E-book
47.25
drukowana A5
67.53
Fortuna Lamarta

Bezpłatny fragment - Fortuna Lamarta


Objętość:
225 str.
ISBN:
978-83-8324-866-0
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 67.53

To ciepły jesienny deszcz sprawił, że woły ledwo co umiały utrzymać koła fury na wyżłobionym szlaku. Koła to zapadały się, to odskakiwały od tak utworzonej błotnej brei.

A Lamart siedział smutny, otulony w koc z dzikich owiec, i smutno mu było dlatego doprawdy, bo za sobą zostawił trzydzieści lat swego życia. Kasztel Adan była już daleko za nim. Przed nim zaś było jeszcze wiele stai niepewnej drogi. Być może właśnie takiej błotnistej, nierównej i ciężkiej nawet dla silnych wołów pociągowych. Zostawił za sobą trzydzieści, można śmiało rzec najważniejszych lat dla każdego mężczyzny. Kiedy to zazwyczaj dosięga on swego akme. Lamart czuł wewnętrznie, że zmarnował swój dany mu przez bogów czas męskiej siły i odwagi. W kaszteli Adan nie zostawił on swych potomków, nie zostawił swej drugiej połowy. Pozostawił tylko wszystkie zmarnowane szanse. No, i swego jedynego przyjaciela Koli. Jedno było pewne. On musiał to wszystko za sobą zostawić, bo już go tak rozpierało, już jego dusza była tym wszystkim zmęczona, iż nie miał innego wyjścia. Już czwarty dekambr na karku, już włosy przerzedzone. A zęby pożółkłe starością. Nawet Koli patrzał na niego od paru lat, jak na jakiegoś przegranego rycerza w pokiereszowanej walką zbroi. To Koli był tym wygranym. To on zbił największy majątek. Jego rodzina liczna była jak gromada królików. Już dawno przestał on pytać Lamarta: kiedy się wreszcie ustatkuje? I, kto ci będzie grzał kości przy końcu życia? Koli nie miał bowiem aż takiej złośliwej natury. Tym bardziej wobec swego największego przyjaciela. Ich przyjaźń przetrwała, ale życie jest życiem. Teraz zaś nie było innego wyjścia. Lamart wykorzystał zaproszenie swego dawnego współpracownika, skrypty Unewa, który jakimś trafem osiadł przed laty w królestwie Trautonów. To zaproszenie przyszło niespodziewanie, lecz w samą porę. Oto teraz, znając obecną sytuację swego dawnego pryncypała, Unew zapraszał go do swej siedziby w stolicy Trautonów, do Lery. Tylko tam Lamart mógł udać się bez ryzyka utraty życia i majątku. Król Brande w dalszym ciągu uważał Proskrypta Lamarta i Prokuranta Koli za największych wrogów Ulandii, i w dalszym ciągu za ich ciała w rejestrach skarbca królestwa Ulandii widniała pokaźna sumka. Przecież to tylko z tego względu Lamart poniechał swej podróży do Oforyki, te trzydzieści lat wstecz. Miał, a owszem, szerokie plany, miał też odpowiedni zasób złotych talentów. Chciał rozkręcić handel, z dalekimi krainami. Myślał o skupie złota i szlachetnych kamieni tamtych odległych krain, ale okazało się, że wszędzie czyhają skrytobójcy Orotoga, a potem króla Brande. I wtedy był jeszcze dość młody, miał mnóstwo energii życiowej. Nie zdecydował się więc ostatecznie na opuszczenie kaszteli Adan. I tak to minęły zgoła trzydzieści lat. Przez ten cały czas pełnił rolę zastępcy Kolego, chyba tylko z uprzejmości zgodził się na to Kasztelan, jak sam o sobie lubił mówić Koli. Lecz też prawie cała praca organizacyjna za tą jakże wielką gościną spłynęła na niego. Koli za to mógł robić interesy i zbijać majątek. Jako Kasztelan Adana rozwinął handel z północnymi Tukmakami. Wymieniał swoje młoty i miecze, tak pieczołowicie wykuwane w kuźniach Adana na futra i skórki, na owoce leśne i miód z leśnych barci. To wszystko przekazywał Trautonom, a w zamian do skarbca kasztelana wpływały złote talenty. Lamart zaś doglądał pracą rzemieślników kaszteli, pilnował, by myszy spichlerze nie wyjadały, by krowy się cieliły, czyli wykonywał najcięższą robotę, a w ostateczności nędzne ochłapy tego, co dostawał Koli, lądowały w jego kufru. Skarbiec Kasztelana pęczniał, kufer Lamarta zaś zapełniał się tylko w niepoślednim stopniu. Wnuki Koliego rosły, żona Koliego, Kasztelanowa Gyla, zato rosła wszerz, tak co to woły jej już w karecie rady dawać nie umiały, a u Lamarta w komnacie od czasu do czasu lądowała jakaś wiejska dziewoja. Byle tylko wygrzać pierzynę i starzejącego się pomału Proskrypta. Jednak w tym zadupiu Międzymorza, w kaszteli Adan, Lamart nie miał szans poznać jakiejś odpowiedniej kandydatki na połowicę. Nie było na to szans. W obrębie trzystu stai od kaszteli nie było takiej, co mogłaby w tym względzie być odpowiednią. Koli niby dawał jakieś rady Lamartowi, jak ma to zorganizować. Jak ma zyskać względy kandydatek, nawet tych z dalekich stron. Tylko, jak przychodziło do konkretów, to wszystkie one nic warte nie były. Koli, tak poprawdzie, znał się tylko na pomnażaniu pieniędzy. I, trzeba przyznać, miał w tym umiłowanie pewne. Lamart zaś? Lamart zaś w sprawach męsko damskich był straszliwie nieśmiały. Co innego wychędożyć ochotną wiejską dziewkę, a co innego iść w konkury do jakiejś szlachcianki. I choć, no kilka takich prób było, to wszystkie one kończyły się kompromitacją. Zresztą to wszystko wiązało się z wyjazdem poza kasztel. A to było ryzykowne, nawet na tych ziemiach niczyich.


— Wasza … Miłość, Gunkus idzie — dobiegło Lamarta od woźnicy fury.

— Co za Gungus? Co to za człowiek? — Lamarta zupełnie nie kojarzył.

— Panie, to nie człek, ani żadne zwierze.

— To, co to? Daleko jeszcze do popasu? — w tej to chwili Lamart poczuł lekkie ukłucie głodu. Śniadanie wszak jadł prawie pół dzionka temu.

— Panie, to tajfun. Wielka burza tropikalna. Jak tak leje i droga robi się błotnista, to znak, że może zagościć Gungus.

— To co w takim razie powinniśmy zrobić, dobry człowieku? Bo, tuszę, skoro mi to mówisz, że coś jest nie wporządku — Lamart odchylił nieco swój koc.

— A, bo, nie zapowiadało się. Ale teraz czuję w kościach, że jest blisko -rzekł stary woźnica — trza by się gdzieś przyczaić, bo inaczej Gungus z nas dusze wytrzepie. Być może przenocować gdzieś?

— Co ty gadasz? Tu nigdzie, poza wilkami i zającami, żywego ducha nie uświadczysz — słychać było rozdrażnienie w głosie wice-Kasztelana.

— Ja znam te okolice -powiedział woźnica — dwie staje stąd, tym szlakiem, dojedziemy do opuszczonej leśniczówki. To nam zajmie z dwie godziny, ale powinniśmy przed Gungusem uciec.-


W tej to samej chwili pojawił się gwałtowny wiatr. Drzewa po obu stronach szlaku aż zaczęły napierać na siebie, jakby chciały się przełamać. Po chwili wszystko niby doszło do równowagi. Tylko deszcz jeszcze bardziej intensywnie lał się prosto z nieba.

Lamart to wtedy mógł zauważyć, iż Lumst krzyczy wręcz na swe woły, by wydusić w nich większy animusz do pracy. I te, faktycznie, zdało się, iż z większym temperamentem ciągną furę, tę furę, gdzie to w kącie siedział teraz Lamart i drżał cały chyba to z zimna lubo po prostu ze strachu. I już Lamart miał nadzieję, że wichura odeszła w inny zakątek Zatrutego Lasu, lecz płonne to były nadzieje, nie minęło więcej jak kilkanaście minut i wiatr wrócił, i to ze zdwojoną siłą, i wyć zaczął, i dąć niby trąby wojenne.

— Lumst, daleko to jeszcze? — krzyknął z całych sił, lecz wichura dęła pośród drzewami z taką siłą, że woźnica chyba nic nie dosłyszał. — Człowieku, daleko to jeszcze do leśniczówki?

— Co…? — usłyszał reakcję Lumsta. — Panie, co mówicie?

— Jak długo jeszcze? -Lamart przesunął się na swym siedzisku nieco bliżej woźnicy, tak jakby to miało mu coś pomóc w tej konwersacji na trzy głosy. Na głos jego, głos woźnicy i głos postępującego tajfunu. Jednak tajfun miał wyraźną przewagę.

— Zdążymy, Panie, zdążymy… Bez obaw. Teraz to tylko mały przedsionek Gungusa. Wierzaj mi, Panie, to tylko początek całej zabawy. Ale zdążymy. A w chacie będziecie bezpieczni.


Dziwne to, ale w tej chwili Lamart przestał się bać. Choć obiektywnie przecież było coraz gorzej. Ale woły chyba też poczuły zagrożenie i wyraźnie też wzmogły swoje tempo. Lamart okrył się szczelnie kocem, tak że tylko głowa z jego wielkim kapeluszem na modę czapek Alahitów wystawała spod tego koca. Kapelusz ten, jako że ze słomki był zrobiony, nadawał się już tylko do śmietnika. Cały mokry był i zmięty, choć przynajmniej chronił teraz Lamarta przed zupełnym zamoczeniem.

Ta mitręga trwała jeszcze bitą godzinę. Ale wtedy to, gdy Lamart zwątpił, czy zobaczy jeszcze wschód słońca, bo tak wiało i ogólnie bujało starą furą, dojechali. Całkiem duża to była chata ta cała leśniczówka. Było też tam osobne lokum dla zwierząt pociągowych, koni i wołów. Od razu było widać, iż był to punkt popasowy dla licznych pielgrzymów, którzy kursowali na trasie do królestwa Trautonów. Chata była zabezpieczona prostym skoblem, co też świadczyło, że każdy mógł z niej skorzystać.

Zaraz też umęczony, cały mokry Lamart opadł na wielką drewnianą ławę w środku chaty i zaczął się rozbierać do kalesonów z przemoczonego przyodziewka. Tymczasem woźnica wprzódy zajął się zaprzęgiem. Chwilę to trwało nim w końcu zjawił się w chacie. On to dopiero musiał być skonany, przecież był na pierwszej linii frontu z Gungusem. Lecz, nim zaczął się rozbierać ze swego mokrego odzienia, spytał:-

— Wasza Miłość, pewnie chcesz, bym rozpalił w piecu? — I rzeczywiście był tam piec kaflowy, całkiem spory, który w zamyśle musiał ogrzać skutecznie całe to, dość duże pomieszczenie.

— No, raczej, bo musimy też na tym piecu wysuszyć nasze odzienie — stwierdził Lamart. — Powiedz, człowieku, czy ty często jeździsz na tym szlaku i czy często masz takie atrakcje z tym Gungusem? Oto dam ci tu denara, bo dobrze się spisałeś. Bez ciebie pewnie bym musiał nocować gdzieś w rowie. — Podał Lunstowi złotego denara. A tamtemu aż uśmiechnęła się gęba. Nie często to w jego mieszku lądowała taka fortuna. Nie często albo nawet nigdy.

— Panie, nie trzeba, nie trzeba- ale, mówiąc to, czym prędzej schował monetę głęboko za pazuchę, jakby się bał, że to jakaś fatamorgana i chytry los może mu jeszcze odjąć ten nieoczekiwany zarobek. Lamart, widząc to, tylko uśmiechnął się dyskretnie do siebie.


W środku tej izby, jedynej izby w tej chacie, było kilka ław, kilka starych owczych skór, jakiś koc mocno już zmechacony i podziurawiony upływem czasu. Lamart rozejrzał się bezradnie po tym całym królestwie. Szukał czegoś. Bez tego wszak ciężko tu będzie przetrwać nadchodzącą zimną noc. — O! Jest! — dojrzał go. To był zwykły piecyk. Stara koza na węgiel i drewno.


— Słuchaj no, człowieku -zwrócił się do Lumsta.

— Tak, Panie — woźnica stał się jeszcze bardziej usłużny niż był nim wprzódy.

— Trzeba napalić w tej kozie. Jak nie ma drewna, to użyjemy tych starych ław. Ale… -dojrzał też równocześnie, iż w rogu leży sterta kłód drewnianych. Wsam raz były one chyba przygotowane z myślą o tych, którzy skorzystają z tej leśniczówki.

— Słucham, Jaśnie Pana — woźnica najwyraźniej nadskakiwał mu, ale wszak nie co dzień dostaje złotego denara od swego chlebodawcy.

— Powiedz mi, człowieku, jak długo nas ten Gungus tu przetrzyma?

— Panie, od kilku dni do dwóch tygodni. Ostatni Gungus był cztery roki temu i trwał tylko trzy dni. To tak było mało. Ile to ofiar on wtedy zebrał. Jak kto nie przywykły, to długo nie zdzierży.

— A my tu jesteśmy całkowicie bezpieczni? — Lamart chciał się upewnić.


W samych też kalesonach, tak bez wierzchniej szaty usiadł na drewnianej ławie, co pośrodku izby tkwiła. Przemoczone szaty leżały bezwładnie na drewnianej podłodze. Tymczasem Lumst ubrany tylko w przepaskę biodrową starał się rozniecić ogień w kozie. Jego ciało stare było, ale wszak wyglądał na młodszego w porównaniu do Lamarta. Ten Lumst to chyba jeszcze pięćdziesiątki nie miał. Ale brzuch to mu wystawał, niczym beczka piwa. Lamart, choć znacznie starszy, to jednak nie był otyły. Tylko ciało miał zaorane czasem, niczym wyorane lemieszem wiosenne pole.

— Panie, bywało już tak, że wichura zrywała dachy i obory. Ale, myślę, że ta leśniczówka jest solidna i mocna. To już chyba potępione duchy Tukmackie musiałyby wrócić z ich to piekła ze środka ziemi na odzew Gungusa, i to one tylko mogłyby zniszczyć taką chatę.

— Myślę, że prowiantu nam nie zbraknie, wziąłem trochę batatów, smażonych i gęsiego sadła na okładkę. To taki mój ulubiony przysmak, to podzielę się. Myślę, że spokojnie na dwa, trzy dni nam wystarczy — powiedział Lamart. Sięgnął do swego brezentowego worka i wyciągnął, mokre trochę, bo mokre, produkty, i rozłożył je na drugiej ławie.

— Panie, ja mam ze sobą dwa pundy cebuli i pół bohna przaśnego chleba.


Już to w kozie ogień na dobre zaczął huczeć i dokazywać. Też i od razu cieplej im się zrobiło. Poszycie dachu chaty było solidne, i zupełnie też nic nie przeciekało.


— Cebuli? Co? Surowej cebuli? — Lamart zrobił wielkie oczy. Ale szybko też się pomiarkował, bowiem uświadomił sobie też od razu, że wieśniactwo zupełnie inne jadało strawy niż ludzie szlachetni i dobrze sytuowani.

— No, tak, Panie. Surowa cebula najlepsza przeciw robakom w ciele — rzekł wcale nie speszony woźnica. — Jeśli zaś chodzi o Gungusa, to pojawia się on czasami w porze monsunowej. Ale, nie zawsze. Jak go tak kilka lat z rzędu nie ma, to można się spodziewać, że będzie dokazywać ze zdwojoną siłą. Taki to on już jest. Cztery lata to dużo, można się więc teraz spodziewać najgorszego.

— Człowieku, nie strasz mnie. Ja się chcę spokojnie dostać do królestwa Trautonów. Jak bym wiedział wprzódy, że będą takie kłopoty, dwa razy bym się zastanowił, czy jechać.

— O! Panie! Stara mi jeszcze włożyła trochę dojrzałej słoniny. Mogę się z Wami podzielić — Lumst triumfalnie pokazał płacheć słoniny.

— Dziwne, dojrzałej, powiadasz? No, może teraz podziękuję. Ale nie zastrzegam się, iż nie skorzystam. Jak ten cały Gungus nas tu przetrzyma kilka dni, to może nie będę miał wyjścia. Na razie odłóż to na bok. I masz, skosztuj moich smażonych batatów.


Opary znad moczarów dochodziły tu aż do kaszteli, a razem z nimi ten bagienny zapach i zaduch. To z jednej strony był feler tego miejsca, z drugiej strony mieszkańcy Adana mieli tę pewność, iż z północy nie grozi im żaden wróg, bo nikt o zdrowych zmysłach nie będzie atakował i przedzierał się przez błota i grząskie łąki. Z południa płynąca rzeka Kyte, otaczając Adan niczym wyspę, odgradzała tym samym kasztel skutecznie. Jedyny atak, który mógł zagrozić kasztelanowi Koli, to był atak z flanki zachodniej i wschodniej. Ale to tam wybudowane były na łąkach przed grodem ogromne palisady, ostrokoły, które równie były skuteczne w obronie grodu jak i moczary. Gród ten także chroniła zabudowa obronna, zrobiona z ogromnych pni okolicznych platanów, wysoka na dwanaście łokci i otaczająca całą kasztel dokoła, obszarowo to były trzy lub nawet cztery stadiony, gdzie skoncentrowane było całe życie grodziska, oraz duża fosa nad Kyte, skąd biegły dwie drogi. Jedna do królestwa Trautonów, druga do Engory.

Dziś w grodzisku mała uroczystość była. Wnuk Kasztelana Koli wchodził w wiek męski. Trzynaty rok mu wybijało. Z tej to przyczyny Koli urządził niemałą fetę. Erest, syn Zdana, dostał od swego dziadunia pierwszego wierzchowca, więc był od samego rana cały wręcz czerwony z emocji. Dziadunio też był czerwony jako i wnuk, tylko że z tego napitku, jaki z tej okazji konsumował dziś, też od samego rana.

Cała rodzina zebrana była w największej izbie baszty. Jedzenia i napitku było tam koszami. Mięsiwa z dziczyzny, kuraki i pardwy, ale nawet świniaki ze swej własnej hodowli. Wszystko to przyrządzone specjalnie dla kasztelana i jego licznej rodziny. Gyla, jako ta “królowa matka”, a właściwie “babcia Kasztelanowa”, była tu najważniejszą personą. Koli, choć formalnie Kasztelan, musiał się z nią liczyć w każdej kwestii dotyczącej rodziny. Cała też rodzina była tego świadoma, że to dziadek Koli chodzi na smyczy babci Gyli. Ba! Cały Kasztel doskonale o tym wiedział. Od rymarza po piekarza. Wszyscy wiedzieli, że jak Gyla mrugnie okiem, to Koli ogonem zamiata.

Siedzieli tak więc na drewnianych ławach, otoczeni zbytkiem i dobrym jedzeniem.

— Niedobre nowiny mam — Koli powiedział do Gyli, która pomimo całego tego zgiełku doskonale wszystko słyszała.

— Co ty, stary, opowiadasz? Wnuk ci dorósł. No, prawie dorósł.

— E! Nie o tym, Matka.

— A o czym?

— Moi zwiadowcy mi donoszą, że elektan Lid szykuje się z wojskiem, by przez granicę Engory ruszyć…

— Gdzie ruszysz? Co cię, stary, obchodzą inne nacje. My już teraz Engorczycy prawie — powiedziała dość gwałtownie, równocześnie nabierając sobie na drewnianą łychę sporą porcję sałatki śledziowej.

— Prawie, prawie, w tym rzecz. Donoszą mi moi ludzie, iż prawdopodobnie elektan idzie na nas.


W tej to samej chwili jakby ciszej się w izbie zrobiło. Niby biesiadnicy dosłyszeli ostatnie zdanie kasztelana. Ale, chyba to było jednak tylko złudzenie Koliego.


— Co? Co???? I ty mi to teraz dopiero mówisz?

— A co tam ty wiesz, kobieto? Dopiero wczoraj się dowiedziałem.

— I co? To jest pewne, że idą na nas, na naszą kasztel? — Gyla straciła całą swoją radość, którą miała z powodu święta swego najmłodszego wnuka. Aż mina na jej twarzy zastygła w jakimś takim grymasie rozpaczy. Koli to dostrzegł i szybko też zareagował.

— Nie martw się. Tyle lat tu już bytujemy. Nie wykurzą nas nawet, nawet gdyby z wojskiem szedł sam generał Rad — starał się teraz wypaść na radosnego i beztroskiego, trochę się nawet zaśmiał. Ale Gyla doskonale wiedziała, że właśnie jak się szykują kłopoty, to Koli wtedy nadrabia żartem.

— O Chronoro! O Kerdolocie! — wręcz jęknęła.

— Nie płacz, nie rozpaczaj. Oni jeszcze na dobre nie przekroczyli granicznych ziem. Mamy czas, żeby się odpowiednio przygotować. Jutro poślę posłów do króla Heke. Może nam przyjdzie ze wsparciem — ale, mówiąc to, Gyla jeszcze bardziej mogła się utwierdzić, że Koli się boi. On jeszcze coś ukrywał. Król Engory, Heke, bowiem też raczej byłby zadowolony, gdyby Kasztel Adan upadła. Ubyłoby mu bowiem o jedno zmartwienie więcej, których i tak miał pod dostatkiem. No, niby Kasztelan Koli złożył mu hołd lenny. Było to w sam raz, gdy dziesięć lat temu Heke obejmował koronę. Ale, ogólnie, król Heke nie szukał zwady z Ulandią. Dlatego lepszym byłoby dla korony, gdyby po Kaszteli Adan ślad raz na zawsze zaginął. Przynajmniej takie było nieoficjalne stanowisko króla Heke.

— Kogo ty czarujesz? Myślałam się, że dziś upiłeś się z okazji święta Eresta, ale ty po prostu chlasz, bo boisz się zemsty króla Brande.

— Co ty opowiadasz, kobieto? -żachnął się Koli.- Przecież my w takiej sytuacji żyjemy już ponad trzydzieści lat. I co? Stało się coś nam? Ulandia jest daleko. Ponadto Brande nie jest z linii Arena. Mnie się wydaje, że ta cała zemsta Ulandii jest tylko na pokaz. Oni dawno już zapomnieli o nas…


Rozmawiali tak, mąż i żona, dziadek i babcia, Kasztelan i Kasztelanowa, a wokół trwała na dobre zabawa i biesiada. To, co sobie tak szeptali, nie wychodziło dalej niż poza półmisek z kurakami, co przed nim stał na koślawym stole. Z tej to przyczyny rozmawiali swobodnie.


— Czyżby? Czyżby? To w takim razie na kogo rusza armia elektana Lida?

— A idź kobieto do licha. Ty to umiesz zniszczyć humor każdemu. Przecież tu, w Adanie, wszyscy się ciebie boją — mówiąc to pociągnął głęboki łyk wina z puchara. I nie chciał jej w tej chwili patrzeć w oczy, bo wiedział, że Gyla okropnie tego nie lubiła, gdy jej wytykał, że ma złą opinię w “domu”; było, nie było, to Adan, cały Adan był przecież jakby jej domem.

— Miałbyś może nawet trochę racji, ale przecież wyście z Lamartem obłupili Skarb Królewski na ponad cztery tysiące tysięcy złotych talentów. Tego ci nie daruje żaden władca Ulandii. Kimkolwiek by on nie był — Gyla podsumowała tym samym Koliego, niszcząc mu tym samym do końca humor. A dzisiaj wszyscy z rodu Kasztelana powinni być weseli i zadowoleni.

Tę ich dość jednak monotonną rozmowę przerwało jednak nagłe wtargnięcie w ich osobistą przestrzeń jubilata Eresta. Wpakował się on między kosze z jadłem, smakowite pieczywo i baryłkę przedniego wiosennego wina.

— Dziadzio, dziadzio, a tata pyta, jak będzie się nazywał mój wierzchowiec?

— A jak byś chciał, Ereściu? — odpowiedziała mu babcia Gyla.


W tej samej to chwili Koli nieco się przechylił za stołem i niemal krzyknął tak doniosłym głosem, że musiało to dojść do samego kucharza, co w piwnicach baszty szykował wszystkie specjały dla rodziny kasztelana.

Zapanowała ogólna cisza. Wesołość ogólna ustała. Każdy to wiedział, że jak kasztelan się zdenerwuje, to lepiej mu się nie pokazywać na oczy.


— Ty, Zdan, co jest? — Koli nie ściszył nawet o ton swego głosu. — Jak ty wychowujesz moje wnuki?

— No, co? Co? Co..o chcesz, ojjjcze? Normalnie — trochę bełkocząc, bo był spity jak i sam jego ojciec, odezwał się z drugiego konta izby Zdan.

— Ja ci dam normalnie — niemal wściekł się Koli — to ty powinieneś o to zadbać.

— O co… o? — Zdan był chyba już tu nieobecny.

— Stary, przestań! Jest uroczystość — jęknęła Gyla

— Malwa, do ciebie też mam zastrzeżenia, jak wy wychowujecie moje wnuki? Ja wam takiego przykładu nie dawałem.-


Malwa chyba z przerażenia chwyciła dłoń swego podpitego męża, jakby się bała, że zaraz złość teścia przeniesie się na nią i na nich wszystkich.


— Jaki wy wszyscy, wy wszystkie moje dziatki, dajecie przykład prostym ludziom, mieszkańcom naszej kaszteli Adan? — to już było skierowane do całej rodziny. Do wszystkich synów i ich małżonek. -Żyjecie sobie bezproblemowo, właściwie na mój i waszej matki koszt. Wszystkiego wam nie zbywa. Ja już jestem stary, być może kolejnych świąt Isztar nie doczekam. Ale ja się zastanawiam, czy aby cały majątek, przyznaję dość spory, nie złożyć w ofierze bóstwom…, a wy idźcie do terminu i zawodów jakichś uczta się, bo dostaniecie tylko makutrę z makiem

— Ale, tato, daj spokój. Przecież nic się nie stało … — jeło się znad stołu. To synowie, a trzech ich tam było, ich małżonki zaczęli się denerwować i bać, że staremu ojcu jeszcze jakieś głupie pomysły mogą przyjść do głowy.

— Sary, daj spokój, za dużo wypiłeś — ujęła się za dziećmi Gyla.


W tej to chwili Koli dostrzegł, że Erest, jeszcze przed chwilą taki ufny co do swego dziadzia, teraz wyraźnie drży ze strachu a na jego policzku widać wyraźne oznaki płaczu. Ten widok podziałał na kasztelana Koli jak zimny prysznic. Aż cała złość gwałtownie opuściła go teraz; poczuł rozczulenie. Ten dzieciak rozbudził nim nutę miłości, widok jego spłakanej twarzyczki. Aż sam zdziwił się sobie. On, taki zaimpregnowany przez życie, które przecież nawet dla Kasztelana, możnowładcy też jest trudne i brutalne. On, który już przestał się litować nad innymi. On to teraz poczuł dziwne ciepło w samym sercu.


— Ereś, ty się boisz? Nie bój się dziadzia — powiedział ciepło


Gyla popatrzyła tylko wymownie na niego, i na całą swoją liczną rodzinę, która też to w tej chwili zastygła.


— No, widzisz, stary, co ty wyprawiasz? Twoje własne wnuki się ciebie boją — rzekła, ale ton jej głosu nie był jakiś taki ostry i atakujący, tylko raczej pełen współczucia. Do Eresta zaś powiedziała:


— Ereś, nie bój się, dziadzio tylko za dużo wypił. On tak nie myśli. Nie bój się.

— Tak, tak — Koli zaczął teraz przekonywać swego najmłodszego wnuka.- Idź, idź do mamy i taty. Tylko musisz pamiętać, że dorośli czasem, nawet wobec własnej rodziny czubią się i czasami mówią sobie niemiłe rzeczy, to jest normalne. To co? Nie boisz się już dziadzia?


Chłopak był wyraźnie zdezorientowany, ale wyraźnie przestał się już chyba bać swego wielkiego i grubego, i brodatego dziadzia. A na jego licu pojawiły się zdrowe rumieńce.


— Wiesz co? Dziadzia ci na twoje święto dojrzałości doda do twojego wierzchowca piękne, skórzane siodło tukmackie. — Do Gyli zaś mrugnął — Nie? Matka. — Do Eresta zaś dodał — to jest bardzo cenne siodło, zrobione dla gubertunera.


— Tak…? — chłopczyk spytał tą swoją dziecięcą naiwnością.

— Tak, dziecko — potwierdziła babcia Gyla.


W tym to momencie atmosfera w izbie wróciła do swojej normy. Wszyscy wzięli się znów do pałaszowania przysmaków. Ponownie stało się gwarno. Jeden przez drugiego zaczął się odzywać. Rybałci z boku izby zaczęli brzdąkać na swych kitarach. Było tak, jakby się nic przed chwilą nie zdarzyło. Erest poszedł do swej matki, wyraźnie uradowany. A stary Koli z wyraźna ulgą usiadł na swym krzywym stołku.


Z dużą trudnością i wyraźnym bólem wkładała szaty. Dwie służki, niewolnice z Galemani, wyraźnie nie umiały jej w tym żadną miarą pomóc. Starały się, a owszem, lecz dla księżnej Alekdy najmniejszy ruch ciałem sprawiał nieznośny ból. To było coś o wiele bardziej nieznośnego, niż zwykły ból głowy czy zaropiałego zęba; to był ból, niby ktoś wbijał się nożem w tkanki jej ciała. Praktycznie od szyi po łono ciało sprawiało jej straszliwe męki. W końcu ona sama zrezygnowanym głosem rzekła:-


— Nie, ja nie mogę, nie dam rady. Powiedzcie królowi, że dziś nie będę mu towarzyszyła przy śniadaniu.-


Służki, drobne niewiasty o białych jak kwiaty lnu włosach, bez słowa ukłoniły się. I już prawie wychodziły zgodnie z komnaty księżnej, kiedy tamta jeszcze krzyknęła:-


— I na obiad też nie zejdę. Zawołajcie tu do mnie medyka królewskiego. Niech zostawi swoje zwykłe sprawy i jak najszybciej tu przyjdzie. Tylko nie rozpowiadajcie nikomu o mojej przypadłości, bo jak się mój syn o tym dowie, to wam nie daruję.


Dziewczyny tylko skinęły głową, że rozumieją, i uciekły czym prędzej z komnaty. To wszystko przez to, że księżna miała straszliwie ciężki charakter. Miała tak od śmierci małżonka, księcia Atagra. Oskarża wszystkich wokoło o to, że jej małżonek tak podle skonał. Oto bowiem w skutek zaniedbania kowala, wierzchowiec w czasie polowania królewskiego stracił podkowę i runął na śliskim listowiu, i przygniótł księcia, ojca króla Brande, tak nieszczęśliwie, że tamtego jeszcze przez cały tydzień dusza nie umiała opuścić. I choć minęły już lata. I choć już wszyscy zapomnieli o tym, łącznie z królem Brande, który był świadkiem całego tragicznego zdarzenia. I choć kowala, który według opinii Presurta był winny temu, powieszono głową w dół, księżna Alekda jednak cały czas pamiętała i obraziła się niemal na cały świat. Została sama, jak zaczęła odtąd rozpowiadać, i nawet to, że była matką króla, a babką delfina nie dawało jej żadnej ulgi i osłody.

Niewolnice odeszły, została sama ze swoim ciałem. Ze swoim bólem, ze swoim cierpieniem. Czasami żałowała, iż nie poszła, jak jej matka, baronowa Geldera, to chciała, służyć w świątyni bogini Isztar jako dziewica. Miałaby wtedy życie znacznie mniej, tak jej się to teraz zdawało, dramatyczne. Dziewice w świątyni bogini Isztar cieszą się wielkim mirem i uszanowaniem wśród prostego ludu, nawet także w arystokracji mają wielki mir i poważanie. Może, to fakt, nie byłaby matką króla, kilka dobrych momentów w życiu by ją ominęło. Ale z drugiej strony uniknęłaby też kilka trudnych chwil, jakich w jej życiu księżnej też nie brakowało. A teraz, tak to czuła, właśnie za te kilka chwil wyniesienia oto teraz musi zapłacić. Alekda bowiem czuła, że ta choroba, która ją teraz dopadła, to już jest prosta droga na Pola Kerdolota. Nie miała wątpliwości, bowiem jedna z jej ciotek, Alekda pamiętała to z dzieciństwa, miała podobne bóle przed śmiercią. I na nic się zdały szeptuchy, na nic się zdali medycy.

Alekda, siedzą z trudnością, tak w samej halce, przed swym sekretarzykiem, chwyciła resztkami sił dzwonek i i potrząsnęła nim krzycząc w swej bezsilności na swe niewolnice:


— Pare, Seke, gdzie wy jesteście?


I zaczęła w tej samej chwili płakać, łkać. Tak ze zwykłej bezsilności i cierpienia. A ciało tak ją bolało; nie było gdzie uciec, nie było jak pozbyć się tego brzemienia. Człowiek w pułapce swojego ciała, swej fizyczności.

Nagle drzwi izby otwarły się, to z impetem wróciły niewolnice. Tak pośpiesznie; chyba jednak z obawą, że księżna będzie się złościć.


— Pani, medyk już idzie — powiedziała Seke, ta nieco bardziej korpulentna.

— Dobrze, przynieście mi puchar soku pom...marańczowego; śniadania dzisiaj nie zjeee… m. I zadbajcie, żeby nikt nie kręcił się koło mej komnaty.


Niewolnice wyszły. Księżna z wielką trudnością poprawiła swoje odzienie. Była wszak w swej nocnej piżamie; z bólu nie umiała nic innego włożyć. Próbowała teraz jednak doprowadzić się do jakiegoś porządku, by medyk nie wyciągnął jakichś pochopnych podejrzeń. Przecież byłoby to jednoznaczne z tym, że zaraz o tym dowie sam król. Ona tylko pragnęła jakieś środki przeciwbólowe. I pragnęła też, by boleść ciała była wyłącznie jej tajemnicą.

Drzwi się otwarły.


— Najjaśniejsza Pani, medyk królewski Klue prosi o posłuchanie- zaanonsował niewolnik.

— Niech wejdzie — ledwie mogła, z bólu, wykrztusić.


Klue, wchodząc, pewnie usłyszał słaby głos księżnej. Nie zmieszany tym jednak, sam pełnym, i dość jednak tubalnym, głosem rzekł:


— Witam, witam, Wasza Wysokość. Piękny dzionek mamy. Tuszę, że masz Pani jakąś niedyspozycję. Ale powiem ci, Pani, że to Rybak w koniunkcji z Myśliwym są tego przyczyną, to jest więc tymczasowa niedyspozycja. I mnie dzisiaj od samego ranka boli głowa — cały czas tubalnym głosem, wręcz radosnym tonem, trajkotał. Do momentu jednak, gdy zorientował, iż księżna to źle znosi. Umilkł więc i stanął pośrodku komnaty.


A księżna nawet nie umiała się obrócić twarzą do niego. To wszystko z tego bólu. Troszkę to trwało, aż nabrała nieco sił, i w końcu rzekła do medyka:


— Klue, to ma pozostać tylko między nami. Ann..iii mi się waż, coko… olwiek powiedzieć królowi, albo komuś z dworu -mówiła z trudem.

— Oczywiście, Miłościwa Pani, oczywiście. Kończąc Szkolnicę Królewską w naszej pięknej Wendzie, ja musiałem kląć się na Kerdolota i Koboka, że nie zhańbię swego zawodu — Klue zaczął zapewniać księżnę o swym honorze, tak, że niemal mu nie spadła z wrażenia na wzorzysty dywan mycka, co to miał ją na samym szczycie głowy. Ta mycka to była oznaka jego zawodu i rangi medyka królewskiego.

— Znaczy to, że nie powiesz nikomu? Tak mam to ro..ooozumieć? -księżna przerwała mu te umizgi. I z grymasem bólu mało co nie upadła ze swego stołka.

— O! Pani! Już, już — krzyknął Klue- pozwoli, Łaskawa Pani, że ją zbadam. Czy oprócz bólu masz, Pani, jakieś inne objawy?


W tej chwili medyk niemal podbiegł do sekretarzyka, przy którym siedziała księżna. Ujął jej prawą rękę i coś tam zaczął manipulować. Jakby puls badał? A może przepływ, jak to powiadają medycy, życiodajnej energii chi? Księżna nie protestowała, ale cała była obolała i tylko sykiem sygnalizowała, że boli. Tymczasem dwie niewolnice księżnej już wróciły. Seke miała w ręce pokaźny kryształowy kielich, a Pare terakotowy dzban. To pewnie był ten sok pomarańczowy, który zażyczyła sobie Alekda. Medyk tak był zajęty badaniem księżnej, że nawet nie zwrócił uwagi na niewolnice. Księżna nie miała zaś siły, by głosem przywołać je do siebie. Więc te stały tak przy drzwiach izby niczym dwie drewniane kukły.


— A gdzie boli? — po chwili odezwał się Klue do księżnej.

-Wszy...stko mnie boo...li — ta wręcz wystękała.


Medyk jeszcze chwilę badał swą pacjentkę. Kręcił coś głową przy tym i jakieś inkantacje szeptał. Lecz w końcu, po jakichś piętnastu minutach, skończył.


— Miłościwa Pani… — zaczął.

— No, mó… w, mów. Tylko całą prawdę. W moje..ej rodzinie już byy… ły podobne przypadki.

— Ach, Pani!, to nie jest takie rzadkie -stwierdził.

— Daj mi coś na ten ból. Nieee mogę już wytrzymać — księżna z trudem w końcu odwróciła się do niego. Gestem ręki pokazała niewolnicom, że mogą odejść.


A tamte skłoniły się tylko. Postawiły dzbanek i kielich na stoliczku. Księżna bowiem, nawet w tym stanie, to dobrze wiedziały, potrafiła być mocno niemiła.

Gdy zostali sami, księżna naskoczyła na medyka:

— Powiedz mi terrr… az wszystko. Całą prawdę. Tylko mi. Nawet memu synowi nic nie mów.


Klue, wyraźnie było to widać, był mocno skonfundowany. Nabrał powietrza w usta i wyglądał jak nabzdryngolony indyk przed egzekucją.


— Pani! No! Powiedz mi tylko, od kiedy masz te bóle? Czy od razu były tak nieznośne?

— Od trzech dni, all… e dopiero dzisiaj bó… l jest nieznośny — mówiła z trudem, często zawieszając głos.

— Aha… To by znaczyło, że … -zaczął się głośno zastanawiać — to by znaczyło, że albo masz boleść prawego boku, albo…

— Coo… to jest?

— Nie, nie, chyba nie o to chodzi?!, Pani. Bo nie masz, Pani, gorączki. Powiedz mi jeszcze tylko, Pani, czy byłaś ze stolcem przez ten czas?

— Nooo… nie — chwyciła się za czoło — już od tygodnia.

— Ach tak, to by wiele wyjaśniało.

— Wiec! Pani, ty już nie masz chyba kobiecych dni, prawdaż?

— No, tak. Już od wielu lat — księżna się trochę speszyła, jakby rumieniec wstydu przemknął przez jej lico.


Medyk cały czas stał przed nią, trochę go już chyba bolały nogi, ale dzielnie nie okazywał tego księżnej. Nie usiadł na ławie. To byłoby raczej nie na miejscu, gdyby siedział na równych prawach w towarzystwie matki króla. To nie ten poziom etykiety dworu królewskiego. To był adept, to prawda, Szkolnicy Królewskiej i był Magisterem, ale jednak pochodzenie miał pospolite.

— No więc, Miłościwa Pani. To na moje odczucie i znajomość fachu nie jest żadna choroba kobieca. Tu cię mogę uspokoić. To są raczej jelita…


Księżna aż odetchnęła z ulgą. To było wyraźnie słychać; słyszał to też i Klue, a samej Alekdzie wydało się nawet, że jej oddech ulgi usłyszeli też gwardianie, co to pilnowali jej komnaty, więc równocześnie też oblał ją na twarzy rumieniec.


— Jeeesteś tego pewien?

— O tak, Miłościwa Pani. Gdyby to była boleść przewlekła i długotrwała, to ból utrzymywałby się od dłuższego czasu, a nie od trzech dni — widać było, że Klue jako medyk królewski udzielał lekcyji w Szkolnicy Królewskiej i to on teraz uczy adeptów sztuki medycznej — ale, Pani, zastrzegam się to może być jednak poważna sprawa. Jak coś mocno boli, to zawsze jest to poważna sprawa. Jest bowiem w ciele jakieś zapalenie. To znaczy w tym konkretnym przypadku, chyba o zapalenie jelita chodzi.


Na twarzy księżnej znów pojawiły się poważne tony. Widząc to jednak, medyk zaczął ja uspokajać.


— Spokojnie, Miłościwa Pani, spróbujemy temu zaradzić. Dam ci Pani — Klue sięgnął do swej skórzanej torebki medyka — to. — Położył na jej sekretarzyku jakąś terakotową fiolkę. -To jest bardzo silny środek na bóle brzuszne.

— Co to..o? — księżna się zainteresowała.

— To jest tinktura na bazie tobacco. Bardzo dobry i solidny środek. Pani, teraz już zarzyj i poczujesz od razu ulgę.

— Ale przecież mój syn zakazał używania tobacco w Ulandii, pod karą napiętnowania. To zielsko tyle złego robi ludziom. Przekształca ich w bezrozumne bestie i wilkoki.

— Tak, zgadza się, Pani, ale to jest specjalnie robiony ekstrakt, i na to, my medycy, mamy królewskie pozwolenie; to taka zdrowotna tinktura — i już Klue chciał Alekdzie chyba zrobić jakiś wykładzik, ale księżna go zmroziła okiem, więc zamknął się na chwilę.

— No, dobrze, jeśli król dopp..uszcza, to niech będzie — powiedziała sucho.


I jakby księżna nabrała jakichś dodatkowych sił. Widocznie medyk Klue podbudował ją nieco na duchu. Być może bała się ona, że to już ostatni przystanek ją czeka przed podróżą na Pola Kerdolota. A oto nagła odmiana. Księżna już przeżyła swoje lata, już dawno skończyła piąty dekambr życia. Mówią mądrzy ludzie, że starość nie jest lekka. Choroby się w ciele człowieka mnożą. Ale jednak księżnej ani się jeszcze śniło, by opuścić ten łez padół. Choć była już mocno zgorzkniała i złośliwa dla bliźnich, umiała nawet swemu synowi robić, i to publicznie, złośliwe przytyki, to jednak ten splendor matki króla i babki delfina wynagradzał jej w pewien sposób wszystkie felery starości i swego położenia. Nawet zdało się jej w tej chwili, że mniej ją boli. Istotnie nawet mogła się odwrócić w stronę medyka i nie bolało tak dotkliwie.


— Miłościwa Pani, proszę też rano i przed spoczynkiem przyjmować zaparzone zioła, których głównym składnikiem jest sierść smoka.

— Co to takiego? — księżna była wielce zdumiona.

— To taki środek, który uśmierza stany zapalne w jelitach — medyk ciągnął niespeszony — jest to bardzo cenny składnik. Tylko arystokrację stać nań. Biedota leczy się w takich przypadkach mleczem i dziurawcem. Mówię to, Pani, tylko dlatego, iż jest to nieporównywalnie skuteczniejszy produkt niż pospolite zielska. Jedna szczypta sierści smoka jest więcej warta niż pund trufli. Ba!, nawet kosz dwóch pundów trufli.


Widoczne to było, że to wychwalanie medycznego specyfiku zrobiło na Alekdzie niemałe wrażenie. Klue tylko zerkał, jak zareaguje nobliwa pacjentka. Każdy medyk bowiem jest uczony przez swych mistrzów, że to w głowie i przez głowę uzyskuje się najlepsze efekty lecznicze. Widocznie księżna zareagowała prawidłowo i Klue uznał, że jest ona podatna na tę zdrową “propagandę”, co było dobrym prognostykiem jeśli chodzi o odzyskanie dobrego zdrowia, o ile w tym wieku można jeszcze mówić o dobrym zdrowiu.


— Chyba się teraz napiję soku pomarańczowego?! — powiedziała wyraźnie podbudowana na duchu księżna.

— O tak, Wasza Wysokość, popieram to całym sercem.


— Panie, słabnie — Lumst wyraźnie nasłuchiwał odgłosów — O! Już wczoraj zdało się, że wiatr znacznie spuścił z tonu. Dzisiaj już jestem pewny, że najpóźniej do jutro do południa będzie po wszystkim.


Siedzieli tak pospołu na drewnianej podłodze tuż przy rozgrzanej kozie, w której spalały się resztki ław drewnianych. Przez te kilka dni bowiem cały zapas drewna opałowego się skończył. Jak równy z równym, choć przecież tak ich wszystko różniło. Od statusu majątkowego, po różnicę klasową, ba! nawet różnili się tym, co zwykli spożywać codziennie. Ale teraz w tej nadzwyczajnej sytuacji i jedli to samo, i spali w jednej izbie, a majątek się tu w ogóle nie liczył. Może się nawet zaprzyjaźnili, kto wie? Wiedzą tylko bogowie.


— Mówisz, Gungus słabnie?! — przytomnie zauważył Lamart.

— I w kościach czuję zmianę pogody — Lumst dodał pośpiesznie.

— To dobrze, bo mnie już wszystko zaczynało mierzić. Już mam dość tego łoju, którym smarujesz podpłomyki.

— Panie, może masz i dość, ale one się już skończyły. Ostały się tylko wędzone skórki baranie, a i tego nie za wiele.


Na to Lamart aż chwycił się za brzuch w odruchu wymiotnym. To jest przecież najgorsze jadło, jakie on jadł w swym długim żywocie. Choć przecież nie tylko jadł pańskie jadło z wyszukanym mięsiwem, ale spędził jakiś czas w kamieniołomach w Oforyce jako wyrzutek i odszczepieniec. Ale czegoś takiego nawet tam nie dane mu było spożywać. Jak ludzie mogą coś takiego serwować? Te skórki to były wędzone resztki tłuszczu baraniego, które przywarły do twardej szczeciny i skóry starych baranów, co to już dawno przestały się runić.


— Wiesz, chyba zrobię sobie na te dwa dni post? To mi dobrze zrobi.

— Nie lubicie, Panie, wędzonych skórek? Toć to rarytas. Najlepsze są przy ognisku — było widać, że Lumst jest szczerze zadziwiony.

— Ale tu ogniska nie ma — wypalił Lamart.

— Ale rozpalona koza jest.


Lamart się tylko żachnął, ale woźnica ani był tego świadomy. Jedynym bowiem oświetleniem w tej nędznej leśniczówce były dwie pochodnie i blask z rozpalonej kozy.


— Wiesz, stary — rzekł nagle Lamart — jak stąd już ruszymy, dam ci, a właściwie twojej córce, pewien prezent.

— Na jej wesele? — Lunst zdawał się być zaskoczony i, co nawet nie chciał i nie umiał ukryć, mile zaskoczony.

— No, właśnie, mówiłeś, że bierze ślub a posagu za dużego nie ma, boć ty nie możesz swej najmłodszej wiele dać.

— Właśnie, biedaczyna. Wszystko com miał, dałem trzem starszym córkom. Isztar nie pozwoliła, bym mógł nacieszyć się synem. I została teraz tylko ona. Nawet krowy jej nie dam…

— Wiem, wiem, wspominałeś — Lamart zamyślił się, po czym sięgnął do swojej skórzanej torby, co to ją zawsze miał przy sobie. Wyciągnął stamtąd jakiś przedmiot. Może klejnot? A może kawałek szmatki? — Popatrz — pokazał mu — to jest kamień.

— Ach, kamień! Rozumiem, że osobista pamiątka. A nie, Panie, pamiątek się nie rozdaje — na to odparł woźnica.


Rozpalona koza dawała przyjemne ciepło. To była pora monsunowa. I choć nie było mrozów na zewnątrz, to jednak stale padający deszcz znacznie ochładzał powietrze. Szczególnie nocki teraz były dotkliwie zimne.


— Tak, kamień. Ale to nie jest zwykły kamień. Ten, kto go ma przy sobie, dzieckiem dostatku i szczęścia go nazywają -ciągnął Lamart.

— Jak to?

— No, widzisz, to jest elektron, kamień, którego złoża leżą w ziemi elfów.


Lamart pokazał woźnicy na dłoni duży złocisty kamień.

— Ach. Tak, znam te kamienie. Ale one nie mają tak dużej wartości. Na jarmarkach w Engorze i Spoka można je licznie nabyć. Dużo o tym słyszałem — powiedział trochę zawiedziony Lumst. Co jak co, ale skoro taki wielki pan chce dać komuś prezent i to slubny prezent, to można by oczekiwać czegoś konkretnego.

— To jest kamień ze skarbu Molewera.

— Kogo? -woźnica nie kojarzył. A i jak miał kojarzyć?


Lamart spojrzał na Lumsta i, chociaż panował półmrok w izbie leśniczówki, dojrzał wyraźnie, że ostatnie jego zdanie wzbudziło w biedaczysku jakieś takie zagubienie, jakieś rozkojarzenie. Dodał więc szybko:


— Nie bój się, stary — do woźnicy Lamart z lubością odzywał się per: stary, choć przecie sam był mocno starszy od niego, ale Lumst był spracowanym człekiem i wyglądał na znacznie starszego — twojej córce dam też coś bardziej konkretnego. Jak ma ona na imię?

— Ires, Panie. To moje oczko w głowie.

— Więc dam jej na jej ślub trzy złote talenty. Niech spożytkuje je godnie.


Trzy złote talenty wydać się musiały woźnicy niczym skarbiec przeogromny. On przecie za cały rok harówki zarabiał może pół talenta. A przecież jadło i odzienie ma swoje koszta, przecież przez ten cały czas też trzeba jeść i funkcjonować.


— Więc gwarantuję ci, że Ires będzie miała znacznie większy posag niż twoje starsze córki, i to wespół. Popatrz to, do czego może doprowadzić taki Gungus?

— Panie?!!! Panie, dzięki ci — chłopina miał teraz minę, niby mu się faktycznie wytęskniony syn urodził — Niech ci Isztar wynagrodzi… Panie. Ona sobie za to dokupi ziemię i inwentarz… Dzięki ci, Panie — zdało się, że Lumst zacznie teraz całować Lamarta po rękach. Lamart zręcznie wybronił się z tego i rzekł jeszcze:

— A co do tego elektrona, tego kamienia. Widzę, że nie byłeś kontent na taki prezent ślubny. Ale muszę ci powiedzieć, że to jest dar godny baronów i książąt. Pochodzi ze skarbu Molewera, najokrutniejszego pirata za czasów króla Amargadeusza, a jeszcze wcześniej jego ojca, króla Krouposa VI. Ten Molewer grabił bogate statki kupieckie i na tym zgromadził bajeczny majątek.


Lums, słysząc to, aż dostał wypieków na twarzy. Oto chłonął teraz każde słowo Lamarta.


— Stało się tak, że w łapska Molewera wpadła przesyłka króla Fluksji Dartego do świątyni Isztar w Oforyce. W tej przesyłce szczególnie cenny był jeden przedmiot, chroniony na tym statku przez osobną gwardię. Była to kropla krwi bogini Chronory zmieniona w kamień.

— To była… -wyrwało się Lumstowi.

— Tak to jest właśnie ten jeden, konkretnie ten jeden kamyk elektronu -ciągnął Lamart

— Przeca elektronów, kamieni jest ogrom- powiedział woźnica.

— Chodzi o ten jeden, właśnie ten, który trzymam teraz w ręce. Oto piraci Molewera wybili gwardian chroniących kamień i go przejęli. A ten kamień, słuchaj stary — Lamart zwrócił się teraz cały do Lumsta, tak by tamten słyszał każdą niemal sylabę — ten kamień, to kamień zaczarowany. Przynosi on szczęście i dostatek swemu właścicielowi. Żadna boleść się doń też nie ima. Jego miska zawsze jest pełna.

— Mówisz, Panie, o tym kamieniu, który trzymasz? -Lumst chciał się upewnić.


Coś strzeliło teraz w palenisku kozy. Pewnie to kawałek drzewa. Może to było ostrzeżenie? Ostrzeżenie od bogów. Ciałem Lumsta aż przeszył dreszcz trwogi.


— To w takim razie powiedzcie, dlaczego się pozbywacie tak cennej rzeczy? Pojąć tego nie zdołam.


Zapanowała znamienna cisza. Pytanie woźnicy wyraźnie trafiło w samo sedno, głęboko w duszę Lamarta. Chwilę to trwało, nim w końcu się odezwał.


— Tak. Masz rację. Jest kilka powodów. Posłuchaj mnie. Pierwszy powód to taki, że ja już jestem stary i tyle szczęścia i dóbr, jakie miałem, już mi wystarczą. Drugi powód to taki, iż jest pewien warunek, by doświadczać tych wszystkich dobrodziejstw. Powiem ci więc: trzeba mieć czystą duszę i nie zhańbić się grzechem, podłym grzechem.


Na chwilę Lamart ponownie zamilkł. Jakby się zbierał, co ma powiedzieć, jakby rozważał każde swoje słowo.


— Wiesz, prawda jest też taka, iż ja poczułem. Właśnie dziś poczułem, właśnie intuicyjnie, oto w czasie naszej dzisiejszej rozmowy, iż powinienem tak postąpić. Niektórzy powiadają, że to szósty zmysł — ciągnął spokojnie Lamart, a stary woźnica z szeroko rozdziawionymi ustami słuchał go z pełną uwagą. — Ten szósty zmysł, jak nauczał Cygan Dziad, najmądrzejszy z ludzi, ten szósty zmysł to jest nasze połączenie z, niedoświadczoną zmysłami i empirią, Transcendencją. I czasami dany nam jest tego typu fenomen. I wtedy dochodzą do nas prawdy, których człek tak sam z siebie nie mógłby wydobyć. One pochodzą od bogów, od Duchowego.

— Panie, chcesz mi powiedzieć, iż te kilka minut temu miałeś połączenie z Duchowym, z bogami? — Lumst nie umiał ukryć swego zadziwienia.

— Hm… Do pewnego stopnia tak. Ale zostawmy to. Chcę tylko, byś jej to dał. Lecz nie opowiadaj jej dużo o legendzie tego kamienia. Nie opowiadaj jej też dużo o mnie, o jej darczyńcy. W końcu i mnie ktoś tam kiedyś też dał ten kamień. Niech ona żyje własnym życiem.

— A pewnie, pewnie… Będzie, jak sobie życzysz — Lumst chętnie przytaknął.

— Zobaczysz, dziewczynie będzie się wiodło jak księżniczce; będzie miała gromadkę dziatwy, i synów i córek. I będzie szczęśliwa. Czyż nie o to chodzi. Ale..! — tu Lamart spoważniał. — Ale musi unikać grzechu i nie może szkodzić żadnemu człekowi, choćby nawet on miał wstrętną duszę i charakter. Nie może dziewczyna ponieść i uczynić żadnej szkody moralnej, bo wtedy będzie źle i kamień, elektron, obróci się przeciwko niej.

— Panie, widzę, że miałeś taką opiekę nad sobą i ty się jej pozbywasz??!… To co będzie teraz z tobą, Panie? …


Pięć tysięcy zaciężnych wojowników generała Rada rozlokowało się w cienkim przesmyku leśnym, tuż nad umowną granicą z królestwem dumnych Trautonów Spoka. Ten przesmyk to był skalisty wąwóz w dość niedużym kanionie niedużego pasma górskiego. Trudno to nawet było nazwać górami. Ot, takie wybrzuszenie skalne. Ale było tam akurat tyle miejsca, by mogły się tam rozbić dwa legiony wojowników Rada. Toż to była śmietanka żołdactwa. Dobrze opłacani, dobrze wyszkoleni i dobrze przygotowani do walki. I choć Ulandia nie prowadziła od kilkudziesięciu niemal lat żadnej operacji wojskowej i taktycznej, to jednak dla króla Brande stała rozbudowa jego sił zbrojnych to była konieczność strategiczna. W myśl starej zasady: jeśli pragniesz spokoju, to gotuj się do wojny. Król miał trzy duże armie żołdaków, w tym niemal najmniejsza to była armia dowodzona przez generała Rada. Najmniejsza, ale za to najlepsza i najskuteczniejsza. Drugą armią, dwukrotnie większą, dowodził Wódz Ludzi Małych Sok, arystokrata z tytułem barona. Ta armia rozlokowana była na południu Ulandii, przy granicy z Fluksją. Trzecia królewska armia, dowodzona przez elektana Lida, też arystokraty z tytułem księcia, podążała teraz ku Engorze z konkretną, acz tajną, misją. Pod względem liczebnym była to armia pośrednia między tymi dwoma pierwszymi. O celu jej misji wiedziały tylko trzy osoby. Król, elektan oraz Kanclerz. Ta ostrożność wynikała stąd, by przeciwnik był maksymalnie zaskoczony. Tym przeciwnikiem zaś byli Proskrypt Lamart oraz Prokurant Koli. Celem misji było dosłowne zniszczenie Kaszteli Adan, której Kasztelanem i twórcą był Koli. Kaszteli, która stała się stałym przysiółkiem i ochronnym azylem tych dwóch dawnych możnowładców królestwa Ulandii. Zbyt bowiem hańbiącym było, iż takie dwa śmiecie, bandziory, które dorobiły się na okradzeniu i złupieniu skarbca królewskiego, mogły sobie drwić i folgować z króla Ulandii i jego majestatu, i żyć sobie spokojnie, to prawda z dala od Ulandii, ale jednak, i cieszyć się dostatkiem ze zrabowanego mienia. To prawda, że samo to przestępstwo dokonane było lata temu, jeszcze za panowania króla Orotoga, ale hańba nie podlega nigdy zadawnieniu; i to taka hańba, tak kosztowna hańba.

Oto teraz właśnie nadszedł ten czas, iż król Brande postanowił upomnieć się na dobre o swoje. O swoje mienie, to znaczy mienie królestwa, i o swój honor, to znaczy honor władcy Ulandii. Elektan właśnie teraz miał się rozprawić z tymi dwoma, jak mówił król Brande, parszywymi zdrajcami. Było raczej pewnym, iż, o ile nie przyjdzie Koliemu i Lamartowi z pomocą król Engory, to los tych dwóch jest już przesądzony. Wszystkie zaś ich dobra przejdą na rzecz skarbca Ulandii. Król nawet przykazał elektanowi, by po nich śladu nie zostało na ziemi. To znaczyć miało także zagładę i zatracenie wszystkich członków rodzin obu tych psubratów.

Ten przesmyk górski, w którym rozlokowane były siły dowodzone przez Rada, zwał się Ereo, co w języku elfów znaczyło cień zaskrońca. Bo, faktycznie było tam tylko tyle miejsca, by się mógł zmieścić zaskroniec. Aczkolwiek zmieściły się tam też dwa legiony wojowników. Zmieściły się i rozlokowały. Wyglądało na to, że przez kilka najbliższych miesięcy armia generała Rada nie ruszy się stamtąd. Jak zwiadowcy donosili, mocno prawdopodobne było, iż wojska króla Korena właśnie tą drogą będą się chciały przebić prosto na żyzne równiny Ulandii. Koren też miał swych zwiadowców, więc wyglądało na to, że to właśnie tu, pod Ereo, dojdzie do pierwszej ważnej bitwy. Bitwy dwóch królestw. Tyle lat między Ulandią i Spoka panował względny pokój. Aczkolwiek od czasu sławetnej przegranej dziada Korena, króla Tepika, na Polu Czarnego Tura z siłami Amargadeusza, ojca Orotoga, cały czas, przez te kilkadziesiąt lat, sytuacja balansowała, między oboma królestwami, pomiędzy sztuczna neutralnością a jawnym konfliktem. Trautoni najwyraźniej dążyli do wyrównania rachunku z Ulandią. Nie bez przyczyny Spoka nazywane było królestwem dumnych Trautonów. Z podkreśleniem na dumnych. Z Trautonami zawsze był kłopot. Swój honor cenili sobie nad własne życie. To była zaprawdę gorzka pigułḱa dla Tepika, gdy z podkulonym ogonem musiał zwijać się z Ulandii po przegranej bitwie. Do dziś w Spoka krążą legendy, iż Amargadeuszowi pomogli wówczas bogowie. Dzisiaj sytuacja była inna. Bogów już od dawna tu nie widziano. To dzisiaj Koren pragnął wyrównania rachunków. Dlatego też to raczej pewnym było, iż z wiosną, jak śniegi odsłonią krokusy, to właśnie pod Ereo dojdzie do wielkiej bitwy. Na razie w obozowisku Rada toczyło się zwykłe obozowe życie. Między namiotami wojownicy, żołdacy ćwiczyli swe umiejętności. Czeladnicy służyli tu za żywe tarcze, szczęk mieczy i huk uderzanych tarcz płoszył zające i kuraki. Dla których to, jeszcze do niedawna, Ereo stanowiła naturalne środowisko. Sam generał Rad czekał cierpliwie na najnowsze wieści od zwiadowców oraz oczekiwał kurierów z rozkazami króla Brande. Swoją bazę i dowództwo sztabu miał zaś umiejscowioną w swym ogromnym, największym w obozie, namiocie wodza.

Wyglądało na to, że jeszcze dwa trzy miesiące żołdacy Rada poczekają sobie, nim zetrą się z wojskami króla Korena. Mieli tu jednak wszystko, i prowiant, świeże mięso, i do tego dobre wojskowe suchary. Rad dbał o to, by ludziom niczego nie zbywało. To była jedna z pierwszych rzeczy, jaką nauczył się jako dowódca i wódz. Głodny rycerz, jak powiada przysłowie, to mierny rycerz. To był zresztą główny powód tego, że inni wodzowie zazdrościli Radowi, jego zmysłu organizacyjnego. Jemu zaś głównie zależało na tym, by jego wojownicy byli w każdej chwili, w każdej sytuacji gotowi na walkę na śmierć i życie.


— Weź tam i krzyknij na tego kucharza, co to przyrządzał tę podłą kaczkę — generał Rad dość mocny basem zwrócił się do swego adiutanta. — Albo nie, obijcie go tylko pięć razy batogiem, tylko tak, by mu tyłek nie odpadł. Może go to coś nauczy na przyszłość.


Rad był mocno wzburzony, bo akurat dziś obiecywał sobie, iż uczci wystawnym obiadem swoją małą rocznicę. A tu akurat właśnie dziś kucharz, którego nawet Rad cenił i lubił, zafundował mu niedopieczone mięsiwo.

Rad miał zwyczaj spożywać swoje posiłki w samotności, w swoim okazałym namiocie. I tylko czasami towarzyszył mu któryś z jego trzech adiutantów, lecz żaden z jego licznych setników. Odsunął więc ze wstrętem paterę z upieczoną, a właściwie niedopieczoną, kaczką. Zamiast tego musiał się chyba zadowolić chłodnymi już gotowanymi batatami i kawałkiem żytniego chleba, już trochę czerstwego. Ale na szczęście miał dobre wino, którego słodko-gorzki posmak załagodzi czerstwość i nie świeżość pieczywa.

Ta rocznica, to było trzydzieści lat. Trzydzieści lat wstecz z rąk króla Brande został pasowany na rycerza. Dokładnie nawet co do dnia.

Już wtedy miał duży rozgłos pośród dworu królewskiego. Cały czas rozpamiętywano i opowiadano mity na temat tego wielkiego zwycięstwa króla Orotoga na równinie Kerte, gdzie wojska króla rozniosły potężną nawałę Tukmaków. Pamiętano też dobrze o roli młodziutkiego wtedy giermka Rada, jako tego, co to uratował niechybnie króla. I to właściwie przeważyło o drodze życiowej tego wielkiego wodza. To było mu pisane. Było mu pisane, by zostać wojownikiem i wodzem.


— Wodzu, goniec z pilnym listem — ten sam adiutant zawołał.

— Kiedy przybył? — Rad, chcąc, nie chcąc smakował czerstwy chleb, aż mu wargi zsiniały z tej racji, że kucharz nie sprawdził się dzisiaj.

— Dosłownie kwadrans temu.

— Od kogo ten list? — Rad nalał sobie wina. Ten słodki smak wina uspokoił go już zupełnie.

— Od niejakiego Azara, włodarza Onster, ziemi na północ od Ereo — adiutant podał mu zapieczętowany list.

— No, tak. Czekałem na to, coś Azar zwlekał.

— Bo to Gungus na południu. Jego echa i do nas docierają — Rad usłyszał od adiutanta.

— Wszystkiego nie można zwalać na Naturę. Pewnie chleje od tygodni i dopiero teraz zdołał coś sklecić do mnie. Jak maki w maju, król już dawno skróciłby go o głowę, bo to taki pijaczyna, tylko że razem dawnymi laty posłowali Orotogowi do Patery.

— Kto? — zdało się, że adiutant nie pojmuje.

— No, ten Azar i nasz Miłościwy Pan, król Brande.

— Nie?!

— Tak, tak, Achaj, takie to przypadki chodzą po ludziach. To daj to pismo. Ech, i skocz po jeszcze jedną baryłkę wina. Dobre to wino -stwierdził generał.


Achaj sięgnął pod pazuchę i wyciągnął stamtąd jakiś skórzany tubus. Wyciągnął stamtąd zapieczętowany list.


— A, i dajcie temu gońcowi jakiś solidny żołnierski posiłek, tylko, błagam, nie dzisiejszą kaczkę pieczoną. Bo jeszcze przed wieczorem będzie musiał wracać do swego pryncypała, tej mordy zapitej Azara.


Generał Rad zaczął wodzić wzrokiem po liście. Pierwej by mocno znudzony, czego nawet nie próbował tuszować przed swym adiutantem, ale potem, w miarę czytania, mina mu jakby mocno zrzedła.


— Nie może być! — krzyknął nawet pod koniec — po wieczornym apelu wszyscy setnicy mają się stawić w moim namiocie!


— Nie może to być, to sam Proskrypt Królewski odwiedził me skromne progi.

Takie to usłyszał na powitanie słowa Lamart, przekraczając progi całkiem, całkiem okazałego pałacyku w północnej części Lery. Stolica Spoka zrobiła na nim ogromne wrażenie. Wenda przy niej zdało się była ubogą wioską. Wszak pamiętał Wende sprzed trzydziestu paru lat, a może i tam zaszły spore zmiany? Powiadają wszak, że król Brande zaprawdę jest dobrym gospodarzem.

Skrypta Unew prawie się zaś nie zmienił. Miał teraz jedynie wyraźną łysinę, a broda, jak pamiętał, dawniej czarna, mocno ciemna, teraz kompletnie siwa była. Ale, ogólnie czas dość łaskawie z nim obszedł.


— Jestem, jestem, drogi przyjacielu — powiedział Lamart. — Proszę ja ciebie, co to ja miałem za przygody w drodze do cię.

— Słyszałem, w tym roku Ganges mocno popsuł ludziom plany. Tuszę, że i tobie, Proskrypcie, nie odpuścił.


Uścisnęli się niczym te dwa mocujące się w puszczy niedźwiedzie.


— To prawda, ledwo żem uszedł z życiem. Ale, ale, widzę, że znalazłeś swoje miejsce na świecie — powiedział dość zagadkowo Lamart — piękny dom. Godny co najmniej jakiegoś arystokraty, może barona?

— Ależ przesada, szanowny Proskrypcie, ale, przyznaję, gdyby nie ty, pewno byłbym już od dawna na Polach Kerdolota a nie w tym pięknym domu moim. Dużo ci, Panie, zawdzięczam.

— Teraz to ja ci zawdzięczam równie wiele.


To mówiąc, Lamart zaczął szczegółowo lustrować tę piekną posiadłość. Unew przyjął go w dość dużym pałacowym holu. Wielce to rozbawiło gospodarza. I tylko uśmiechał się on do siebie z tej konfuzji, ale że zarost krył mu połowę twarzy, to być może Lamart nie był tego tak do końca świadomy. W istocie, Lamart był bardziej zainteresowany wielkimi kryształowymi lustrami, którymi bogato przyozdobiony był ten hol niźli samą rozmową, więc też nie zważał na reakcje swego dawnego podwładnego.

— Gdyby nie twoje zaproszenie, pewnie zgniłbym tam doszczętnie w tych bagiennych lasach. A tu tak słonecznie, twoje domostwo wydaje się w tym blasku słońca niczym bajkowa budowla.


Widać było, i to pomimo zarostu, iż te słowa wzbudziły prawdziwą dumę u Unewa.


— Jest tak, Panie, jak mówisz, to mój wymarzony dom. Pięćset łokci stąd jest uroczy staw. Gdyby nie to, że pełno jest w nim gadziny niebezpiecznej także dla człowieka, można by rzec, iż do pełni szczęścia nic mi już nie potrzeba — Nagle zaś rzekł — widzę, że interesują cię, Panie te rzeźby — wskazał na piękny posąg bogini Isztar.

— No tak, Unewie, tam w Adanie odwykłem od piękna i sztuki wykwintnej. Tam jedynie otacza wszystkich zapach kiszonej kapusty i wędzonej golonki.


Weszli do jednej z ogromnych komnat tego pięknego domu. Gdzie ten Unew dorobił się takiego majątku? Ten dom dorównywał swym przepychem zamkowi królewskiemu za panowania Orotoga.


— Panie, jak tylko dostałem wiadomość, że przybywasz, urządziłem ci, oczywiście na moje możliwości, odpowiednią przystań. Niestety ma partnerka musiała opuścić Lery i udała się do mojej wiejskiej posiadłości w Dyn. To spory kawałek stąd. Mój najmłodszy syn, Phil dostał jakiegoś ropnego zapalenia zatok. Tak rok w rok na to zapada o tej samej porze roku. Medycy są bezradni.


Usiedli na drewnianych ławach wokół okrągłego, dużego stołu.

— Dziękuję ci, mój drogi przyjacielu. Nie obawiaj się jednak, niedługo ja ci to będę zawadą. Postaram się coś znaleźć dla siebie, coś bliżej zamku królewskiego.

— No, nie rób mi, Panie, dyshonoru. Nigdzie cię stąd nie puszczę. Będziesz moim gościem, a choćby do samego końca.

— Jakiego końca? -dość nieporadnie Lamart spytał.

— No, do końca życia.

— He, he, he … -zaśmiali się obaj, jakby to był jakiś przedni żart.

— Dzięki ci, mój drogi przyjacielu, ale raczej tak się nie stanie, bo nie mam nawet zamiaru osiąść w Spoka, choć rzeczywiście jestem na tyle stary, że mogę w każdej chwili udać się w podróż na Pola Kerdolota. I może mnie, co nie jest takie niemożliwe, Chronora i tu skrócić o głowę.

— Ależ, Proskrypcie, jest pan w doskonałej formie. Jeszcze wiele przed waszmością będzie świąt ku czci bogini Isztar.


Lamart przyjął to gładkie pochlebstwo z poważną miną. Uśmiechnął się nawet, choć był to fałszywy uśmiech. Lamart doskonale wiedział, że bez większych pieniędzy na pewno wkrótce umrze. Takie to już jest brutalne prawo Natury, takie, iż aby żyć, trzeba mieć za co żyć. I choć nie przyjechał tu na wariata jako całkowity golec, ale jednak większość swojego majątku zostawił w Adanie. To prawda miał jeszcze kilka kontaktów tu w Spoka, które mu głównie użyczył Koli, ale co do ich wartości miał jednak pewne zastrzeżenia. I to też był ten główny powód, iż nie chciał na długo pozostawać w willi Unewsa. Czekała go bowiem jeszcze długa misja na północne ziemie Trautonów, w okolice siedlisk Elfów. To właśnie stamtąd miał dostać większy zastrzyk finansowy. I to było bowiem clou jego zmartwień. Miał wątpliwości, czy te elfy dadzą mu upragnione środki.


— Narazie, mój przyjacielu, mam jednak zamiar oddać się czynności zwiedzania tego pięknego grodu, Lery. A powiedz mi tylko, na jak długo twoja kobieta pojechała na wieś?

— No, to wiem niemal z dokładnością do kilku dni. Jak tylko minie pora zasiewu, to wtedy nagle mojemu synowi ustępują wszystkie objawy choroby. Powraca on wtedy do żywych. Proskrypcie, nie żebym się skarżył, ale dzieje się tak już od dobrych kilku lat. Cha! właściwie teraz to sobie uzmysłowiłem, dzieje się tak od czasów, gdy przyjęto mnie do tutejszej Uni handlarzy szlachetnymi kamieniami, to swoistego rodzaju twierdza i przedmurze mieszczaństwa w walce z tutejszą arystokracją. Co, jednak, zgódźmy się, nie może mieć przecież żadnego wpływu na choroby moich bliskich. Chyba …?

— Uważaj, przyjacielu, by nie była w to wplątana magia. Ja już nie takie rzeczy widziałem — powiedział zagadkowo Lamart.


Po minie Unewa było widać, że ta ostatnia uwaga Lamarta chyba go trafiła. Lecz szybko się otrząsnął i na upartego rzekł z uśmiechem na ustach:-

— No, nie, ja z magami nie zaczynam. Wystrzegam się ich maksymalnie.

— A twoja kobieta? — zapytał przytomnie Lamart.


I to chyba też w niego trafiło, bo tylko jeszcze bardziej gorliwiej zaczął zaprzeczać:-

— Jej jestem pewny. Ale… ale, jest rzeczywiście coś…

— Co?


Tymczasem Unewa skinął na sługę tak jakby umówionym gestem, bo tamten bez słowa zniknął z komnaty.


— No jest w naszej rodzinie, a właściwie w rodzinie Eleni, mojej partnerki, zakała rodziny. Wyrzutek i odszczepieniec — przyznał Unewa — i on faktycznie ma coś wspólnego z czarami. Ona z kupieckiej jest rodziny, a ten Kul, kuzyn Eleni, miał być przeznaczony do handlu z karawanami co przez Engorę wiodą. Jednak jakimś trafem zawiodło go aż na ziemie Elfów i tam przez rok pobierał nauki. Potem wrócił, fama za nim się niosła, że nie sprostał wymaganiom elfów i go po prostu wyrzucili. A że straszliwie on ci jest i był ambitny, na własną rękę zaczął zgłębiać wiedzę magiczną. Potem pokłócił się z własnym ojcem, któremu wkrótce się umarło chyba skutkiem tych kłótni, a matka, siostra Eleni, przeklęła go. I tak bez środków do życia mu się ostało. Popadł w jeszcze większy obłęd. Bo, powiadają, nieumiejętne stosowanie magi prowadzi prostą drogą do szaleństwa. Zaczął wszystkich wkoło obwiniać o swoje zmarnowane życie i zaczął wszystkim grozić, że czarami odbierze co jego. Majątek, który mu pierwotnie z racji urodzenia przypadał był wszak ogromny. A kto się mu sprzeciwi, tego on złą energią spuści takiego prosto do piekła Tukmackiego. Tego już było dla Eleni, no i dla mnie, za dużo i zerwaliśmy z nim wszystkie kontakty.

— Tuszę, że część tego majątku dostała twoja luba?

— Istotnie, tak.

— No to wszystko jest już klarowne — stwierdził beznamiętnie Lamart.

— Myślisz Panie?… Ale, ale, zostawmy to, nie mówmy o mnie, tylko spragniony jestem wielce …


W tej to chwili sługa z odsłoniętym, umięśnionym mocno torsem, i gęstymi, czarnymi włosami uplecionymi w zgrabny warkocz przyniósł jakiś napitek, który postawił na stole tuż przed swoim panem, Unewem.


…spragniony wielce jestem wieści z szerokiego świata. My, mieszkańcy Spoka praktycznie odcięci jesteśmy od wszelkich wiadomości.

— I tu cię, drogi przyjacielu muszę rozczarować, bo ja prawie ostatnie kilkadziesiąt lat byłem praktycznie uwięziony na zadupiu, czyli w Kaszteli Adan.

— I nie miałeś, Panie, żadnych kontaktów z Ulandią?

— No, jakieś tam miałem, ale doprawdy szczątkowe. Ty wiesz, oczywiście, że na moją głowę i głowę Prokuranta ogromna nagroda jest, słyszałeś?

— A tak, coś tam mi się obiło o uszy. Słyszałem, że król Brande zawziął się na was dwóch. — Unew jakby zmienił celowo temat rozmowy. — Napijmy się teraz naszego lokalnego specjału. Ringszy.

— Co to takiego? — Lamart sprawiał wrażenie zupełnie zaskoczonego.

— To taki słodki likier z mandarynek. Ja z Eleni uwielbiamy ten trunek.


Gospodarz nalał Lamartowi do jego hebanowej czarki całkiem pokaźną porcję.


— Ale to za dużo, ja źle znoszę mocne alkohole — zaprotestował Lamart, ale był to raczej udawany protest.


— Panie, tego mało się nie pije. Może, faktycznie, na początku mocno może uderzyć do głowy, ale wystarczy coś konkretnego zjeść po tym i słabość sama ustępuje. A ja cię przecież Proskrypcie nie puszczę dzisiaj bez odpowiedniej uczty, na którą cię już teraz zapraszam.


To był teraz szczególnie niedobry okres dla króla, a i dla całej Ulandii. Brande z ukrywaną przed wszystkimi trwogą obserwował, jako to Alekda z dnia na dzień coraz bardziej traci całą swoją promienność, z której tak dobrze była znana. Starał się też nie okazywać tych swoich niedobrych emocji na zewnątrz i uczuć równie kiepskich, bo nie chciał tym bardziej wzmacniać tego niedobrego procesu. Ale już był pewien, że z matką się coś dzieje. Choruje? Sam zadawał sobie to pytanie. Lata już swoje miała. Dotąd nie uskarżała się na nic. To prędzej Elera skarżyła mu się w trudne dni, że to ją wszystko przerasta. I ten tytuł królowej, matki, ten blichtr, ten tak bardzo sztuczny majestat. Ale od tego nie było już odwrotu. Przysięgając na ślubie królowi Brande wierność, tym samym poślubiła też całe królestwo.

Dzisiaj matka po raz kolejny odmówiła wspólnego obiadu. Zaszyła się w swych komnatach. Na pytanie króla, dlaczego unika syna, Alekda przesłała Brande karteczkę, że ma jakieś przejściowe niedyspozycje jelit. Tego jednak było już za wiele. Król Brande w końcu się rozeźlił. Pierwszą jego decyzją po posiłku był rozkaz, by medyk królewski Klue jak najszybciej się stawił do niego. Nie minęło dziesięć minut od momentu, gdy wstał od stołu, a do komnaty królewskiej, tej w której przyjmował posłów i dość znacznych obywateli królestwa zapukał drżący ze strachu Klue. Zapukał jak zapukał, raczej go jednak zaanansowano królowi. I to z pełną celebrą, jak to na dworze królewskim.


— No i jak tam, co tam ludzie z dołu mówią o swoim królu? — król zaczął. — Nie wzdrygaj się tak — król zobaczył bezradną minę medyka — każdemu zadaję takie pytanie. W końcu to ja jestem odpowiedzialny za cały kraj.

— Miłościwy Panie, ludzie tam na dole bardzo sobie chwalą twoje panowanie.

— Tak??? A mi się wydawało… Jednak nie po to cię tu wezwałem — król się zamyślił. — Powiedz mi, tylko radzę ci, nie pogrywaj sobie ze mną, bo skończysz u kata, co się teraz niedobrego dzieje z księżną Matką?


Tego pytania pewnie Klue bał się teraz najbardziej. Był zakleszczony między wolą króla a wolą jego matki. I co ten człowiek mógłby teraz w takiej sytuacji zrobić? Każdy jego ruch winien mieć fatalne dla niego konsekwencje.

— Wasza Królewska Mość, będę szczery, księżna Alekda zakazała mi udzielać informacji, nawet tobie, Wasza Miłość. Ja nie wiem, czy ja mogę?


Klue spłonął przy tym cały czerwony jak raki w gorącej wodzie. Nie śmiał nawet podnosić wzroku na swego monarchę. Ośmielił się tylko dlatego na ten mały bunt, bo wie to każdy na świecie, że synowie bardzo rzadko podważają wolę swych matek.


— Mów, mów, nie powiemy jej przecież, a nikt się o tym nie dowie — niby to król Brande potwierdził tę zasadę — no, zapewniam cię, ona się nie dowie, a ty nie uchybisz woli swojego suwerena — król naciskał.


Na tę uwagę króla, medyk jakby się zamyślił na chwilę. Zaczął niby wodzić wzrokiem po kamiennych ścianach komnaty królewskiej. Istotnie, zauważył to, iż ściany tu miały chyba z łokieć grubości, tyle co kamienie które te mury tworzyły, nikt więc z zewnątrz na pewno nie mógłby nawet poznać i dosłyszeć sekretu księżnej, nawet, gdyby go tu ujawnił królowi.


— Wasza Królewska Wysokość, więc aby nie złamać zasady, nie powiem ci tego, com rzekł księżnej, powiem ci znacznie więcej -nagle medyk zmienił taktykę.


— No, słucham cię — król już był wyraźnie zirytowany. Nikt od ponad trzydziestu lat nie ośmielał się przed nim tak stawić się okoniem.

— Wasza Królewska Wysokość, twa matka, księżna Alekda jest śmiertelnie chora — Klue wyrzucił to z siebie, ale i tak nadal nie śmiał podnieść wzroku.

— Co?????… — tego na pewno Brande się nie spodziewał.

— Ale, jak mówiłem, ona jeszcze o tym nie wie, choć mocno się domyśla, że jest ciężko chora.

Król, widać było to wyraźnie, dostał niby cios w splot słoneczny, aż mu dech zaparło.


— Tego właśnie je nie powiedziałem, więc nie łamię naszej złotej zasady medyków, nie działam wbrew choremu — Klue szybko dodał.


Król Brande nalał sobie do kubka odrobinę wody. To było znane na całym Królewskim Dworze, że król pije jedynie źródlaną wodę lub przy lepszej okazji doborowy alkohol, który kupcy specjalnie sprowadzali z egzotycznych miejsc na świecie, ale też nikt nie widział króla pijanego lub nawet na rauszu. To mu jeszcze zostało z lat wczesnej dorosłości, gdy jako młodzieniec za czasów króla Orotoga posłował z misjami królewskimi do dalszych i bliższych sąsiadów Ulandii. To zamiłowanie do egzotycznych alkoholi. A że co kraj to inny obyczaj w tej kwestii, więc zrodziło się to z czasem w pewien rytuał u niego. Miał zaprawdę z czego wybierać.

W końcu monarcha opanował się, na jego twarzy znów zagościła mina zupełnej obojętności, którą władca musi mieć, szczególnie w kontaktach z poddanymi.


— Mów, mów śmiało. Ile jej jeszcze czasu zostało? Czy będzie cierpieć katusze przed śmiercią?


Klue w końcu uznał, że może królowi rzec już wszystko.


— Księżnej zostało około dwóch, może maksymalnie trzech miesięcy życia — powiedział posłusznie — ale, spieszę cię uspokoić, ona nie wie o tym. Tak jest lepiej dla chorego. Wtedy jest bowiem jeszcze szansa na cud. Cud wyleczenia, takiego samoistnego uleczenia. Bo, gdy chory traci nadzieję, to już jest po nim. To wtedy już na dobre usypuje się piasek z klepsydry życia człowieka i Chronora niszczy naszą klepsydrę na dobre.

— Czyli może być cud? — król uczepił się magicznego słowa.

— No, zawsze może się zdarzyć cud, ale przy tej chorobie ja w swej długiej praktyce medyka nie spotkałem się z czymś takim.


Tak jakby na nowo nerwy zawładnęły monarchą. Musiał się napić wody, a ręce mu wyraźnie drżały. Niemal by upuścił na kamienną posadzkę terakotową karafkę z wodą. Król nie był w stanie ukryć swych emocji. Zastygli tach w znaczącej ciszy. Klue nie śmiał się pierwszy odezwać, tak jakby czekał na wyraźną zachętę. I w rzeczy samej to król się pierwszy odezwał:


— No, to jak teraz znamy ogólny zarys, musisz mi jeszcze tylko odpowiedzieć na szczegółowe pytania.

— Słucham, Miłościwy Panie.

— Co właściwie wie ma matka? Co jej powiedziałeś? — król już teraz był całkowicie opanowany. Już pewną ręką nalał sobie wody do drewnianego kubka. Czy człowiek, który decyduje o życiu i śmierci tysięcy ludzi może i ma prawo roztkliwiać się i użalać się nad sobą?

— Miłościwy Panie, ja zasugerowałem księżnej, iż ma rodzaj niewydolności jelit i że jest to raczej przejściowe, i nie ma się co martwić. Księżna odczuwa już jednak duży ból w okolicy łonowej.

— Naprawde zaś… — król wyraźnie zachęcał medyka.

— Naprawdę zaś księżna cierpi na śmiertelną chorobę kobiecą. Bardzo wiele kobiet, jeśli oczywiście będzie im dane dożyć tak słusznego wieku, właśnie odchodzi na Pola Kerdolota z tej przyczyny. Podobno w twojej, Panie, dalszej rodzinie były już takie przypadkie, a to się niejako dziedziczy po kądzieli- Klue trochę się zachmurzył, nie wiedział, jak zareaguje na to król.

— Acha, acha! Hmm… — król westchnął tylko — To, co można uczynić, by ma matka nie odczuwała tych bóli?

— Księżna będzie przyjmowała teraz, zgodnie z moim zaleceniem, wywar z suszu makowego. To powinno pomóc przynajmniej w tej sprawie. To znaczy w kwestii bólu. Ale to jest jednoznaczne z tym, że nie ma już odwrotu. Wywar ten ma bowiem także bardzo negatywne działanie, jak się go regularnie zażywa. Księżna ma jednak już tak zaawansowaną chorobę, że tu już żadne inne zioła czy tinktury nie pomogą.

— Klue, zadbaj tylko, by ma matka nie cierpiała bólu. Ja wiem, to całe tobacco i susz z główek maku, to jedno świństwo, które gubi ludzi. Ale, skoro nie ma innej rady, jak mus to mus. Klue, liczę na ciebie. Nie zawiedź mnie.

Jeszcze słyszał sam siebie, jak komunikował swoim setnikom, że w Spoka panuje teraz nagły zamęt i niepokoje. Proletariat Spoka wylał się na ulice Lery, a w prowincjach płoną stosy, a na nich przypadkowe ofiary zbiorowego szaleństwa, które tylko temu winne były, że znalazły się w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwej porze właśnie wobec tej histerii tłumu. To król Koren zaniemógł w tajemniczy sposób. Po prostu w trakcie porannych ablucji spadł “tronu” nie tronu, i uderzył się w czoło. Wydawać by się miało, że taki incydent powinien skutkować najwyżej fioletową limą na czole, lecz jednak sprawy się mocno pokomplikowały, bo tak jakby króla opuścił duch, jego witalność i popadł w rodzaj transu lubo otumanienia, i w ogóle nie kontaktował z otoczeniem. Czterech różnych medyków próbowało go ocucić. Specjalistów nad specjalistami. Jeden to uzdrawiał bańkami, inny był znany, że na wszystko stosował lewatywy, a jeszcze inny upuszaczał swym pacjentom ochoczo krew specjalnym szmaragdowym nożykiem. Wszyscy oni byli bezradni. Nawet nadworny Mag, niejaki Ted, zupełnie pogubił się w tych okolicznościach. Postronnemu mogło się nawet wydać, że to król Koren specjalnie udaje, bo go życie przerosło.

Teraz więc, już po odprawie setników, generał Rad miał zamiar spożyć jakiegoś dobrego kuraka, przynajmniej tak zlecił swojemu kucharzowi, ale cały czas nie dawało mu to spokoju. Czy ten Koren symuluje przeciążony obowiązkami, czy faktycznie to prawdziwy wypadek?

Zamieszki w kraju, który jakoś nigdy nie sprzyjał Ulandii, to raczej był powód do radości, więc i Rad był raczej zadowolony, ale, jeśliby miało dojść do zmiany władcy, to już nie było tak różowo. I właśnie to martwiło generała.

Nagle do namiotu wszedł energicznym krokiem jeden z osobistych adiutantów Rada.


— No, co tam, Enek? Jeść teraz będę, więc nie zawracaj mi głowy.

— Jakaś stara wariatka chce się tu do was dostać — rzekł młodzieniec.

— Mówiłem ci, byś mi nie zawracał głowy.

— Panie, ona się odgraża. Grozi mi i Petowi, że jak ją nie anonsujemy, to nas zamieni w grube świnie i pogoni w tukmackie lasy — Enek zrobił przy tym minę, jakby popuścił farby w swoje giermkowskie szarawary.

— Ha, ha, ha… — Rad zaczął się cały trząść ze śmiechu. Oto bowiem takim miał dzielnych giermków w swojej kompaniji, że to zwykłej baby się bali.

Może i pośmiałby się jeszcze dłużej, lecz nagle ten okres powszechnej wesołości przerwał znienacka gwałtowny odgłos wycia jednego, później drugiego wilka. Daleki, bo daleki, ale tym bardziej przerażający. Już wkrótce to cała wataha przyłączyła się do tego przyśpiewu. To był zew natury; to była siła praw przyrody. Silniejszy zjada słabszego. Tak zwierzęta rozumieją metafizyczny sens istnienia. Czyż ludzie nie postępują podobnie? Otóż, według niektórych istotnie życie ludzi nie różni się zbytnio od życia zwierząt. Inni zaś, ci, którzy wierzą w Transcendencję, przekonują, że moralność ludzka stoi na znacznie wyższym poziomie niż zwierzęca i że człowieka chronią jednak jakieś wyższe racje. Owszem, niektórzy staczają się do poziomu zwierzęcego, jednak w większości ludzie umieją zachować w sobie duchowe pierwiastki, postępując zgodnie z normami etycznymi przynależnymi gatunkowi ludzkiemu.


— Wyczuły trop, pewnie są głodne? — już z poważną miną generał rzucił swojemu giermkowi.

Enek zmilczał, wyraźnie czekał na rozkaz od Rada.


— Dobrze, to wpuście tu tę staruchę, powstrzymam się jeszcze od jedzenia. Szybko ją spławię, niech więc kucharz podgrzewa potrawy. A chyżo! Enek, a chyżo!


Na tę ostatnią uwagę Enek zareagował też adekwatnie. Pokłonił się tylko i szybko wyszedł z namiotu generała. Nie minęła jednak nawet minuta, gdy wrócił, lecz nie sam. Wrócił z dość korpulentną i niewysoką, i już jednak trochę nie młodą niewiastą lecz szlachetną w urodę. Rad zresztą gestem ręki odprawił go. Wyraźnie chciał sam wybadać kobietę.

Kobieta stanęła jak ten słup soli na środku przy wejściu do namiotu. I chyba jej mowę odebrało. To pewnie z wrażenia.


— Ktoś ty, i czemu burzysz moją codzienną rutynę? O tej porze zwykłem zajadać się młodymi przepiórkami -rzekł powoli generał, przypatrując się przy tym uważnie kobiecinie.

— Jestem Mina, wróżka, sierota Cygańska — powiedziała to tak godnie, jakby co najmniej pochodziła z ludu Lemurii, mitycznego, zniszczonego przez bogów królestwa.

— Jak cię dobrze rozumiem, tego narodu, co przemieszcza z miejsca na miejsce, nigdzie nie osiadając? — Rad pewnie dobrze wiedział, kim są Cyganie, jednak interesowała go reakcja wróżki.


Nagle zrobiło się bardzo wietrznie, wiatr nawet dostał się do wnętrza namiotu i aż zdmuchnęło ogień w palenisku; przez kilka sekund zrobiło się tak ciemno jak na zewnątrz. Na szczęście jednak po kilku chwilach sytuacja została opanowana w tym sensie, że wszystko wróciło do normy.

— No tak, można to tak określić, ale mój ojciec zakochał się z wzajemnością w Wendejce, skutkiem czego został wyrzucony z plemienia i osiadł z matką moją w Wendzie — to była chyba dla niej normalna rzec, iż ludzi dość powszechnie to interesowało, a ona musiała stale o tym opowiadać.

— Ach! Czyli ty taka Cyganka, nie Cyganka?

— No, właśnie.

— To, czy nie lepiej ci powoływać się na pokrewieństwo z matką Wendejką, oszczędziłabyś sobie przy tym mnóstwa przykrości, Cyganów bowiem nigdzie nie lubią?

— Masz rację, Panie, tak właśnie robiłam do końca drugiego mego dekambra. Ale potem los mój się zmienił. Kabała i wiedza tajemna upomniały się o mnie. Odkryłam, że mam dar przepowiadania ludziom życia — Mila w pewnym momencie jakby się zachwiała.

— Siądź sobie, o tam na tym pieńku — widząc to Rad wskazał jej siedzisko. — Ja wiem, że są tacy ludzie. Ludzie z darami od bogów. Ja sam w młodości miałem dar. Pamiętałem dosłownie wszystko, nawet teksty przeczytanych książek i to literkę po literce, całe tomiska. Ale mi minęło jednak w odpowiednim czasie, uchroniło mnie to od tego, by nie zostać dziwem i maskotką możnych i królów. Wiesz, co ludzie robią z takimi?

— Ano wiem. Ale mi to nie grozi, bowiem ja oprócz tego, że umiem przepowiedzieć kartami przyszłość każdego, umiem też zmienić los, więc widzisz, generale, mam pewne dodatkowe atuty, których inne, nazwijmy to dosłownie, dziwadła nie mają.

— Umiesz zmienić los? Czy ty jesteś boginią? Nigdy się z takim darem u człowieka nie spotkałem. — Rad się teraz naprawdę szczerze zainteresował swym gościem.


To, co mu rzekła, tak na niego podziałało, że aż z tego frasunku musiał podrapać się głowie.


— Ale, Panie, to nie jest takie zwykłe działanie. Pracą swoich rąk wszyscy mogą kształtować przyszłość — rzekła jeszcze bardziej tajemniczo.

— No to jak?

— Panie, za pomocą mojej Wolnej Woli i moich myśli.

— No, nie opowiadaj takich rzeczy. Ty możesz a taki sposób zmieniać przyszłość? — generał zrobił się teraz cały czerwony.


Nagle do namiotu wszedł Enek i z wyrazem triumfu na twarzy oznajmił:


— Panie, kucharz się niecierpliwi. Przepiórki w sosie Aregan już od kilku minut są gotowe i teraz potrawa już stygnie.

— Później, teraz mam ważne spotkanie. Niech poczeka.- A do Miny rzucił: — Mów, mów, bo to jest niebywałe, jakiem prawie pół wieku przeżył, czegoś takiego nie słyszałem, a przeszedłem niemal całe Międzymorze wzdłuż i wszerz, i to kilka razy. Powiedz mi więc dokładnie, z wszystkimi szczegółami, jak ty to robisz. Może mi się to przyda kiedyś?


Kobieta jakby się zamyśliła na chwilę, niby coś rozważała coś sama z sobą.


— Musiałabym ci, Panie, wszystko od podstaw wyjaśnić, a ja tu nie w tej sprawie przyszłam.

— To dobrze, ja cię tu nigdzie nie wypuszczę. Zjesz ze mną i opowiesz mi wszystko w szczegółach. Choć ja mam taki zwyczaj, że jem samotnie, ale dla takiej osoby jak ty zrobię wyjątek. — Wyraźnie zaś podniesionym głosem krzyknął w stronę wejścia do namiotu:

— Enek! Podawajcie mi tę strawę, ale przynieś też drugie nakrycie. Ta niewiasta będzie mi towarzyszyć w posiłku.

— Rozkaz, generale.

Jako to od razu zrobił się tumult w namiocie. Adiutanci Rada, Enek i Pet, odgrywali w nim główne role. Pierwej przygotowali odpowiednio stół. Dołożyli także drugą miskę dla Miny. Generał Rad i Mina tylko patrzyli, i milczeli, na całą tę operację taktyczną. Oczywiście, wojskową, jak najbardziej wojskową, bo to wszak było w środku obozowiska armii króla Brande, i co najważniejsze akcja ta miała miejsce w namiocie wodza tej armii generała Rada. O tej porze chyba już cała armia spała. Cała, lecz z wyraźnym wyjątkiem. Jej wódz najlepiej się bowiem czuł w takich późnowieczornych godzinach. Z konieczności jego adiutanci także nie spali, nie spała też kuchnia obozowa, i tu trzeba też zauważyć nie spali też wartownicy, którzy pilnowali obozu. Już wyraźnie było po północy; już nie było widać nic dalej niż na trzy łokcie, a i znowu na deszcz się miało, bo powietrze było takie wilgotne.

W końcu generał i Mina mogli spokojnie wziąć się za konsumpcję tych generalskich rarytasów. W pewnym momencie Rad zorientował się, że wróżka nic nie je. Z ustami pełnymi sosu Aregan odezwał się do kobiety:


— Czemu nie jecie? Czy to moje jedzenie jest wam nie w smak? Może mięsiwa nie jecie? Znajdzie się też coś dla jarosza, jestem pewien, że kucharz przygotuje.

— Nie, nie, nie o to chodzi, generale -wróżka się wyraźnie spłoszyła.

— No, to o co?

— Zapomniałam wam powiedzieć, że teraz poszczę, na cześć bogini Isztar — miała przy tym minę, jak dziewczynka, która nabroiła i bała się gniewu matki.

— No to teraz mi o tym mówicie?

— No, Panie, brutalnie to zabrzmi, ale to tyś mnie nakłonił do tego, bym ci tych parę szczegółów z życia wróżki wyjawiła. Ja tylko przyszłam by ci rzec jedną sprawę…

— Później o tym porozmawiamy — na adiutanta zaś zawołał donośle. — Enek, przynieś mi tu dodatkowy dzbanek wina i cieńki soczek morelowy, co tom dziś z rana go pił. — Do Miny zaś rzekł — cienkiego soczka możesz chyba się napić?

— Tak, soki można pić.

— No to sprawa załatwiona. Co do naszej rozmowy, to już pomału kończę. Moi ludzie sprzątną resztki i będzie dobrze. Ja cię przepraszam Mino, ale ja musiałem coś zjeść, taki mam rytm dnia. Swojego kucharza, Umbre, dostałem w prezencie od pewnej zaprzyjaźnionej baronowej, mocno leciwej, jako wyraz jej oddania i przyjaźni. To specjalista jakich mało w UIandii. Dziczyzna w jego wykonaniu, toż to poezja, choć, to prawda, czasami muszę go z lekka dyscyplinować.


Równocześnie, gdy to mówił jego adiutanci uprzątnęli resztki jedzenia i wszystkie naczynia użyte w czasie stołowania. Nie minęły dwie minutki i wszystko wróciło do normy, z tą różnicą, iż Mina trzymała jeszcze w prawej ręce swój niedopity sok morelowy, a generał Rad smakował z kryształowego kieliszka ostatki aromatycznego rumu.


— Mówisz, zmieniasz rzeczywistość i przyszłość mocą swej Wolnej Woli swymi myślami? Wytłumacz mi to proszę — widocznie ten skonsumowany apetyczny posiłek wzmógł tylko ciekawość Rada.


Kobieta poprawiła się na siedzisku. Tak jakby zebrała myśli.


— Muszę ci, generale, tylko coś wprzódy nakreślić. Otóż wróże i magowie widzą w swych wizjach dużo, ale nie jest tak, iż wszystko to się zrealizuje. Coś może nastąpić z tą lub inną, mniejszą na przykład, pewnością. Magowie widzą jedynie ścieżki, poszczególne ścieżki przyczynowe, ale, jak powiadam, nic nie jest z góry określone. Może się coś stać lub nie. Ja również widzę te ścieżki, ale ja mam tak- dopuszczam, że być może inni wróże i wróżki mają podobnie- iż mogę wybrać konkretną ścieżkę przyczynową i spowodować swymi myślami lub czarami, ogólnie to rozumiejąc, iż ta ścieżka będzie bardziej prawdopodobna od innych. I tylko Bóg ma taką Siłę i Moc, iż może w sposób pewny wybrać konkretną ścieżkę i w sposób pewny ona się zrealizuje. Ja mogę tylko spowodować, że jakaś konkretna ścieżka przyczynowa będzie bardziej pewna od innych. Ale to też bardzo wiele, generale, bardzo wiele.


Te słowa Miny wywołały jakąś dziwną reakcję na twarzy generała. Jakby zmagał się on z jakimś dylematem moralnym.


— Przecież mamy wielu bogów. Kerdolota, Koboka, Isztar, Chrononę i wiele, wiele innych. Praktycznie każdy naród czci swojego boga.

— Nie, ja, generale, nie czczę takich bożków. Dla mnie istnieje tylko jeden Bóg, Stworzyciel Ziemi i Sfer Niebieskich, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. A ci, tak zwani, bogowie to są jedynie wyobrażenia zwykłych ludzi, to są jedynie atrybuty Boga Jedynego. Zwykli ludzie ani są tacy mądrzy, aby to pojąć, ani nie zagłębiają się w podobne rozważania. Tobie zaś to, Panie, mogę powiedzieć, bo wiem, że jesteś osobą na tyle bystrą, że możesz to pojąć.


Jakiś powiew wiatru rozhulał się między namiotami obozowiska, część tego zamętu dotarła i tu, i przetoczyła się przez namiot na przestrzał, robiąc przy tym prawdziwy ferment w palenisku. Kobieta zaś jakby wpadła w jakiś trans, jakby słowa same ją niosły.


— Bóg, to Siła, to Moc, to Ostateczna i Wystarczająca Przyczyna. Bóg jest Osobowy, lecz nie jest to żadna istota w ludzkim rozumieniu. To Nadbyt, to kwintesencja egzystencji. O ile świat i jego prawa można pojąć i będą takie czasy, że ludzie to zrozumieją, to jednak Bóg będzie zawsze nieodgadniony dla człowieka i innych istot.


Słysząc to, generał aż uśmiechnął się do siebie. Co ta baba wygaduje? — pomyślał sobie.


— Dobrze, dobrze, zostawmy to, bo to, co mi tu rzeczesz, muszę sobie przemyśleć. Musisz mnie znowu kiedyś odwiedzić.


Kobieta w końcu zamilkła, jakby zrozumiała, że rzekła za dużo. Z odruchem pewnej rezygnacji sięgnęłą po kubek z kompotem morelowym i upiła solidny łyk.


— Ale, ale, jak tak rozmawiamy, to jestem niemal pewny, że myśmy się kiedyś spotkali — generał powiedział to tonem kategorycznym.

— Istotnie, generale, masz rację. Spotkaliśmy się kiedyś w Wendzie.

— Ale, kiedy to było? Bo ja ostatni raz byłem w Wendzie dziesięć lat temu. Król ma z reguły dla mnie zawsze jakąś misję wojskową. I stale jestem w armią gdzieś w obwodzie.


Znowu dało się w oddali słyszeć wycie wilków. To była chyba ta sama wataha wilków, co to anonsowała przybycie Miny. Rada ogarnął nagle dziwny irracjonalny strach. Przeszył go wzdłuż kręgosłupa zimny dreszcz. On, oczywiście, nie bał się tych wilków. To było przecież niemożliwe, by wilki wdarły się do obozowiska wojskowego. Ale on zobaczył w tej chwili, jak bardzo i strasznie zmieniła się twarz wróżki, właśnie w trakcie wycia wilków. W tym nikłym świetle, co to bił od kilku łuczyw i paleniska, słabo to było widać, ale wyraźnie jej twarz ta zamieniła się w twarz demonicznego potwora.

I nagle znów zapadła cisza nocna. A Mina jak gdyby nic rzekła:


— Pamiętasz, generale, czy ktoś ci stawia już kiedyś kabałę?


Rad zamyślił się chwilę, wyraźnie szukał w pamięci. To był niezbity fakt i dowód, iż pamięć już nie miał tak wybitną jak za młodu. I, rzeczywiście, coś sobie jednak przypomniał.


— Tak, kiedyś tak. Pamiętam, to było bardzo dawno temu, gdym jeszcze w pełni nie wybrał swej drogi życiowej. Powiem więcej, właśnie pod wpływem tej wróżby zdecydowałem się zostać rycerzem.


Tymczasem wróżka się dziwne uśmiechała.


— I co, generale, pamiętasz z tej wróżby?

— Ta starsza kobieta, która mi stawiała karty, powiedziała, że widzi mnie w złotej zbroi na pięknym wierzchowcu, a wszyscy rycerze i wojownicy składają mi swój hołd. Nie powiem, to rzeczywiście zadecydowało ostatecznie o mym losie. — I nagle Rad przypomniał sobie — Cha!, ona też była Cyganką.

— No, właśnie — rzekła tajemniczo Mina — to byłam ja, ja w swojej osobie.


To wyznanie spowodowało wybuch śmiechu u Rada. Nie umiał się wręcz powstrzymać.


— Wybacz, ale mówisz bzdury. A już cię niemal polubiłem.


Rad śmiał się i nie umiał się wręcz powstrzymać. Ten odgłos jego rechotu sprawił, iż oto nagle w namiocie pojawiła się głowa Eneka, który zza kotary zaniepokojony jakby sprawdzał, co to się dzieje.


— Wybacz, kobieto, he he he — musiałabyś mieć dzisiaj skończony, i to dobrze, ósmy dekambr. Być może gdzieś gdzieś w górach Ateala są tacy, co to dożywają takich lat, ale w tym wieku nie ruszają się oni z łoża nawet za potrzebą.


Atmosfera w namiocie się wyraźnie niekorzystnie zgęstniała. Mina zaczęła czuć niechęć generała do siebie. Być może uznał on, iż przyszła do niego ewidentnie w złych zamiarach. Dlatego szybko dodała:


— Nie żartuję sobie z ciebie, generale, gdzież bym śmiała. Mówiłam ci wszak, że ja umiem wpłynąć myślami na przyszłe ścieżki przyczynowe i modyfikować je także umiem, lecz tylko na swoją miarkę. Aby ci to jakoś udowodnić, powiem tylko, że dałeś mi wówczas cenną monetę.


Ta ostatnia uwaga sprawiła, iż oblicze twarzy Rada mocno spoważniało. A można nawet rzec, coś do niego dotarło, coś nieoczekiwanego. Chyba mu już odeszła ta cała wesołość. Dość poważnie i surowo rzekł:


— To, co ja ci wtedy powiedziałem? Powiedziałem ci wszak coś bardzo ważnego. Przekonaj mnie, że nie żartujesz sobie teraz.

— Powiedziałeś, bym o tym nikomu nie mówiła, a szczególnie o tym, iż zostanę wywyższony, bo wtedy twe życie stałoby się zagrożone. Nikomu też więc dotąd o tym nie mówiłam.

— Niesłychane- rzekł niby sam do siebie — już myślałem, że nic mnie nie może w życiu zadziwić… A przecież ty teraz wyglądasz młodziej, niż wtedy ta kobieta, co mi stawiała kabałę. Jak to wytłumaczysz? Byłem wtedy młodym podrostkiem, co to mu się dopiero zaczął sypać wąs pod nosem, a teraz jestem mocno w średnim wieku. Nie mam tej sprawności fizycznej, co jako zwykły rycerz miałem, a ty coraz młodsza? To też zależy od ścieżek przyczynowych? Popraw mnie.


Było widać, iż Mina niby zaczęła walczyć sama ze sobą, niby chciała mu coś rzec, lecz albo nie mogła, albo nie umiała. Wzięła sobie dzbanek z kompotem morelowym i nalał zeń do swego kubka, jakby planowała przez ten czas, co może powiedzieć. W końcu upiła spory łyk i na koniec rzekła.


— Generale, to są właśnie czary, polegają one na sterowaniu rzeczywistością z naszego planu materii za pomocą myśli i rozumu, które, ogólnie mówiąc, do naszego planu materii nie należą, tylko przynależą do planu duchowego.


Rad się znowuż ożywił.


— Ja już wiem, dokładnie teraz zrozumiałem, dlaczego was, magów i czarownice się tak zwalcza.

— Dlaczego? -zapytała Mina.

— Bo was nie można okiełznać zwykłymi rzeczywistymi metodami. I ty się tak tymi czarami odmłodziłaś? Od tak, po prostu?

— No, właściwie tak — przytaknęła.

— A czy ja też mogę w ten sposób się odmłodzić? Kilka mi bowiem przypadłości ciała przybyło od tego czasu, gdym był giermkiem.

— No, właściwie tak, ale!… Ale jest kilka warunków, które koniecznie trzeba spełnić.


Już były teraz nocne godziny, już sporo czasu minęło odkąd Mina zawitała w namiocie Wodza. Rozmowa ich tak wciągnęła, iż praktycznie oboje zapomnieli o nocnym wypoczynku ciała i umysłu. I choć generał Rad późno spożywał swoją kolację, a i po niej był jeszcze aktywny i zwykle układał jeszcze przed snem plan na przyszły dzień, to jednak zawsze o tej porze zwykł już być pogrążony w niebycie sennym. Gdy tego zaniedbał, gdy na przykład zarwał nockę, jego ciało ulegało wtedy mocnej, nocnej kontuzji. Głowa mu pękała, tracił smak w ustach, gardło go paliło. Dlatego też, w pewnym momencie, gdy tak rozmawiali, a on usłyszał pierwsze świergolenie porannych ptaków, wtedy się zorientował, że jak teraz nie skończą, to jutro to odchoruje, rzekł nagle do wróżki.


— Rozumiem już wiele. Musisz jeszcze kiedyś odwiedzić mój namiot. Swoją drogą, gdzie ty nocujesz? Najbliższą wioską jest chyba Naryki, lecz to i tak kilka stai od naszego obozowiska. — Rad zaczął pospiesznie przeglądać papiery na stole, dając tym znak, jakby skończył audiencję. — Mój adiutant odprowadzi cię do namiotu, gdzie będziesz mogła przenocować, lecz jutro musisz, koniecznie musisz z rana opuścić obozowisko. No, wiesz, kobieta w obozie według prawa żołnierskiego to zawsze kłopoty, nawet gdy ta kobieta ma ponad osiem dekambrów.


Na te słowa Rada, Mina aż powstała. Poprawiła kolorową chustę na głowie i głosem stanowczym rzekła.


— Ale jeszcze nie wiesz, z czym ja tu do ciebie przyszłam? Słuchaj, tylko to, co miałem ci rzec, rzeknę i znikam.


Rad nic nie odpowiedział, ale dał wyraźny znak Enekowi, by ten jeszcze poczekał.


— Generale, ostrzeż swego króla, iż latem się szykuje wielka wojna między bogami. Najważniejsze to to, że ta wojna przetoczy się przez ziemie Ulandii i wiele królestw będzie w nią zaangażowanych. Po jednej i po drugiej stronie. Niech król Brande dobrze zważy, czyim chce być sojusznikiem? Od tego bowiem będzie zależeć los królestwa.


Od tygodnia padało nad Wendą. Tak jakby Natura opłakiwała tą, którą los tak wysoko wyniósł. Księżna Alekda wszak była chyba jedną z tych ostatnich możnych, którzy pamiętali świetność Ulandii za panowania Regenta Kowdlara. Ta czasy więc zostały ostatecznie pogrzebane wraz ze szczątkami matki obecnego króla.

Teraz oto był czas żałoby. Żałoby dla całego dworu królewskiego, dla króla Brande, królowej Elery i całej trzódki wnuków zmarłej księżnej. To dopiero tydzień minął i to od tygodnia Wenda zalewana była deszczem, tymi łzami pożegnania.

Ostatnie zaś tygodnie życia Alekdy były pełne cierpienia i okrutne, jak to tylko Natura okrutną być może. Mędrcy podają, iż za wszystko trzeba w życiu płacić. Jeśli cię wyniesienie, jeśli żyjesz beztrosko i omija cię zwykły smutek ludzki, uważaj! bo przyjdą dni, gdy zapłacisz za ten umowny komfort. Woda gorąca musi się połączyć z zimną, by los został dosycony. By Chronora uznała, że twoje życie nie było bezużyteczne. Musimy wszyscy przeżyć te lekcje, które poddadzą naszą Moralność rzetelnej próbie. Musimy adorować i wychwalać w tej lekcji wszelkie przejawy Absolutu, bo to wszak stanowi istotę życia człowieka. Nie bogactwa, choć można je wszak doświadczyć, nie zaszczyty, choć można się wszak w nich pławić, nie osiągnięcia rozumu, choć można je sobie wypracować. Człowiek przychodzi na świat nagi, jak osesek, i takowoż nagi kończy w mogile. W międzyczasie jednak tak wiele się dzieje. Kto Panem, a kto sługą?, to zależy w dużej mierze od niego samego. Lecz i tak cały jego trud musi się zbilansować, jak w dobrych finansowych księgach proskryptów.

Po tygodniu tej deszczowej żałoby Natury w końcu to król Brande otrząsnął się. Oto bowiem dotarło do niego bezpośrednio, iż życie toczy się dalej. To listy i raporty od generała Rada zmusiły go wręcz, by porzucić ból i cierpienie po stracie matki i wrócił w nurt swoich monarszych obowiązków.


Król Brande siedział teraz w swej sali Rady Kanclerskiej na swym monarszym tronie. Wkoło zasiadła niemal cała Rada Kanclerska. Wszyscy jeszcze nosili wyraźne oznaki żałoby po śmierci księżnej Matki, ale zebrali się tu nie z tego powodu. Oto złe wieści przysyłał generał Rad. Wojna się szykowała, wojna i ludzi i bogów. Wojna co to ogarnie pożogą ziemie Ojczyzny. Królowi, oprócz tego, iż był świeżo w żałobie po swej ukochanej matce Alkedcie, przybyło także wiele zmartwień z powodu znacznego wzrostu aktywności wojska królestwa Spoka. Okazało się, iż ostatni raport generała Rada był aż do bólu trafny. I choć Rad przesłał swój raport kilka tygodni temu, jednak to właśnie teraz zwiadowcy elektana Lida słali ponaglające raporty, iż coś się oto ruszyło na granicy Engory ze Spoka. A król Engory Heke zawarł tajny sojusz z królem Spoka Korenem. Zdrada, zdrada wszędzie panuje. I w łożnicy pomiędzy zmęczonymi sobą małżonkami, i takowoż pomiędzy skoligowaconymi rodami królewskimi. Dotąd Ulandia mogła liczyć co najmniej na neutralność Engory. Tak było przynajmniej od czasów panowania Amargadeuszam, potem Regenta Kowdlara, później Orotoga Wielkiego, a i ostatnie kilkadziesiąt lat panowania króla Brande potwierdzało tylko tę regułę.

W Radzie Kanclerskiej dzisiaj brak było tylko jednej persony. Byli wszyscy, ale akurat samego Kanclerza brakowało. Choroba go zmogła. Brande wiedział, iż gdyby tylko mógł, książę Renwe na pewno by się stawił. Całą zaś kamaryla drwiła z Kanclerza, iż to choroba z obcowania z licznymi latawicami zmogła dzielnego rycerza. Kanclerz dostał tak wielkiej gorączki, iż leżał w malignie. Majaczył tylko, ale był zupełnie nieprzydatny, aby teraz zajmować się sprawami państwowymi. Tym bardziej Brande ani go chciał widzieć w takim stanie. Ale, jak zapewniał króla medyk Klue, Kanclerz dostał odpowiednią dawkę leku, bardzo drogiego leku, tinktury z potu czarnego smoka, i na dniach powinien się podnieść z łożnicy. Ale król Brande bolał nad tym, iż jak są jakieś ważne sprawy państwowe, to zawsze kogoś z tych ważnych brakuje. Ostatnio to baron Sok, Wódz Ludzi Małych, chorował. Chorował i to bite pół roku. Też przeto kilka posiedzeń Rady Kanclerskiej obyło się bez niego. Ale wtedy to nie były takie ważne sprawy, jak teraz. Wojna, wojna się szykuje, powtarzano w całym królestwie Ulandia. Ludzie przecież zawsze pierwsi wiedzą, co się skrycie szykuje. A król Brande, ani jego dwór, ani się palił do tego, by zaprzeczać takiej famie. Ludzie, zwykli wieśniacy, rzemieślnicy i proletariat Wendy, wszyscy oni muszą przetrawić ten naturalny strach, który zawsze towarzyszy wojnie. Inaczej królestwu groziłby totalny paraliż. A, jak ludzie, zwykli Ulandczycy przetrawią w sobie te obawy, wtedy łatwiej będzie znieść ten trudny czas.

Króla niepokoiło także jednak coś więcej. Coś, o czym wiedział tylko on, no i generał Rad. I właśnie o tym, król Brande chciał dzisiaj poinformować Radę Kanclerską.


— Baronie — Brande zwrócił się do Soka — ty, jako Wicekanclerz i Wódz Ludzi Małych, zacznij obrady.


Sok był na to przygotowany, bo to właściwie on i może tylko jeszcze elektan byli dostatecznie godni na taki zaszczyt, by w obecności króla przewodniczyć Radzie w zastępstwie Kanclerza.

Ustały więc od razu szepty, zapanowała ogólna cisza, wszystkie tuzy Ulandii, zebrane na tak małej przestrzeni sali audiencyjnej, z nieukrywaną ciekawością patrzyli, co to też ten młokos Sok ma do powiedzenie. Niektórzy może skrycie pragnęli, by mu się noga powinęła, by zaczął się jąkać, albo obficie pocić, albo, jak to mówią, stracił języka w gębie. Nie! Nic z tych rzeczy. Choć był tu, na tej sali, jednym z młodszych, miał też jednak chyba największy hart ducha spośród wszystkich tu zebranych notabli. I przede wszystkim, choć pierwszy raz spotkał go taki zaszczyt, bo to jednak zawsze Kanclerz Renwe pełnił taką rolę, od razu przeszedł w tej trudnej dla siebie sytuacji do ataku i zawojował całą salę.


— Miłościwy Królu i wy, Rado Kanclerska, — grzmiał jego niski bas — Pan nasz, Miłościwy król Brande zwoł tę naradę w celu określenia polityki królestwa wobec niechybnej agresji Korena na nasze państwo. Oto, Panowie, wojna puka do naszych bram, chce zatruć nasze serca, chce zniewolić nasze umysły-powiedział to patetycznie.


To wywarło teraz niewątpliwie określony skutek na włodarzach, bo choć ogólnie wszyscy się tego spodziewali, no, ale co innego spodziewać się jakichś wydarzeń, a co innego zderzyć się z brutalną rzeczywistością. Król Brande z wysokości tronu obserwował uważnie reakcję swoich poddanych. Choć byli to najzamożniejsi i, co równoważne, najważniejsi Ulandczycy, to jednak traktował ich jak zwykłych poddanych, co to wykonywali swoje codzienne ciężkie powinności.

Dały się więc spośród nich dobywać jakieś okrzyki: — Na pohybel Korena! Zarżnąć tego starego capa!

— Panowie, Panowie, dajcie mi choć sposobność, bym otworzył te nasze dzisiejsze obrady — zareagował energicznie Sok.


Byłby może nawet z tego jakiś mały raban, ale król władczym gestem uciszył to całe towarzystwo. I już po chwili oto gorące głowy wróciły do swych zwykłych póz. Jedni udawali, że chłoną każdy wyraz barona Soka, inni ziewali, a jeszcze inni obgryzali paznokcie lub czyścili sobie nosy brudnymi paluchami, nie zważając na to, iż u sporej grupy zebranych, w tym u króla, budziło to prawdziwe obrzydzenie. Najzabawniejsze miny stroił przy tego typu zebraniach Rady Kanclerskiej książę Sert, praprawnuk rycerza Luwuryka, co to wsławił się w historii królestwa, iż uratował z opresji w czasie bitwy króla Amargadeusza. Ten Sert to był prawdziwy błazen i pajac. Król Brande nieraz chciał się go pozbyć z Rady, no ale jednak legenda jego przodków chroniła go i to na tyle skutecznie, że praktycznie był bezkarny w swej błazenadzie. Musiałby doprawdy uchybić honorowi króla, i to tak wprost i bez ceregieli, aby w końcu był to dostateczny powód jego degradacji. Co by się więc musiało stać w takim przypadku? No, gdyby na przykład na posiedzeniu Rady zdjął dla żartu gacie i pokazał w obecności króla swe przyrodzenie, żeby się pochwalić, to byłby chyba dopiero jakiś realny powód, by Król Brande mógł go zdegradować albo przynajmniej odwołać z Rady Kanclerskiej. Ale i tak, nie reprezentował on doprawdy żadnej wartości dla królestwa, więc tylko go tolerowano. Przeto też nie pełnił żadnej istotnej funkcji w strukturach królestwa. Oficjalnie też był tylko Łowczym Królewskim, co było praktycznie tylko funkcją tytularną. Bo on nawet nie organizował żadnych łowów królewskich. Doprawdy marna to była persona, która umiała jedynie wywołać za każdym razem wybuchy prostackiego śmiechu wśród równych sobie i która lubowała się w poniżaniu mniej ważnych, choćby nawet potrzebnych królestwu. Jak już nawet król Brande miał go serdecznie dość, to o czymś świadczyło.

Po kilku też chwilach, gdy nastrój wśród notabli spadł do wymaganej nudy, Sok wrócił do kontynuowania obrad.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 67.53