E-book
23.63
drukowana A5
75.38
Forsterówka

Bezpłatny fragment - Forsterówka

Cisza lasu


5
Objętość:
457 str.
ISBN:
978-83-8414-210-3
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 75.38



⠀ ⠀


⠀ ⠀


Prawda rzadko jest czysta i nigdy nie jest prosta.

Oscar Wilde

Od autora

Niektóre historie rodzą się z ciszy. Ciszy po ludziach, którzy zniknęli bez śladu. Ciszy pytań, które pozostają bez odpowiedzi. Ta opowieść to podróż w głąb tej ciszy — tam, gdzie rzeczywistość splata się z wyobraźnią, a prawda bywa trudna do odróżnienia od fikcji.

Pisząc tę książkę, starałem się uchwycić ulotną granicę między tym, co mogło się wydarzyć, a tym, co istnieje jedynie w wyobraźni. Miejsca opisane w tej historii — jak Wyspa Sobieszewska, Świbno, Przegalina, rezerwat Mewia Łacha czy tytułowa Forsterówka — istnieją naprawdę. Ich piękno i tajemniczość stanowiły inspirację do stworzenia świata, w którym rozgrywa się ta opowieść. Jednak wiele elementów zostało przekształconych lub stworzonych na nowo. Komisariat, dom pogrzebowy, a nawet szczegóły topografii zostały dopasowane do potrzeb fabuły, by opowiedzieć historię, która mogłaby wydarzyć się gdziekolwiek.

Zbieżność imion, nazwisk czy sytuacji jest przypadkowa. Wydarzenia przedstawione w tej książce nigdy nie miały miejsca. Jedynie fragmenty inspirowane rzeczywistymi historiami zostały delikatnie splecione z narracją, zmodyfikowane i przetworzone, aby w pełni oddać emocje i napięcie fabuły.

Ta książka to jednak coś więcej niż opowieść o zaginięciach i tajemnicach. To próba oddania atmosfery miejsc, które noszą w sobie ślady czasu — pustych plaż, gdzie wiatr niesie tylko szum fal, i ciemnych lasów, w których można usłyszeć własne myśli… a czasem coś więcej. To także historia o decyzjach, które kształtują nasze życie, o błędach, które ciężko wybaczyć, i pytaniach, których odpowiedzi mogą ranić.

Podróż, na którą Cię zapraszam, prowadzi przez mgłę — dosłownie i metaforycznie. To mgła tajemnic, niewyjaśnionych zdarzeń, emocji i decyzji. Każdy krok w tej historii odsłania coś więcej, choć nie zawsze to, czego się spodziewamy. Las, tak jak ta książka, ma swoje sekrety. Z czasem jednak może przemówić — i ujawnić prawdy, które być może wolelibyśmy zostawić nietknięte.

Jeśli zdecydujesz się wkroczyć na tę ścieżkę, pamiętaj: czasem cisza mówi więcej niż najgłośniejsze słowa. I że każdy las ma swoje tajemnice.

Prolog

Wyspa Sobieszewska. Miejsce, w którym natura wciąż mówi swoim głosem, niezależnym od ludzkich spraw. Otoczona wodami Wisły i Zatoki Gdańskiej, zdaje się być odrębnym światem — pełnym przestrzeni, ciszy i tajemnic, które tkwią głęboko w jej krajobrazie. To tutaj czas płynie inaczej, a zgiełk miasta zostaje gdzieś daleko, za zakrętem drogi, gdzie kończy się most prowadzący na wyspę.

Plaże rozciągają się tu kilometrami, pokryte miękkim piaskiem, który latem parzy stopy, a zimą jest przeszywany chłodnym, morskim wiatrem. Są dni, kiedy wydają się puste — tylko wiatr i szum fal towarzyszą wędrującym po ścieżkach prowadzących do wydm. Innym razem, w miejscach mniej znanych turystom, można znaleźć ślady, które wiatr szybko rozwiewa. Ślady ludzi, ptaków, może czegoś jeszcze — ślady, które wydają się opowiadać historie, choć nikt nie słucha.

W głębi wyspy lasy stają się coraz gęstsze. Pachną żywicą i ziemią po deszczu, a ich cienie kryją w sobie chłód nawet w najgorętsze dni lata. Ścieżki wiją się wśród drzew, prowadząc donikąd lub do miejsc, które znają tylko ci, którzy żyją tu od pokoleń. Niektóre z nich są wąskie, porośnięte paprociami i trawami, inne — znikają w gęstwinie, pozostawiając wędrowca z pytaniem, co znajdzie się za kolejnym zakrętem.

Życie na wyspie toczy się powoli, w rytmie narzuconym przez naturę. To rytm przypływów i odpływów, sezonowych zmian, dźwięków wiatru i ciszy, która potrafi być niemal namacalna. Mieszkańcy wyspy — ci, którzy pozostali wierni temu miejscu mimo upływu lat — zdają się nosić w sobie coś z tego krajobrazu. Są jak drzewa na wydmach, odporne na burze, ale pełne sekretów zapisanych w zawiłościach swoich korzeni.

Wyspa ma swoją pamięć, swoją historię. W jej krajobrazie kryją się opowieści — niektóre żywe, wciąż tkwiące w umysłach mieszkańców, inne dawno zapomniane, pogrzebane pod warstwami czasu i piasku. Czasem wydaje się, że miejsce to oddycha, że ma swoją duszę. Duszę, która przechowuje tajemnice ludzi, którzy kiedyś tutaj żyli, i tych, którzy pewnego dnia zniknęli, pozostawiając za sobą tylko ciszę.

Jest coś niezwykłego w tej przestrzeni. Coś, co każe zastanowić się, ile może skrywać miejsce, które z pozoru wydaje się tak zwyczajne. Każdy szelest w lesie, każdy podmuch wiatru niesie ze sobą coś więcej — echo przeszłości, której nie sposób w pełni zrozumieć, ale którą czuje się w każdym zakamarku wyspy.

To właśnie tutaj zaczyna się ta opowieść. W świecie, gdzie wiatr niesie więcej niż tylko zapach morza, a każdy krok wśród wydm czy ścieżek w lesie może prowadzić do odkrycia czegoś, co było ukryte przez lata. Tu, na tej wyspie, gdzie natura i czas zdają się trzymać w dłoni najcenniejsze sekrety, które czekają, by ktoś je odkrył.

Rozdział I.
„Zwykłe miejsce, niezwykłe pytania”

Bar „Port” na Wyspie Sobieszewskiej był miejscem, które wraz z upływem czasu nabierało charakteru. Budynek, z zewnątrz wyglądający na zaniedbany, miał w sobie coś z melancholijnego piękna — drewniane deski, z których część zdawała się ledwie trzymać na swoim miejscu, wciąż nosiły ślady farby, niegdyś błękitnej, teraz spłowiałej i spękanej, jak stare dłonie człowieka, który całe życie spędził na morzu. Okiennice, jedno skrzydło zawsze lekko uchylone, trzeszczały cicho na wietrze, który niósł ze sobą zapach soli i wilgoci. Przy wejściu stała drewniana ławka, z wyrytymi inicjałami i datami, świadcząca o długiej historii tego miejsca.

Kiedy przekraczało się próg, bar otwierał swoje wnętrze jak księgę pełną opowieści. Drewniana podłoga, choć nierówna i gdzieniegdzie skrzypiąca, miała w sobie coś solidnego — jakby wytrzymała każdą historię, każdą kroplę piwa czy but wędkarza, który zbyt długo stał na deszczu. Ściany pokrywały ciemne, drewniane panele, które z wiekiem nabrały głębokiego odcienia, przypominającego kolor morskich wodorostów po burzy. Wzdłuż jednej z nich biegła półka pełna drobiazgów: miniaturowe modele kutrów rybackich, stare butelki po alkoholu o wymyślnych kształtach i morskie muszle, zbierane przez właścicielkę baru.

W kącie pomieszczenia, na niewielkiej platformie, stał piec kaflowy — majestatyczny i pełen historii, z kaflami w kolorze zieleni morskiej. Każdy kafel miał na sobie delikatne wzory — ryby, fale, muszle — jakby ktoś chciał zamknąć cały morski świat w tym jednym, ciepłym miejscu. Choć piec już dawno nie był używany, jego obecność dodawała wnętrzu barwnego charakteru, a w długie zimowe wieczory służył jako miejsce, na którym goście czasem opierali swoje kubki z gorącą herbatą.

Nad kontuarem, który dominował w głównej sali, wisiały sieci rybackie, splecione w skomplikowane wzory. Obok nich tkwiły stare latarnie, które kiedyś oświetlały nocne połowy, a teraz były ozdobą, delikatnie migoczącą w świetle zachodzącego słońca. Półka za kontuarem uginała się od różnorodnych butelek — od współczesnych trunków po te, które zdawały się być zabytkami, zamkniętymi w grubym szkle o wyblakłych etykietach. Między nimi stały małe figurki syren, rybaków i łodzi — pamiątki z przeszłości, które były zbierane przez lata.

Przy jednym z okien, którego szyby były pokryte delikatną mgiełką od zroszenia i drobinek kurzu, siedziała kobieta. Miała na sobie oversizowy sweter o geometrycznych wzorach, który wyglądał zarówno na wygodny, jak i stylowy, a ciemne, lekko roztrzepane włosy opadały na jej twarz, kiedy pochylała się nad czymś, co leżało na stoliku. Jej dłonie delikatnie przesuwały po stronach notatnika, w którym widać było gęsto zapisane linie — pismo pospieszne, pełne chaotycznych myśli, które próbowała uporządkować. Na stoliku leżało kilka zdjęć, jednak kobieta nie wydawała się nimi przejmować w tym momencie — jej wzrok uciekał gdzieś za okno, jakby szukała tam inspiracji lub odpowiedzi.

Za barem uwijała się kobieta około pięćdziesiątki, której obecność była sercem tego miejsca. Miała na sobie prostą, lnianą bluzkę, której rękawy były podwinięte, odsłaniając ręce noszące ślady ciężkiej pracy. Jej ciemnobrązowe włosy były spięte w luźny kok, a kilka pasm, które wymknęły się spod upięcia, nadawało jej wyglądowi coś swobodnego i swojskiego. Znała każdego, kto przekraczał próg „Portu”. Jej oczy, głębokie i pełne ciepła, miały w sobie też coś surowego — spojrzenie osoby, która widziała wystarczająco dużo, by umieć rozpoznać, kto przychodzi z dobrymi intencjami, a kto nie.

Prowadząc bar od ponad dwudziestu lat, była strażniczką jego historii. Wiedziała, skąd pochodzi każda ozdoba na ścianach, kto przyniósł starą sieć rybacką wiszącą nad kontuarem i dlaczego na jednej z map morskich jest ślad po rozlanym piwie. Dla miejscowych była kimś więcej niż właścicielką baru — była powierniczką, osobą, do której można było przyjść z każdym problemem, wiedząc, że słowa pozostaną między nimi. Miała w zwyczaju mówić, że „Port” to nie tylko bar, ale także schronienie — miejsce, w którym ludzie mogli zostawić swoje troski na progu, choć na chwilę.

Tego dnia właścicielka baru rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę nieznajomej osoby. Zauważyła ją od razu, kiedy tylko weszła. Nie była stałą klientką, a jej obecność wydała się właścicielce odrobinę nietypowa. Nie był to już czas, kiedy bar przyciągał turystów i nie wyglądała na kogoś, kto szuka jedynie chwilowego odpoczynku. Kobieta stojąca za kontuarem jednak wiedziała, kiedy nie pytać. Miała zamiar poczekać, aż nieznajoma sama da znać, czy potrzebuje rozmowy. Póki co, z uśmiechem podała dwóm starszym mężczyznom przy kontuarze kolejne piwa i wróciła do wycierania szklanek — mechanicznego ruchu, który pozwalał jej myśleć.

W barze panowała cisza przerywana jedynie cichymi rozmowami, skrzypieniem krzeseł i szumem telewizora, na którym bez większego zainteresowania gości wyświetlał się jakiś program informacyjny. Słońce, wpadające przez brudne szyby, rysowało na podłodze jasne smugi, które zdawały się podkreślać każdy pyłek unoszący się w powietrzu. Młoda kobieta spojrzała w ich stronę, jakby ten widok mógł dać jej odpowiedź na pytanie, które wciąż tkwiło w jej głowie.

Drzwi do baru otworzyły się z cichym skrzypieniem, wpuszczając do środka podmuch chłodnego powietrza niosącego ze sobą wilgoć znad Wisły i morza. Przybysza zdradziły ciężkie kroki, zanim jeszcze goście oderwali wzrok od swoich rozmów i kufli. Postać, która pojawiła się w progu, natychmiast przyciągnęła uwagę kobiety, stojącej za kontuarem. Jej spojrzenie zmiękło, jakby wchodzący był kimś więcej niż tylko kolejnym klientem.

Mężczyzna był wysoki i postawny, z szerokimi ramionami, które zdradzały lata ciężkiej pracy fizycznej. Jego twarz nosiła ślady czasu i trudnych doświadczeń — głęboko osadzone oczy, otoczone cieniem zmęczenia, patrzyły z ostrością i determinacją, które trudno było zignorować. Rysy miał wyraźne, niemal rzeźbione, a szorstki zarost na szczęce dodawał mu jeszcze więcej surowości. Kilka siwych pasm przetykało jego ciemne włosy, nieco za długie, jakby dawno nie miał czasu na wizytę u fryzjera. Był ubrany w grubą, ciemnooliwkową kurtkę, która wyglądała na wysłużoną, ale solidną — przesiąkniętą zapachem soli morskiej i dymu z ognisk. Na ramieniu przewieszoną miał torbę z wypłowiałego materiału, a spod kurtki wystawał ciepły, wełniany golf w odcieniu szarości. Jego ciężkie buty, pokryte błotem i piaskiem, wskazywały, że nie przyszedł z bliska.

Mężczyzna wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi i przez moment stał bez ruchu, jakby oswajał się z ciepłem wnętrza. Powietrze wypełniało się zapachem jego obecności — mieszanką wilgoci, tytoniu i czegoś trudnego do zdefiniowania, co kojarzyło się z otwartą przestrzenią i samotnością. Jego spojrzenie przesunęło się powoli po sali, z taką uwagą, jakby rejestrował każdy szczegół: blask lamp, zmęczone twarze kilku stałych bywalców, nawet układ cieni na podłodze.

Właścicielka, widząc go, uśmiechnęła się niemal nieznacznie, ale w tym uśmiechu kryło się coś więcej. Nie wymienili słów, tylko spojrzeli na siebie na ułamek sekundy, jakby w tym milczeniu zawarte było wszystko, czego nie powiedzieli przez ostatnie lata.

— Wciąż ten sam Wiktor — powiedziała w końcu, przesuwając szmatką po kontuarze. — Piwo, czy coś mocniejszego?

— Mocniejszego — odparł krótko mężczyzna, siadając na jednym z wysokich stołków. Jego głos był niski, ochrypły, jakby nie używał go zbyt często.

Właścicielka postawiła przed nim szklankę z bursztynowym płynem.

— Dzięki Gośka — powiedział, a następnie skinął głową, wpatrując się w nią przez moment, zanim uniósł szklankę do ust. Kiedy wziął pierwszy łyk, jego twarz pozostała niewzruszona, ale w oczach pojawiło się coś na kształt ulgi.

W tym czasie osoba, siedząca przy stoliku pod oknem, pochylała się nad swoimi notatkami, zupełnie nieświadoma nowego gościa. Zdjęcia i dokumenty leżały rozłożone przed nią w nieładzie, a jej palce błądziły po nich, jakby szukała właściwego tropu. Przez chwilę bar funkcjonował w swojej codziennej rutynie: szmer rozmów, stukot szklanek o kontuar, cichy głos telewizora w kącie.

Mężczyzna, kończąc ostatni łyk ze szklanki, odwrócił głowę i spojrzał w stronę nieznajomej siedzącej przy sąsiednim stoliku. Początkowo jego wzrok przesunął się po niej obojętnie, jakby jedynie szukał zajęcia w monotonnej scenerii baru. Jednak coś przykuło jego uwagę. Na stole przed kobietą leżało kilka zdjęć, niedbale rozłożonych obok otwartego notatnika.

Jedno z nich, częściowo przysłonięte notesem, przyciągnęło jego spojrzenie jak magnes. Nie mógł oderwać od niego wzroku. Na fotografii widniała twarz — młoda, uśmiechnięta, z delikatnymi rysami, które wydawały się boleśnie znajome. Wiktor zmarszczył brwi, próbując zapanować nad nagłym ukłuciem w sercu. Coś w tej twarzy go zatrzymało, zmusiło, by przyjrzał się dokładniej.

Na moment cały świat zwęził się do jednego punktu — tego zdjęcia. Coś w nim wydawało się zarówno obce, jak i niepokojąco bliskie. Widok tej fotografii w tak nieoczekiwanym miejscu i momencie uderzył go jak cios. Zacisnął szczękę, a ręce, które jeszcze przed chwilą pewnie trzymały szklankę, zaczęły lekko drżeć.

— Skąd to masz? — jego głos, choć stłumiony, rozbrzmiał w barze jak ostrzeżenie. Młoda kobieta podniosła głowę, zaskoczona i wyraźnie niepewna, co właściwie sprowokowało tę nagłą reakcję. Jej oczy spotkały się z jego spojrzeniem — intensywnym, niemal przenikającym, jakby próbował wyrwać z niej odpowiedź, zanim jeszcze otworzyła usta.

— Przepraszam? — zapytała z wahaniem, lekko cofając się na krześle. Jej dłonie instynktownie zacisnęły się na brzegu stołu, a wzrok szybko przesunął się po rozłożonych zdjęciach, próbując zrozumieć, o co mogło mu chodzić.

Wiktor nie czekał na odpowiedź. Jego oddech przyspieszył, a dłonie zacisnęły się w pięści, choć szybko się rozluźniły, jakby starał się powstrzymać coś, co kłębiło się w jego wnętrzu. Podszedł do stolika szybkim krokiem, niemal przewracając stojące obok krzesło, które wydało z siebie zgrzyt na drewnianej podłodze.

— Nie masz prawa… — zaczął, a jego głos, choć wciąż niski, nabrał surowości. Nie patrzył już na nią, lecz na zdjęcie, które teraz leżało na widoku, częściowo przysłonięte notatnikiem. Czas na moment jakby się zatrzymał, a w jego oczach odbiły się emocje tak intensywne, że nie sposób było ich zignorować: ból, gniew, niedowierzanie.

Kobieta przełknęła ślinę, czując, jak atmosfera w barze gęstnieje. Kilku klientów przy stolikach przerwało swoje rozmowy, odwracając głowy w ich stronę. Małgorzata, stojąca za kontuarem, przestała polerować szklankę i uniosła wzrok, zmarszczywszy brwi.

— To zdjęcie… — Wiktor urwał, jakby brakowało mu słów. W jego głosie słychać było wahanie, jakby walczył z własnymi myślami. — Skąd je masz? — Powtórzył, ale tym razem bardziej do siebie niż do niej. Jego spojrzenie wciąż było utkwione w fotografii, a dłoń uniosła się niepewnie, jakby chciał ją dotknąć, ale nie miał odwagi.

Nieznajoma, wciąż oszołomiona, starała się coś powiedzieć.

— To część moich… materiałów. Nie wiem, o co chodzi. Może mi pan wyjaśnić? — Jej głos drżał, ale próbowała zachować spokój. Nie rozumiała, dlaczego to zdjęcie wywołało tak gwałtowną reakcję.

Wiktor spojrzał na nią, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jej obecności. Jego brwi zmarszczyły się, a twarz stała się twardsza, jak maska ukrywająca to, co czuł naprawdę.

— Wyjaśnić? — powtórzył gorzko, niemal z szyderstwem. — To jest moja córka! — Te słowa padły z taką siłą, że na moment w barze zapanowała absolutna cisza. Jego głos brzmiał jak dźwięk rozbijającego się szkła — ostry, ale wypełniony cierpieniem.

Kobieta spojrzała na zdjęcie, a potem z powrotem na niego.

— Ja… nie wiedziałam… — zaczęła, ale Wiktor jej przerwał, machnąwszy ręką, jakby chciał odgonić jej słowa.

— Nie wiedziałaś? — powtórzył ostrzejszym głosem. — Nie masz pojęcia, co to zdjęcie znaczy. Nie wiesz, ile razy wpatrywałem się w nie, próbując zrozumieć co się stało. A teraz leży tu, jak jakiś… rekwizyt? Jak coś, co można przejrzeć, opisać, a potem zapomnieć? — Jego słowa były szybkie, niemal urywane, jakby bał się, że jeśli się zatrzyma, to straci kontrolę.

Kobieta próbowała coś powiedzieć, ale jej słowa ugrzęzły w gardle. Nie wiedziała, jak odpowiedzieć na ten zalew emocji. Czuła, że mężczyzna, stojący przed nią, nie chce odpowiedzi. Chciał wyładować ból, który dusił go od lat.

Wiktor wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić, ale jego ręka znów drgnęła, a palce zacisnęły się na krawędzi zdjęcia. Nie patrząc już na nieznajomą, siedzącą przy stoliku, odwrócił się gwałtownie, jakby obecność innych ludzi zaczęła go przytłaczać. Zdjęcie, które podniósł, zniknęło w kieszeni kurtki. Jego ruch był szybki, niemal niekontrolowany.

Drzwi baru zamknęły się za nim z hukiem, a na moment we wnętrzu zapanowała nieprzyjemna cisza. Wszystkie spojrzenia były skierowane na nieznajomą, która wciąż siedziała przy stoliku, zdezorientowana i zaskoczona. Czuła, jak serce bije jej szybciej, a myśli kłębią się w głowie. Zdjęcie zniknęło, a wraz z nim tajemnica, której nawet nie zdążyła zgłębić.

Właścicielka baru westchnęła ciężko i wróciła do polerowania szklanek, rzucając nieznajomej jedno, krótkie spojrzenie, które mówiło więcej niż słowa: „Coś ty zrobiła?”.

Młoda kobieta siedziała oszołomiona, wpatrując się w pustą przestrzeń, którą jeszcze przed chwilą zajmował nieznajomy mężczyzna. Zdjęcie zniknęło wraz z nim, a cisza, która zapadła w barze, była niemal namacalna. Czuła na sobie spojrzenia innych gości — niektóre pełne ciekawości, inne krytyczne, a jeszcze inne, jakby wyrażające cichą solidarność w niezręczności tej chwili. W końcu odważyła się spojrzeć na Małgorzatę, stojącą za barem z rękami opartymi na biodrach i łagodnym, ale pełnym troski spojrzeniem.

— No, kochana, chyba trochę narozrabiałaś, co? — Właścicielka baru odezwała się cicho, ale ton jej głosu miał w sobie coś uspokajającego.

Nieznajoma uniosła wzrok, czując, jak gorąco zalewa jej twarz. Nie była pewna, czy to wynik zawstydzenia, czy gniewu, który wciąż kłębił się gdzieś na dnie jej myśli.

— Ja… nie chciałam. Nie wiedziałam, że to jego córka. Przecież nie mam pojęcia, kim on jest.

Małgorzata skinęła głową, jakby potwierdzając słuszność tych słów, ale jej spojrzenie pozostało przenikliwe. Sięgnęła po szklankę, napełniła ją wodą i podała kobiecie, która przyjęła ją niemal odruchowo.

— Czasem lepiej najpierw wiedzieć, kogo dotykasz, zanim zaczniesz grzebać w ranach, dziecko. A on… On ma tych ran więcej, niż by się zdawało.

Nieznajoma odłożyła szklankę, nie próbując nawet udawać, że jest spokojna.

— Ale jak miałam to wiedzieć? — zapytała z frustracją, zaciskając dłonie na krawędzi stołu. — Myślałam, że po prostu przyjdę, usiądę i wszystko spokojnie poukładam. Że znajdę odpowiedzi. A teraz mam wrażenie, jakbym coś zniszczyła…

Małgorzata obróciła się, wycierając blat stolika stojącego obok, choć nie było na nim nawet śladu brudu. To był bardziej rytuał niż potrzeba — sposób na zebranie myśli.

— Może i coś zniszczyłaś, a może tylko przypomniałaś mu o czymś, co chciał zakopać głęboko w sobie. To nie zawsze zła rzecz, wiesz? Czasem, żeby coś naprawić, trzeba najpierw pozwolić, żeby się rozpadło. Ale na jego miejscu też bym się wkurzyła.

Kobieta poczuła ukłucie winy. Właściwie nie miała pojęcia, jak to jest stracić kogoś bliskiego. A już na pewno nie potrafiła zrozumieć, jak to jest stracić dziecko.

— Wyglądał, jakby mnie nienawidził — powiedziała, bardziej do siebie niż do Małgorzaty.

Starsza kobieta uniosła brwi, przerywając swoje krzątanie się.

— Nie sądzę, żeby to była nienawiść. Bardziej… bezradność. A to jest uczucie, które nieźle potrafi człowieka rozgrzać do białości.

Małgorzata usiadła naprzeciwko nieznajomej, opierając łokcie na stole i nachylając się lekko w jej stronę. Jej twarz, choć naznaczona zmarszczkami, które mówiły więcej o życiu pełnym doświadczeń niż o wieku, emanowała spokojem.

— Powiem ci coś, co może ci się przydać, jeśli zamierzasz dalej w to brnąć. Ten facet… — wskazała ruchem głowy drzwi, przez które zniknął Wiktor. — Jest z tych, co wszystko noszą na swoich barkach. I rzadko pozwala sobie na to, żeby ktoś mu pomógł. Ale może, jeśli dasz mu chwilę, da ci szansę na naprawienie tego, co teraz zepsułaś.

Kobieta spojrzała na Małgorzatę, czując coś na kształt nadziei, choć wciąż mocno pomieszanej z obawą.

— Tylko jak mam to zrobić? On nawet nie chciał mnie wysłuchać.

Małgorzata uśmiechnęła się lekko, ale w jej oczach widać było ciepło i zrozumienie.

— Na szczęście wiem, gdzie go znaleźć.

Kobieta poczuła, jak jej serce przyspiesza.

— Serio?

— Serio. Ale obiecaj mi jedno — Małgorzata podniosła palec w ostrzegawczym geście. — Nie leć tam teraz, jak jakaś desperatka. Daj mu czas. A jak już tam pójdziesz, bądź szczera. On tego potrzebuje bardziej, niż by chciał przyznać.

Nieznajoma pokiwała głową, odbierając kartkę z adresem Wiktora wciąż nie do końca pewna, czy to, co robi, ma jakikolwiek sens. Ale w słowach Małgorzaty było coś, co dodało jej odwagi.

— Jak w ogóle Pani się nazywa? — zapytała nieśmiało.

— Małgorzata Wysocka, ale wszyscy mówią mi Gośka. — odpowiedziała z uśmiechem i dodała — i proszę, tylko nie „pani”.

— Jestem Monika Kowalska. — przywitała się, po czym dodała podnosząc się z miejsca. — Dziękuję.

Małgorzata wzruszyła ramionami, jakby chciała dać do zrozumienia, że to nic wielkiego.

Monika wyszła z baru, z głową pełną myśli i cichą nadzieją, że jeszcze niczego nie zaprzepaściła. Za to Małgorzata wróciła do swoich zajęć, spoglądając chwilę na drzwi, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nie zdążyła.

Bar „Port” był jakby zakotwiczony pomiędzy surowym pięknem natury, a resztkami ludzkiej ingerencji, które zdawały się wtapiać w krajobraz. Było już późne popołudnie, a wrześniowe słońce chyliło się ku zachodowi, malując horyzont odcieniami pomarańczy, różu i złota. Tuż obok baru rozpościerała się szeroka, spokojna Wisła, której wody połyskiwały w blasku słońca niczym tafla roztopionego metalu. Rzeka, leniwie płynąca w stronę ujścia do Bałtyku, wydawała się nieśpieszna, jakby sama delektowała się otaczającym ją światem.

Niedaleko wejścia do baru znajdował się prom — prosty, stalowy, pokryty miejscami rdzą, która nadawała mu nostalgiczny charakter. Maszyna, choć zdawała się wysłużona, wciąż niezawodnie kursowała między Świbnem, a Mikoszewem, łącząc dwa brzegi Wisły. Prom, zacumowany przy brzegu, kołysał się lekko na wodzie, a jego linki z cichym jękiem napinały się pod naporem prądu rzeki. W oddali dało się dostrzec jego bliźniacze nabrzeże, gdzie czekała garstka ludzi i kilka samochodów, leniwie oczekujących na kolejny kurs.

W oddali rozciągał się wał przeciwpowodziowy — solidna szeroka konstrukcja, która przez lata chroniła tutejszych mieszkańców przed kaprysami rzeki. Na jego szczycie biegła ścieżka, teraz niemal pusta, ale z wyraźnymi śladami rowerowych opon i wytartych butów. Na wale wznosiła się kolonia świbnieńska — malowniczy zespół domów rybackich. Drewniane chaty z detalami snycerskimi stały obok niskich murowanych budynków, tworząc harmonijną całość, jakby czas zapomniał o tym miejscu. Drewniane okiennice zdobiły misternie wyrzeźbione motywy morskie — ryby, sieci, a nawet wizerunki kutrów, przypominające o tradycji rybackiej tej ziemi. Kominy domów wypuszczały smużki dymu, unoszące się w chłodnym już powietrzu, które niosło ze sobą zapach drewna i soli.

Za barem, na skraju widnokręgu, rysował się niewielki port rybacki. Kilka kutrów, częściowo zniszczonych przez lata pracy na morzu, cumowało przy drewnianych pomostach. Ich burty były pokryte warstwami łuszczącej się farby, która odsłaniała kolejne warstwy historii każdego z nich. Sieci rybackie, rozwieszone na stojakach, powiewały lekko na wietrze, a ich cienie układały się w skomplikowane wzory na ziemi. Tu i ówdzie widać było ludzi zajętych swoimi sprawami — łatanie sieci, ładowanie sprzętu czy zwyczajne rozmowy w cieniu kutrów.

Za portem wyrastał las, który ciągnął się wzdłuż wyspy, oddzielając ląd od morskich wydm. Sosny o wysokich, smukłych pniach zdawały się kołysać w rytmie wiatru, który niósł ze sobą chłodną, wilgotną bryzę znad morza. Morskie powietrze było gęste od zapachu soli i jodu, a w tle słychać było stłumione krzyki mew.

Jesienny chłód powoli wkradał się w każdy zakamarek krajobrazu, przypominając, że lato już minęło. Monika, która właśnie wyszła z baru, otuliła się szczelniej swoim swetrem, czując, jak wiatr igra z jej włosami. Zatrzymała się na moment przed budynkiem, spoglądając na Wisłę. Zauważyła, jak światło zachodzącego słońca odbija się na wodzie, a cienie kutrów i promu wydłużają się, tworząc surrealistyczne obrazy na spokojnej tafli.

W tym miejscu czas zdawał się płynąć inaczej, wolniej. Była tu jakaś melancholia, ale też dziwny rodzaj spokoju, który łączył ludzi z ziemią i wodą, a jednocześnie przypominał o przemijaniu. Monika zrozumiała, że miejsce to, choć niepozorne, kryje w sobie historie, które mogłyby wypełnić niejedną książkę. Wzięła głęboki oddech i ruszyła przed siebie, zdeterminowana, by poznać jedną z nich.

***

Wiktor wyszedł z baru, trzaskając drzwiami. Powietrze na zewnątrz wydawało się chłodniejsze, niż zapamiętał, a bryza od Wisły niosła ze sobą zapach soli i nadchodzącej jesieni. Słońce, choć wciąż widoczne, zniżało się ku horyzontowi, malując krajobraz w odcieniach złota i różu. Cisza wokół niego była niemal namacalna, przerywana jedynie krzykiem mew krążących nad rzeką.

Ruszył w stronę swojego domu, który znajdował się pod lasem, głębiej na wyspie. Ścieżka prowadziła go najpierw wzdłuż głównej drogi idącej w kierunku Sobieszewa, gdzie mijane obok domy wydawały się pogrążone w drzemce.

Wiktor czuł, jak emocje wzbierają w nim falą, ale jednocześnie coś w środku próbowało je stłumić. Był wściekły, ale na kogo? Na tę kobietę? Nie, ona nie mogła wiedzieć. Na siebie? Tak, zdecydowanie na siebie.

Na początku zniknięcie córki było wszystkim, czym żył. Każdy dzień zaczynał się i kończył pytaniami: gdzie jest Julia? co się z nią stało? kto może coś wiedzieć? Był wtedy jak człowiek ogarnięty obsesją — nie spał, nie jadł, tylko szukał. Ale z czasem…

Zacisnął pięści, jakby chciał w ten sposób odegnać od siebie myśli. Z czasem zaczęło brakować sił. Trop za tropem prowadził donikąd. Ludzie, którzy kiedyś współczuli, zaczęli się odsuwać, zmęczeni jego ciągłymi pytaniami i desperacją. A potem… potem on sam się zmęczył. To już dziesięć lat od jej zaginięcia.

Jak mogłem?” — pomyślał, wbijając wzrok w linię drzew podążającą za nim z prawej strony ścieżki. „Jak mogłem pozwolić sobie, by choć na chwilę przestać szukać?” — to pytanie krążyło teraz w jego myślach. Poczucie winy, które od dawna próbował w sobie zdusić, teraz uderzyło z pełną siłą. Nie chodziło tylko o to, że nie znalazł Julii. Chodziło o to, że pozwolił, by jego determinacja osłabła, by codzienność zaczęła wypełniać miejsce, które kiedyś było zarezerwowane tylko dla niej. Pozwolił, aby słowa ludzi „Musisz nauczyć się żyć dalej, Wiktor” były jak infekcja, która z czasem ogarnęła jego ciało i umysł.

Zrobił kilka kroków, ale nogi wydawały się ołowiane. Pochylił się, opierając dłonie na kolanach, i zaczerpnął powietrza. „Widok tego zdjęcia…” — to było jak otworzenie rany, która nigdy się do końca nie zagoiła. Przez lata przyzwyczaił się do myśli, że Julia mogła być już tylko wspomnieniem, ale to zdjęcie przypomniało mu, że była realna. Że kiedyś istniała, śmiała się i była częścią jego życia.

Przełknął ślinę, próbując się opanować. „Może to jest znak?” — ta myśl zaczęła kiełkować w jego głowie. Przez chwilę serce przyspieszyło. Ale zaraz potem przyszła gorzka świadomość. Co z tym zrobił? Nic. Wyszedł z baru, zamiast zadać pytania, zamiast spróbować dowiedzieć się więcej. Czy znowu uciekał?

Ścieżka zaczęła prowadzić w głąb wyspy, w kierunku lasu. Drzewa na horyzoncie wydawały się wciągać go w swoją cichą, chłodną otchłań. Tutaj zawsze czuł się bezpieczniej, jakby las mógł ukryć jego myśli przed światem. Ale tym razem nawet szelest liści i śpiew ptaków nie przynosiły ukojenia.

Muszę to naprawić” — pomyślał, choć sam nie wiedział jeszcze, jak miałoby to wyglądać. Wiedział jedno — to zdjęcie było czymś więcej niż przypadkiem. Było przypomnieniem, że nie wszystko jest stracone. Musiał tylko zebrać siły i wrócić do walki.

Gdy zbliżał się do swojego domu, małej, samotnej chaty stojącej na skraju lasu, zapadał już zmrok. Wiktor zatrzymał się na chwilę przed drzwiami. Jego oddech uspokoił się, ale wewnętrzny chaos wciąż wrzał. Zanim wszedł do środka, spojrzał na niebo. Pierwsze gwiazdy zaczynały błyszczeć na czystym, ciemniejącym firmamencie. „Może one widziały, gdzie jesteś, Skarbie” — pomyślał, a potem powoli wszedł do domu, zamykając za sobą drzwi, jakby chciał odciąć się od wszystkiego, co działo się na zewnątrz.

Rozdział II.
„Milczenie przestało być wyborem”

Wspomnienie tamtego dnia powracało do Wiktora jak natrętne echo — głośne, wyraźne, niosące każdy drobiazg, każde słowo, które wtedy usłyszał. Był wrześniowy poranek, leniwy i spokojny. Wiatr od morza przynosił chłód, ale słońce, wychylające się zza chmur, obiecywało, że dzień będzie pogodny. Julia, jak zwykle, była w biegu. Schodziła po schodach w swoim nieco zbyt dużym swetrze, którego rękawy musiała podwijać. Wiktor zauważył wtedy, że miała na sobie te same buty, które nieco przemokły dzień wcześniej, gdy włóczyła się wzdłuż Wisły z aparatem.

— Nie zapomnij zjeść — rzucił, stojąc przy kuchennym blacie. Piekarnik wydawał cichy dźwięk nagrzewania się, a w środku czekało już świeże pieczywo.

— Nie jestem głodna, tato — odparła z uśmiechem, ale jej ton zdradzał coś więcej. Była zniecierpliwiona, jakby miała już zupełnie inne plany na ten dzień.

Wiktor pamiętał to wyraźnie. Odkąd Julia skończyła osiemnaście lat, coraz częściej uciekała gdzieś sama, wymykała się spod jego czujnego oka. Był dumny z jej niezależności, ale jednocześnie czuł, jak między nimi rośnie mur. Jeszcze rok temu opowiadała mu o wszystkim: o swoich marzeniach, przyjaciołach, o pomysłach na przyszłość. A teraz? Rozmowy z nią były krótsze, zdawkowe. „W porządku, tato”, „Nie martw się”, „Zaraz wrócę”. Tak mówiła. Ale nie wracała zaraz.

Tego dnia wyszła bez dalszych wyjaśnień. Usłyszał trzask drzwi i kroki na żwirowej ścieżce przed domem. Przez chwilę patrzył przez okno kuchenne, widząc jej sylwetkę znikającą za zakrętem. Dostrzegł aparat przewieszony przez ramię. „Pewnie znowu szuka tego idealnego ujęcia” — pomyślał wtedy i wrócił do swoich zajęć.

Godziny mijały. Wiktor sprzątał szopę ogrodową z narzędziami, potem wypił kawę na tarasie, czytając stary numer dziennika lokalnej gazety, ale z każdą minutą jego myśli coraz bardziej dryfowały ku Julce. Była prawie siedemnasta, kiedy zdał sobie sprawę, że powinna już wrócić. Zwykle tak robiła — przed zmrokiem. Położył gazetę na stole i zaczął dzwonić na jej telefon. Najpierw jeden sygnał, potem drugi, trzeci. Bez odpowiedzi. Wyłączyła dźwięk, pewnie znowu jest zapatrzona w jakiś pejzaż.

Kiedy Julia nie odbierała telefonu, jej ojciec próbował się uspokoić. Powtarzał sobie, że pewnie znowu zasłuchała się w szum rzeki albo zatraciła w robieniu zdjęć fokom wygrzewającym się w rezerwacie Mewia Łacha. To zdarzało się już wcześniej. Sięgnął po kubek z zimną już kawą, ale ręka mu zadrżała, a naczynie wylądowało z trzaskiem w zlewie. Czuł, jak przez jego ciało przebiega dziwne napięcie, które narastało z każdą chwilą. Kiedy po godzinie Julia wciąż nie odpowiadała na jego wiadomości, nie wytrzymał. Założył kurtkę, chwycił z szafki klucze i wyszedł na zewnątrz, trzaskając drzwiami.

Ścieżka, którą zawsze wybierała Julia, prowadziła wzdłuż skraju lasu, a potem biegła prosto ku Wiśle. Wiktor znał ją niemal na pamięć — każdy zakręt, każdy kamień na drodze. Wędrując nią teraz, czuł, jak chłodne powietrze wypełnia jego płuca, ale nie przynosi ulgi. Słońce, choć wciąż na niebie, zaczynało chylić się ku zachodowi, rozpraszając ciepłe złociste światło pośród drzew. Wiktor mrużył oczy, próbując dostrzec choćby najmniejszy ślad obecności Julii — odcisk buta w wilgotnej ziemi, połysk obiektywu aparatu w zaroślach, cokolwiek.

Spotykani po drodze ludzie spoglądali na niego z mieszaniną obojętności i ciekawości, gdy podbiegał, pytając o Julię.

— Widziałem ją, tak — powiedział starszy mężczyzna, który akurat wracał z połowu ryb. — Szła tamtędy, miała aparat na ramieniu.

Wiktor podziękował i ruszył dalej, coraz szybciej, jakby tempo marszu mogło odgonić narastającą panikę. Inni, których zaczepiał, tylko wzruszali ramionami.

— Była z aparatem — powtarzał, ale jego głos za każdym razem stawał się coraz bardziej drżący. — Moja córka, Julia. Młoda, wysoka, jasne włosy…

Kolejne osoby kiwały głowami, potwierdzając, że widzieli ją wcześniej, ale nikt nie miał informacji, gdzie mogła pójść.

Kiedy dotarł do przystani promowej, jego koszula kleiła się do pleców od potu, choć wieczorny chłód stawał się coraz bardziej przenikliwy. Prom kołysał się leniwie na wodzie, przywiązany grubą liną do punktu cumowniczego na brzegu. Na ławeczce przed domkiem operatora, siedział stary znajomy Wiktora — pan Janek, człowiek mieszkający od urodzenia na wyspie, na którego znajomi wołali „Gąsior” — ksywa od jego nazwiska Gąsiorowski. Palił papierosa, wpatrując się w wodę.

— Ej Gąsior! Widziałeś Julię? — zapytał Wiktor, niemal chwytając go za ramię.

Janek spojrzał na niego, zmrużył oczy i zmarszczył brwi.

— Była tu dzisiaj — odpowiedział po chwili. — Przeprawiła się na drugi brzeg koło południa.

— A wracała? — Głos Wiktora zadrżał, jakby bał się usłyszeć odpowiedź.

Janek pokiwał głową.

— Zdaje mi się, że tak — odpowiedział niepewnie.

Kiedy zapadła noc, Wiktor był już na posterunku policji w Sobieszewie. Budynek, zwykle wydający się spokojnym, niemal przytulnym miejscem, teraz zdawał się obcy. Fluorescencyjne światła wypełniały wnętrze chłodnym, nieludzkim blaskiem. Na korytarzu pachniało kawą i papierosami, a w tle słychać było odgłosy stukających klawiatur i dzwoniącego telefonu. Wiktor siedział przy biurku młodego oficera, który wyglądał, jakby był na granicy zmęczenia i irytacji.

— Ile lat ma córka? — zapytał mechanicznie, nie odrywając wzroku od ekranu komputera.

— Osiemnaście — odparł Wiktor. Jego głos był ochrypły, pełen napięcia. — Jest dorosła, ale nigdy nie znikała na tak długo bez słowa. To nie w jej stylu. Telefonu też nie odbiera.

Oficer wzruszył ramionami i westchnął, jakby historia Wiktora była dla niego jedną z wielu podobnych.

— Proszę pana, osiemnastolatka? — zapytał retorycznie, z cieniem znużonego uśmiechu. — Może po prostu postanowiła pojechać do centrum Gdańska lub zabawić się z chłopakiem. Zdarza się.

— Nie. To nie Julia. Ona by mnie uprzedziła. Poza tym, nie wzięła nawet połowy swoich rzeczy — Wiktor poczuł, jak w jego gardle zbiera się gula. — Proszę was, zacznijcie szukać!

Policjant spojrzał na niego z rezygnacją.

— Spokojnie. Może wróci jutro. Dajmy jej czas.

Te słowa uderzyły Wiktora jak policzek. Miał wrażenie, że słyszy je nie tylko uszami, ale całym ciałem. Patrzył na oficera, widząc w nim uosobienie wszystkiego, co było nie tak z systemem, który miał pomagać.

— Mówię wam, coś się stało — nalegał, pochylając się bliżej nad biurkiem. — Znam ją. Nigdy by tego nie zrobiła. Nie bez słowa. Nie tak.

Ale jego słowa odbijały się od urzędniczej obojętności jak echo od betonowej ściany. Oficer zanotował zgłoszenie, kiwając głową i zapewniając, że „przyjrzą się”. Ale Wiktor widział w jego oczach, że nie może na nich liczyć.

Wróciwszy do domu, od razu zabrał się za przeszukiwanie pokoju Julii. Z plecakiem, który leżał starannie złożony w kącie, obchodził się jak z relikwią. Otworzył go z nadzieją, że znajdzie w środku coś, co mogło umknąć jego uwadze wcześniej — może ukrytą kieszeń, kartkę z notatkami, mapę, cokolwiek. Ale plecak był pusty, tak jak inne miejsca w jej pokoju, które systematycznie sprawdzał. Szuflady były pełne drobiazgów: gumek do włosów, zdjęć z czasów szkolnych, ołówków i notesów, które zdawały się krzyczeć wspomnieniami.

Zegar na ścianie tykał powoli, odliczając czas, którego nie miał. Każda minuta bez odpowiedzi ciążyła mu coraz bardziej. Z bezsilności uderzył pięścią w ścianę, zostawiając na niej plamę swojej krwi. Był sam, a jego myśli zaczynały się kotłować w niekończących się spiralach paniki. W końcu podniósł telefon i wybrał numer przyjaciela — jedynego człowieka, do którego mógł się teraz zwrócić.

— Franek, to ja — rzucił do słuchawki, nie czekając na pytania. — Julka zniknęła. Potrzebuję pomocy.

Po krótkiej chwili wahania usłyszał w odpowiedzi:

— Gdzie jesteś?

— Właśnie wychodzę z domu. Bądź pod „Portem” za piętnaście minut — rozłączył się, nie czekając na potwierdzenie przyjaciela. Nie musiał, znał go od lat i wiedział, że był człowiekiem, na którym może polegać.

Franciszek Grzelak, na którego bliscy mówili zwyczajnie „Franek”, nie był człowiekiem, który marzył o wielkich rzeczach. W młodości, spędzonej na kutrach rybackich, nauczył się prostego życia, w którym ciężka praca i morze były jego codziennością. To właśnie podczas tych lat na wodzie poznał Wiktora. Ich znajomość, zaczęta od zwykłych rozmów w porcie, przerodziła się w trwałą przyjaźń — męską, niewymagającą zbędnych słów. Najważniejszą lekcję wynieśli z tych lat wspólnego łowienia: mogli na sobie polegać, niezależnie od okoliczności.

Z czasem jednak Franciszek zszedł z kutrów, gdy morze stało się dla niego bardziej wspomnieniem niż rzeczywistością. Wtedy rozpoczął pracę w domu pogrzebowym w Sobieszewie, co nie było dla niego jedynie źródłem zarobku, lecz swego rodzaju rytuałem — spokojną, choć mroczną pracą, w której znalazł dziwną harmonię. Z jego ręki przygotowano do ostatniej drogi dziesiątki mieszkańców wyspy. Często później mówił pół żartem, pół serio, że znał więcej ludzi po śmierci niż za życia.

Franciszek mieszkał w Przegalinie, małej wiosce na końcu Wyspy Sobieszewskiej, jak mawiali miejscowi — na jej granicy. Jego dom, niewielki i skromny, dzielił z Małgorzatą Wysocką, właścicielką baru „Port”, znaną wszystkim mieszkańcom wyspy po prostu jako Gośka. Ich relacja, choć bliska, nigdy nie zaowocowała małżeństwem — Franciszek, mając za sobą gorzki rozwód z pierwszą żoną, wolał unikać takich zobowiązań. Z tamtego związku pozostał mu syn, który wyjechał z matką do Niemiec. Mimo to starał się podtrzymywać kontakt, choć odległość robiła swoje.

Małgorzata, choć pracowała ciężko w barze, była osobą o energii, która przyciągała ludzi. To w jej „Porcie” zbierali się mieszkańcy wyspy, by dzielić się plotkami, a czasem po prostu uciec od swoich spraw. Sama Małgorzata, z pozoru serdeczna i otwarta, miała w sobie jednak coś, co potrafiło onieśmielać — przebłysk surowości w spojrzeniu, jakby wiedziała więcej, niż chciała przyznać.

Gdy tamtego wieczoru spotkali się pod barem, Wiktor już czekał — w solidnych butach, z latarką i cienką kurtką, która miała chronić go bardziej przed deszczem niż przed chłodem. Franciszek niósł plecak z termosami i czołówkę. Na twarzy miał ten sam wyraz zamyślenia, co zawsze przed wyruszeniem w nieznane. Właścicielka baru, mimo zmęczenia po całym dniu pracy, nie zamierzała ich zostawić samych.

— Musimy zacząć od Wisły — powiedział Wiktor, próbując nadać swoim słowom ton opanowania. — Może poszła w stronę rezerwatu.

Mewia Łacha była miejscem pełnym kontrastów — rajem i zagrożeniem w jednym. W ciągu dnia zachwycała naturalnym pięknem. Rozległe piaszczyste plaże przeplatane bujną roślinnością, w której kryły się liczne gatunki ptaków, tworzyły scenerię jak z pocztówki. Fotografowie przyjeżdżali tutaj, by uchwycić w kadrze majestatyczne mewy, eleganckie czaple czy przemykające w szuwarach wydry. Spacerowicze z okolicznych wiosek i miast traktowali to miejsce jak ucieczkę od codzienności — azyl, gdzie można było odetchnąć świeżym, morskim powietrzem, wsłuchać się w szum fal i poczuć bliskość natury.

Ale Mewia Łacha miała też swoje mroczne oblicze. Wystarczyło zejść z wydeptanych ścieżek i zapuścić się bliżej brzegu Wisły, by natknąć się na betonowe umocnienia, zwane kierownicą. Te masywne struktury, zbudowane w latach powojennych, miały chronić brzeg przed erozją, ale z czasem pokryły się warstwą śliskiego, zielonego mchu, który czynił je zdradliwymi dla każdego, kto odważył się postawić na nich stopę. Miejsce to, choć wyglądało stabilnie, było pułapką. Wystarczyło jeden nieostrożny krok, by stracić równowagę i wpaść do zimnych, mętnych wód Wisły.

Woda w tym miejscu była bezwzględna. Na powierzchni płynęła spokojnie, z pozoru leniwie, ale w rzeczywistości pod spodem kryły się silne prądy, które bez trudu mogły pochwycić nieostrożnego pływaka. Dno rzeki pełne było pułapek — ostrych kamieni, zatopionych gałęzi i konarów, które skutecznie uniemożliwiały wypłynięcie na powierzchnię. Historia Mewiej Łachy znała wiele takich dramatów. Ludzie, którzy próbowali ratować tonących, sami stawali się ofiarami. Tak było niedawno, gdy szesnastoletnia dziewczyna poślizgnęła się na kierownicy, a jej dwudziestojednoletni przyjaciel, rzucając się jej na pomoc, również został pochłonięty przez nurt. Ich ciała znaleziono dopiero po kilku dniach, wiele kilometrów dalej, na Bałtyku.

Ta opowieść wciąż krążyła po okolicy, opowiadana szeptem w barach i sklepach, przypominając o tym, jak zdradliwa potrafi być Wisła. Niektórzy unikali tego miejsca, traktując je jak przeklęte, ale byli też tacy, którzy ignorowali ostrzeżenia, szukając tam ciszy i spokoju. Dla Wiktora, Franciszka i Małgorzaty, Mewia Łacha w tamtej chwili była jednak tylko zagadką, którą musieli rozwikłać. Każdy zakątek, każdy skrawek rzeki mógł kryć odpowiedź na pytanie, które paliło Wiktora od środka: co się stało z Julią?

Ruszyli w stronę rezerwatu, a latarki przecinały ciemność jak ostrza. Betonowe umocnienia brzegu, błyszczały w świetle latarki, mokre od wilgoci. Każdy krok wydawał się nieść echo, które ginęło w szumie rzeki.

— Tu się poślizgnęła tamta dziewczyna — powiedział cicho Franciszek, wskazując na śliską powierzchnię brzegu. — Ostrożnie.

Wiktor niemal odruchowo spojrzał w stronę wody, jakby spodziewał się ujrzeć tam Julię. Wyobrażał sobie, jak mogła tutaj iść — zapatrzona w falujące odbicia światła na powierzchni Wisły, może zbyt blisko brzegu… Myśli te ściskały go w środku jak imadło.

Gdy dotarli do ogrodzenia rezerwatu, Wiktor bez wahania wspiął się na siatkę i przeskoczył na drugą stronę. Małgorzata spojrzała na Franciszka i westchnęła, ale podążyła za nim, a Grzelak, ostatni, także przeszedł przez płot.

— Jeśli ktoś nas złapie, będziemy mieć kłopoty — zauważył Franciszek.

— Nie dbam o to — rzucił Wiktor przez ramię, idąc dalej.

Rezerwat nocą wyglądał inaczej — ciemne sylwetki drzew były nieruchome jak posągi, a odgłosy ptaków i szum wody zdawały się bardziej intensywne. Zmęczeni i coraz bardziej zziębnięci, poruszali się wzdłuż brzegu, czasem zatrzymując się, by nasłuchiwać lub przyświecić latarką w zakamarki terenu.

— Rozdzielmy się — zaproponował Franciszek po godzinie bezowocnych poszukiwań.

Małgorzata spojrzała na niego niepewnie, ale Wiktor skinął głową.

— Idź w stronę morza — powiedział do Małgorzaty. — Szukaj wzdłuż brzegu aż do wyjścia przy szkole. Franek, przejdź lasem wzdłuż kolektora ściekowego. Ja pójdę ścieżką przez las. Spotkajmy się za dwie godziny na plaży na wysokości szkoły.

Rozeszli się, a cisza nocy zdawała się pożerać ich kroki, jakby las sam chciał wchłonąć ich obecność i zatrzeć ślady, które pozostawiali za sobą. Wiktor ruszył ścieżką prowadzącą w głąb gęstwiny, a snop światła z jego latarki skakał nerwowo po nierównościach terenu. Cienie drzew, wydłużone i niepokojące, tańczyły wokół niego, jakby wplatały się w jego lęki. Każdy szelest liści, każdy trzask gałęzi pod stopami brzmiał jak wystrzał, budząc w nim nowe fale niepokoju.

— Julka! — wołanie rozchodziło się od czasu do czasu po lesie, jednak bez odpowiedzi.

W sercu miał ciężar, który zdawał się z każdym krokiem coraz bardziej ciążyć. Obrazy Julii pojawiały się w jego umyśle niczym migawki, każda bardziej druzgocąca od poprzedniej. Wyobrażał ją sobie skuloną gdzieś w ciemnościach, zziębniętą i przerażoną. A może… nie. Starał się odrzucić te myśli, ale one wracały jak bumerang, każąc mu rozważać najgorsze scenariusze: czy leży gdzieś ranna? czy w ogóle jeszcze oddycha?

Las zdawał się ciągnąć w nieskończoność, a Wiktor miał wrażenie, że jest w nim sam, mimo że gdzieś w oddali wiedział, że Franciszek i Małgorzata również przeczesywali teren. Każde drzewo wyglądało identycznie, każdy zakręt ścieżki prowadził w niepewność. Latarka wyłapywała drobne szczegóły — opadłe liście, wystające korzenie, błyszczące oczy nocnych zwierząt — ale nic, co mogłoby dać mu choć cień nadziei.

Gdzieś daleko usłyszał pisk mewy, przenikliwy i samotny, który w tej scenerii brzmiał niemal złowieszczo. Od strony morza dobiegał nieustanny szum wody, monotonny, ale dziwnie uspokajający. A może tylko maskował ciszę, która ogarniała wszystko inne.

Czas mijał, a jego nadzieja topniała z każdą minutą. Po długim marszu, kiedy poczuł, że jego nogi są już jak z ołowiu, dotarł na plażę, gdzie miał się spotkać z pozostałymi. Patrzył na morze, gdzie dostrzegał w wodzie odbijające się mdłe światło księżyca, i zastanawiał się, ile jeszcze razy w życiu będzie musiał tu wracać, szukając odpowiedzi, które mogły nigdy nie nadejść.

W końcu wszyscy troje spotkali się w punkcie zbiórki. Franciszek, wyczerpany, opierał się o jakiś kawałek znalezionego po drodze kija, a Małgorzata bez słowa usiadła na piasku, patrząc w dal. Ich twarze były pełne zmęczenia, ale w oczach malowało się coś więcej — rezygnacja.

Wiktor, czując, że jego siły fizyczne i psychiczne są na wyczerpaniu, opadł na zimny piasek. Palcami zagarnął jego garść, jakby to mogło pomóc mu odzyskać choć odrobinę kontroli nad rzeczywistością. Skrył twarz w dłoniach, próbując powstrzymać emocje, które burzyły się w jego wnętrzu. Morze szumiało nieprzerwanie, jakby chciało powiedzieć: „Tu zawsze było tak samo. Ty jesteś tym, który się zmienił”.

— Nie możemy przestać jej szukać — powiedział w końcu, głosem, który choć cichy, wypełnił pustkę nocy. Spojrzał na swoich towarzyszy — na Franciszka, który zawsze był jego opoką, i Gosię, której troska w tej chwili była jedynym dowodem, że nie jest w tym wszystkim sam.

— Musimy znaleźć Julię. Cokolwiek się stało, musimy się dowiedzieć. — dodał.

Małgorzata odwróciła wzrok w stronę morza, jej spojrzenie zatrzymało się na falach, które delikatnie rozbijały się o brzeg. Było w tym coś hipnotyzującego, coś kojącego. Przez chwilę trwała w milczeniu, jakby szukała słów, które mogłyby przynieść ulgę. Franciszek usiadł obok niej na piasku, zmęczony, ale wciąż gotów do działania, gdyby tylko trzeba było ruszyć dalej.

Wiktor siedział obok nich, wpatrując się w ciemność przed sobą. Milczał, jakby obawiał się, że każde słowo może rozsypać w pył kruchą równowagę, którą zdołał w sobie zachować.

— Wiktor — odezwała się w końcu Małgorzata, jej głos był spokojny, ale stanowczy. Spojrzała na niego, a w jej oczach malowała się determinacja. — Julia jest gdzieś tam. Wierzę, że nic jej nie jest. Musimy wierzyć, że ona wciąż na nas czeka i gdzieś jest. Że się uda ją znaleźć.

Wiktor spojrzał na nią z niedowierzaniem, jakby jej słowa próbowały przebić się przez ciężar jego rozpaczy.

— Co jeśli… — zaczął, ale Małgorzata szybko mu przerwała.

— Nie ma „co jeśli”. Nie teraz. Musimy myśleć o tym, co możemy zrobić dalej. — Jej głos był jak stal, mocny, ale pełen ciepła. — Wracamy do domów, ale rano tutaj wrócimy. O świcie. Z nowymi siłami. Zorganizujemy się lepiej. Sprawdzimy każdy zakamarek. Musimy działać, a nie tonąć w czarnych myślach.

Franciszek, który dotąd milczał, kiwnął głową.

— Gośka ma rację. Noc nie jest sprzymierzeńcem. Wracajmy. Odpoczniemy trochę i zaczniemy od nowa. Rano dobrze byłoby obdzwonić szpitale w Gdańsku, by upewnić się czy tam nie trafiła.

Wiktor przez chwilę nic nie mówił, ale potem odetchnął głęboko. Powoli uniósł głowę i spojrzał na Małgorzatę, która posłała mu lekki, zachęcający uśmiech. Była w tym uśmiechu jakaś siła, coś, co pozwalało wierzyć, że nie wszystko jest stracone.

— Rano — powiedział w końcu, bardziej do siebie niż do nich. — Działamy od samego świtu.

Wstali z trudem, jakby ciężar tej nocy spowolnił każdy ich ruch. Małgorzata położyła dłoń na ramieniu Wiktora i ścisnęła je lekko, jakby chciała przekazać mu trochę swojej determinacji. Morze wciąż szumiało, fale rozbijały się o brzeg, a wiatr niósł ze sobą zapach soli i chłodu.

Kiedy odchodzili w stronę domów, Wiktor zerknął raz jeszcze na las i na ciemność, która otulała cały świat. Ale tym razem w jego piersi, obok bólu, który wciąż nie odpuszczał, zaczęła kiełkować iskierka nadziei. Z rana mieli wrócić, silniejsi i gotowi, by kontynuować poszukiwania. Dla Julii. Dla siebie. Dla tej jedynej szansy, że wciąż mogła być gdzieś tam, czekając na ratunek.

***

Czas nie okazał się sprzymierzeńcem Wiktora. Kolejne dni zamieniły się w tygodnie, potem w miesiące, a w końcu w lata. Żadna z podejmowanych prób, zarówno oficjalnych poszukiwań, jak i jego własnych desperackich działań, nie przyniosła odpowiedzi. Julia po prostu zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając po sobie jedynie pustkę, która każdego dnia coraz bardziej ciążyła na jego sercu.

Początkowo było w nim coś, co pozwalało mu walczyć — gniew na instytucje, które zawiodły, na ludzi, którzy bagatelizowali jego ból. W tamtym czasie nieustannie składał wizyty w komisariacie, pisał listy, rozmawiał z funkcjonariuszami policji i dziennikarzami. Jednak każda rozmowa, każdy raport i każda obietnica kończyły się tym samym: niczym. Świat, który początkowo wydawał mu się pełen możliwości, w których mógłby odnaleźć córkę, stawał się coraz bardziej zamknięty i bezlitosny.

Wiktor szybko zrozumiał, że nikt nie jest w stanie mu pomóc. Ani policja, która od początku ignorowała jego wołania o ratunek, ani społeczność, która po czasie przestała pytać, ani nawet najbliżsi, którzy mieli swoje własne życia i swoje własne zmartwienia. Z każdym upływającym rokiem coraz bardziej tracił wiarę w ludzi. Gesty współczucia, które na początku wydawały się szczere, z czasem zaczęły drażnić, aż w końcu wywoływały jedynie cyniczny uśmiech. Co komu po współczuciu, skoro nikogo nie było, kiedy naprawdę tego potrzebował?

Ta dekada zmieniła go nieodwracalnie. Wiktor, kiedyś pełen pasji mężczyzna, którego energia napędzała życie jego bliskich, stał się cieniem samego siebie. Zmęczenie nie było tylko fizyczne — było głębsze, jakby każda część jego istoty została obciążona tym niewidzialnym ciężarem, który nosił. Poczucie winy, że nie ochronił Julii, że nie potrafił jej odnaleźć, stało się jego codziennym towarzyszem. Były dni, gdy budził się z pytaniem, co zrobił źle, i zasypiał, obwiniając siebie za każdą chwilę, w której choćby na moment próbował pogodzić się z rzeczywistością.

Nie ufał nikomu, bo zbyt wielu ludzi zawiodło. Z czasem nauczył się mówić tylko wtedy, gdy było to konieczne. Każde słowo, które wypowiadał, było starannie dobrane, jakby jego gardło nie chciało marnować sił na rzeczy nieistotne. Jego ton bywał ostry, czasem chłodny, ale nigdy bezcelowy. Wiktor stał się mężczyzną, którego spojrzenie mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa — pełnym ciężaru doświadczeń, z którym nikt nie miał ochoty się mierzyć.

Jednak wewnątrz tej skorupy wciąż kryło się coś więcej. Choć czas przytępił ból, nie wymazał wspomnień. Julia była tam — w jego myślach, w snach, w tych rzadkich momentach, gdy pozwalał sobie na słabość. Nie pozwalał, by cokolwiek w jego życiu odciągnęło go od jej wspomnienia. To była jedyna część jego dawnego życia, którą wciąż pielęgnował, nawet jeśli był to proces pełen cierpienia.

Wieczorem, gdy siadał w swoim domu pod lasem, patrząc na kołyszące się drzewa w rytm jego wolnego oddechu, przypominał sobie tamten dzień. Dzień, kiedy wszystko się zmieniło. Obiecał wtedy sobie, że nigdy nie przestanie szukać odpowiedzi. Teraz ta obietnica była jak żarzący się węgiel — przygaszony, ale wciąż obecny. Bo choć Wiktor stracił wiele, jedno wciąż trzymało go przy życiu: nadzieja. Maleńka, ledwo dostrzegalna, ale żywa.

Rozdział III.
„Początek drogi: pytania bez odpowiedzi”

Monika obudziła się z uczuciem ciężkości. Budzik nie zadzwonił, a słońce już dawno zaczęło sączyć blade światło przez białe rolety. Przeciągnęła się, czując napięcie w ramionach i plecach — pamiątkę po wczorajszej wyprawie na Wyspę Sobieszewską. Chociaż miała dopiero 26 lat, życie nie szczędziło jej trudnych momentów, które nauczyły ją, jak radzić sobie z przeciwnościami.

Mieszkała w niewielkiej kawalerce na Olszynce, zaniedbanej dzielnicy Gdańska, gdzie czas zdawał się zatrzymać w miejscu. Stara kamienica, w której wynajmowała mieszkanie, nosiła ślady upływu lat — odpadający tynk, skrzypiące schody, ciągły szum przejeżdżających w pobliżu pociągów. Ta okolica była tania, co dla Moniki, utrzymującej się z niepewnych dochodów z podcastów i darczyńców, miało kluczowe znaczenie.

W środku jednak kawalerka miała duszę. Ściany były obwieszone korkowymi tablicami pełnymi notatek, zdjęć, map i wydruków artykułów, które przypominały chaotyczną mapę śledczą. Biurko było jej centrum dowodzenia — z laptopem, profesjonalnym mikrofonem na wysięgniku i stosami notatników. W kuchni unosił się zapach kawy, a na parapecie dzielnie trwał kaktus, którego żywotność była niemal cudowna, biorąc pod uwagę jej zapominalstwo z podlewaniem. Towarzyszył jej kot — bury dachowiec o imieniu Bułka, który wpatrywał się w nią swoimi zielonymi oczami, jakby czuwał nad wszystkim, co robiła.

Monika ujęła kubek świeżo zaparzonej kawy i podeszła do biurka. Spojrzała na ekran laptopa, gdzie wyświetlał się napis: Projekt: Korzenie prawdy. Był to jej podcast poświęcony niewyjaśnionym zaginięciom i tajemniczym wydarzeniom. Pośród setek słuchaczy miała wierną społeczność, która podsyłała jej własne historie i wskazówki. Jednak żaden z tematów, którymi się zajmowała, nie zainteresował jej tak jak zaginięcia na Wyspie Sobieszewskiej.

Przyczyna była prosta. Przez ostatnie dziesięć lat z wyspy zniknęło pięć młodych osób, w tym Julia. Choć każde zaginięcie było odrębną tragedią, Monika zauważyła teoretyczny wzór. Wszystkie osoby pochodziły z niezamożnych rodzin, miały niewielki krąg bliskich, były pełnoletnie i zniknęły bez śladu. Policja za każdym razem szybko zamykała sprawę, sugerując, że mogły po prostu wyjechać, uciekając przed trudną rzeczywistością, bo jaka ich przyszłość miała czekać na wyspie?

Jednak Monika znała już wystarczająco dużo takich historii, by wiedzieć, że to zbyt proste wyjaśnienie. Jej wewnętrzna intuicja i determinacja kazały jej wierzyć, że coś było nie tak. Coś łączyło te zaginięcia. Coś, co pozostało niezauważone przez lata.

Monika zaczęła interesować się zaginięciami już jako nastolatka, gdy sama niemal straciła kogoś bliskiego. Jej starszy brat, Michał, zaginął, gdy miała 14 lat. To były najdłuższe dwa tygodnie w jej życiu. Pamiętała, jak napięcie rosło z każdą godziną — łzy matki, milczenie ojca, telefony do znajomych, rozmowy z policją, która zdawała się działać zbyt wolno.

Michała na szczęście odnaleziono. Został zauważony w Elblągu — niewielkim mieście kilkadziesiąt kilometrów od domu — zmęczony, zdezorientowany, ale cały i zdrowy. Powód jego zaginięcia pozostał mglisty. Wspominał coś o chęci „ucieczki”, ale nigdy nie opowiedział wszystkiego do końca. To nie miało znaczenia — ważne, że wrócił. Dla Moniki te dwa tygodnie zmieniły wszystko. Zobaczyła, jaką moc mają ludzie, którzy nie przestają szukać, i jak wiele znaczą nawet drobne gesty wsparcia od obcych. To właśnie te osoby — sąsiedzi, znajomi, lokalna społeczność — okazali się kluczowi w odnalezieniu brata. Szczególną rolę odegrała starsza pani, która całymi dniami siedziała w oknie, przez mieszkańców Elbląga żartobliwie nazywana „miejskim monitoringiem”. To właśnie ona dostrzegła Michała i powiadomiła policję, a ta natychmiast skontaktowała się z rodziną.

To doświadczenie ukształtowało Monikę na całe życie. Wierzyła, że każdą zaginioną osobę można odnaleźć, jeśli włoży się w to wystarczająco dużo wysiłku, a ludzie będą działać wspólnie.

Z czasem zaczęła zgłębiać historie innych zaginionych. Z początku robiła to z ciekawości, ale szybko stało się to jej misją, niemalże obsesją. Czytała reportaże, śledziła sprawy kryminalne, angażowała się w grupy wsparcia dla rodzin zaginionych. Chciała wierzyć, że każde zaginięcie można wyjaśnić, że za każdą historią kryje się rozwiązanie — nawet jeśli wymaga to cierpliwości, determinacji i wiary w ludzi.

Ten podcast był naturalnym rozwinięciem tej pasji. Monika chciała nie tylko nagłaśniać przypadki, które przyciągały jej uwagę, ale też dawać głos tym, których zepchnięto na margines. Z każdą nową historią rosło jej przekonanie, że system zawodzi zbyt często, a prawdziwą siłą są ludzie, którzy nigdy nie przestają szukać — rodziny, przyjaciele, społeczność.

Wyspa Sobieszewska stała się dla niej czymś więcej niż kolejnym tematem. Zaginięcia Julii i innych młodych osób od razu wzbudziły jej zainteresowanie, ale im bardziej zgłębiała te sprawy, tym bardziej czuła, że coś jest tu wyjątkowo niepokojące. Te pięć osób zniknęło bez śladu w ciągu ostatnich dziesięciu lat — młodych, w większości z biednych rodzin, ignorowanych przez system. Monika nie mogła tego zaakceptować. Każda z tych osób zasługiwała na taką samą determinację w poszukiwaniach, jaką miała jej rodzina, gdy zaginął Michał.

Z każdą kolejną godziną pracy nad tym tematem Monika czuła, że to właśnie tutaj może coś zmienić. Mapa na jej tablicy korkowej, pełna notatek i oznaczeń, przypominała o ludziach, którzy zniknęli, i o tych, którzy wciąż czekali na odpowiedzi.

Wierzyła, że jeśli udało się odnaleźć Michała, to może odnaleźć też innych. Wystarczy wiara, odrobina szczęścia i odpowiedni ludzie, którzy zechcą pomóc. W głębi serca czuła jednak, że kluczowe będzie teraz zdobycie zaufania Wiktora — ojca Julii. Wiktor wydawał się przytłoczony przeszłością, zamknięty na pomoc z zewnątrz, ale Monika wiedziała, że musi spróbować. Bo jeśli nie ona, to kto?

Jej myśli przerwało mruczenie Bułki, która przeskoczyła na biurko, przewracając jeden z notatników. Monika podniosła zeszyt i pogłaskała kota za uchem, po czym spojrzała na mapę Wyspy Sobieszewskiej, która wisiała na korkowej tablicy. Czerwone szpilki oznaczały miejsca, gdzie widziano zaginionych po raz ostatni. Każda z tych szpilek była jak kolec wbity w jej serce.

— Muszę tam wrócić — mruknęła do siebie, biorąc łyk kawy. — Tylko jak podejść tego ojca dziewczyny, by uwierzył, że mam dobre intencje?

Plan Moniki był prosty, choć ryzykowny: znaleźć sposób na rozmowę z Wiktorem i zaoferować swoją pomoc. Ale najpierw musiała zebrać więcej informacji. Przejrzała wczorajsze notatki i zgrała nagrania. Szukała wskazówek w opowieściach mieszkańców Wyspy, które mogłyby ją naprowadzić na ślad. Była pewna, że klucz do tajemnicy zaginięć kryje się właśnie tam — na wyspie, może w milczeniu ludzi, którzy coś wiedzieli, ale bali się mówić.

Monika przeciągnęła się leniwie i ruszyła do kuchni, gdzie codzienność zdawała się przypominać jej, że życie toczy się dalej, niezależnie od wewnętrznych burz. Na blacie leżało kilka resztek — nadgryziony chleb i jabłko, które zdawały się czekać na decyzję, czy będą jej śniadaniem, czy trafią do kosza. Sięgnęła po owoc, wgryzając się w jego chłodny miąższ, i spojrzała na kota, który krążył wokół jej nóg z typową kocią gracją.

— Tak, wiem, Bułka, śniadanie, już się robi — powiedziała z uśmiechem, próbując jednocześnie nie nadepnąć na swoją towarzyszkę.

Kuchnia była mała, niemal klaustrofobiczna, ale miała swój urok. Bladozielone kafelki na ścianach nosiły ślady mijających dekad, a stary, emaliowany zlew z odpadającym kawałkiem farby wydawał się opowiadać historię dawnych mieszkańców. Na parapecie, obok zielonego kolejnego kaktusa, stał słoik z suszonymi kwiatami lawendy, którego zapach mieszał się z aromatem świeżo zaparzonej kawy.

W łazience Monika spojrzała w lustro, czując, jak odbicie ocenia jej stan. Jej twarz, choć wciąż młoda, zdradzała lekkie zmęczenie. Cienie pod oczami przypominały, że ostatnia noc była bardziej intensywna, niż mogłaby sobie życzyć. Niedbale związane włosy i pospieszne ruchy podkreślały codzienną walkę między tym, co musi zrobić, a tym, na co brakuje czasu.

Zimna woda przyniosła chwilowe przebudzenie, choć nie mogła wymazać zmarszczki troski, która w ostatnich latach zadomowiła się między jej brwiami. Zanim wyszła, jeszcze raz rzuciła spojrzenie na kota, który zdawał się czekać na swój moment.

Kiedy tylko otworzyła szafkę z karmą, Bułka wskoczyła na blat i zaczęła obserwować ją z wyczekującym spojrzeniem, jakby kontrolowała każdy ruch swojej właścicielki.

— Nie mogę cię zaniedbać, bo jeszcze zadzwonisz do mediów — rzuciła półżartem, napełniając miskę.

Kot natychmiast rzucił się na jedzenie, a Monika powróciła do pokoju, gdzie szybko zaczęła wybierać strój na dzień. Ulubione jeansy i luźniejszy sweter stały się jej codziennym uniformem — wygodnym, nienachalnym, pasującym do jej stylu życia.

Kiedy zamykała drzwi na klucz, światło poranka ujawniało duszę Olszynki — dzielnicy, która zdawała się tkwić gdzieś pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Stare kamienice o ceglanej fasadzie nosiły ślady zużycia, ale w ich chropowatej powierzchni kryła się pewna szlachetność. Popękane tynki, zarośnięte podwórka i obdrapane szyldy sklepów mówiły o miejscu, które widziało więcej, niż mogłoby się wydawać.

Czasami czuła, jakby Olszynka była przedłużeniem jej samej — miejscem, które nie próbowało udawać czegoś, czym nie jest. Pociągi towarowe przejeżdżające nieopodal dodawały specyficznego uroku temu miejscu, choć drgania, które wywoływały, były bardziej uciążliwe niż romantyczne.

Wsiadając do swojego wysłużonego auta, Monika spojrzała na staruszkę zamiatającą chodnik. Była jedną z tych osób, które zdawały się nierozerwalnie związane z tym miejscem — świadkiem jego historii. Staruszka uniosła rękę w geście powitania, a Monika odpowiedziała krótkim uśmiechem, czując, że ta codzienna interakcja daje jej dziwne poczucie stabilności.

Samochód, choć nie pierwszej młodości, był symbolem niezależności. Przekręciła kluczyk, a silnik zaskoczył po chwili wahania. Radio zagrało krótki fragment wiadomości, który Monika szybko wyłączyła — nie chciała, by hałas zakłócał jej myśli.

Jadąc przez dzielnicę, patrzyła na krajobraz, który choć zaniedbany, miał w sobie coś znajomego i pocieszającego. Budynki kolejowe oraz rozsypujące się ogródki działkowe były tłem jej codzienności — chaosem, który w jakiś sposób pasował do jej własnego życia.

To miejsce nie jest idealne, ale przynajmniej jest prawdziwe” — pomyślała.

Jej myśli nie dawały jej spokoju z jeszcze jednego powodu. Tajemniczy wczorajszy SMS od nieznanego nadawcy był jak drzazga — niewielki, ale uporczywy. Z jego powodu była teraz w drodze na spotkanie, starając się przygotować na każdą możliwość: od zupełnej straty czasu, po nieoczekiwany przełom.

Bar „Kontener” znajdował się na terenie stoczni gdańskiej, z dala od turystycznego zgiełku. Miejsce to, otoczone przez monumentalne żurawie stoczniowe, które wyglądały jak nieruchomi strażnicy tego miejsca, przypominając o jego przemysłowym dziedzictwie. Pomiędzy nimi znajdowały się stare hale przemysłowe, mające w sobie coś surowego i niepokojącego. Czasy świetności stoczni już minęły, a ciszę dziś zakłócał jedynie odległy szum martwej Wisły oraz pływających po niej jednostek wodnych.

Monika zaparkowała swój samochód niedaleko wejścia na teren Stoczni Cesarskiej. Miejsce to zdawało się emanować surowością industrialnej historii Gdańska, ale jednocześnie przesiąknięte było artystycznym duchem współczesności. Zatrzymała się na moment przy bagażniku, sprawdzając torbę. W środku miała dyktafon, notes i kilka drobiazgów, które zwykle nosiła przy sobie podczas swoich dziennikarskich eskapad. Ruszyła w stronę wskazanego miejsca, trzymając torbę mocno na ramieniu.

Po drodze jej uwagę przykuły monumentalne człekokształtne instalacje wychodzące z wody. Zardzewiałe, poskręcane fragmenty silników okrętowych, trasowanych blach i metalowych prętów wyglądały, jakby postacie wyłaniały się z dna martwej Wisły, niczym pozostałości jakiejś futurystycznej bitwy. Teren wokół był chaotyczny, ale pełen uroku. Stare budynki i kontenery transportowe przekształcono w pracownie artystów i galerie. Część z nich była pomalowana w kolorowe graffiti, inne pozostawiono w ich pierwotnej, zardzewiałej formie, co tworzyło ciekawy kontrast. Kilka z kontenerów miało otwarte drzwi, ukazując wnętrza pełne narzędzi, płócien, farb i szkiców — twórczy chaos, który idealnie wpisywał się w atmosferę tego miejsca.

Pomiędzy kontenerami rozstawiono niewielkie drewniane podesty i krzesła, które wyglądały, jakby zostały zebrane z przypadkowych części stoczniowych odpadków. Kilka stolików było po prostu dużymi szpulami po kablach przemysłowych, a zamiast standardowych krzeseł goście korzystali z metalowych skrzynek na narzędzia.

Bar, przy którym się zatrzymała, był dokładnie taki, jak się spodziewała — blaszana budka pomalowana na biało, z okienkiem do zamawiania napojów. Przed nim znajdowała się długa ława z wysokimi krzesłami, ustawionymi tak, by wszyscy siedzący musieli patrzeć na rzekę i odległe dźwigi stoczniowe. Miała wrażenie, że wybrano to miejsce nieprzypadkowo — w takiej konfiguracji rozmowa była prywatna, a nikt nie musiał patrzeć drugiej osobie prosto w oczy.

Monika zjawiła się na miejscu nieco przed czasem. Wokół panowała cisza. Siedząc na wysokim krześle, obracała w palcach papierowy kubek z herbatą, który zamówiła u właściciela baru — mężczyzny po sześćdziesiątce, z mocno opaloną twarzą i papierosem wetkniętym za ucho.

Spojrzała na zegarek. 11:58. Nie mogła opanować lekkiego zdenerwowania. Powietrze było chłodne, a na wodzie, w oddali, sunęła cicho barka z logo jakiejś firmy transportowej. Wszystko tutaj miało w sobie dziwną melancholię.

Za plecami Moniki rozległy się ciche kroki, które natychmiast postawiły ją w stan gotowości. Uchwyt na kubku się wzmocnił, a palce wbijały się w cienki papier.

— Monika? — odezwał się męski głos, młody, ale lekko niepewny.

Odwróciła głowę i zobaczyła szczupłego mężczyznę w granatowej kurtce i dżinsach. Wyglądał na nie więcej niż trzydzieści lat, ale miał w sobie coś nieopierzonego, jakby dopiero co zaczął odnajdywać się w dorosłym świecie.

— Tak. A ty? — zapytała, unosząc brew.

— Tomasz Janicki. — odpowiedział, wyciągając rękę.

Monika przyjęła uścisk, badawczo przyglądając się jego twarzy. Jasne włosy, nieco potargane, i oczy, które zdradzały mieszankę determinacji i delikatnej nerwowości. Zajął miejsce obok niej, ale tak jak przewidywała, oboje patrzyli w stronę wody, unikając bezpośredniego kontaktu wzrokowego.

— Skąd wiedziałeś, że interesuję się wyspą? — Monika zaczęła, celowo nieco chłodno, próbując ustalić jego wiarygodność.

Tomasz westchnął, jakby zbierał się na odwagę.

— Słyszałem o tobie. Miałem kilka przypadków ludzi, którzy mówili, że ktoś pyta o zaginięcia. Twoje imię przewinęło się kilkukrotnie. Wyglądasz inaczej, niż się spodziewałem.

— To komplement? — zapytała z przekąsem, ukrywając zdenerwowanie pod warstwą sarkazmu.

— Może trochę — uśmiechnął się lekko, ale szybko spoważniał. — Monika, od pięciu lat pracuję w komisariacie na Wyspie Sobieszewskiej. Wiesz, jak to jest… Mała placówka, jeden radiowóz, a ludzie oczekują cudów. Wszyscy myślą, że jestem dzieciakiem, który nic nie wie, ale ja… ja zauważyłem coś, czego inni nie chcą widzieć.

Monika uniosła brew, zachęcając go do kontynuacji.

— Zaginięcia na wyspie — zaczął powoli — nie są tematem, który komukolwiek pasuje. Ludzie wolą mówić, że to zwykłe przypadki. Dziewczyna po kłótni z rodzicami. Dziewczyna, która uciekła za granicę za pracą, czy przestraszony chłopak, który postanowił uniknąć odpowiedzialności związanej z ojcostwem. Ale jest coś, co mnie gryzie.

Zamilkł na chwilę, wpatrując się w spokojną taflę wody.

— Nie ma ich zbyt wielu. Pięć, w ciągu dekady. To niewiele, prawda? Ale wszystkie te osoby… one nie zostawiły po sobie nic. Żadnego śladu, żadnej wskazówki, żadnego listu. Ich bliscy też nigdy nie mieli od nich odpowiedzi. I to jest coś, co mnie prześladuje.

Monika poczuła, jak serce zaczyna jej bić szybciej.

— Myślisz, że to coś więcej niż zbieg okoliczności?

— Wiem, że tak jest. Znalazłem dokumenty. Ale to nie jest coś, co mogę wyciągnąć ot tak — spojrzał na nią, a w jego oczach było coś niemal błagalnego. — W moim komisariacie jestem nikim. Traktują mnie jak dzieciaka, który powinien tylko wypełniać raporty o rowerach ukradzionych przez turystów. Nikt mnie nie słucha, Monika. Ale ty… masz szansę, ty masz głos. Ciebie słyszą setki osób w internecie.

— Więc po to mnie tu ściągnąłeś — mruknęła, próbując uspokoić myśli.

Tomasz wyciągnął z torby cienką teczkę.

— To wszystko, co mam na ten moment. Kopie zgłoszeń zaginięć, kilka notatek, które udało mi się zrobić. Tylko błagam, ostrożnie z tym. Jeśli ktoś się dowie, że ci to dałem… — przerwał, jakby nie potrafił dokończyć zdania.

Monika spojrzała na teczkę, jakby była to relikwia.

— Dlaczego mi ufasz? — zapytała, nieco łagodniej.

Tomasz wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Może dlatego, że wyglądasz, jakbyś naprawdę chciała coś zmienić, jakby naprawdę zależało Ci na tych osobach.

Przez chwilę siedzieli w ciszy, wpatrując się w leniwie płynącą Wisłę. Monika czuła ciężar odpowiedzialności, ale także coś, czego dawno nie doświadczała — ekscytację. Wreszcie miała coś konkretnego.

***

Wieczorem, gdy Monika wróciła do swojego mieszkania, czuła ciężar nowo zdobytej wiedzy. Po całym dniu intensywnych rozmów i analiz, pragnęła chwili spokoju. Jednak wiedziała, że nie pozwoli sobie na odpoczynek, dopóki nie przejrzy wszystkich materiałów. W dłoni trzymała teczkę, która wydawała się ważyć więcej niż powinna. Nie tylko przez jej zawartość, ale także przez implikacje, jakie mogła ze sobą nieść.

Otworzyła okno, wpuszczając do mieszkania rześkie, wieczorne powietrze z delikatną nutą wilgoci i zapachu mokrego asfaltu. Z kuchennej szafki wyjęła butelkę białego wina — prezent od dawnej znajomej, którą przypadkiem spotkała kilka tygodni wcześniej. Wlała trunek do dużego, przezroczystego kieliszka, którego smukła nóżka delikatnie połyskiwała w świetle kuchennej lampy.

Bułka, jak zawsze, postanowiła towarzyszyć jej w wieczornych rozmyślaniach. Kot wskoczył na stół i z gracją zajął miejsce obok laptopa, przyglądając się swojej właścicielce z niewypowiedzianym osądem.

— Ty byś coś zauważyła od razu, prawda? — powiedziała Monika, głaskając kota pieszczotliwie po miękkim futrze. Bułka zamruczała, jakby potwierdzając jej słowa.

Na stole rozłożyła dokumenty, które otrzymała od Tomasza. Były to głównie kopie zgłoszeń zaginięć — odręczne notatki dyżurnych, załączone zdjęcia osób zaginionych, czasem ledwo czytelne przez upływ czasu, oraz chaotyczne protokoły z przesłuchań świadków. Tomasz dołączył też swoje własne uwagi, zapisane na żółtych samoprzylepnych karteczkach, które gdzieniegdzie przykleił do wydruków.

Zgasiła główne światło, pozostawiając jedynie małą lampkę biurkową. Jej ciepłe, żółte światło oświetlało stół, a wino w kieliszku mieniło się złotymi refleksami.

Monika zaczęła od sprawy Julii — zaginionego przypadku, który był katalizatorem całej jej obecnej obsesji. Patrzyła na zdjęcie dziewczyny — młodej, uśmiechniętej blondynki w prostej sukience. Wydawała się zwyczajna, ale Monika wiedziała, że za tym zdjęciem kryje się coś znacznie więcej. Zaczęła czytać protokół ze zgłoszenia.


Data przyjęcia zgłoszenia: 20 września 2014 roku

Dzień tygodnia: Sobota

Osoba zaginiona: Julia Dębska

Wiek: 18.

Imię ojca i matki: Wiktor i Teresa

Miejsce ostatniego pobytu: Gdańsk — Świbno

Zgłaszający: Wiktor Dębski

Opis: Szczupła kobieta o wzroście około 170 cm. Miała długie, jasnoblond włosy spięte w luźny kok, przewiązany czerwoną opaską. Oczy błękitne. Ubrana była w sweter, jeansy oraz białe buty. Miała przy sobie aparat fotograficzny. Na szyi nosiła srebrny łańcuszek z małym wisiorkiem w kształcie serca.


„Gdzie się podziałaś dziewczyno?” — zadała pytanie w myślach. Napiła się wina z kieliszka, po czym sięgnęła po kolejne dokumenty.


Data przyjęcia zgłoszenia: 15 kwietnia 2017 roku

Dzień tygodnia: Sobota

Osoba zaginiona: Michał Kowalik

Wiek: 19.

Imię ojca i matki: Janusz i Katarzyna

Miejsce ostatniego pobytu: Gdańsk — Sobieszewo

Zgłaszający: Katarzyna Kowalik

Opis: 175 cm, szczupły, jasnobrązowe krótkie włosy, piwne oczy, blizna na lewym łuku brwiowym. Ubrany w szarą bluzę z kapturem i ciemne spodnie dresowe.


Następne akta wzięła do ręki.


Data przyjęcia zgłoszenia: 08 sierpnia 2019 roku

Dzień tygodnia: Czwartek

Osoba zaginiona: Anna Sowińska

Wiek: 18.

Imię ojca i matki: Marek i Barbara

Miejsce ostatniego pobytu: Gdańsk — Sobieszewo

Zgłaszający: Marek Sowiński

Opis: 160 cm, szczupła, kręcone blond włosy do ramion, zielone oczy, piegowata cera. Ubrana w lekką sukienkę. Na nadgarstku kolorowe bransoletki.


Mózg Moniki automatycznie zaczął łączyć fakty. Wyspa, młody wiek, brak wyraźnych śladów. To było coś, co zdawało się powtarzać w innych przypadkach.

Kolejne dokumenty przedstawiały czwartą osobę zaginioną.


Data przyjęcia zgłoszenia: 22 marca 2020 roku

Dzień tygodnia: Niedziela

Osoba zaginiona: Piotr Głuszak

Wiek: 21.

Imię ojca i matki: Wojciech i Elżbieta

Miejsce ostatniego pobytu: Gdańsk — Wieniec

Zgłaszający: Wojciech Głuszak

Opis: 180 cm, atletyczna sylwetka, ciemnobrązowe włosy, szare oczy, tatuaż na lewej dłoni (data urodzenia siostry). Ubrany w flanelową koszulę i sprane jeansy.


W miarę jak zanurzała się w lekturze, zauważyła kilka subtelnych podobieństw. Większość zaginionych pochodziła z biedniejszych rodzin. Wszyscy zniknęli bez śladu, pozostawiając po sobie niewiele wskazówek. Dokumenty były jednak pełne luk — brak porządnych przesłuchań, niewiele dowodów na jakiekolwiek działania policji poza spisaniem standardowego raportu, jednodniowym przeszukaniem terenu z psem tropiącym i ostatecznym wnioskiem, że te osoby prawdopodobnie dobrowolnie opuściły miejsce zamieszkania, brak śladów przestępstwa.

Wzięła łyk wina i oparła brodę na dłoni. Gdzieś między słowami tych raportów kryło się coś, czego nie potrafiła jeszcze uchwycić.

W końcu dotarła do protokołu dotyczącego najnowszego zaginięcia — sprzed 2 lat.


Data przyjęcia zgłoszenia: 05 maja 2022 roku

Dzień tygodnia: Czwartek

Osoba zaginiona: Martyna Wolska

Wiek: 19.

Imię ojca i matki: Paweł i Ewa

Miejsce ostatniego pobytu: Gdańsk — Świbno

Zgłaszający: Paweł Wolski

Opis: 155 cm, drobna sylwetka, zafarbowane na różowo włosy w kucyku, czarne oczy, pieprzyk na policzku. Ubrana w jeansową kurtkę, trampki. Miała plecak w złotym kolorze.


Jej zdjęcie pokazywało wychudzoną twarz z zapadniętymi policzkami, ale oczy, choć zmęczone, były pełne życia.

Przeglądając raport, coś przykuło jej uwagę. Zauważyła, że w miejscu „ostatnio widziana” zapisano: „okolice terenów leśnych”. To samo miejsce pojawiało się także w przypadku poprzedniej osoby — młodego chłopaka, który zniknął kilka lat wcześniej.

Monika natychmiast zaznaczyła te fragmenty w swoich notatkach. „Tereny leśne…” — powiedziała w myślach. Może to był tylko przypadek, tak czy inaczej, wiedziała, że trzeba to potwierdzić lub wykluczyć.

Cofając się do poprzednich raportów, Monika zauważyła coś, co początkowo wydawało się tylko formalnością — podpis komendanta na końcu dokumentu. Pod każdym raportem, w którym sugerowano, że osoby zaginione prawdopodobnie dobrowolnie opuściły swoje miejsce zamieszkania, widniało to samo nazwisko: insp. Roman Bartoszek.

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ponieważ komendant musiał przecież zatwierdzać takie dokumenty. Ale Monikę uderzyła pewna monotonia w treści tych wniosków. Niezależnie od szczegółów każdej sprawy — młoda dziewczyna, która miała trudności w domu, mężczyzna, który został ojcem, czy ktoś, kto po prostu „mógł chcieć zacząć od nowa” — wniosek zawsze był ten sam: brak oznak przestępstwa, zamknięcie sprawy.

Monika wyciągnęła telefon, zmarszczyła brwi i wpisała nazwisko „Bartoszek” w wyszukiwarkę. Pierwsze wyniki były skromne i mało pomocne — formalne zdjęcia mężczyzny w policyjnym mundurze, gdzie stał sztywno, z poważnym wyrazem twarzy. Kolejne wyniki to wzmianki o długoletniej służbie w policji, w większości bardzo oficjalne i pozbawione szczegółów.

Zauważyła jednak jeden artykuł, który zwrócił jej uwagę. Był to tekst z lokalnej gazety, opublikowany kilka lat wcześniej. Artykuł zatytułowany „Komendant Bartoszek: Człowiek od trudnych spraw” wychwalał jego skuteczność w „szybkim rozwiązywaniu problemów”. Autor wspominał o kilku głośnych sprawach, które Bartoszek miał rozwiązać w rekordowym czasie, choć nie podano żadnych szczegółów na temat tego, jak dokładnie tego dokonał. Wspomniano jedynie, że „działał z determinacją i wykorzystał swoje bogate doświadczenie”.

Monika przewinęła dalej, ale więcej informacji nie znalazła. Uderzyła ją suchość danych i brak jakichkolwiek osobistych śladów — żadnych zdjęć prywatnych, żadnych wywiadów, żadnych opinii od osób trzecich. Wyglądało to tak, jakby Bartoszek pilnie strzegł swojego wizerunku, ograniczając swoją obecność publiczną do minimum.

Zaczęła się zastanawiać. Czy ta „skuteczność” była prawdziwa? Czy może była tylko fasadą, za którą kryło się coś innego? Na razie miała więcej pytań niż odpowiedzi, ale wiedziała, że musi drążyć dalej.

Okrążyła nazwisko na jednym z dokumentów długopisem i zapisała obok pytanie: „Dlaczego zawsze to samo?

Przejrzała ponownie dokumenty, ale nic równie wyraźnego już nie rzuciło jej się w oczy.

Monika sięgnęła po dyktafon, nacisnęła przycisk nagrywania i przez chwilę wpatrywała się w migającą czerwoną diodę.

— Dobra, do dzieła — powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do urządzenia.

— Moje przemyślenia — zaczęła spokojnym głosem, starając się uporządkować myśli. — Przeglądam dokumenty dotyczące zaginięć na Wyspie Sobieszewskiej. Podobieństwa są subtelne, ale wyraźne: młody wiek, ubogie środowisko, brak konkretnej interwencji policyjnej i szybkie zamknięcie sprawy. Coś tu nie gra. Ale co dokładnie?

Monika przymknęła oczy, pozwalając swojemu umysłowi otworzyć się na różne scenariusze. Chciała unikać myślenia „tunelowego”, które mogłoby zawęzić jej pole widzenia. Jej głos, teraz bardziej pewny, wypełnił cichą przestrzeń pokoju.

— Czy te osoby faktycznie zaginęły dobrowolnie? Policja w każdej sprawie sugeruje, że tak. Ale dlaczego? Czy rzeczywiście istnieją dowody, które na to wskazują, czy to tylko wygodne wytłumaczenie? Jeśli rzeczywiście opuścili swoje domy z własnej woli, to czemu ich ślad urywa się w tych samych miejscach — terenach leśnych?

Przerwała na chwilę, biorąc łyk wina. W jej głowie zaczęła formować się pierwsza hipoteza.

— Załóżmy, że mamy do czynienia z przypadkami ucieczek. Może wyspa jest symbolicznym punktem „odcięcia” od dotychczasowego życia. Tereny leśne byłyby wtedy miejscem przejściowym — ale co dalej? Ktoś musiałby ich stamtąd odebrać, skoro nikt ich tam nie znajduje. Czy jest jakaś sieć ludzi, którzy pomagają tym osobom zniknąć? Może drogą morską? Dokąd? Hel? A może jeszcze dalej? Szwecja?

Sięgnęła po jeden z raportów i ponownie spojrzała na podpis insp. Bartoszka.

— Dlaczego wszystkie te raporty kończą się tymi samymi wnioskami? Bartoszek podpisuje dokumenty, jakby to była formalność. Brak śladów przestępstwa, brak działania. Czy to czysta rutyna, czy może celowe ignorowanie tropów? Jeśli Bartoszek coś ukrywa, co by to mogło być? Czy działał na własną rękę, czy pod czyimś wpływem?

Monika zamyśliła się, pozwalając umysłowi na swobodną eksplorację możliwości. Coś w niej podpowiadało, że to nie tylko zaniedbanie.

— Załóżmy tym razem, że Bartoszek może być zamieszany. Być może chroni kogoś lub coś. Może w policji jest więcej osób, które nie chcą, by te sprawy zostały rozwiązane. Ale dlaczego? Jaką mieliby motywację?

Przerwała, aby zapisać kilka dodatkowych uwag. Następnie przesunęła palcem po zaznaczeniu dotyczącym „terenów leśnych”.

— Czy tereny leśne są miejscem przypadkowym, czy celowo wybranym? To miejsce pojawia się zbyt często, by być zwykłym zbiegiem okoliczności. Może ktoś wybiera te tereny, wiedząc, że są odizolowane i trudne do monitorowania. Albo… może istnieje tam coś, czego nie zauważyłam. Czy jest to możliwe, że ci ludzie trafiali tam nieprzypadkowo, a potem stamtąd znikali?

Monika zatrzymała nagrywanie i pochyliła się nad stołem. Wszystko wydawało się zbyt chaotyczne, ale jednocześnie fascynujące. Włączyła dyktafon jeszcze raz.

— Przypuśćmy, że to nie przypadek. Jeśli te osoby nie zaginęły dobrowolnie, to ktoś lub coś musiało je tam zwabić. Czy mamy do czynienia z jednym sprawcą, czy z grupą? Czy to miejsce ma strategiczne znaczenie, czy jest po prostu wygodnym punktem na mapie?

Odłożyła dyktafon i przez chwilę wsłuchiwała się w ciszę. Zrobiła kilka kolejnych notatek.

Monika wzięła głęboki oddech, po czym włączyła ponownie dyktafon i przemówiła, nieco wolniej, jakby ważyła każde słowo.

— A co, jeśli te osoby rzeczywiście zaginęły dobrowolnie? Jeśli podjęły decyzję, by zniknąć, to dlaczego?

Spojrzała na zdjęcie Julii, a potem na kilka innych twarzy zaginionych, rozłożonych na stole.

— W większości przypadków ich bliscy wspominali, że zniknięcie było niespodziewane. Nie pożegnali się, nie dali żadnych wskazówek. Dlaczego ktoś miałby podjąć tak radykalny krok bez słowa? Jeśli chcieli uciec, to przed czym?

Wzięła do ręki raport o zaginięciu Martyny., której telefon wyłączył się na stałe dwa dni po zgłoszeniu zaginięcia.

— Zastanawia mnie, dlaczego nie nawiązali kontaktu z bliskimi, nawet po latach. Żadnych listów, e-maili, telefonów. Ich ślady w sieci urywają się jak nożem uciął. Czy to możliwe, że ktoś im w tym pomógł? A może coś — lub ktoś — skutecznie uniemożliwia im taki kontakt?

Jej palce przesunęły się po notatkach, gdzie zapisane były informacje o ostatnich dniach zaginionych.

— Co jeszcze mnie zastanawia, to to, że większość ich rzeczy osobistych pozostała w domach. Dlaczego ktoś, kto planuje zniknąć, zostawia dokumenty, pieniądze, czasem nawet telefon? Jeśli to było zamierzone, to znaczy, że wiedzieli, że tego nie będą potrzebować. Ale jak mogli być tego pewni? Czy mieli pomocnika, przewodnika?

Monika spojrzała w okno, za którym panowała ciemność.

— Jeśli to wszystko było dobrowolne, to dlaczego te osoby nie zostawiły po sobie żadnego śladu? Nie wróciły, nie odnowiły kontaktu. Nie ma śladu ich aktywności w sieci ani na portalach społecznościowych. Może doszło do jakiegoś wypadku? Albo ich plan od początku zakładał powrót, lecz coś poszło nie tak — być może stało się coś, czego nie przewidzieli? Nie można wykluczyć również najgorszego scenariusza, że ktoś trzeci celowo przyczynił się do ich zniknięcia, a może nawet ich śmierci.

Monika przerwała nagrywanie, wpatrując się w notatki. W tym wszystkim coś ją uwierało, jak fragment układanki, który nie pasuje, ale nie wiedziała jeszcze, co dokładnie. Wino, już lekko ciepłe, przypominało się jej zapachem, gdy odchyliła się na krześle i zanurzyła się w myślach.

Zrobiła kilka kolejnych notatek, kreśląc strzałki, które łączyły nazwiska, miejsca i daty. W końcu opadła na krzesło, zmęczona, ale z poczuciem, że zaczyna tworzyć podstawy czegoś większego.

Światła Gdańska migotały w oddali, a gdzieś w tle słychać było przetaczający się pociąg. Bułka już spała zwinięta w kłębek na parapecie, kompletnie obojętna na ciężar, który spoczywał na ramionach jej właścicielki.

— No to co, jutro Wiktor — szepnęła Monika do siebie, decydując się zgasić lampkę biurkową.

Rozdział IV.
„Sojusz, który trudno zaakceptować”

Poranek na wyspie budził się powoli, jakby sam miał problem z wyrwaniem się z ciepłego letargu. Świbno zdawało się żyć w swoim własnym rytmie, gdzie czas płynął wolniej, a powietrze niosło zapach soli i ziół z okolicznych łąk.

Wiktor otworzył oczy w swoim niewielkim domu na skraju lasu. Słońce przeświecało przez żaluzje, rzucając na podłogę ciepłe, złote smugi. Pies, duży i kudłaty mieszaniec o imieniu Kajo, już siedział przy jego łóżku, patrząc na niego z miną, która jednoznacznie mówiła: „Czas wstawać, człowieku”.

— Już, już — mruknął Wiktor, przeciągając się. Sięgnął po szklaną butelkę wody, stojącą na stoliku i napił się łapczywie. Głowa pulsowała mu jeszcze lekko — ślad po wczorajszej whisky, którą próbował zagłuszyć myśli.

Dom był niewielki, ale przytulny w swoim chaotycznym, męskim stylu. Na ścianach wisiały pamiątki z jego młodszych lat — zdjęcia rodzinne, trochę wyblakłe, kilka rycin przedstawiających kutry rybackie i morskie pejzaże. Podłogę pokrywały zużyte, ale wciąż miękkie dywany, a na parapecie piętrzyły się doniczki z ziołami, które właścicielka baru „Port” co jakiś czas przynosiła mu do domu, twierdząc, że „trochę zieleni dobrze ci zrobi”.

Kajo szczeknął krótko, niemal upominająco, gdy Wiktor zbyt długo zwlekał.

— Dobra, dobra, idziemy — powiedział, wstając i przeczesując ręką włosy. Wciągnął na siebie stare dresy i wyprowadził psa na zewnątrz.

Poranek na zewnątrz był spokojny. Ścieżka przed domem była przysypana drobnymi liśćmi, a powietrze pachniało deszczem, który spadł w nocy. Kajo natychmiast pobiegł w stronę ogrodzenia, obwąchując teren i szukając czegoś, co mogłoby go zainteresować.

Wiktor usiadł na schodkach przed domem z kubkiem kawy, którą zdążył zaparzyć. Patrzył, jak jego pies krąży po podwórku, a myśli, choć wciąż niespokojne, zaczynały się porządkować. W tym miejscu, z dala od ludzi, zawsze znajdował pewien rodzaj ukojenia.

W tle słychać było odgłosy wyspy — krzyki mew, szum wiatru w koronach drzew i gdzieś daleko pogłos fal na morzu.

Ale w ciszy tego poranka kryło się coś jeszcze — ledwie wyczuwalne napięcie, jak zapowiedź czegoś, co miało dopiero nadejść. Wiktor jeszcze tego nie wiedział, ale ten dzień nie będzie należał do zwykłych.

Dzień na wyspie zaczynał się leniwie, ale Wiktor nie należał do ludzi, którzy spędzają poranki na bezczynności. Po szybkim spacerze z Kajo, wrócił do domu, by się przebrać.

Otworzył szafę, z której wyciągnął swoje codzienne ubrania: dobrze znoszone jeansy z wytartymi kolanami, koszulę flanelową w czerwono-czarną kratę i ciemne, robocze buty. Na pasku przypiął skórzaną kaburę na nóż — prezent od ojca z czasów, gdy jeszcze łowił ryby na kutrze.

Kajo obserwował go z uwagą, leżąc na podłodze. Co jakiś czas unosił łeb, jakby próbował odgadnąć, co Wiktor planuje dalej.

— Nie patrz tak, nie zapowiada się nic ciekawego — rzucił w stronę psa, który w odpowiedzi tylko ziewnął, odsłaniając rząd ostrych zębów.

Wiktor wziął klucz francuski i kilka śrubek, które leżały na blacie w kuchni, i wyszedł na zewnątrz. Planował naprawić wiatę, która podczas ostatniej wichury zaczęła się chwiać. Była to prosta konstrukcja, stojąca obok domu — kilka drewnianych słupków podtrzymujących blaszany dach, pod którym trzymał narzędzia i sprzęt do drobnych napraw.

Z przyzwyczajenia podszedł do wiaty i obszedł ją dookoła, oceniając, jak wiele pracy będzie wymagała naprawa. Bez zbędnej zwłoki zaczął działać. Drewno lekko trzeszczało pod naciskiem narzędzi, a śruby wchodziły powoli, ale pewnie w spróchniałe deski.

— Dobra, jeszcze tylko ta belka — mruknął do siebie, ocierając pot z czoła.

Nawet nie zauważył, kiedy pod bramą pojawiła się Małgorzata Wysocka.

— Ty się nigdy nie zmienisz, co? — rzuciła, opierając się o drewniany płot i zerkając na niego spod ściągniętych brwi.

Wiktor oderwał się od pracy i spojrzał na nią. Małgorzata, właścicielka baru w Świbnie, jego obecnie jedyna bliska osoba, wyglądała jak zawsze — pewna siebie, ubrana w ciemne spodnie, czarną bluzkę, rozpiętą bawełnianą kurtkę ze srebrnymi guzikami i kołnierzykiem wyłożonym ciepłym kożuszkiem. Na ramieniu miała przewieszoną torbę, z której wystawał kawałek papieru — pewnie lista zakupów do baru.

— Czego znowu? — zapytał, ale w jego głosie nie było złości, raczej lekkie zmęczenie.

Kobieta weszła przez furtkę, ignorując pytanie.

— Przyszłam zobaczyć, czy jeszcze żyjesz. Po tym, co odstawiłeś ostatnio, ludzie gadają, że znowu wariujesz — powiedziała, unosząc brew.

Wiktor tylko wzruszył ramionami i wrócił do swojej pracy.

— Ludzie zawsze gadają. Taka ich natura.

Małgorzata podeszła bliżej i oparła się o jedną z bel wiaty, patrząc na Wiktora z uwagą.

— A może chciałbyś powiedzieć mi, co tak naprawdę się dzieje? Znasz mnie, umiem trzymać język za zębami — dodała, tym razem tonem bardziej poważnym.

Kajo, leżący do tej pory spokojnie, podniósł się i podszedł do Małgorzaty, merdając ogonem. Kobieta pochyliła się, by go pogłaskać, ale jej wzrok wciąż był utkwiony we właścicielu psa.

Wiktor odłożył klucz i westchnął.

— Nie ma o czym mówić, Gośka.

Kobieta wyprostowała się i popatrzyła na niego uważniej.

— Wiesz, że możesz na mnie liczyć, prawda?

Zanim Wiktor zdążył odpowiedzieć, za ich plecami rozległ się dźwięk silnika. Samochód powoli wjechał na podwórko, zatrzymując się przed domem. Kajo, natychmiast wyprostował uszy i zaczął szczekać, podbiegając do auta.

Po chwili wysiadła Monika, trzymając w rękach teczkę dokumentów. Jej twarz była skupiona, ale w oczach błyszczało coś, co mogło być determinacją albo lekką niepewnością.

— No proszę — powiedziała Małgorzata, odwracając się w stronę nowo przybyłej.

Wiktor wyprostował się i otarł ręce o spodnie, patrząc na Monikę. W jego spojrzeniu mieszała się rezygnacja z delikatnym cieniem ciekawości.

Monika zatrzymała się na chwilę przy aucie, wyjmując teczkę i poprawiając torbę na ramieniu. Czuła, jak jej serce bije szybciej, kiedy Kajo szczekał na nią z entuzjazmem mieszającym się z niepewnością.

— Spokojnie, Kajo — powiedział Wiktor, unosząc rękę w uspokajającym geście. Pies, jakby rozważając jego słowa, przekrzywił głowę, a potem podszedł bliżej młodej kobiety. Powąchał jej rękę, uniósł ogon i, ku zaskoczeniu wszystkich, obwąchał ją jeszcze raz, po czym zamerdał ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Możesz wejść”.

— Dobry pies — uśmiechnęła się Monika, lekko pochylając się, żeby go pogłaskać. Kajo pozwolił na to bez oporu, co z kolei sprawiło, że napięcie w jej ramionach nieco opadło.

Małgorzata, wciąż stojąca obok gospodarza, zmrużyła oczy i rzuciła cicho:

— Chyba ją polubił. A to już coś.

Wiktor zmierzył Monikę wzrokiem, jakby próbował rozgryźć jej intencje na podstawie tego, jak stoi, co trzyma w rękach i czy ma w sobie coś, co mogłoby go przekonać, żeby w ogóle jej wysłuchać. W głowie pojawiła mu się myśl, że to pewnie kolejna dziennikarka, która szuka sensacji, żeby nakarmić plotkarskie gazety. Zacisnął usta i wyprostował się, jakby chciał od razu zaznaczyć, że nie ma ochoty na rozmowy.

— Po co przyszłaś? — zapytał, twardym, rzeczowym tonem, który nie pozostawiał miejsca na przypadkowe odpowiedzi.

Monika wzięła głęboki oddech.

— Chciałam porozmawiać — zaczęła spokojnie, świadoma, że jeden fałszywy krok może zakończyć tę rozmowę, zanim w ogóle zdąży się zacząć. — O Julii. I o innych, którzy zaginęli.

Wiktor zmarszczył brwi, a na jego twarzy pojawił się wyraz znużenia i irytacji. Już miał coś powiedzieć, ale wtrąciła się Małgorzata, która obserwowała sytuację z boku, opierając się o belkę wiaty.

— Wiktor… — powiedziała to takim tonem, jakby chciała powiedzieć „ustąp”.

Jej spojrzenie przesunęło się na dokumenty, które Monika trzymała w rękach. Na sekundę zamarła, a jej twarz przybrała dziwnie neutralny wyraz, jakby coś analizowała.

— Nie interesują mnie puste gadki — rzucił Wiktor, odwracając się na pięcie i wracając do wiaty. — Jeśli masz coś konkretnego, mów teraz, albo idź do cholery.

Monika przełknęła ślinę, ale nie odpuściła. Ruszyła za nim kilka kroków, zatrzymując się na bezpieczną odległość.

— Przyjechałam, bo wiem, że to, co powiedziałam w barze, nie było wystarczające — powiedziała, starając się, by jej głos pozostał spokojny. — Wiem, że nie mam żadnego prawa wymagać od pana uwagi. Ale mam coś, co może pana zainteresować.

Wiktor zerknął na teczkę, którą trzymała. Nie odezwał się, tylko wbił wzrok w jej twarz, jakby chciał z niej wyczytać więcej, niż sama chciała powiedzieć. Małgorzata, nadal stojąc pod belką, przyglądała się dokumentom. Jej usta delikatnie drgnęły, a w spojrzeniu pojawiła się ciekawość.

— Może warto chociaż posłuchać — odezwała się cicho, ale z nutą zachęty. — Nic cię to nie kosztuje.

— Wszystko kosztuje — mruknął Wiktor, ale nie odszedł.

Monika postanowiła wykorzystać ten moment zawieszenia. Wyjęła z teczki jeden z raportów i powoli podała go Wiktorowi.

— To dokumenty policyjne — powiedziała. — Raporty o zaginięciach. Przejrzałam je wszystkie i widzę pewne wzorce. Coś, co łączy te przypadki. Coś, co może pomóc zrozumieć, co naprawdę się stało.

Wiktor spojrzał na dokument, ale go nie wziął.

— Skąd je masz?

— Od kogoś, kto wierzy, że prawda jest ważniejsza niż procedury — odpowiedziała, nie spuszczając wzroku.

Małgorzata zrobiła krok do przodu, jakby chciała się upewnić, co dokładnie Monika ma w rękach, ale zatrzymała się w pół kroku. Oczy uważnie śledziły każdy ruch młodej kobiety.

Kajo, widząc, że atmosfera nieco się uspokoiła, usiadł obok swojego pana i położył głowę na jego nodze, jakby chciał wesprzeć go w podjęciu decyzji.

Wiktor w końcu wziął raport i zaczął go przeglądać. Małgorzata uśmiechnęła się lekko, widząc, że coś w nim drgnęło, ale jej spojrzenie na sekundę zamarło na dokumentach, jakby próbowała sama ustalić co w nich jest.

— Co chcesz ode mnie? — zapytał po chwili, wciąż patrząc na dokument.

— Żeby dał mi pan szansę — powiedziała Monika. — Tylko tyle. Jeśli po tej rozmowie uzna pan, że to, co mam, nie ma znaczenia, odjadę i nigdy więcej nie będę pana niepokoić. Ale jeśli zobaczy pan w tym coś, co może pomóc, to spróbujmy razem coś z tym zrobić.

Wiktor spojrzał na nią jeszcze raz. Milczał przez dłuższą chwilę, jakby ważył swoje opcje.

— Masz pięć minut — powiedział w końcu, zaskakując nawet samego siebie. — Tylko pięć.

Monika poczuła, jak napięcie w jej ciele nieco opada. To był mały krok, ale wystarczająco duży, by mogła zacząć budować coś więcej.

Wiktor bez słowa odwrócił się od Moniki i ruszył w kierunku drzwi domu, wycierając dłonie o szmatkę. Małgorzata spojrzała na młodą kobietę z lekkim uśmiechem, jakby chciała dodać jej otuchy. Jednak zanim odeszła, jej spojrzenie znów spoczęło na dokumentach.

— Wygląda na to, że dał ci szansę. Nie spieprz tego — rzuciła żartobliwie, choć w jej głosie słychać było nutę troski, a może czegoś więcej.

Potem zwróciła się do Wiktora.

— Lecę zrobić zakupy do baru. Jak coś, to dzwoń.

— Mhm — mruknął Wiktor, kiwając głową, ale nawet na nią nie spojrzał.

Małgorzata machnęła ręką i skierowała się w stronę bramy, a Monika poczuła, jak ciężar odpowiedzialności za tę rozmowę opada na jej ramiona. Wzięła głęboki oddech i ruszyła za Wiktorem, niepewnie przekraczając próg jego domu.

Wnętrze było zaskakująco schludne, choć urządzone skromnie i w sposób wskazujący na praktyczność, a nie estetykę. W salonie stała stara kanapa pokryta kocem, drewniany stół z lekko obdrapanym blatem i półka pełna książek — od powieści kryminalnych po poradniki ogrodnicze. Na parapecie znajdował się kubek z narzędziami i kilka roślin, które wyglądały na zadbane.

Monika przyglądała się szczegółom, starając się lepiej zrozumieć Wiktora przez pryzmat jego przestrzeni. Kajo, który towarzyszył im cały czas, położył się na swoim posłaniu w kącie pokoju i ziewnął, jakby uznając, że jego rola w tej scenie dobiegła końca.

— Siadaj — rzucił Wiktor, wskazując krzesło przy stole. Sam usiadł naprzeciwko, opierając się wygodnie i wciąż bacznie przyglądając się kobiecie, jakby ważył każde jej słowo, zanim jeszcze padło.

Monika usiadła i położyła teczkę na stole.

— Dziękuję, że zdecydował się pan mnie wysłuchać — zaczęła.

— Wiktor — przerwał jej. — Żadnych „panów”. Nie lubię tego.

— Dobrze… Wiktorze — poprawiła się, odnotowując w myślach, że ten szczegół może być dla niego ważny.

Chwilę panowała cisza. Wiktor wydawał się celowo jej nie przerywać, sprawdzając, czy Monika potrafi zapanować nad nerwami.

— Zaczęłam interesować się tymi sprawami od przypadku Julii — podjęła w końcu. — Ale kiedy przeszukałam więcej dokumentów, zauważyłam, że to nie jest odosobniony przypadek. Te zaginięcia mają pewne cechy wspólne, które trudno zignorować.

Wiktor nie skomentował, ale skinął głową, jakby chciał dać jej znak, by mówiła dalej.

Monika otworzyła teczkę i wyjęła swoje notatki oraz kilka skopiowanych raportów.

— Po pierwsze, wszyscy zaginieni byli młodzi. Większość z nich miała nie więcej niż dwadzieścia jeden lat. Po drugie, większość z nich pochodziła z ubogich rodzin. Brak śladów przestępstwa, brak porządnych dochodzeń. Za każdym razem te same wnioski: „prawdopodobnie odeszli dobrowolnie”. Ale dlaczego? Dlaczego nikt nie wrócił, nikt się nie odezwał? Zero aktywności na portalach społecznościowych?

Wiktor słuchał w milczeniu, a Monika poczuła, że musi uderzyć w coś bardziej osobistego, by wzbudzić jego ciekawość.

— Julia nie pasowała do tego schematu — dodała, spoglądając na niego. — Była wyjątkowa. Jako jedyna z nich miała plany na przyszłość. Dostała się na studia ASP. Miała zacząć pierwsze zajęcia w październiku. To nie jest decyzja kogoś, kto chce uciec i zniknąć.

Wiktor wyraźnie spiął się na te słowa. Jego oczy zaszły cieniem wspomnień, a ręka, którą opierał na kolanie, lekko drgnęła. Przez moment wyglądał, jakby coś w jego wnętrzu pękło.

— Skąd o tym wiesz? — zapytał cicho, niemal szeptem.

Monika wyprostowała się, starając się dodać sobie pewności.

— To było w aktach — odpowiedziała. — Ale nie potraktowano tego jako istotnego szczegółu. Dla nich to nie miało znaczenia. Ale dla mnie to coś zmienia. To nie wygląda jak ucieczka, tylko coś, co przerwało jej życie w kluczowym momencie.

Wiktor pochylił się lekko, jakby coś w jej słowach wreszcie go poruszyło.

— Powiedziałaś, że widzisz coś więcej — odezwał się. — Co dokładnie?

Monika wzięła głęboki oddech, starając się zebrać myśli.

— Nie wiem jeszcze, co to jest. Ale wiem, że te tereny leśne, które pojawiają się w kilku raportach, są zbyt dziwnym zbiegiem okoliczności. I wiem, że te dokumenty — wskazała na raporty — mają lukę. Pod każdym z nich podpisany jest ten sam komendant, Roman Bartoszek. Człowiek, który albo nic nie widzi, albo widzi za dużo i milczy.

Wiktor uniósł brwi, jakby wreszcie dostrzegł, że Monika nie przyszła tu z pustymi rękami.

— Bartoszek — powtórzył powoli. — Znam go.

— To dobrze. — odpowiedziała. — Może razem dowiemy się, dlaczego tak wiele spraw wygląda na zamknięte bez żadnego wysiłku.

Wiktor w końcu opadł na oparcie krzesła, przymykając na chwilę oczy, jakby coś przetrawiał.

— Nie wiem, czy znajdziesz tam coś, co przyniesie ci odpowiedzi — powiedział powoli, ważąc każde słowo. — Ale może jest tam coś, czego ja nie dostrzegłem. Jeśli masz rację, warto to sprawdzić.

Monika poczuła ulgę. To nie było jeszcze zaufanie, ale była już na dobrej drodze, by je zdobyć. Wzięła głęboki oddech, spoglądając na dokumenty leżące na stole.

— Wiktor, wiem, że pewnie widzisz we mnie kogoś, kto próbuje zrobić sobie tanią sensację. Może nawet zastanawiasz się, co takiego ja, obca osoba, mogę w ogóle zrozumieć z tego wszystkiego — zaczęła spokojnie, ale w jej głosie było słychać nutę determinacji. — I masz rację, nie jestem śledczym, nie jestem kimś, kto ma dostęp do zasobów czy doświadczenia policji. Ale jest coś, co mnie napędza.

Wiktor spojrzał na nią uważniej, jakby wyczuwając zmianę tonu.

— Kiedyś… — zawahała się na chwilę, po czym kontynuowała — Zaginięcia to coś, co wydaje się odległe, dopóki nie dotkną kogoś z twoich bliskich. Ja niemal straciłam brata. Zaginął, gdy miałam 14 lat. Na szczęście po dwóch tygodniach Michała odnaleziono. Został zauważony w Elblągu — cały i zdrowy. Dla mnie te dwa tygodnie zmieniły wszystko. To właśnie wtedy zrozumiałam, jak to jest żyć z pytaniami bez odpowiedzi — dodała Monika. — Dlatego, kiedy usłyszałam o tych zaginięciach na wyspie, nie mogłam po prostu przejść obok tego obojętnie.

Wiktor zmarszczył brwi. Jego wyraz twarzy nie zdradzał emocji, ale Monika poczuła, że coś w nim drgnęło.

— Nie jestem tu, żeby pisać tanią sensację — kontynuowała Monika, mocniej akcentując słowa. — Przyszłam, bo wydaje mi się, że jeśli istnieje choć cień szansy, żeby zrozumieć, co się stało, to jesteś jedyną osobą, która może mi w tym pomóc.

Mężczyzna milczał. Przesunął wzrokiem po dokumentach, jakby szukał w nich czegoś, czego sam nie mógłby dostrzec.

— Ty naprawdę w to wierzysz — powiedział w końcu. Nie był to zarzut, raczej konsternacja, jakby próbował zrozumieć, dlaczego ktoś, kto nie ma w tym osobistego interesu, miałby angażować się w coś tak trudnego.

— Wierzę — odpowiedziała Monika stanowczo. — A nawet jeśli się mylę, to chcę to sprawdzić. Jeśli jest coś, co mogłoby wyjaśnić twoje pytania, chciałabym to znaleźć.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Kajo podniósł głowę, jakby wyczuwając napięcie w powietrzu, ale zaraz znowu opadł na posłanie.

Wiktor w końcu odetchnął głęboko, opierając się o blat stołu.

— Nie obiecuję, że znajdziesz to, czego szukasz — powiedział wolno. — Ale jeśli naprawdę nie robisz tego dla siebie, a dla nich…

Urwał, jakby nie wiedział, jak dokończyć. Monika widziała, że wewnętrznie z czymś walczy, ale nie chciała naciskać. Czekała cierpliwie, aż Wiktor sam podejmie decyzję.

W końcu wstał, podchodząc do starego ekspresu do kawy stojącego na blacie.

— Kawy? — zapytał, sięgając już po kubki, więc raczej nie spodziewał się sprzeciwu.

Monika uśmiechnęła się lekko, ale nie od razu odpowiedziała. Wiedziała, że to jego sposób na powiedzenie: „Zostań. Porozmawiamy dalej”.

— Chętnie — odparła.

Wiktor kiwnął głową i zabrał się do przygotowania napoju. To był jego sposób na danie Monice więcej czasu — czasu, który mógł być początkiem ich trudnej współpracy.

***

Małgorzata przecierała blat, zerkając od czasu do czasu na nielicznych klientów w barze. Wieczór był spokojny, a szum rozmów ledwo przebijał się przez cichy brzęk szklanek. W pewnym momencie, korzystając z chwili wolności, sięgnęła po telefon i wybrała numer Wiktora. Przyłożyła aparat do ucha, jednocześnie wędrując wzrokiem po sali.

— Hej, jak tam? — zapytała, starając się brzmieć beztrosko.

— U mnie jak zwykle — odparł krótko Wiktor.

— A z dziewczyną? Jak spotkanie?

— Zobaczymy — rzucił. Po chwili dodał niechętnie — Uparcie kopie, może coś z tego będzie.

— To chyba dobry znak, nie? — spróbowała Małgorzata. — Jak cię znam, to nie dajesz ludziom szans bez powodu.

— Może — odpowiedział lakonicznie. — Ma w sobie coś, czego dawno nie widziałem.

Małgorzata milczała przez chwilę, zanim odważyła się powiedzieć.

— Wiktor — zaczęła, a jej głos był pełen troski — ty też kiedyś taki byłeś. Może to nie zniknęło, tylko się gdzieś zakopało?

— Może — powiedział powoli. — Ale czasem myślę, że już nie mam siły kopać. A ta dziewczyna… ona kopie, nawet jeśli jeszcze nie wie, gdzie.

— To brzmi, jakbyś jednak zaczynał w nią wierzyć — zauważyła z uśmiechem Małgorzata. — Może jej determinacja się przyda?

— Może — przyznał Wiktor. — A jak u ciebie? Jak w barze?

— Spokojnie, jak to bywa po sezonie — odpowiedziała, odstawiając szklankę na półkę. — Ale wiesz, taki spokój zawsze budzi czujność.

Wiktor zaśmiał się krótko.

— Zawsze przesadzasz, Gośka. Lepiej się nie martw na zapas.

Drzwi do baru otworzyły się z cichym skrzypieniem, wpuszczając do środka podmuch zimnego powietrza. Słysząc kroki, Małgorzata odwróciła głowę i zobaczyła dobrze ubranego mężczyznę, który rozejrzał się po sali, a potem skierował kroki w stronę baru. Małgorzata szybko wróciła do rozmowy.

— Słuchaj, muszę kończyć, klient. Daj znać, jak coś ustalicie, okej?

— Jasne. Trzymaj się — odpowiedział Wiktor, zanim Małgorzata rozłączyła się i odłożyła telefon na półkę pod ladą.

Mężczyzna w eleganckim płaszczu usiadł przy barze, zdejmując rękawiczki i układając je na blacie. Jego ruchy były spokojne i precyzyjne, jakby każda czynność miała swoje dokładne miejsce i czas.

— Dobry wieczór — powiedział, a jego głos był niski i uprzejmy.

— Dobry wieczór — odparła właścicielka baru, starając się ukryć lekkie zdenerwowanie. — Co podać?

— Może coś lekkiego — odpowiedział, wskazując na półkę za jej plecami. — Ale tak naprawdę przyszedłem, żeby porozmawiać.

Małgorzata uniosła brew, ale jej twarz pozostała neutralna. Sięgnęła po kieliszek i napełniła go jasnym płynem, po czym postawiła przed klientem.

— O czym? — zapytała, unikając patrzenia mu prosto w oczy.

— Czasem warto wrócić do miejsc, które mają w sobie duszę — zaczął, biorąc łyk drinka. — To takie miejsca pozwalają zrozumieć ludzi. Nie sądzi pani?

Małgorzata nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę udawała, że zajmuje się szklankami za barem, ale jego słowa utkwiły jej w głowie.

— Może i tak — odparła w końcu, starając się brzmieć swobodnie. — Chociaż czasem lepiej nie wiedzieć za dużo.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko, ale jego oczy pozostały zimne i badawcze.

— A jednak wiedza to coś, czego nikt ci nie odbierze — powiedział cicho. — Nawet jeśli na początku wydaje się ciężarem.

Małgorzata skinęła głową, nie odpowiadając. Mężczyzna wstał, poprawił płaszcz i odłożył pieniądze na ladę.

— Dziękuję za drinka. Dobranoc.

— Dobranoc — odpowiedziała, obserwując, jak wychodzi.

Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Małgorzata odetchnęła głęboko i wróciła do swoich zajęć, choć coś w jej wnętrzu wciąż pozostało napięte.

Rozdział V.
„Cienie zniknięcia”

Słońce wznosiło się wysoko, rozświetlając spokojny krajobraz nadmorskiej plaży. Woda na morzu lśniła w ostrym świetle, przypominając prawie taflę szkła, a lekki zapach słonej bryzy mieszał się z wilgocią nadbrzeżnego piasku. Powietrze było ciepłe, niemal bez ruchu, a jedynym dźwiękiem były delikatne fale muskające brzeg.

Wiktor i Julka stali przy brzegu, pchając kajak w stronę wody. Wiktor, z koszulką podciągniętą na ramionach i podwiniętymi spodniami, wyglądał na skoncentrowanego. Kiedy jego bose stopy po raz pierwszy zanurzyły się w wodzie, natychmiast się zatrzymał, jakby uderzyła go niewidzialna bariera.

— Cholera, ale to zimne! — wykrzyknął, cofając się o krok. Jego twarz wykrzywił przesadny grymas, który rozbawił stojącą obok córkę.

— No co ty, tato, nie bądź mięczak — powiedziała, wybuchając śmiechem.

Uśmiech rozświetlił jej twarz, a jej oczy błyszczały w porannym słońcu. Złapała kajak mocniej i pchnęła go dalej, sama zanurzając stopy.

— Okej, może jest trochę zimna — dodała, zaciskając zęby.

Wiktor spojrzał na nią z udawaną surowością.

— Tylko trochę? No proszę cię. To jak wchodzenie do lodówki.

Julka parsknęła śmiechem, po czym podniosła głowę, jakby dopiero sobie o czymś przypomniała.

— Ale serio, dokąd płyniemy? Od rana zachowujesz się jak małe dziecko, które planuje coś, a ja nic nie wiem.

Jej ojciec podniósł brew i spojrzał na nią z uśmiechem.

— A ty nie lubisz niespodzianek?

— Lubię, ale jeśli to coś głupiego, to nie licz na wdzięczność — odparła, posyłając mu spojrzenie pełne teatralnego sceptycyzmu.

— Ty mi lepiej nie groź, bo jeszcze cię zostawię tutaj na brzegu — rzucił Wiktor, ale w jego głosie brzmiała nuta rozbawienia.

— Pewnie i tak nie umiałbyś płynąć sam — odpaliła Julia z figlarnym uśmiechem, a jej tata wybuchnął śmiechem, potrząsając głową.

— No dobrze, dobra, wiosłujemy — powiedział, chwytając wiosło i wskakując do kajaka za córką. — Ale na razie o nic nie pytaj.

Kajak sunął powoli po spokojnej tafli wody, która zdawała się otulać ich ciepłym oddechem lata. Wiktor wiosłował równym rytmem, a jego córka patrzyła przed siebie, mrużąc oczy od blasku odbijającego się od powierzchni. W miarę jak oddalali się od brzegu, świat stawał się cichszy, bardziej intymny.

— No dobra — zaczęła znowu Julka, obracając się na siedzisku, by spojrzeć na ojca. — To już możesz mi zdradzić, co to za tajemnica?

Wiktor uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. W jego oczach błysnęło coś, co Julka zawsze kojarzyła z dobrym planem — odrobinę dumy, odrobinę ekscytacji. Zamilkła, wiedząc, że nie wyciągnie z niego ani słowa, dopóki sam nie będzie gotowy. W końcu odwróciła się z powrotem, poddając się powolnemu rytmowi wiosłowania i delikatnemu kołysaniu kajaka.

W oddali zaczęła majaczyć piaszczysta łacha — jasna i niemal lśniąca w promieniach słońca. Kajak zmierzał prosto w jej stronę.

Gdy zbliżyli się do łachy, Julia zaczęła dostrzegać znajome sylwetki na piasku. Z daleka wyglądały jak porozrzucane głazy, ale wiedziała, że to nie były zwykłe kamienie. Gdy jedna z postaci poruszyła się, podnosząc smukły łeb, na twarzy Julki pojawił się wyraz zdumienia. Odwróciła się do ojca, unosząc brew.

— Naprawdę tam płyniemy? — zapytała, a w jej głosie brzmiała mieszanka niedowierzania i ekscytacji.

Wiktor spojrzał na nią z lekkim uśmiechem, wiosłując spokojnie, jakby nic się nie działo.

— A co, boisz się? — odpowiedział, nie zatrzymując się.

— Nie o to chodzi! — Julka pokręciła głową, patrząc na niego z lekkim wyrzutem. — Przecież wiesz, że łacha to rezerwat. Nie można tam wchodzić.

Wiktor wzruszył ramionami, jakby ta uwaga była jedynie szczegółem.

— Nie zamierzamy tam wchodzić — odparł z rozbrajającą prostotą. — Tylko podpłyniemy. Zaufaj mi.

Julia przez chwilę przyglądała mu się podejrzliwie, jakby próbowała ocenić, czy mówi poważnie. Ostatecznie jednak nie mogła powstrzymać uśmiechu, który zaczynał pojawiać się na jej twarzy.

— Od rana coś kombinujesz — zauważyła, mrużąc oczy. — Wiesz, że to nielegalne, prawda?

Wiktor wydał z siebie cichy śmiech, nie spuszczając wzroku z wody przed sobą.

— Dlatego mówię, żebyś była cicho — rzucił w żartobliwym tonie.

Dziewczyna przewróciła oczami, ale nie potrafiła ukryć, że była podekscytowana. W jej spojrzeniu pojawiło się coś, co przypominało dawne dziecięce podniecenie, które wywoływały niespodzianki organizowane przez rodziców.

— Foki są niesamowite z bliska — dodała, już spokojniej. — Zawsze widziałam je tylko z daleka, z tej wieży na skraju rezerwatu. Nigdy nie sądziłam, że będę tak blisko.

— A teraz masz okazję — potwierdził Wiktor, wciąż utrzymując swój spokojny ton — Ale pamiętaj, żeby być cicho. Są płochliwe, więc lepiej ich nie wystraszyć.

Julka natychmiast przyłożyła palec do ust, jakby zaklinała się na ciszę, i wróciła do obserwowania łachy. Jej ojciec wiedział, że zapamięta ten moment na długo — zdradzał to błysk w jej oczach, szczery uśmiech, który nie wymagał żadnych słów.

Wiktor wiosłował spokojnie, utrzymując równy rytm, a jego spojrzenie co jakiś czas uciekało w stronę wody, jakby upewniał się, że płyną właściwym kursem. Po chwili, jakby znikąd, zaczął mówić niskim, poważnym tonem:

— Foka szara, zwana również Halichoerus grypus, co po łacinie znaczy „świnia morska z haczykowatym nosem”…

Julia wybuchła śmiechem.

— Co ty znowu wymyślasz?

— Cisza, młoda, to poważny program dokumentalny — odparł Wiktor z udawaną surowością, próbując naśladować charakterystyczny głos Krystyny Czubówny. — Foki szare to największe dzikie ssaki Bałtyku. Dorosłe samce mogą osiągać nawet trzy metry długości i ważyć pół tony.

— A ich głównym wrogiem jest mój ojciec, który łamie przepisy rezerwatu — wtrąciła córka z szerokim uśmiechem.

Wiktor spojrzał na nią kątem oka, ledwie powstrzymując uśmiech.

— W 2013 roku na łasze oddalonej o pięć kilometrów od Świbna zliczono jednocześnie aż 600 osobników — kontynuował niewzruszony, jakby Julii wcale tam nie było. — To rekord tego obszaru, ale kto wie, może dzisiaj zobaczymy jeszcze więcej.

— Powinieneś to nagrać — podpowiedziała Julka, wciąż rozbawiona. — Tylko kto by cię słuchał?

Ojciec nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami, koncentrując się dalej na wiosłowaniu.

— Tato, pamiętaj tylko, że foki to dzikie zwierzęta, nie zaczynaj z nimi rozmowy.

— Nie martw się, będę mówił tylko po fokowemu. — powiedział to z taką pewnością, jakby naprawdę był biegły w tym języku.

— A jak brzmi „cześć” w fokowym? — zapytała jego córka.

— Aaaa-a-a-aaa!

— Wiesz tato, to bardziej brzmi jak syrena alarmowa niż foka. — powiedziała wybuchając ponownie śmiechem.

— Syrena czy nie, mam lepszy akcent niż ty! — rzucił ripostą Wiktor.

— Akcent? Tato, to foki, nie Francuzi. — powiedziała przewracając oczami.

Gdy kajak zbliżył się do łachy, Julia zauważyła, że jedna z fok, wylegujących się na piasku, podniosła głowę i spojrzała w ich stronę. Po chwili zsunęła się leniwie do wody i zaczęła płynąć w ich kierunku.

— O kurczę, ona tu płynie — wyszeptała, nagle przejęta.

Foka podpłynęła niemal pod burtę kajaka, unosząc głowę nad powierzchnię wody. Jej czarne, błyszczące oczy przyglądały się dziewczynie z zaskakującą ciekawością.

— Spróbuj ją dotknąć — podpowiedział Wiktor, obserwując wszystko z zaciekawieniem.

— Myślisz, że mogę? — zapytała córka, nie odrywając wzroku od zwierzęcia.

— Yhym — potwierdził Wiktor i jednocześnie skinął odruchowo głową, a jego córka powoli wyciągnęła rękę. Foka nie uciekała, pozwalając jej dotknąć swojej mokrej, gładkiej skóry.

— Jest… niesamowita — powiedziała Julia, niemal bez tchu, jej twarz promieniała ekscytacją.

Foka zanurkowała, znikając na chwilę, a dziewczyna odwróciła się do ojca z szerokim uśmiechem, który po chwili zbladł.

— Kurczę, szkoda, że nie mam jak tego uwiecznić — powiedziała, rozkładając ręce.

Ojciec tylko się uśmiechnął, sięgając za siebie do wodoszczelnego schowka w kajaku. Po chwili wyjął mały, czarny futerał i podał go córce przez ramię.

— Wszystkiego najlepszego, młoda — powiedział, a w jego głosie dało się słyszeć nutę dumy.

Julia otworzyła futerał i wyjęła nowy aparat lustrzany.

— Nie wierzę… — wyszeptała, patrząc na aparat. Jej ręce lekko drżały z emocji.

Wiktor uśmiechnął się pod nosem, widząc jej reakcję.

— No, rusz się. Zrób coś z tym, zanim foki stwierdzą, że im się nie chce pozować.

Julia natychmiast uniosła aparat, już zapominając o wszystkim innym, całkowicie pochłonięta uchwyceniem tego niezwykłego momentu. Aparat w jej dłoniach pracował niemal bez przerwy — jedno ujęcie, potem drugie, delikatne poprawienie ustawień, jeszcze jedno zdjęcie. Była w swoim żywiole.

— Tato, a ty wiesz, że nigdy nie zapomnę tego dnia? — rzuciła, spoglądając na Wiktora z wdzięcznym uśmiechem.

— Lepiej żebyś nie zapomniała — odpowiedział, udając powagę, ale po chwili parsknął śmiechem. — Dobra, młoda, czas wracać. Zanim nas tu ktoś zobaczy.

Julia westchnęła, wyraźnie niechętna do opuszczenia miejsca. Wiedziała jednak, że ojciec ma rację. Wiktor delikatnie zaczął wiosłować, kierując kajak z powrotem w stronę plaży. Wspomnienia tego dnia zostaną z nią na zawsze — tego był pewien.

***

Tablica informacyjna przed wejściem do lasu w Świbnie była już lekko wyblakła od słońca i deszczu. Zielono-brązowy napis „Rezerwat Przyrody — Mewia Łacha” nadal rzucał się w oczy, choć wyblakłe kolory zdradzały mijające lata. Ilustracja foki szarej, opatrzona informacją o rekordowej liczbie setek osobników przebywających w okolicy, wyglądała jak niemal zapomniana wizytówka tego miejsca, przyciągająca bardziej wspomnienia niż obecnych turystów.

Monika zatrzymała się przed tablicą, z lekko zmarszczonym czołem wodząc wzrokiem po tekście. W jej spojrzeniu było coś więcej niż zwykła ciekawość — to mieszanka determinacji i tęsknoty za rozwiązaniem zagadki, której części układała w myślach od jakiegoś czasu. Miała wrażenie, że gdzieś już widziała tę grafikę. Może w jednym z przewodników turystycznych, które przeglądała w nadziei na odkrycie czegokolwiek, co mogłoby pomóc w odnalezieniu Julii i pozostałych.

Wiktor stał obok, opierając się ręką o stary drewniany słupek przy ścieżce. Wyglądał na swój sposób surowo, ale też na kogoś, kto w pełni kontroluje otoczenie. Ubrany w swój prosty ciemnoszary polar i terenowe spodnie z kieszeniami, mógłby uchodzić za doświadczonego leśnika, choć w oczach kryło się coś więcej — mieszanka niechęci i ciężaru lat wspomnień, który nosił z dumą, ale też nieukrywaną melancholią.

Monika spojrzała na niego kątem oka. Czuła dystans — ten sam, który Wiktor zdawał się pielęgnować jako swoją tarczę przed obcymi. Jej intensywna energia wydawała się niemal kontrastem wobec jego spokojnej, niemal wycofanej postawy. Ale to była ich wspólna wyprawa. W tym miejscu wspomnienia Wiktora i zapał Moniki zaczynały się splatać, tworząc dziwną nić porozumienia.

— Foka — zauważyła, wskazując na obrazek. — Byłeś tu kiedyś, żeby je oglądać?

Wiktor spojrzał na tablicę przelotnie.

— Dawno temu.

— Fajne stworzenia — zagaiła, próbując podtrzymać rozmowę. — Musi być niesamowite widzieć je z bliska.

Wiktor zsunął rękę ze słupka, odwracając się w stronę lasu.

— Tak było. — Jego głos zabrzmiał bardziej jak zamknięcie tematu niż odpowiedź.

Monika zamilkła, nie chcąc naciskać. Wyciągnęła z plecaka butelkę wody i napiła się, by wypełnić ciszę, która na nowo zapadła między nimi. Wiktor już wpatrywał się w linię drzew, jakby przypominał sobie trasę.

— Chodzisz tędy często? — zapytała Monika, spoglądając w stronę wąskiej ścieżki, ginącej wśród drzew.

Wiktor zmarszczył brwi i przeniósł wzrok z powrotem na las.

— Kiedyś. Ale od dawna nie było potrzeby.

Nie kontynuowała rozmowy od razu, tylko poprawiła paski swojego plecaka. Miała na sobie lekką kurtkę przeciwdeszczową i wygodne spodnie trekkingowe — widać było, że przygotowała się na każdą ewentualność, choć brakowało jej obycia w terenie.

Weszli na ścieżkę, a gęste korony drzew szybko osłoniły ich przed słońcem.

— Ten las jest naprawdę imponujący — zauważyła Monika, spoglądając na gęstość drzew.

Wiktor spojrzał na nią, jego twarz pozostała poważna, ale w jego oczach widać było coś więcej.

— Przyroda zawsze ma swoje niespodzianki — odparł spokojnie. — Zobaczymy, co tu znajdziemy.

Las pachniał wilgocią i żywicą, a odgłosy ptaków zdawały się podkreślać ciszę między nimi. Monika co chwila rozglądała się na boki, próbując odczytać cokolwiek z gąszczu zieleni, jakby każda drobnostka mogła być tropem. Wiktor, idąc kilka kroków przed nią, miał w tym czasie spojrzenie utkwione gdzieś dalej, poza ich drogą — jakby widział coś, co nie miało wiele wspólnego z teraźniejszością.

Ruszyli dalej w głąb lasu, oboje w milczeniu, które przerywały tylko dźwięki ich kroków na ściółce. Monika co chwilę zerkała na mapę, którą wydrukowała z przewodnika turystycznego. Były na niej zaznaczone szlaki i charakterystyczne punkty w rezerwacie, jednak większość wydawała się zbyt ogólna, by mogła coś wnieść do poszukiwań.

— Myślisz, że warto zacząć od północnego skraju lasu? — zapytała, wskazując miejsce na mapie. — Tam są jakieś dzikie ścieżki.

Wiktor spojrzał na mapę, ale jego wyraz twarzy nie zdradzał żadnych emocji.

— Możemy spróbować — odparł krótko, ruszając dalej przed siebie.

Pierwsza godzina poszukiwań była zdominowana przez monotonne przeszukiwanie niewielkich zagłębień w terenie i przyjrzenie się śladom, które mogły być pozostawione przez człowieka. Jednak każda potencjalna wskazówka szybko okazywała się fałszywym tropem — ot, gałąź połamana przez wiatr, ślady saren czy resztki plastikowej butelki, której ktoś zapomniał zabrać.

— Tu nic nie ma — powiedziała Monika, starając się nie brzmieć zbyt zrezygnowanie. — Może powinniśmy poszukać miejsca, gdzie mniej ludzi się zapuszcza.

Wiktor zatrzymał się, spoglądając w stronę horyzontu, gdzie zieleń drzew ciemniała w cieniu popołudniowego słońca.

— Droga kolektora — rzucił nagle.

Monika zmarszczyła brwi.

— Kolektora?

— Niedaleko jest stara ścieżka prowadząca do kolektora ściekowego. Tam mało kto się zapuszcza, głównie z powodu zapachu.

— Myślisz, że tam warto zajrzeć? — zapytała, choć w jej głosie dało się słyszeć wahanie.

Wiktor skinął głową.

Monika spojrzała na niego, próbując wyczytać coś więcej z jego twarzy, ale Wiktor już odwrócił się, ruszając w stronę ścieżki, która zdawała się ginąć w gęstwinie.

— Dobra — odparła w końcu, szybko poprawiając paski plecaka. — Prowadź.

Droga do kolektora była trudna. Ścieżka, o której wspomniał Wiktor, była ledwie widoczna, a gęste krzewy i splątane gałęzie utrudniały przejście.

— Myślisz, że tutaj… — Monika przerwała, zniżając głos, jakby bała się zburzyć harmonię miejsca.

Wiktor obejrzał się przez ramię, nie zatrzymując się.

— Mój dobry znajomy, Franek przeszukał te tereny już pierwszej nocy, gdy zniknęła Julka. — powiedział.

Weszli na ścieżkę kolektora ściekowego, którego betonowa konstrukcja przypominała zapomniany relikt dawnych czasów. Pierwszy właz, na który natrafili, był zabezpieczony grubymi prętami i płytą betonową. Wiktor obszedł go dookoła, a potem zbliżył się, jakby oceniając stan zabezpieczeń.

Monika kucnęła przy włazie i spojrzała w dół. — To miejsce jest… ogromne — powiedziała, patrząc na to, co kryło się w mroku. — Wygląda jak labirynt.

— Kiedyś tędy płynęły ścieki z całej wyspy — wyjaśnił Wiktor, w jego głosie pobrzmiewała nuta znudzenia. — A teraz to tylko ruina.

Ruszyli dalej, nie zatrzymując się na długo przy kolejnym włazie. Monika przystanęła na chwilę, marszcząc brwi, a potem podążyła za Wiktorem.

Szli dalej wzdłuż ciągnącego się w ziemi kolektora. Co kilkaset metrów natrafiali na kolejny właz. Każdy z nich był zabezpieczony solidną betonową płytą i zaspawanymi prętami. Monika co jakiś czas zatrzymywała się, aby przyjrzeć się dokładniej, choć w rzeczywistości niewiele mogła zobaczyć. Tylko raz, gdy odsunęła zarośla otaczające jeden z włazów, dostrzegła, że w mroku pod spodem majaczy coś większego — pusta przestrzeń, niemal niepokojąco głęboka. Przełknęła ślinę, jakby zbierała myśli, po czym powiedziała cicho:

— Może… może znajdziemy tam coś, co wreszcie da nam odpowiedź.

Wiktor spojrzał na nią kątem oka, milcząc.

Monika wyprostowała się i dodała, z lekką nutą niepewności w głosie:

— To byłaby ulga… i jednocześnie koszmar.

Cisza, która zapadła po jej słowach, była niemal namacalna. Wiktor nie odpowiedział, ale jego wyraz twarzy wyraźnie zdradzał, że rozumie dokładnie, co miała na myśli.

Wzdłuż starego kolektora ściekowego, którym się poruszali, rosły krzewy i trawy, jakby natura powoli próbowała wchłonąć betonową konstrukcję. Miejscami zarośla nachodziły na kolektor tak gęsto, że Monika musiała przedzierać się przez splątane gałęzie, które zahaczały o jej kurtkę i plecak.

— Nie spodziewałam się, że będzie tu aż tak dziko — mruknęła, próbując osłonić twarz przed kolejną gałęzią.

Wiktor szedł z przodu, z wyraźnym spokojem, jakby znał tę drogę na pamięć, mimo że musiało minąć sporo czasu, odkąd tędy chodził po raz ostatni. Monika starała się dotrzymać mu kroku, choć nie było to łatwe. Teren stawał się coraz trudniejszy, a zapach wokół kolektora był nieprzyjemny, jakby wilgoć i stare resztki ścieków wciąż unosiły się w powietrzu.

Miejscami Monika przystawała, by odsunąć na bok gęste krzewy, które niemal całkowicie zasłaniały kolejne fragmenty drogi. Beton, porośnięty mchem i pokryty wilgocią, był śliski, a wokół niego panowała cisza, przerywana tylko odległymi odgłosami lasu.

— Ciężko uwierzyć, że to wciąż gdzieś prowadzi — powiedziała cicho, zerkając na kolejne, niemal ukryte w zieleni fragmenty kolektora.

Wiktor obejrzał się przez ramię.

— Wszystko kiedyś prowadziło dokądś.

Monika nie odpowiedziała, tylko ruszyła za nim, starając się skupić na każdym kroku, by nie stracić równowagi w tym pełnym przeszkód terenie.

— A Franek, kiedy tu był, znalazł cokolwiek? — zapytała, łamiąc ciszę.

— Nie. — odpowiedź była krótka, ale za nią kryło się wszystko.

Dotarli do miejsca, gdzie kolektor łagodnie skręcał. Kolejny betonowy właz, na który trafili, wyglądał jak każdy inny, ale tym razem coś się zmieniło. Wiktor kucnął przy nim, przyglądając się uważnie, a Monika, widząc jego skupienie, przykucnęła obok. Zabezpieczenia były naruszone — pręty, które dotychczas zawsze były zaspawane, tutaj wyglądały, jakby ktoś je przeciął.

— Coś tu się działo — powiedział Wiktor, wskazując na rysy na betonie. — Te spawy ktoś usunął.

— Może to robota urbexów? — zapytała się Monika.

— Urbexów? — wypowiedział to pytanie w ten sam sposób, jak te zadawane Julce, gdy słyszał od niej ten młodzieńczy slang, którego nie rozumiał.

— Ludzi, którzy lubią eksplorować opuszczone obiekty. — wyjaśniła szybko, by Wiktor nie czuł się niezręcznie.

— Możliwe. — powiedział, zauważając, że jej sugestia była bardzo prawdopodobna.

Monika podniosła wzrok, próbując ocenić, czy widać jakiekolwiek ślady wokół. Wszystko wydawało się nieruchome, spokojne, niemal martwe — jedynie szum liści przerywał ciszę.

— Możemy zajrzeć? — zapytała z lekką niepewnością i jednocześnie ciekawością.

Wiktor spróbował przesunąć płytę, ale nie poruszyła się ani o centymetr.

— Bez odpowiednich narzędzi nie ma szans — powiedział, ocierając ręce o spodnie. — Poza tym, nawet gdybyśmy dali radę, tam jest ciemno jak w grobie. Latarka by się przydała.

Monika kiwnęła głową, ale nie ruszała się z miejsca. Patrzyła na właz, jakby spodziewała się, że w każdej chwili coś się wydarzy. Wiktor wstał, otrzepując kolana z piachu, a jego wzrok przesunął się po towarzyszce.

— Wracamy — powiedział krótko, ale w jego głosie zabrzmiała nuta, którą Monika już znała — decyzja, choć stanowcza, nie oznaczała końca. Raczej początek nowego etapu.

Monika wstała powoli, jeszcze raz rzucając spojrzenie na właz, zanim ruszyła za Wiktorem. W myślach analizowała każde słowo, każdą wskazówkę, każdy możliwy trop.

Oboje kontynuowali powrót przez gęsty las, w którym drzewa były tak blisko siebie, że korony niemal zasłaniały niebo. Słychać było tylko szelest liści i od czasu do czasu cichy trzask gałęzi łamanych pod ich butami. Ścieżka nie była łatwa. Korzenie i gałęzie wyłaniały się spod ściółki niczym naturalne pułapki, a nierówności terenu zmuszały ich do uważnego stawiania kroków.

— Cicho tu, aż dziwnie — odezwała się Monika, przerywając ciszę i zerkając na Wiktora. — Nawet ptaków nie słychać.

— Las ma swoje reguły — odparł Wiktor spokojnie, jakby już kiedyś miał podobną rozmowę. — My tu jesteśmy tylko gośćmi.

Monika uśmiechnęła się, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, zahaczyła stopą o wystającą gałąź i straciła równowagę. Jej krzyk był krótki, bardziej zaskoczenie niż strach, a potem upadła na kolana, osuwając się na miękką ściółkę.

— Serio? — parsknęła śmiechem, zerkając na Wiktora, który odwrócił się w jej stronę, unosząc brwi. — Chyba muszę się nauczyć patrzeć pod nogi.

Wiktor pokręcił tylko głową i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać.

Monika złapała jego dłoń i podniosła się, otrzepując ubranie z liści i ziemi. Wtem coś przykuło jej uwagę. Kątem oka dostrzegła dziwny kształt, który wystawał spod zarośli tuż obok miejsca, gdzie upadła. W ułamek sekundy jej umysł zarejestrował to jako dłoń — długie, chude palce, jakby zakrzywione w nienaturalny sposób. Przerażona cofnęła się gwałtownie, niemal wpadając na Wiktora.

— Co się stało? — zapytał, zaskoczony jej reakcją.

— Tam… — Monika wskazała na ziemię. — To wygląda jak ręka.

Wiktor spojrzał w stronę, którą pokazywała, ale przez moment widział tylko gałęzie i liście. Podszedł bliżej i kucnął, odgarniając delikatnie warstwę ściółki. Dopiero wtedy zrozumiał, co Monika miała na myśli.

To, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak dłoń, okazało się być plątaniną korzeni, których kształt łudząco przypominał ludzką rękę — ze „stawami” palców, „skórą” pokrytą mchem i korą, a nawet lekkimi zakrzywieniami, które imitowały ruch.

— Niesamowite — mruknął Wiktor, dotykając korzeni. — To tylko natura. Umysł lubi doszukiwać się znajomych kształtów tam, gdzie ich nie ma.

Monika, choć wciąż była nieco roztrzęsiona, uklękła obok niego i przyglądała się z bliska.

— Wygląda tak realistycznie… — powiedziała cicho przykładając w tym czasie dłoń obok korzeni, by mieć porównanie — Jakby ziemia próbowała coś nam powiedzieć.

— Nic tu nie ma, Monika. Tylko korzenie. — odparł.

Monika pokiwała głową, choć przez chwilę miała wrażenie, że coś w tym miejscu jest dziwniejsze niż tylko zabawne złudzenie. Otrzepała kolana, wstała i odwróciła się, aby ruszyć dalej. Wiktor po chwili dołączył do niej, zostawiając za sobą ten dziwaczny, naturalny „artefakt”.

— Jak na razie to najbardziej przerażająca rzecz, jaką znaleźliśmy — rzuciła Monika z lekkim śmiechem, choć w jej głosie dało się wyczuć napięcie.

Wiktor spojrzał na nią kątem oka.

— Dopiero zaczynamy.

Rozdział VI.
„Drobne szczegóły, wielkie znaczenie”

Ciepłe światło kuchennej lampy wypełniało pomieszczenie miękkim blaskiem, kontrastując z ciemnością za oknem. Wieczór z wolna przechodził w noc, a wokół domu Wiktora zapadła cisza, przerywana jedynie okazjonalnym pohukiwaniem sowy gdzieś w oddali. Wewnątrz panował spokój, ale w kuchni atmosfera była napięta. Stół zawalony był mapami, notatkami, kubkami po kawie i książką przyniesioną przez Monikę z biblioteki — tomem o topografii i historii regionu.

Wiktor siedział pochylony nad mapą, wpatrując się w nią z intensywnością, która sugerowała, że próbuje wymusić odpowiedź na pytanie, które zadał sobie już setki razy. Jego twarz była surowa, wyrazista, lecz w świetle lampy wydawała się bardziej zmęczona, jakby nosił na barkach niewidzialny ciężar. Po drugiej stronie stołu Monika pochylała się nad swoimi notatkami, obracając ołówek w palcach. Co chwilę zerkała na Wiktora, próbując odczytać jego myśli, ale on zdawał się zamknięty w swoim świecie.

— Kolektor — powiedziała nagle, przerywając ciszę, która trwała już zbyt długo.

Wiktor uniósł wzrok i spojrzał na nią, po czym ponownie skupił uwagę na mapie.

— Co z nim? — zapytał spokojnie, ale w jego głosie słychać było cień zmęczenia.

— Ktoś tam w ogóle zaglądał do środka? Mam na myśli naprawdę zajrzał, nie tylko rzucił okiem z zewnątrz?

Wiktor oparł się na krześle, przymykając oczy, jakby próbował przypomnieć sobie coś, co już dawno umknęło.

— Policja przeszukiwała teren wokół kolektora — odpowiedział po chwili. — Byli tam w pierwszych dniach po zaginięciu. Psy, ludzie… Franek mówił, że zaglądał tam później. Ale czy ktoś naprawdę sprawdził wnętrze? Nie jestem pewien.

Monika uniosła brwi, wyraźnie zaskoczona.

— Nie wiesz?

Wiktor westchnął, jakby irytowała go własna niewiedza.

— Byłem wtedy skupiony na innych miejscach. Las, plaże, nawet stare chaty rybackie. Kolektor wydawał się mało prawdopodobny. Policja twierdziła, że go sprawdzili, a Franek mówił, że zaglądał. Może po prostu uznałem, że nie ma sensu wracać.

— Może uznałeś zbyt pochopnie — zauważyła Monika, ale w jej głosie nie było wyrzutu.

Wiktor spojrzał na nią z wyrazem twarzy, który trudno było odczytać. Po chwili skinął głową.

— Masz rację — przyznał. — Może nikt nie zaglądał tam tak dokładnie, jak powinien.

Monika sięgnęła po swój zeszyt i zapisała kilka słów.

— To miejsce samo w sobie jest podejrzane — powiedziała po chwili. — Jeśli ktoś już tam był, to świetnie. Ale nawet jeśli byli, to mogli coś przeoczyć. Takie miejsca czasem kryją rzeczy, które łatwo zignorować, jeśli nie patrzy się z odpowiedniej perspektywy.

Wiktor uniósł brwi.

— A ty masz odpowiednią perspektywę?

Monika uśmiechnęła się lekko, ale jej głos był poważny, gdy odpowiedziała.

— Może nie. Ale mam świeże spojrzenie. Czasem to wystarczy.

Wiktor oparł łokcie na stole, wpatrując się w mapę. Przez dłuższą chwilę milczał, po czym odchylił się na krześle i spojrzał na Monikę.

— Dobra. Sprawdzimy ten kolektor. Ale najpierw musimy się przygotować.

Monika skinęła głową, sięgając po ołówek.

— Latarki. Zapasowe baterie. Lina, może linka asekuracyjna. Coś do otwierania włazów — wymieniała, zapisując wszystko na bieżąco.

— Młotek. Łom. — Wiktor dodał krótko. — I coś na wypadek, gdybyśmy musieli spędzić tam trochę więcej czasu.

Monika spojrzała na niego, zapisując ostatnią uwagę.

— Brzmi sensownie.

Zapadła cisza, ale nie była już tak ciężka jak wcześniej. Monika wróciła do swoich notatek, a Wiktor siedział przez chwilę w milczeniu, jakby zastanawiał się nad czymś, czego nie chciał powiedzieć na głos.

W końcu wstał.

— Chodź — rzucił, ruszając w stronę drzwi.

Monika uniosła głowę, zaskoczona.

— Gdzie?

— Pokażę ci coś.

Monika szła za nim w milczeniu, Kajo dreptał tuż obok niej, jakby wyczuwał, że to ważny moment. Wiktor zaprowadził ją na piętro, do pokoju, którego drzwi były lekko uchylone. Przed wejściem zatrzymał się na chwilę, biorąc głęboki oddech, zanim nacisnął klamkę.

— To jej pokój — powiedział cicho, zapalając światło.

Monika weszła do środka, a jej wzrok natychmiast przykuły szczegóły. Pokój był niemal nietknięty, jakby Julia miała wrócić w każdej chwili. Na biurku leżały książki, na półkach stały małe figurki i pamiątki, a ściany zdobiły plakaty — niektóre wyblakłe, ale wciąż przypominające o tym, co było dla niej ważne.

— Nigdy niczego nie zmieniałem — powiedział Wiktor, opierając się o framugę. Jego głos był cichy, niemal nieobecny. — Chciałem, żeby wszystko zostało tak, jak było.

Monika podeszła do półki z książkami, przesuwając palcami po grzbietach.

— Dlaczego mi to pokazujesz? — zapytała, obracając się w jego stronę.

Wiktor patrzył na nią przez chwilę, zanim odpowiedział.

— Chcę, żebyś lepiej ją poznała. To, kim była. — na chwilę przerwał, po czym dodał. — Sama stwierdziłaś na dole, że masz świeże spojrzenie. Może właśnie to pomoże ci… zobaczyć coś, czego ja nie mogę dostrzec.

Monika poczuła ciężar jego słów i odpowiedzialność, która z nich wynikała.

— Dziękuję — powiedziała cicho.

Wiktor skinął głową i odwrócił się, zostawiając ją samą w pokoju.

Monika przez chwilę stała w miejscu, próbując oswoić się z atmosferą pokoju. Było w nim coś niemal intymnego, jakby przekraczała granicę, której nie powinna. A jednak Wiktor ją tu wpuścił — nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie. To było miejsce Julii, odbicie jej świata i życia, które tak nagle zostało przerwane.

Powoli rozejrzała się, zaczynając od biurka. Na blacie leżał stos zdjęć, niektóre ułożone starannie w stosy, inne luźno rozrzucone. Monika sięgnęła po pierwsze z brzegu i zaczęła je przeglądać.

Zdjęcia były zaskakująco różnorodne — jedne przedstawiały krajobrazy, inne drobne szczegóły, jak liść na mokrej szybie czy porzucone buty na plaży. Wiele z nich miało w sobie coś, co przykuwało uwagę, jakby Julia widziała świat w sposób wyjątkowy. Na kilku fotografiach pojawiały się twarze — młoda kobieta z rozwianymi włosami na tle lasu, ujęcie grupy młodych ludzi na plaży, dzieci budujące domek z piasku.

Przyjrzała się uważniej jednemu zdjęciu. Było to czarno-białe ujęcie Wiktora stojącego na tle drzew. Jego twarz była częściowo ukryta w cieniu, co nadawało fotografii niemal melancholijny charakter. Wyglądało to bardziej jak portret artystyczny niż zwykłe zdjęcie zrobione przez córkę.

Miała talent” — pomyślała Monika, odkładając zdjęcie na miejsce.

Na półce obok biurka znajdował się stos albumów i książek fotograficznych. Jeden z albumów miał tytuł „Podstawy kompozycji w fotografii”, a jego marginesy były pełne drobnych notatek i zaznaczonych fragmentów. Widać było, że Julia traktowała swoją pasję poważnie. Wśród książek Monika zauważyła też kilka starych numerów magazynu fotograficznego, z których niektóre miały pozaginane rogi stron — prawdopodobnie oznaczały artykuły lub zdjęcia, które ją inspirowały.

Nad biurkiem wisiała tablica korkowa pokryta kolejnymi zdjęciami. Tym razem były to obrazy przedstawiające codzienne życie: przypadkowe ujęcia przechodniów, zwierzęta w ruchu, krajobrazy zmieniające się wraz z porami roku. Monika przesunęła palcem po jednym z pinezek, trzymającym zdjęcie przedstawiające zachód słońca na plaży.

Jej uwagę przykuło jedno konkretne zdjęcie — stare, lekko wyblakłe, w ramce stojącej na stoliku nocnym obok łóżka. Przedstawiało małą Julię, Wiktora i kobietę z delikatnymi rysami twarzy. Wszyscy troje uśmiechali się, otoczeni ciepłym światłem, które nadawało zdjęciu niemal nierealny charakter.

Wzięła ramkę do ręki i przyjrzała się uważniej twarzy kobiety. Jej oczy były łagodne, a uśmiech szczery, ale w spojrzeniu kryło się coś nieuchwytnego, jakby smutek ukryty za fasadą radości.

Odłożyła zdjęcie na miejsce, zastanawiając się, kim była ta kobieta dla Julii.

Przeszła na drugą stronę pokoju, gdzie znajdował się regał z książkami. Wśród powieści i podręczników szkolnych znalazła małe, skórzane pudełko. Otworzyła je ostrożnie i odkryła kolejne zdjęcia, tym razem starannie ułożone w przegródkach. Każde zdjęcie było podpisane datą i miejscem. „Zima, Sobieszewo 2012”, „Letni spacer, Świbno 2013”, „Mama — ostatnie lato, 2004”.

Przytrzymała w ręku zdjęcie opisane jako „ostatnie lato”. Przedstawiało tę samą kobietę, którą widziała wcześniej na zdjęciu rodzinnym, tym razem siedzącą na kocu wśród traw. W tle widać było Wiktora z młodą Julią, bawiących się w piasku.

„Co się z nią stało?” — pomyślała Monika, czując ciężar emocji, które wypełniały to miejsce.

Odłożyła zdjęcia i zamknęła pudełko. Jeszcze raz spojrzała na pokój — na łóżko, pościel, plakaty, fotografie, figurki na półkach. Poczuła, że Julia była kimś więcej niż tylko zaginioną dziewczyną. Była artystką, marzycielką, córką. Ale była też osobą, której los został przerwany w tajemniczy sposób.

Odetchnęła głęboko i spojrzała w stronę drzwi. Przez chwilę stała w miejscu, patrząc jeszcze na pokój, który mówił więcej o Julii niż wszystkie notatki, które zdążyła przejrzeć.

W kuchni panował półmrok, a Wiktor siedział przy stole, wpatrując się w mapę, jakby próbował coś z niej wyczytać. Monika na chwilę zatrzymała się w progu, zastanawiając się, czy w ogóle poruszyć temat, który chodził jej po głowie od momentu, gdy wyszła z pokoju Julii.

— Mogę się przysiąść? — zapytała cicho.

Wiktor skinął głową, nie podnosząc wzroku. Monika zajęła miejsce naprzeciw niego, biorąc kubek herbaty do ręki. Przez chwilę milczeli, wsłuchując się w tykanie zegara i cichy szmer wiatru za oknem.

— W pokoju Julii… — zaczęła, ostrożnie dobierając słowa. — Widziałam zdjęcia. Były tam też zdjęcia waszej trójki.

Wiktor zamarł na moment, ale nie spojrzał na nią. Jego palce przesunęły się po mapie, choć wyglądało to bardziej jak mechaniczny gest niż faktyczna analiza.

— Mhm — mruknął, unikając rozwinięcia tematu.

Monika odetchnęła, czując, że wkracza na trudny teren.

— Kim była? — zapytała delikatnie. — Mam na myśli… mamę Julii.

Wiktor w końcu podniósł głowę, ale jego spojrzenie było twarde, niemal obronne. Jego szczęka lekko się zacisnęła, a oddech stał się głębszy.

— To nie jest temat na teraz — powiedział cicho, ale stanowczo.

Monika skinęła głową, czując, że Wiktor walczy z sobą, próbując utrzymać emocje na wodzy.

— Za dużo, jak na jeden dzień? — powiedziała szybko, nie chcąc naciskać.

Wiktor odwrócił wzrok, jakby coś obserwował za oknem, choć w rzeczywistości wpatrywał się w pustkę. Po chwili potaknął, ledwie zauważalnie, ale Monika to dostrzegła.

— Tak — mruknął w końcu, zniżając głos, jakby nie chciał, żeby to słowo w ogóle padło.

Monika przez chwilę siedziała w ciszy, zastanawiając się, czy dodać coś jeszcze. Ale zrezygnowała. Wiedziała, że naciskanie na Wiktora przyniosłoby odwrotny skutek.

Atmosfera między nimi była napięta, ale w tej chwili zdawało się, że pojawiła się nić zrozumienia — cienka, delikatna, ale wystarczająca, by kontynuować tę współpracę.

Wróciła do swoich notatek, ale tym razem z większym skupieniem. Wiktor znowu pochylił się nad mapą, jednak jego myśli wydawały się gdzie indziej.

Kajo, czując zmianę nastroju, położył się cicho obok Moniki, opierając łeb na jej stopie.

— Zaczniemy jutro od kolektora — powiedział w końcu Wiktor, bez podnoszenia wzroku.

Cisza w kuchni znowu zapanowała, przerywana tylko cichym oddechem psa i stukotem ołówka Moniki, którym zapisywała coś w notatniku. Za oknem noc powoli nabierała głębi, a gdzieś w oddali odezwało się pohukiwanie sowy.

***

Monika prowadziła samochód w ciszy, a wnętrze auta wypełniały jedynie ciche dźwięki muzyki dobiegające z radia. Szyby były lekko zaparowane od wilgoci, którą przyniosła chłodna noc. Jej dłonie spoczywały na kierownicy w sposób wyuczony, niemal mechaniczny. Czuła zmęczenie, a myśli krążyły niespokojnie wokół rozmów z Wiktorem. Zastanawiała się nad mapą, nad kolektorem, nad Julią i jej mamą, nad wszystkim, co do tej pory odkryli. Czy w ogóle byli bliżej jakichkolwiek odpowiedzi, czy tylko błądzili?

Wyjeżdżając z Sobieszewa, dotarła do mostu 100-lecia Odzyskania Niepodległości Polski. Rozciągał się nad martwą Wisłą, ciemną i niemal nieruchomą tej nocy. Latarnie mostu odbijały się w gładkiej tafli wody, tworząc symetryczne, niemal hipnotyzujące wzory. Monika spojrzała na most, chwilowo zapominając o wszystkim. Wrażenie było uspokajające, ale tylko na moment. Chłód nocy przypomniał jej, jak samotne mogą być takie chwile, zwłaszcza kiedy masz wrażenie, że ktoś cię obserwuje.

Gdy przejeżdżała przez most, dostrzegła na drugim końcu niebieskie światła radiowozu i snop światła latarki, który poruszał się na drodze. Zwolniła instynktownie, wyczuwając, że kontrola była nieunikniona. Radiowóz stał zaparkowany lekko na boku, a jeden z policjantów zbliżał się już w jej stronę, machając, by zjechała na pobocze. Światła auta odbijały się od jego kamizelki odblaskowej i emblematów, ale latarka, którą trzymał, niemal oślepiała ją, gdy skierował ją w stronę przedniej szyby.

Monika zjechała, zatrzymując się na poboczu. Wyłączyła silnik i opuściła okno, ale wciąż była oświetlana przez intensywny strumień światła latarki.

— Dobry wieczór — odezwał się policjant, zbliżając się do auta. Głos był uprzejmy, choć wyczuwalnie wyćwiczony, jakby prowadził tę samą rozmowę setki razy. — Kontrola rutynowa. Poproszę dowód rejestracyjny auta, polisę i prawo jazdy.

Monika zmrużyła oczy, próbując skupić się na mężczyźnie. Latarka przesunęła się na bok, pozwalając jej w końcu zobaczyć jego twarz i pozostałą sylwetkę. Dostrzegła wyraźnie nazwisko na naszywce: Bartoszek. Na ramieniu policjanta wyróżniały się granatowe pagony z kilkoma białymi gwiazdkami nad dwiema belkami.

Za nim, w cieniu, stał drugi policjant, niemal nieruchomy, z rękami splecionymi za plecami. Monika momentalnie go rozpoznała — Tomasz, ten sam, który wcześniej dostarczył jej akta Julii i pozostałych zaginionych. Jego obecność wywołała w niej niepokój, choć starała się nie dać tego po sobie poznać.

— Oczywiście, proszę chwileczkę — odpowiedziała spokojnie, sięgając po torebkę znajdującą się na siedzeniu pasażera. Jej ruchy były ostrożne, niemal wymuszone, jakby bała się, że każdy gwałtowniejszy gest może zostać źle odebrany.

Bartoszek przejął dokumenty i przejrzał je z wyraźną dokładnością, zerkając od czasu do czasu na Monikę, jakby coś analizował. Ciszę przerywał jedynie odległy szum samochodów na drodze i skwierczenie radiostacji w radiowozie. Tomasz stał nadal w cieniu, unikając jej wzroku, co tylko potęgowało napięcie.

— Aaaa, to pani jest tą… — odezwał się Bartoszek nagle, z lekkim, niemal teatralnym zaskoczeniem. — Tą, co ostatnio na wyspie wypytuje ludzi o młodą Dębską.

Monika uniosła brwi, próbując utrzymać neutralny wyraz twarzy. Nie chciała potwierdzić ani zaprzeczyć, dając mu tym samym pretekst do dalszych pytań.

— Spotkałam się z kilkoma osobami, ale nie jestem pewna, czy to coś złego — odpowiedziała dyplomatycznie.

Bartoszek uśmiechnął się lekko, choć w jego oczach nie było ciepła.

— Oczywiście, że nie. Każdy ma prawo zadawać pytania, prawda? Tylko że na małej wyspie, gdzie ludzie żyją spokojnie, takie rzeczy czasem wywołują… niepokój. Wie pani, jak to jest. Ludzie raczej nie przywykli do tego, że ktoś z zewnątrz o coś pyta.

Monika skinęła głową, czując, jak napięcie w jej karku wzrasta.

— A czego pani tak właściwie szuka? — kontynuował Bartoszek, przeglądając jej dokumenty z udawanym brakiem pośpiechu. — Sprawiedliwości? Czy może tylko dobrego materiału?

— Nie wiedziałam, że rozmowy o sprawiedliwości mogą być problemem — odparła, starając się, by jej głos brzmiał spokojnie. — Myślałam, że to właśnie rola policji.

Komendant zaśmiał się cicho, ale był to śmiech, który nie miał w sobie nic wesołego. Tomasz stał nadal z boku, milczący i wyraźnie napięty. Monika poczuła, że w tej ciszy kryje się coś znacznie więcej, ale nie potrafiła tego nazwać.

— Ma pani rację — przyznał Bartoszek po chwili, zwracając jej dokumenty. — Policja zawsze dba o sprawiedliwość. Proszę tylko uważać, gdzie pani chodzi i o co pyta. Ludzie tutaj są trochę… wyczuleni. Szukanie, pytanie, zaglądanie tam, gdzie czas już dawno przysypał wszystko kurzem…. Nie wszyscy lubią rozdrapywania starych ran.

Podziękowała za uwagę, choć ton jego głosu sprawił, że słowa te zabrzmiały bardziej jak ostrzeżenie niż rada.

Bartoszek cofnął się, pozwalając jej w końcu odjechać, ale zanim zamknęła okno, rzucił jeszcze:

— Bezpiecznego powrotu na Olszynkę, pani Moniko.

Uśmiechnął się, ale jego spojrzenie pozostawiło po sobie lodowate wrażenie. Gdy odjeżdżała, widziała w lusterku, jak obaj policjanci wracają do radiowozu. Tomasz ani razu nie spojrzał w jej stronę. Mimo zamkniętych szyb jego ostatnie słowa zdawały się wciąż unosić w powietrzu.

Monika jechała dalej, próbując uspokoić przyspieszone bicie serca. Ta kontrola była dziwna, choć trudno było wskazać jeden konkretny powód. Wszystko — od słów Bartoszka po milczenie Tomasza — zdawało się być częścią jakiejś gry, której zasad jeszcze nie rozumiała.

***

W barze „Port” panowała atmosfera typowa dla późnych godzin wieczornych. Światła były przygaszone, rzucając długie cienie na drewniane ściany, które pamiętały czasy, gdy bar służył rybakom. W powietrzu unosił się zapach starego alkoholu, mieszał się z dymem papierosowym, który zdawał się być integralną częścią tego miejsca. Przy ladzie siedział Franciszek Grzelak — ubrany w wyblakłą, kraciastą koszulę, z rękawami podwiniętymi do łokci, sączył powoli piąty kieliszek wódki. Przed nim leżał odwrócony kufel po piwie, który zdążył wyschnąć, pozostawiając jedynie mokrą obręcz na ciemnym blacie.

Za barem Małgorzata przesuwała się cicho, mechanicznie wycierając szklanki i układając je na półkach. Jej podkoszulek z wyblakłym nadrukiem rockowego zespołu zdawał się niemym świadkiem wielu podobnych wieczorów. Choć ruchy były wprawne, widać było, że zmęczenie powoli dawało o sobie znać. Od czasu do czasu rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę Franciszka, który siedział zgarbiony nad swoim kieliszkiem, jakby próbował w nim znaleźć odpowiedzi, których brakowało mu w życiu.

— Franek, jeszcze chwila i mogę zacząć prowadzić pamiętnik twojego milczenia — rzuciła pół żartem, przerywając ciszę. Jej ton był lekki, ale oczy wpatrywały się w niego z nutą troski.

Franciszek podniósł wzrok, powoli obracając w dłoniach kieliszek. Uśmiechnął się krzywo, ale w jego spojrzeniu kryła się tylko rezygnacja.

— I co byś tam pisała? — zapytał, unosząc brew. — Że siedzę, piję i staram się nie słuchać twojego gadania?

— Może właśnie tak — odpowiedziała, wzruszając ramionami. — Ale pewnie bym coś dodała. Na przykład, że ten uparty osioł, którego znam od lat, nadal nie chce się ze mną ożenić.

— Przestań mi tu wykłady robić, Gośka — rzucił niechętnie. — Mieszkamy razem, jemy razem, śpimy razem. To ci nie wystarcza?

— Może i wystarcza, ale czasem człowiek by chciał trochę więcej, wiesz? — kobieta zmrużyła oczy, wpatrując się w niego. — Takiego czegoś… no, jak to się nazywa? Normalności.

Franciszek tylko wzruszył ramionami, ale nie odpowiedział. Właścicielka baru westchnęła i sięgnęła po kolejną szklankę, obracając ją w dłoniach. Przez chwilę w barze panowała cisza, przerywana jedynie cichym brzękiem szkła. W końcu postanowiła poruszyć temat, który od kilku dni nie dawał jej spokoju.

— Słyszałeś, że Wiktor znowu zaczął grzebać w sprawie Julki? — zapytała, próbując brzmieć naturalnie, jakby to było coś, co przypadkiem zasłyszała.

Franciszek drgnął niemal niezauważalnie, ale Małgorzata wyłapała ten drobny gest. Jego ręka zamarła na chwilę w drodze po butelkę, a potem, jakby nic się nie stało, nalał sobie kolejny kieliszek.

— I co z tego? — rzucił, udając obojętność. — Nie pierwszy raz próbuje. Przecież dobrze wiesz, że to nic nie da.

Kobieta westchnęła i oparła się biodrem o ladę, krzyżując ręce na piersi.

— Ale tym razem to wygląda inaczej — powiedziała powoli. — Ma taką dziewczynę, Monikę. Podobno jest dziennikarką czy kimś tam podobnym. Młoda, wygląda na ambitną i zdeterminowaną. Może im się uda coś ustalić nowego.

Franciszek uniósł wzrok i spojrzał na nią z chłodnym wyrazem twarzy.

— Dziewczynę? — powtórzył, podkreślając to słowo w sposób, który miał wyrazić jego sceptycyzm. — To on teraz sprowadza sobie jakąś „pomoc” z zewnątrz?

— A co cię to tak zaskoczyło? — Małgorzata zmarszczyła brwi, czując, że jej partner staje się coraz bardziej drażliwy. — Może w końcu wyjdzie z tego coś dobrego. I dla Julki, i dla Wiktora.

— Gówno z tego wyjdzie — rzucił Franciszek ostro, podnosząc głos na tyle, że kilku innych klientów baru spojrzało w ich kierunku. — To tylko rozdrapywanie starych ran. Nic więcej.

Kobieta zamilkła na chwilę, zaskoczona jego reakcją. Spojrzała na niego badawczo, próbując odgadnąć, co tak naprawdę chodzi mu po głowie.

— Dlaczego ty zawsze musisz być taki… — zaczęła, ale urwała, widząc, że mężczyzna wstaje z krzesła.

— Dość na dziś — powiedział szorstko, wyciągając z kieszeni zmięty banknot i rzucając go na ladę. — Idę się przewietrzyć.

Nie czekając na jej odpowiedź, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Jego krok był chwiejny, ale wciąż zdecydowany. Małgorzata patrzyła za nim, czując niepokój, którego nie potrafiła nazwać. Wiedziała, że Franciszek nie wróci od razu do domu — to nie było w jego stylu. Zamiast tego będzie błąkał się gdzieś po okolicy, pijąc dalej, aż w końcu wróci nad ranem, cicho przeklinając pod nosem.

Na zewnątrz mężczyzna wciągnął głęboko chłodne, wilgotne powietrze. Było już późno, a ulice wokół baru świeciły pustkami. W oddali słychać było tylko szum wiatru i skrzypienie łodzi kołyszących się na wodzie. Ruszył w stronę lasu, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie. Jego umysł był zamroczony od alkoholu, ale myśli kłębiły się w jego głowie jak szalejąca burza.

***

Zachodzące słońce malowało niebo nad Przegaliną odcieniami czerwieni i pomarańczy. Zabytkowa śluza, choć dawno przestała pełnić swoją pierwotną funkcję, wciąż była miejscem, które miało swój klimat. Zardzewiałe mechanizmy, drewniane elementy nadgryzione zębem czasu, a wszystko otoczone szumem wody przepływającej poniżej. Na tarasie, z którego roztaczał się widok na stare lodołamacze zacumowane wzdłuż nabrzeża, siedzieli dwaj przyjaciele: Wiktor i Franciszek.

Prawie pusta butelka wódki stała między nimi na łuszczącym się drewnianym stole, a obok niej dwa kieliszki. Franciszek, z lekko pochylonym ciałem, siedział na metalowym krześle, paląc papierosa, który trzymał luźno między palcami. Wiktor stał, oparty o balustradę, z wzrokiem wbitym w spokojne wody martwej Wisły.

— Pamiętasz, jak kiedyś tutaj łapaliśmy ryby? — zagadnął Franciszek, przełamując ciszę.

Wiktor uniósł lekko brew, ale nie odwrócił wzroku.

— Pamiętam. Zawsze mówiłeś, że jestem beznadziejny, bo nie potrafię zarzucić wędki, jak należy.

Przyjaciel zaśmiał się cicho, strzepując popiół na ziemię.

— Bo byłeś beznadziejny. Pamiętasz ten raz, jak wyciągnąłeś but zamiast ryby?

— To ty mi go tam wrzuciłeś — odpowiedział Wiktor, odwracając się w końcu. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Franciszek wzruszył ramionami, udając niewinność.

— Może i tak. Ale co za różnica? I tak nigdy nie byłeś mistrzem wędkowania.

Zapadła chwila ciszy, podczas której obaj mężczyźni wpatrywali się w spokojną powierzchnię wody. Franciszek odrzucił niedopałek papierosa, przygasił go butem i sięgnął po kieliszek.

— Wiesz, co jest dziwne? — zaczął, obracając kieliszek w dłoniach. — Jak to miejsce się nie zmienia. Wszystko inne się sypie, zmienia, a tutaj… tutaj jakby czas się zatrzymał.

Wiktor spojrzał na niego z ukosa, jego spojrzenie było zamyślone.

— Nie wszystko się zatrzymało — powiedział cicho. — Minął już rok.

Przyjaciel zamarł w ruchu, kieliszek zatrzymał się na wysokości jego ust. Jego twarz na chwilę przybrała wyraz zamyślenia, ale szybko to ukrył, wypijając trunek jednym haustem.

— Rok — powtórzył. — Tak. Czas leci, a my nadal stoimy w miejscu.

— Stoimy? — Wiktor podniósł głos, choć starał się nad sobą panować. — Ty może stoisz, Franek. Ja próbuję znaleźć odpowiedzi.

Franciszek odłożył kieliszek na stół, jego dłoń była lekko drżąca.

— Wiktor, czasem trzeba się pogodzić z tym, że pewnych rzeczy nie da się naprawić — powiedział spokojnie, ale w jego głosie można było wyczuć napięcie. — Może Julki… może jej już nie ma.

Wiktor gwałtownie odwrócił się w jego stronę, jego oczy błysnęły gniewem.

— Nie mów tak! — powiedział stanowczo. — Nie waż się mówić takich rzeczy!

Przyjaciel wzruszył ramionami, próbując utrzymać obojętność.

— Mówię, jak jest. Chciałbym się mylić, ale czasem lepiej przestać się łudzić.

Wiktor podszedł bliżej, kładąc dłonie na stole.

— Ty byś się poddał, Franek? Gdyby chodziło o kogoś, kogo kochasz?

Franek uniósł wzrok, patrząc na niego z czymś, co można było odczytać jako smutek.

— Każdy radzi sobie inaczej — odparł w końcu. — Ty grzebiesz w tym bez końca, jakby to miało coś zmienić.

Wiktor poczuł, jak coś w nim pęka. Uderzył pięścią w stół, aż butelka podskoczyła, a kieliszek jego towarzysza przewrócił się na bok.

— Bo może odpowiedź jest bliżej, niż mi się wydaje! — krzyknął, pochylając się nad towarzyszem. — Może ktoś coś wie, ale woli siedzieć cicho, co? Może nawet ty wiesz coś, czego mi nie mówisz!

Franciszek wyprostował się nagle, a jego twarz stężała. Papieros wypadł mu z dłoni, ale nie zwrócił na to uwagi. W jego oczach pojawiła się ciemna iskra, która ostrzegała, że przekraczana jest granica.

— Uważaj, Wiktor — powiedział powoli, przez zaciśnięte zęby. — Nie próbuj mnie oskarżać o coś, czego nie zrobiłem.

Wiktor nachylił się jeszcze bardziej, zniżając głos do groźnego szeptu.

— A może zrobiłeś, Franek? Może coś zataiłeś, może wiesz więcej, niż chcesz przyznać? Zawsze byłeś blisko z moją córką. A teraz milczysz, jakby… — urwał, ale jego spojrzenie mówiło wszystko.

Franciszek zerwał się na nogi. Był wyraźnie wściekły, a napięcie między nimi sięgnęło zenitu.

— Zamknij się, Wiktor! — krzyknął, podchodząc do niego na tyle blisko, że dzieliły ich zaledwie centymetry. — Masz czelność insynuować, że coś zrobiłem Julce? Że coś ukrywam? Pieprz się, stary!

Wiktor nie cofnął się ani o krok. Zamiast tego popchnął towarzysza lekko w pierś, jakby testując jego reakcję. To wystarczyło, by Franciszek wyprowadził cios. Jego pięść trafiła Wiktora w szczękę, a ten zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę.

Przez chwilę obaj stali, wpatrując się w siebie z wściekłością.

— Wiesz co, Franek? — powiedział Wiktor, ocierając krew z rozciętej wargi. — Może naprawdę jesteś nic niewartym tchórzem. Może żaden z ciebie przyjaciel. Bo prawdziwy przyjaciel by mnie wspierał, a nie próbował zniechęcić.

Franciszek spojrzał na niego, a w jego oczach było coś, czego Wiktor nie potrafił zrozumieć — gniew, żal, a może coś jeszcze głębszego. Ale nie powiedział nic.

Wiktor odwrócił się i odszedł, zostawiając Franciszka samego na tarasie. Kroki mężczyzny odbijały się echem, zanim zniknął za rogiem. Franciszek stał jeszcze przez chwilę, próbując uspokoić oddech.

Podniósł butelkę, która cudem nie rozbiła się podczas bójki, i się napił. Po długim łyku wódki nagle, w przypływie wściekłości, cisnął butelką o ścianę śluzy. Rozbiła się z głośnym trzaskiem, rozrzucając odłamki szkła i resztki alkoholu.

— Cholera… — wyszeptał, opierając dłonie na balustradzie i patrząc w ciemne wody poniżej. W jego głowie kłębiły się myśli, które próbował zagłuszyć alkoholem i gniewem. Jednak teraz, po raz pierwszy poczuł, że nie uda mu się uciec przed przeszłością. Nie tym razem.

Rozdział VII.
„Spękane fundamenty wiary i zaufania”

Dziś las wydawał się zupełnie inny niż ostatnim razem. Wilgotne powietrze, przesycone ciężkim zapachem gnijących liści i mokrej ziemi, przenikało wszystko — ubrania, skórę, myśli. Mgła, gęsta i mlecznobiała, spowijała drzewa, zacierając kontury pni i rozmywając granice między tym, co bliskie, a tym, co odległe. Zdawało się, że las wciąga ich w siebie, zamyka jak w pułapce, gdzie czas i przestrzeń tracą znaczenie.

Obydwoje przedzierali się przez las, stąpając ostrożnie, choć każdy ich krok zdawał się wywoływać nieproporcjonalnie głośny odgłos. Wilgoć sprawiała, że buty ślizgały się na mokrych korzeniach i kamieniach pokrytych mchem, a łodygi krzewów ocierały się o ich nogi, pozostawiając na spodniach wilgotne ślady. Milczenie między nimi było ciężkie, niemal namacalne. Nawet obecność drugiej osoby nie łagodziła napięcia, które unosiło się w powietrzu jak niewidzialna mgła.

Każdy szelest w lesie, każdy trzask łamanej gałązki pod butem, wydawał się rozbrzmiewać echem między drzewami, jakby las chciał ich przestrzec przed dalszą drogą. W oddali, niemal na granicy słyszalności, dochodziły pojedyncze odgłosy. Może to ptak przelatujący gdzieś ponad mgłą, a może coś większego przemykającego między drzewami. Trudno było stwierdzić, co kryło się w tej nieprzeniknionej bieli.

Drzewa, wysokie i ciemne, zdawały się pochylać ku nim, jakby ciekawiły je te dwie postacie zakłócające ich spokój. Pnie były mokre od skraplającej się mgły, a gdzieniegdzie na korze lśniły kropelki wody. Mchy i porosty, które pokrywały dolne partie drzew, wyglądały intensywnie zielono, jakby chciały przypomnieć, że życie toczy się tutaj nieprzerwanie, nawet w tej ponurej, cichej chwili.

Monika odruchowo otarła dłonią krople z twarzy, choć to nie deszcz padał, a mgła osiadała na jej skórze, jakby las chciał ich dotknąć. Czuła, że każde drzewo, każda gałąź, każdy ukryty w liściach owad jest świadkiem ich obecności. Wiktor, idący kilka kroków przed nią, co jakiś czas zerkał przez ramię, upewniając się, że nie zostaje w tyle. Jego postać wydawała się zamglona, niemal nierealna w tej mlecznej zasłonie.

Las żył swoim własnym rytmem, a oni byli tylko nieproszonymi gośćmi. Nawet ich oddechy, ciche, ale ciężkie, zdawały się niewłaściwe w tej scenerii. Miejsce, które mogłoby być piękne w słoneczny dzień, teraz wydawało się groźne, jakby skrywało w sobie tajemnice, które wolałoby zachować dla siebie.

Gdy dotarli na miejsce, betonowa płyta wciąż spoczywała na swoim miejscu, ukryta wśród otaczającej ją dzikiej zieleni. Z daleka wyglądała jak naturalna część nierównego terenu, niemalże zrośnięta z otoczeniem. Gęste krzewy i kępy traw nachodziły na jej krawędzie, jakby natura próbowała odzyskać to, co kiedyś zostało jej odebrane. Dopiero z bliska można było dostrzec jej sztuczny charakter — proste linie i wyraźne ślady ludzkiej ingerencji, teraz nadgryzione zębem czasu.

Monika przyklękła, przesuwając dłonią po chropowatej powierzchni płyty. Beton był zimny i wilgotny od osadzającej się mgły. W kilku miejscach widać było drobne pęknięcia, a w szczelinach wyrosły mchy i niewielkie kępki trawy, które w swojej uporczywości zdawały się ignorować naturę przeszkody.

— No dobra, powtórka z rozrywki — rzucił Wiktor, kładąc stalowy pręt na ziemi.

Monika wstała, otrzepując dłonie z wilgoci. Rozejrzała się wokół. Otaczający ich teren wydawał się pusty i cichy, ale pod warstwą ciszy kryło się coś trudnego do uchwycenia, jakby miejsce to miało własną, ukrytą historię.

— Miałeś kiedyś takie uczucie, że ktoś cię obserwuje? — zapytała cicho.

— Cały czas, odkąd tu jesteśmy — odpowiedział Wiktor, nachylając się nad płytą. — Ale to pewnie tylko nasza wyobraźnia.

— Super. To mnie pocieszyłeś — mruknęła.

Z bliska płyta zdawała się większym wyzwaniem, niż się spodziewali. Solidny, gruby beton, w którym widać było zatopione metalowe pręty, teraz będące lekko zardzewiałe. Na jednym z rogów odciśnięte były ślady narzędzi, jakby ktoś już wcześniej próbował przesunąć płytę lub podważyć jej brzeg. Monika podeszła bliżej i zauważyła delikatne zarysowania, które wyglądały jak ślady walki z tą przeszkodą.

— Wygląda na to, że ktoś próbował się tu dostać — powiedziała, wskazując palcem na wyżłobienia w betonie. — Ale chyba się poddał.

Wiktor przyklęknął obok, dotykając jednej z większych szczelin w płycie. Jego dłoń przez chwilę błądziła po zimnej powierzchni, a twarz przybrała wyraz koncentracji.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 75.38