciałem sprawdzić skąd nam tamten gostek wypadł — Rysiek wskazał ręką na otoczoną policyjną taśmą dziurę w ścianie wykopu. Skonsternowany Sławek popatrzył na niego uważnie myśląc, że sobie żartuje. Wreszcie skinął głową i poszedł za inżynierem do baraku. Włożyli gumiaki, do kasków przyczepili lampy czołowe i zaopatrzeni w ręczne reflektory po chwili stali przed ziejąca w ścianie wykopu jamą.


***


Teraz, po kolejnych kilku minutach marszu w ciszy Sławek zdecydował się wreszcie i złapał prowadzącego za ramię.

— Poczekaj.

Inżynier przystanął i odwrócił się. Światło z lampy na jego kasku oślepiło Sławka. Zmrużył oczy i przesłonił je ręką.

— Jak długo chcesz jeszcze iść? Nie wygląda żeby ten kanał miał się nagle skończyć. Naprawdę nie mieliście go na planach?

— Wszystkie sieci mamy naniesione. A tego czegoś w ogóle nie ma — odpowiedział. — Po wypadku był u nas gość z wodociągów i potwierdził, że nic tu nie mają, a jednak… — urwał, a w jego oczach Sławek dostrzegł błysk podniecenia.

— Zauważyłeś, że przeszliśmy chyba pod sąsiednim budynkiem? Przynajmniej tak to wygląda bo szliśmy cały czas prosto w tym kierunku. Jestem cholernie ciekawy jak to możliwe. Przecież tam są głębokie piwnice. To musi być jakaś stara kanalizacja — wyrzucił z siebie z prędkością karabinu maszynowego. — Chodźmy jeszcze kawałek…

On się tu bawi w jakiegoś pieprzonego odkrywcę, pomyślał Sławek. Musiał jednak przyznać, że jemu też trochę zaczynała się udzielać atmosfera przygody.

— No dobra — odpowiedział — Coraz bardziej tu cuchnie, czujesz?

— A co, ma pachnieć? — roześmiał się Rysiek.

Faktycznie.

Powoli, niezauważalnie zaczął ich otaczać intensywny odór gnijących i rozkładających się odpadków, śmieci i czegoś jeszcze gorszego. Zupełnie jakby wychodził im naprzeciw z ciemności. Po kilkudziesięciu metrach kanał skręcił w prawo, a kilka metrów dalej było niewielkie poszerzenie na krótkim odcinku.

Inżynier zatrzymał się.

— Co jest? — Sławek przystanął za nim i rozglądał się wokół. Tamten bez słowa skierował snop światła ku górze. Ostry promień LED wydobył z ciemności pokrywę włazu. Dopiero teraz Sławek zauważył prowadzące do niej klamry wbite w ścianę.

— Posłuchaj — inżynier uniósł do góry palec. Światło latarki zatańczyło na ścianach tunelu. Z góry wyraźnie dochodziły odgłosy ulicy. Kroki, tupot… kopyt? Głosy ludzi, hałas przejeżdżającego pojazdu.

Popatrzyli na siebie.

— Tylko wyjrzymy? — zaczął niepewnie Rysiek — Zobaczymy…

— Powaliło cię? — przerwał mu Sławek. — Chcesz tak po prostu wyjść na środku ulicy? — urwał widząc nogi tamtego znikające w górze. — No, ja pierdolę — jęknął, chwycił za klamrę i zaczął wspinać się za nim.

Inżynier dotarł do włazu i naparł na niego ramieniem.

Zgrzytnęło. Ciężka, żeliwna pokrywa uniosła się opornie na kilka centymetrów.

— Posuń się trochę — rzucił z dołu Sławek, wciskając się na klamry, na których stał Rysiek. Trzymając się jedną ręką klamry wyciągnął drugą i oparł na pokrywie.

— Teraz, dawaj — stęknął i pchnął jednocześnie z całej siły w górę.

Wspólnymi siłami udało im się unieść pokrywę i zsunąć ją z otworu. Żeliwny talerz zazgrzytał nieprzyjemnie po jezdni i odsłonił jasny okrąg nieba nad nimi. Gwar ulicy wdarł się do wnętrza studzienki ze zdwojoną siłą. Inżynier podciągnął się i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

— No? Gdzie jesteśmy? — zniecierpliwił się Sławek po dłuższej chwili.

— Nie mam pojęcia…

Zanim Sławek zdążył się zorientować inżynier podciągnął się na rękach i zniknął w otworze. Sławek skrzywił się w oczekiwaniu na pisk opon i dźwięk klaksonów. Zamiast tego w jasnym otworze pojawiła się zaczerwieniona z wysiłku twarz Ryśka.

— Chodź tu i sam zobacz — rzucił i zniknął.

Lepiej zbudowany i masywniejszy Sławek z wysiłkiem przepchnął się przez otwór, chwycił wyciągniętą rękę inżyniera i stanął na nogi. Rozglądając się stwierdził ze zdziwieniem, że zagrożenie ze strony nadjeżdżających pojazdów jest w tej okolicy rzeczywiście znikome. Co prawda wyłożoną, o dziwo, kocimi łbami jezdnią od czasu do czasu przejeżdżała ciężarówka lub samochód, ale główny ruch odbywał się na piechotę. Dziwnie, jakoś tak staroświecko, poubierani ludzie, sunęli w milczeniu chodnikami.

— Co tu się dzieje? — Sławek zerknął na inżyniera. — Film jakiś kręcą czy co?

Spojrzał w niebo.

Kiedy rano wchodzili do tunelu zakryte było warstwą szarych chmur. Teraz jednak był piękny, słoneczny dzień. Mimo to mijający ich ludzie sprawiali wrażenie przygnębionych, zrezygnowanych. Spoglądali apatycznie na dwóch dziwnie ubranych mężczyzn i mijali, przyspieszając kroku. Sławkowi przypomniała się inscenizacja z walk Powstania Warszawskiego, którą oglądał rok temu. Takie same ubrania, charakteryzacja była wręcz idealna.

Tylko gdzie są w takim razie widzowie? Albo kamery?

— Myślisz, że do filmu zmienili nawierzchnię? — zapytał inżynier. — Widziałeś w Warszawie coś takiego? Pamiętam kocie łby z dzieciństwa, ale przecież chyba jesteśmy gdzieś w Centrum. Prawda?

Sławek nie zdążył odpowiedzieć, bo ludzie na ulicy nagle rozbiegli się we wszystkie strony. Gdzieś ponad ich głowami buchnął w niebo krzyk, narastał, wzbierał jak fala niekończącego się przypływu i toczył się ulicą w ich stronę. Razem z ze zbliżającą się falą dźwiękową biegł ku nim już spory tłum. W przerażonych, białych twarzach czerniały otwarte w krzyku usta. Na ten widok ludzie w ich pobliżu zaczęli zawracać. Część osób próbowała dostać się do bram okolicznych domów. Te jednak były chyba pozamykane, bo ludzie odbijali się od nich jak piłki, żeby spróbować szczęścia w kolejnej bramie.

Obaj mężczyźni bezwiednie cofnęli się na chodnik i oparli plecami o walcowaty słup ogłoszeniowy. Scenografia dopracowana w najmniejszych szczegółach, pomyślał Sławek kątem oka rejestrując treści pokrywających go plakatów. W tym momencie od strony skrzyżowania znajdującego się kilkadziesiąt metrów dalej wyjechała z hurkotem ciemnozielona ciężarówka i z piskiem hamulców zatrzymała się w poprzek ulicy. Z zakrytej plandeką budy wysypali się żołnierze. Tupiąc podkutymi buciorami zaczęli ustawiać się w szereg. W ich rękach pobłyskiwały metalicznie czarne pistolety maszynowe.

Biegnący w tę stronę tłum wyhamował, zafalował i rozbił się jakby o niewidzialną przeszkodę. Ludzie rozpierzchli się na boki. Niektórzy próbowali biec z powrotem zderzając się z tymi, którzy jeszcze nie zauważyli ciężarówki i nadal uciekali w jej kierunku. Ludzie wpadali na siebie w panice, przepychając się i przewracając. Starszy mężczyzna z laską, który przed chwilą ich mijał, skulił się i trzymając się za klatkę piersiową opadł na kolana pod ścianą domu. Przebiegający obok człowiek zahaczył butem i wytrącił mu laskę z dłoni, kolejny pośliznął się na niej i poleciał jak długi na twarz. Na bruk trysnęła zupełnie realistycznie wyglądająca krew z rozbitego nosa. Jakiś wyrostek w śmiesznym kaszkiecie i krótkich spodniach staranował młodą kobietę próbującą biec pod prąd. Potknęła się i upadła puszczając ciągnięte za rękę dziecko. Przebiegający ludzie rozdzielili oboje, porywając malucha swoim impetem. Po chwili chłopiec, może trzyletni, stał płacząc samotnie na środku ulicy.

Mężczyźni stojąc przy słupie bez słowa obserwowali ten spektakl, omijani przez biegnących jak mała wysepka w nurcie niespokojnej rzeki.

— Ale jazda! — zawołał Sławek. — Gdzie są kamery?

— Co?

— Gdzie kamery? Widzisz coś? Jak oni to robią?

Rysiek pokręcił tylko głową.

— Patrz — wskazał na ciężarówkę.

Z szoferki wyskoczył oficer, poprawił pas i z miejsca zaczął gardłowym głosem wykrzykiwać komendy. Sławek wspiął się na palce i ponad głowami ludzi dostrzegł taką samą ciężarówkę blokującą drugi koniec ulicy. Długa linia ciemnych hełmów zbliżała się w ich kierunku, pchając przed sobą pozostałych na ulicy ludzi. Za żołnierzami sprężystym krokiem szło dwóch oficerów. Na rękawie czarnego munduru jednego z nich widniała czerwona plama.

— Panowie — zza słupa dobiegł ich cichy głos. — Chodźcie ze mną. Wyprowadzę was.

Niski, może trzynastoletni chłopak w dziurawym, szarym swetrze i krótkich spodniach z grubego płótna przestępował z nogi na nogę. Jego małe, szare oczy nerwowo wędrowały na wszystkie strony.

— Mój wuj jest tu stróżem — pokazał na bramę najbliższej kamiennicy. — Otworzy nam. Tylko szybko.

— Co? — Rysiek patrzył na chłopca z niedowierzaniem.

— Dacie te latarkie — chłopak wskazał na Makitę Sławka — i będziemy kwita.

— Zwariowałeś? Spadaj gówniarzu — Rysiek zamachnął się na chłopca.

W tym momencie gwar ludzkich głosów, płaczu, krzyków i lamentowania przeciął huk wystrzału. Gołębie, które zdążyły już osiąść z powrotem na dachach domów znowu poderwały się do lotu. W ciszy, która na moment zapanowała na ulicy zadźwięczały upadające na bruk łuski. Sławek, który cały czas obserwował ulicę jęknął i szarpnął się do tyłu.

— O Boże…

— Szybko! — ponaglił ich chłopak.

Sławek odepchnął Ryśka i złapał chłopca za sweter.

— Co tu się dzieje? — wykrztusił.

— Co ma się dziać? — chłopak wyrwał się jednym szarpnięciem i odskoczył na bezpieczną odległość. — Łapanka. — Rozejrzał się nerwowo. — Idziecie czy nie?

— Idziemy — Sławek obejrzał się na inżyniera — Zastrzelili dzieciaka… niemożliwe… — złapał Ryśka za ramię i obrócił do siebie. — Widziałem jak zastrzelili małego chłopca, rozumiesz! Gdzie my jesteśmy?

— Co ty bredzisz… — Rysiek patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem.

— Chodź! — Sławek pociągnął go za ramię. — A ty otwieraj tę bramę! — rzucił do chłopca.

— Ale ale, najpierw latarka.

Sławek zerwał reflektor z ramienia i zarzucił chłopcu na szyję. Tamten błyskawicznie obrócił się do bramy i zastukał kilkakrotnie. Nic.

— Co jest? — Sławek złapał chłopca za ramię i pobladł widząc przerażenie w jego oczach. — Gdzie ten twój stryj?

Chłopak wyrwał się i zaczął gwałtownie walić w bramę.

— Wujek… — jęknął cicho.

Zgrzytnęła zasuwa. Skrzypiąc brama uchyliła się na kilka centymetrów.

— To ty, Szymuś? Właź, ino szybko!

Chłopiec rzucił się do przodu, ciągnąc za sobą Sławka.

— Gdzie ten pana kolega?

Sławek obejrzał się. Rysiek stał jak skamieniały na chodniku.

— Ej! — syknął — Idziemy!

Inżynier popatrzył na niego jak wyrwany z głębokiego snu.

— Zostawiłem reflektor przy włazie… Zaraz…

Mocna dłoń złapała Sławka za ramię i wciągnęła w mroczną czeluść bramy.

— Właź pan migiem! Zamykamy bo nas tu wszystkich szkopy dopadną.

Szczelina, przez którą weszli zniknęła pogrążając ich w ciemności.


***


Rysiek jak otępiały przeciskał się przez tłum w kierunku włazu, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia i kąśliwe uwagi.

— Gdzie się pan tak pchasz?

— Tak ci pilno, człowieku?

— Co to za dziwak?

Mimo to ludzie ustępowali miejsca ochoczo. Jak się frajer chce ustawić w pierwszym rzędzie to proszę uprzejmie. Po chwili dotarł do pierwszego szeregu. Nad plecami stojących przed nim ludzi widział szpaler żołnierzy w szarych mundurach z automatami na piersiach. Charakterystyczne, głębokie hełmy zacieniały ich twarze. Wysokie, czarne buty lśniły w słońcu. Jego wzrok padł na coś leżącego pod nogami żołnierzy.

Wokół bezkształtnej kupki szmat rosła kałuża krwi.

Pociemniało mu w oczach. Zachwiał się i oparł na stojącym obok mężczyźnie. Tamten odsunął się gwałtownie. Rysiek opadł na kolano i zwymiotował. Jego żółty kask potoczył się między nogami ludzi na ulicę. Stojący najbliżej starali się odsunąć, ale pozostali twardo stali na swoich miejscach. Ze wszystkich stron dało się słyszeć gniewne syknięcia.

— Na miłość boską… cicho.

— Nie ruszać się!

— Szlag by was… Stójcie spokojnie!

— Cicho, idzie…

W ciszy jaka zapadła na ulicy słychać było nieśpieszne kroki podkutych butów.

Zazgrzytały gwoździe na bruku. Oficer w czarnym mundurze zatrzymał się i wskazał palcem w czarnej, skórzanej rękawiczce.

— Der, da!

Ludzie rozstąpili się gwałtownie zostawiając pusty krąg wokół klęczącego Ryśka.

— Komm hier! — warknął oficer.

— Do ciebie mówi, ciulu. Wyłaź — szepnął stojący za Ryśkiem młody mężczyzna w poplamionym fartuchu sklepowym.

— Los!

Usłużne ręce wypchnęły Ryśka przed szereg. Inżynier zachwiał się, ale utrzymał na nogach. Otarł rękawem usta. Odgarnął z czoła czarne, kręcone włosy.

— Was haben wir denn hier? Einen Juden?– czarny skrzywił się z obrzydzeniem. Jego towarzysz w ciemnozielonym mundurze zaśmiał się.

— Sie sind wie die Ratten. Mann weisst ja nie wann und wohin sie herausskommen. Was machst du hier, żydku? — zwrócił się do Ryśka, który patrzył na obu coraz większymi oczami.

— Ale panowie… o co chodzi? Nie jestem Żydem… Zresztą co to ma do rzeczy?

— Maul halten!– wydarł się czarny. Trupia główka na czapce błysnęła w słońcu.

— Ich dachte in Warschau sind keine Juden mehr– zwrócił się do zielonego z naganą w głosie. Tamten pobladł lekko i zacisnął szczęki.

— Da haben Sie vollkommen Recht– odparł.

Wprawnym ruchem rozpiął kaburę, wyjął pistolet i strzelił Ryśkowi w skroń.


***


Od strony podwórka, które musiało być tradycyjną ciemną studnią wpadało mimo wszystko trochę światła i oczy Sławka zaczęły już przyzwyczajać się do panującego w bramie półmroku. Jego umysł pracował na podwyższonych obrotach rozpatrując nasuwające się lawinowo pytania i próbując ogarnąć całokształt sytuacji. Nieprzytomnym wzrokiem wodził po wpatrujących się w niego z zaciekawieniem twarzach. Otwierał właśnie usta żeby zadać pytanie, tak naprawdę to całą masę pytań, wąsatemu mężczyźnie w berecie protekcjonalnie trzymającemu ręce na ramionach stojącego przed nim chłopca, kiedy ciszę przerwał huk wystrzału. Zamknięte wrota w niewielkim tylko stopniu stłumiły odgłos i Sławek odruchowo skurczył się pod ścianą.

— Co to było? — wyrwało mu się, chociaż już wiedział jaka będzie odpowiedź.

Wąsacz i chłopak wymienili spojrzenia. Mimo zdenerwowania nie umknęło to Sławkowi.

Weź się w garść.

Wyprostował się, wziął głęboki oddech i rozejrzał wokoło. Znajdowali się we wnętrzu przejazdu, prowadzącego z ulicy na malutkie podwórko ze wszystkich stron otoczone obskurnymi ścianami kamiennicy. Centralne miejsce zajmowała wysepka trawy, na której figura Matki Boskiej stała otoczona wianuszkiem uschniętych kwiatów z malutką drewnianą ławeczką u stóp.

Sławek z wysiłkiem oderwał się od ściany, którą podpierał lub raczej, która zapewniała mu oparcie. Niepewnym krokiem podszedł do figury, opadł na ławkę i ukrył twarz w dłoniach. Czuł się jak we śnie, jak w jakimś pieprzonym koszmarze. Działo się coś dziwnego i nie miał pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. Tak naprawdę nie chciał wiedzieć. Chciał po prostu znaleźć się z powrotem na placu budowy i przeklinał cały ten pomysł z wyprawą oraz Ryśka, który go do tego namówił. To co widział za bramą nasuwało mu jednoznaczne skojarzenia, ale usilnie starał się nie dopuścić do siebie tych myśli. Nazwanie tego po imieniu było wręcz niewyobrażalne.

No bo jak przyjąć do wiadomości, że nagle, w zupełnie niewytłumaczalny sposób zamiast w środku znanego ci miasta, znalazłeś się w środku łapanki organizowanej przez ludzi w hitlerowskich mundurach, z bronią, wszystko dookoła przypomina dekoracje z filmu wojennego, a praktycznie na twoich oczach zastrzelone zostaje dziecko? Wszystkie te myśli tłoczyły mu się w głowie, jedna wypychała drugą a w tym momencie kolejna wciskała się na jej miejsce. Całość nieuchronnie zaczęła składać się w jedną, nadrzędną myśl, która była tak nieprawdopodobna, że Sławkowi zaczęło się kręcić w głowie

Co się ze mną dzieje?

Nagle zdał sobie sprawę, że bardzo szybko oddycha. Poderwał się odruchowo i drobne czarne punkciki wtargnęły w jego pole widzenia. Zachwiał się i oparł o ławkę.

Nogi wyżej niż głowa.

Głos matki spokojny i stanowczy, tak jak wtedy, kiedy jako dziecko wciąż gdzieś mdlał, a to w kościele, a to w kolejce do lekarza czy, co najgorsze, na lekcji w szkole. Ostatkiem sił osunął się na ziemię i położył na plecach, opierając nogi o ławkę.

Z daleka słyszał głos wąsatego mężczyzny pytającego chłopca skąd wytrzasnął takiego cudaka. Przez dłuższą chwilę wszelkie bodźce zewnętrzne zostały wyparte przez organizm walczący z ogarniającą go słabością. Sławek zamknął oczy, starał się oddychać równo i powoli.

Po jakimś czasie kiedy okazało się, że jednak nie zemdleje, odważył się otworzyć oczy. Przez moment, ułamek sekundy, miał nadzieję, że zobaczy coś znajomego, coś co będzie znaczyło, że koszmar był tylko koszmarem. Ucieszyłby się nawet z widoku grubego Kudelskiego, z którym miał, delikatnie mówiąc, na pieńku, i który wkurwiał go dosłownie każdego dnia.

Niestety.

Na tle błękitnego skrawka nieba, przyciętego nieregularnym kształtem podwórka studni, pochylały się nad nim trzy twarze. Mężczyzna w berecie patrzył na niego z widocznym politowaniem, raz po raz ruszając potężnym, czarnym wąsem, z czego najpewniej nawet nie zdawał sobie sprawy. Chłopak przyglądał się Sławkowi z wręcz naukową ciekawością, jakby był on jakimś egzotycznym okazem owada czy innego stworzenia, które w niewyjaśniony sposób pojawiło się na środku trawnika. Trzecia twarz należała do korpulentnej kobiety w bliżej nieokreślonym wieku. Pulchne policzki pokryte były brzydkimi bliznami po ospie, pomiędzy którymi drogę torowały sobie drobne kropelki potu i łączyły w maleńkie strumyki na szyi. Co chwilę kraciasta szmatka w ręku kobiety kończyła żywot kilku strumyków, ale na ich miejsce zaraz tworzyły się kolejne.

— Ooo… ocyka się. Co mu się stało? — wysoki, piskliwy wręcz głos kontrastował z potężną posturą kobiety.

— Nic, wrażliwy jakiś, czy co. Szymuś z łapanki go wyciągnął. Da mu pani tej wody — burknął wąsacz.

Sławek ostrożnie i powoli zsunął nogi z ławki. Nie miał jeszcze odwagi wstać żeby usiąść na ławce więc oparł się tylko o nią plecami. Kobieta podała mu blaszany kubek. Chwycił go obiema rękami i zanurzył wargi w zimnej wodzie. Z bliska, na brzegu kubka widoczne były zaschnięte kawałki jedzenia. Powstrzymał obrzydzenie, przełknął i wyciągnął rękę z kubkiem do kobiety.

— Dziękuję.

— A niech pije, na zdrowie — pisnęła.

— Nie, nie, dziękuję bardzo — Sławek podciągnął się na rękach i usiadł na ławeczce.

Rozejrzał się po podwórku. Obskurne, szare ściany kamiennicy poszatkowane były oknami, większość których była otwarta na oścież. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podwórko wcale nie jest ciche. Strzępki rozmów, krzyki dzieci, szczęknięcia naczyń, wszystko to tworzyło kakofonię dźwięków odbijających się echem od ścian domu. Na rozpiętych pomiędzy oknami sznurkach zwisało pranie. Z kilku okien wychylały się ciekawe zbiegowiska twarze mieszkańców. Sławek odetchnął głęboko i przetarł oczy wierzchem dłoni.

— Może mi pan wyjaśnić co się tu dzieje? — zwrócił się do wąsatego stróża.

Mężczyzna patrzył na niego przez dłuższą chwilę nic nie mówiąc. Wąsy poruszyły się kilkakrotnie, ale sama twarz nie zmieniła wyrazu.

— A co ma się dziać? Łapankie zrobiły, za przeproszeniem, skurwysyny. Gdzie żeś się pan uchował, że tak się pytasz? Możeś pan nie z Warszawy jesteś? — spojrzał na Sławka podejrzliwie.

— Z Warszawy… — powoli powiedział Sławek.

— Pewnie z cyrku jakiegoś? — wyrwał się milczący do tej pory chłopak.

— Nie, dlaczego? — zdziwił się Sławek.

Odruchowo chciał poprawić kitkę długich, jasnych włosów i zastygł z ręką przy głowie. Dopiero teraz dotarło do niego jak dziwny widok musi przedstawiać. Wysokie gumowce, w które wpuszczone miał podniszczone i wytarte dżinsy upaprane były kanałowym szlamem. Na czarną koszulkę z grafiką i logo Fear Factory narzuconą miał jasnożółtą odblaskową kamizelkę. Jego zwykle pieczołowicie ściągnięte do tyłu długie włosy były potargane i bezładnie opadały na ramiona. Zdał sobie sprawę, że wśród tych staroświecko ubranych ludzi wygląda dość oryginalnie.

— To skąd pan jest? — chłopiec nie dawał za wygraną.

Dobre pytanie…

Sławek zastanawiał się co odpowiedzieć kiedy poczuł lekką wibrację w kieszeni spodni. Przez chwilę nie wiedział co się dzieje, ale gdy do niego dotarło ulga ciepłą falą rozlała się po całym ciele.

Telefon.

Dzwoni, to znaczy, że wszystko jest na swoim miejscu. I w swoim czasie, bo właśnie ten czas to było coś co nieprzerwanie dręczyło go od momentu wyjścia z kanału. W innej sytuacji byłoby to nawet śmieszne, sama myśl o takiej możliwości. Zdrowy rozsądek mówił wyraźnie, że to niemożliwe ale wyobraźnia nakarmiona, w dzieciństwie i nie tylko, książkami i filmami podszeptywała zgoła co innego. Widok zakrwawionej kupki ubrań, która jeszcze przed chwilą była małym chłopcem był również mocnym argumentem, że sytuacja w jakiej się znalazł nie ma wiele wspólnego z tym co do tej pory brał za normalne. Mimo tego z nadzieją wyszarpnął telefon z kieszeni. Może to wszystko da się jakoś wytłumaczyć.

Spojrzał na ekran.

Kurwa…

Na wyświetlaczu zamiast oczekującego na odebranie połączenia widniało przypomnienie: „Imieniny Mamy”. Nad nim pojawiło się okienko informujące o braku sieci komórkowej. Starając się nie myśleć co to oznacza Sławek wybrał pierwszy numer z listy kontaktów, nie patrząc nawet do kogo należy. Ręka lekko mu drżała kiedy przystawił telefon do ucha. Kątem oka zarejestrował zdziwione spojrzenia, ale całym sobą był teraz uchem, starając się usłyszeć upragniony sygnał oczekiwania na połączenie.

Telefon był jednak zupełnie głuchy.

Nie było żadnego sygnału, żadnej automatycznej informacji, że abonent jest poza zasięgiem, lub że numer jest chwilowo niedostępny.

Nic.

Cisza.

Pustka.

Niemożliwe… nawet o tym nie myśl.

Dotyk zimnej dłoni przywołał go z powrotem pod figurę Matki Boskiej. Stojący obok chłopak wpatrywał się okrągłymi oczyma w trzymany przez Sławka telefon.

— Co to takiego? — wyszeptał nabożnym tonem.

— Telefon.

— Ej, nie rób pan dzieciakowi wody z mózgu — wtrącił się mężczyzna. — Jaki to znowu telefon? Nie słuchaj go Szymuś, widzisz, że to jakiś szemrany typek.

Sławek powoli wstał z ławki. Był wyższy od wąsatego co najmniej o głowę. Dozorca przezornie odsunął się o krok, trącając stojącą obok kobietę. Zauważywszy to Sławek uśmiechnął się, chociaż wcale mu do śmiechu nie było. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę papierosów.

— Zapali pan?

Dozorca ociągając się przyjął papierosa, burknął coś niezrozumiale, przyjrzał się mu nieufnie, a następnie wcisnął pomiędzy wąsy. Przez chwilę obaj zaciągali się dymem w milczeniu. Kobieta doszedłszy widać do wniosku, że już nic ciekawego się nie wydarzy obróciła się na pięcie i kiwając się na boki skierowała się do klatki schodowej. Chłopak nie dał jednak za wygraną i przysiadł na ławeczce bacznie obserwując Sławka. Wreszcie nie wytrzymał.

— Co to za malunek ma pan tam na koszuli?

— Cicho gówniarzu — syknął dozorca, który przez wspólne palenie poczuł już chyba komitywę ze Sławkiem.

Sławek wypuścił kilka kółek z dymu i zebrał się na odwagę. Odwlekał z całych sił tę chwilę ale wiedział też, że musi wreszcie o to spytać.

— Który mamy rok?

— Co takiego? — dozorca wyłuskał resztkę papierosa z gęstwiny wąsów.

— Rok. Jaki rok? — powtórzył Sławek czując jak się czerwieni.

Wrażenie nierzeczywistości wszystkiego wokół spotęgowało się. Czuł się jak w jakimś filmie, a samo pytanie brzmiało jak słaba kwestia. Wąsaty dozorca podrapał się w pomarszczone czoło zsuwając beret na tył głowy.

— No.. ten.. czterdziesty czwarty przecież. Co panu? — dodał widząc jak Sławek opada z powrotem na ławkę obok siedzącego, teraz już z otwartymi ustami chłopaka.

Wiedziałem, że tak będzie…

9

Sobota, 12 lipca 2014

Autobusy bez kierowców wożą turystów i mieszkańców po nadmorskiej miejscowości na Sardynii. Pojazdem steruje specjalnie zaprogramowany GPS i aparatura, umożliwiająca zatrzymanie się przed każdą przeszkodą. (źródło: onet.pl).


Imieniny obchodzą: Bruno i Paulin.

Wschód słońca: 04:28, zachód: 20:55.


— Winszuję awansu, pułkowniku.

Winnicki uśmiechnął się i uniósł szklaneczkę w geście toastu. Popołudniowe słońce wpadające przez wielkie okno gabinetu senatora rozświetlało szlachetny trunek i migotało odcieniami bursztynu. Upił łyk szkockiej i odstawił szklankę na biurko. Pułkownik Krysztof Worszyc podziękował skinieniem głowy i umoczył usta w alkoholu starając się bezskutecznie ukryć obrzydzenie, które wypełzało mu na twarz i wykręcało wnętrzności. Z trudem zjedzony, bardziej zresztą z rozsądku niż chęci, jedyny tego dnia posiłek niebezpiecznie poruszył się w żołądku i zaczął wykazywać tendencje powrotne. Kropelki potu zmaterializowały się na precyzyjnie wygolonej, idealnie wręcz okrągłej czaszce. Pułkownik zacisnął zęby i z wysiłkiem przełknął ślinę. Niebezpieczeństwo, przynajmniej na ten moment zostało zażegnane.

— Dziękuję, panie senatorze — wydusił zaciśniętymi profilaktycznie wargami.

— Ostro było, co? — Winnicki z nieukrywaną przyjemnością obserwował wysiłki Worszyca. — No, ale to przecież raz w życiu się zdarza. Jest co świętować — dodał wykazując wspaniałomyślnie zrozumienie.

Worszyc chrząknął i wykrzywił twarz w czymś co miało być uśmiechem, ale w obecnej kondycji pułkownika zupełnie do uśmiechu podobne nie było. Fakt, że wczorajsze świętowanie awansu było nadzwyczaj, nawet jak na standardy panujące w armii, burzliwe. Po wstępnych, nieudanych próbach odtworzenia poszczególnych etapów uroczystości Worszyc dał za wygraną i zadowolił się skrawkami wspomnień wyrwanych siłą z tytoniowo–alkoholowych oparów. Dzisiejszy dzień zaplanowany był na rekonwalescencję, odsypianie i ogólne doprowadzanie się do stanu używalności przed objęciem nowej funkcji w środę. Jednak telefon Winnickiego zniweczył ten misterny plan, a senatorowi Worszyc nie potrafił, a co więcej z wielu względów, o których może wolałby zapomnieć, nie mógł odmówić. Po prawdzie Winnicki senatorem był w latach dziewięćdziesiątych i to tylko przez jedną kadencję, lecz to w zupełności wystarczyło, by tytuł ten przylgnął na stałe, co skrupulatnie, acz dyskretnie podsycane było przez samego zainteresowanego. Bez skrupułów wykorzystywał go też w rozlicznych interesach, które prowadził.

Skurwiel, pomyślał Worszyc, doskonale wiedział w jakim będę stanie po wczorajszym świętowaniu awansu i specjalnie to wykorzystał. Jego wzrok padł na szklaneczkę z mieniącym się barwami złota alkoholem i poczuł znowu niebezpieczne ruchy w żołądku. Zauważył, że Winnicki przygląda mu się z wyrazem szczerego zaciekawienia i zacisnął zęby starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Znali się od ponad dziesięciu lat, kiedy obecny pułkownik był jeszcze prostym kapitanem. Senator śledził jego karierę i kilkakrotnie popchnął ją do przodu, gdy ta zaczynała popadać w stagnację, o czym zresztą nie omieszkał każdorazowo informować, dając Worszycowi do zrozumienia ile ten mu zawdzięcza.

Po co mnie tu ściągnął?

To pytanie nurtowało Worszyca, ale nie chciał dawać satysfakcji Winnickiemu pokazując, że go to interesuje. Skoncentrował się zamiast tego na wyrazie twarzy, który według niego miał komunikować totalny brak zainteresowania. Winnicki tym czasem usadowił się w swoim przepastnym fotelu, sięgnął do ozdobnej skrzyneczki stojącej na biurku i wyjął cygaro. Oczywiście kubańskie. Obserwując siedzącego przed nim pułkownika zaczął z namaszczeniem celebrować rytuał zapalania cygara.

W końcu Worszyc dał za wygraną.

— Co to za niecierpiąca zwłoki sprawa? — zapytał. — Miałem plany na dzisiaj — dodał, chociaż zdawał sobie dokładnie sprawę, że Winnickie wie, że on z kolei wie, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Kiedy senator zapraszał Worszyc stawiał się karnie, co w gruncie rzeczy w całkowitym rozrachunku wychodziło mu na dobre, musiał uczciwie przyznać.

— Czy wiesz ile złota wywieźli Niemcy z Polski w czasie wojny?

Worszyc jęknął i ujął łysą głowę w obie dłonie, opierając łokcie na kolanach.

— Maurycy, łeb mnie napierdala, jestem wykończony. Powiedz proszę o co chodzi bez tych wszystkich podchodów.

— O złoto. Na samym początku wojny, praktycznie cały majątek Banku Polskiego został wywieziony z kraju. Tysiąc dwieście osiem drewnianych skrzynek po sześćdziesiąt kilogramów każda, pełnych sztabek albo monet. Niektóre sztabki miały próbę tysiąc. To było czyste złoto, bez żadnej domieszki. Jednak nie wszystko udało się wywieźć i jakaś część została w kraju. Niemcy skrupulatnie wywozili wszystko, co tylko wpadło im w łapy, w tym także złoto. Część tego złota zaginęła w transportach do Rzeszy.

— No dobrze, ale co to całe złoto ma ze mną wspólnego? Sam mówisz, że zaginęło — uśmiechnął się kwaśno Worszyc. — Znalazłeś je?

— Można tak powiedzieć…

— Słuchaj, ja się poddaję — zniecierpliwił się pułkownik — Chcesz czegoś ode mnie, to po prostu powiedz. Ja jestem prosty żołnierz i nie bawią mnie takie podchody i zagadki.

Winnicki uśmiechnął się, zadowolony, że znowu udało mu się wyprowadzić Worszyca z równowagi.

— Nie denerwuj się tak Krzysiu, bo ci żyłka pęknie. Zagadka i tajemniczość jest tu jak najbardziej na miejscu, przekonasz się wkrótce. Już mówię w czym rzecz — senator usadowił się wygodniej w swoim fotelu. Skórzane obicie przyjemnie zaskrzypiało.

— W lecie czterdziestego czwartego roku Niemcy wycofując się przed frontem radzieckim wywozili ostatnie zrabowane kosztowności, dzieła sztuki, które z jakiś powodów wcześniej nie trafiły do Reichu, wszystko co jeszcze dało się wywieźć. W tym także właśnie wspomniane złoto. Niemcy sporządzali wtedy jeszcze skrupulatną dokumentację tych transportów: co, kiedy, dokąd. Tak się składa, że jestem w posiadaniu takiego dokumentu.

— Listy przewozowe? No i co z tego? Przecież to ma wartość co najwyżej muzealną, kolekcjonerską. No chyba, że wskazują miejsce gdzie ten transport zaginął? — pułkownik wykrzywił twarz w szyderczym uśmiechu. Zaraz jednak spoważniał. Senator miał swoje dziwactwa jak chyba każdy w jego wieku i pozycji, ale Worszyc sięgając pamięcią do początków ich znajomości nie był w stanie przywołać sytuacji kiedy tamten by go ewidentnie w coś wkręcał. Oczywiście Winnicki nie omieszkał od czasu do czasu sobie z niego zadrwić czy dać odczuć swoją wyższość, ale Worszyc musiał przyznać, że jak przychodziło do dzielenia zysków z prowadzonych wspólnie interesów (inspirowanych zawsze przez senatora) to nigdy na tym nie stracił. Dlatego też znosił cierpliwie specyficzne poczucie humoru i traktowanie z góry.

— Niestety tego nie ma w dokumentach. Prawdą też jest to, co mówisz o wartości muzealnej. Do niedawna — uśmiechnął się tajemniczo Winnicki.

Worszyc założył nogę na nogę i nerwowo kiwał zawieszoną w powietrzu stopą w regulaminowym, oficerskim półbucie.

— Powiesz wreszcie do czego zmierzasz? Wiesz gdzie jest to złoto czy nie?

— Gdzie jest obecnie nie wiem — końcówka cygara senatora rozżarzyła się do czerwoności. Winnicki nonszalancko wypuścił kilka kółek dymu.

— Ale wiem gdzie będzie trzydziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku.


***


Po wyjściu pułkownika Winnicki porzucił natychmiast pokerową twarz i zamknął się w gabinecie. Przez całe spotkanie siłą woli powstrzymywał się od sprawdzenia wyciszonego telefonu i teraz niecierpliwie wyrwał go z kieszeni nieomal rozrywając podszewkę marynarki. Niedopalone cygaro tliło się zapomniane w mosiężnej popielniczce w kształcie stawu, z kaczką przycupniętą na jego krawędzi, a Winnicki w napięciu przeglądał listę połączeń przychodzących na ekranie.

Nic…

Od rozmowy z synem czekał na jakąkolwiek informację potwierdzającą szaleńczą hipotezę, którą niespodziewanie nawet dla samego siebie przyjął po rozmowie z przyszłym zięciem. Jednak przez cały poniedziałek syn się nie odezwał. Nie zadzwonił również wieczorem. Wreszcie kiedy Winnicki nie wytrzymał już nerwowo i zaczął wydzwaniać do niego dzisiaj nad ranem okazało się, że „abonent jest czasowo niedostępny”. Od tego czasu lista połączeń wychodzących urosła do kilkunastu, jednak każde kończyło się taką samą informacją.

Winnicki starał się zachować spokój, ale było mu coraz trudniej. Nie był nadopiekuńczym rodzicem, który ma nieodpartą potrzebę stałego kontrolowania nawet dorosłych już dzieci, nie znosił jednak sytuacji, które wymykały mu się spod kontroli. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby Rysiek nie odebrał telefonu od ojca.

NIGDY.

Nie mówiąc już o tym, że zawsze oddzwaniał jeśli tylko nie mógł odebrać. Chłopak był tak zdyscyplinowany i słowny, że czasami sam senator zastanawiał się czy z synem wszystko w porządku. W każdym razie wiedział, że może na nim polegać. Aż do teraz…

Szlag by to…

Myśl, że musiało wydarzyć się naprawdę coś poważnego, coś ZŁEGO, powracała uporczywie i zaczynała się zagnieżdżać na dobre, osiadając dziwnym ciężarem na piersi. Do tego był trochę zły na siebie, że nie poczekał z przekazaniem tematu Worszycowi na potwierdzenie. Co prawda intuicja podpowiadała mu, że ma rację, a rzeczona intuicja jeszcze nigdy go nie zawiodła w sprawach związanych z interesami, ale ta konkretna sprawa była inna niż wszystkie do tej pory.

Co będzie jeśli to całe szaleństwo z tunelem w przeszłość to bzdura i wystawia się tylko na pośmiewisko?

Wielki Winnicki wreszcie dał dupy. Pojechał po bandzie. Traci już kontakt z rzeczywistością. Demencja…

Nie znał nikogo kto by się takim rozwojem wypadków nie ucieszył. Prawda była taka, że sam co chwila też tak o tym myślał. Wściekał się na siebie, że w ogóle bierze pod uwagę coś tak niedorzecznego, żeby znowu za chwilę popadać w euforię rozwodząc się nad potencjalnymi możliwościami wykorzystania takiej wiedzy. Ale jeśli ma rację, jeśli naprawdę ma rację, to będzie to matka wszystkich interesów, które kiedykolwiek organizował. Jeśli niemożliwe jest jednak prawdziwe, to czasu jest niewiele i trzeba działać. Skoro Rysiek nawalił to teraz musi się już tym zająć Worszyc. Nie ma czasu na szukanie kolejnych „zaufanych”, aby zweryfikowali historię tego… Oskara.

Cholera…

Winnicki ponownie wybrał numer syna.

„Przepraszamy. Abonent jest czasowo niedostępny. Proszę spróbować później.”

Zaklął i przerwał połączenie. Po chwili namysłu wybrał inny numer z pamięci i po krótkim oczekiwaniu uzyskał połączenie. Po kilku zdawkowych słowach przełączono go dalej.

10

Poniedziałek, 14 lipca 2014

Makabra pod Dobrym Miastem na Warmii. W Piotraszewie pies zagryzł swojego właściciela i częściowo zjadł. Makabryczną sprawę wyjaśniają prokuratorzy, policja z inspektorami weterynarii. Pies został zabrany z gospodarstwa i poddany obserwacji. Po badaniach zostanie uśpiony (źródło: fakt.pl).


Imieniny obchodzą: Kamil, Marcel i Angelina.

Wschód słońca: 04:30, zachód: 20:53.


Kilka drobnych kamyków z ledwie słyszalnym szelestem posypało się w dół wykopu. Siedzący na jego krawędzi szczur równie błyskawicznie jak i bezgłośnie zniknął. Zaraz też jednak pojawił się po drugiej stronie wykopu i przysiadł, strzygąc wąsikami. Z natury ciekawy, obserwował wylot tunelu z bezpiecznej odległości.

Z ciemności wyczołgał się ostrożnie człowiek.

Zamarł na moment obserwując opustoszały wykop. Był ubrany kompletnie na czarno, od butów do cienkich rękawiczek. Na głowie miał czarną kominiarkę, a pod nią twarz kryła dodatkowo warstwa pasty kamuflażowej. Mimo późnej, albo jak kto woli wczesnej już pory, plac budowy bynajmniej nie tonął w mroku. Pomarańczowe światło z dwóch wielkich lamp budowlanych starało się zapewnić namiastkę widoczności i odstraszyć ewentualnych chętnych na przejażdżkę koparką czy innych amatorów ciężkiego sprzętu. Na szczęście ustawione bezmyślnie lampy tworzyły więcej stref półmroku, a oświetlone maszyny rzucały długie, nakładające się cienie na ściany i dno wykopu. Ogrodzenie placu budowy zapewniało jako taką osłonę przed wścibskimi oczyma włóczących się o tej nieludzkiej porze po mieście. Osłaniało również plac budowy przed światłem lamp ulicznych.

Worszyc zaczerpnął łapczywie upragnionego, warszawskiego powietrza. Po zatęchłej, gęstej atmosferze kanału wydawało się orzeźwiająco świeże. Uważnie obserwował otoczenie, dbając o to, by nie poruszać przy tym głową. W budce ochrony usytuowanej w narożniku placu, tuż przy ogrodzeniu, ciemność rozpraszana była drgającą, niebieskawą poświatą telewizora. Jedynym obserwatorem tego co działo się w wykopie był szczur po przeciwnej stronie, którego zdradził jego wielki, ruchomy cień, przez moment widoczny gdy biegł krawędzią. Wprawne oko pułkownika wyłapało ruch i automatycznie zarejestrowało pozycję celu.

Po dłuższej chwili Worszyc powoli zsunął się w dół, zapadając w uprzednio wypatrzoną sferę cienia rzuconego przez koparkę. Oparty plecami o gąsienice oddychał głęboko, chcąc jak najszybciej wyrzucić z siebie obrzydliwy zapach tunelu. Odsunął elastyczny mankiet rękawicy i spojrzał na zegarek.

4:10.

Do wschodu pozostało jeszcze dwadzieścia minut, ale już teraz niebo nad miastem nabierało koloru. Ręka z zegarkiem drżała lekko. Przyglądał się jej przez chwilę jakby z niedowierzaniem, potem zdecydowanym ruchem opuścił mankiet. Sięgnął za masywne gąsienice maszyny i zamarł.

O kurwa…

Dopiero co wyrównany i uspokojony rytm serca znowu rozpoczął szaleńczą jazdę. Worszyc zaczął na oślep, rozpaczliwie macać ręką coraz głębiej pod maszyną.

Obserwujący go szczur poruszył nerwowo nosem. Emanujący z ruchów człowieka lęk był dla niego jasno czytelny i sygnalizował nieznane niebezpieczeństwo. Gryzoń pisnął cichutko i zniknął pod ogrodzeniem.

Worszyc zagryzł wargi i starał się opanować szalejące myśli. Przecież wszystko dookoła wyglądało tak jak powinno. Wszystko było na swoim miejscu. Nic nie wskazywało na to, że trafił nie tam gdzie zamierzał. Właściwie to, nie WTEDY kiedy zamierzał, poprawił się w myślach.

Nie chodziło o miejsce przecież. Miejsce ewidentnie się zgadzało.

Chodziło o czas.

Dla doświadczonego żołnierza, z kilkoma poważnymi misjami na karku, żołnierza, który nie raz i nie dwa wykazał się zimną krwią w obliczu ołowianego deszczu takie uczucie przerażenia było czymś niezrozumiały i zarazem trudnym do opanowania. Sytuacja w jakiej się znalazł była zgoła czymś z fantastyki, którą czytywał w młodości niż z realnego życia. Dlatego też, tak ciężko było mu się z nią zmierzyć. Pomyśleć, że wchodząc do kanału podśmiewał się z Winnickiego, mając jednocześnie gdzieś tam w tyle głowy cichą nadzieję, że jednak możliwość zdobycia złota istnieje. Teraz, po tym co widział po TAMTEJ stronie był zupełnie odmienionym człowiekiem. Nagle, to co było tylko domeną filmów i powieści fantastycznych stało się rzeczywistością, z którą musiał sobie poradzić. Skoro to co widział jest możliwe to co jeszcze?

No i gdzie ta pieprzona…

Jego ręka natrafiła na szeroki, twardy pas torby.

Jest!

Odetchnął z ulgą.

Przez moment miał wizję siebie zagubionego w otchłani czasów, niemogącego wrócić do tego jedynego, swojego czasu. Ściągnął z głowy kominiarkę i przeciągnął dłonią po gładko ogolonej czaszce. Otworzył torbę. Wilgotnymi chusteczkami starł z twarzy pastę kamuflażową. Schował do torby kominiarkę, rękawice, latarkę i nóż, który wziął bardziej z przyzwyczajenia niż poczucia zagrożenia. Upewnił się czy nikogo nadal nie ma w pobliżu i ruszył w stronę dobrze zamaskowanego wyłomu w ogrodzeniu placu budowy.

Wyszedłszy na ulicę szybkim krokiem udał się w kierunku Mazowieckiej i wsiadł do swojego Audi Q5 zaparkowanego na wysokości restauracji Du–za Mi–ha. Przez chwilę siedział w ciszy z rękoma na kierownicy. Pogładził deskę rozdzielczą, palcami przejechał po kontrolkach radia i klimatyzacji jakby upewniając się, że są prawdziwe. Nie dalej jak godzinę temu był przecież w okupowanej Warszawie, a teraz siedział bezpiecznie we wnętrzu luksusowego samochodu.

Można naprawdę zwariować…

Włączył radio.

Dowolne.

Z sześciu głośników BOSE popłynęła muzyka.

„Sale el Sol” nie był co prawda przebojem Worszyca, który gustował raczej w mocniejszych kawałkach typu „Trzy zapałki” czy „Kawaleria Szatana”, ale w tym momencie nie pogardziłby nawet Tercetem Egzotycznym.

11

Piątek, 18 lipca 2014

Napad na bank w Szanghaju mógł się skończyć tragicznie. Napastnik nie spodziewał się jednak, że trafi na bohaterskich pracowników placówki. Napad został udaremniony przez pracowników i osoby spoza obiektu w ciągu zaledwie kilku minut. Najbardziej bohaterskim obrońcą pieniędzy obywateli okazała się pewna sprzątaczka, uzbrojona w gigantycznego mopa. (źródło: onet.pl).


Imieniny obchodzą: Emilian, Szymon i Kamil.

Wschód słońca: 04:35, zachód: 20:48.


Doktor Marek Kowal siedział przy biurku w pokoju lekarskim wpatrując się niewidzącym wzrokiem w kartę swojego nietypowego pacjenta.

Oskar Janowski, rocznik dwudziesty trzeci.

Młody, silny organizm. Chłopak szybko dochodził do siebie po operacji i teoretycznie Marek za kilka dni mógłby normalnie wypisać go ze szpitala.

A teraz miał umrzeć.

Kowal potrząsną głową i odłożył kartę na biurko. W pokoju lekarskim nie było poza nim o tej porze nikogo. Kowal schylił się i wyciągnął z szafki pod blatem ukrytą tam butelkę. Wiedział, że dwaj pozostali lekarze z oddziału mają tam swój nieoficjalny barek. Szybko odkręcił zakrętkę i nalał sobie trochę wódki do szklanki z resztką zimnej herbaty. Nigdy dotąd nie pił w pracy, w ogóle nie nadużywał mocnych trunków, teraz wydawało mu się to jednak w jakiś sposób na miejscu. Może był to wpływ filmów, gdzie w krytycznych momentach bohater wspomaga się kieliszkiem czegoś mocniejszego przy podejmowaniu trudnych decyzji?

Wychylił szklankę duszkiem.

Nie pomogło.

Skrzywił się i ponownie wziął do ręki kartę Oskara. Od wczorajszego wieczora, kiedy to przyszły teść zaprosił, a właściwie zawezwał go, na rozmowę, nie mógł dojść do siebie. Opowiadając Winnickiemu o Oskarze nie podejrzewał nawet, że sprawy przyjmą taki obrót. Kiedy senator przedstawił mu swój plan, Marek pomyślał w pierwszej chwili, że facet oszalał. Wyprawa w przeszłość, sfałszowanie aktu zgonu, zniknięcie ciała…

Psychiatryk i kryminał jednocześnie.

Powstrzymał się jednak od komentowania, w końcu sprawa była delikatna. Jakoś nie wypadało powiedzieć ojcu narzeczonej tak wprost, że ma się go za wariata. Zresztą, biorąc pod uwagę całą tę nietypową historię Oskara…

Nie, przecież to totalna bzdura…

Z drugiej strony jeśli jednak miałoby to być prawdziwe, w grę wchodziły naprawdę konkretne pieniądze.

Marek odłożył kartę, odchylił się na krześle i zaczął masować skronie. Tępy ból, który zrodził się gdzieś w tyle głowy powoli rozlewał się po całej czaszce.

— Doktorze?

Marek wzdrygnął się. Krzesło z hukiem opadło na przednie nogi. Obejrzał się za siebie. W drzwiach stała pielęgniarka. Nowa na oddziale, młoda, drobna dziewczyna nerwowo przygryzała dolną wargę.

— Przepraszam… Czy mógłby doktor zajrzeć do czwórki? Pacjentka narzeka, że ją boli…

Marek przetarł dłońmi twarz i wstał. Zdał sobie sprawę, że chyba musi dziwnie wyglądać kiedy siostra odruchowo cofnęła się pół kroku. Spróbował się uśmiechnąć, ale efekt chyba nie był zbytnio zadowalający.

— Do czwórki? Tam są przecież pacjenci Twarowskiego.

— No tak, ale nie mogę go nigdzie znaleźć — siostra mówiła coraz ciszej — A ta pani płacze…

— Jest po operacji. Musi ją boleć — odparł sucho. — Kiedy miała podawany środek przeciwbólowy? Pewnie ze trzy godziny temu, co?

— Nie wiem — pielęgniarka wbiła wzrok w podłogę.

— To proszę najpierw sprawdzić w karcie! — warknął zdenerwowany i zaraz zrobiło mu się głupio.

— Przepraszam — powiedział już łagodniej — mam ciężki dzień. Zaraz tam podejdę.

Dziewczyna cofnęła się bez słowa i zniknęła tak samo cicho jak się pojawiła zostawiając Marka na środku pokoju, znowu sam na sam ze swoimi myślami. Podszedł do okna i oparł głowę o szybę. Dotyk chłodnego szkła przyniósł chwilową ulgę. Nagle zdał sobie sprawę, że mimo tych wszystkich rozterek, to tak naprawdę w głębi duszy już się zdecydował. Jakaś cząstka jego, której widać bliżej było do żądnego przygód chłopca niż dorosłego mężczyzny, wkrótce mającego założyć rodzinę, wzięła górę. Ryzyko było spore, ale potencjalne korzyści ogromne. Oczywiście zakładając, że wierzymy w podróże w czasie, Marek uśmiechnął się do swojego odbicia w oknie. Podjąwszy decyzję poczuł się zdecydowanie lepiej. Nie znaczyło to, że wiedział jak się do sprawy zabrać, ale wolał już planować i rozwiązywać konkretne problemy logistyczne niż roztrząsać kwestie moralne.

Kwestia moralna „czy” została właśnie rozwiązana. Pozostały teraz „jak” i „kiedy”.

Marek przeczesał ręką jasne włosy i wyszedł na korytarz.

12

Sobota, 19 lipca 2014

Naukowcy z Rush University Medical Center odkryli, że regularne spożywanie cynamonu hamuje biomechaniczne, komórkowe i anatomiczne zmiany w mózgu charakterystyczne dla choroby Parkinsona. Informacje na ten temat publikuje portal „Ani News”. (źródło: onet.pl).


Imieniny obchodzą: Makryna i Radomiła.

Wschód słońca: 04:36, zachód: 20:48.


Padł strzał.

Konrad nawet nie musiał patrzeć na ekran żeby wiedzieć, że znowu nie trafiła. Stojąc za kobietą ponownie skorygował jej postawę i uchwyt i skinieniem dał znak zezwalając na oddanie kolejnego strzału. Ochraniacze na uszy zredukowały huk wystrzału do tępego trzasku. Kolejna łuska wypluta z pistoletu Sig Sauer 226 dźwięcząc potoczyła się po betonowej posadzce.

Znowu pudło.

Skrzywił się. Dziewczyna wykazywała naturalny antytalent i wrodzoną odporność na przyswajanie rad i wskazówek. Ustawiał ją, korygował postawę i uchwyt broni, poprawiał, brakowało tylko jeszcze żeby zamiast niej pociągnął za spust. Praktycznie za każdym razem kiedy układ ciała i pozycja strzelecka była mozolnie dopracowana, przez samym strzałem robiła coś takiego, co go zupełnie rozbrajało. A to wdzięcznym, musiał to uczciwie przyznać, ruchem odrzucała kosmyk blond włosów, który ciągle niesfornie i uparcie przysłaniał lewe oko. A to sprawdzała, czy akurat nie odkleił się przypadkiem jeden z tipsów, a to znowu złożona do strzału w idealnej pozycji, odwracała się do niego z niewinnym uśmiechem i zalotnym: Mam strzelać, panie Kondziu?

Całe ustawianie brało oczywiście w łeb. Dobrze było jeśli trafiła w ogóle w tarczę. Dziewczyna nie przywiązywała najmniejszej wagi do celności, ale widać było, że dobrze się bawi samym strzelaniem. No i jeszcze te zdrobnienia…

— To by, pani Marto, było na tyle — powiedział patrząc na zegar wiszący nad torem — Czas się nam skończył. Ktoś już zresztą na panią czeka — głową wskazał na potężnego, wygolonego osobnika w czarnej skórzanej kurtce, przestępującego niecierpliwie z nogi na nogę za szybą oddzielającą tory od części holu.

— Jak kocha to poczeka — uśmiechnęła się — Ostatni raz, proszę…?

— Nie ma sprawy. Ale proszę samej przyjąć pozycję — odsunął się na bok i obserwował uważnie jak dziewczyna się składa do strzału.

Dwa pociski uderzyły w cel szybko, jeden po drugim. Spojrzał na monitor z niedowierzaniem.

Dziesiątka…

— No i jak, panie Kondziu? — patrzyła na niego niewinnie.

Na jej wargach drgał uśmiech. Zalotny czy szyderczy? Konrad nie mógł się zdecydować.

— Pięknie, gratuluję — odpowiedział z uśmiechem — Kobieta, jak to mówią, zmienną jest.

Wziął od niej pistolet, wyjął magazynek i sprawdził, czy nie ma naboju w komorze. Dziewczyna odwiesiła ochraniacze i zdjęła wiszącą na ściance torebkę.

— Do zobaczenia za tydzień — ruszyła w stronę wyjścia na końcu korytarza. Konrad zabezpieczył broń, wyprzedził ją zwinnie i szarmancko otworzył przed nią szklane drzwi.

— Do widzenia pani Marto.

— Co się tu, kurwa, dzieje? Miałaś skończyć dziesięć minut temu! — wydarł się oczekujący na dziewczynę ogr. — Nie, nie do ciebie mówię! — warknął do trzymanej przy uchu komórki — Kończyć muszę. Nara! — rzucił i schował telefon do kieszeni skóry.

— No co jest mała? Wiesz, kurwa, że nie lubię czekać.

— Spokojnie, nie ma potrzeby tak się denerwować. Pani oddała tylko kilka dodatkowych strzałów — Konrad nie wytrzymał nerwowo i postąpił krok do przodu przez otwarte ciągle drzwi.

— Ty się tu, kurwa, nie wpierdalaj — osiłek zmierzył Konrada wzrokiem. — Z dziewczyną rozmawiam.

— Ale Misiu… — próbowała wtrącić dziewczyna. Na jej opalonej twarzy powoli wykwitał rumieniec.

— Żadne, kurwa, Misiu — burknął jej towarzysz — Masz się nie spóźniać i tyle. A za ten dodatkowy czas płacić nie będę — dodał patrząc Konradowi w oczy wyzywająco.

Nic się nie odzywaj, pomyślał Konrad, nie twoja sprawa, zaraz sobie pójdą. Wziął głęboki oddech, starając się jednocześnie rozluźnić spinające się mięśnie.

— Nie ma powodu, żeby tak się do kobiety odzywać — wyrwało mu się zanim zdążył ugryźć się w język.

— Panie Kondziu, nic się nie stało, naprawdę. To tylko nieporozumienie — wyjąkała speszona.

Osiłek spojrzał uważnie na Konrada. Był naprawdę pokaźnych rozmiarów. Mimo stu osiemdziesięciu siedmiu centymetrów wzrostu Konrada patrzył na niego lekko z góry. Nachylił się tak, że Konrad dokładnie widział wypryski po anabolikach pod brązową opalenizną. Jego przekrwione oczy zwęziły się w szparki, a twarz wykrzywił grymas.

— Powiedziałem żebyś się, kurwa, nie wpierdalał, staruszku — powiedział cicho.

Niebieskie oczy Konrada stały się nagle stalowe, zimne. Nie odrywając wzroku od tamtego przeciągnął się leniwie i wyprostował. Ledwo widoczny uśmieszek wygiął mu wargi. Wszystkie mięśnie miał rozluźnione, a jednocześnie gotowe do natychmiastowej, błyskawicznej reakcji.

No dawaj, kupo mięcha. Nawet nie będziesz wiedział co cię trafiło.

Poczuł przyjemny zastrzyk adrenaliny rozpływający się po krwiobiegu i wyostrzający zmysły. Przez ułamek sekundy, niezauważalnie dla pozostałych stoczył wewnętrzną walkę z bestią, maszyną do zabijania.

Rozsądek zwyciężył.

Uśmiech rozlał się po twarzy Konrada maskując nieprzyjemne uczucie niezaspokojonego spadku napięcia.

— Do zobaczenia za tydzień pani Marto — powiedział nie odrywając wzroku od oczu osiłka.

Tamten zamrugał oczami, jakby przez ten ułamek sekundy w oczach Konrada zobaczył coś, co zburzyło jego napompowaną sterydami pewność siebie. Zagarnął dziewczynę władczym gestem i poprowadził w stronę wyjścia. Dziewczyna trajkotała już przymilnym głosem tak, jakby cała sytuacja nie miała w ogóle miejsca. Konrad patrzył chwilę za nimi. Potem wzruszył ramionami i wrócił na swój tor. Otworzył grafik, żeby sprawdzić jakie ma kolejne lekcje i w tym momencie zadzwonił telefon.

— Hausner, słucham.

— Siemasz Konradek, nie przeszkadzam?

— Nie ma mowy, panie majorze — uśmiechnął się Konrad — Zresztą i tak mam przerwę.

— To ty nie wiesz? No prawda… przepraszam, nie chwaliłem się, nie było jakoś okazji — rozmówca wyraźnie się speszył — Dostałem gwiazdkę.

— No pięknie! — Konrad przełożył telefon do drugiej ręki — Moje gratulacje, panie pułkowniku! Ku chwale ojczyzny i takie tam… — zażartował.

— No, no, nie pozwalajcie sobie, poruczniku — Worszyc się rozluźnił — Możemy pana powołać z powrotem. A wtedy… — zawiesił teatralnie głos.

— Czym może pułkownikowi służyć prosty porucznik emeryt? — Konrad drwiącym tonem kontynuował ich tradycyjne już przepychanki słowne.

Odkąd zdecydował się odejść, a tak po prawdzie został zmuszony do odejścia, Worszyc nie szczędził mu docinek, na które nauczył się odgryzać i tak potrafili prowadzić długie dysputy o niczym, przerzucając się kpinami i dogadując jeden drugiemu. Wszystko to było traktowane wyłącznie w kategoriach humorystycznych. Jako profesjonaliści, którzy mieli okazję sprawdzić swoje umiejętności w działaniu i w sytuacjach, kiedy to niejednokrotnie zmuszeni byli polegać jeden na drugim, a na dodatek przeżyli, darzyli się profesjonalnym szacunkiem.

— Chciałbyś dorobić? Słyszałem, że niespecjalnie ci tam płacą.

— Nie narzekam — odgryzł się Konrad. — Ale chętnie coś bym jeszcze przytulił. Co to za robota?

— Spotkamy się, to ci powiem. Długo by tak teraz opowiadać, zresztą wolałbym nie przez telefon. Możesz dzisiaj, wieczorkiem?

— Jasne, gdzie?

— Gdzieś na mieście — Worszyc zastanowił się przez moment. — Wpadnij może do mnie, na Kempę. Jest taka mała knajpka na Francuskiej…


***


Jadąc na spotkanie Konrad zastanawiał się nad charakterem roboty, o której wspominał pułkownik. Przez ostatni rok jego sytuacja finansowa uległa drastycznemu pogorszeniu i pieniędzy potrzebował jak przysłowiowa kania dżdżu. Mimo to był jeszcze póki co wybredny i nie brał każdej podejrzanej fuchy, którą mu proponowano. Trochę tego było, szczególnie zważywszy, że w strzelnicy gdzie dorabiał, a tak naprawdę zarabiał na skromne życie, bo wojskowa emerytura praktycznie w całości szła na alimenty, pojawiali się od czasu do czasu trefni klienci. Ci zaś dowiedziawszy się o jego przeszłości proponowali różne zajęcia, głównie związane z ochroną. Konrad jednak był ostrożny i z reguły grzecznie odmawiał. Nie chciał wplątać się jakieś gówno w stylu obstawiania transakcji narkotykowych lub jeszcze coś gorszego.

Cały czas jeszcze myślał o sobie jako o oficerze. Byłym oficerze, poprawił się zgryźliwie, skręcając starego, wysłużonego Lanosa w Puławską. Kto w tym mieście jeździ jeszcze Lanosem? Chyba tylko taki niewydarzony eks–żołnierzyk jak ty, podszeptywał mu znienawidzony, ale jakże znajomy głos.

Weź się w garść i przestań się nad sobą użalać. Jest jak jest i tyle.

Ruch o tej porze dnia w kierunku centrum był stosunkowo niewielki, czego nie można było powiedzieć o przeciwległych pasach prowadzących w stronę Piaseczna. Konrad wcisnął gaz i zwinnie przeskoczył na środkowy pas, zajeżdżając przy tym drogę pędzącemu w stronę Warszawy czarnemu BMW. Pisk opon i jednoczesny wrzask klaksonu wywołał uśmiech na jego twarzy. No i czego tak pędzisz, pomyślał z satysfakcją.

Kierowca BMW nie zważając na inne samochody szarpnął wściekle autem i wskoczył na lewy pas równając się z buraczanym Lanosem. Zaciemniona całkowicie i nieprzepisowo szyba po stronie pasażera zjechała płynnie w dół odsłaniając wykrzywione złością oblicze krótko ostrzyżonego osobnika. Usta otwierały się i zamykały wykrzykując zapewne niewyszukane przekleństwa pod adresem Konrada, których ten jednak nie był w stanie usłyszeć.

— Głośniej karpiu — zaśmiał się Hausner.

Lanos nie był wyposażony w udogodnienia i nowinki techniczne typu elektryczne szyby, musiał więc pokręcić korbką. Utrzymując samochód na równi z BMW sięgnął do kabury schowanej pod kurtką na plecach. Patrząc na rzucającego kurwami pasażera BMW oparł rękę z bronią na kierownicy. Tamten przerwał swój wywód wpół słowa i obrócił się do kierowcy, który zareagował błyskawicznie. BMW wyrwało do przodu, przejeżdżając na czerwonym świetle na wysokości zjazdu do Reala i zniknęło w oddali wykonując karkołomny slalom pomiędzy innymi pojazdami.

Korzystając z czerwonego światła Konrad schował z powrotem Glocka i przesunął kaburę w wygodniejsze położenie. Szczeniackie zagrywki, skarcił się w myślach, kiedy wreszcie się tego oduczysz? Natniesz się w końcu na jakiegoś kozaka i będziesz miał za swoje.

Światło zmieniło się na zielone.

Ruszył powoli, pogrążony znowu w rozmyślaniach. Co też ten Worszyc kombinuje? Poprzednia robota, którą mu nadał była faktycznie opłacalna, ale też nie tak do końca koszerna. Tym razem wolał nie ryzykować. Z drugiej strony miał do Worszyca jako takie zaufanie i wiedział, że tamten nie wkręci go w coś ewidentnie trefnego.

Chyba…

Nie ma co się oszukiwać, przydałby się konkretny zastrzyk gotówki. Poklepał wytartą kierownicę Lanosa. Może mógłby zmienić furę na coś mniej archaicznego. Jego samochód był jednym z pierwszych egzemplarzy tego modelu na rynku, cały czas na czarnych blachach pierwszego właściciela. Właśnie, to był kolejny problem. Trzydziestopięcioletni facet jeżdżący samochodem mamusi, westchnął.

To się, kurwa, porobiło.

Zjechał z mostu Siekierkowskiego na Wał Miedzeszyński, skierował się na północ w stronę Saskiej Kępy i po chwili skręcił w Zwycięzców. To sobie wybrał miejsce pułkownik, pomyślał, skręcając w lewo w Francuską. Ale przynajmniej nie powinno być problemów z parkowaniem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.17
drukowana A5
za 69.04