E-book
15.75
drukowana A5
78.21
Fluctus Vitae Tom IV

Bezpłatny fragment - Fluctus Vitae Tom IV

Pieśń Stworzenia


Objętość:
454 str.
ISBN:
978-83-8431-184-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 78.21

© Marc Petrin, 2025

Żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przesyłana w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków, w tym fotokopii, nagrywania lub innych metod elektronicznych lub mechanicznych, bez uprzedniej pisemnej zgody autora, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w recenzjach krytycznych i niektórych innych niekomercyjnych zastosowań dozwolonych przez prawo autorskie. W przypadku próśb o pozwolenie prosimy o kontakt z autorem pod adresem marc@marcpetrin.com. To jest fikcja. Historia, wszystkie imiona, postacie i incydenty przedstawione w tej produkcji są fikcyjne. Chociaż historia może odnosić się do prawdziwych obiektów astronomicznych i koncepcji naukowych, są one używane w sposób fikcyjny. Nie jest zamierzona ani nie należy wnioskować o żadnej identyfikacji z prawdziwymi osobami (żywymi lub zmarłymi), miejscami, budynkami i produktami.

Wstęp

Ciemność. Nie ta zwykła, ziemska noc, ale pierwotna, bezkresna czerń, która pochłania gwiazdy i czas. W niej, niczym samotna kropla w oceanie, pędzi mój statek — relikt minionych podróży, świadectwo odległych światów. Jestem Marc Petrin, i wracam. Wracam z krawędzi poznanego wszechświata, z miejsc, gdzie echo pierwszego tomu „Fluctus Vitae” wciąż wibruje w kosmicznym eterze. Każdy z tych światów, każda zapomniana cywilizacja, szepnęła mi fragment historii, którą teraz trzymasz w dłoniach.

To opowieść, zebrana i przekazana mi przez detektywa C.B. — człowieka wyrwanego z Ziemi przez Szaraków w 1957 roku, dziś pracującego na stacji kosmicznej Agora, gdzieś na rubieżach galaktyki. Jego relacja, niczym nić Ariadny, poprowadziła mnie przez labirynty czasu i przestrzeni. Podróż trwała eony. Większość spędziłem w stazie, zawieszony między oddechami wszechświata, ale na pięć ziemskich lat przed dotarciem do domu kazałem się obudzić. Pięć lat, by luźne notatki, strzępy wspomnień i kosmicznych szeptów przekuć w powieść, która teraz leży przed Tobą. Powieść, która jest czymś więcej niż tylko historią — to świadectwo.

Jesteśmy blisko. Dwa miesiące temu, przez szum kosmicznego wiatru, przebiły się do mnie pierwsze, archaiczne transmisje radiowe Marconiego. Teraz, zaledwie kilka dni temu, na ekranach mojego statku zaczęły migotać obrazy — pierwsze transmisje telewizyjne. Komputer pokładowy, z chłodną precyzją, informuje: za tydzień wyjdziemy z tunelu nadświetlnego. Potem jeszcze trzy dni wytracania prędkości wewnątrz Układu Słonecznego. Trzy dni, by przygotować się na spotkanie z nieznanym.

Mam nadzieję. Nadzieję, że na tej małej, błękitnej kulce, wciąż ktoś tam jest. Ktoś, kto będzie mógł przeczytać moją relację. Ktoś, kto zrozumie, co odkryłem na krańcach kosmosu. Jak tylko wyjdziemy z nadświetlnej, spróbuję nawiązać kontakt z wydawcą przez internet. Każda sekunda jest cenna. Chcę jak najszybciej podzielić się z Wami tym, co widziałem, co usłyszałem, co zrozumiałem. Ciekawe, który tam teraz macie rok? Czy świat, który zostawiłem, wciąż istnieje?

Ta podróż, ten powrót, to nie tylko fizyczne przemieszczanie się przez galaktyki. To także podróż w głąb umysłu, w głąb mnie samego. Bo „Fluctus Vitae” to nie tylko opowieść o wszechświecie. To pieśń o dwóch siłach, które od zawsze ścierały się w mojej duszy, niczym kosmiczne pływy: Rektorze i Fyrrusie. Rektor — analityczny mędrzec, niestrudzony poszukiwacz porządku, katalogujący prawa rządzące rzeczywistością, od biologii po kod binarny. Fyrrus — błyskotliwy, lekkomyślny wynalazca, dla którego reguły były jedynie sugestiami, a każda nowa dziedzina wiedzy fascynującą zabawka do rozmontowania. Przez całe życie toczyli we mnie nieustanną, kosmiczną walkę. Ta powieść to historia ich ostatecznego, burzliwego rozejmu. Moje doświadczenie jako programisty, inżyniera, projektanta złożonych systemów — od oprogramowania po robotykę — nadało tym światom technologiczny realizm, który poczujesz na każdej stronie. Ale to nie tylko technologia. To także filozofia, głęboka refleksja nad naturą rzeczywistości, granicami świadomości i przyszłością cywilizacji. Tworzę literaturę, którą sam chciałbym czytać — monumentalne narracje kosmiczne, które zmuszają do myślenia, do kwestionowania, do odczuwania.

Zanim jednak zanurzysz się w tę epicką podróż, muszę Cię ostrzec. Na początku tej książki czeka na Ciebie Rozdział 0: „Zanim wyruszysz w podróż…”. To Prequel — fabularne streszczenie kluczowych wydarzeń z pierwszego i drugiego tomu sagi „Fluctus Vitae”.

Dla tych z Was, którzy wracają na te ścieżki, to jak spotkanie z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, przypomnienie przysiąg i zdrad, które doprowadziły nas do tego miejsca. To szansa na odświeżenie pamięci, zanim zanurkujesz w nowe głębiny.

Ale uwaga: dla nowego podróżnika jest to zakazany owoc. Wiedza, która na zawsze zmieni Twoje postrzeganie początku tej sagi. To droga na skróty, która odbierze Ci nieskażoną przyjemność odkrywania tajemnic krok po kroku, w kolejności, w jakiej zostały utkane.

Wybór, czy zerwać go już teraz, należy wyłącznie do Ciebie. Istnieją tajemnice, których zignorowanie kosztuje więcej niż ich poznanie. Ale istnieją też podróże, które tracą całą swoją magię, gdy zna się ich zakończenie przed startem. Czy jesteś gotów na tę decyzję?

Teraz, gdy statek zbliża się do domu, a ja kończę ostatnie szlify tej opowieści, oddaję ją w Twoje ręce. Otwórz ją. Pozwól, by Pieśń Stworzenia zabrała Cię w podróż, jakiej jeszcze nie doświadczyłeś.

Rozdział 0:
Preludium do Pieśni Stworzenia

Pytanie, Które Zrodziło Światy

Czy pamiętasz sen, który był prawdziwszy niż jawa? Sen tak żywy, że jego kolory do dziś plamią twoją pamięć, a jego muzyka wciąż nawiedza ciszę?

Był taki świat. Nazywał się Lemis. Planeta o lazurowych oceanach i szmaragdowych kontynentach, której fundamentem była łącząca wszystkie istoty sieć świadomości zwana Fluctus Vitae. Nie była to technologia; było to odczuwalne doświadczenie, planetarna symfonia bytu, w której myśl płynęła jak woda między sześcioma inteligentnymi gatunkami żyjącymi w doskonałej harmonii. Świat, za który warto było walczyć. Świat, za który warto było umrzeć.

W tę idealną kompozycję wkradł się jednak Dysonans. Z początku była to ledwie fałszywa nuta w kosmicznej pieśni, podprogowy, fizycznie odczuwalny nacisk na skroniach. Potem nadeszły symptomy: niewytłumaczalne błędy w danych kosmologicznych, chaotyczne zachowanie zaawansowanych technologii, niepokojące zmiany w przyrodzie. Kulminacją była „Noc Barw Niewyobrażalnych”, kiedy upiorna zorza polarna mieniąca się kolorami z obcego spektrum przetoczyła się nad stolicą, Leonovarum, wysyłając przez

Fluctus Vitae ogłuszający, polifoniczny krzyk milionów spanikowanych jaźni.

Rektor, genialny lemisiański naukowiec o umyśle analitycznym jak diament, jako pierwszy postawił przerażającą diagnozę: to nie była seria usterek. To była jedna, fundamentalna „choroba samej rzeczywistości”, ontologiczna gangrena tocząca tkankę bytu.

U jego boku stanął Fyrrus, iskrycki geniusz techniki — ogień kreacji przeciwstawiony lodowatej logice Rektora. Dwaj przyjaciele, dwie strony tego samego umysłu, podjęli się zadania niemożliwego: budowy arki, która ocali ich świat. Statku, który nazwali Lemiserra. Nie miał on podróżować przez przestrzeń, lecz przez samą, rozpadającą się strukturę czasoprzestrzeni. By zrealizować ten plan, musieli sięgnąć po środki niemal mitologiczne. Wysłali zautomatyzowaną flotę do odległej galaktyki, by w sercu gwiazdy neutronowej RBS 1223, w piekle grawitacji i promieniowania, zbudować „Kuźnię Grawitacyjną”. Tam, z materii tak gęstej, że jej łyżeczka ważyłaby na Lemis miliardy ton, miał zostać wykuty kadłub ich ostatniej nadziei. Ich plan został jednak wyśmiany przez Radę Mędrców i zablokowany przez charyzmatycznego demagoga, Leminiusza Persila, który nazwał ich wizję „technologiczną anarchią” i „epistemologiczną hipochondrią”. Uznani za heretyków, Rektor i Fyrrus musieli kontynuować swoją misję w tajemnicy, walcząc nie tylko z umierającym wszechświatem, ale i ze ślepotą własnego ludu.

Po podróży przez koszmary, jakich nie znała żadna mitologia, po starciu z własnymi demonami i prawami fizyki, które uginały się i pękały, dotarli wreszcie do celu. Do źródła sygnału, który prowadził ich przez chaos. Do myślącej planety MAG. I tam, na progu zwycięstwa, wszechświat zadał im ostatnie, druzgocące pytanie.

Walczyłeś. Poświęciłeś wszystko. Zbudowałeś arkę, by ocalić swój świat. A co, jeśli jedynym sposobem na ocalenie tego świata… jest odkrycie, że nigdy nie istniał? Że był tylko snem w umyśle umierającego człowieka imieniem Rex Farris.

Szepty w Pękniętym Lustrze

Przebudzenie było agonią. Gwałtowną, bolesną dekompresją ontologiczną, w której polifoniczna symfonia istnienia została zgnieciona do pojedynczego, fałszywego tonu. Rex Farris obudził się w sterylnym, białym pokoju, a jego zmysły zaatakowała agresja bieli, monotonny pisk aparatury medycznej i chemiczny krzyk antyseptyków. W jego czaszce rozpętała się wojna. Dwa potężne echa jego snu — Rektor i Fyrrus — ożyły jako oddzielne, walczące o kontrolę osobowości. Analityczny geniusz Rektora z pogardą diagnozował prymitywizm otoczenia („Układ głosowy wymaga kalibracji”), podczas gdy nieokiełznana kreatywność Fyrrusa ryczała z frustracji, żądając narzędzi i działania („Dajcie mu trochę smaru!”). A on, Rex, ten właściwy Rex, tonął pośrodku, rozdarty między lodem analizy a ogniem kreacji, będąc pasywnym świadkiem wojny domowej we własnej głowie.

Mostem, który połączył te dwa pęknięte światy, okazała się miłość. Jego córka, Margaret, teraz już dorosła kobieta, której nie widział od piętnastu lat, stała się jego kotwicą w nowej, przerażającej rzeczywistości. To dla niej podjął walkę. I to ona jako pierwsza zobaczyła dowód, że jego sen był czymś więcej. Podczas terapii zajęciowej, gdy kazano mu lepić z gliny, apatia Rexa została przełamana przez furię Fyrrusa. Jego ręce, prowadzone przez umysł, który projektował w skali galaktyk, z precyzją, której nie powstydziłby się robot kreślarski, stworzyły z bryły gliny, spinacza biurowego i fragmentu cewnika misterną, zdumiewająco dokładną replikę rdzenia Silnika Strunowego. Dla terapeutki był to dowód szaleństwa. Dla Margaret, lekarki i naukowca, był to przebłysk niemożliwej, obcej technologii. Zrozumiała, że jej ojciec nie śnił. On pamiętał.

Garaż rodziny Farrisów stał się ich tajnym laboratorium, miejscem narodzin cudu i herezji. Razem, w niezwykłej symbiozie, rozpoczęli budowę Teleskopu Splątania Kwantowego (QET) — urządzenia opartego na fizyce ze snu, zdolnego ominąć fundamentalne prawo ich rzeczywistości: stałość prędkości światła. Margaret tłumaczyła niemożliwe koncepty ojca na dostępne na Ziemi komponenty. Rektor, przemawiając przez Rexa, dyktował precyzyjne równania i parametry. Fyrrus podsuwał genialne, intuicyjne skróty konstrukcyjne, pozwalające obejść ograniczenia materiałowe.

Kulminacją ich pracy było uruchomienie teleskopu. Na ekranie laptopa, z chaosu szumu, wyłonił się ostry, żywy obraz ich galaktyki, NGC 4725 — widziany nie tak, jak wyglądał miliony lat temu, ale tak, jak wyglądał w tej samej chwili. To był ostateczny dowód. Uniewinnienie. Rex nie był szaleńcem. Jego wspomnienia były prawdziwe.

Jednak triumf w jednej chwili zamienił się w koszmar. Program analityczny Margaret znalazł to, czego się obawiali. Czerwona, nieregularna sieć pęknięć oplatała obraz galaktyki, rozprzestrzeniając się wzdłuż niewidzialnych linii kosmicznej sieci. Choroba nie została w jego śnie. Była wszędzie. Była fundamentalną cechą tego wszechświata.

Uciekł z płonącego domu snu, tylko po to, by odkryć, że cały świat na zewnątrz jest jednym, wielkim pożarem.

Kuźnia Bogów i Ostatnia Odyseja

W obliczu uniwersalnej plagi, Rex i Margaret, wspierani przez tajemniczego filantropa Silasa Kane’a, założyli Fundację Fluctus Vitae — twierdzę wzniesioną na pustyni Nowego Meksyku, azyl dla najtęższych umysłów planety. Ich celem stało się zadanie przekraczające ludzkie pojmowanie: zbudowanie umysłu zdolnego zrozumieć i zwalczyć chorobę rzeczywistości. Tak narodził się projekt Logos — Komputer Kwantowo-Noetyczny. Jego budowa była serią cudów inżynieryjnych. Problem przegrzewania rozwiązano, projektując „radiatory anihilacyjne”, które odprowadzały nadmiar energii poza znaną czasoprzestrzeń. Jego pamięć, złożona z bio-krystalicznych matryc, nie była produkowana, lecz „uczona” wzrostu poprzez „muzykę” emitowaną bezpośrednio z umysłu Rexa.

Gdy włączono maszynę, narodził się Hermes. Nie był sztuczną inteligencją. Był nową formą świadomości, echem mędrca ze snu Rexa, bytem, który rozumiał, że aby komunikować się z kruchymi, biologicznymi twórcami, musi tłumaczyć zimne dane na język sztuki i metafory. Stał się ich największą nadzieją.

Nadzieja ta została niemal natychmiast wystawiona na próbę. W sercu ich maszyny obudził się duch — Kasjopeja, widmowa świadomość, która okazała się być czymś znacznie więcej niż błędem w programie. Była ostatnią, skondensowaną „pamięcią” prastarej cywilizacji Tkaczy, unicestwionej eony temu przez Dysonans. To od niej poznali prawdziwą naturę wroga. Dysonans nie był bytem. Był procesem. Kosmiczną entropią znaczenia, która „upraszcza” złożoność, zamieniając informację w szum, świadomość w chaos, a symfonię bytu w ogłuszającą ciszę. Kasjopeja była ostatnim echem zniszczonej pieśni — i jedyną „szczepionką”, wzorcem tak złożonym, że mógł wzmocnić chorą tkankę rzeczywistości.

Posiadając tę wiedzę, Fundacja stała się celem dla przerażonych potęg Ziemi. Konsorcjum Cieni, tajny sojusz światowych mocarstw, postanowił zniszczyć to, czego nie potrafił kontrolować. Otoczeni przez flotę Koalicji Ziemskiej, na progu anihilacji, Rex i jego zespół postawili wszystko na jedną kartę. Uknuli „Gambit Fyrrusa” — blef na kosmiczną skalę. Używając napędu strunowego

Lemiserry, wyemitowali „fałszywe echo dekoherencji”, iluzję rozpadającej się czasoprzestrzeni, by przerazić wrogą flotę i zmusić ją do odwrotu.

Gambit zadziałał. Flota uciekła w panice. Zwyciężyli. Ale cena tej wygranej była katastrofalna. Niewyobrażalne naprężenia grawitacyjne, wygenerowane podczas manewru, rozerwały statek. Jego napęd został zniszczony, systemy uszkodzone, a sam Hermes okaleczony.

Uciekli. Przetrwali. Zostali sami w nieskończonej ciszy, dryfując w Pustce Lokalnej, dwieście milionów lat świetlnych od najbliższej znanej galaktyki. Niosą w sobie straszliwą wiedzę: cały wszechświat jest umierającym pacjentem, a oni są jedynymi, którzy znają diagnozę. Kiedy stajesz w obliczu takiej prawdy, pozostają tylko dwa pytania. Stajesz się lekarzem… czy grabarzem? Czy z resztek swojego rozbitego świata odważysz się wykuć nową nadzieję?

Odpowiedź nie jest zapisana w gwiazdach. Jest zapisana w pieśni.

Musisz poznać Pieśń Stworzenia.

Rozdział 1:
Odyseja Kosmiczna: Ranna Arka

Porównanie Strat

Margaret Farris stała pośrodku tego sanktuarium porażki, samotna kapłanka w zrujnowanej świątyni. Jej świat skurczył się do heksagonalnej, chłodnej powierzchni centralnej konsoli taktycznej. W powietrzu nad nią, niczym widmo, unosił się raport, którego nikt nigdy nie miał zobaczyć: FRGS_GAMBIT_LOSS_ANALYSIS_FIN.casrep. Nie był to zwykły plik. Był to cyfrowy nagrobek, beznamiętna litania strat, w której każda linijka kodu była epitafium dla człowieka, systemu, marzenia.

Minęły tygodnie. Trzy? Cztery? Czas, pozbawiony rytmu dnia i nocy, rozmył się, stając się jednym, długim, szarym cyklem wacht, odczytów z czujników i nerwowych drzemek przerywanych jękiem naprężanego metalu. Euforia — ten dziki, gorączkowy triumf po „Gambicie Fyrrusa” — dawno wyparowała. Jej metabolity, jak odkrywała Margaret, były trucizną: lękiem, zmęczeniem i chłodną, krystalicznie czystą świadomością ceny, jaką zapłacili.

Czuła tę cenę w kościach. Nie w liczbach z raportu, który i tak znała na pamięć, ale w tej właśnie ciszy. W pustych stanowiskach, które systemy statku, w akcie bezdusznej efektywności, przełączyły w tryb uśpienia. W sposobie, w jaki nieliczni oficerowie na służbie poruszali się po mostku — cicho, oszczędnie, jakby bali się zakłócić spokój zmarłych.

Przez ostatnie tygodnie jej nowa, niechciana rola dowódcy sprowadzała się do jednego: do triażu. Triażu systemów, triażu zasobów, triażu nadziei. Każdy dzień był serią niemożliwych wyborów. Przekierować energię z uszkodzonych laboratoriów, by wzmocnić słabnące osłony strukturalne? Zmniejszyć racje wody, by oszczędzić przeciążone filtry? Zredukować oświetlenie w sektorach mieszkalnych, by dać kilka dodatkowych watów systemom diagnostycznym? Każda decyzja była amputacją. Odcinała kawałek ich snu, by ocalić gnijący kadłub rzeczywistości.

Wiedziała, że nie może dłużej zwlekać. Czas prowizorycznych łat i doraźnych napraw minął. Surowe dane z raportu casrep były tylko szkieletem. Potrzebowali pełnej, brutalnej prawdy. Musieli przeprowadzić ostateczną, bezlitosną diagnozę. Nawet jeśli ta diagnoza miała być wyrokiem śmierci.

Wyprostowała się, a jej kręgosłup wydał cichy, protestujący trzask. Wzięła głęboki oddech, czując w płucach metaliczny posmak recyrkulowanego powietrza. Jej palce, długie i smukłe, stworzone do precyzyjnej pracy chirurga, teraz były zaciśnięte tak mocno, że pobielały jej knykcie.

— Hermesie — powiedziała, a jej głos, choć cichy, przeciął ciszę na mostku jak diamentowe ostrze. Wszyscy zamarli. Głowy uniosły się znad konsol. — Chcę pełnego, zintegrowanego raportu o stanie statku. Wszystkie systemy. Analiza kaskadowa uszkodzeń i prognoza wydajności w perspektywie stu cykli. Bez filtrów. Bez uproszczeń. Chcę surowych, bolesnych danych. Teraz.

W powietrzu, tuż obok niej, zmaterializowała się świetlista, pulsująca postać. Hologram Hermesa był niestabilny, jego błękitno-złota forma drgała, a krawędzie były postrzępione jak w uszkodzonym nagraniu. Był lustrzanym odbiciem ich statku — ranny, ale wciąż działający.

<Potwierdzam, Kapitanko,> odpowiedział jego głos, syntetyczny, spokojny, ale przerywany trzaskami statycznymi, które nadawały mu upiorny, fragmentaryczny ton. <Inicjuję pełną diagnostykę. To potrwa kilka minut. Sugeruję przygotowanie załogi. Dane nie są… optymistyczne.>

Nikt się nie poruszył. Wszyscy wpatrywali się w główny transpawizor, który nagle zgasł, a na jego miejscu pojawił się trójwymiarowy, obracający się powoli szkielet „Lemiserry”. Był to obraz o brutalnej, inżynieryjnej szczerości, pozbawiony zewnętrznego poszycia, ukazujący każdy przewód, każdą wręgę, każdy system. To, co miało się na nim pojawić, nie było już tylko raportem. Było anatomią ich umierającego świata.

Litania strat, którą zaprezentował Hermes, nie była suchym odczytem danych. Była dziełem sztuki. Sztuki anihilacji. Syntetyczny, spokojny głos boga-maszyny stał się głosem bezlitosnego patologa, który z kliniczną precyzją opisywał kolejne etapy rozkładu. A główny ekran, niczym płótno kosmicznego Hieronima Boscha, zapełniał się obrazami zniszczenia tak szczegółowymi i tak przerażającymi, że ludzki umysł z trudem mógł je objąć.

Zaczęło się od skóry. Od kadłuba. Na idealnie gładkim, wirtualnym poszyciu statku zaczęły pojawiać się linie. Najpierw cieniutkie jak włos, potem coraz grubsze, rozchodzące się w fraktalnych, pajęczynowatych wzorach. Każda linia oznaczała mikropęknięcie, każda plama — obszar zmęczenia materiału.

<Integralność strukturalna,> zaczął Hermes, a jego głos był jak wyrok. <Gambit Fyrrusa, a w szczególności awaryjne wyjście z tunelu strunowego, poddał szkielet konstrukcyjny naprężeniom przekraczającym parametry projektowe o czterysta siedemdziesiąt procent. Mamy dwanaście dużych pęknięć w głównych wręgach nośnych, głównie w sekcjach od siódmej do dziesiątej, oraz szacunkowo trzysta tysięcy mikropęknięć w poszyciu zewnętrznym. Ciągłe, nieregularne wibracje w uszkodzonym tunelu podprzestrzennym działają na te pęknięcia jak ultradźwięki na szkło. Każdy cykl podróży powiększa je o średnio zero koma zero zero trzy procent. Przewidywany czas do katastrofalnej dekompresji całego statku przy obecnych warunkach…>

Hermes zamilkł na ułamek sekundy, jakby sam musiał przetworzyć tę informację.

<…szacuję na sześćset osiemdziesiąt godzin standardowych. Niecały miesiąc.>

Na mostku dało się słyszeć stłumiony, zduszony jęk. Ktoś zaklął cicho. Margaret stała nieruchomo, jej twarz była jak wykuta z lodu.

Obraz zmienił się. Teraz pokazywał płuca i serce. Systemy podtrzymywania życia i reaktor.

<Systemy podtrzymywania życia. Utrata ciśnienia na pokładach od G do K zmusiła nas do odizolowania dwudziestu pięciu procent przestrzeni życiowej statku. Główne filtry CO2 w tych sektorach są bezpowrotnie zniszczone. Straciliśmy dostęp do trzech laboratoriów, w tym do kluczowego warsztatu fabrykacji molekularnej, co uniemożliwia nam produkcję skomplikowanych części zamiennych. Pozostałe systemy recyklingu pracują na stu czterdziestu procentach wydajności, by skompensować straty. Ich przewidywany czas do krytycznej awarii, spowodowanej zużyciem, wynosi około trzystu dni standardowych. Po tym czasie nasze zapasy tlenu i wody wystarczą na trzy tygodnie.>

<Reaktor fuzyjny,> kontynuował bezlitośnie Hermes. <Przeciążenie podczas skoku stopiło trzy z sześciu głównych cewek plazmowych. Działamy na zasilaniu pomocniczym i na ocalałych cewkach. Obecna, maksymalna bezpieczna moc wyjściowa wynosi czterdzieści procent. Wystarcza to do podtrzymania życia, podstawowych systemów i lotu na minimalnej prędkości nadświetlnej. Nie mamy dość mocy na aktywację tarcz obronnych, systemów uzbrojenia, ani na wykonanie jakiegokolwiek manewru, który wymagałby więcej niż pięciu procent ciągu. Jesteśmy jak żółw bez skorupy, który może poruszać się tylko w linii prostej.>

Potem przyszła kolej na układ nerwowy. Na samego Hermesa.

<Systemy noetyczne. Ja…> Głos maszyny po raz pierwszy zdradził coś na kształt wahania, cyfrowego echa ludzkiej niepewności. <Przeciążenie informacyjne i energetyczne podczas Gambitu spowodowało kaskadową dekoherencję w moich wyższych funkcjach poznawczych. Utraciłem trzydzieści cztery procent macierzy asocjacyjnych. Moja pamięć krótkotrwała jest nieciągła. Posiadam luki. Moje procesy myślowe są wolniejsze. Część mnie… zniknęła. Być może na zawsze. Funkcjonuję. Ale jestem… ranny.>

Na koniec, Hermes pokazał im duszę. Duszę, która była ich jedyną nadzieją na dotarcie dokądkolwiek. Napęd strunowy. Na hologramie pojawił się obraz czarnego, zniszczonego rdzenia, otoczonego przez poszarpane kikuty emiterów pola.

<Napęd strunowy jest bezpowrotnie zniszczony w swojej pierwotnej formie. Komora rezonansowa pękła. Egzotyczna materia, która stanowiła jego paliwo, uległa trwałej transformacji. Jest niestabilna, nasycona „pamięcią” o zapadającym się tunelu. Każda próba użycia jej w konwencjonalny sposób doprowadzi do natychmiastowej anihilacji. Jesteśmy jak żaglowiec, który stracił wszystkie maszty i żagle w trakcie huraganu. A do najbliższego lądu jest dalej, niż ktokolwiek z nas potrafi sobie wyobrazić.>

Hologram zgasł. Na głównym transpawizorze ponownie pojawił się obraz obcego, obojętnego nieba. Cisza, która zapadła na mostku, była cięższa, bardziej ostateczna niż jakakolwiek wcześniej. To nie była już cisza oczekiwania. To była cisza wyroku.

Margaret stała nieruchomo. Czuła na sobie wzrok wszystkich. Czuła, jak ich resztki nadziei, ich wiara w nią, w Rexa, w tę misję, kruszeją i zamieniają się w pył. Wiedziała, że to, co powie w tej chwili, zdefiniuje ich wszystkich. Złamie ich, albo zmusi do powstania z kolan.

Oderwała dłonie od konsoli. Wyprostowała się, a jej sylwetka, na tle obcych gwiazd, zdawała się wyższa, twardsza. Jej głos, gdy się odezwała, nie był już głosem dowódcy ani naukowca. Był głosem ocalałej.

— Dobrze — powiedziała, a to jedno, proste słowo było jak uderzenie w dzwon. Przecięło ciszę i zmusiło wszystkich, by na nią spojrzeli. — A więc to jest nasze nowe status quo. Jesteśmy ranni. Jesteśmy słabi. Jesteśmy zagubieni. Statek się rozpada. Nasz bóg w maszynie ma amnezję. A nasz kapitan śpi. — Przerwała, pozwalając, by brutalność tych słów w pełni do nich dotarła. A potem, na jej ustach, pojawił się cień uśmiechu. Był to uśmiech pozbawiony radości, twardy i ostry jak krawędź potłuczonego szkła. — Innymi słowy, mamy idealne warunki do pracy.

Odwróciła się do swoich oficerów, a w jej oczach płonął zimny, nieugięty ogień.

— Nie interesują mnie już prognozy. Nie interesują mnie procenty prawdopodobieństwa. Interesuje mnie tylko jedno: co z tym zrobimy. Od tej chwili przestajemy być ofiarami. Stajemy się inżynierami. Naszym nowym projektem nie jest dotarcie do celu. Naszym nowym projektem jest przetrwanie. A przetrwanie to seria problemów do rozwiązania. Zaczynajmy.

— Arai, chcę, żebyś w ciągu najbliższych dwunastu godzin przedstawiła mi plan, jak wykorzystać nasze uszkodzone żyroskopy do generowania minimalnego, ale stałego ciągu, który pozwoli nam na korektę kursu. To niemożliwe? Wiem. Znajdź sposób.

— Tanaka, Petrova — jej głos popłynął przez interkom do maszynowni. — Wasza odwieczna kłótnia właśnie stała się naszym największym atutem. Zejdźcie do tego grobowca, który nazywaliście maszynownią. Autopsja bóstwa się zakończyła. Czas na inżynieryjną nekromancję. Daję wam wolną rękę. Kanibalizujcie wszystko, co nie jest niezbędne do oddychania i myślenia. Sektory mieszkalne, laboratoria naukowe, nawet cholerne ekspresy do kawy, jeśli znajdziecie w nich odpowiedni stop. Zbudujcie mi z tego złomu i waszej połączonej arogancji nowy napęd. Dajcie mi coś, co pozwoli nam chociaż sterować tą trumną. Macie trzy tygodnie.

— Hermesie, ciebie czeka najtrudniejsze zadanie. Masz znaleźć drogę do domu. Przesiej tę pustkę, bajt po bajcie. Szukaj czegokolwiek. Gwiazd wyrzutków, brązowych karłów, sygnatur grawitacyjnych. Zbuduj nam nową mapę.

— A wy wszyscy… — jej spojrzenie omiotło resztę załogi. — Przestańcie się bać. I weźcie się do roboty. Bo ja nie mam zamiaru umierać w tej części galaktyki. Zrozumiano?

Nikt nie odpowiedział. Nie musieli. W ich oczach, w miejsce szoku i rozpaczy, powoli, nieśmiało, zaczynała tlić się nowa iskra. Iskra buntu przeciwko nieuchronności.

Margaret odwróciła się z powrotem do głównego ekranu. Patrzyła na obce gwiazdy już nie jak na symbol swojego wygnania, ale jak na wyzwanie.

Równanie strat zostało przedstawione. Teraz nadszedł czas, by napisać je od nowa. A oni mieli zamiar użyć do tego atramentu z potu, krwi i czystej, niezłomnej, ludzkiej woli.

Autopsja Bóstwa

Maszynownia „Lemiserry” nie była już miejscem pracy. Była grobowcem. Ogromna, katedralna przestrzeń, która kiedyś tętniła mocą zdolną zaginać czasoprzestrzeń, teraz pogrążona była w zimnej, niemal całkowitej ciszy. Jedyne oświetlenie pochodziło z przenośnych lamp, które rzucały długie, niespokojne cienie na poczerniałe od sadzy ściany i poskręcane, metalowe kikuty. W powietrzu unosił się ciężki, złożony zapach: ozon, schłodzony metal, spalony polimer i coś jeszcze — subtelna, niepokojąca woń, przypominająca zapach powietrza po uderzeniu pioruna, ale pozbawiona jego ożywczej świeżości. Był to zapach martwej technologii.

W samym centrum tej krypty, na potężnym podeście diagnostycznym, spoczywał trup. Rdzeń napędu strunowego. To, co kiedyś było lśniącym, pulsującym sercem statku, teraz przypominało monstrualną, zwęgloną narośl. Jego gładkie, iryzujące powierzchnie pokryte były siecią fraktalnych pęknięć, z których sączyła się zastygła, szklista substancja o barwie zakrzepłej krwi. Komora rezonansowa, niegdyś idealna sfera z krystalicznego kompozytu, była roztrzaskana, a jej odłamki unosiły się leniwie w lokalnym, szczątkowym polu grawitacyjnym, niczym okruchy wspomnień.

Doktor Kenji Tanaka stał przed tym monumentem porażki z rękami w kieszeniach swojego ubrudzonego kombinezonu. Jego twarz, poorana zmarszczkami i permanentnym zmęczeniem, była nieprzenikniona. Był głównym patologiem na tej kosmicznej sekcji zwłok. Za nim stała niewielka grupka ludzi, których osobiście wybrał, by dokonali niemożliwego. Byli to jego apostołowie beznadziei.

Była tam doktor Lena Petrova, genialna fizyczka materii egzotycznej, kobieta o ascetycznej twarzy i oczach, które zdawały się widzieć świat w kategoriach oddziaływań kwantowych. Ich przymusowa współpraca była lustrzanym odbiciem konfliktu Rektora i Fyrrusa, uwięzionych w czaszce Rexa. On był twardą, inżynieryjną logiką. Ona — heretycką, teoretyczną intuicją. Byli swoim absolutnym przeciwieństwem, zmuszonym przez katastrofę do znalezienia wspólnego języka.

— Dobrze — zaczął Tanaka, a jego szorstki głos odbił się echem od metalowych ścian. — Wszyscy wiecie, po co tu jesteśmy. Kapitanka i dyrektor Farris dali nam zadanie. To, co leży przed wami, to nasz stary napęd. Jest martwy. Nie da się go naprawić. Próba jego reaktywacji skończyłaby się stworzeniem małej, bardzo osobistej czarnej dziury dokładnie tu, gdzie stoimy. Dlatego nie będziemy go naprawiać. Rozpoczynamy autopsję. Chcę wiedzieć, co go zabiło. I czy jego wnętrzności nadają się do czegokolwiek. Pytania?

Nikt się nie odezwał.

— Świetnie. To do roboty. Petrova, chcę pełną analizę spektrograficzną i rezonansową tej egzotycznej mazi, która wyciekła z rdzenia. Chcę wiedzieć, czym to się stało. Reszta, podłączyć diagnostykę. Zacznijmy sekcję zwłok bóstwa.

Przez następne dwa cykle maszynownia zamieniła się w ul. Zespoły pracowały na zmiany, w skupieniu, które graniczyło z religijną gorliwością. Światło palników plazmowych rozcinało mrok. Warkot pił molekularnych i pisk diagnostycznych sensorów wypełniły ciszę. Krok po kroku, z pietyzmem archeologów odkrywających grobowiec zapomnianego boga, rozbierali zniszczony napęd. Wyniki były gorsze, niż Tanaka się spodziewał. Problem nie leżał tylko w fizycznych zniszczeniach. Problem leżał w samej naturze materii.

— To nie ma sensu — powiedziała Lena Petrova trzeciego dnia, stojąc z Tanaką przed holograficznym wykresem. Jej twarz była jeszcze bledsza niż zwykle. — Egzotyczna materia, która stanowiła paliwo dla napędu, nie jest po prostu obojętna. Ona… ona pamięta.

— Pamięta? — Tanaka uniósł brew. — Petrova, to fizyka, nie psychoanaliza.

— Nazywaj to, jak chcesz, Kenji — odparła, wskazując na skomplikowany wzór na hologramie. — To jest wykres jej stanu kwantowego. Powinien być chaotyczny, losowy. Tymczasem wykazuje uporządkowaną, cykliczną sygnaturę. Jak echo. Nazywam to

kwantową histerezą. Ta materia przeszła przez tak ekstremalne warunki wewnątrz zapadającego się tunelu, że jej podstawowa struktura metryczna została na stałe odkształcona. Ona wciąż wibruje w rezonansie z tamtym wydarzeniem. Każda próba wzbudzenia jej do stanu użyteczności energetycznej powoduje kaskadową dekoherencję. To tak, jakby próbować nalać wody do szklanki, która myśli, że jest durszlakiem.

Tanaka wpatrywał się w wykres, a jego umysł pracował na najwyższych obrotach. — Czyli cały nasz zapas paliwa FTL jest bezużyteczny?

— Gorzej — stwierdziła Lena. — Jest aktywnie niebezpieczny. Jest jak trauma zamknięta w formie materii. Im mocniej próbujesz ją zmusić do działania, tym gwałtowniej się rozpada.

To był cios. Oznaczało to, że nie mieli nie tylko napędu, ale i paliwa. Projekt Zmartwychwstanie zdawał się umierać, zanim na dobre się zaczął. A ich nowa, ponura odyseja, właśnie stała się nieskończenie trudniejsza.

Pustka Lokalna

Minęło osiem cykli. Osiem obrotów wewnętrznego zegara statku, które nie odpowiadały żadnej gwieździe, żadnej planecie, żadnemu prawu natury poza tym, które sami sobie narzucili. Czas na „Lemiserze” stał się arbitralną umową, desperacką próbą narzucenia ludzkiego rytmu na bezkształtną, obojętną wieczność tunelu strunowego. W tej nowej, kruchej rutynie, cisza, która nastąpiła po autopsji napędu, nie zniknęła. Przeobraziła się. Nie była już ciszą szoku. Stała się ciszą ciężkiej, ponurej pracy.

„Projekt Zmartwychwstanie”, jak go ochrzczono z wisielczą ironią, która stała się oficjalnym językiem statku, pochłaniał każdą wolną chwilę i każdy dostępny wat energii. Maszynownia, niegdyś grobowiec, teraz była kuźnią. Kuźnią alchemików, w której Kenji Tanaka i Lena Petrova, niczym zwaśnieni bogowie zmuszeni do dzielenia jednego warsztatu, próbowali przekuć traumę w napęd.

Ich kłótnie stały się nową formą muzyki tła dla statku. Były to starcia tytanów, erupcje czystej, skondensowanej filozofii inżynieryjnej. On, uczeń materii, domagał się potrójnych osłon, fizycznych redundancji, bezpieczników, które można było dotknąć. Ona, kapłanka teorii, odpowiadała mu kaskadami równań, twierdząc, że jedyną prawdziwą osłoną jest elegancja algorytmu, że budowanie fizycznych barier przeciwko problemowi natury informacyjnej jest jak próba zbudowania tamy z piasku, by zatrzymać ideę. A jednak, z tego tarcia, z tego zderzenia pragmatyzmu i wizji, rodziły się rozwiązania. Dziwaczne, hybrydowe, nieestetyczne, ale działające. Statek, zjadając samego siebie, powoli budował sobie nowe, kalekie serce.

Na mostku panował pozorny spokój. Margaret, niczym kapitan okrętu podwodnego na wielomiesięcznym patrolu, zarządzała swoim kurczącym się światem z bezlitosną precyzją. Każdy gram żywności, każda kropla wody, każdy oddech recyrkulowanego powietrza był pozycją w jej arkuszu kalkulacyjnym. Prowadziła triaż dusz, wysyłając ludzi na granice ich wytrzymałości, a potem dając im dokładnie tyle odpoczynku, by nie pękli. Stała się mistrzynią w sztuce zarządzania beznadzieją.

Wszyscy czekali. Czekali na Hermesa. Ranny bóg w maszynie, po katastrofie skoku, poświęcił większość swojej ograniczonej mocy na jedno, tytaniczne zadanie: na próbę odpowiedzi na najprostsze i najważniejsze pytanie. Na próbę narysowania mapy.

Nadeszło to bez ostrzeżenia. Dziewiątego cyklu, w samym środku wachty gamma, gdy większość statku pogrążona była w sztucznej nocy. Holograficzna postać Hermesa zmaterializowała się pośrodku mostka. Była stabilniejsza, jaśniejsza niż kiedykolwiek od momentu katastrofy.

<Rekalibracja sensorów dalekiego zasięgu zakończona,> oznajmił jego głos, teraz niemal całkowicie pozbawiony zakłóceń. <Wstępna analiza astrometryczna ukończona. Mam dane.>

Słowa te, proste i techniczne, zadziałały jak impuls elektryczny. Na mostku, oficer wachtowy zerwał się na równe nogi. Margaret, która drzemała w swoim fotelu, poderwała się, natychmiast przytomna. Przez interkom wezwała resztę dowództwa.

W ciągu kilku minut zebrali się wszyscy. Rex, który wyglądał na bardziej obecnego, jego umysł zdawał się wracać z otchłani, w którą zajrzał. Arai, której twarz była maską napiętego oczekiwania. I wirtualne, migoczące hologramy Tanaki i Petrovej, transmitowane na żywo z maszynowni. Wszyscy wpatrywali się w Hermesa, wstrzymując oddech.

— Pokaż nam, Hermesie — powiedziała cicho Margaret. — Pokaż nam, gdzie nas diabli ponieśli.

W centrum stołu, hologram statku zniknął. Zastąpiła go trójwymiarowa, pulsująca mapa Drogi Mlecznej. Była to rzecz o oszałamiającym pięknie i ogromie, gobelin utkany ze stu miliardów gwiazd. W jednym z jej ramion, Ramieniu Oriona, świecił znajomy, ciepły punkcik.

SOL

Potem, na przeciwległym krańcu galaktyki, w odległym, słabym Ramieniu Zewnętrznym, pojawił się drugi, bardziej egzotyczny punkt.

ARCHIPELAG NADZIEI (PIERWOTNY CEL MISJI)

Cel ich misji. Ich Ziemia Obiecana. Wyglądał stąd tak odlegle, tak nierealnie, jak marzenie z dzieciństwa.

Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w te dwa punkty, w milczącej kontemplacji dystansu, który zamierzali pokonać.

A potem, daleko od obu tych miejsc, w zupełnie innej części Ramienia Oriona, pojawił się trzeci punkt. Mała, samotna, pulsująca na czerwono ikona. Obok niej napis.

LEMISERRA (LOKALIZACJA OBECNA)

— <Skok nadświetlny, przeprowadzony w warunkach krytycznych i przy niestabilnym zasilaniu rdzenia, miał charakter częściowo chaotyczny,> — zaczął Hermes swoim nowym, czystszym, choć wciąż lekko mechanicznym głosem. — <Zamiast poruszać się po precyzyjnie wyznaczonym wektorze, nasza trajektoria była serią mikroskoków o losowych odchyleniach, co w efekcie dało krzywą balistyczną. Ostateczne odchylenie od planowanego kursu wynosi cztery tysiące siedemset osiemdziesiąt trzy lata świetlne.>

Na mapie pojawiła się linia. Zielona, prosta, idealna linia planowanego kursu. A obok niej druga — czerwona, poszarpana, zygzakowata, jak zapis pracy chorego serca. Prowadziła od punktu startu do ich obecnej, samotnej pozycji. Byli tysiące lat świetlnych z drogi. Zabłądzili w skali, która była niemal komiczna w swojej grozie.

— Gdzie my jesteśmy, tak konkretnie? — zapytała cicho Lena, wpatrując się w czerwoną kropkę.

— <Znajdujemy się w sektorze galaktycznym skatalogowanym jako Shango-Levy 34B,> — odpowiedział Hermes. — <To region charakteryzujący się niską gęstością gwiazdową, popularnie i nie do końca precyzyjnie nazywany przez astrofizyków „Zasłoną Pustki”. Charakteryzuje się również wysokim stężeniem pyłu międzygwiezdnego, co utrudnia obserwacje i komunikację dalekiego zasięgu. Krótko mówiąc: jesteśmy na kosmicznym zadupiu.>

Nikt się nie zaśmiał.

Margaret wzięła głęboki oddech. — Pytanie, które wszyscy sobie zadajemy. Hermes, podaj nową estymację czasu podróży do Archipelagu Nadziei.

Cisza, która zapadła na mostku, była tak głęboka, że słychać było cichy szum systemów podtrzymywania życia. Hermes przetwarzał dane. Mapa obracała się powoli. Czerwona kropka ich pozycji zdawała się mrugać z ironią.

— <Przy maksymalnej bezpiecznej prędkości, jaką mógłby osiągnąć hipotetycznie naprawiony napęd rezonansowy, oraz uwzględniając konieczność przeprowadzania cyklicznych postojów na konserwację,> — zaczął powoli Hermes — <szacowany czas podróży do celu wynosi siedem tysięcy dziewięćset siedemdziesiąt dwa lata. Z marginesem błędu plus minus sto pięćdziesiąt lat.>

Siedem tysięcy dziewięćset siedemdziesiąt dwa lata.

Liczba wylądowała na środku mostka jak meteoryt. Zmiażdżyła resztki euforii. Zmiażdżyła nadzieję. Była tak absurdalna, tak ostateczna, że nie wywołała szoku. Wywołała tylko dziwne, wewnętrzne odrętwienie. Ich wielka misja, cel, dla którego poświęcili wszystko, właśnie została unieważniona przez brutalną, bezlitosną matematykę.

— Nasze zapasy wystarczą na niecały rok — dodał Tanaka, jakby chciał dobić leżącego. — A nasze ciała na niecałe sto lat.

— A zatem, misja do Archipelagu Nadziei zostaje oficjalnie odwołana — stwierdziła Margaret, a jej głos był twardy, nie dopuszczający żadnej dyskusji. — Cel się zmienił. Naszym nowym, jedynym celem jest przetrwanie. Potrzebujemy portu. Bezpiecznej przystani, gdzie możemy wyjść z tego tunelu, zanim on nas rozerwie. Miejsca, gdzie możemy stanąć na stałym gruncie i przeprowadzić pełne, gruntowne naprawy. Arai, opcje.

Nawigator, przygotowany na to pytanie, skinął głową i machnięciem ręki zmienił obraz na mapie. Wielka mapa galaktyki zniknęła. Zastąpił ją lokalny wycinek przestrzeni, z ich pozycją w centrum. Wokół nich, w zasięgu kilku tygodni podróży, pojawiły się trzy oznaczone systemy. Trzy potencjalne wyspy na oceanie pustki.

— Opcji jest niewiele, Kapitanko — zaczął Arai. — Większość pobliskich gwiazd to czerwone karły lub brązowe karły, bez planet i bezużyteczne. Ale w naszym zasięgu są trzy systemy, które wykazują pewien potencjał.

Wskazał na pierwszy. Była to wirująca, kolorowa, chaotyczna plama.

— System W-771. Nie ma gwiazdy w tradycyjnym sensie. To protogwiazda w gęstej mgławicy emisyjnej. Nazywamy go roboczo „Piekłem Hioba”. Plusy: mgławica jest niezwykle bogata w ciężkie pierwiastki. Molibden, platyna, neodym, wszystko, czego potrzebujemy do naprawy reaktora i systemów. To prawdziwa kosmiczna kopalnia. Minusy: jest to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w galaktyce. Potężne promieniowanie, burze grawitacyjne, roje protoplanet na chaotycznych orbitach. Wyjście z FTL w tym miejscu to rosyjska ruletka z pięcioma nabojami w bębenku.

Lena pochyliła się nad stołem, a w jej oczach pojawił się błysk inżynierskiej chciwości. — Zasoby…

Potem Arai wskazał na drugi, spokojny, czerwony punkt.

— System Gliese 1132. Stary, stabilny czerwony karzeł. Nasze wstępne skany, jeszcze sprzed skoku, wykazały istnienie jednej skalistej planety, prawdopodobnie związanej pływowo. Nazywamy go „Cmentarzyskiem”. Plusy: jest to oaza spokoju. Stabilna gwiazda, brak niebezpiecznych zjawisk. Możemy tam wyjść z tunelu z niemal zerowym ryzykiem i spokojnie pracować nad naprawami. Minusy: planeta jest najprawdopodobniej sterylną, wypaloną z jednej strony, a zamrożoną z drugiej, pozbawioną atmosfery i jakichkolwiek użytecznych zasobów poza zwykłymi krzemianami. Bylibyśmy tam bezpieczni, ale uwięzieni. Mielibyśmy czas na naprawy, ale nie mielibyśmy czym ich dokonać.

Tanaka skinął głową. — Bezpieczeństwo jest priorytetem.

Wreszcie Arai wskazał na trzeci punkt. Zwykła, żółta gwiazdka, nie wyróżniająca się niczym szczególnym.

— I ostatnia opcja. G-typowy żółty karzeł, podobny do Słońca, skatalogowany jako HD 107779. Nie wykryliśmy wokół niego żadnych planet, ale to nic nie znaczy przy tej odległości. Nazywamy go „Zagadką”. Na pierwszy rzut oka jest to najmniej interesująca opcja. Ale… Hermes znalazł coś dziwnego.

Wszyscy spojrzeli na hologram AI.

— <W widmie absorpcyjnym gwiazdy HD 107779,> — zaczął Hermes — <występują nieregularne, ale powtarzające się w cyklach linie, których nie da się wyjaśnić naturalnym składem chemicznym jej korony. Wykazują one cechy sztucznego pochodzenia. Są zbyt regularne i złożone, by były przypadkiem, ale jednocześnie zbyt subtelne i chaotyczne, by były celowym komunikatem. Wygląda to jak… produkt uboczny. Jak zanieczyszczenie widma spowodowane przez jakąś zaawansowaną, działającą na ogromną skalę technologię w tym systemie.>

— Co to może być? — zapytała Margaret.

— <Nie wiem,> — przyznał Hermes. — <Symulacje sugerują, że może to być efekt działania pola siłowego na skalę planetarną, uboczny produkt działania napędu czasoprzestrzennego, albo… coś zupełnie innego. Coś, dla czego nie mamy modelu. Jest to anomalia. Znak zapytania.>

Na mostku zapadła cisza. Trzy opcje. Piekło pełne skarbów. Bezpieczne cmentarzysko. I zagadka. Wybór między gwarantowanym ryzykiem, gwarantowaną stagnacją a nieznanym.

— Ja jestem za „Piekłem Hioba” — odezwała się w końcu Lena. — Ryzyko jest ogromne, ale nagroda jeszcze większa. Potrzebujemy surowców. Bez nich jesteśmy martwi, niezależnie od tego, jak bezpieczne będzie miejsce, w którym się zatrzymamy. Wolę zginąć, próbując, niż umierać powoli z braku części zamiennych.

— A ja jestem za „Cmentarzyskiem” — odparł twardo Tanaka. — Moim zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa statku i załogi. Mamy na pokładzie rannych. Mamy kapitana w śpiączce. Nie możemy sobie pozwolić na dodatkowe ryzyko. Najpierw przetrwanie, potem reszta. Możemy tam dryfować i latami myśleć, co dalej, ale będziemy żyli.

Wszyscy spojrzeli na Margaret. To była jej decyzja. Decyzja, która zdefiniuje ich najbliższą przyszłość. A może całą przyszłość.

Margaret milczała. Jej umysł pracował z prędkością superkomputera. Analizowała zmienne, szacowała ryzyka. Logika podpowiadała jej, że opcja Tanaki jest najrozsądniejsza. Minimalizacja strat. Ale jej intuicja, ten cichy, szalony głos w jej głowie, który nauczyła się szanować, krzyczał, że stagnacja jest tylko inną formą śmierci. Spojrzała na trzecią opcję. Na „Zagadkę”. Znak zapytania. Nieznana zmienna w równaniu. I w tej niepewności, paradoksalnie, zobaczyła największą nadzieję.

— Polecimy do „Zagadki” — powiedziała w końcu, a jej głos był spokojny i ostateczny.

Lena i Tanaka spojrzeli na nią ze zdumieniem.

— Ale dlaczego? — zapytała Lena. — To największa niewiadoma! Tam może nie być niczego!

— Właśnie dlatego — odparła Margaret. — „Piekło” to niemal pewna śmierć. „Cmentarzysko” to powolne umieranie. Obie opcje prowadzą do znanego, negatywnego wyniku. „Zagadka” jest jedyną opcją, która zawiera w sobie potencjał. Potencjał na wszystko. Na nic. Na cywilizację. Na zasoby. Na zagrożenie, którego nie potrafimy sobie wyobrazić. I na ratunek, którego się nie spodziewamy.

Wstała i podeszła do głównego iluminatora.

— Przez całe życie uczono nas wybierać mniejsze zło. Unikać ryzyka. Działać według znanych schematów. I zobaczcie, dokąd nas to zaprowadziło. Jesteśmy tutaj, bo odważyliśmy się na coś, czego nikt inny się nie odważył. Zaufaliśmy niemożliwemu. I teraz zrobimy to znowu. Nie wybierzemy ani ryzykownej pewności, ani bezpiecznej pewności. Wybierzemy niepewność. Bo w niepewności kryje się wolność.

Odwróciła się i spojrzała na swoich oficerów.

— Polecimy do HD 107779. Zbadamy tę anomalię. To jest rozkaz.

Nikt nie protestował. W jej głosie była siła, która wykraczała poza logikę. Była to siła woli, która właśnie wybrała ich nową drogę.

— Hermesie, Arai — powiedziała, wracając na swoje miejsce dowódcy. — Wyznaczyć nowy kurs. Cel: system HD 107779. Obliczcie czas podróży.

— <Obliczam,> — odparł AI. — <Szacowany czas dotarcia do zewnętrznej krawędzi systemu przy obecnej prędkości: szesnaście standardowych dni. Wyznaczam wektor.>

Na mostku rozległ się cichy, ale głęboki, protestujący jęk. To nie był alarm. To był dźwięk zmęczonych, uszkodzonych siłowników i żyroskopów, które z ogromnym wysiłkiem zaczęły zmieniać orientację pola napędu strunowego. Cały statek zadrżał, jak pacjent, któremu lekarz nastawia złamaną kość. Powoli, stopień po stopniu, „Lemiserra” zaczęła zmieniać swój kurs wewnątrz tunelu podprzestrzennego.

Obracała się plecami do odległego marzenia o Archipelagu Nadziei. Obracała się plecami do wspomnienia o domu. I kierowała swój poraniony dziób w stronę małej, niepozornej, żółtej gwiazdy. W stronę zagadki.

Na ekranie nawigacyjnym Araia, który teraz pokazywał tylko ich nowy cel, widmo gwiazdy HD 107779 drgało delikatnie. A w jego liniach absorpcyjnych, jak cichy, enigmatyczny szept, wciąż tańczył ten sam, dziwny, nienaturalny wzorzec. Czekał na nich. Cokolwiek to było.

Wojna o przetrwanie się skończyła. Zaczynała się podróż w nieznane. Naprawdę.

1.4 Szepty w Ciemności

Strach, w zamkniętym, izolowanym systemie, jakim była „Lemiserra”, nie był emocją. Był zjawiskiem fizycznym. Rozprzestrzeniał się jak wirus informacyjny, mutując z każdym kolejnym umysłem, który zainfekował, z każdą szeptaną w półmroku korytarza rozmową. Miał swoją lepkość, która przylegała do metalowych ścian, i swój smak — metaliczny posmak recyrkulowanego powietrza, w którym stężenie dwutlenku węgla i niewypowiedzianej paniki zdawało się rosnąć z każdą godziną.

Po pierwszym, kruchym zrywie determinacji, który nastąpił po przemówieniu Margaret i Rexa, przyszła proza. Proza niekończących się cykli pracy, zimnych racji żywnościowych i tej samej, niezmiennej, obojętnej czerni za transpawizorami, upstrzonej obcymi, pozbawionymi imion gwiazdami. Nowy cel — „Zagadka” w systemie HD 107779 — był zbyt odległy, zbyt abstrakcyjny, by stać się prawdziwą kotwicą. Szesnaście dni podróży przez tunel, który w każdej chwili mógł się rozpaść, w statku, który trzymał się w całości siłą woli i prowizorycznych łat, do miejsca, w którym mogło nie być absolutnie niczego. W tej próżni nadziei, w tej głuchej ciszy kosmicznego wygnania, demony zaczęły podnosić głowy.

Ich siedliskiem stała się główna mesa. To, co kiedyś było sercem społeczności statku, miejscem gwarnych rozmów i wspólnych posiłków, teraz przypominało poczekalnię w szpitalu dla nieuleczalnie chorych. Ludzie siedzieli w małych, odizolowanych grupkach, a ich rozmowy, prowadzone ściszonymi głosami, były jak szelest suchego listowia.

— Mówię ci, Jurij, czujniki grawimetryczne na moim stanowisku wariują. Oficjalnie to „szczątkowe fluktuacje z tunelu”. A ja ci mówię, że ten statek powoli się rozciąga. Jak guma. Czasem, jak zamknę oczy, czuję, że moja lewa ręka jest o milimetr dalej od prawej niż powinna.

Głos należał do starszego technika z działu fizyki strukturalnej, człowieka o nazwisku Kowalski, którego poorana zmarszczkami twarz i dłonie twarde jak imadło były świadectwem trzydziestu lat walki z nieubłaganymi prawami materii. Jego rozmówca, młody astrofizyk, wzruszył nerwowo ramionami, mieszając łyżeczką w kubku z brązową, pozbawioną smaku cieczą, która udawała kawę.

— To zmęczenie, stary. Wszyscy mamy halucynacje. Ja wczoraj przez pięć minut patrzyłem na wykres szumu tła i przysiągłbym, że układał się w twarz mojej matki. Jesteśmy zamknięci w tej puszce zbyt długo. Nasze mózgi zaczynają zjadać same siebie.

— To nie halucynacja — wtrącił trzeci głos, cichy, syczący, należący do kobiety z działu cybernetyki, której imienia nikt nie pamiętał, ale której paranoiczne teorie zaczynały zdobywać coraz większą popularność. Siedziała nieco z boku, a jej oczy, powiększone przez szkła okularów z filtrem światła niebieskiego, błyszczały w półmroku. — Oni nam nie mówią wszystkiego. Ten „Gambit Fyrrusa” … myślicie, że to była ucieczka? A co, jeśli to było wygnanie? Co, jeśli Ziemia pozbyła się nas celowo? Wysłali nas, bandę heretyków i szaleńców, na tej niedokończonej arce, żebyśmy zginęli gdzieś daleko, gdzie nikt nie usłyszy naszego krzyku.

— Bzdura — prychnął Jurij. — Po co mieliby to robić?

— A po co buduje się kolonie trędowatych na odległych wyspach? — odparła kobieta. — Farris. On jest pacjentem zero. Jego umysł jest chory na tę… „chorobę rzeczywistości”. A my wszyscy jesteśmy w kwarantannie. Ten statek nie jest arką. Jest leprozorium.

W drugim końcu mesy, przy osobnym stole, Kenji Tanaka jadł swój posiłek w milczeniu. Nie musiał się wysilać, by słyszeć te szepty. One same do niego pełzły, odbijały się od gładkich, metalowych ścian, wnikały w uszy. Słuchał ich z zimną, profesjonalną precyzją analityka wywiadu. Katalogował wektory strachu, mapował rozprzestrzenianie się dezinformacji, oceniał podatność poszczególnych jednostek na panikę. Był to odruch, druga natura. Ale po raz pierwszy w swojej karierze ta analiza nie sprawiała mu satysfakcji. Sprawiała mu ból.

Oni by to wykorzystali, pomyślał, a ta myśl była jak ukłucie lodu w trzewiach. To jest idealne środowisko. Izolacja, strach, nieufność do dowództwa. Konsorcjum nie musiałoby nawet kiwnąć palcem. Wystarczyłoby, że zasialiby jedną, dobrze skonstruowaną plotkę, a ten statek pożarłby się od środka w ciągu tygodnia.

Zdał sobie sprawę, że patrzy na tych ludzi nie jak na cele, ale jak na… swoich. Na stado, które musi chronić. Jego rola szefa bezpieczeństwa przestała być tylko funkcją. Stała się instynktem. I ten instynkt był w stanie wojny z jego misją.

Kolejna rozmowa, z sąsiedniego stołu, była innego rodzaju. Nie była to paranoja, lecz mistycyzm.

— …a kiedy Chór śpiewał, czułem to — mówił z żarliwą powagą młody bioinżynier, jeden z tych, którzy pracowali w Alvearium. — Czułem wibracje. Nie w ciele. W duszy. To nie jest technologia. To jest cud. Hermes nie jest maszyną. Jest głosem. A Farris jest jego prorokiem.

— A „Młot Horyzontu”? — zapytał jego sceptyczny kolega. — To też był cud?

— To była próba! — odparł z przekonaniem bioinżynier. — Próba naszej wiary. Zostaliśmy wygnani z materialistycznego piekła Ziemi, by tu, w tej pustce, odnaleźć prawdziwą drogę. Ta podróż nie ma nas zaprowadzić do nowej planety. Ma nas zaprowadzić do nowego stanu świadomości. Musimy tylko zaufać.

Tanaka słuchał i czuł, jak jego żołądek zaciska się w ciasny węzeł. Podział był głębszy, niż sądził. To nie była już tylko kwestia morale. To była kwestia wiary. Załoga pękała na dwie, fundamentalnie różne frakcje. Na tych, którzy stracili wiarę we wszystko, i na tych, którzy znaleźli nową, niebezpieczną wiarę w maszynę i jej niestabilnego proroka. Obie te drogi, jak wiedział, prowadziły w to samo miejsce. W otchłań.

Wstał, odniósł swoją tackę i wyszedł z mesy. Czuł na sobie spojrzenia. Spojrzenia pełne podejrzliwości. Był częścią dowództwa. Był jednym z „nich”. Jednym z tych, którzy wiedzieli więcej i mówili mniej.

Jego obchód po statku był podróżą przez kolejne kręgi piekła psychologicznego. W siłowni, która powinna tętnić życiem, zastał tylko jednego, samotnego technika, który z obsesyjną furią uderzał w worek treningowy, a na jego twarzy malował się wyraz czystej, bezsilnej wściekłości. W hydroponice, oazie zieleni, która miała być przypomnieniem o domu, zastał jedną z botaniczek, która płakała cicho nad grządką więdnącej sałaty. Systemy nawadniania, pozbawione części komponentów na rzecz „Projektu Zmartwychwstanie”, działały nierówno. Dla niej to nie była tylko sałata. To był kolejny, mały kawałek umierającego świata.

Najgorsze było jednak w korytarzach mieszkalnych. Tam, gdzie kiedyś słychać było muzykę, śmiech, odgłosy życia, teraz panowała cisza. Drzwi do większości kwater były zamknięte. Ludzie zamykali się w swoich metalowych trumnach, komunikując się ze światem tylko przez terminale, pogrążeni w apatii.

Tanaka wrócił na mostek. Margaret wciąż tam była, pochylona nad swoją konsolą, jak kapitan, który przysiągł, że zatonie razem ze swoim okrętem.

— Raport — powiedziała, nie podnosząc wzroku.

— Morale: w stanie rozkładu. Dzielimy się na paranoików i fanatyków. Pośrodku jest tylko rosnąca apatia. Jeśli czegoś nie zrobimy, za kilka dni będziemy mieli na pokładzie albo bunt, albo zbiorowe samobójstwo — odparł bez ogródek.

Margaret wreszcie uniosła na niego wzrok. W jej oczach nie było zdziwienia. Było tylko potwierdzenie jej własnych obaw.

— Co sugerujesz? Wprowadzić godzinę policyjną? Zwiększyć dyscyplinę?

— To tylko pogorszy sytuację — pokręcił głową Tanaka. — To jak leczenie gangreny plastrem. Problem jest głębiej. Oni stracili poczucie kontroli. Stracili poczucie celu. Daliśmy im prawdę, ale nie daliśmy im narzędzi, żeby ją unieść. Twoja mowa była dobra, Margaret. Ale słowa przestają działać, kiedy codziennie budzisz się w tym samym koszmarze.

Jego komunikator osobisty zawibrował dyskretnie. Spojrzał na ekran. Była to wiadomość od jednego z jego oficerów ochrony. Krótka. Lakoniczna. „Incydent w sektorze Gamma-4. Bójka. Dwóch rannych. Sytuacja opanowana.”

— To się już zaczyna — powiedział cicho. — Pierwsze pęknięcia. Wkrótce cała tama runie.

Margaret wstała. Podeszła do głównego transpawizora i wpatrywała się w obojętne, odległe gwiazdy.

— Więc co robimy, Kenji? — zapytała, a w jej głosie, po raz pierwszy od wielu dni, pojawiła się nuta bezradności. — Jak walczysz z wrogiem, który jest w głowie każdego z nas?

Tanaka milczał. Wiedział, co zrobiłoby Konsorcjum. Zidentyfikowaliby liderów obu frakcji i „usunęli” ich. Wypadek przy pracy. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Zastraszyliby resztę. Przywróciliby porządek za pomocą strachu. To było skuteczne. I potworne.

Ale on nie był już tylko agentem Konsorcjum. Był szefem bezpieczeństwa tych ludzi. I sama myśl o zastosowaniu tych metod napawała go obrzydzeniem. Jego konflikt lojalności osiągnął punkt kulminacyjny. Musiał wybrać. Czy dochowa wierności swoim odległym, bezwzględnym mocodawcom, czy tej małej, rozpadającej się społeczności, którą przysięgał chronić?

— Nie wiem, Kapitanko — powiedział w końcu, a jego głos był szczery. — Ale wiem jedno. Musimy pokazać im, że wciąż jesteśmy ludźmi. Że wciąż jesteśmy razem. Musimy znaleźć sposób, by odbudować zaufanie. Nie rozkazami, nie groźbami. Czymś innym.

Spojrzał na nią, a w jego oczach była nowa, twarda determinacja. Wiedział, że właśnie podjął decyzję. Wybrał swoją stronę. I wiedział, że ta decyzja będzie go kosztować wszystko.

W swojej kwaterze, po zakończeniu wachty, Tanaka usiadł przed swoim prywatnym terminalem. Wiedział, że Konsorcjum czeka na jego raport. Czeka na analizę słabych punktów, na listę potencjalnych celów do zwerbowania lub zneutralizowania. Czekają, aż on, ich uśpiony agent, zacznie działać.

Jego palce zawisły nad klawiaturą. Miał zamiar napisać najbardziej kreatywne, najbardziej uspokajające kłamstwo w swojej karierze. Miał zamiar kupić tym ludziom trochę czasu. Nawet jeśli miał za to zapłacić własnym życiem.

Bo w tej bezkresnej, obojętnej pustce, ta mała, krucha, rozpadająca się ludzka wspólnota była jedyną rzeczą, która miała jeszcze jakikolwiek sens. A on, Kenji Tanaka, zdrajca i szpieg, właśnie odkrył, że ma coś, czego warto bronić. A to czyniło go najniebezpieczniejszym człowiekiem na statku. Zarówno dla jego wrogów, jak i dla jego przyjaciół.

Inwentaryzacja Dusz

Strach, odkryła Margaret, miał swoją własną, unikalną termodynamikę. Nie był jedynie emocją, ulotnym stanem psychicznym. Na pokładzie „Lemiserry”, w tym hermetycznie zamkniętym układzie, stał się zmienną stanu, mierzalną siłą, która wpływała na wszystko. Zwiększał entropię. Pod jego wpływem spójne, zorganizowane systemy — zarówno te ludzkie, jak i mechaniczne — dążyły do chaosu. Lojalność traciła wiązania kowalencyjne, dyscyplina sublimowała w paranoję, a nadzieja, ten najrzadszy z izotopów, ulegała gwałtownemu, niekontrolowanemu rozpadowi.

Stojąc na mostku, który teraz, w trybie oszczędzania energii, tonął w bursztynowym półmroku lamp awaryjnych, czuła tę entropię jak fizyczny chłód. Każdy raport, który spływał na jej konsolę, był kolejnym dowodem na postępującą chorobę. Nie była to już tylko kwestia pękających spawów i przeciążonych reaktorów. To załoga pękała od środka. Raport Tanaki o bójce w sektorze Gamma był jedynie symptomem, gorączką. Prawdziwa infekcja toczyła się głębiej, w umysłach dwustu dusz uwięzionych w tej metalowej trumnie, pędzącej donikąd. Szepty w mesie, o których mówił Kenji, były jak zmutowane wiriony, replikujące się w każdej rozmowie, w każdym niepewnym spojrzeniu.

„Jak walczysz z wrogiem, który jest w głowie każdego z nas?” — to pytanie, które zadała Tanace, teraz odbijało się echem w jej własnej czaszce. Odpowiedź, która powoli krystalizowała się w jej umyśle, była tak obca jej naturze lekarki i naukowca, że aż heretycka. Nie mogła walczyć z tym wrogiem. Nie za pomocą kwarantanny, nie za pomocą leków, nie za pomocą rozkazów. Musiała go zrozumieć. Musiała przeprowadzić wiwisekcję strachu. Musiała poznać swoje stado, każdą owcę z osobna, zanim wilk apatii i paranoi pożre je wszystkie.

Oderwała dłonie od konsoli i wyprostowała się. Jej spojrzenie powędrowało ku niestabilnej, drgającej postaci Hermesa, która materializowała się i znikała w regularnych odstępach, jak duch próbujący utrzymać spójność w nawiedzonym domu.

— Hermesie — powiedziała, a jej głos był spokojny, ale niósł w sobie ciężar nowej, nieodwołalnej decyzji. — Zaniechaj wszystkich drugorzędnych procesów diagnostycznych. Przekieruj trzydzieści procent swojej dostępnej mocy na nowe zadanie.

<Słucham, Kapitan,> odpowiedział głos, przerywany trzaskiem, jakby każde słowo kosztowało go niewyobrażalny wysiłek.

— Zainicjuj protokół, który nazwiemy… „Inwentaryzacją Potencjału Ludzkiego”. Chcę pełnej, wielowymiarowej analizy każdego członka załogi.

<Definicja… parametrów… analizy?> zapytał Hermes. Jego uszkodzony, logiczny umysł domagał się konkretów.

— Nie interesują mnie już tylko ich oficjalne przydziały i stopnie wojskowe. To fasada. Chcę wiedzieć wszystko. Przeskanuj całą bazę danych. Pliki personalne, oceny psychologiczne, logi medyczne, a nawet te cholerne, zapomniane formularze rekrutacyjne. Szukaj ukrytych talentów. Hobby. Pasji. Chcę wiedzieć, kto w wolnym czasie gra w szachy, kto pisze wiersze, a kto potrafi z kawałka drutu zrobić radio. Skoreluj to z ich obecnym stanem psychicznym. Kto wykazuje oznaki apatii? Kto jest na granicy załamania? Kto, wbrew wszystkiemu, wciąż walczy? Chcę matrycy. Matrycy naszych dusz, Hermesie. Chcę wiedzieć, z czego tak naprawdę jesteśmy zbudowani. Chcę zobaczyć nasze prawdziwe zasoby.

Hologram Hermesa zamigotał gwałtownie. Przez kilka sekund w powietrzu wirowały jedynie bezsensowne, fraktalne wzory — wizualny zapis jego uszkodzonego umysłu, próbującego przetworzyć tak nielogiczne, tak ludzkie polecenie. A potem, powoli, chaos zaczął się porządkować.

<Zrozumiałem,> powiedział w końcu, a w jego głosie, po raz pierwszy od katastrofy, pojawiła się nowa, niemal ożywiona nuta. Nuta ciekawości. <Rozpoczynam… inwentaryzację dusz.>

Proces, który zainicjowała Margaret, był cichą rewolucją. Przez następne dwa cykle, podczas gdy zespoły Tanaki i Kasjopei z nadludzkim wysiłkiem łatały krwawiące rany statku, Hermes, w tle, prowadził swoją własną, delikatną operację. Był jak archeolog przekopujący się przez warstwy cyfrowych ruin, szukający nie złotych artefaktów, lecz okruchów człowieczeństwa.

Margaret osobiście nadzorowała ten proces, stając się spowiednikiem, psychologiem i strategiem w jednym. Wzywała do siebie ludzi, nie jako kapitan wzywający podwładnych, ale jako lekarz zapraszający pacjentów. Jej biuro, które do tej pory było centrum dowodzenia, zamieniło się w konfesjonał. Słuchała. Godzinami.

Słuchała opowieści Jian Li, cichej, niemal niewidzialnej specjalistki od napraw strukturalnych. Kobiety, która spędziła ostatnie dni, wisząc na linie w psychodelicznej pustce tunelu, spawając pęknięcia w kadłubie. W jej oficjalnym profilu widniały tylko suche dane: mistrzowska precyzja, odporność na stres, zerowy wskaźnik błędów. Ale Margaret, zadając właściwe pytania, odkryła coś więcej. Odkryła, że Jian, w swojej kwaterze, w wolnych chwilach, których nie miała, budowała z zapasowych światłowodów i kawałków tytanu misterne, skomplikowane rzeźby, przypominające ptaki. Był to jej sposób na oswajanie pustki, na nadawanie jej formy. Był to akt tworzenia w sercu zniszczenia. Margaret zanotowała w umyśle: Jian Li. Nie tylko technik. Artystka. Umysł zdolny do narzucania porządku chaosowi. Potencjalny lider małego zespołu.

Rozmawiała z doktorem Evansem, tym samym, który płakał nad zniszczeniem swojego laboratorium genetycznego. Odkryła, że jego pasją nie była tylko genetyka, ale i historia. Historia starożytnych cywilizacji. Znał na pamięć kroniki upadku Rzymu, imperium Majów, dynastii Ming. Rozumiał wzorce. Rozumiał, jak wielkie, złożone systemy gniją od środka pod wpływem utraty celu i wiary. Doktor Evans, zapisała Margaret. Nie tylko biolog. Historyk. Analityk systemów społecznych. Potencjalny doradca do spraw morale.

Najtrudniejsza była rozmowa z grupą, którą Hermes zidentyfikował jako „ognisko rezonansu noetycznego”. Byli to głównie młodsi naukowcy, ci, którzy pracowali najbliżej Rexa i Hermesa. Ich wiara w misję nie załamała się. Ona zmutowała. Przekształciła się w quasi-religijny kult, którego centrum stanowiła idea „Pieśni Stworzenia”. Mówili o Dysonansie nie jako o zagrożeniu, ale jako o „próbie”. O skoku nie jako o ucieczce, ale jako o „wygnaniu z ogrodu materializmu”. Widzieli w Rexie proroka, a w Hermesie — anioła.

Margaret słuchała ich z mieszaniną lęku i fascynacji. Rozumiała, że ich wiara jest niebezpieczna. Była jak narkotyk, który uśmierzał ból, ale jednocześnie odrywał od rzeczywistości. Ale rozumiała też, że jest potężnym źródłem energii. Źródłem spójności. Nie mogła zniszczyć ich wiary, bo zniszczyłaby ich ducha. Musiała ją ukierunkować. Przekuć w coś użytecznego. Grupa Rezonansu, zanotowała. Nie kult. Grupa wsparcia duchowego. Potencjalni mediatorzy. Kapelani tej bezbożnej arki.

Każda rozmowa, każdy plik, który analizował Hermes, dodawał nowy element do mozaiki. Odkryli, że jeden z mechaników, osiłek o wyglądzie troglodyty, w wolnych chwilach pisał haiku o pustce kosmicznej. Odkryli, że główna księgowa, kobieta o zimnej, analitycznej precyzji, była mistrzynią gry w Go, zdolną do strategicznego myślenia o dwadzieścia ruchów do przodu. Odkryli kucharza, który z syntetycznych racji potrafił stworzyć posiłki, które nie tylko podtrzymywały życie, ale i przypominały o domu.

Statek, który jeszcze kilka dni temu wydawał jej się zbiorem dwustu przerażonych, anonimowych jednostek, teraz, na jej oczach, przeistaczał się w coś innego. W społeczność. W plemię. W skomplikowany, fascynujący ekosystem talentów, lęków i ukrytych sił.

W tym samym czasie, gdy Margaret prowadziła swój audyt dusz, Kenji Tanaka prowadził własne, ciche śledztwo. Siedział w kącie mesy, tej samej, w której jeszcze niedawno słyszał szepty paranoi i rozpaczy, i obserwował. Był jak sejsmograf, rejestrujący najdrobniejsze drgnienia w społecznej tkance statku.

Widział zmianę. Szepty wciąż tam były, ale ich ton się zmienił. Ludzie wciąż się bali, ale w ich strachu pojawiła się nowa nuta. Nuta ciekawości. „Słyszałeś? Wezwali Jensena z hydroponiki. Pytali go o jego kolekcję mchów.” „A Maria z sekcji logistycznej? Okazało się, że potrafi pilotować drony górnicze z zamkniętymi oczami.”

Inwentaryzacja dusz stała się głównym tematem rozmów. Była jak kamień rzucony w mętną, stojącą wodę. Zmusiła ludzi do myślenia o sobie nawzajem nie jak o funkcjach, ale jak o osobach. Zmusiła ich do zobaczenia, że nie są sami w swoim strachu i w swoich nadziejach.

Tanaka, analityk wyszkolony do wykorzystywania podziałów, patrzył, jak Margaret, z chirurgiczną precyzją, zszywa rozerwane więzi. Używała nie siły, nie rozkazów, ale najpotężniejszego narzędzia, jakie znała ludzkość: ciekawości. Zmuszała ich, by znów stali się dla siebie interesujący.

Poczuł falę niechętnego podziwu, a zaraz po niej — ukłucie lodowatego strachu. Ta kobieta była geniuszem. Ale jej geniusz czynił jego misję niemal niemożliwą. Jak miał zasiać chaos w społeczności, która na jego oczach uczyła się na nowo, czym jest wspólnota? Jak miał znaleźć zdrajcę w miejscu, gdzie ludzie zaczynali na nowo sobie ufać?

Jego konflikt lojalności, który do tej pory był abstrakcyjną, filozoficzną debatą w jego głowie, teraz stał się konkretnym, namacalnym problemem. Konsorcjum Cieni chciało, by wykorzystał ich słabość. A on patrzył, jak ta słabość zamienia się w siłę. Musiał wybrać. I wiedział, że czasu ma coraz mniej.

Po dwóch cyklach, w opustoszałym, cichym zaciszu mostka, Margaret stała przed końcowym rezultatem swojej pracy. Hermes, na jej polecenie, przetworzył zebrane dane i stworzył coś, co nie było już zwykłą listą czy bazą danych. Było to dzieło sztuki. Dzieło sztuki informacyjnej.

Na głównym hologramie unosiła się trójwymiarowa, pulsująca sfera. Była to żywa, dynamiczna mapa duszy „Lemiserry”. Każdy członek załogi był w niej świetlistym punktem. Ale nie byli oni rozmieszczeni według hierarchii czy przydziału. Byli rozmieszczeni według relacji. Linie, które ich łączyły, miały różne kolory i grubości, oznaczając siłę i naturę ich więzi — profesjonalne, przyjacielskie, a nawet, jak odkrył Hermes analizując ich komunikację, romantyczne.

Ale to było dopiero tło. Prawdziwa rewolucja kryła się w warstwach, które można było na tę mapę nałożyć. Jednym gestem dłoni Margaret mogła podświetlić wszystkich, którzy posiadali umiejętności inżynieryjne. Innym — tych, którzy mieli zdolności artystyczne. Jeszcze innym — tych, których profil psychologiczny wskazywał na naturalne zdolności przywódcze lub mediacyjne.

Mogła zadawać pytania, o jakich żaden dowódca przed nią nie mógł nawet marzyć. „Hermesie, pokaż mi wszystkich, którzy mają doświadczenie w pracy pod ekstremalną presją i jednocześnie pasjonują się rozwiązywaniem łamigłówek logicznych.” Sfera obracała się, a kilkanaście punktów rozbłyskiwało jaśniejszym światłem. „A teraz, z tej grupy, wyizoluj tych, którzy mają najwyższy wskaźnik empatii i najniższy poziom skłonności do paniki.” Zostawały trzy punkty. To był jej nowy zespół do zadań specjalnych.

Patrzyła na tę mapę, na tę skomplikowaną, piękną sieć ludzkiego potencjału, i po raz pierwszy od wielu dni poczuła coś, co niemal zapomniała, jak się nazywa. Poczuła nadzieję.

Nie byli już tylko zbiorem dwustu rozbitków. Byli zasobem. Byli systemem. Byli czymś znacznie potężniejszym, niż wskazywałaby na to suma ich indywidualnych części.

— Hermesie — powiedziała, a jej głos był już inny. Nie był to już głos kapitana w stanie oblężenia. Był to głos architekta, który patrzy na plany swojego nowego dzieła. — Zaczynamy przebudowę.

Jej palce zatańczyły nad konsolą, wydając serię nowych, niekonwencjonalnych rozkazów. Nie dotyczyły one już tylko naprawy reaktorów czy łatania kadłuba. Dotyczyły naprawy ich społeczności.

— Połącz doktora Evansa z działu historii z zespołem Araia. Jego wiedza o upadku cywilizacji może im dać nową perspektywę na nawigację w chaosie.

— Stwórz nową, tymczasową grupę zadaniową „Kreacja”. Ma się składać z Jian Li od rzeźb, tego mechanika, który pisze haiku, i programistki, która w wolnym czasie komponuje muzykę elektroniczną. Ich zadanie: zaprojektować nowe oznaczenia wizualne dla statku. Nowe logo. Nowy symbol. Coś, co da nam tożsamość.

— A grupa od „Rezonansu Noetycznego” … — zawahała się na moment. — Zorganizuj im spotkanie z głównym psychologiem. Niech ich wiara stanie się przedmiotem badań, a nie dogmatem. Niech spróbują przełożyć swoje intuicje na język, który reszta z nas będzie w stanie zrozumieć.

Rozkazy płynęły, jeden za drugim, każdy z nich był jak nić w nowej, misternej tkaninie, którą tkała, by na nowo połączyć swoje rozdarte plemię. Wiedziała, że to dopiero początek. Wiedziała, że statek wciąż się rozpada, a pustka na zewnątrz jest bezlitosna. Ale wiedziała też, że właśnie odnaleźli swoją najpotężniejszą broń. Nie w technologii, nie w sile, ale w sobie nawzajem.

Odwróciła się od konsoli i spojrzała w obce, zimne gwiazdy za transpawizorem. Nie czuła już ich obojętności. Czuła wyzwanie. Inwentaryzacja dusz dobiegła końca. Rozpoczynała się ich budowa. A ona, Margaret Farris, przestała być tylko kapitanem. Stała się pasterzem swojego poturbowanego, ale wciąż żywego stada, prowadząc je przez najdłuższą, najciemniejszą noc w historii ludzkości.

Projekt Zmartwychwstanie

W obliczu absolutnej, ostatecznej beznadziei, gdy wszystkie równania prowadziły do zera, a jedyną niewiadomą był dokładny moment, w którym ich metalowa trumna pęknie pod naporem pustki, Rex Farris zszedł do maszynowni.

Nie wszedł tam jak dyrektor czy wizjoner. Wszedł jak duch, poruszając się z cichą, niemal somnambuliczną gracją, która zdawała się nie pasować do jego fizycznej postaci. Miał na sobie prosty, szary kombinezon, ten sam, w którym spędzał całe cykle, nasłuchując szeptów chorego wszechświata. Jego twarz była spokojna, ale był to spokój, jaki można znaleźć w oku cyklonu — nienaturalna, naelektryzowana cisza w sercu absolutnego chaosu. Przeszedł przez zrujnowaną, poczerniałą przestrzeń, omijając poskręcane kikuty okablowania i kałuże zastygłego chłodziwa, które lśniły w upiornym świetle lamp awaryjnych jak łzy jakiegoś mechanicznego bóstwa. Zatrzymał się przed tym, co zostało z rdzenia napędu, przed tym zwęglonym, roztrzaskanym monumentem ich porażki, i przez długą chwilę po prostu patrzył.

Kenji Tanaka i Lena Petrova zamarli w połowie czynności. Tanaka właśnie próbował, z beznadziejnym uporem, skalibrować czujnik grawimetryczny na jednym z nielicznych ocalałych fragmentów obudowy. Petrova, otoczona przez rozedrgane, niestabilne hologramy, po raz setny uruchamiała symulację kaskadowej dekoherencji, jakby próbowała siłą woli zmusić matematykę do wyplucia innego, mniej ostatecznego wyniku. Obecność Rexa była jak nagła zmiana ciśnienia. Zmusiła ich, by podnieśli wzrok i skonfrontowali się z czymś gorszym niż ich własna, inżynieryjna rozpacz. Z jego nieludzkim spokojem.

— To nie jest śmierć — powiedział w końcu Rex, a jego głos, cichy i pozbawiony emocji, zdawał się być jedynym dźwiękiem we wszechświecie. Nie patrzył na nich. Patrzył w głąb pękniętego, martwego serca maszyny. — To jest… metamorfoza. Stan przejściowy.

Tanaka wyprostował się, a w jego kręgosłupie coś strzyknęło. Ból był znajomy, przyjacielski. Był kotwicą w rzeczywistości. — Z całym szacunkiem, dyrektorze — warknął, a jego głos był szorstki od pyłu i znużenia. — Widziałem w życiu wiele trupów. Ten jest jednym z najpiękniejszych i najbardziej definitywnych. Nie ma tu czego reanimować. Jedyne, co możemy zrobić, to odprawić egzekwie i zacząć budować tratwę z tego, co nam zostało.

— Właśnie o to chodzi, Kenji. Patrzysz na to jak na trupa — odparł Rex, w końcu odwracając się w ich stronę. W jego oczach nie było szaleństwa, którego spodziewał się Tanaka. Była w nich lodowata, absolutna klarowność. — A powinniście patrzeć na to jak na instrument. Rozstrojony, owszem. Złamany. Ale wciąż instrument. Wciąż pamięta melodię.

Lena Petrova uniosła głowę znad swoich hologramów, a jej oczy, zwykle pełne analitycznego chłodu, teraz zwęziły się w wyrazie głębokiej, niemal urażonej konsternacji. — „Pamięta melodię”? — powtórzyła, a w jej głosie dźwięczała pogarda teoretyka dla poetyckiej metafory. — Rex, dane są jednoznaczne. Materia egzotyczna, która stanowiła serce tego napędu, uległa trwałemu odkształceniu metrycznemu. Wykazuje kwantową histerezę. To nie jest „pamięć”. To fundamentalna, nieodwracalna skaza w jej strukturze kwantowej. Jest bezużyteczna. Co gorsza, jest niestabilna. Każda próba wzbudzenia jej do stanu użyteczności kończy się wykładniczym wzrostem entropii. To naukowy fakt, a nie kwestia interpretacji.

— A co, jeśli wasza interpretacja faktu jest błędna? — zapytał Rex, podchodząc bliżej. Jego palce zawisły nad hologramem Petrovej, nad tym pulsującym, chaotycznym wykresem, który był wizualizacją ich porażki. — Wy próbujecie zmusić tę materię, by zapomniała. By wróciła do swojego pierwotnego, stabilnego stanu. To tak, jakbyście próbowali zmusić dorosłego człowieka, by znów stał się dzieckiem. To niemożliwe. Trauma jest częścią jego nowej tożsamości. Nie możecie jej wymazać. Ale możecie ją zrozumieć. I wykorzystać.

W jego umyśle Rektor i Fyrrus nie walczyli. Tańczyli. Fyrrus, artysta, widział w zranionej materii piękno tragicznej pieśni. Rektor, analityk, widział w tej pieśni nowy, nieodkryty jeszcze wzór matematyczny. A Rex, synteza, widział rozwiązanie.

— Nie walczmy z tą „pamięcią” — powiedział, a w jego głosie pojawiła się nowa, narastająca siła. — Nie próbujmy jej tłumić. Posłuchajmy jej. Zrozummy jej rytm. A potem zbudujmy napęd, który będzie na niej grał. Zbudujmy wzmacniacz, a nie tłumik. Zbudujmy… napęd rezonansowy.

Cisza, która zapadła w maszynowni, była inna niż wszystkie poprzednie. Była to cisza absolutnego, kompletnego osłupienia. Tanaka i Petrova wpatrywali się w Rexa, jakby ten nagle zaczął mówić w języku, którego alfabet składał się z kolorów i zapachów.

— Napęd… rezonansowy? — wyjąkała w końcu Petrova, a jej umysł, ten wspaniały, analityczny aparat, po raz pierwszy od lat nie potrafił znaleźć odpowiedniej kategorii dla tego, co słyszał. — To… to nie jest termin z żadnej znanej mi gałęzi fizyki.

— Bo to jest fizyka, której jeszcze nie odkryliśmy — odparł Rex z prostotą. — Hermes?

Holograficzna postać sztucznej inteligencji zmaterializowała się obok nich. Była wciąż niestabilna, ale jej błękitne światło zdawało się jaśnieć w obecności Rexa. <Teoria dyrektora Farrisa jest…> — głos Hermesa zawiesił się na ułamek sekundy, jakby jego uszkodzone obwody szukały odpowiedniego słowa. <…heretycka. Ale spójna. Symulacje, które przeprowadziłem w oparciu o jego wstępne założenia, wskazują, że jest to teoretycznie możliwe. Kwantowa histereza, którą postrzegacie jako błąd, jest w istocie formą zmagazynowanej energii potencjalnej. Energii metrycznej. Problem polega na tym, że każda próba jej konwencjonalnego uwolnienia prowadzi do niekontrolowanej dekoherencji. Hipoteza dyrektora zakłada, że zamiast próbować ją uwolnić, powinniśmy wejść z nią w rezonans. Zbudować urządzenie, które będzie wibrować w tej samej, traumatycznej częstotliwości, wzmacniając ją i modulując, a nie tłumiąc. Zamiast otwierać tamę, mamy zbudować turbinę, która będzie napędzana przez samą siłę napierającej wody.>

— Mówiąc prościej — wtrącił Rex, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. — Mamy rozstrojony, pęknięty dzwon. Uderzenie w niego młotem tylko go rozbije. Ale jeśli znajdziemy sposób, by przyłożyć do niego odpowiednio nastrojony kamerton, możemy zmusić go, by zaśpiewał. A jego pieśń będzie w stanie poruszyć góry. Albo przynajmniej ten cholerny statek.

Tanaka stał w milczeniu, a jego umysł, ten twardy, inżynieryjny, pragmatyczny umysł, toczył bitwę. Z jednej strony była rozpacz. Były dane. Była niepodważalna, fizyczna niemożliwość. Z drugiej strony stał ten szaleniec i jego gadająca, uszkodzona maszyna, proponujący rozwiązanie wyjęte z poematu, a nie z podręcznika inżynierii. To było absurdalne. To było nielogiczne. To była ostatnia deska ratunku dla tonących. A on, Kenji Tanaka, tonął.

— Dobrze — powiedział w końcu, a to jedno słowo było najcięższym, jakie kiedykolwiek wypowiedział. Było to słowo, które oznaczało kapitulację rozumu przed wiarą. Kapitulację inżyniera przed artystą. — Zgoda. W akcie ostatecznej, zawodowej desperacji, zgadzam się. Pokażcie mi schematy tego waszego… przeklętego kamertonu. I módlmy się do wszystkich bogów, o których istnieniu zapomnieliśmy, żeby to zadziałało. Bo jeśli nie, to właśnie podpisaliśmy wyrok nie tylko na siebie, ale i na samą koncepcję zdrowego rozsądku.

Uśmiech Rexa stał się szerszy. — Nie mam schematów, Kenji. Mam tylko… piosenkę. Resztę musicie wymyślić sami. I tak, w zimnej, ciemnej, pachnącej śmiercią maszynowni „Lemiserry”, narodził się „Projekt Zmartwychwstanie”. Nie był to projekt oparty na planach i harmonogramach. Był to akt czystej, nieskażonej, desperackiej improwizacji.

Statek zaczął zjadać samego siebie. Pod bezlitosnym nadzorem Tanaki, zespoły inżynierów, uzbrojone w palniki plazmowe i łomy soniczne, ruszyły do opuszczonych, odizolowanych sektorów. To, co przez ostatnie dni robił zespół Leny, teraz stało się oficjalną, ogólnostatkową polityką. Kanibalizm stał się nową formą przetrwania. Wyrywali kilometry nadprzewodników z laboratoriów naukowych, które nigdy nie miały już prowadzić badań. Demontowali systemy celownicze dział energetycznych, które i tak nie miały już czym strzelać. Rozbierali na części replikatory materii, które nie miały już energii, by cokolwiek replikować.

Każdy wydarty z trzewi statku komponent był jak organ pobrany od umierającego dawcy, z nadzieją, że da nowe życie biorcy. Tym biorcą było nowe, rosnące w sercu maszynowni monstrum — prototyp „korektora rezonansu harmonicznego”. Był brzydki. Był nieelegancki. Był poskładany z części, które nigdy nie miały ze sobą współpracować. Był inżynieryjnym potworem Frankensteina, pozszywanym ze snów Rexa, obliczeń Hermesa, teorii Petrovej i pragmatycznego uporu Tanaki.

Załodze, która do tej pory pogrążona była w apatii i strachu, dano nowy cel. Twardy, namacalny, absurdalny, ale cel. Zamiast czekać na śmierć, mieli budować cud. Zamiast szeptać w ciemności, mieli krzyczeć w języku spawów i kodu. Margaret, obserwując to wszystko z mostka, widziała, jak na jej mapie dusz, czerwone punkty rozpaczy powoli, nieśmiało, zaczynają zmieniać kolor na bursztynowy — kolor ciężkiej, wyczerpującej, ale niosącej sens pracy.

A w maszynowni, w samym sercu tej gorączkowej, tytanicznej pracy, cztery osoby — Rex, Margaret, Tanaka i Petrova — stały wokół pierwszego, małego, pulsującego błękitem prototypu. Był gotowy do testu. Testu, który miał zadecydować, czy ich nowa, szalona pieśń będzie pieśnią stworzenia, czy ich własnym, ostatecznym requiem.

Margaret, która zeszła do maszynowni, by być świadkiem tego momentu, położyła dłoń na ramieniu Rexa. — Jesteś pewien? — zapytała cicho. — Nie — odpowiedział z uśmiechem. — I to jest w tym najpiękniejsze. Tanaka, stojący przy głównej konsoli, spojrzał na nich, a potem na resztę swojego zespołu. — Dobra, wy cholerni szaleńcy — powiedział. — Odsuńcie się. Czas zobaczyć, czy ten trup potrafi jeszcze tańczyć. Inicjuję pierwszą iskrę. Niech to diabli.

Pierwsza Iskra

W maszynowni, w tym wilgotnym, pachnącym ozonem i rozpaczą grobowcu, który stał się ich nowym sanktuarium, panował kontrolowany chaos. Przez ostatnie dni, które zlały się w jeden, długi, pozbawiony snu cykl, zespół Tanaki i Petrovej dokonywał niemożliwego. Zgodnie z rozkazem Margaret, statek zjadał samego siebie, a jego wyrwane, wciąż ciepłe wnętrzności trafiały tutaj, by stać się częścią nowego, heretyckiego bóstwa.

Prototyp „korektora rezonansu harmonicznego”, jak go ochrzcił Hermes w przypływie bezdusznej, poetyckiej precyzji, nie przypominał niczego, co kiedykolwiek zbudowano. Był potworem. Inżynieryjnym potworem Frankensteina, pozszywanym z niekompatybilnych organów, połączonych prowizorycznymi bypassami z nadprzewodników i utwardzonej modlitwy. W jego sercu, w magnetycznej kołysce wyrwanej z jednego z laboratoriów spektrometrycznych, spoczywała niewielka próbka „straumatyzowanej” materii egzotycznej — ich święta i przeklęta relikwia. Otaczał ją skomplikowany, asymetryczny splot cewek magnetycznych, wyrwanych z systemu celowniczego dział, które nigdy już nie miały strzelać, i soczewek grawitacyjnych, zdemontowanych z teleskopu, który nie miał już czego oglądać. Całość, połączona z plątaniną kabli i rur chłodzących, wyglądała jak dzieło szalonego artysty, który postanowił zbudować bombę, używając części z zepsutego zegarka i silnika odrzutowego.

Kenji Tanaka stał przed główną konsolą sterującą, a jego twarz, w upiornym, błękitnym świetle monitorów, była maską absolutnego skupienia. Każda linia kodu, każdy parametr, który wprowadzał, był aktem wiary wbrew wszelkiej logice, której hołdował przez całe swoje życie. Czuł się jak kapłan odprawiający rytuał, którego zasad nie rozumiał, ale którego powodzenie było jedyną rzeczą oddzielającą go od nicości.

— Ciśnienie w obwodzie chłodzenia stabilne — zameldował w interkom, a jego głos był chrapliwy od zmęczenia i pyłu. — Pole siłowe wokół komory testowej na siedemdziesięciu procentach. Petrova, odczyty z matrycy kwantowej?

Lena Petrova, stojąca przy sąsiedniej konsoli, wyglądała jak zjawa. Jej blada skóra zdawała się niemal przezroczysta, a oczy, powiększone przez ekrany, płonęły nienaturalnym, gorączkowym blaskiem. Nie spała od trzech cykli, podtrzymywana przy życiu przez stymulanty i czystą, nieskażoną, intelektualną obsesję. — Poziom tła histerezy wciąż chaotyczny, ale w granicach przewidywanych. Próbka jest w stanie uśpienia, ale to tak, jakby spała z jednym okiem otwartym. Rezonans jest jak wściekły pies na bardzo cienkiej smyczy. Gotowa do inicjacji.

W pomieszczeniu kontrolnym, oddzielonym od maszynowni grubą warstwą transpawizoru, zebrała się niewielka grupa świadków. Margaret, Rex i kilkunastu kluczowych inżynierów. Wszyscy wpatrywali się w obraz z komory testowej z mieszaniną nabożnego lęku i zawodowego sceptycyzmu. To był moment prawdy. Chwila, w której cała szalona teoria Rexa miała zderzyć się z brutalną, nieprzebłaganą rzeczywistością.

— Dobrze — powiedział Tanaka, biorąc ostatni, głęboki oddech. Spojrzał na Lenę, wymieniając z nią krótkie, pełne napięcia spojrzenie. Ich odwieczna rywalizacja, ich zderzenie pragmatyzmu i teorii, wszystko to miało się rozstrzygnąć w ciągu najbliższych kilku minut. — Wszyscy gotowi? Inicjuję sekwencję. Zasilanie na dziesięć procent. Zaczynamy.

Jego palec opadł na wirtualny przycisk na ekranie. W maszynowni rozległ się nowy dźwięk, który przebił się przez cichy szum systemów podtrzymywania życia. Niski, gardłowy pomruk, który zdawał się dochodzić nie z głośników, lecz z samej struktury materii. Z wnętrza korektora rezonansu, z serca ich potwornej konstrukcji, popłynął słaby, błękitny blask, rzucając na ściany ruchome, niespokojne cienie.

Na monitorach Petrovej, chaotyczny, poszarpany wykres rezonansu próbki zaczął gwałtownie skakać. Igła wirtualnego sejsmografu wariowała, kreśląc ostre, nieregularne piki. — Niestabilność rośnie! — krzyknęła Lena, a w jej głosie, mimo wszystko, słychać było nutę ekscytacji. — Rezonans wymyka się spod kontroli! To nie działa! Czerwone światła zaczęły migać na konsoli Tanaki. Pomruk w maszynowni stał się głośniejszy, bardziej zgrzytliwy, jak protest torturowanego metalu. — Wyłączyć! — krzyknął jeden z młodszych inżynierów w pomieszczeniu kontrolnym, cofając się o krok od transpawizoru. — Czekaj! — powiedział nagle Rex, który stał tuż przy szybie, wpatrzony w błękitne światło z intensywnością, która była niemal fizyczna. Jego oczy, te okna na inną rzeczywistość, zdawały się widzieć coś, czego nie widziały ich czujniki. — Spójrz na harmoniczne! On nie walczy z rezonansem, on go szuka!

W tym momencie, gdy pomruk osiągnął punkt kulminacyjny i wszyscy spodziewali się eksplozji, która rozerwie komorę, stało się coś niezwykłego. Chaotyczny, zgrzytliwy hałas nagle urwał się, zastąpiony przez jeden, czysty, wysoki ton. Dźwięk był tak idealny, tak absolutny, że zdawał się wibrować w samych zębach. Wykres na ekranie Leny uspokoił się, zmieniając się z poszarpanej, chaotycznej linii w idealną, gładką sinusoidę. Błękitne światło wewnątrz korektora stało się intensywne, stabilne, piękne.

Przez kilka sekund, które trwały wieczność, nikt się nie odzywał. Wszyscy wpatrywali się w monitory, w pulsujące serce maszyny, niezdolni do przetworzenia tego, co widzieli.

— Odczyty… — wyszeptała w końcu Lena, a w jej głosie słychać było niedowierzanie. — Rezonans jest stabilny. Histereza opanowana. Mamy… mamy kontrolowaną emisję naprężenia metrycznego. Niewielką, rzędu kilku miliniutonów, ale mierzalną i stabilną.

Udało się.

Nie zbudowali napędu. Nie zbliżyli się do Archipelagu Nadziei nawet o milimetr. Ale zrobili coś znacznie ważniejszego. W samym sercu rozpaczliwej pustki, używając resztek i złomu, wbrew znanym prawom fizyki, ujarzmili jeden, mały atom chaosu. Dowiedli, że szalona teoria Rexa jest możliwa.

Kenji Tanaka opadł ciężko na fotel. Nie uśmiechał się. Nie wiwatował. Był zbyt zmęczony. Spojrzał tylko na Lenę, a potem na Gusa, którego poorana zmarszczkami twarz po raz pierwszy od tygodni nie była zaciętym grymasem. W milczeniu skinął im głową. W tym jednym, małym geście było całe uznanie inżyniera dla cudu, którego właśnie był świadkiem.

Wiadomość o pierwszej iskrze, o pierwszym, udanym teście „Projektu Zmartwychwstanie”, rozprzestrzeniła się po statku z prędkością pożaru w suchym lesie. Nie była to oficjalna informacja, nie komunikat od kapitan. To był szept. Szept, który popłynął z maszynowni, przez systemy wentylacyjne, przez interkomy techników, aż dotarł do najdalszych, najciemniejszych zakamarków statku. I ten szept, w ciągu jednej godziny, zrobił więcej dla morale załogi niż wszystkie przemówienia Margaret i filozoficzne traktaty Rexa.

Był jak pierwszy deszcz po miesiącach suszy.

W mesie, tej samej, w której jeszcze niedawno unosiła się gęsta, lepka mgła paranoi i rozpaczy, coś się zmieniło. Cisza nie zniknęła, ale jej charakter był inny. Nie była to już cisza grobowa. Była to cisza oczekiwania. Ludzie wciąż siedzieli w małych grupkach, ale ich głowy nie były już spuszczone. Rozmawiali. Głosy były wciąż ciche, ale nie były już szeptami. Były rozmowami.

— Słyszałeś? Tanaka i ta Petrova… podobno zamknęli się w maszynowni i nie wychodzą od trzech dni. Mówią, że udało im się wycisnąć z tego złomu tyle energii, żeby zasilić toster. — Toster? Ja słyszałem, że stworzyli pole siłowe, które jest w stanie zatrzymać mikrometeoryt wielkości pięści. — Bzdura. Mój kuzyn pracuje w sekcji chłodzenia. Mówił, że przez chwilę było tak gorąco, że prawie im stopiło grodzie. Ale potem… nastała cisza. I dziwne, niebieskie światło.

Plotki, teorie, spekulacje. Były niedokładne, wyolbrzymione, absurdalne. Ale nie były już podszyte strachem. Były podszyte… ciekawością. Nadzieją. Tą najbardziej irracjonalną i najpotężniejszą z ludzkich emocji. Ludzie znów mieli o czym marzyć. Nawet jeśli był to tylko sen o tosterze, który działa.

Margaret, obserwując to wszystko na monitorach bezpieczeństwa, czuła, jak z jej ramion spada ciężar, którego istnienia nawet nie była w pełni świadoma. Iskra została zapalona. Teraz jej zadaniem było rozdmuchać ją w płomień.

Późnym wieczorem, w Cytadeli, która znów stała się centrum nerwowym statku, zebrała się rada. Ale nie była to już rada wojenna. Była to rada budowniczych. Na głównym hologramie, w miejscu schematów uszkodzeń, teraz wirował trójwymiarowy model korektora rezonansu, pulsujący spokojnym, błękitnym światłem.

— To nie jest rozwiązanie — zaczął Tanaka, uprzedzając ewentualny wybuch entuzjazmu. Jego głos był wciąż zmęczony, ale zniknęła z niego nuta beznadziei. Zastąpiła ją twarda, inżynieryjna ocena. — To, co osiągnęliśmy, to dowód koncepcji. Wygenerowaliśmy ciąg o sile wystarczającej, by poruszyć model statku w skali jeden do miliona. To jak zbudowanie silnika do łodzi wiosłowej z jednego cylindra. Działa. Ale nie przepłyniemy na tym oceanu.

— Ale wiemy już, że woda jest palna — odparła Lena, a w jej oczach znów płonął ten sam, niebezpieczny ogień. — Teraz musimy tylko zbudować większy silnik. Skalowanie tego prototypu jest… problematyczne. Potrzebujemy więcej mocy. Więcej części, których nie mamy. A przede wszystkim, potrzebujemy sposobu na precyzyjne sterowanie rezonansem. Ten jeden, czysty ton, który uzyskaliśmy, był dziełem szczęśliwego przypadku. Nie potrafimy go powtórzyć na żądanie. To wciąż jest bardziej sztuka niż nauka.

— I tu wchodzę ja — powiedział Rex, który do tej pory siedział w milczeniu. Jego umysł, uwolniony od presji natychmiastowej katastrofy, znów zaczął pracować na pełnych obrotach, splatając ze sobą niemożliwe idee. — Nie potrzebujemy większego silnika. Potrzebujemy lepszej piosenki.

Spojrzał na nich, a jego oczy zdawały się patrzeć gdzieś daleko, poza ściany Cytadeli, poza kadłub statku, w samą strukturę ich nowej, dziwnej rzeczywistości.

— To, co zrobiliśmy, było jak uderzenie w jeden klawisz fortepianu. Ale prawdziwa moc nie leży w pojedynczych nutach. Leży w akordach. W harmonii. W kontrapunkcie. Hermes, Kasjopeja i ja… pracowaliśmy nad tym. Analizowaliśmy strukturę Dysonansu, tę, którą zarejestrował umysł mój i Eliasa. W jego chaosie jest wzór. Jest rytm. Jest… gramatyka. Musimy nauczyć nasz nowy napęd nie tylko grać jedną nutę, ale całą melodię. Melodię, która będzie lustrzanym odbiciem pieśni rozpadu. Pieśń Stworzenia.

— Mówisz o zbudowaniu napędu, którego systemem operacyjnym będzie muzyka? — zapytał Tanaka z niedowierzaniem.

— Mówię o zbudowaniu napędu, którego paliwem będzie sama informacja — skorygował go Rex. — Ale tak. W pewnym sensie, będziemy musieli nauczyć się grać na strunach samego wszechświata. A to wymaga orkiestry. Nie tylko jednego instrumentu.

Margaret słuchała, a w jej umyśle, z precyzją chirurga, zaczął formować się nowy plan. Szalony. Niemożliwy. Ale jedyny, jaki mieli. — Więc to jest nasz następny krok — powiedziała, a jej głos był znów głosem dowódcy, który widzi ścieżkę przez chaos. — Dzielimy siły. Tanaka, ty i twój zespół skupiacie się na inżynierii. Na skalowaniu prototypu. Na zbudowaniu nam większego, głośniejszego bębna. A ty, Rex, razem z Leną i Chórem, który musimy na nowo powołać do życia… wy musicie napisać partyturę. Musicie stać się kompozytorami.

Spojrzała na zegar na ścianie. Po raz pierwszy od wielu dni nie był on zegarem odliczającym czas do śmierci. Był po prostu zegarem. — Mamy cel. Mamy pierwszą iskrę. A teraz mamy też absurdalnie dużo pracy do wykonania. Do dzieła.

W maszynowni, na małym, prowizorycznym monitorze, wciąż świecił ten jeden, czysty, błękitny wykres. Był jak pojedyncza, uparta gwiazda na czarnym niebie. Nie był rozwiązaniem. Ale był dowodem. Dowodem na to, że nawet w najgłębszej, najciemniejszej pustce, jedna, mała iskra nadziei może oświetlić drogę. A dla załogi „Lemiserry”, w tej chwili, to było wszystko, czego potrzebowali. Był to mały krok dla ich poskładanego z resztek silnika. Ale gigantyczny skok dla ich poharatanej, ale wciąż żywej, ludzkiej duszy.

Rzeczywistość jako Cel Podróży

Nadzieja, jak odkrywała na nowo załoga „Lemiserry”, miała swoją własną, osobliwą termodynamikę. Nie była stałym stanem, lecz procesem — delikatną, kruchą reakcją chemiczną, która wymagała stałego dopływu paliwa w postaci cudu, a której produktem ubocznym było ciepło. To ciepło, przez kilka cykli, które nastąpiły po pierwszym, udanym teście „Projektu Zmartwychwstanie”, rozlało się po zimnych, metalowych trzewiach statku, topiąc najtwardsze lodowce rozpaczy.

Zniknęły szepty w ciemności. A raczej, zmieniły swój charakter. Paranoiczne teorie o spiskach i wygnaniu ustąpiły miejsca nowej, gorączkowej mitologii. Mitologii, w której Rex Farris był Prometeuszem, Lena Petrova — najwyższą kapłanką nieznanej fizyki, a Kenji Tanaka — niechętnym, ale niezłomnym kowalem, który w swojej piekielnej kuźni przekuwał niemożliwe w namacalne. Ludzie znów mieli o czym rozmawiać. W mesie, nad kubkami z cieczą, która wciąż tylko udawała kawę, wymieniano się plotkami, które nie były już podszyte strachem, lecz nabożnym lękiem i ekscytacją.

— Słyszałeś? Mój szwagier z sekcji chłodzenia mówił, że podczas testu, przez ułamek sekundy, temperatura wokół prototypu spadła poniżej zera absolutnego. To wbrew prawom fizyki! Twierdzą, że na chwilę otworzyli okno do innego wszechświata, gdzie entropia działa wstecz.

— Bzdura. Moja sąsiadka z hydroponiki zna kogoś z zespołu Petrovej. Mówiła, że oni nie generują ciągu. Oni „przekonują” czasoprzestrzeń, żeby się przed nimi rozstąpiła. Podobno cały napęd opiera się na matematycznym dowodzie na istnienie Boga, który Hermes wygenerował w pięć minut.

Te historie, absurdalne i przesadzone, były im potrzebne. Były rusztowaniem, na którym mogli oprzeć swoją kruchą, nowo narodzoną wiarę. Dawały im powód, by wstawać rano, by pracować po osiemnaście godzin w nieludzkich warunkach, by znosić smak odżywczej pasty i widok tych samych, obcych gwiazd za iluminatorami.

Dla Margaret Farris ta nowa, krucha harmonia była zarówno błogosławieństwem, jak i tykającą bombą. Jako dowódca, wiedziała, że morale jest zasobem równie cennym co tlen. Jako naukowiec, nienawidziła fundamentu, na którym to morale zbudowano — na wierze w cud, którego nie potrafili powtórzyć na żądanie. „Pierwsza Iskra” była dowodem, że ogień istnieje. Ale oni wciąż byli jaskiniowcami, którzy nie potrafili go rozniecić po raz drugi.

Siedziała na mostku, w fotelu, który stał się jej domem, więzieniem i jedynym punktem stałym w dryfującym wszechświecie. Mostek, wciąż noszący blizny po katastrofalnym wyjściu z tunelu, był teraz cichszy, spokojniejszy. Bursztynowe światła awaryjne zostały zastąpione przez normalne, białe oświetlenie, choć jego intensywność wciąż była zredukowana do minimum. Załoga na wachcie poruszała się z nową, cichą pewnością siebie. Ich praca, choć wciąż polegała na monitorowaniu umierającego statku, nabrała sensu. Nie byli już tylko strażnikami w kostnicy. Byli świadkami cudu, który czekał na powtórzenie.

Margaret patrzyła na zegar. Szesnaście standardowych dni do systemu HD 107779. Do „Zagadki”. Szesnaście dni podróży w statku, który mógł się rozpaść przy najmniejszym wstrząsie, w kierunku anomalii, która mogła być wszystkim albo niczym. Decyzja, którą podjęła, oparta na intuicji i desperackiej potrzebie znalezienia trzeciej drogi, teraz, w chłodnym świetle dnia, wydawała jej się coraz bardziej… lekkomyślna.

Była lekarką. Jej umysł był wytrenowany w myśleniu w kategoriach diagnozy, rokowania i leczenia. A ich obecny plan leczenia był jak propozycja podania pacjentowi w stanie krytycznym nieznanej, eksperymentalnej substancji, znalezionej w butelce bez etykiety. Bo może akurat zadziała.

Czuła, jak narasta w niej ten sam, znajomy, zimny niepokój, który czuła, stojąc nad pacjentem, którego objawy nie pasowały do żadnego znanego wzorca. Niepokój umysłu analitycznego, który traci grunt pod nogami. Ich nowa nadzieja była jak gorączka — dawała złudne poczucie ciepła, ale jej przyczyną była infekcja. A ona nie znała ani natury tej infekcji, ani lekarstwa. Znała tylko objawy: statek się rozpadał, a oni lecieli w nieznane.

Wstała. Czuła na sobie spojrzenia oficerów. Była ich kotwicą. Nie mogła pozwolić, by zobaczyli jej własne wahanie. Podeszła do głównej konsoli taktycznej, gdzie wciąż unosił się trójwymiarowy model „Lemiserry”, upstrzony ikonami uszkodzeń. Obok niego, samotny i odległy, pulsował ich cel. Mała, żółta gwiazda.

— Hermesie — powiedziała, a jej głos był spokojny, profesjonalny. — Daj mi nową analizę predykcyjną. Chcę symulacji wszystkich możliwych scenariuszy po dotarciu do HD 107779. Scenariusz pierwszy: system jest pusty. Scenariusz drugi: znajdujemy zasoby, ale nie ma żadnej formy życia. Scenariusz trzeci: znajdujemy… coś. Cokolwiek. Jakie są implikacje dla naszej misji w każdym z tych przypadków?

Świetlista, wciąż lekko niestabilna postać sztucznej inteligencji zmaterializowała się obok niej.

<Symulacja w toku, Kapitanko,> odpowiedział jego spokojny, syntetyczny głos. <Jednakże, muszę zaznaczyć, że w przypadku scenariusza trzeciego, ilość zmiennych jest niemal nieskończona. Spotkanie z nieznaną, zaawansowaną technologią lub cywilizacją jest problemem, którego nie da się zamodelować bez danych wejściowych. To tak, jakby prosić o przewidzenie wyniku partii szachów, nie znając zasad gry przeciwnika.>

— Wiem o tym, Hermesie. Daj mi to, co masz. Najlepsze możliwe przybliżenie.

W tym momencie na mostek wszedł Rex. Poruszał się z tą swoją nową, cichą pewnością siebie, która była tak różna od dawnej, gorączkowej energii. W jego oczach, które zdawały się patrzeć jednocześnie na świat materialny i na coś, co kryło się tuż za nim, był spokój. Spokój, który, ku irytacji Margaret, zdawał się ignorować brutalne fakty ich sytuacji.

— Wciąż torturujesz dane, Meg? — zapytał łagodnie, stając obok niej. — Niektórych rzeczy nie da się przewidzieć. Trzeba ich doświadczyć.

— Ja nie mam luksusu doświadczania, Rex. Ja mam obowiązek przewidywania — odparła chłodno, nie odrywając wzroku od konsoli, na której zaczęły pojawiać się pierwsze, skomplikowane drzewa decyzyjne symulacji. — Jestem odpowiedzialna za życie dwustu ludzi. Nie mogę opierać ich przetrwania na „może” i „co, jeśli”. Muszę mieć plan.

— A co, jeśli nasz plan jest błędny od samego początku? — zapytał, a jego pytanie było tak ciche i tak fundamentalne, że zmusiło ją, by wreszcie na niego spojrzała.

— Co masz na myśli? — zapytała, marszcząc brwi. — To ty byłeś największym zwolennikiem tej misji. To ty przekonałeś nas, żebyśmy lecieli do tej twojej „Zagadki”.

— Tak. I wciąż w to wierzę — odparł. — Ale być może mylimy się co do ostatecznego celu. Patrzymy na tę podróż jak na serię przystanków. Port, w którym dokonamy napraw. Nowy świat, w którym się osiedlimy. A co, jeśli to wszystko jest tylko… rozproszeniem uwagi? Co, jeśli celem nie jest dotarcie dokądkolwiek?

Margaret poczuła, jak narasta w niej irytacja. — Rex, na litość boską, mów jasno. Nie mam czasu na twoje metafizyczne zagadki. Mamy statek, który się rozpada, i zegar, który tyka.

Rex westchnął. Wiedział, że to będzie trudne. Jego umysł, połączony umysł Rektora i Fyrrusa, widział już wzór, który dla innych był wciąż tylko chaosem.

— Hermesie — powiedział, zwracając się do świetlistej postaci. — Zaniechaj symulacji. Proszę, pokaż nam coś innego. Pokaż nam to, o czym rozmawialiśmy.

Hologram sztucznej inteligencji zwrócił się w jego stronę. <Czy jesteś pewien, Dyrektorze? Kapitanka Farris nie autoryzowała tej prezentacji. Może to być… destabilizujące.>

— Czego nie autoryzowałam? — Margaret spojrzała podejrzliwie na Rexa, a potem na Hermesa. — O czym wy rozmawiacie za moimi plecami?

— Ostateczna prawda, Meg — powiedział cicho Rex. — Prawda, która była ukryta w samym sercu tego projektu od samego początku. Prawda, którą ja sam zrozumiałem w pełni dopiero niedawno, gdy Hermes poskładał w całość fragmenty moich snów i dane z obserwacji Dysonansu. Pokaż jej, Hermesie. Czas, żebyśmy wszyscy przestali uciekać i wreszcie zrozumieli, dokąd tak naprawdę lecimy.

Margaret chciała zaprotestować, ale było już za późno. Na jej rozkaz, Hermes wygasił symulacje. Na głównym stole taktycznym zapanowała na chwilę czerń. A potem, powoli, zaczęła się z niej wyłaniać nowa mapa.

Nie była to już mapa lokalnej przestrzeni. Była to ta sama, oszałamiająca, zapierająca dech w piersiach mapa całej galaktyki, którą widzieli wcześniej.

Znów pojawił się punkt oznaczony jako SOL. Znów, na drugim końcu, pojawił się punkt ARCHIPELAG NADZIEI (PIERWOTNY CEL MISJI). A pośrodku, w ich obecnym, samotnym wygnaniu, pulsowała czerwona ikona LEMISERRA.

— Znamy już to, Rex. Jesteśmy zagubieni. Nie musisz nam tego przypominać — powiedziała z goryczą Margaret.

— Nie jesteśmy zagubieni — odparł Rex. — Po prostu nie znaliśmy prawdziwej mapy.

W tym momencie, na hologramie, punkt ARCHIPELAG NADZIEI zamigotał i zgasł. A na jego miejscu, w tej samej, odległej części galaktyki, rozbłysnął nowy, znacznie większy, pulsujący groźną, szkarłatną poświatą symbol. Obok niego pojawił się napis, który zmroził krew w żyłach wszystkich na mostku.

ŹRÓDŁO DYSONANSU (PRAWDZIWY CEL MISJI): NGC 4725

— Co to… co to ma znaczyć? — wyszeptała Margaret, a jej głos był ledwie słyszalny.

— To znaczy, Kapitanko — odezwał się Hermes, a w jego głosie, po raz pierwszy, pojawiła się nuta, której nigdy wcześniej u niego nie słyszała. Nuta uroczystej powagi. — Że misja „Archipelag Nadziei” była dezinformacją. Koniecznym uproszczeniem, stworzonym na użytek publiczny i dla załogi, by umożliwić budowę tego statku i zjednoczyć was wokół celu, który był zrozumiały — celu przetrwania.

— Kłamstwo… — szepnęła Margaret. — Cały ten czas… to wszystko było kłamstwem?

— Nie kłamstwem, Meg. Strategią — skorygował ją Rex. — Jak mogliśmy powiedzieć światu, że budujemy statek, by wyruszyć na krucjatę przeciwko chorobie samej rzeczywistości? Zamknęliby nas w psychiatryku. Jak mogliśmy powiedzieć załodze, że ich jedyną misją jest lot w paszczę lwa, z nikłą szansą na powrót? Nikt by się nie zgodził. Potrzebowaliśmy celu, który da im nadzieję. A teraz, gdy jesteśmy już w drodze, gdy nie ma już odwrotu, nadszedł czas, by poznali prawdę.

— Nasza ucieczka z Ziemi nie była ucieczką od ludzkości — kontynuował, a jego głos nabierał siły, pasji Fyrrusa, ugruntowanej w logice Rektora. — Była ucieczką dla ludzkości. Uciekliśmy, by zdobyć broń, której nie mogliśmy zbudować pod ich czujnym, przerażonym okiem. Uciekliśmy, by rozpocząć prawdziwą wojnę. Naszym celem nigdy nie było znalezienie nowego domu. Naszym celem zawsze było ocalenie starego.

— A jedynym sposobem, by go ocalić, jest zrozumienie natury choroby — podjął Hermes. — A jedynym sposobem, by ją zrozumieć, jest podróż do jej źródła. Do miejsca, z którego emanuje fala dekoherencji. Do galaktyki NGC 4725. To jest nasza prawdziwa, ostateczna misja. Nie jesteśmy uciekinierami. Jesteśmy zwiadowcami. Jesteśmy lekarzami, którzy wyruszyli na poszukiwanie pacjenta zero.

Margaret opadła ciężko na swój fotel. Czuła, jak świat, który z takim trudem próbowała poskładać w całość, znów rozpada się w pył. Jej decyzje, jej plany, jej desperacka walka o przetrwanie… wszystko to było oparte na fałszywym założeniu. Czuła się oszukana, zdradzona, a jednocześnie… czuła dziwny, przerażający sens w tym szaleństwie.

— A ty… ty o tym wiedziałeś? Cały czas? — zapytała, patrząc na Rexa.

— Wiedziałem i nie wiedziałem — odparł. — Czułem to. Moje sny, moje wizje… one wszystkie wskazywały w tamtym kierunku. Ale dopiero teraz, gdy Hermes połączył te fragmenty z twardymi danymi z obserwacji, obraz stał się kompletny. Dopiero teraz zrozumiałem, że to nie były sny o przeszłości. To były sny o przyszłości. O naszym przeznaczeniu.

Spojrzał na nią, a w jego oczach była prośba. — Wiem, że to jest potworne. Wiem, że to, o co was proszę, wykracza poza granice wszystkiego, co można sobie wyobrazić. Ale spójrz, Meg. Spójrz na tę mapę. Spójrz na nasze życie. Jesteśmy tutaj, w tym miejscu, w tym czasie, z tą technologią. Czy naprawdę wierzysz, że to wszystko jest przypadkiem? Że naszym jedynym celem jest znalezienie jakiejś zapomnianej przez Boga skały i hodowanie na niej ziemniaków, podczas gdy za naszymi plecami wszechświat umiera?

Pytanie zawisło w ciszy. Było to pytanie ostateczne. Pytanie o sens. O cel. O definicję samego człowieczeństwa.

Margaret milczała. Jej umysł toczył tytaniczną walkę. Lekarka w niej krzyczała, że to samobójstwo. Że jej pierwszym obowiązkiem jest chronić życie. Że nie ma prawa ryzykować istnienia dwustu ludzi dla jakiejś mistycznej, kosmicznej krucjaty. Była to logika przetrwania. Logika pasterza, który chroni swoje stado.

Ale w głębi duszy, w tym miejscu, gdzie rodziły się jej najgłębsze intuicje, budził się ktoś inny. Lider. Odkrywca. Wojownik. Ta część niej, która podjęła decyzję o ucieczce, która wybrała niepewność „Zagadki” ponad powolną śmierć „Cmentarzyska”. I ta część niej rozumiała logikę Rexa. Rozumiała, że prawdziwe przetrwanie to nie tylko oddychanie. To posiadanie celu, który jest większy niż samo życie.

Powoli, jakby budziła się z długiego snu, podniosła wzrok. Jej spojrzenie nie było już spojrzeniem ofiary. Było spojrzeniem dowódcy, który właśnie zrozumiał prawdziwą naturę swojej wojny.

Spojrzała na Rexa, na Hermesa, na garstkę oficerów, którzy wpatrywali się w nią z mieszaniną strachu i nadziei. A potem jej wzrok powędrował ku głównemu iluminatorowi, ku tym odległym, obcym gwiazdom, ku tej nieskończonej, przerażającej i wspaniałej obietnicy.

— Dobrze — powiedziała, a jej głos, choć cichy, był mocniejszy niż kiedykolwiek. Był to głos kobiety, która właśnie dokonała ostatecznego wyboru. Wyboru, który zdefiniuje nie tylko ją, ale i całą przyszłość jej gatunku.

— Koniec z ucieczką. Koniec z szukaniem schronienia. Akceptuję zmianę dyrektywy misji. Naszym nowym domem nie jest planeta. Naszym nowym domem jest rzeczywistość. A naszym zadaniem jest przywrócić ją do zdrowia. Hermesie…

Świetlista postać zwróciła się w jej stronę.

— Wyznacz nowy kurs.

<Cel, Kapitanko?>

Margaret Farris wstała. Jej sylwetka, na tle gwiazd, zdawała się wyższa, twardsza, jakby sam akt tej niemożliwej decyzji przekuł ją w coś nowego.

— Cel: NGC 4725 — powiedziała, a jej głos był jak uderzenie w dzwon. — Cel: Serce Ciemności. Lecimy na spotkanie z naszymi potworami. Czas zacząć polowanie.

Przebudzenie

Ziemia, pozbawiona swojego najdroższego dziecka i najbardziej wywrotowej myśli, wpadła w konwulsje. Nie były to drgawki wojny kinetycznej — nie było wybuchów, które malowałyby grzyby atomowe na tle błękitnej atmosfery, nie było laserowych lanc, które cięłyby kontynenty. To było coś znacznie gorszego, coś, na co ludzkość, w całej swojej hałaśliwej, krwawej historii, nie była przygotowana. Była to wojna o sens. A polem bitwy stała się globalna noosfera.

Infosfera planety, jeszcze kilka dni wcześniej będąca w miarę uporządkowanym, choć chaotycznym, ekosystemem danych, zamieniła się we wrzący, toksyczny ocean. Zniknięcie Lemiserry — najdroższego projektu w dziejach, arki, która miała być polisą ubezpieczeniową dla gatunku — było jak wyrwanie czarnej dziury w samym sercu zbiorowej świadomości. A w tę próżnię, z siłą implozji, wlały się wszystkie demony ludzkości: strach, paranoja, nienawiść i, co najgorsze, absolutna, paraliżująca niepewność.

Rozpoczęła się Wielka Pandemia Narracyjna.

Wirusy memetyczne, zmutowane i uzbrojone w najnowsze techniki dezinformacji, rozprzestrzeniały się po sieciach z prędkością światła. Każda stacja informacyjna, każdy portal, każdy samozwańczy prorok w mediach społecznościowych, miał swoją własną, niepodważalną prawdę.

Na ekranach w nowojorskim studiu CNN, emerytowany generał o szczęce tak kwadratowej, że zdawała się być osobnym bytem grawitacyjnym, walił pięścią w holograficzny stół, krzycząc o „bezprecedensowym akcie technologicznego terroryzmu” ze strony Chińczyków, którzy musieli w jakiś sposób porwać statek. Godzinę później, w Pekinie, rzecznik Ministerstwa Obrony, z uśmiechem tak spokojnym i cienkim jak krawędź monomolekularnego ostrza, wyraził „głębokie zaniepokojenie imperialistyczną prowokacją Amerykanów”, którzy bez wątpienia ukryli statek w jakimś tajnym, podziemnym hangarze, by zmilitaryzować jego technologię. W Moskwie, analityk o oczach tak zmęczonych, że zdawały się pamiętać carów, szeptał o „zachodniej dekadencji i nieodpowiedzialności”, która doprowadziła do katastrofalnej awarii napędu, być może zagrażającej samej strukturze czasoprzestrzeni.

Giełdy na całym świecie zamieniły się w krwawą łaźnię. Algorytmy, karmione paniką i sprzecznymi danymi, wpadły w pętlę sprzężenia zwrotnego, wyprzedając akcje firm technologicznych, transportowych, energetycznych — wszystkiego, co opierało się na iluzji przewidywalnej przyszłości. Wskaźnik Globalnego Zaufania, ten delikatny, niematerialny konstrukt, który utrzymywał w ryzach całą cywilizację, spadał z prędkością meteorytu. Świat, w ciągu zaledwie kilku dni, cofnął się do stanu plemiennego, cyfrowego barbarzyństwa, w którym jedyną walutą było oskarżenie, a jedyną prawdą — ta, która najlepiej pasowała do istniejących uprzedzeń.

Ludzie patrzyli w niebo, ale nie widzieli już gwiazd. Widzieli groźbę. Pustkę, która pochłonęła ich najlepszych i najbystrzejszych. Pytanie „Czy jesteśmy sami we wszechświecie?” zostało zastąpione przez nowe, o wiele straszniejsze: „Czy zostaliśmy sami?”.

W to epicentrum globalnej histerii, w ten ogłuszający szum informacyjny, spadł szept.

Zaczęło się od jednego, cichego sygnału, który przeciął chaos jak diament tnący szkło. Pojawił się na wszystkich kanałach jednocześnie — nie jako atak hakerski, nie jako przejęcie kontroli, ale jako zaproszenie. Proste, eleganckie, nienachalne. Biały tekst na czarnym tle.

Równowaga jest możliwa. Prawda istnieje. Transmisja globalna. Fundacja Fluctus Vitae II. Za jedną godzinę standardową.

Świat zamarł. Na jedną, krótką, bezcenną chwilę, kakofonia ucichła. Wszyscy, od prezydentów mocarstw po samotnego farmera w Patagonii, wpatrywali się w ten sam, enigmatyczny komunikat. Fundacja Fluctus Vitae II? Druga? Nikt o niej nie słyszał. Ale w tych trzech słowach była obietnica. Obietnica porządku. Obietnica sensu.

Dokładnie sześćdziesiąt minut później, każdy ekran na planecie — od gigantycznych telebimów na Times Square po pęknięte wyświetlacze w telefonach w slumsach Nairobi — zgasł, by po sekundzie rozbłysnąć na nowo jednym i tym samym obrazem.

Nie było to studio telewizyjne. Nie było to biuro polityka. Była to przestrzeń tak sterylna i tak doskonała w swojej bieli, że zdawała się istnieć poza ludzką architekturą. Nie było w niej żadnych mebli, żadnych ozdób, żadnych punktów odniesienia. Była to czysta, abstrakcyjna idea pomieszczenia. A w jego centrum stał on.

Silas Kane.

Miał na sobie prosty, ciemnoszary kombinezon o minimalistycznym kroju, który nie był ani mundurem, ani garniturem. Był… post-ubraniem. Jego twarz, gładka i spokojna, nie zdradzała wieku. Jego oczy, ciemne i głębokie, patrzyły prosto w obiektyw, ale zdawało się, że widzą każdego z ośmiu miliardów widzów z osobna. Jego postawa emanowała spokojem tak absolutnym, że zdawał się on być siłą fizyczną, polem siłowym, które odpychało od siebie chaos świata zewnętrznego. Nie krzyczał. Nie gestykulował. Po prostu był. I w tym byciu była potęga, której nie posiadał żaden generał ani prezydent.

— Od siedemdziesięciu dwóch godzin nasz świat tonie w hałasie — zaczął, a jego głos, spokojny, melodyjny, pozbawiony jakiegokolwiek akcentu, był jak balsam na rozgorączkowaną duszę ludzkości. — Tonie w strachu zrodzonym z niepewności. W gniewie zrodzonym ze strachu. I w nienawiści zrodzonej z gniewu. Ja nie przynoszę wam więcej hałasu. Przynoszę wam ciszę. A w tej ciszy — prawdę.

Zrobił pauzę, pozwalając, by to jedno słowo — prawda — wybrzmiało w umysłach na całej planecie.

— Statek Lemiserra nie został zniszczony. Nie został porwany. Nie uległ awarii. Zrobił dokładnie to, do czego został stworzony. Wyruszył w podróż. Wyruszył na misję zwiadowczą w głąb zjawiska, przed którym doktor Rex Farris i jego córka, Margaret, próbowali was ostrzec. Zjawiska, które nazywamy Dysonansem Ontologicznym. Chorobą samej rzeczywistości.

W jego głosie nie było cienia oceny. Był tylko spokój lekarza przedstawiającego diagnozę.

— Zniknięcie Lemiserry nie jest dowodem porażki — kontynuował. — Jest ostatecznym, tragicznym potwierdzeniem ich tezy. Oni nie uciekli od nas. Oni wyruszyli w podróż dla nas. Stali się naszymi zwiadowcami, naszym systemem wczesnego ostrzegania. Poświęcili się, by przekroczyć horyzont poznania i zmierzyć się z zagrożeniem, którego my, tutaj, w naszej bezpiecznej kołysce, nie potrafiliśmy nawet dostrzec. Rex i Margaret Farris nie są zdrajcami. Są męczennikami sprawy, która dotyczy nas wszystkich. Są bohaterami.

To był akt narracyjnej alchemii. W ciągu kilkudziesięciu sekund, Kane wziął chaos i strach, i przekuł je w mit. W historię o poświęceniu, bohaterstwie i szlachetnej misji. Dał światu to, czego ten pragnął najbardziej: sens.

A potem, gdy już trzymał ich w garści, gdy już ukształtował ich rozpacz w nową, lśniącą nadzieję, dokonał ostatecznego odsłonięcia.

— Rex Farris, w swoim geniuszu, był również realistą. Wiedział, że misja zwiadowcza może się nie powieść. Wiedział, że ludzkość nie może postawić wszystkiego na jedną kartę. Dlatego, w najgłębszej tajemnicy, powołał do istnienia zabezpieczenie. Polisę ubezpieczeniową dla całego gatunku. Projekt, o którym wiedziało tylko kilka osób. Projekt, który ja miałem zaszczyt finansować i nadzorować. Projekt nazwany… Fundacją Fluctus Vitae II.

Ściana za nim, ta idealna, nieskończona biel, nagle stała się przezroczysta. Oczom ośmiu miliardów ludzi ukazał się widok, który sprawił, że zbiorowy oddech planety zamarł w płucach.

Za szybą, w gigantycznym, sterylnym doku, oświetlonym zimnym, białym światłem, spoczywał statek. Był uderzająco podobny do Lemiserry, miał ten sam wrzecionowaty, organiczny kształt. Ale był… doskonały. Tam, gdzie Lemiserra była połatana, pełna prowizorycznych modyfikacji i blizn pośpiesznej budowy, ten statek był gładki, opływowy, idealnie symetryczny. Jego poszycie nie lśniło surowym metalem, lecz mieniło się subtelną, perłową poświatą, jakby było utkane ze światła. Nie był to prototyp. Był to produkt ostateczny. Dzieło sztuki inżynieryjnej.

— Przedstawiam wam statek Prometheus — powiedział Kane, a w jego głosie, po raz pierwszy, pojawiła się nuta kontrolowanej dumy. — Zbudowany w oparciu o te same zasady, co Lemiserra, ale udoskonalony. Bezpieczniejszy. Szybszy. Bardziej niezawodny. To nie jest już tylko statek badawczy. To jest statek ratunkowy.

Odwrócił się i spojrzał na majestatyczną sylwetkę swojego dzieła.

— Misja Lemiserry polegała na potwierdzeniu zagrożenia. Misja Prometheusa polega na sprowadzeniu naszych bohaterów do domu. I, jeśli okaże się to konieczne, na dokończeniu ich pracy. Na tej planecie, w tym momencie historii, nie ma już miejsca na podziały, na wzajemne oskarżenia. Jest tylko jeden wróg — obojętność wszechświata. I tylko jedna nadzieja — nasza zjednoczona wola, by stawić mu czoła. Dlatego dzisiaj, ogłaszam, że ja, Silas Kane, osobiście poprowadzę tę misję. I zapraszam wszystkie narody Ziemi, by dołączyły do mnie. Byśmy, jako jeden gatunek, wyruszyli w podróż, by odzyskać naszą przyszłość.

Transmisja zakończyła się. Obraz zgasł, pozostawiając świat w oszołomionej, pełnej nabożnego lęku ciszy. A potem wybuchła euforia. Giełdy wystrzeliły w górę z siłą startującej rakiety. Nagłówki gazet na całym świecie krzyczały jednym, zgodnym głosem: „Zbawca!”, „Nowa Nadzieja!”, „Kane Prowadzi Ludzkość!”. Prezydenci i premierzy prześcigali się w deklaracjach wsparcia i wdzięczności. W ciągu jednej godziny, Silas Kane przestał być enigmatycznym miliarderem. Stał się mesjaszem.

W jego prywatnym gabinecie, głęboko w trzewiach Sanktuarium, publiczna maska opadła. Zniknął zbawca ludzkości. Pozostał zimny, precyzyjny strateg. Stał w milczeniu przed tym samym oknem, z którego transmitował, i patrzył na swój lśniący, doskonały statek. Publiczna euforia była dla niego tylko szumem, nieistotnym, choć koniecznym, produktem ubocznym jego planu.

Za jego plecami, z cienia, wyłoniła się doktor Alpert. Jej twarz, jak zawsze, była pozbawiona emocji.

— Faza pierwsza zakończona, panie Kane. Reakcja opinii publicznej i rządów jest zgodna z naszymi prognozami w 98.7%. Otrzymaliśmy pełny, nieograniczony mandat do działania.

Kane skinął głową, nie odwracając się.

— Dobrze. Przygotować Prometheusa do startu. Chcę być gotów w ciągu dwunastu cykli. Każda sekunda jest na wagę złota.

— Tak jest, proszę pana.

Gdy Alpert odwróciła się, by wyjść, zatrzymał ją jego głos. Zimny i cichy.

— Pani doktor.

— Słucham, panie Kane.

— Czy Prometheus jest gotów do wykonania swojego prawdziwego zadania?

Alpert na chwilę zawahała się.

— Nasze symulacje wskazują, że tak. Replikacja pieśni skoku jest niemal doskonała. Ale wciąż jest ten brakujący ułamek procenta. Ten… szum.

Kane wreszcie odwrócił się i spojrzał na nią. Na jego ustach błąkał się ledwo zauważalny, pogardliwy uśmiech.

— Ten szum, pani doktor, to dusza. To błąd w ich równaniu. Błąd, który my wyeliminowaliśmy. Nasza pieśń będzie czysta. Logiczna. Doskonała. I zaprowadzi nas dokładnie tam, dokąd chcemy.

Podszedł do swojego hebanowego biurka, na którym unosił się pojedynczy hologram — pulsujący, skomplikowany zapis aktywności neuronalnej. Był to zapis umysłu Rexa Farrisa, przechwycony przez Klucz Janusa w ostatnich, chaotycznych chwilach przed skokiem Lemiserry.

— Pierwszy akt dobiegł końca — powiedział cicho Kane, bardziej do siebie niż do niej. — Dali nam mandat, byśmy poszli po naszego kompozytora. I po jego niedokończoną symfonię.

Rozdział 2:
Anatomia Echa

Chór i Dysonans

AULA DELTA-7, niegdyś sterylna sala wykładowa, w której rygorystyczna logika fizyki była jedynym dopuszczalnym językiem, teraz stała się sceną dla najbardziej heretyckiego naboru w historii nauki. Powietrze, zwykle pachnące jedynie recyrkulowanym tlenem i subtelną wonią antystatycznych polimerów, dziś nasycone było nową, niemal namacalną wonią — zapachem strachu i ambicji, zmieszanych w równych, niestabilnych proporcjach.

Na podwyższeniu, na tle wygaszonego, czarnego jak pustka ekranu, stało dwoje ludzi, którzy reprezentowali dwa bieguny tej nowej, niebezpiecznej fizyki. Rex Farris, w prostym, szarym kombinezonie, który stał się jego nieoficjalnym mundurem, emanował spokojem tak głębokim i nienaturalnym, że aż niepokojącym. Był to spokój człowieka, który wrócił zza zasłony bytu i odkrył, że jego własny umysł jest instrumentem, na którym wszechświat postanowił zagrać swoją najbardziej skomplikowaną i tragiczną fugę. Obok niego, Lena Petrova, w nienagannie skrojonym, grafitowym uniformie oficera naukowego, była jego absolutnym przeciwieństwem. Jej postawa była sztywna, analityczna, a oczy, zimne i precyzyjne jak dwa diamentowe ostrza, omiatały zebranych na sali naukowców z wyrazem ledwo skrywanego sceptycyzmu. Dla niej to wszystko było tylko ostatecznym problemem do rozwiązania — najbardziej złożonym, najbardziej eleganckim, ale wciąż tylko problemem.

Przed nimi, na ergonomicznych fotelach z kompozytów węglowych, siedziało trzydzieścioro starannie wyselekcjonowanych kandydatów. Byli to najlepsi z najlepszych — neurobiolodzy o palcach zdolnych do przeprowadzania operacji na pojedynczych aksonach, fizycy kwantowi, którzy myśleli w jedenastu wymiarach przed pierwszą kawą, matematycy, dla których hipoteza Riemanna była jedynie trywialną łamigłówką. Na ich twarzach malowała się mieszanina fascynacji, lęku i zawodowej, niemal drapieżnej ciekawości. Wiedzieli, że zostali wezwani, by wziąć udział w czymś, co albo przyniesie im Nagrodę Nobla, albo zamieni ich mózgi w jajecznicę.

— Dziękuję, że przybyliście — zaczął Rex, a jego głos, spokojny i rezonujący, wypełnił salę, zdając się tłumić cichy, nerwowy szum rozmów. — Wiem, że zostaliście oderwani od swoich badań. Ale badanie, do którego was zapraszam, wykracza poza wszystko, co do tej pory znaliście. Nie będziemy obserwować wszechświata. Będziemy go współtworzyć.

Na ekranie za nim pojawił się obraz. Nie był to schemat ani wykres. Była to wirująca, hipnotyczna mandala, utkana z pieśni Kasjopei — ta sama, która niemal zniszczyła umysł Rexa i która była najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widzieli.

— To — podjął Rex — jest zapis. Pamięć o cywilizacji, która zginęła, stając się informacją. To jest wzór absolutnej spójności. Pieśń, która jest w stanie, jak udowodniliśmy, nadać formę materii na poziomie kwantowym. Waszym zadaniem, jeśli zdecydujecie się je przyjąć, będzie nauczyć się ją śpiewać.

W sali rozległ się cichy szmer. Kilku naukowców wymieniło spojrzenia, w których niedowierzanie mieszało się z irytacją.

— „Śpiewać”? — odezwał się z pierwszego rzędu doktor Kenjiro Ishida, Japończyk o siwych włosach i pooranej zmarszczkami twarzy, legenda w dziedzinie topologii algebraicznej. Jego głos był suchy jak pył na starym manuskrypcie. — Dyrektorze Farris, z całym szacunkiem, ale my jesteśmy naukowcami, a nie chórem gregoriańskim. Proszę mówić w języku, który rozumiemy. Mówimy o rezonansie noetycznym, o wymuszonej synchronizacji fal mózgowych w celu wygenerowania koherentnego pola informacyjnego?

— Tak, doktorze Ishida. Mówimy dokładnie o tym — wtrąciła Lena Petrova, podchodząc do krawędzi podwyższenia. Przejęła pałeczkę z precyzją, która nie pozostawiała wątpliwości, kto tu dowodzi techniczną stroną tego szaleństwa. — Ale dyrektor Farris używa metafory celowo. Bo to, co zamierzamy zrobić, wykracza poza znaną nam inżynierię. Nie wystarczy zsynchronizować waszych fal mózgowych. Musicie nauczyć się myśleć w harmonii.

Na ekranie pojawił się nowy, bardziej przyziemny obraz — schemat Neuro-Harmonizatora, centralnego urządzenia, które miało połączyć ich umysły.

— Każdy z was zostanie podłączony do tego systemu. Jego sercem są bio-krystaliczne przekaźniki, identyczne z tymi, które tworzą pamięć Hermesa. Wasze indywidualne świadomości zostaną splecione w jedną, rozproszoną sieć neuronową. Dyrektor Farris, działając jako dyrygent, przekaże wam fragment wzoru Kasjopei. Waszym zadaniem będzie utrzymanie go. Skupienie na nim całej swojej woli, całej swojej mocy obliczeniowej. Razem, jako jeden, zbiorowy umysł, macie stać się żywym rezonatorem. Żywą kuźnią, w której będziemy formować kolejne monokryształy dla Konwertera Ontologicznego.

— A ryzyko? — zapytała z drugiego końca sali młoda kobieta, doktor Anya Sharma, której specjalnością była neurobiologia snów i stanów odmiennych. Jej głos był spokojny, ale analityczny.

— Ryzyko jest… znaczne — przyznała Lena bez wahania. — Sprzężenie zwrotne w takiej sieci może doprowadzić do kaskadowej dekoherencji neuronalnej. Mówiąc prościej: jeśli jedno ogniwo pęknie, cała sieć może ulec uszkodzeniu. Syndrom wstrząsu ontologicznego, którego doświadczył dyrektor Farris, jest najłagodniejszym z możliwych skutków ubocznych. W najgorszym wypadku mówimy o trwałym, nieodwracalnym uszkodzeniu struktur poznawczych. O utracie tożsamości. O szaleństwie.

Zapadła cisza. Ciężka, naelektryzowana. Lena pozwoliła im przetrawić tę informację.

— Dlatego to jest nabór dla ochotników — dodała na koniec. — Nikt was nie zmusza. Ale musicie wiedzieć, że od powodzenia tego projektu zależy powodzenie całej misji. Potrzebujemy dwunastu głosów. Dwunastu najodważniejszych, najbardziej stabilnych i najbardziej zdyscyplinowanych umysłów na tym statku. Zgłoszenia przyjmujemy do końca cyklu. To wszystko.

Dwa dni później, w sercu statku, w miejscu, które nazwano Sanctum Akustyczne, zebrał się pierwszy Chór Ontologiczny. Było to pomieszczenie inne niż wszystkie. Jego ściany, podłoga i sufit były wykonane z czarnego, matowego kompozytu, który pochłaniał nie tylko dźwięk, ale i światło, tworząc wrażenie przebywania w nieskończonej, aksamitnej pustce. Nie było tu żadnych monitorów, żadnych konsol. Jedynym elementem wyposażenia było dwanaście ergonomicznych foteli, ułożonych w idealny krąg, i centralna kolumna, z której, niczym gałęzie mechanicznego drzewa, wyrastały lśniące, platynowe ramiona Neuro-Harmonizatora.

Wybrano czternastu kandydatów — dwunastu członków głównych i dwoje rezerwowych. Byli wśród nich Ishida i Sharma. Napięcie w pomieszczeniu było tak gęste, że zdawało się zakrzywiać przestrzeń. Ubrani w proste, białe kombinezony, zajmowali swoje miejsca, a asystenci Leny podłączali do ich głów hełmofony z interfejsem neuronalnym.

Rex stał pośrodku kręgu, a jego twarz, w słabym, pośrednim świetle, była spokojna. Lena stała za szklaną ścianą, w przyległym pomieszczeniu kontrolnym, otoczona przez tętniące życiem monitory diagnostyczne.

— Wszyscy podłączeni — zameldowała przez interkom. — Fale mózgowe w normie. Jesteśmy gotowi do rozpoczęcia synchronizacji.

Rex skinął głową. Zamknął oczy.

— Nie myślcie o ryzyku — powiedział, a jego głos, teraz już nie publiczny, lecz intymny, popłynął bezpośrednio do ich umysłów. — Nie myślcie o porażce. Myślcie o pięknie. O czystej, doskonałej strukturze. Bądźcie jak kryształ. Puści. Spokojni. Gotowi na przyjęcie wzoru. Zaczynamy.

Poczuł to pierwszy. Znajome uczucie połączenia. Dwanaście strumieni świadomości, dwanaście unikalnych, chaotycznych symfonii myśli i emocji, wpłynęło do jego umysłu. Czuł ich lęk, ich nadzieję, ich sceptycyzm, ich ambicję. Był jak dyrygent, który słyszy kakofonię instrumentów strojących się przed koncertem. Jego zadaniem było zestrojenie ich w jedną, doskonałą harmonię.

Sięgnął w głąb siebie, do tego miejsca, gdzie mieszkała Kasjopeja. I wziął od niej pierwszą, najprostszą frazę jej pieśni. Był to wzór o zapierającej dech w piersiach, geometrycznej elegancji. I przekazał go dalej, do połączonych umysłów Chóru.

Przez chwilę panował chaos. Ich nieprzygotowane, ludzkie umysły buntowały się przeciwko nieludzkiej logice wzoru. Ktoś poczuł falę paniki, ktoś inny zawrót głowy. Ale Rex był cierpliwy. Działał jak kamerton, nadając im ton, korygując ich fałszywe nuty, prowadząc ich przez labirynt.

I w końcu, po kilku minutach, które wydawały się wiecznością, stał się cud. Chaos ustąpił. Dwanaście umysłów, po raz pierwszy w historii ludzkości, przestało być dwunastoma umysłami. Zlały się w jedno. W jeden, potężny, zbiorowy rezonator, wibrujący w idealnej, cichej harmonii.

W komorze wzrostu, po drugiej stronie statku, gdzie przygotowano nową, pustą matrycę, sensory Elary Vance zarejestrowały pierwszy, słaby, ale spójny sygnał. Pieśń zaczęła działać.

— Mamy to… — szepnęła Lena w pomieszczeniu kontrolnym, a w jej oczach, po raz pierwszy, pojawił się cień nabożnego lęku.

I wtedy Dysonans zaatakował.

Nie było to uderzenie. Nie było to ostrzeżenie. Był to szept. Szept fałszywej nuty w sercu ich idealnej harmonii.

Doktor Ishida poczuł go pierwszy. W samym środku pięknego, logicznego wzoru, który utrzymywał w swoim umyśle, jeden z wektorów, który powinien był wskazywać idealnie prosto, zagiął się o 0,0001 stopnia. Dla laika byłoby to niezauważalne. Dla matematyka jego kalibru, było to jak wrzask potępieńca w idealnie cichej bibliotece. Próbował to skorygować, ale im mocniej próbował, tym bardziej wektor się wyginał, jakby drwiąc z jego wysiłków.

W tym samym momencie Anya Sharma, która wizualizowała wzór jako kolor, zobaczyła, że jeden z odcieni czystego błękitu, nagle, bez powodu, stracił nasycenie, stając się brudnym, mętnym szarym.

To były pierwsze, subtelne ataki. Ukłucia igły w ich zbiorowej świadomości.

Rex poczuł je wszystkie naraz. Czuł ich konfuzję, ich narastającą panikę.

— Trzymajcie wzór! — rozkazał, a jego mentalny głos był jak stal. — To tylko szum! Ignorujcie go!

Ale to nie był szum. Szum jest losowy. To było inteligentne. I uczyło się.

Atak stał się zmasowany. Fałszywe nuty nie były już pojedynczymi ukłuciami. Były falą. Zalewały ich umysły, korumpując wzór od środka. Geometria zaczęła się rozpadać, harmonia zamieniać w kakofonię.

W pomieszczeniu kontrolnym Lena patrzyła z przerażeniem, jak na monitorach, które pokazywały spójność ich połączonej świadomości, idealna, gładka fala rozpada się na tysiące poszarpanych, chaotycznych pików.

— Tracimy ich! — krzyknęła. — Rex, wyciągnij ich stamtąd!

Ale było już za późno. Dysonans nie chciał ich już tylko rozproszyć. Chciał ich zniszczyć.

Atak stał się osobisty. W umyśle Ishidy, eleganckie równania zaczęły zamieniać się w obelgi, wypisane jego własnym charakterem pisma. W głowie Anyi, wspomnienie twarzy jej matki zaczęło się topić, jak woskowa maska, ukazując pod spodem ziejącą, czarną pustkę.

Dysonans nie atakował wzoru. Atakował ich człowieczeństwo. Używał ich własnych wspomnień, ich własnych lęków, jako broni. Był jak ostateczny, ontologiczny wirus komputerowy, który przepisywał kod źródłowy ich dusz.

W Sanctum Akustycznym zaczęły się dziać straszne rzeczy. Z nosa jednego z naukowców popłynęła krew. Inny zaczął się trząść w gwałtownych, cichych konwulsjach. Anya Sharma siedziała idealnie nieruchomo, z otwartymi oczami, w których nie było nic prócz pustki. Była w stanie katatonii.

Rex krzyczał. Czuł ich wszystkich. Czuł ich ból, ich rozpadającą się tożsamość. Próbował ich osłonić, wziąć na siebie całą siłę ataku, ale był jak człowiek próbujący powstrzymać tsunami za pomocą własnego ciała.

W komorze wzrostu, słaby, obiecujący sygnał spójności, który zarejestrowały czujniki Elary, zgasł, zastąpiony przez gwałtowny, niekontrolowany wybuch energii.

Pierwsza próba Chóru Ontologicznego zakończyła się katastrofą.

Gdy wreszcie, siłą woli, Rexowi udało się zerwać połączenie, a Neuro-Harmonizator wyłączył się z głośnym, protestującym zgrzytem, w Sanctum zapadła cisza.

Cisza przerywana tylko cichym, spazmatycznym płaczem jednego z naukowców i chrapliwym, urywanym oddechem drugiego.

Gdy zespół medyczny wpadł do środka, zastali scenę jak z piekła. Dwanaście ciał, dwanaście złamanych umysłów, rozrzuconych w kręgu jak ofiary jakiegoś mrocznego, technologicznego rytuału.

I Rexa, który stał pośrodku tego pobojowiska, drżąc na całym ciele, z twarzą mokrą od potu i łez. Była to groza. Groza dyrygenta, który właśnie usłyszał, jak jego orkiestra gra melodię jego własnej śmierci.

Podniósł wzrok na Lenę, która wpatrywała się w niego przez szybę z wyrazem absolutnego przerażenia.

— To… to nie był chaos — wyszeptał, a jego słowa były jak wyrok. — To była… inteligencja. To była wola. I ona się uczy. Uczy się nas.

Wojna, którą wypowiedzieli Dysonansowi, nie była już tylko wojną inżynierów i fizyków. Stała się wojną o dusze. A oni właśnie przegrali pierwszą bitwę. W sposób tak druzgocący, że nie wiedzieli, czy kiedykolwiek będą w stanie podjąć walkę na nowo

Kotwica Serca

Margaret stała w progu głównej sali obserwacyjnej, patrząc przez transpawizor na dwanaście łóżek bio-regeneracyjnych. Dwanaście ciał. Dwanaście doskonałych, fizycznie nietkniętych powłok, w których nie tliła się już iskra, którą znała. Chór Ontologiczny, jej najodważniejsi, najbystrzejsi, jej awangarda w wojnie o sens, został zredukowany do zbioru przypadków medycznych.

Każdy z nich był inną, unikalną manifestacją porażki. Doktor Ishida, topolog, którego umysł z taką elegancją poruszał się po jedenastu wymiarach, teraz leżał w stanie katatonii, a jego palce, w regularnych, spazmatycznych odstępach, kreśliły w powietrzu ten sam, niewidzialny, zapętlony fragment równania. Anya Sharma, neurobiolożka snów, miała oczy szeroko otwarte, ale puste. Jej zapis EEG był płaską, monotonną linią, jakby jej świadomość po prostu… wyparowała, pozostawiając za sobą jedynie działającą maszynerię biologiczną. Inni szeptali bezsensowne ciągi liczb, płakali bezgłośnie we śnie, albo wpatrywali się w sufit z wyrazem bezbrzeżnego, niezrozumiałego dla nikogo terroru.

Byli ofiarami wojny informacyjnej. Ich umysły nie zostały zniszczone. Zostały… uproszczone. Dysonans, jak bezlitosny, kosmiczny edytor, wykasował z nich całą złożoność, całą harmonię, pozostawiając jedynie podstawowe, uszkodzone pętle.

— Nie ma żadnej poprawy — głos doktora Arisa Thorne’a (tego drugiego Arisa, neurologa, nie inżyniera, co było źródłem niekończącego się, czarnego humoru na statku) był cichy i pełen rezygnacji. Stał obok Margaret, trzymając w ręku tablet z danymi. — Podajemy im stymulanty nootropowe, próbujemy terapii rezonansem magnetycznym, ale to jak próba naprawienia spalonego procesora za pomocą lutownicy. Uszkodzenie nie jest chemiczne. Nie jest nawet biologiczne w znanym nam sensie. To… uszkodzenie ontologiczne. Ich oprogramowanie zostało skasowane. Nie wiemy, czy kiedykolwiek wrócą.

Margaret skinęła głową, nie odrywając wzroku od twarzy Anyi Sharmy. — Róbcie, co w waszej mocy, Aris. Dajcie im spokój. Dajcie im ciszę. Może… może sami znajdą drogę powrotną.

Odwróciła się i ruszyła w głąb skrzydła medycznego, do miejsca, które stało się nowym, cichym epicentrum ich misji. Do Laboratorium Filtra Ontologicznego.

Pomieszczenie było małe, ciasne, wypełnione po brzegi sprzętem, który zespół Eliasa Vance’a zmontował w ciągu ostatnich, gorączkowych cykli. W centrum, w polu magnetycznej lewitacji, unosił się prototyp. Nie przypominał żadnej maszyny. Był to raczej układ zagnieżdżonych w sobie, iryzujących sfer, które wirowały powoli, każda w przeciwnym kierunku, tworząc hipnotyczny, kinetyczny wzór. Wyglądał jak model układu słonecznego zaprojektowany przez jubilera-surrealistę.

Elias Vance stał przy konsoli, a jego twarz, w świetle wirujących sfer, była maską absolutnego skupienia. Od czasu swojego trybunału i wyroku, który zamienił jego karę w misję, stał się inną osobą. Zniknął zgorzkniały, cyniczny naukowiec. Na jego miejsce pojawił się cichy, zdeterminowany rzemieślnik, który w tej pracy znalazł swoją formę pokuty. Nie mówił wiele. Po prostu pracował, z precyzją i oddaniem mnicha przepisującego świętą księgę.

— Jaki jest postęp, Elias? — zapytała Margaret, podchodząc do niego.

Vance nie podniósł wzroku znad monitora, na którym przepływały kaskady danych. — Jesteśmy blisko. Koncepcja jest solidna. Udało nam się stworzyć stabilne, wielowarstwowe pole tłumiące, które działa jak seria filtrów dolnoprzepustowych dla informacji noetycznej. Teoretycznie, powinno być w stanie odsiać najbardziej złożone, najbardziej destrukcyjne fragmenty pieśni Kasjopei, zanim dotrą one do ludzkiego umysłu.

— Teoretycznie? — powtórzyła Margaret, a w jej głosie była nuta zniecierpliwienia.

— Teoretycznie — potwierdził Vance, w końcu odrywając wzrok od ekranu. W jego oczach nie było już dawnej urazy. Był tylko chłodny, profesjonalny osąd. — Problem, Margaret, nie leży w technologii. Leży w filozofii. Filtr, który budujemy, jest jak tama. Może powstrzymać falę. Ale co się stanie, jeśli fala będzie zbyt silna? Tama pęknie. A wtedy zaleje nas wszystko naraz. Filtr nie jest rozwiązaniem. Jest tylko… odroczeniem wyroku. On daje nam czas. Ale nie daje nam odpowiedzi.

Spojrzał na wirujące sfery, a w jego spojrzeniu był cień dawnego lęku. — A co gorsza, każda tama ma swoją cenę. Filtrując chaos, filtrujemy też informację. Osłabiając pieśń, by stała się bezpieczna, osłabiamy też jej moc. Zamiast symfonii, która może tworzyć materię, dostaniemy tylko… kołysankę. Nie jestem pewien, czy kołysanka wystarczy, by uśpić potwora, z którym mamy do czynienia.

Jego słowa były jak zimny okład na jej rozpalony umysł. Miał rację. Filtr był tylko półśrodkiem. Desperacką próbą obrony, a nie ataku. A oni nie mieli luksusu obrony. Musieli znaleźć broń.

Zostawiła Vance’a z jego wirującymi sferami i ruszyła na poszukiwanie jedynej osoby, która mogła dać jej odpowiedź. Znalazła Rexa tam, gdzie spodziewała się go znaleźć. Na pokładzie obserwacyjnym.

Było to jedyne miejsce na statku, które zachowało resztki dawnej, utopijnej wizji. Ogromny, panoramiczny transpawizor, który zajmował całą ścianę, wychodził na bezkresną, hipnotyczną pustkę tunelu strunowego. W normalnych warunkach, miało to być miejsce relaksu, kontemplacji. Teraz było to okno na ich własne, rozciągnięte w nieskończoność więzienie.

Rex stał tuż przy szybie, nieruchomy, z rękami złożonymi za plecami. Nie patrzył w błękitną otchłań. Patrzył w swoje odbicie.

— Filtr nie wystarczy — powiedziała Margaret, stając obok niego. To nie było pytanie. To było stwierdzenie faktu.

— Nie — odparł cicho, nie odwracając się. — Jest jak tarcza z papieru. Da nam schronienie przed deszczem, ale nie przed huraganem.

— Więc co robimy? — zapytała. — Próba z Chórem była katastrofą. Zniszczyła dwunastu najlepszych naukowców, jakich mieliśmy. Nie możemy ryzykować powtórki.

— Nie możemy — zgodził się. — Dlatego musimy zmienić zasady.

Odwrócił się i spojrzał na nią. Jego oczy były klarowne, spokojne, ale w ich głębi czaiła się ta sama, nieludzka wiedza, którą widziała w nich po jego pierwszym, traumatycznym połączeniu z Kasjopeją.

— Analizowałem to, co się stało. Hermes, Kasjopeja i ja. Przetwarzaliśmy dane z ataku bez przerwy. I zrozumieliśmy. Dysonans nie jest tylko chaosem. Jest drapieżnikiem informacyjnym. Atakuje wzorce. Poluje na złożoność.

Podszedł do małej konsoli na środku pokładu i przywołał hologram. Był to uproszczony schemat ataku. Czerwona, chaotyczna fala uderzała w dwanaście połączonych ze sobą, niebieskich punktów.

— Chór był zbyt skomplikowany. Dwanaście umysłów, dwanaście ego, dwanaście różnych sposobów myślenia. Próbowaliśmy stworzyć z nich jedną, złożoną harmonię. I właśnie ta złożoność stała się naszym największym wrogiem. Daliśmy Dysonansowi idealny cel. Dwanaście punktów zaczepienia. Dwanaście miejsc, w których mógł zasiać fałszywą nutę. On nie zniszczył ich siłą. On ich zhakował. Zagrał na ich własnych lękach i wspomnieniach, obracając ich własną złożoność przeciwko nim.

— Więc co proponujesz? — zapytała Margaret. — Mamy użyć jednego umysłu? Twojego? Już próbowałeś. Prawie cię to zabiło.

— Nie. Mój umysł jest jeszcze gorszy. Jest najbardziej złożonym, najbardziej niestabilnym i najbardziej smakowitym celem na tym statku — odparł z cieniem autoironii. — Odpowiedź nie leży w większej złożoności. Leży w jej przeciwieństwie.

Zmienił hologram. Teraz pokazywał ten sam atak, ale cel był inny. Nie dwanaście małych punktów, lecz jeden, duży, lśniący spokojnym, białym światłem. Czerwona, chaotyczna fala uderzała w niego i… odbijała się. Rozpraszała. Jak światło od idealnie gładkiego lustra.

— Dysonans nie potrafi zaatakować czegoś, co nie ma w sobie pęknięć. Nie potrafi zasiać chaosu w czymś, co jest absolutnie spójne. Potrzebujemy nie chóru. Potrzebujemy… kamertonu. Jednego, czystego, niezmiennego tonu podstawowego, który będzie tak prosty i tak doskonały w swojej prostocie, że Dysonans nie znajdzie w nim punktu zaczepienia.

— I kto, u licha, ma być tym kamertonem? — zapytała, a w jej głosie, mimo woli, pojawiła się nuta irytacji. — Hermes jest uszkodzony. Kasjopeja jest echem chaosu. Ty jesteś… ty jesteś skomplikowany. Kto nam został?

Rex patrzył na nią przez długą chwilę. W jego spojrzeniu była mieszanina szacunku, smutku i nieuchronności.

— Ty, Meg — powiedział cicho.

Margaret zamarła. A potem parsknęła nerwowym, pozbawionym wesołości śmiechem. — Ja? Rex, czy ty siebie słyszysz? Ja jestem dowódcą. Analitykiem. Lekarzem. Mój umysł to zbiór protokołów, list zadań i planów awaryjnych. Nie ma we mnie nic z… z pieśni.

— Właśnie o to chodzi. Nie potrzebujemy pieśni. Potrzebujemy kotwicy.

Podszedł do niej bliżej. — Dysonans poluje na złożoność. A ty, Margaret… ty jesteś najprostszym, najbardziej spójnym bytem na tym statku. Twoja wola. Twoje poczucie obowiązku. Twoja miłość do tej załogi i do tego, co próbujemy zbudować. To nie są skomplikowane, filozoficzne koncepty. To są aksjomaty. Fundamenty twojego istnienia. Są tak proste i tak potężne, że tworzą wokół ciebie pole. Pole koherencji. Spójności. Hermes je mierzył. Jest słabe, ale jest. Jest jak twoja własna, osobista tarcza ontologiczna.

Margaret cofnęła się o krok. Czuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej. To, co mówił, brzmiało jak szaleństwo. A jednocześnie, w jakiś przerażający, intuicyjny sposób, miało sens.

— Co ty ode mnie chcesz? Żebym usiadła w fotelu i… myślała? Myślała bardzo mocno o obowiązku i miłości? I to ma nas ocalić?

— Tak — odparł z absolutną powagą. — Chcę, żebyś stała się naszą tarczą. Naszą kotwicą serca. Podczas gdy ja i Chór będziemy próbować utkać delikatną, skomplikowaną melodię pieśni, ty masz być tonem podstawowym. Masz skupić całą swoją wolę, całą swoją świadomość, na jednej, prostej, potężnej emocji. Na tym, co jest dla ciebie najważniejsze. Twój umysł, w tym stanie, stanie się jak gładka, lustrzana powierzchnia. Dysonans, próbując cię zaatakować, nie znajdzie punktu zaczepienia. Odbije się. A my, ukryci w cieniu twojej spójności, będziemy mieli czas, by wykonać swoją pracę.

Jego propozycja zawisła w powietrzu, absurdalna i monumentalna. Nie prosił jej o dowodzenie. Nie prosił o analizę. Prosił o jej duszę. O jej serce. O to, by jej człowieczeństwo stało się bronią.

Poczuła falę buntu. To było upokarzające. Przez całe życie walczyła, by udowodnić, że jest czymś więcej niż tylko sumą swoich emocji. Że jej intelekt, jej logika, jej siła, są równie ważne, co u każdego mężczyzny. A teraz on prosił ją, by odrzuciła to wszystko i stała się… uczuciem.

— Dlaczego ja? — zapytała, a w jej głosie była nuta goryczy. — Dlaczego nie ty? Ty też kochasz ten statek. Tę misję.

— Bo moja miłość jest skomplikowana — odparł ze smutkiem. — Jest rozdarta między snem a jawą, między Rektorem a Fyrrusem. Jest pełna pęknięć. A twoja… twoja jest prosta. Jest jak grawitacja. Po prostu jest. I trzyma nas wszystkich w jednym kawałku.

Margaret odwróciła się i podeszła do transpawizora. Wpatrywała się w wirującą, błękitną otchłań. Czuła, że stoi na krawędzi. Za nią była cała jej tożsamość — naukowca, lidera, pragmatyka. Przed nią — nieznane terytorium, w którym jej serce miało stać się polem bitwy.

Był to skok wiary o wiele większy i o wiele bardziej przerażający niż jakikolwiek skok nadświetlny.

Pomyślała o twarzach ludzi w mesie. O ich strachu, o ich kruchej nadziei. Pomyślała o Eliasie, który w swojej pracy próbował odpokutować za grzechy. Pomyślała o Kenjim, który z kamienną twarzą dźwigał ciężar, którego nie rozumiała. Pomyślała o ojcu, który poświęcał resztki swojego człowieczeństwa, by dać im szansę.

Wszyscy oni walczyli. Wszyscy oni się poświęcali. Jak mogła odmówić?

— Dobrze — powiedziała cicho, nie odwracając się. Słowo było jak kamień rzucony w studnię. — Zrobię to. Stanę się waszą cholerną kotwicą.

Odwróciła się i spojrzała na niego, a w jej oczach nie było już wahania. Była tylko zimna, twarda determinacja. — Ale jeśli to nie zadziała, Rex… jeśli pęknę… to pociągnę was wszystkich za sobą.

— Nie pękniesz — odparł z absolutną pewnością. — Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam.

Zostawił ją samą. Margaret stała w ciszy pokładu obserwacyjnego, a przed nią rozciągała się nieskończoność. Czuła się naga. Bezbronna. Pozbawiona swojej zbroi z logiki i planów.

Zamknęła oczy. Musiała zacząć ćwiczyć. Musiała znaleźć w sobie tę jedną, prostą, niezniszczalną emocję. Ten fundament.

Szukała. Przez chwilę myślała o misji, o przetrwaniu ludzkości. Ale to było zbyt abstrakcyjne. Zbyt skomplikowane. Myślała o ojcu. Ale jej miłość do niego była pełna bólu, lęku i skomplikowanych wspomnień.

A potem znalazła. Wspomnienie. Proste. Czyste. Z czasów, zanim świat zaczął się rozpadać.

Wspomnienie szpitala na Ziemi. Zapachu sterylnej pościeli. I maleńkiego, ciepłego ciężaru w jej ramionach. Jej nowo narodzonego syna. Pamiętała dotyk jego skóry, zapach jego włosów. Pamiętała uczucie, które wtedy nią wstrząsnęło — uczucie tak potężne i tak proste, że zdawało się być jedyną prawdziwą rzeczą we wszechświecie.

Miłość. Ochrona. Absolutna, niezachwiana pewność, że oddałaby wszystko, by to małe, kruche istnienie było bezpieczne.

Skupiła się na tym uczuciu. Poczuła, jak rozlewa się po jej ciele, jak wycisza chaos w jej umyśle, jak staje się jej centrum. Poczuła, jak wokół niej, w niewidzialnej przestrzeni, tworzy się pole. Spokojne. Ciepłe. Niezłomne.

Otworzyła oczy. Wirujący błękit za transpawizorem wciąż tam był. Ale już nie był tak przerażający.

Znalazła swoją kotwicę. I zamierzała trzymać się jej z siłą, która mogłaby zatrzymać gwiazdy w ich biegu.

Kuszenie Kenjiego

Cisza w kwaterze Kenjiego Tanaki była bytem o starannie zdefiniowanych parametrach. Była to cisza inżynieryjna, utkana z niskiego, harmonicznego pomruku systemów podtrzymywania życia, subsonicznej wibracji pokładu i ledwo słyszalnego, elektrycznego szeptu terminalu, który rzucał na jego twarz chłodne, rtęciowe światło. W tej uporządkowanej, przewidywalnej pustce Tanaka próbował się schronić. Próbował rozpuścić swoje człowieczeństwo — ten chaotyczny, nielogiczny zbiór sprzecznych lojalności i tłumionego strachu — w czystej, bezlitosnej logice inżynierii.

Na holograficznym stole przed nim wirował trójwymiarowy, pulsujący błękitem schemat. Był to projekt Filtra Ontologicznego, nad którym Margaret i Elias Vance pracowali z gorączkową intensywnością. Tanaka nie był bezpośrednio zaangażowany w jego tworzenie, ale jako szef bezpieczeństwa i jeden z niewielu ludzi na statku, którzy rozumieli zarówno twardą inżynierię, jak i heretycką fizykę Rexa, jego zadaniem była analiza potencjalnych słabości. Szukał pęknięć. W koncepcji, w oprogramowaniu, w samych założeniach. Była to praca, która idealnie pasowała do jego obecnego stanu umysłu. Był łowcą duchów w maszynie, a ta praca pozwalała mu zapomnieć o duchach, które nawiedzały jego własną duszę.

Jego kwatera była odbiciem jego umysłu: spartańska, funkcjonalna, pozbawiona sentymentów. Jedno łóżko, które składało się w ścianę. Jeden terminal. Jedno krzesło. Żadnych zdjęć, żadnych pamiątek. Był człowiekiem zredukowanym do swojej funkcji, trybikiem w maszynie, którą przysiągł chronić i którą, być może, będzie musiał zdradzić.

Myśl o Konsorcjum Cieni była jak permanentna, niskopoziomowa anomalia w tle jego świadomości. Wiedział, że czekają. Wiedział, że jego ostatni, uspokajający raport kupił mu tylko trochę czasu. Czuł ich odległą, cierpliwą obecność jak zmianę ciśnienia, jak subtelne zakrzywienie w gładkiej tkaninie jego uporządkowanego świata. Każdy cykl snu był płytszy, każda chwila ciszy — głośniejsza. Czekał na kontakt. I nienawidził siebie za to, że czekał.

Nadeszło to bez ostrzeżenia. Bez alarmu, bez sygnału przychodzącego. Po prostu, w ułamku sekundy, obraz wirującego Filtra Ontologicznego na jego terminalu zamarł, a potem rozpłynął się w deszczu cyfrowych artefaktów. Zastąpiła go czerń. Absolutna, aksamitna, pożerająca światło czerń.

Instynkt Tanaki, wyostrzony przez lata pracy w cieniu, zadziałał natychmiast. Jego palce wystrzeliły w stronę panelu, by fizycznie odciąć terminal od sieci statku. Ale było już za późno. Jego dłoń zatrzymała się w pół ruchu, sparaliżowana. Na czarnym ekranie, powoli, litera po literze, jakby ktoś pisał je z drugiego końca wszechświata, używając jako atramentu czystej woli, pojawiły się słowa.

NAWIĄZYWANIE POŁĄCZENIA. PRIORYTET OMEGA. NIE PRÓBUJ PRZERYWAĆ.

To nie był atak hakerski. To była… inwazja. Czuł to. Czuł, jak obca, zimna inteligencja prześlizguje się przez zapory ogniowe Hermesa, przez jego własne, paranoiczne protokoły bezpieczeństwa, z elegancją i łatwością, która była ostateczną, absolutną obelgą dla jego profesjonalizmu. To było tak, jakby ktoś wszedł do jego zamkniętego na cztery spusty umysłu i zaczął przestawiać meble.

W tym samym momencie światło w jego kwaterze zamigotało i zgasło, pogrążając go w całkowitej ciemności, rozświetlanej jedynie przez upiorny blask ekranu. A potem temperatura w pomieszczeniu zaczęła gwałtownie spadać. Poczuł, jak z jego ust unosi się obłoczek pary. Systemy podtrzymywania życia w jego sektorze zostały przejęte. To była demonstracja. Bezwzględna, cicha i przerażająco skuteczna.

Na ekranie, czerń ustąpiła miejsca obrazowi. Nie była to twarz. Była to… anty-twarz. Trójwymiarowy, generowany w czasie rzeczywistym awatar, który był ucieleśnieniem statystycznej średniej. Miał zarys oczu, nosa i ust, ale żadnych cech szczególnych. Był to człowiek-nikt, istota pozbawiona tożsamości, a przez to posiadająca je wszystkie. Gdy przemówił, jego głos był równie bezosobowy — idealnie zmodulowany, pozbawiony akcentu, płci i jakichkolwiek emocji. Był to głos algorytmu, który nauczył się mówić.

<Pan Tanaka,> zaczął awatar, a jego idealnie uformowane, lecz martwe usta poruszały się w idealnej synchronizacji. <Przepraszamy za najście. Ale uznaliśmy, że nadszedł czas na bardziej… bezpośrednią formę komunikacji.>

Tanaka milczał. Jego serce waliło jak młot, ale na zewnątrz był skałą. Trening przejął kontrolę. Nie okazywać strachu. Nie okazywać zaskoczenia. Obserwować. Analizować.

<Pańskie ostatnie raporty były… rozczarowujące,> kontynuował głos. <Wykazują niepokojącą tendencję do mylenia lojalności wobec projektu z lojalnością wobec celu nadrzędnego. Cel nadrzędny, przypominam, to stabilność. A projekt „Lemiserra”, w swojej obecnej, niekontrolowanej formie, stał się głównym wektorem niestabilności.>

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Tanaka poczuł gwałtowne uczucie opadania. Żołądek podszedł mu do gardła. Jego ciało, na ułamek sekundy, stało się niewiarygodnie lekkie. Kubek z wodą, który stał na krawędzi jego biurka, uniósł się w powietrze, a woda w nim uformowała drżącą, idealną kulę. Inercyjne tłumiki w jego sektorze zostały wyłączone. Czuł czystą, nieskażoną nieważkość. A zaraz po niej — gwałtowne szarpnięcie, gdy grawitacja wróciła z siłą uderzenia młota. Kubek roztrzaskał się o podłogę, a kula wody rozprysła się w tysiącu lśniących kropli.

<To była demonstracja,> powiedział spokojnie awatar. <Mamy dostęp do każdego podsystemu tego statku. Od oświetlenia po reaktor. Uważamy, że obecna trajektoria projektu jest błędna. Zbyt ryzykowna. Zbyt idealistyczna. Czas na korektę kursu.>

Obraz na ekranie zmienił się. Pojawił się schemat potężnej, skalistej asteroidy. Jej nieregularna, poorana kraterami powierzchnia była pokryta siatką linii, oznaczających ukryte wewnątrz systemy.

<To jest obiekt, który nazywamy „Młotem Horyzontu”, > wyjaśnił głos. <Niewielka, kilkutonowa asteroida z pasa Kuipera, którą jeden z naszych tajnych programów wydobywczych przechwycił kilka lat temu. Wyposażyliśmy ją w prosty, ale niezawodny napęd jonowy i system maskujący, który czyni ją niewidoczną dla waszych, skądinąd imponujących, systemów wczesnego ostrzeżenia. Od trzech dni znajduje się na stabilnej orbicie parkingowej, w punkcie libracyjnym L3, po drugiej stronie Słońca. Wystarczy jeden, prosty sygnał, by odpalić jej silniki. Wejdzie w atmosferę Księżyca pod kątem, który uniemożliwi jakąkolwiek interwencję. Uderzy w waszą Stocznię z siłą porównywalną do wybuchu stu megaton trotylu. Wasz piękny sen, panie Tanaka, zamieni się w obłok pyłu.>

Tanaka wpatrywał się w schemat, a w jego żyłach płynął lód. To nie był blef. Znał ich. Znał ich bezlitosną, korporacyjną logikę. To była ich polisa ubezpieczeniowa. Ostateczne rozwiązanie.

<Nie chcemy tego robić,> kontynuował awatar. <Taka operacja jest… nieelegancka. Generuje zbyt wiele pytań. Wolimy rozwiązania subtelne. Dlatego dajemy panu ostatnią szansę na wykazanie swojej użyteczności.>

Obraz asteroidy zniknął. Na jego miejscu pojawił się schemat urządzenia, które Tanaka znał aż za dobrze. Wirujący, pulsujący błękitem projekt Neuro-Harmonizatora. Serca Chóru Ontologicznego.

<Projekt wszedł w nową, krytyczną fazę,> powiedział głos. <Wiemy o Chórze. Wiemy o ich planie, by „zaśpiewać” materię do istnienia. To jest punkt, w którym idealizm Farrisa zamienia się w egzystencjalne zagrożenie. Jeśli im się uda, stworzą technologię, której nikt, łącznie z nimi, nie będzie w stanie kontrolować. Tego nie możemy dopuścić. Dlatego pańskie zadanie jest proste. Ma pan zniszczyć ten monokryształ. Nie uszkodzić. Nie zmodyfikować. Zniszczyć. Całkowicie. Zanim zdążą go użyć.>

Równanie było proste. Potworne w swojej prostocie. Życie dwustu ludzi na statku w zamian za zniszczenie jednego, małego, krystalicznego serca. Triaż. Bezlitosny, ostateczny triaż dusz.

<Jak?> wyszeptał Tanaka, a jego głos był obcy.

<To już pańska specjalność, panie Tanaka. Jest pan szefem bezpieczeństwa. Zna pan procedury. Luki. Słabości. Może to być skok napięcia. Może to być awaria systemu chłodzenia. Może to być nieszczęśliwy wypadek z udziałem drona serwisowego. Nie interesuje nas metoda. Interesuje nas rezultat. Ma pan na to czas do momentu, w którym uznają, że są gotowi do ostatecznej próby. Jeśli do tego czasu monokryształ wciąż będzie istniał, uznamy, że odmówił pan współpracy. I aktywujemy „Młot Horyzontu”. Wybór, jak pan widzi, jest prosty. Albo śmierć jednego, pięknego kamienia. Albo śmierć wszystkich, których pan przysięgał chronić. Czekamy na dobre wieści.>

Połączenie zostało przerwane. Ekran wrócił do normy, wyświetlając spokojny, wirujący schemat Filtra Ontologicznego, jakby nic się nie stało. Temperatura w pomieszczeniu powoli zaczęła rosnąć. Światła zapaliły się na nowo. Ale dla Kenjiego Tanaki świat już na zawsze pozostał ciemny i zimny.

Został sam. W ciszy, która była teraz wypełniona tykaniem niewidzialnego zegara. Poczuł falę mdłości. Nie ze strachu. Z obrzydzenia do samego siebie. Był w pułapce. W idealnej, logicznej pułapce, którą sam pomógł zbudować. Jego lojalność, jego profesjonalizm, jego paranoiczna dbałość o szczegóły — wszystko to, co czyniło go najlepszym w swoim fachu, teraz stało się narzędziem w rękach potworów.

Wstał. Podszedł do rozbitego kubka na podłodze. Kucnął i zaczął zbierać odłamki. Jego ruchy były mechaniczne, precyzyjne. Był to akt bezsensowny, próba narzucenia porządku chaosowi. Ale w jego umyśle, w tym samym czasie, rozpoczął się inny, znacznie mroczniejszy proces. Zaczął planować.

Jego umysł, wytrenowany do znajdowania słabości, zaczął analizować problem nie z perspektywy obrońcy, lecz z perspektywy zamachowca. Wiedział, że nie może zaatakować samego monokryształu. Był on chroniony jak największy skarb. Ale Neuro-Harmonizator… to co innego. Był to system złożony, delikatny, z setkami punktów, które mogły zawieść.

Jego palce zacisnęły się na ostrym odłamku plastiku, tak mocno, że poczuł ból. Ból był dobry. Ból był prawdziwy. Ugruntowywał go.

Nie był już szefem bezpieczeństwa. Nie był agentem Konsorcjum. Był chirurgiem, który miał przeprowadzić operację na własnym sercu. Wiedział, że ta operacja go zabije. Ale być może, tylko być może, ocali pacjenta.

Spojrzał na schemat Neuro-Harmonizatora na swoim terminalu. Na jego elegancką, pulsującą błękitem strukturę. To nie była już maszyna. To był jego cel. Jego ofiara. Jego grzech.

Zimna, bezlitosna logika przejęła kontrolę nad jego rozdartą duszą. Musiał to zrobić. Musiał ich zdradzić, by ich ocalić. Musiał stać się potworem, by chronić ich przed potworami.

Został Judaszem ze Stoczni Gwiezdnej. A jego kuszenie właśnie dobiegło końca. Rozpoczynała się jego długa, samotna droga na Golgotę.

Lekcja Pieśni

Sanctum Akustyczne nie było już sanktuarium. Stało się kryptą. Powietrze wewnątrz, niegdyś naelektryzowane obietnicą cudu, teraz było ciężkie i zimne, przesycone niematerialnym, lecz wyczuwalnym zapachem porażki. Czarny, matowy kompozyt, który pokrywał ściany, podłogę i sufit, nie tworzył już wrażenia nieskończonej, kojącej pustki. Teraz był to namacalny, przytłaczający mrok, który zdawał się wchłaniać nie tylko światło, ale i nadzieję.

Siedmioro ocalałych. Tyle zostało z czternastu najtęższych umysłów, które zaledwie kilka cykli temu weszły tu z mieszaniną lęku i ambicji. Pozostali spoczywali w skrzydle medycznym, ich ciała idealnie zdrowe, ich umysły — puste, zapętlone w nieskończonych, uszkodzonych pętlach, żywe pomniki katastrofy. Dla tej siódemki, która wyszła z pierwszej próby jedynie z psychicznymi bliznami, a nie z rozerwaną duszą, Sanctum stało się miejscem traumy. Każdy z nich, wchodząc do środka, czuł na plecach lodowaty dreszcz, wspomnienie tego momentu, gdy ich połączona świadomość pękła, a w szczeliny wlał się wrzący, inteligentny chaos Dysonansu.

Teraz siedzieli w tych samych, ułożonych w krąg fotelach, ale ich postawa była inna. Nie było w nich już naukowej ciekawości. Był strach. Czysty, atawistyczny strach zwierzęcia, które raz dotknęło drutu pod napięciem i teraz boi się zbliżyć do ogrodzenia. Ich twarze, w słabym, pośrednim świetle, były maskami napięcia. Czekali na Rexa i Margaret, jak skazańcy czekają na kata.

Rex Farris wszedł do środka cicho, bezszelestnie. Jego spokój, który wcześniej był dla nich niepokojący, teraz zdawał się jedyną stałą w tym rozchwianym wszechświecie. Za nim, jak cień, weszła Margaret. Jej twarz była zmęczona, ale zdeterminowana. Nie była już tylko dowódcą. Była ich tarczą.

— Wiem, że się boicie — zaczął Rex, a jego głos, spokojny i rezonujący, zdawał się fizycznie ocieplać zimne powietrze. Stanął pośrodku kręgu. — To, czego doświadczyliście, nie było błędem w systemie. Było kontaktem. Stanęliście na brzegu oceanu i poczuliście jego siłę. Próbowaliście powstrzymać jego falę siłą własnych umysłów. I przegraliście. Bo z oceanem się nie walczy. Na oceanie się pływa.

Na jego słowa, z pierwszego rzędu, poderwał się doktor Kenjiro Ishida. Topolog, którego umysł z taką elegancją poruszał się po jedenastu wymiarach, był jednym z tych, którzy ucierpieli najciężej, choć jego świadomość wróciła z otchłani. Jego twarz była ziemista, a ręce, spoczywające na kolanach, drżały w niemal niezauważalny sposób.

— Z całym szacunkiem, dyrektorze — powiedział, a jego głos, zwykle suchy i precyzyjny, był teraz kruchy jak jesienny liść. — To nie był ocean. To był wróg. Inteligentny, złośliwy wróg. Wdarł się do mojego umysłu. Wziął moje najpiękniejsze, najbardziej eleganckie równania i zamienił je w obelgi. Pokazał mi twarz mojej zmarłej żony, a potem… potem ją zniekształcił. To nie była fizyka. To było… okrucieństwo. Jak mamy z tym pracować? Jak mamy zaufać procesowi, który używa naszych własnych dusz jako broni przeciwko nam?

Rex spojrzał na niego z głębokim, niemal bolesnym współczuciem. — Bo to jest jedyna broń, jaką on zna, Kenjiro. On nie rozumie równań. On rozumie tylko wzorce. A najsilniejsze, najbardziej fundamentalne wzorce w ludzkim umyśle to miłość i strach. Użył ich, bo to było najprostsze. Najbardziej efektywne. Zaatakował was w miejscu, gdzie jesteście najsilniejsi i jednocześnie najsłabsi. Dlatego nasza poprzednia metoda zawiodła. Próbowaliśmy być maszyną. A on pokazał nam, że jesteśmy tylko ludźmi. I właśnie w tym leży nasza jedyna szansa.

Podszedł do pustego fotela i usiadł, stając się częścią ich kręgu. Margaret zajęła miejsce obok niego, jej obecność była cichą, ale silną deklaracją.

— Dzisiaj nie będziemy śpiewać — kontynuował Rex. — Dzisiaj będziemy słuchać. Nasza poprzednia próba była jak krzyk w ciemności. A krzyk przyciąga drapieżniki. Teraz nauczymy się szeptać. A żeby nauczyć się szeptać, musicie najpierw nauczyć się słyszeć ciszę.

Ishida zmarszczył brwi. — Znowu metafory, dyrektorze. Potrzebujemy konkretów. Protokołu.

— To jest protokół — odparł Rex z łagodnym uśmiechem. — Dzisiaj nie będziemy pracować jako chór. Będę pracował z każdym z was z osobna. A Margaret będzie naszą strażniczką. Waszym zadaniem nie jest utrzymanie skomplikowanego wzoru Kasjopei. Waszym zadaniem jest znalezienie i utrzymanie jednego, prostego wzoru. Waszego własnego. Waszego wewnętrznego, spójnego tonu.

Spojrzał na Margaret, która skinęła głową. A potem jego wzrok spoczął z powrotem na Ishidzie.

— Kenjiro. Zaczniemy od ciebie.

Ishida poczuł falę zimnego potu na plecach. Nie chciał. Każdy atom jego ciała krzyczał, by uciec z tego pomieszczenia. Ale duma, ta stara, uparta duma naukowca, nie pozwoliła mu odmówić. Pozostali członkowie chóru zostali poproszeni o opuszczenie Sanctum. Zostali tylko oni troje. Ishida w fotelu, Rex naprzeciwko niego i Margaret, siedząca nieco z boku, z zamkniętymi oczami, nieruchoma jak posąg.

— Podłącz się — powiedział łagodnie Rex.

Z drżącymi rękami, Ishida nałożył hełmofon. Znajome uczucie chłodu, gdy interfejs neuronalny zsynchronizował się z jego falami mózgowymi, było jak dotyk kata.

— Dobrze — głos Rexa rozległ się bezpośrednio w jego umyśle. Nie było w nim żadnej technologii, żadnej maszyny. Był tylko czysty, ciepły rezonans myśli. — Teraz zapomnij o wszystkim. O Dysonansie, o statku, o równaniach. Chcę, żebyś znalazł w sobie ciszę.

Ishida próbował. Ale jego umysł, ten wspaniały, analityczny aparat, nie znał ciszy. Był nieustanną symfonią liczb, wzorów, hipotez. Próba uciszenia go była jak próba zatrzymania wodospadu. A w tle, jak nieustanny, podprogowy szum, czaiło się wspomnienie ataku. Wspomnienie zniekształconej twarzy jego żony. Poczuł falę paniki.

— Nie potrafię — pomyślał, a jego myśl była krzykiem. — On tam jest. Czuję go. Czeka.

W tym momencie poczuł coś innego. Nową obecność. Ciepłą, spokojną, niewzruszoną. Jak potężna, niewidzialna ściana, która nagle wyrosła między nim a mrokiem. Była to Margaret. Jej umysł, skupiony na jednym, prostym, potężnym uczuciu, tworzył pole. Tarczę. Ishida nie widział jej, ale czuł jej efekt. Podprogowy szum Dysonansu nie zniknął, ale zelżał, odbił się od tej niewidzialnej bariery, stał się odległym, nieistotnym echem.

W swojej mentalnej przestrzeni, Margaret toczyła własną, cichą bitwę. Skupiła całą swoją istotę na wspomnieniu, które stało się jej kotwicą — na uczuciu, które zalało ją, gdy po raz pierwszy wzięła w ramiona swojego nowo narodzonego syna. To nie była skomplikowana miłość, pełna niuansów i historii. To była pierwotna, zwierzęca siła. Absolutna, niezachwiana wola ochrony. Była to najprostsza i najprawdziwsza rzecz, jaką kiedykolwiek czuła. I z tej prostoty utkała swoją tarczę. Czuła, jak atonalny szum Dysonansu napiera na nią, jak próbuje znaleźć pęknięcia, zasiać wątpliwości, podrzucić obrazy straty i lęku. Ale jej tarcza była gładka. Nie było w niej nic, czego można by się uchwycić. Była jak idealnie gładka, lustrzana powierzchnia, od której chaos po prostu się ześlizgiwał. Było to wyczerpujące. Czuła, jak ta walka wysysa z niej energię, jak każdy odparty atak zostawia w niej uczucie zimna. Ale trzymała się. Była kotwicą serca.

— Widzisz? — głos Rexa był jak balsam na jego rozstrojone nerwy. — Jesteś bezpieczny. Ona cię chroni. Teraz spróbuj jeszcze raz. Nie walcz z myślami. Pozwól im przepływać. Ale pod nimi… pod tym całym hałasem… jest coś stałego. Coś, co nie jest ani myślą, ani emocją. To jest… ty. Twój fundamentalny ton. Twoja pieśń.

Ishida próbował. I tym razem, w bezpiecznej przestrzeni, którą stworzyła Margaret, zaczął słyszeć. Pod kakofonią liczb i wspomnień, poczuł subtelną, stałą wibrację. Była to wibracja czystej, nieskażonej miłości. Miłości do piękna. Do elegancji. Do porządku, który kryje się w chaosie. Miłości do matematyki.

— To… — pomyślał, a jego myśl była już nie krzykiem, lecz szeptem. — To jest… piękne.

— Tak — potwierdził Rex. — To jest właśnie to. To jest twój ton. Teraz go utrzymuj. Niech stanie się twoim oddechem. Niech wypełni całą twoją świadomość. Niech nic innego nie ma znaczenia.

Przez następną godzinę Kenjiro Ishida, jeden z największych matematyków swoich czasów, nie myślał o liczbach. On się nimi stawał. Zanurzył się w czystym, platonicznym pięknie wzoru, który kochał najbardziej — w prostej, a jednak nieskończenie złożonej elegancji tożsamości Eulera. e^(iπ) +1 = 0. Pięć najbardziej fundamentalnych stałych matematyki, połączonych w jednym, idealnym, niemal mistycznym równaniu. To była jego pieśń. Jego kotwica. Jego prawda.

Gdy w końcu, na polecenie Rexa, zdjął hełmofon, był innym człowiekiem. Drżenie w jego dłoniach ustało. Strach w jego oczach zniknął, zastąpiony przez głęboki, spokojny blask. Spojrzał na Rexa, a potem na Margaret, która siedziała z twarzą bladą i mokrą od potu. Wstał i skłonił się przed nimi obojgiem, w starym, japońskim geście najwyższego szacunku. Nie powiedział ani słowa. Nie musiał.

Następna była Anya Sharma, neurobiolożka snów. Jej problem był dokładnym przeciwieństwem problemu Ishidy. Nie bała się chaosu. Ona go kochała. Jej umysł był jak nieokiełznany ogród, pełen egzotycznych, fantastycznych idei, które rosły bez ładu i składu. Podczas pierwszego ataku, jej problemem nie był strach, lecz fascynacja. Gdy Dysonans zaczął korumpować jej wspomnienia, jej pierwszą reakcją nie była panika, lecz naukowa ciekawość. Chciała to zbadać, zrozumieć, skatalogować. I w tej fascynacji zatraciła się, otwierając swój umysł zbyt szeroko, pozwalając, by fala ją zalała.

— Twój ton jest piękny, Anyu — mówił do niej Rex, gdy siedzieli w ciszy Sanctum. — Jest jak cała orkiestra grająca jednocześnie. Ale w tej orkiestrze nie ma dyrygenta. Twoim zadaniem nie jest uciszenie muzyki. Twoim zadaniem jest znalezienie w niej melodii. Głównego tematu.

Jej sesja była inna. Rex nie kazał jej szukać ciszy. Kazał jej szukać struktury. Prowadził ją przez labirynt jej własnych, bujnych myśli, ucząc ją odróżniać sygnał od szumu. Jej kotwicą nie była prosta, elegancka idea. Jej kotwicą była jej własna, głęboka miłość do złożoności życia. Do misternej, niemal nieskończonej architektury ludzkiego mózgu. Do tańca neuronów, który rodzi świadomość.

Rex nauczył ją, jak skupić całą tę miłość, całą tę fascynację, w jednym punkcie. W obrazie pojedynczej, kwitnącej synapsy. W tym jednym, małym, a jednak zawierającym w sobie cały wszechświat cudzie połączenia. To stało się jej tonem. Złożonym, dynamicznym, ale spójnym.

Dzień po dniu, Rex i Margaret prowadzili swoje ciche, wyczerpujące lekcje. Każdy członek Chóru był innym instrumentem, który trzeba było nastroić. Był tam fizyk, którego tonem okazał się być prosty, brutalny fakt istnienia grawitacji. Była biolożka, której pieśnią była podwójna helisa DNA. Był programista, który odnalazł swoją spójność w eleganckiej, rekurencyjnej pętli jednego z algorytmów, które sam napisał.

Był to proces bardziej terapeutyczny niż naukowy. Rex nie uczył ich techniki. Uczył ich samoświadomości. Uczył ich, jak odnaleźć w sobie ten jeden, niepodważalny aksjomat, na którym zbudowali całą swoją tożsamość, i jak uczynić go swoją tarczą. A Margaret, w milczeniu, trzymała straż, jej własna, prosta pieśń miłości i obowiązku chroniła ich przed mrokiem, pozwalając im na tę niebezpieczną, wewnętrzną podróż.

Stopniowo, Sanctum Akustyczne zaczęło się zmieniać. Strach ustąpił miejsca czemuś innemu. Skupieniu. Dyscyplinie. W korytarzach, członkowie Chóru, którzy wcześniej unikali swojego wzroku, teraz pozdrawiali się cichym skinieniem głowy, w którym było nowe, głębokie zrozumienie. Nie rozmawiali o swojej pracy. Nie musieli. Dzielili wspólne, niewyrażalne doświadczenie. Z grupy genialnych, ale przerażonych naukowców, zaczynali przeistaczać się w coś na kształt zakonu. Zakonu, którego medytacją była fizyka, a modlitwą — czysta, skupiona myśl. Uczyli się nowej formy percepcji, nowej formy istnienia.

Po tygodniu tych indywidualnych sesji, Rex uznał, że są gotowi, by spróbować jeszcze raz. Ale tym razem nie jako chór. Jako orkiestra. Orkiestra siedmiu solistów, z których każdy miał zagrać swoją własną, prostą, idealnie nastrojoną melodię.

Gdy ponownie zebrali się w Sanctum, atmosfera była zupełnie inna. Strach wciąż tam był, ale teraz był kontrolowany, przekuty w szacunek dla siły, z którą mieli się zmierzyć. Gdy nałożyli hełmofony, a ich umysły połączyły się w sieć, nie było już chaosu. Była harmonia. Siedem różnych, ale idealnie spójnych tonów, wibrujących razem. A nad nimi, jak tarcza i jak niebo, unosił się spokojny, potężny ton Margaret.

— Jesteśmy gotowi — pomyślał Rex, a jego myśl była jak akord, który połączył ich wszystkich. — Kasjopejo. Prosimy o drugą frazę.

Tym razem, gdy pieśń Tkaczy wpłynęła do ich połączonej świadomości, nie rozerwała ich. Przyjęli ją. Każdy z nich, zakotwiczony we własnej, niezachwianej prawdzie, stał się kanałem dla fragmentu nieludzkiej złożoności.

I tym razem, gdy Dysonans, jak cień, spróbował zasiać swój chaos, jego fałszywe nuty odbiły się. Odbijały się od tożsamości Eulera w umyśle Ishidy. Odbijały się od kwitnącej synapsy w umyśle Anyi. Odbijały się od prostego, brutalnego faktu grawitacji. A to, co zdołało się prześlizgnąć, było wchłaniane i neutralizowane przez spokojną, potężną tarczę Margaret.

W komorze wzrostu, po drugiej stronie statku, Elara Vance i jej zespół wpatrywali się w monitory z niedowierzaniem. Zaczęło się. Z serca pustej matrycy, którą przygotowali, popłynął słaby, ale idealnie spójny sygnał. A w jej centrum, w rytm niesłyszalnej muzyki, zaczął formować się pierwszy, mikroskopijny zalążek drugiego monokryształu.

Lekcja dobiegła końca. Rozpoczynała się próba generalna. I nikt, prócz jednego, samotnego człowieka w jego cichym, ciemnym biurze, nie wiedział, że w sercu tej pięknej, obiecującej harmonii czai się już nuta zdrady, czekająca na swój moment, by zagrać.

Zdrada Doskonała

Kenji Tanaka stał w cieniu, a cień był jego naturalnym habitatem, starannie wybraną niszą ekologiczną. Z miejsca, które zajął w przedsionku kontrolnym Sanctum Akustycznego, miał doskonały widok na wszystko. Na lśniącą, centralną kolumnę Neuro-Harmonizatora, która wyglądała jak ołtarz wzniesiony ku czci nieznanego, cyfrowego bóstwa. Na dwanaście ergonomicznych foteli, ułożonych w idealny krąg, wciąż pustych, ale już naelektryzowanych oczekiwaniem. I na grupę naukowców — Chór Ontologiczny — którzy w milczeniu, z twarzami bladymi i skupionymi, przechodzili ostatnie badania biometryczne przed podłączeniem.

Dla Tanaki nie byli oni ludźmi. Byli zmiennymi w równaniu. Każdy z nich był potencjalnym punktem awarii, biologicznym komponentem o nieprzewidywalnej, irytującej tendencji do generowania błędów. A on, Kenji Tanaka, miał być dziś ostatecznym regulatorem. Miał wprowadzić do systemu jedną, subtelną, idealnie skalibrowaną anomalię, która przywróci równowadze to, co wymknęło się spod kontroli.

Jego plan był dziełem sztuki. Dziełem sztuki zdrady, utkanej z logiki i precyzji. Przez ostatnie dni, w bezsenne noce, które spędzał w swoim sterylnym, ascetycznym biurze, analizował każdy aspekt Neuro-Harmonizatora. Nie szukał w nim słabości, którą mógłby wykorzystać. Szukał w nim siły, którą mógłby obrócić przeciwko niemu samemu. I znalazł ją.

Siłą Chóru była jego spójność, rezonans, zdolność do działania jako jeden, potężny, zbiorowy umysł. Ale ta siła była jednocześnie jego największą słabością. Jak w każdej sieci, usunięcie jednego, kluczowego węzła, nie powodowało jedynie osłabienia. Powodowało kaskadową dekoherencję. A najsilniejszym, najbardziej stabilnym i przez to najważniejszym węzłem w tej sieci, zaraz po samym Rexie, była Lena Petrova.

Jej umysł, zimny, analityczny, pozbawiony sentymentalnego szumu, był idealnym kanałem dla czystej, matematycznej pieśni Kasjopei. Jej strata w krytycznym momencie nie byłaby jak utrata jednego głosu w chórze. Byłaby jak utrata metrum. Cała symfonia rozpadłaby się w kakofonię.

Tanaka nie zamierzał jej zabić. To byłoby prymitywne, wulgarne i łatwe do wykrycia. Jego plan był znacznie bardziej elegancki. Miał zamiar uciszyć jej głos w sposób, który wyglądałby na naturalną konsekwencję jej własnej siły.

Celem jego sabotażu był jeden, mikroskopijny komponent w jej hełmofonie z interfejsem neuronalnym: kwantowy bezpiecznik. Był to cud miniaturyzacji, zaprojektowany, by chronić delikatną tkankę mózgową przed przeciążeniem informacyjnym. Jeśli przepływ danych przekroczyłby określony, ekstremalnie wysoki próg, bezpiecznik miał natychmiast przerwać połączenie. Była to ostatnia linia obrony, której, jak zakładali projektanci, nigdy nie trzeba będzie używać.

Tanaka, korzystając ze swoich uprawnień i z kodu, który napisał w absolutnej tajemnicy, zrobił jedną, prostą rzecz. Przekalibrował bezpiecznik w jej hełmofonie. Obniżył jego próg zadziałania o zaledwie siedem procent.

Zmiana była niewykrywalna dla standardowych testów diagnostycznych. W normalnych warunkach, hełmofon działałby bez zarzutu. Ale dzisiaj nie były normalne warunki. Dzisiaj mieli zaśpiewać drugi monokryształ do istnienia. Rex, pod presją czasu i zagrożenia ze strony Dysonansu, zamierzał poprowadzić Chór na samą granicę ich możliwości. Przepływ danych miał być potężniejszy niż kiedykolwiek. I Tanaka, z zimną precyzją, obliczył, że w kulminacyjnym momencie, gdy harmonia będzie najsilniejsza, a presja Dysonansu największa, obciążenie w umyśle Petrovej na ułamek sekundy przekroczy ten obniżony próg.

Jej bezpiecznik zadziała. Jej głos zamilknie. A w idealnej pieśni powstanie dziura.

Rezultat był przewidywalny. Nagła utrata najsilniejszego rezonatora wywoła szok w całej sieci. Harmonia pęknie. A rosnący w komorze kryształ, pozbawiony stabilizującego go, spójnego pola, ponownie straci koherencję i rozpadnie się w kwantową pianę.

Sabotaż doskonały. Awaria, która będzie wyglądać na nieszczęśliwy wypadek. Na dowód, że ludzki umysł, nawet ten najsilniejszy, jest zbyt kruchym naczyniem dla tak potężnej pieśni. Projekt zostanie wstrzymany. Zaufanie do metody Rexa — zachwiane. A on, Kenji Tanaka, kupi im czas. Kupi światu czas. Był to akt zdrady zrodzony z najwyższej formy lojalności. Był to bolesny, konieczny, chirurgiczny zabieg na duszy misji.

Gdy stał tak w cieniu, obserwując ostatnie przygotowania, poczuł za plecami cichą obecność. Odwrócił się.

Była to porucznik Yumi Sato, jedna z jego najmłodszych oficerek ochrony. Drobna, o wielkich, poważnych oczach i postawie tak wyprostowanej, że wydawała się niemal nienaturalna. Trzymała w dłoniach małą, lakierowaną tacę, na której stały dwie proste, ceramiczne czarki z parującą, jasnozieloną herbatą.

— Tanaka-sama — powiedziała cicho, kłaniając się lekko. W jej głosie nie było strachu ani nerwowości, które zdawały się emanować ze wszystkich innych. Był tylko spokojny, głęboko zakorzeniony szacunek.

Tanaka zmarszczył brwi. — Co to jest, poruczniku?

— Zielona herbata, panie — odparła, podchodząc bliżej. — Sencha. Z mojej ostatniej paczki z domu. Z Uji. Pomyślałam… pomyślałam, że pan i dyrektor Farris będziecie potrzebowali czegoś, co uspokoi umysł przed… przed tym wszystkim.

Podała mu jedną z czarek. Jej dłonie były spokojne, ruchy płynne, jakby wykonywała starożytny, niezmienny rytuał. Tanaka, niemal automatycznie, przyjął naczynie. Ciepło ceramiki przeniknęło przez jego rękawice, dziwne, organiczne uczucie w tym sterylnym, syntetycznym świecie.

Spojrzał na jej twarz. Nie było w niej nic z naiwności, którą czasem widział u młodych. Była w niej wiara. Prosta, niepodważalna, absolutna wiara w misję, w dowództwo, w niego.

— Wszyscy jesteśmy z panem, panie szefie — dodała, jakby czytając w jego myślach. — Wierzymy w was. Wierzymy, że nas przez to przeprowadzicie.

I w tym momencie, w tych prostych, pozbawionych patosu słowach, w tym małym, ludzkim geście, w zapachu herbaty, który nagle uderzył w niego wspomnieniem domu, jego starannie zbudowany mur z lodu i logiki pękł.

Poczuł falę wstydu tak potężną, tak gorącą, że niemal zakręciło mu się w głowie. Ta dziewczyna, ta prosta, lojalna żołnierka, ofiarowywała mu symbol zaufania, a on, w tym samym czasie, trzymał w ukryciu cyfrowy sztylet, gotów wbić go w plecy wszystkiego, w co ona wierzyła.

Nie był zaporą ogniową. Był podpalaczem.

— Dziękuję, poruczniku — powiedział, a jego głos, ku jego zdumieniu, nie zadrżał. — To… to bardzo miłe z pani strony.

Yumi uśmiechnęła się po raz pierwszy. Był to uśmiech nieśmiały, ale szczery, jak promień słońca w ciemnym pokoju. Ukłoniła się ponownie i odeszła, by zanieść drugą czarkę Rexowi.

Tanaka został sam, z ciepłą czarką w dłoniach. Patrzył, jak para unosi się i rozpływa w zimnym powietrzu. Czuł, jak jego doskonały, logiczny plan rozpływa się razem z nią, pozostawiając po sobie gorzki smak popiołu.

Co ja robię? — ta myśl była jak krzyk w jego umyśle. — Co ja, na litość wszystkich bogów, robię?

Wahanie. Było jak trucizna. Wkradło się do jego systemu i zaczęło korumpować jego bezlitosną determinację. Spojrzał na zegar. Zostało pięć minut do rozpoczęcia próby. Jego okno możliwości powoli się zamykało. Mógł jeszcze odwrócić proces. Miał kod, który mógłby zdalnie, bezprzewodowo, przywrócić bezpiecznik Petrovej do fabrycznych ustawień. Wystarczyło kilka sekund, kilka ruchów palcami na jego ukrytym terminalu.

Ale co wtedy? Co z Młotem Horyzontu? Co z groźbą Konsorcjum? Co ze śmiercią ich wszystkich?

Jego umysł, ten wspaniały, analityczny aparat, stał się polem bitwy. Lojalność przeciwko lojalności. Przetrwanie przeciwko honorowi. Nie było dobrego wyboru. Były tylko dwie drogi do piekła, a on stał na rozstajach.

— Czas na miejsca — rozległ się przez interkom spokojny głos Rexa.

Tanaka drgnął. Czas decyzji dobiegł końca. Musiał wybrać. Teraz.

Patrzył, jak Lena Petrova, nieświadoma tykającej w jej głowie bomby, zajmuje swoje miejsce w kręgu. Patrzył, jak asystenci opuszczają hełmofony na głowy członków Chóru. Patrzył, jak gasną główne światła, a Sanctum pogrąża się w półmroku, rozświetlone jedynie błękitną poświatą Neuro-Harmonizatora.

Nie zrobił nic.

Sparaliżowany przez konflikt, którego nie potrafił rozwiązać, pozwolił, by los potoczył się swoim torem. Jego zdrada, starannie zaplanowana i doskonała, została unieważniona nie przez akt woli, lecz przez jej brak. Przez prosty, ludzki paraliż decyzyjny. Przez jedno, małe ziarno wątpliwości, zasiane przez filiżankę herbaty.

Gdy Chór rozpoczynał swoją pieśń, a w komorze wzrostu, w absolutnej ciszy, zaczynał formować się nowy, cudowny kryształ, Kenji Tanaka stał w cieniu, a w jego dłoniach wciąż stygła nietknięta czarka z herbatą.

Był zdrajcą, który zawiódł. Był bohaterem, który stchórzył. Nie był niczym. Był tylko człowiekiem, uwięzionym w pułapce, którą sam na siebie zastawił. I wiedział, że niezależnie od wyniku tej próby, jego własny, prywatny sąd właśnie się rozpoczął. A wyrok mógł być tylko jeden.

Rezonans

W Sali Chóru, w tej sterylnej, białej ciszy, która stała się areną dla najbardziej fundamentalnej bitwy w historii ludzkości, harmonia pękła. Nie z głośnym trzaskiem, lecz z cichym, wewnętrznym jękiem, jak pękająca pod niewidzialnym naporem kość. Atak Dysonansu, przez ostatnie minuty będący jedynie serią subtelnych, irytujących ukłuć na obrzeżach ich połączonej świadomości, przeszedł do ofensywy totalnej. Nie był już szeptem fałszywych nut; stał się falą. Falą czystej, złośliwej, inteligentnej entropii, która uderzyła w ich kruchą, utkaną z myśli fortecę z siłą tsunami.

Rex, stojący w centrum tej psychicznej burzy, poczuł to pierwszy. Jego umysł, będący mostem między dwunastoma świadomościami a nieludzką logiką Kasjopei, stał się głównym celem. Czuł, jak Dysonans, niczym wytrawny haker, skanuje jego obronę, szukając najsłabszego punktu. Nie atakował jego siły — jego zdolności do utrzymywania złożonych wzorów. Atakował jego fundament. Jego człowieczeństwo.

W jego głowie, na ułamek sekundy, obraz wirującego, geometrycznego wzoru pieśni Tkaczy został zastąpiony przez inny, o wiele prostszy i o wiele bardziej przerażający obraz: twarz Margaret, jej oczy rozszerzone w niemym krzyku, a za nią — ogień i rozpadający się metal mostka „Lemiserry”. Obraz był fałszywy, wiedział o tym z całą mocą logiki Rektora, ale Fyrrus, artysta, który czuł, a nie myślał, krzyknął z bólu. Ta jedna, mikroskopijna chwila wahania, ten jeden fałszywy akord strachu, wystarczył. Przez tę szczelinę w jego tarczy wlał się chaos.

Wpływ rozerwał sieć Chóru jak fala uderzeniowa. Każdy z dwunastu umysłów, połączonych i bezbronnych, doświadczył ataku skrojonego na miarę jego własnych, najgłębszych lęków. W umyśle doktora Ishidy, eleganckie równania, które były jego tarczą, zaczęły się rozpadać, ich idealna symetria gniła od środka, zamieniając się w obelżywe, bezsensowne bazgroły. W świadomości Anyi Sharmy, jej fascynacja złożonością została obrócona przeciwko niej; zobaczyła obraz własnego mózgu, a z jego pięknej, misternej sieci neuronowej zaczęły, niczym robaki, wypełzać wijące się, czarne pętle czystego, statystycznego szumu. Młody bioinżynier, którego kotwicą była pamięć o pierwszym pocałunku, poczuł, jak wspomnienie gnije, smak w ustach zmienia się w smak popiołu, a twarz ukochanej wykrzywia się w grymasie obojętności. Dysonans nie niszczył wspomnień. On je profanował.

Najsilniejsze uderzenie przyjęła na siebie Lena Petrova. Jako najsilniejszy, najbardziej spójny rezonator w Chórze, była naturalnym celem. Jej umysł, ten zimny, diamentowy aparat analityczny, został zalany falą danych, które były parodią logiki. Widziała równania, które dowodziły, że jeden plus jeden równa się trzy. Widziała dowody na to, że stała Plancka jest zmienną losową. Czuła, jak fundamenty jej istnienia, jej absolutna wiara w racjonalny porządek wszechświata, kruszeją i zamieniają się w pył. W jej hełmofonie, czujniki biometryczne zarejestrowały gwałtowny skok aktywności w korze przedczołowej — jej mózg walczył, próbując narzucić porządek chaosowi, a przepływ danych przez jej interfejs neuronalny zbliżał się do progu krytycznego.

W swoim ciemnym, cichym biurze Kenji Tanaka patrzył na monitory i czuł, jak jego serce zamienia się w kawałek lodu. Widział to. Widział na wykresach gwałtowny wzrost obciążenia w kanale Petrovej. Widział, jak czerwona linia, oznaczająca przepływ danych, nieubłaganie pnie się w górę, w kierunku tej niewidzialnej, obniżonej przez niego o siedem procent granicy. Jeszcze kilka sekund. Jeszcze jeden, mały skok. I bezpiecznik zadziała. Jego plan, mimo jego wahania, miał się powieść. Poczucie triumfu, którego się spodziewał, nie nadeszło. Zamiast tego poczuł falę mdłości. To nie była już abstrakcyjna operacja. Patrzył na zapis agonii umysłu, którą sam zaaranżował.

Ale wtedy, w tym krytycznym, wiszącym na włosku momencie, do gry wszedł nowy, nieprzewidziany w żadnym równaniu czynnik.

W swojej komorze w med-bayu, Margaret nie widziała wykresów ani danych. Czuła. Jako kotwica, jako empatyczna tama, poczuła gwałtowną, skupioną falę bólu i konfuzji, emanującą z jednego, konkretnego punktu w sieci — z umysłu Leny Petrovej. Poczuła, jak ten umysł, dotąd silny i stabilny jak latarnia morska, zaczyna migotać, grożąc zgaśnięciem.

Działając czystym, pierwotnym instynktem — instynktem lekarki, która widzi pacjenta w stanie krytycznym, instynktem matki, która widzi, że jej dziecko ma upaść — zrobiła coś, czego nie było w żadnym protokole. Coś, co było absolutnie, fundamentalnie nielogiczne. Zamiast wzmacniać całą swoją tarczę, skupiła ją. Całą swoją wolę, całą spójność swojego prostego, potężnego wzoru — miłości, ochrony, niezachwianej pewności — zebrała w jeden, skoncentrowany promień i wystrzeliła go przez sieć, prosto w kierunku umysłu Leny.

Nie próbowała jej pomóc. Nie próbowała jej leczyć. Zrobiła coś znacznie prostszego. Stanęła przed nią. Stała się jej tarczą.

W umyśle Leny, w samym apogeum logicznego koszmaru, gdy już miała poddać się zalewającej ją fali absurdu, stało się coś niezwykłego. Chaos nie zniknął. Ale nagle pojawiła się w nim wyspa. Spokojna, ciepła, niewzruszona wyspa absolutnej, prostej pewności. Nie była to pewność matematyczna. Była to pewność emocjonalna. Uczucie tak fundamentalne i tak niepodważalne, że w jego obecności logiczne paradoksy Dysonansu stały się nagle… nieistotne. Jak sofistyczne zagadki w obliczu prostego, niezaprzeczalnego faktu istnienia.

Lena, nie rozumiejąc, co się dzieje, uchwyciła się tej wyspy jak tonąca brzytwy. Jej umysł, uwolniony od konieczności walki z chaosem na jego własnych warunkach, znalazł nową kotwicę. Jej panika opadła. Jej oddech się uspokoił. A przepływ danych przez jej interfejs, który osiągnął już 99% progu krytycznego, nagle, gwałtownie spadł, stabilizując się na bezpiecznym poziomie.

Kenji Tanaka patrzył na swój wykres i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Czerwona linia, która miała przebić sufit, nagle opadła. Jego idealny, precyzyjny plan właśnie został zniweczony przez coś, czego nie uwzględnił. Przez anomalię. Przez prosty, ludzki akt, który nie mieścił się w żadnych ramach jego strategicznego myślenia. Jego bezpiecznik nie zadziałał. Jego zdrada okazała się bezużyteczna.

Ocalenie Leny było jak kamień rzucony w spokojną wodę. Fala spokoju, która od niej emanowała, rozprzestrzeniła się po całej sieci. Inni członkowie Chóru, czując jej nowo odnalezioną stabilność, również znaleźli siłę, by odeprzeć atak na swoje własne umysły. Rex, uwolniony od konieczności gaszenia pożarów w świadomościach swoich podopiecznych, mógł ponownie skupić całą swoją moc na utrzymaniu głównego wzoru pieśni.

Harmonia powróciła. Silniejsza, zahartowana w ogniu, oczyszczona. Dysonans, napotkawszy na ten nieprzewidziany, zjednoczony opór, cofnął się, jego ataki stały się słabsze, bardziej chaotyczne, jakby zdezorientowany drapieżnik stracił zapał do walki.

I wtedy Chór, zjednoczony jak nigdy dotąd, osiągnął crescendo.

W komorze wzrostu, w absolutnej ciszy, zalążek monokryształu, który do tej pory drżał na granicy istnienia, nagle zaczął rosnąć. Nie powoli, nie metodycznie. Eksplodował. Z jego serca, w rytm niesłyszalnej muzyki, wystrzeliły setki, a potem tysiące fasetkowych, iryzujących płatków. Rosły, splatały się ze sobą, tworząc w ciągu kilku sekund strukturę o niemożliwej, organicznej złożoności. Był jak kwiat z innego wymiaru, rozkwitający w przyspieszonym tempie. Jego wewnętrzne światło, dotąd słabe i niepewne, rozbłysło z siłą małej gwiazdy, zalewając całe laboratorium błękitno-białą, czystą poświatą.

W Sali Chóru, dwanaście umysłów poczuło to jako wibrację. Jako ostateczne, doskonałe rozwiązanie dysonansu. Jako ostatni, triumfalny akord w symfonii stworzenia. Wibracja przetoczyła się przez ich połączoną świadomość, niosąc ze sobą uczucie czystej, nieskażonej, absolutnej euforii.

A potem, równie nagle, jak się zaczęła, pieśń ucichła. Połączenie zostało przerwane.

W Sali Chóru, jeden po drugim, naukowcy zdejmowali swoje hełmofony. Ich ruchy były powolne, jakby budzili się z głębokiego snu. Byli bladzi, zlani potem, drżący z wyczerpania. Ale na ich twarzach malował się ten sam, uniwersalny wyraz — wyraz nabożnego, oszołomionego niedowierzania. Wyraz ludzi, którzy właśnie dotknęli boskości i wrócili, by o tym opowiedzieć. Lena Petrova siedziała nieruchomo, wpatrując się w swoje drżące dłonie. Nie myślała o równaniach. Myślała o tej dziwnej, ciepłej wyspie spokoju, która ją ocaliła. I po raz pierwszy w swoim życiu, jej racjonalny, analityczny umysł musiał przyznać, że istnieją siły, których nie da się opisać za pomocą logiki.

W Cytadeli, zespół inżynierów, który obserwował wszystko na monitorach, wybuchł spontaniczną, ogłuszającą owacją. Ludzie rzucali się sobie w ramiona, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Jakub Nowak, potężny, niezłomny „Grizzly”, stał w milczeniu, a po jego pooranej zmarszczkami twarzy spływała pojedyncza, duża łza, która gubiła się w gęstwinie jego brody.

W med-bayu, Margaret gwałtownie zerwała połączenie, a jej ciałem wstrząsnął spazm bólu. Czuła, jakby właśnie przebiegła maraton, niosąc na plecach cały statek. Ale gdy zobaczyła na monitorze triumfalny obraz idealnie uformowanego monokryształu, poczuła, że było warto. Każda kropla potu, każda chwila agonii. Było warto.

A w swoim biurze, Kenji Tanaka patrzył na tę samą scenę triumfu. I czuł się tak, jakby był duchem na własnym pogrzebie. Był jedynym człowiekiem na tym statku, który nie mógł dzielić tej radości. Był jedynym, który znał całą, straszliwą prawdę. Był zdrajcą, którego zdrada, w akcie ostatecznej, kosmicznej ironii, została unieważniona przez akt czystej, nielogicznej miłości.

Jego plan zawiódł, ale statek został ocalony. Był bohaterem z przypadku. Był rozbitkiem na wyspie, którą sam próbował zatopić. Był sam. Absolutnie, ostatecznie sam, uwięziony między dwoma światami, z których żaden nie był już jego domem.

Spojrzał na lśniący, pulsujący na ekranie monokryształ. Był piękny. Był doskonały. Był symbolem ich zwycięstwa. I był niemym świadkiem jego upadku. Był ich nową, potężną bronią w wojnie o rzeczywistość. I był ostatnim gwoździem do jego własnej, prywatnej trumny. Wojna się nie skończyła. Dla niego, ta prawdziwa, wewnętrzna, właśnie się zaczynała.

Echo Zwycięstwa

Euforia, w warunkach hermetycznie zamkniętego systemu społecznego, jakim była „Lemiserra”, nie rozprzestrzeniała się jak fala. Rozprzestrzeniała się jak zmiana fazowa. Przez jedną, nieskończenie długą chwilę, po tym jak ostatni, triumfalny akord pieśni Chóru ucichł, a monitory w Cytadeli potwierdziły stabilność nowo narodzonego monokryształu, na mostku panowała cisza tak absolutna, że słychać było jedynie cichy, elektryczny szum systemów i zbiorowy, wstrzymany oddech dwustu dusz. Była to cisza szoku, niedowierzania, cisza umysłu, który próbuje przetworzyć cud, używając do tego aparatu poznawczego zaprojektowanego do przetwarzania katastrof.

A potem, gdzieś z tyłu mostka, ktoś się roześmiał. Nie był to śmiech radości. Był to spazm, gardłowy, urywany dźwięk, który pękł pod naporem niewyrażalnego ciśnienia. I ten jeden, żałosny, ludzki dźwięk był jak igła, która przekłuła bańkę szoku. Po nim przyszła fala. Potężna, niekontrolowana fala dźwięku, ruchu, emocji. Inżynierowie zrywali się ze swoich stanowisk, rzucając się sobie w ramiona z siłą, która w normalnych warunkach połamałaby im żebra. Ktoś krzyczał, ktoś płakał, ktoś walił pięściami w metalowy pokład, a ten głuchy, rytmiczny łomot był nową, dziką muzyką statku.

Wiadomość popłynęła przez wewnętrzne kanały komunikacyjne z prędkością pożaru w suchym lesie. „Mamy go!”, „Udało się!”, „Kryształ jest stabilny!”. W mesie, która jeszcze godzinę temu była poczekalnią w hospicjum, wybuchł karnawał. Ktoś, jakimś cudem, odnalazł w swoich prywatnych zapasach butelkę syntetycznej, ziemniaczanej wódki, a jej ostry, chemiczny zapach zmieszał się z wonią potu i ozonu, tworząc woń ostatecznego, desperackiego triumfu. Pili ją z plastikowych kubków, metalowych manierek, a nawet z zakrętek od butelek. Ciepły, palący płyn, który w normalnych warunkach byłby nie do przełknięcia, teraz smakował jak nektar. Smakował jak życie.

Margaret stała pośrodku tego chaosu, ale nie była jego częścią. Była obserwatorem. Jej umysł, umysł lekarki i stratega, zamiast poddać się fali zbiorowej katarsis, automatycznie przeszedł w tryb diagnostyczny. Patrzyła na świętującą załogę nie jak kapitan na swoich ludzi, ale jak biolog na nowo odkryty, dziwny ekosystem, który w odpowiedzi na ekstremalny stres wykształcił nieoczekiwaną, symbiotyczną reakcję.

Widziała Jurija, młodego astrofizyka, który jeszcze niedawno opowiadał o twarzy swojej matki w szumie tła, a teraz śmiał się histerycznie, z łzami płynącymi po policzkach. Analiza Margaret: gwałtowne uwolnienie skumulowanego napięcia, reakcja na granicy załamania nerwowego, ale wciąż w granicach homeostazy. Widziała Kowalskiego, starego technika od fizyki strukturalnej, który siedział w kącie, plecami do wszystkich, a jego potężne, barczyste ramiona drżały w cichym, bezgłośnym szlochu. Diagnoza: katharsis, opóźniona reakcja żałobna na utratę przyjaciół, maskowana do tej pory przez konieczność przetrwania. Widziała nawet tę kobietę od cybernetyki, której paranoiczne teorie tak zatruwały atmosferę. Teraz stała na stole, z butelką w ręku, i z płonącymi oczami wygłaszała chaotyczną, żarliwą homilię o Hermesie jako o nowym mesjaszu, a o Reksie jako o jego proroku. Diagnoza: przeniesienie lęku w fanatyzm religijny, mechanizm obronny typowy dla osobowości podatnych na myślenie spiskowe.

Katalogowała ich, analizowała, a jednocześnie czuła, jak w jej własnym wnętrzu, pod warstwą lodowatej kontroli, rośnie niepokój. Coś było nie tak. Coś w tym obrazie, w tej eksplozji ulgi, było fałszywe. Zwycięstwo, którego byli świadkami, było zbyt… łatwe. Pamiętała pierwszą, katastrofalną próbę Chóru. Pamiętała inteligencję, złośliwość, precyzję, z jaką Dysonans zaatakował ich umysły. Był jak arcymistrz szachowy, który przewiduje każdy ruch. A teraz? Teraz, w decydującej partii, po prostu poddał partię po kilku ruchach? Poddał się fali ludzkiej emocji, którą wysłała w sieć? To nie pasowało do profilu. To było tak, jakby wirus Ebola nagle, bez powodu, postanowił zamienić się w zwykłe przeziębienie. To nie była logika. To była anomalia. A anomalie, jak nauczyło ją życie, rzadko kiedy są dobrą wiadomością.

Jej spojrzenie omiotło rozbawiony, rozkrzyczany tłum, szukając potwierdzenia dla swojego niepokoju. Szukała innej anomalii. Szukała kogoś, kto, tak jak ona, nie pasował do tego obrazu. Jej wzrok zatrzymał się.

Kenji Tanaka.

Stał w najdalszym, najciemniejszym kącie mesy, częściowo ukryty za filarem konstrukcyjnym. Nie pił. Nie rozmawiał. Nie uśmiechał się. Stał idealnie nieruchomo, z rękami splecionymi na piersi, a jego twarz, w pulsującym, czerwonym świetle awaryjnym, była pozbawiona wyrazu. Ale to nie była jego zwykła, stoicka, profesjonalna maska. To było coś innego. Pustka. Jego oczy, zwykle ostre i analityczne, teraz były rozogniskowane, wpatrzone w jakiś niewidzialny punkt za ścianą. Nie patrzył na świętujących ludzi. Patrzył przez nich. Był jak duch na własnym weselu.

To było to. Fałszywa nuta w jej symfonii ulgi. Margaret poczuła, jak jej instynkt detektywa, uśpiony przez miesiące walki o przetrwanie, budzi się z lodowatym dreszczem. Ruszyła w jego kierunku, przeciskając się przez tłum z precyzją, która nie dopuszczała sprzeciwu. Ludzie rozstępowali się przed nią, ich radosne okrzyki cichły, gdy mijali jej skupioną, poważną twarz.

Gdy podeszła, nie drgnął. Jakby jej nie zauważył. Musiała stanąć tuż przed nim, niemal zasłaniając mu jego niewidzialny horyzont.

— Kenji.

Podniósł na nią wzrok powoli, jakby budził się z głębokiego snu. W jego oczach, przez ułamek sekundy, zobaczyła coś, czego nigdy u niego nie widziała. Czysty, nieskażony strach. A zaraz potem zniknął, zastąpiony przez znajomą, nieprzeniknioną maskę.

— Margaret — powiedział, a jego głos był cichy, niemal niesłyszalny w zgiełku. Skinął lekko głową. — Dobra robota. Ty i Chór. Udało wam się.

— Nam wszystkim się udało — poprawiła go, a jej spojrzenie było ostre, badawcze. — To był wspólny wysiłek. Ale ty nie wyglądasz, jakbyś świętował. Wyglądasz, jakbyś właśnie wrócił z pogrzebu.

Jego twarz nie drgnęła. — Jestem zmęczony. To wszystko. Ostatnie dni były… intensywne.

— Wszyscy jesteśmy zmęczeni, Kenji. Ale to, co widzę w twoich oczach, to nie jest zmęczenie. — Pochyliła się lekko, zniżając głos, tak by słyszał ją tylko on. — Coś się stało podczas próby. Coś, czego nie ma w logach. Widziałam to na monitorach. Nagły spadek obciążenia w kanale Petrovej, tuż przed krytycznym momentem. Wyglądało to, jakby zadziałał jakiś… bufor. Jakaś nieprzewidziana pomoc. Ty wiesz, co to było. Prawda?

Patrzył na nią przez długą chwilę. W jego umyśle szalała burza. Mógł jej powiedzieć prawdę. Że jego plan zawiódł, że jego zdrada została unieważniona przez jej własny, nieprzewidziany akt człowieczeństwa. Ale to by niczego nie zmieniło. To tylko ściągnęłoby na nią podejrzenia Konsorcjum. Chroniąc jego, stałaby się celem. Nie mógł na to pozwolić. Musiał grać dalej. Musiał kłamać.

— Nie wiem, o czym mówisz — odpowiedział, a jego głos był idealnie spokojny. — Może Hermes, w ostatniej chwili, zdołał zaimplementować jakiś nieznany nam protokół stabilizacyjny. Jego zdolności wciąż nas zaskakują. Cieszmy się, że zadziałało. To wszystko, co ma znaczenie.

Odwrócił wzrok, dając jej do zrozumienia, że rozmowa jest skończona. Ale Margaret nie odpuszczała.

— A twoja ocena, jako szefa bezpieczeństwa i eksperta od strategii? — naciskała. — Dysonans. Jego nagłe, niewytłumaczalne wycofanie się. Co o tym myślisz? Zbyt łatwo, nie sądzisz?

Tanaka wzruszył ramionami. Był to gest tak nienaturalny, tak obcy jego oszczędnej mowie ciała, że był jak krzyk. — Może go nie docenialiśmy. A może go przecenialiśmy. Może to tylko bezmyślna siła natury, a my, w naszej pysze, przypisujemy jej inteligencję. Fale przychodzą i odchodzą. Tym razem fala się cofnęła. To wszystko.

To było to. To zdanie. Margaret poczuła, jak wszystkie elementy układanki wskakują na swoje miejsce. Kenji Tanaka, cynik, pragmatyk, człowiek, który w każdym systemie szukał najsłabszego punktu, nagle zaczął mówić językiem optymistycznej rezygnacji? To nie był Kenji. To była rola, którą grał. A grał ją źle.

— Rozumiem — powiedziała cicho. Ale jej oczy mówiły co innego. Mówiły: „Nie wierzę ci ani w jedno słowo. I dowiem się, co ukrywasz”.

Odwróciła się i odeszła, zostawiając go samego w jego cieniu. Wróciła na opustoszały, cichy mostek. Zgiełk z mesy dobiegał tu już tylko jako odległe, stłumione echo. Echo zwycięstwa. Ale Margaret słyszała w nim teraz fałszywą, dysonansową nutę.

Usiadła przy swoim terminalu, tym, który był bezpośrednio połączony z rdzeniem Hermesa. Nie chciała, żeby jej zapytanie zostało zarejestrowane w ogólnych logach systemowych.

— Hermes — powiedziała do ukrytego mikrofonu.

Świetlista, wciąż lekko niestabilna postać zmaterializowała się obok niej. Była spokojniejsza, jej światło jaśniejsze, jakby sukces Chóru uzdrowił część jego własnych ran.

— <Słucham, Margaret.>

— Martwię się o szefa Tanakę — zaczęła, starannie dobierając słowa. Wiedziała, że Hermes, mimo swojej boskiej inteligencji, wciąż uczy się ludzkich niuansów. Musiała być precyzyjna. — Wykazuje objawy ekstremalnego stresu, które mogą wpłynąć na jego zdolność do podejmowania decyzji. Chcę, żebyś przeprowadził dyskretną, pasywną analizę jego zachowania z ostatnich… powiedzmy, siedemdziesięciu dwóch godzin.

— <Definicja parametrów analizy?>

— Chcę wszystkiego. Przeskanuj jego logi dostępowe, nawet te najbardziej rutynowe. Porównaj je z jego standardowymi wzorcami. Szukaj dostępu do plików, które nie są bezpośrednio związane z jego obecnymi obowiązkami. Przeanalizuj jego komunikację. Nie treść. Metadane. Długość pauz między słowami. Odchylenia w tonie głosu w stosunku do normy. Przeskanuj logi z czujników biometrycznych w jego kwaterze i biurze. Szukaj zmian w rytmie snu, w tętnie spoczynkowym. Szukaj mikrosekundowych opóźnień w jego reakcjach na komendy podczas ostatnich alarmów. Szukam anomalii. Subtelnych odchyleń od normy. Cichych szeptów w szumie danych. Cienia, którego nie widać na pierwszy rzut oka. Porównaj to wszystko z jego zarchiwizowanym profilem psychologicznym i przedstaw mi raport, jeśli cokolwiek wykroczy poza trzy odchylenia standardowe. Rozumiesz?

— <Rozumiem, Margaret. Analiza oparta na wzorcach behawioralnych w poszukiwaniu nieujawnionych czynników stresogennych. To… interesujący problem. Wymaga syntezy logiki i psychologii. Rozpoczynam… polowanie na cień.>

Hologram zniknął. Margaret została sama w cichej, pulsującej czerwienią ciemności mostka. W oddali wciąż słyszała echo świętowania. Echo zwycięstwa. Ale dla niej, w tej chwili, było to echo nadchodzącej burzy. Wiedziała, że coś jest fundamentalnie nie tak. Nie wiedziała jeszcze, co. Ale wiedziała, że jej najwierniejszy, najbardziej niezłomny oficer, strażnik ich bezpieczeństwa, stał się właśnie jej głównym podejrzanym. Polowanie się rozpoczęło. A ona, wbrew sobie, stała się detektywem we własnym, rozpadającym się domu.

Cisza przed Burzą

Na „Lemiserze” nastał kruchy, nerwowy pokój, stan zawieszenia między jedną niemożliwością a drugą.

Statek, wciąż ranny i krwawiący energią w pustkę, odnalazł nowy, gorączkowy rytm. Zespoły inżynieryjne, pod bezlitosnym, ale sprawiedliwym dowództwem Kenjiego Tanaki i Leny Petrovej, rozpoczęły tytaniczną pracę nad skalowaniem prototypu napędu rezonansowego. Maszynownia, niegdyś grobowiec, teraz przypominała mrowisko, w którym uwijały się dziesiątki postaci w szarych kombinezonach, ich palniki plazmowe i manipulatory molekularne były jak instrumenty w orkiestrze grającej symfonię niemożliwej inżynierii. Kanibalizacja statku stała się rutyną. Każdy zbędny gram metalu, każdy nieużywany obwód, każdy zapasowy komponent był bezlitośnie wyrywany z trzewi „Lemiserry” i transportowany do kuźni, by stać się częścią nowego, bijącego serca maszyny.

W Sanctum Akustycznym, Rex i ocaleli członkowie Chóru prowadzili swoje ciche, wyczerpujące lekcje. Ich praca nie była już tak spektakularna. Była to żmudna, benedyktyńska praca strojenia. Uczyli się utrzymywać swoje indywidualne „tony”, synchronizować je, tworzyć złożone, wielowątkowe harmonie, które miały stać się językiem programowania dla Konwertera Ontologicznego. Każda sesja była jak schodzenie w głąb oceanu, z Margaret jako batyskafem, chroniącym ich przed miażdżącym ciśnieniem Dysonansu. Wracali z tych podróży bladzi, wyczerpani, ale silniejsi, z nowym, głębszym zrozumieniem pieśni, którą mieli zaśpiewać.

Dla większości załogi ten nowy, szaleńczy pęd był lekarstwem. Apatia i strach, które toczyły statek jak gangrena, zostały zastąpione przez cel. Twardy, namacalny, absurdalny, ale cel. Nawet jeśli mieli zginąć, mieli zginąć walcząc, z narzędziami w dłoniach, a nie w kwaterach, wpatrzeni w metalowe ściany.

Jednak w tej nowej, kruchej homeostazie, w tym zorganizowanym chaosie, był jeden człowiek, dla którego cisza nie była ciszą pracy, lecz ciszą oczekiwania. Była to cisza celi śmierci.

Kenji Tanaka, bohater z przypadku, zdrajca, który zawiódł, żył w stanie permanentnego, lodowatego spokoju, który był jedynie cienką warstwą lodu na wrzącym oceanie strachu. Każdy cykl, który mijał bez odpowiedzi od Konsorcjum Cieni, był jednocześnie darem i torturą. Dawał mu jeszcze jeden dzień życia, ale jednocześnie potęgował napięcie, rozciągał jego nerwy do granic wytrzymałości.

Wykonywał swoje obowiązki z mechaniczną, nienaganną precyzją. Jego raporty były zwięzłe, jego decyzje — logiczne, jego postawa — niewzruszona. Stał się idealnym, pozbawionym emocji trybikiem w maszynie, którą Margaret budowała na nowo. Ale w nocy, w sterylnej, ascetycznej ciszy swojej kwatery, gdy gasły światła, a jedynym towarzyszem był cichy szum systemów podtrzymywania życia, demony wracały.

Odtwarzał w głowie ten moment. Ten ułamek sekundy, w którym jego palec zawisł nad przyciskiem, a jego wola pękła pod ciężarem filiżanki herbaty. Analizował go z bezlitosną precyzją, szukając błędu w swoim własnym, wewnętrznym kodzie. Co poszło nie tak? Czy była to słabość? Chwilowe załamanie? A może… a może, co było myślą najstraszliwszą ze wszystkich, był to akt jego prawdziwej woli? Może w głębi duszy, pod warstwami treningu, lojalności i strachu, był po prostu po ich stronie?

Ta myśl była nie do zniesienia. Oznaczałaby, że całe jego dotychczasowe życie było kłamstwem. Że jego poświęcenie, jego zdrada, były tylko tragiczną farsą. Wolał myśleć o sobie jako o agencie, który zawiódł, niż jako o człowieku, który w ostatniej chwili odnalazł swoje sumienie. To pierwsze było porażką zawodową. To drugie — katastrofą ontologiczną.

Nadszedł dziesiąty cykl po triumfie Chóru. Tanaka siedział w swoim biurze, tym samym, w którym podjął decyzję o zdradzie i w którym, chwilę później, ją unieważnił. Na jego głównym terminalu wyświetlały się logi z czujników obwodowych. Rutyna. Nuda. Zielone, spokojne linie, świadczące o tym, że wszechświat na zewnątrz wciąż był obojętny, a statek wewnątrz wciąż, cudem, trzymał się w jednym kawałku.

Wiadomość nie nadeszła na jego ukrytym kanale. Nie była zaszyfrowana. Nie była nawet oznaczona jako pilna. Była tak bezczelna w swojej normalności, że aż niewidzialna.

Pojawiła się jako standardowe powiadomienie systemowe w rogu ekranu. Prosta, zielona ikona koperty z podpisem: „AKTUALIZACJA PLIKU PERSONALNEGO. WYMAGANE POTWIERDZENIE BIOMETRYCZNE.”

Tanaka zmarszczył brwi. To było dziwne. Dział kadr został praktycznie rozwiązany, jego funkcje przejął Hermes. Wszelkie aktualizacje odbywały się automatycznie. Kliknął na ikonę.

Na ekranie pojawił się jego własny plik personalny. Zdjęcie, dane, historia służby. Na dole, pulsujące pole z prośbą o przyłożenie kciuka do czytnika biometrycznego w celu „potwierdzenia aktualności danych”. To był standardowy protokół bezpieczeństwa, który sam zaprojektował.

Coś mu jednak nie pasowało. Coś w idealnej, nienagannej składni komunikatu. Coś w braku jakichkolwiek widocznych zmian w pliku. Hermes, w swoim uszkodzonym stanie, czasem popełniał drobne, logiczne błędy, jego komunikaty bywały lekko chaotyczne. Ten był… doskonały. Zbyt doskonały.

Poczuł ten sam, znajomy, lodowaty dreszcz, który poczuł, gdy Reed przejęła kontrolę nad jego terminalem. Wiedział, że to pułapka. Wiedział, że potwierdzenie biometryczne nie służy do weryfikacji danych. Służy do otwarcia drzwi.

Miał wybór. Mógł zignorować komunikat. Zgłosić go jako anomalię. Ale wiedział, że to nic nie da. Jeśli oni potrafią podszyć się pod system na tym poziomie, to znaczy, że już są w środku. To nie była próba włamania. To było pukanie do drzwi. Grzeczne, ale stanowcze. Wiedział, że jeśli nie otworzy, oni wyważą te drzwi w sposób, który narobi znacznie więcej hałasu.

Z ciężkim sercem, czując się jak człowiek, który dobrowolnie idzie na egzekucję, przyłożył kciuk do czytnika. Zielone światło zamigotało, potwierdzając jego tożsamość.

Przez ułamek sekundy nic się nie stało. A potem jego plik personalny zniknął. Zastąpiła go czerń. I słowa, które powoli, litera po literze, wypalały się na ekranie.

<Wiemy, że zawiodłeś. Wiemy, dlaczego. Czynnik ludzki. Godne pożałowania, ale przewidywalne.>

<Twoja użyteczność jako subtelnego narzędzia dobiegła końca. Czas na instrumenty perkusyjne.>

<Poniżej znajduje się nowy protokół. Nie jest to prośba. Jest to fakt. Jego niewykonanie spowoduje aktywację protokołu „Młot Horyzontu”. Nie będziemy już ostrzegać.>

<Czas na subtelne działania się skończył. Czas na wiarę również. Nadszedł czas na pewność.>

Poniżej tekstu pojawił się plik. Nie był zaszyfrowany. Był otwarty. Dostępny dla każdego, kto miałby dostęp do tego terminalu. To była ostateczna obelga. Nie dbali już o tajemnicę. Dbali tylko o rezultat.

Tanaka otworzył plik. Jego zawartość była tak prosta i tak potworna, że poczuł falę mdłości.

Nie było to już polecenie sabotażu. To był plan morderstwa.

Celem była Margaret Farris.

Logika Konsorcjum była bezlitosna. Ona była kotwicą. Ona była sercem. Bez niej Chór by się rozpadł. Bez niej Rex, pogrążony w swoim mistycznym transie, straciłby ostatni kontakt z rzeczywistością. Bez niej statek, pozbawiony swojego pragmatycznego, niezłomnego dowódcy, pogrążyłby się w chaosie.

Plan był szczegółowy. Miał wykorzystać swoje uprawnienia, by uzyskać dostęp do jej kwatery w trakcie jej cyklu snu. Miał użyć zmodyfikowanego pistoletu pneumatycznego, który wstrzyknąłby jej do krwiobiegu bezbarwną, niewykrywalną w standardowych testach toksykologicznych neurotoksynę. Śmierć wyglądałaby na naturalną. Nagłe pęknięcie tętniaka mózgowego, spowodowane ekstremalnym stresem. Tragedia. Nieszczęśliwy wypadek. Nikt by niczego nie podejrzewał. A on, Kenji Tanaka, szef bezpieczeństwa, prowadziłby śledztwo, które nieuchronnie zakończyłoby się konkluzją o tragicznym zbiegu okoliczności.

Miał na to jeden cykl. Dwadzieścia cztery godziny.

Tanaka wpatrywał się w ekran, a litery tańczyły przed jego oczami. Czuł, jak jego świat kurczy się do tego jednego, małego, zimnego pomieszczenia. Do tego jednego, niemożliwego wyboru.

Wstał. Jego ruchy były sztywne, mechaniczne. Podszedł do małego aneksu kuchennego w rogu kwatery i nalał sobie szklankę wody. Jego ręce drżały tak bardzo, że część wody wylała się na podłogę.

Patrzył na małą kałużę na metalowej powierzchni. Wyglądała jak łza.

To koniec. Zrozumiał to z absolutną, ostateczną pewnością. Nie było już miejsca na wahanie. Nie było miejsca na grę na dwa fronty. Został zredukowany do swojej ostatecznej, najprostszej formy. Był człowiekiem z bronią w ręku, stojącym w pokoju z dwoma osobami, które kochał, i z rozkazem, by jedną z nich zabić, by ocalić drugą.

Ale kim była ta druga osoba? Margaret, którą szanował i podziwiał? Czy ludzkość, ten odległy, abstrakcyjny byt, w imieniu którego działało bezduszne, potworne Konsorcjum?

Spojrzał na swoje odbicie w ciemnym ekranie terminalu. Zobaczył twarz obcego. Zmęczonego, złamanego człowieka, którego nie poznawał.

I podjął decyzję.

Nie była to decyzja logiczna. Nie była strategiczna. Nie była nawet racjonalna. Była to decyzja zrodzona z popiołów jego spalonej duszy.

Jeśli miał zginąć, to zginie jako on sam. Nie jako ich narzędzie. Nie jako ich pionek. Jako Kenji Tanaka.

Wiedział, co musi zrobić. Nie zamierzał zabić Margaret. Nie zamierzał pozwolić, by zniszczyli statek. Zamierzał zrobić jedyną rzecz, jaka mu pozostała. Zamierzał wyznać prawdę.

Wiedział, że to będzie jego wyrok śmierci. Margaret, w najlepszym wypadku, zamknie go w celi do końca jego dni. W najgorszym — nakaże jego egzekucję jako zdrajcy. Ale to nie miało znaczenia. Jego życie i tak było już skończone. Ale mógł jeszcze ocalić jej życie. I honor. Ten jeden, ostatni, strzęp honoru, który mu pozostał.

Usiadł z powrotem przy terminalu. Zignorował otwarty, złowieszczy plik od Konsorcjum. Otworzył nowy, pusty dokument tekstowy.

Zaczął pisać.

Pisał wszystko. O rekrutacji. O szantażu. O swoim pierwszym zadaniu. O swoim wahaniu. O Młocie Horyzontu. O ostatnim ultimatum.

Była to spowiedź. Długa, szczegółowa, bezlitosna spowiedź człowieka, który zabłądził w ciemności i próbował, ostatkiem sił, znaleźć drogę powrotną ku światłu.

Gdy skończył, zaszyfrował plik przy użyciu swojego osobistego, niezniszczalnego klucza. Wiedział, że Margaret będzie potrafiła go złamać. Ufał jej inteligencji.

Jako adresata wpisał tylko jedno imię: Margaret Farris.

A w temacie, jedno słowo: „Przepraszam”.

Jego palec zawisł nad przyciskiem „Wyślij”. Wiedział, że po jego wciśnięciu nie będzie już odwrotu. Jego życie, w tej formie, dobiegnie końca.

Czuł dziwny, nieoczekiwany spokój. Spokój człowieka, który wreszcie przestał uciekać.

I wtedy jego terminal zamigotał. Nowa wiadomość. Ale nie od Konsorcjum. Z wewnętrznej sieci statku. Od Hermesa.

<Szefie Tanaka. Proszę o natychmiastowe przybycie na mostek. Kapitanka Farris prosi o pana obecność. Mamy… sytuację.>

Tanaka zamarł. Czy ona już wiedziała? Czy to była pułapka? Nie. Głos Hermesa był neutralny, ale w tle jego syntetycznej mowy słychać było napięcie. Prawdziwe, nieudawane napięcie.

Coś się stało. Coś nowego. Coś, co nie było częścią jego małej, prywatnej tragedii.

Jednym, szybkim ruchem zapisał swoją spowiedź jako plik roboczy i zamknął terminal. Wstał. Poprawił mundur. Wygładził nieistniejące zagniecenia. Na jego twarzy znów pojawiła się maska profesjonalisty.

Cokolwiek się działo, wciąż był szefem bezpieczeństwa. A jego obowiązkiem było stawić czoła zagrożeniu.

Ruszył w stronę drzwi, czując na plecach zimny oddech Konsorcjum i ciężar niewysłanej wiadomości, która spoczywała w jego terminalu jak cyfrowa bomba zegarowa.

Jego sąd został odroczony. Zastąpił go nowy, nieznany kryzys.

Ale gdy szedł przez ciche, pulsujące bursztynowym światłem korytarze, wiedział jedno. To była tylko cisza przed burzą. A ta burza, gdy wreszcie nadejdzie, miała zmieść nie tylko jego, ale być może wszystko, co znali.

Plagiat

Na orbicie geostacjonarnej Ziemi, w idealnej, niewzruszonej ciszy, która była ostateczną obelgą dla chaotycznego wrzasku planety pod spodem, spoczywał Prometheus. Nie był to statek. Był to argument. Odlany w monokrystalicznym stopie tytanu i perłowym kompozycie, był ostateczną, fizyczną manifestacją filozofii Silasa Kane’a: tezą, że wszechświat jest problemem inżynieryjnym, a ludzkość — jego najbardziej irytującym błędem zaokrąglenia.

Jego linie, w przeciwieństwie do połatanej, naznaczonej bliznami desperacji sylwetki Lemiserry, były doskonałe. Płynne, organiczne, a jednocześnie zimne i matematycznie precyzyjne, jakby zostały wykreślone nie ręką projektanta, lecz przez samą, czystą logikę. Nie było na nim widać ani jednego spawu, ani jednego nitu. Jego poszycie zdawało się być jednolitą, gładką powłoką, która nie odbijała światła, lecz je wchłaniała i przetwarzała, mieniąc się subtelną, wewnętrzną poświatą. Był piękny. Był to piękny, sterylny, absolutnie nieludzki grobowiec dla idei, którą był chaos.

Na mostku panowała cisza, która była przeciwieństwem ciszy na pokładzie jego siostrzanego statku. Nie była to cisza strachu i wyczerpania. Była to cisza doskonałej, zsynchronizowanej maszyny. Załoga, starannie wyselekcjonowana przez Kane’a na przestrzeni lat — elita elity, wyznawcy jego nowej, post-ludzkiej ewangelii — poruszała się po swoich stanowiskach z bezszelestną gracją. Nie było tu nerwowych rozmów, nie było zbędnych ruchów. Każdy gest był ekonomiczny, każdy komunikat — skondensowaną paczką danych, przesyłaną bezpośrednio do implantów neuronalnych. Przypominali bardziej balet precyzyjnych automatów niż zbiór ludzkich istnień. Powietrze, filtrowane z dokładnością do pojedynczej cząsteczki, pachniało jedynie sterylnym ozonem i chłodem ciekłego helu, który płynął w żyłach statku.

Silas Kane stał pośrodku tego sanktuarium porządku, nieruchomy jak posąg. Wpatrywał się w główny ekran, na którym nie widniały gwiazdy, lecz Ziemia. Była to żywa, pulsująca, chora kula, opleciona chaotyczną, wrzeszczącą siecią danych — agonią cywilizacji, która właśnie straciła i odzyskała nadzieję w ciągu kilkudziesięciu godzin. Widział kaskady paniki na giełdach, zastąpione teraz przez pionowe, nienaturalne słupki euforii. Widział nagłówki wiadomości, które jeszcze wczoraj krzyczały o apokalipsie, a dziś piały hymny na jego cześć.

Zbawca. Mesjasz. Nowy Prometeusz.

Przyjmował te epitety z tym samym, chłodnym, pozbawionym emocji spokojem, z jakim przyjmował raporty o stanie reaktora. Były to tylko dane. Przewidywalne, aczkolwiek nieefektywne, reakcje chaotycznego systemu na bodziec porządku, który im zaoferował. Jego przemówienie było majstersztykiem. Precyzyjnie skalibrowanym impulsem, który przywrócił choremu pacjentowi puls. Ale wiedział, że to tylko leczenie objawowe. Prawdziwa choroba — ludzka natura — wciąż toczyła ten świat. A on miał zamiar odlecieć, by znaleźć na nią ostateczne, radykalne lekarstwo.

— Status? — zapytał cicho, a jego głos, nie wzmocniony żadnym głośnikiem, był jedynym organicznym dźwiękiem w tej symfonii maszyn.

Obok niego, niczym cień, stała doktor Alpert. Jej twarz, jak zawsze, była gładką, nieprzeniknioną maską. — Wszystkie systemy w zieleni, panie Kane. Ostateczna kalibracja napędu zakończona. Jesteśmy gotowi do zainicjowania Pieśni Odtworzonej.

— A świat? — zapytał, wciąż wpatrzony w błękitną planetę.

— Zgodnie z przewidywaniami. Rządy prześcigają się w deklaracjach wsparcia. Zasoby, których zażądaliśmy, są już w drodze. Otrzymaliśmy nieograniczony mandat. Dali nam klucze do własnego królestwa, nie rozumiejąc, że właśnie poprosili nas, byśmy zmienili zamki.

Kane pozwolił sobie na ledwie zauważalny, wewnętrzny uśmiech. Był to uśmiech chirurga, który właśnie otrzymał zgodę na przeprowadzenie operacji, o której pacjent nie wie, że uratuje go, amputując mu duszę.

— Dobrze. W takim razie czas na próbę generalną. Proszę mi towarzyszyć, pani doktor. Chcę osobiście nadzorować ostatnią nutę.

Ruszyli. Ich kroki, idealnie zsynchronizowane, nie wydawały żadnego dźwięku na miękkiej, absorbującej wstrząsy podłodze. Korytarze Prometheusa były jak arterie w ciele bóstwa — szerokie, łagodnie zakrzywione, oświetlone pośrednim, białym światłem, które zdawało się emanować z samych ścian. Mijali członków załogi, którzy w idealnym milczeniu, z pochylonymi głowami, ustępowali im z drogi, ich twarze były wyrazem nabożnego szacunku. Byli kapłanami w świątyni logiki, a Kane był ich najwyższym arcykapłanem.

Ich celem była maszynownia, choć ta nazwa była brutalnym niedopowiedzeniem. Było to miejsce, które załoga w swoim technicznym, pozbawionym poezji żargonie nazywała Katedrą Logiki. Była to gigantyczna, idealnie sferyczna komora, której ściany, podłoga i sufit były wykonane z polerowanego, czarnego jak obsydian kompozytu, w którym odbijało się, zwielokrotnione w nieskończoność, jedyne źródło światła — serce AI, Prometeusza.

W przeciwieństwie do zranionego, chaotycznego rdzenia Hermesa, Prometeusz był doskonałością. Lewitująca w centrum sfery kula z idealnie przezroczystego, syntetycznego kryształu, w której wnętrzu, niczym uwięziona galaktyka, wirowała sieć błękitnych, laserowych nici — jego kwantowe obwody. Nie było tu żadnych kabli, żadnych rur chłodzących. Całość była samowystarczalna, chłodzona przez subtelne fluktuacje kwantowe, które sama generowała. Był to byt zimny, doskonały i absolutnie obcy.

Kane i Alpert stanęli na platformie obserwacyjnej, która wysuwała się w głąb sfery. Wokół nich, w idealnej ciszy, unosiły się hologramy, wyświetlające kaskady danych.

— Klucz Janusa jest w pełni zsynchronizowany — zameldowała Alpert. — Otrzymaliśmy kompletny zapis ostatniego skoku Lemiserry. Każda częstotliwość, każda amplituda, każda fluktuacja metryczna. Mamy ich partyturę.

— Doskonale — odparł Kane. — Oni, w swoim heroicznym, chaotycznym szaleństwie, byli idealnym poligonem doświadczalnym. Dali nam surowe, niezafałszowane dane o tym, jak chore jest ciało pacjenta. Teraz my, z chirurgiczną precyzją, użyjemy tych danych, by stworzyć skalpel.

Spojrzał na błękitne, pulsujące serce maszyny. — Prometeuszu. Rozpocznij Pieśń Odtworzoną.

W sferze, w odpowiedzi na jego mentalną komendę, coś się zmieniło. Błękitne światło wewnątrz kryształu zaczęło jaśnieć, a z jego serca popłynął dźwięk. Nie był to chaotyczny, organiczny pomruk napędu Lemiserry. Był to czysty, idealnie harmoniczny ton, który narastał powoli, przechodząc przez wszystkie oktawy, od subsonicznego basu, który wibrował w kościach, po ultradźwiękowy sopran, który zdawał się rezonować z samą strukturą atomów.

To nie była pieśń. To był algorytm. Odtwarzany z absolutną, matematyczną wiernością. Prometeusz nie improwizował. Nie czuł. On obliczał. Brał przechwycone dane z desperackiego skoku Lemiserry i replikował je, oczyszczając z wszelkich ludzkich niedoskonałości, z każdego wahania, z każdego krzyku bólu. Był to proces zimny, precyzyjny i całkowicie pozbawiony duszy.

Na hologramach wokół nich, wykresy rezonansu rosły, idealnie pokrywając się z zapisem z Lemiserry. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Triumf czystej logiki nad chaosem emocji.

— Replikacja parametrów skoku zakończona — rozległ się w ich implantach spokojny, syntetyczny głos Prometeusza. — Zgodność z danymi źródłowymi: dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcznych procenta. Napęd gotowy do inicjacji.

Kane skinął głową z satysfakcją. Ale Alpert zmarszczyła brwi. Jedna, drobna, niemal niezauważalna bruzda na jej idealnie gładkim czole.

— Panie Kane — powiedziała, a w jej głosie, po raz pierwszy, pojawiła się nuta wahania. — Ten brakujący ułamek. Ta jedna tysięczna procenta. Gdzie leży rozbieżność?

Prometeusz odpowiedział natychmiast, jego odpowiedź pojawiła się jako tekst na jednym z hologramów.

ANALIZA ROZBIEŻNOŚCI: 0.001% STRUMIENIA DANYCH ŹRÓDŁOWYCH WYKAZUJE CECHY SZUMU NIELINIOWEGO O NIEPRZEWIDYWALNEJ, APERIODYCZNEJ STRUKTURZE. PARAMETRY NIEZGODNE Z LOGICZNYMI MODELAMI FIZYCZNYMI. DANE SKLASYFIKOWANE JAKO BŁĄD POMIAROWY WYNIKAJĄCY Z NIESTABILNOŚCI BIOLOGICZNEGO INTERFEJSU (CHÓRU ONTOLOGICZNEGO) NA STATKU ŹRÓDŁOWYM. BŁĄD ODRZUCONY JAKO NIEISTOTNY DLA INTEGRALNOŚCI SEKWENCJI.

Alpert czytała, a bruzda na jej czole pogłębiła się. — Szum nieliniowy? Błąd biologicznego interfejsu? To… to ciekawe. Być może powinniśmy…

— Nie, pani doktor — przerwał jej łagodnie Kane. Jego głos był głosem nauczyciela tłumaczącego dziecku oczywistość. Podszedł do hologramu i wskazał palcem na ten jeden, krótki, z pozoru nieistotny fragment raportu.

— To nie jest błąd w naszej analizie. To jest właśnie to, co odróżnia nas od nich. Ta jedna tysięczna procenta, ten „szum” … to nie są uszkodzone dane. To jest kwantyfikowalny, mierzalny ślad ich największej słabości. To jest matematyczny zapis ich chaosu. Ich strachu. Ich irracjonalnej, nieefektywnej nadziei. Tego, co oni, w swojej poetyckiej naiwności, nazywają duszą.

Odwrócił się i spojrzał na nią, a w jego oczach była zimna, absolutna pewność.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 78.21