Żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przesyłana w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków, w tym fotokopii, nagrywania lub innych metod elektronicznych lub mechanicznych, bez uprzedniej pisemnej zgody autora, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w recenzjach krytycznych i niektórych innych niekomercyjnych zastosowań dozwolonych przez prawo autorskie. W przypadku próśb o pozwolenie prosimy o kontakt z autorem pod adresem marc@marcpetrin.com. To jest fikcja. Historia, wszystkie imiona, postacie i incydenty przedstawione w tej produkcji są fikcyjne. Chociaż historia może odnosić się do prawdziwych obiektów astronomicznych i koncepcji naukowych, są one używane w sposób fikcyjny. Nie jest zamierzona ani nie należy wnioskować o żadnej identyfikacji z prawdziwymi osobami (żywymi lub zmarłymi), miejscami, budynkami i produktami.
Słowo Wstępne
Zaproszenie do Pękniętej Rzeczywistości
Wyobraź sobie, że całe twoje życie było snem. Nie sennym koszmarem, lecz cudem — bogatym, złożonym, polifonicznym wszechświatem, w którym sama myśl potrafiła kształtować materię, a prawa fizyki były strunami w kosmicznej lutni. Walczyłeś o ten świat. Poświęciłeś dla niego wszystko, by ocalić go przed chorobą, która toczyła samą tkankę bytu.
A teraz wyobraź sobie, że się budzisz.
Budzisz się w sterylnym, białym pokoju. Odkrywasz, że rzeczywistość jest płaska, cicha i chora. Że symfonia twojego istnienia została zredukowana do monotonnego pisku aparatury medycznej. Że twoje ciało jest więzieniem, a umysł — polem bitwy między wspomnieniem wszechświata a brutalną prawdą.
To nie jest opowieść o powrocie do domu. To opowieść o wygnaniu do prawdy.
Szepty Rzeczywistości to drugi tom sagi Fluctus Vitae, ale jest to również początek zupełnie nowej odysei. To kronika dekompresji ontologicznej — bolesnego procesu, w którym trzy umysły uwięzione w jednym ciele muszą nauczyć się żyć w świecie, który ich nie rozumie. Analityczny geniusz Rektora, nieokiełznana kreatywność Fyrrusa i złamana, ludzka świadomość Rexa Farrisa stają w obliczu przerażającego odkrycia: „choroba rzeczywistości”, którą próbowali zdiagnozować w swoim świecie, może być jedynie echem fundamentalnego pęknięcia w naszym.
Uniwersum Fluctus Vitae to gobelin utkany z niezliczonych historii. Główna saga jest jego centralnym wzorem, lecz w tle pobrzmiewają echa innych opowieści. Eony wcześniej, w systemie podwójnej gwiazdy, dwie cywilizacje — jedna wykuta w ogniu, druga zrodzona ze światła — stoczyły wojnę, która na zawsze ukształtowała losy tej części galaktyki. Ich historia, opowiedziana w Wojnie Dwóch Słońc: Tańcu Ognia i Lodu, to prastare echo konfliktu, który wciąż rezonuje w sercach bohaterów Fluctus Vitae.
A w mrocznych, przesiąkniętych neonami trzewiach stacji kosmicznej Agora, cyniczny detektyw imieniem C.B. prowadzi śledztwo w sprawie, która jest czymś więcej niż tylko zleceniem. To szept z poziomu rynsztoka, dowód na to, że choroba rzeczywistości zatruwa nie tylko gwiazdy, ale i ludzkie dusze. Jego walka, opisana w powieści detektywistycznej “C.B. Detektyw ze Stacji Kosmicznej Agora”, pokazuje brutalne, przyziemne konsekwencje kosmicznych procesów, których źródła sięgają głównej sagi.
Każda z tych opowieści jest osobną bramą do tego samego, rozległego wszechświata. Można je czytać niezależnie, lecz dopiero razem tworzą pełny obraz — mozaikę, w której losy jednostek splatają się z losami cywilizacji, a walka o jednostki jest równie ważna, co walka o przetrwanie gatunku.
Dla tych z Was, którzy od czasu lektury Pieśni Rozpadu zdążyli zapomnieć o niektórych szczegółach fabuły, na początku tej książki zamieszczony został Prequel. Stanowi on fabularne streszczenie kluczowych wydarzeń z pierwszego tomu.
Uwaga: Dla nowych podróżników jest to zakazany owoc. Wiedza, która na zawsze zmieni wasze postrzeganie początku tej sagi. Wybór, czy zerwać go już teraz, należy do was.
Ja nie napisałem kolejnej powieści. Zbudowałem lustro. Szepty Rzeczywistości to dopiero jego najostrzejszy, najbardziej niebezpieczny odłamek.
Strumień Życia płynie dalej. Pytanie brzmi: czy odważysz się do niego wejść?
Rozdział 0
Prequel — Przypomnienie wydarzeń z pierwszego tomu
0.1: Diagnoza i Odtrącenie
W świecie pozornie doskonałej harmonii, na planecie Lemis, której fundamentem była łącząca wszystkie istoty sieć świadomości zwana Fluctus Vitae, narastał niewidzialny niepokój. Tę utopijną egzystencję sześciu inteligentnych gatunków zaczęły zakłócać subtelne, lecz uporczywe anomalie — niewytłumaczalne błędy w danych kosmologicznych, chaotyczne zachowanie zaawansowanych technologii i niepokojące zmiany w przyrodzie. Rektor, genialny lemisiański naukowiec o umyśle analitycznym jak diament, jako pierwszy zidentyfikował te zjawiska nie jako serię przypadkowych usterek, lecz jako symptomy jednej, fundamentalnej choroby toczącej samą tkankę bytu.
Początkowo były to jedynie subtelne, niemal pomijalne dysharmonie, zarejestrowane przez czujne, wieloaspektowe sensory orbitalnych teleskopów Rektora, które niestrudzenie monitorowały najdalsze zakątki Wirującego Domu, galaktyki NGC 4725. Pojawiły się niewielkie, niecykliczne fluktuacje w tle promieniowania kosmicznego, niczym szmer interferencji w idealnie czystym sygnale, którego Rektor, mimo zastosowania najbardziej wyrafinowanych algorytmów, nie potrafił zidentyfikować. Do tego doszły minimalne, choć statystycznie istotne odchylenia w trajektoriach odległych planetoid z Pasa Acherona, które zdawały się drgać i odchylać od swoich precyzyjnie wyliczonych ścieżek, jakby jakaś niewidzialna dłoń igrała nimi niczym kulkami na kosmicznym bilardzie, przecząc znanym prawom grawitacji.
Rektor, perfekcjonista, dla którego jedna źle postawiona cyfra po przecinku była równoznaczna z herezją epistemologiczną, początkowo zrzucił te aberracje na karb błędów kalibracyjnych. Podejrzewał zakłócenia w kwantowych żyroskopach, dryft w atomowych zegarach, a nawet, z nutą akademickiej irytacji, nieprzewidziane interferencje ze strony coraz bardziej ekstrawaganckich eksperymentów Fyrrusa, jego przyjaciela, iskryckiego geniusza techniki. Fyrrus, w swoim podziemnym laboratorium, nieustannie próbował ujarzmić energie, o których istnieniu większość Lemian wolałaby nie wiedzieć — pola tachionowe, fale grawitacyjne o ujemnej energii, a nawet kontrolowane mikroskopijne czarne dziury jako źródło „nieskończenie czystej energii”. Jednak wyniki, niczym złośliwy chochlik w maszynie wszechświata, uparcie się powtarzały, przynosząc te same, niepokojące odchylenia od normy.
Wkrótce potem zaczęły napływać coraz bardziej alarmujące raporty z różnych, pozornie niepowiązanych ze sobą, dziedzin. Biolodzy morscy donosili o dziwnych, synchronicznych zmianach w zachowaniu morskich stworzeń. Ogromne ławice srebrzystych ryb, liczące miliony osobników, nagle, bez wyraźnej przyczyny, zmieniały swoje odwieczne trasy migracyjne, kierując się ku pewnej zgubie w jałowe, pozbawione tlenu strefy. Bioluminescencyjne koralowce, które zwykle pulsowały spokojnym, regularnym światłem, teraz emitowały chaotyczne, arytmiczne błyski, przypominające sygnały SOS wysyłane w nieznanym języku.
Kulminacja tych narastających niepokojów, niczym crescendo w symfonii grozy, nastąpiła pewnej nocy, która na zawsze zapisała się w kronikach Lemis jako „Noc Barw Niewyobrażalnych”. Nad stolicą, Leonovarum, oraz nad przemysłowym Aethelburgiem, przetoczyła się niezwykła, upiorna zorza polarna. Mieniła się kolorami, dla których w bogatym, wielowymiarowym języku lemisiańskim brakowało określeń — barwami, które zdawały się drgać na granicy percepcji, pochodzić z innego, obcego spektrum. Zjawisku towarzyszył dziwny, niski, wibrujący pomruk, który zdawał się przenikać wszystko, wprawiając w drżenie fundamenty miast i pogrążając mieszkańców w stan głębokiego, atawistycznego lęku.
Globalna sieć rezonansowa Fluctus Vitae zareagowała na tę anomalię w sposób katastrofalny. Subtelne połączenia między umysłami zostały zasypane lawiną „białego szumu” — chaotycznych danych, strzępów cudzych lęków, fragmentów koszmarnych obrazów. Komunikacja mentalna stała się niemożliwa, zastąpiona przez ogłuszający, polifoniczny krzyk milionów spanikowanych jaźni.
Tego ranka, po nocy, która wydawała się trwać eony, Rektor, blady i wyczerpany, wezwał do siebie Fyrrusa. Jego pracownia, zwykle oaza pedantycznego porządku, przypominała pobojowisko. „To nie są błędy pomiarowe, Fyrrusie,” powiedział, a jego głos drżał. „To… to się dzieje naprawdę. To jest ontologiczna gangrena!”. Jego najnowsze obliczenia wskazywały na fundamentalną niestabilność samej czasoprzestrzeni. „Tak, jakby nasza planeta, nasz cały świat, tracił spójność ontologiczną. To jak choroba, która toczy samą tkankę rzeczywistości, jak nowotwór rozrastający się w strukturze bytu”.
Prezentacja Rektora przed Radą Mędrców była majstersztykiem lodowatej logiki i precyzyjnie dawkowanej grozy. Stojąc pośrodku Auli Synoptycznej, gdzie pulsujące fraktale danych z Fluctus Vitae migotały chaotycznie, Rektor przedstawił swoją diagnozę. Nie mówił o zwykłym zagrożeniu; mówił o „chorobie samej rzeczywistości”, o „postępującej dekoherencji funkcji falowej makroobiektów”, o „syndromie chronicznego zmęczenia wszechświata”. Jego słowa, wsparte wykresami i symulacjami ukazującymi potencjalny, kaskadowy rozpad struktury lokalnej czasoprzestrzeni, padały na zgromadzonych Mędrców niczym kawałki lodu.
Wielu z nich, zwłaszcza starsi Lemianie z frakcji „Ontologicznych Konserwatystów”, słuchało z mieszaniną niedowierzania i świętego oburzenia. Logik Primus Emendatus, najstarszy i najbardziej poważany członek Rady, oskarżył go o „herezję epistemologiczną graniczącą z bluźnierstwem ontologicznym”. Inni, bardziej pragmatyczni, jak Iskryta Mechanikus Quantus, sugerowali błędy pomiarowe lub kolejne, nieautoryzowane eksperymenty Fyrrusa.
Przełom nastąpił, gdy głos zabrali przedstawiciele pozostałych czterech gatunków. Krr’glash-Tholemeus, przedstawiciel Aquanów, opisał „smutek wody” i lament „pieśni wielorybów”. Ten-Który-Słucha-Serca-Ziemi, Geodon, potwierdził, że struktura krystaliczna planety wykazuje „narastające dysharmonie”. Nawet przedstawiciel Sylvani opisał, jak Myślo-Ogrody zaczynają rodzić „toksyczne idee” i „pasożyty dogmatyzmu”. Te świadectwa, płynące od istot tak blisko związanych z naturalnymi rytmami planety, wstrząsnęły Radą bardziej niż abstrakcyjne teorie Rektora.
W tym krytycznym momencie, gdy szala zdawała się przechylać na stronę Rektora, na scenę, z teatralnym impetem, wkroczył Leminiusz Persil. Był ucieleśnieniem wszystkiego, czym Rektor gardził — charyzmatyczny, arogancki, mistrz politycznej manipulacji, dla którego prawda była jedynie narzędziem w grze o władzę. Jego szata, w przeciwieństwie do funkcjonalnych strojów reszty zgromadzonych, była arcydziełem krzykliwej autoafirmacji — utkana z materiału, który nie tylko mienił się wszystkimi kolorami tęczy, ale i układał w dynamiczne wzory przypominające jego własny profil.
Z wirtuozerią godną iluzjonisty, Persil dokonał błyskotliwej wolty, reinterpretując niepokojące fakty w sposób, który czynił je niegroźnymi, a nawet ekscytującymi. „To nie jest agonia rzeczywistości, drodzy współobywatele,” rezonował jego gładki, pełen sztucznej troski głos. „To są bóle porodowe nowej ery w naszym rozumieniu wszechświata!”. Nazwał teorie Rektora „epistemologiczną hipochondrią w skali kosmicznej” i „aktem bezprecedensowej anarchii technologicznej”.
Jego demagogia była mistrzowska. Zasiał strach, ubrał go w pozory odpowiedzialności i troski o bezpieczeństwo. Zaoferował Radzie proste, wygodne rozwiązanie: nie robić nic. Zignorować niepokojące dane jako błąd, zlekceważyć świadectwa jako folklor, a projekt ratunkowy przedstawić jako największe zagrożenie.
Rada, zmęczona i przestraszona, wybrała komfortowe kłamstwo zamiast przerażającej prawdy. Logik Primus Emendatus, unikając wzroku Rektora, ogłosił: „Rada nie może w tej chwili zatwierdzić projektu »Lemiserra«”.
Młotek uderzył, a jego dźwięk był dla Rektora jak odgłos zamykanej na zawsze trumny. Persil uśmiechnął się triumfalnie. Rektor i Fyrrus zostali sami w pustej, cichej Auli, która teraz wydawała się zimna i obca jak grobowiec. Plan Rektora został oficjalnie odrzucony, a oni sami zdyskredytowani. Stali się pariasami z przerażającą wiedzą o nadchodzącej katastrofie, której nikt inny nie chciał stawić czoła. Ich oficjalna droga do ocalenia świata została zamknięta. Musieli znaleźć inną.
0.2: Konspiracja i Plan Niemożliwy
W ciszy, która zapadła po publicznym upokorzeniu w Auli Synoptycznej, Rektor i Fyrrus nie znaleźli rezygnacji, lecz nowy, niebezpieczny rodzaj wolności. Odrzuceni przez system, który przysięgali chronić, uwolnieni od balastu biurokratycznych procedur i politycznych kompromisów, stanęli w obliczu prawdy tak prostej i tak przerażającej, że niemal wyzwalającej: byli sami. A skoro tak, mogli działać. Decyzja o podjęciu potajemnej, nieautoryzowanej misji, o akcie, który Leminiusz Persil z pewnością nazwałby „technologiczną anarchią”, nie była wynikiem długich debat. Była cichym, instynktownym porozumieniem dwóch umysłów, które rozumiały, że gdy oficjalne drogi prowadzą w przepaść, jedynym wyjściem jest wytyczenie własnej ścieżki, nawet jeśli trzeba ją będzie wykuć w litej skale ignorancji i strachu.
Ich dom, usytuowany na jednym z najwyższych poziomów Drzewa-Wieży w sercu Leonovarum, stał się centrum dowodzenia tej jednoosobowej (a raczej dwuosobowej) rebelii. To, co z zewnątrz wyglądało jak pracownia dwóch ekscentrycznych naukowców, wewnątrz zamieniło się w kuźnię najbardziej zuchwałego planu w historii Lemis. Planu, który w swojej skali i arogancji mógł równać się jedynie z dziełami mitycznych, kosmicznych kowali.
Problem, przed którym stanęli, był dwojaki i zdawał się nierozwiązywalny. Po pierwsze, statek, który zamierzali zbudować — Lemiserra — musiał być czymś więcej niż tylko wehikułem. Musiał być arką, laboratorium i fortecą jednocześnie, zdolną przetrwać w warunkach, które, jak podejrzewał Rektor, aktywnie negowały znane prawa fizyki. Po drugie, materiały niezbędne do budowy takiego cudu techniki, zwłaszcza rdzenia jego Silnika Strunowego, musiały posiadać właściwości, których nie dało się uzyskać w żadnym lemisiańskim laboratorium ani w żadnej znanej im gwieździe. Analizy Rektora, oparte na najbardziej heretycznych modelach kosmologii, wskazywały jednoznacznie, że potrzebują materii zdegenerowanej. Materii gwiazdy neutronowej.
Tu właśnie zrodził się plan tak szalony, tak na granicy niemożliwości, że nawet Fyrrus, którego umysł zwykł traktować prawa fizyki jak zbiór luźnych sugestii, poczuł dreszcz podniecenia zmieszanego z lękiem. Skoro w ich galaktyce, Wirującym Domu, nie było odpowiedniego „gwiezdnego kowadła”, musieli znaleźć je gdzie indziej. Postanowili wysłać ekspedycję do innej galaktyki. Ale nie była to zwykła ekspedycja. Jej celem nie było badanie, lecz budowa.
Zdecydowali, że najpierw, korzystając z wszystkich dostępnych im (oficjalnie i nieoficjalnie) zasobów, zbudują i wyślą w podróż międzygalaktyczną w pełni zautomatyzowaną flotyllę statków-fabryk i statków-górniczych. Te inteligentne, samowystarczalne maszyny miały za zadanie dotrzeć do odległej galaktyki spiralnej, zlokalizować odpowiednią gwiazdę neutronową, a następnie, w jej ekstremalnym polu grawitacyjnym, zbudować stocznię. „Kuźnię Grawitacyjną”, jak ją z emfazą ochrzcił Fyrrus. Ta stocznia, wykuta w piekle grawitacji i promieniowania, miała następnie, z pozyskanych na miejscu, supergęstych materiałów, zbudować właściwy kadłub i rdzeń napędowy Lemiserry, a potem wysłać go z powrotem na Lemis.
Był to plan o skali niemal mitologicznej, wymagający nie tylko technologicznego geniuszu, ale i wiary graniczącej z szaleństwem. A jednak, w obliczu postępującej „choroby rzeczywistości”, która z każdym dniem coraz mocniej odciskała swoje piętno na ich świecie, szaleństwo to zdawało się być jedyną racjonalną odpowiedzią.
Wspierani po cichu przez tych nielicznych w Radzie, którzy w głębi duszy podzielali ich obawy, ale bali się otwarcie sprzeciwić Persilowi, oraz przez całą, podziemną sieć przyjaciół i sympatyków w świecie nauki i techniki, Rektor i Fyrrus przystąpili do dzieła. W tajemnicy, pod osłoną nocy i skomplikowanych protokołów dezinformacyjnych, w stoczniach orbitalnych i podziemnych laboratoriach, zaczęły powstawać pierwsze komponenty ich flotylli nadziei. Był to akt ostatecznego buntu — buntu rozumu i kreatywności przeciwko stagnacji i strachowi, który groził pogrążeniem ich cywilizacji w wiecznym zmierzchu.
0.3: Odyseja Maszyn
Decyzja Rady Mędrców, choć podjęta z ciężkim sercem i obwarowana licznymi, biurokratycznymi bezpiecznikami, które miały chronić wszechświat przed „niekontrolowaną kreatywnością” Fyrrusa, uruchomiła na Lemis proces mobilizacji zasobów i umysłów na skalę, jakiej planeta nie widziała od czasów Wielkiej Harmonizacji. Projekt „Kuźnia Grawitacyjna”, jak Fyrrus z emfazą ochrzcił plan budowy międzygalaktycznej stoczni, z abstrakcyjnej, szalonej idei zaczął przekształcać się w namacalny, tytaniczny wysiłek całej cywilizacji.
Wszystkie stocznie orbitalne Lemis, te perły inżynierii zawieszone niczym lśniące krople rosy na niciach pól siłowych wokół planety, zostały przestawione na produkcję komponentów dla automatycznej flotylli. Lemianie, ze swoim analitycznym zacięciem, nadzorowali tworzenie „mózgów” tych jednostek — sieci neuronowych zdolnych do emergentnego uczenia się. Rektor osobiście opracował „rdzeń etyczno-logiczny” tych sztucznych inteligencji, starając się zaszczepić w nich nie tylko zdolność do wykonywania zadań, ale i pewną formę „lemisiańskiego imperatywu kategorycznego”, który miał zapobiec ewentualnym buntom maszyn.
Iskryci, z Fyrrusem na czele, rzucili się w wir konstruowania fizycznych ciał automatów. Ich podziemne warsztaty w Aethelburgu pracowały dzień i noc, przekształcając surowe materiały w wytrzymałe kadłuby i skomplikowane systemy napędowe. Zasoby całego układu Solaris Primus zostały zmobilizowane. Geodoni dostarczali rzadkich minerałów, Aquani — Kryształów Rezonansu Noetycznego z dna oceanów, a Wszechobecni, ze swoją niezrównaną siecią logistyczną, koordynowali przepływ materiałów.
Po wielu cyklach wytężonej pracy, flotylla automatycznych statków-konstruktorów i gigantycznych transportowców była gotowa. Nie były to zwykłe statki. Każda jednostka konstrukcyjna, zwana pieszczotliwie przez Fyrrusa „Gravi-Kretami”, była w istocie mobilną, samowystarczalną fabryką, wyposażoną w sztuczną inteligencję graniczącą z samoświadomością. Ich napędy, będące pomniejszoną wersją Silnika Strunowego, zdolne były do generowania kontrolowanych mikrotuneli czasoprzestrzennych.
Moment startu flotylli był wydarzeniem transmitowanym do świadomości każdego mieszkańca Lemis. Z orbitalnych doków, jedna po drugiej, odrywały się potężne sylwetki transportowców, a za nimi, niczym rój pszczół, mniejsze jednostki konstrukcyjne. Na tle Wirującego Domu, ich macierzystej galaktyki, flotylla uformowała strzałę skierowaną w bezmiar międzygalaktycznej pustki. Rozpoczęła się podróż, która miała trwać dziesiątki lemisiańskich cykli.
Podróż ta nie była pozbawiona niebezpieczeństw. Flotylla musiała omijać pola asteroid, przelatywać przez obszary o podwyższonym promieniowaniu i unikać grawitacyjnego wpływu zbłąkanych, pierwotnych czarnych dziur. Systemy SI automatów nieustannie analizowały otoczenie, korygując kurs i przeprowadzając bieżące naprawy.
Wreszcie, po czasie, który dla mieszkańców Lemis wydawał się wiecznością, flotylla dotarła na obrzeża galaktyki SBbc 224.5+41.2, znanej jako Droga Mleczna. Nawigując ostrożnie, kierując się precyzyjnymi mapami Rektora, skierowała się ku Gromadzie w Warkoczu, a następnie ku błyskającemu punkcikowi, który był ich ostatecznym celem — pulsarowi RBS 1223.
Zbliżenie się do gwiazdy neutronowej było jak taniec na krawędzi piekła. Niewyobrażalna grawitacja, ekstremalne pole magnetyczne i zabójcze promieniowanie stanowiły barierę niemal nie do pokonania. Flotylla zatrzymała się w bezpiecznej odległości, w punkcie, gdzie siły pływowe jeszcze nie groziły rozerwaniem kadłubów. Tutaj rozpoczął się pierwszy etap budowy „Kuźni Grawitacyjnej”.
Pierwsze jednostki konstrukcyjne, „Gravi-Krety” pierwszej generacji (G1), odłączyły się od transportowców. Ich zadaniem było stworzenie zewnętrznej strefy produkcyjnej — „Bastionu Zewnętrznego” — na orbicie, gdzie grawitacja była na granicy wytrzymałości ich materiałów. Czerpiąc energię z pola magnetycznego pulsara, automaty G1 rozpoczęły budowę pierwszej fabryki. W tej strefie, gdzie czas płynął wolniej, a przestrzeń zdawała się być „lepka”, powstawały automaty drugiej generacji (G2) — „Neutrono-Tkacze”. Ich konstrukcja była już radykalnie odmienna, ich pancerze, wykrystalizowane w polu grawitacyjnym Bastionu, posiadały strukturę niemal doskonałą. Był to proces „ewolucji inżynieryjnej w czasie rzeczywistym”. Automaty G1, po wyprodukowaniu odpowiedniej liczby jednostek G2, same stawały się surowcem.
Automaty G2 ruszyły dalej, w głąb pola grawitacyjnego, do „Strefy Zgniotu”. Tutaj zbudowały drugą fabrykę — „Kuźnię Superstopów” — gdzie, wykorzystując niewyobrażalne ciśnienie i temperaturę, zaczęły produkować materiały, o których lemisiańscy metalurdzy mogli jedynie marzyć: „diamenty neutronowe”, „nadprzewodniki grawitacyjne”, a nawet stabilną „dziwną materię kwarkową”. Te superstopy miały posłużyć do budowy automatów trzeciej generacji (G3) — „Piezo-Grawitonów”, praktycznie niezniszczalnych maszyn zdolnych do bezpośredniej konwersji naprężeń grawitacyjnych na energię.
Proces ten powtarzał się wielokrotnie. Każda nowa generacja automatów zapuszczała się coraz głębiej, budując coraz bardziej wyspecjalizowane i odporne fabryki, coraz bliżej powierzchni, a może nawet wnętrza samej gwiazdy neutronowej.
Wreszcie, ostatnia, najdoskonalsza generacja automatów, „Demiurgowie Grawitacyjni”, dotarła do celu — do zewnętrznych warstw skorupy gwiazdy neutronowej. Tutaj rozpoczęła się budowa właściwej stoczni — „Kuźni Lemiserry”. Demiurgowie, wykorzystując swoją zdolność do manipulowania materią zdegenerowaną, zaczęli „rzeźbić” w skorupie pulsara gigantyczne, puste przestrzenie, stabilizowane za pomocą pól siłowych. W tych „komorach stoczniowych”, chronionych przez tarcze z „neutronium”, miały powstawać komponenty Lemiserry. Materiały, z których miała być zbudowana, były produktem samej gwiazdy neutronowej.
Dzięki gigantycznej grawitacji, wszystkie procesy wewnątrz kuźni były tak przyspieszone, że z punktu widzenia obserwatora zewnętrznego trwały mgnienie oka. Proces budowy był, zgodnie z lemisiańskimi pryncypiami, absolutnie zeroemisyjny i bezstratny. W sercu zapaści grawitacyjnej, w miejscu, gdzie materia osiągnęła kres swoich możliwości, powstała stocznia — Kuźnia Grawitacyjna.
Wreszcie, po okresie, który na Lemis trwał zaledwie kilka miesięcy, a w Kuźni Grawitacyjnej całe eony subiektywnego czasu, stało się to, na co wszyscy czekali. Z międzygalaktycznej pustki, w bezpośrednim sąsiedztwie układu Solaris Primus, wyłonił się obiekt o niewyobrażalnej masie i sygnaturze energetycznej. Był to prefabrykat Lemiserry. Ogromny, milczący, lśniący w blasku słońca grafitowo-metalicznym połyskiem. Jego kształt był wrzecionowaty, organiczny, a jednocześnie zdradzał niezwykłą, geometryczną precyzję, jakby został wyrzeźbiony przez samą grawitację.
Nadzieja, która przez tak długi czas była jedynie abstrakcyjnym konceptem, migoczącym sygnałem z odległej galaktyki, teraz przybrała materialną, oszałamiającą formę. Prefabrykat Lemiserry, wykuty w sercu umierającej gwiazdy, czekał. A wraz z nim, czekała przyszłość, jakakolwiek miała ona być. Rozpoczynał się nowy, jeszcze bardziej niepewny etap ich kosmicznej odysei.
0.4: Próby w Obcym Świecie
Po wyposażeniu statku, Rektor i Fyrrus wyruszyli w podróż. Pierwszy skok napędu strunowego zakończył się katastrofą. Fyrrus, obecny tylko wirtualnie, został odcięty, a Rektor wrócił do miejsca, gdzie ich układ słoneczny… zniknął. Po brawurowej akcji ratunkowej Fyrrusa (który teleportował się na statek), dryfowali w pustce, aż natrafili na sygnał. Podążając za nim, przeżyli serię niezwykłych przygód w obcym wszechświecie: uniknęli grawitacyjnej pułapki, odkryli cmentarzysko upadłej, tytanicznej cywilizacji, a nawet interweniowali w wojnę maszyn na planecie Neono-Noir. Te doświadczenia były dla nich lekcją pokory i poszerzyły ich rozumienie kosmosu.
Gdy śmiech Fyrrusa zamienił się w kaszel, a kaszel w bezsilną furię, zaczął wyć. Wył jak dzikie, zwierzę waląc pięściami i głową w zgniłozielone ściany swojego więzienia. Nie wiedział, jak długo to trwało — minuty, godziny, a może, w tej czasoprzestrzennej puszce, całe eony. Wył, aż ochrypł, aż jego energia, karmiona adrenaliną i rozpaczą, wyczerpała się do cna. I wtedy, gdy już miał zrezygnowany opadł na podłogę, usłyszał głos. Głos Rektora, metaliczny i zniekształcony przez grubą warstwę biopolimeru, ale bez wątpienia głos jego przyjaciela. — Fyrrusie! Spokojnie! Idziemy po ciebie. Tylko to chwilę potrwa, bo musimy opróżnić połowę magazynu. I, na wszystkich bogów logiki, przestań wydawać te dźwięki! Lemiserra zidentyfikowała je jako godowy okrzyk kryńskiej bogony i obawiam się, że jeśli nie przestaniesz, zacznie emitować w odpowiedzi feromony, a tego, wierz mi, obaj wolelibyśmy uniknąć.
Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę! Rektor, po krótkiej, choć intensywnej walce z chęcią zamienienia najbliższej konsoli w kupkę dymiącego złomu za pomocą czystej siły woli, odzyskał swój legendarny, lodowaty spokój. To nie był czas na panikę. To był czas na działanie. Rektor otworzył oczy. I poczuł, jak jego serce (czy też jego lemisiański odpowiednik) zamienia się w kawałek lodu. Przed nimi nie było nic. Ponownie zamknął i otworzył oczy, nie pomogło — nadal pustka. Absolutna, aksamitna, przerażająca pustka. — Lemiserro… raport! — wychrypiał Rektor, czując, jak grunt usuwa mu się spod nóg, mimo iż stał w warunkach sztucznej grawitacji. — Skanowanie otoczenia zakończone — odpowiedział beznamiętny głos statku. — Pozycja zgodna z wyliczoną trajektorią. Brak wykrywalnych anomalii grawitacyjnych, które mogłyby sugerować obecność czegokolwiek. Brak sygnatur energetycznych. Brak śladów Fluctus Vitae. Zgodnie z dostępnymi danymi, w tym sektorze przestrzeni… nigdy nie istniała żadna gwiazda. Jesteśmy w pustce.
Gdy szok po uwolnieniu Fyrrusa i radość z odzyskania przyjaciela opadły, zastąpiła je groza ostatecznej konstatacji, zimna i twarda jak diamentowy rdzeń umierającej gwiazdy. Ich powrót nie był powrotem. Był translokacją w nicość. — “Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!” — tymi słowami, odezwał się Fyrrus. Głos miał głuchy, pozbawiony zwykłej, łobuzerskiej melodyjności. Stał przykulony do okularu największego teleskopu optycznego na pokładzie Lemiserry, instrumentu tak potężnego, że z orbity Lemis mógłby teoretycznie odczytać inskrypcje na monetach pozostawionych przez turystów na powierzchni Mnemosyne Minor. Teraz jednak jego zwierciadło, będące cudem inżynierii materiałowej, odbijało jedynie bezkresną, jednostajną czerń, doskonałą w swojej monotonii. — I nie ma nawet najmniejszego światełka w tunelu. Żadnej odległej mgławicy. Żadnego kwazaru mrugającego na granicy obserwowalnego wszechświata. Nic. Czerń absolutna. Aksamitna. Ostateczna.
Przez cały tydzień, który na pokładzie statku dryfującego w bezczasie był pojęciem czysto umownym, odmierzany jedynie cyklami pracy reaktora i narastającą rozpaczą, powtarzali ten sam, bezsensowny rytuał. Fyrrus metodycznie, z uporem maniaka, powtarzał skanowania, kalibracje przyrządów, kontrole techniczne. Uruchamiał Grawitonowy Analizator Widma Próżni, który uparcie zwracał wartość zerową, jakby sama przestrzeń straciła swoje fundamentalne właściwości. Włączał Noo-Sejsmograf, nasłuchując jakichkolwiek ech świadomości, choćby najsłabszych drgnień w sieci Fluctus Vitae — odpowiadała mu cisza tak głęboka, że zdawała się mieć ciężar. — Przecież nie mogły naraz wysiąść wszystkie sensory! — powtarzał niczym mantrę, waląc pięścią w panel kontrolny, który odpowiadał jedynie łagodnym, zielonym światłem, sygnalizującym stuprocentową sprawność. — To niemożliwe! Zaprojektowałem te systemy! Mają potrójną, nie, poczwórną redundancję! Nawet gdybyśmy wlecieli w samo serce supernowej, jakiś zabłąkany foton by się zarejestrował! A tu? Nic!
Rektor chodził z kąta w kąt mostka, a jego perypatetyczna analiza kryzysu przybierała coraz bardziej niepokojące formy. Stroszył resztki swoich smukłych, lemisiańskich włosów, a jego twarz, zwykle będąca maską analitycznego spokoju, teraz wykrzywiał grymas bliski obłędu. Jego umysł, przywykły do porządkowania wszechświata w eleganckie formuły, zderzył się ze ścianą absolutnego braku danych. To było gorsze niż chaos. To była negacja informacji. — To niemożliwe — szeptał Rektor, a jego głos był suchy jak pył na zapomnianej planecie. — Pustka, Fyrrusie, prawdziwa, fizykalna pustka, nie istnieje. Nawet w najzimniejszych, najrzadszych rejonach przestrzeni międzygalaktycznej mamy do czynienia z promieniowaniem reliktowym, z wirtualnymi parami cząstka-antycząstka, z fluktuacjami pola Higgsa. Jest tam szum tła, kosmiczne westchnienie po Wielkim Wybuchu. Jest grawitacja, choćby szczątkowa, generowana przez odległe gromady galaktyk. Jest ciemna materia, ten niewidzialny szkielet wszechświata. Zawsze jest coś. A my… my jesteśmy w niczym.
To nic było agresywne w swojej doskonałości. Sensory statku, zdolne wykryć energię wypromieniowaną przez pojedynczy, rozpadający się atom z odległości parseka, nie rejestrowały absolutnie niczego. Żadnego promieniowania resztkowego. Żadnych pojedynczych atomów wodoru. Żadnego dryfu grawitacyjnego. Żadnej interakcji z ciemną materią. To było tak, jakby ktoś wyciął ich fragment rzeczywistości i wkleił w idealnie sterylną, wypreparowaną nicość. W ontologiczną komorę bezechową. — A taka pustka nie może istnieć — podjął Fyrrus, odrywając się od konsoli i podchodząc do Rektora. — To sprzeczne ze wszystkim, co wiemy. Z samą definicją wszechświata. Może to jakaś technologia maskująca? Pole siłowe o skali, której nie potrafimy sobie wyobrazić, które pochłania absolutnie wszystko? — Taka technologia, Fyrrusie, pozostawiłaby ślad — odparł Rektor. — Zniekształcenie grawitacyjne na krawędziach pola, śladowe emisje termiczne wynikające z niedoskonałości konwersji energii. Nawet najdoskonalsza tarcza nie jest idealnie czarna dla wszystkich form promieniowania. A nasze sensory, jak sam zauważyłeś, są sprawne. One nie są ślepe. One widzą. Widzą nicość.
Do tego dochodził paradoks, który przyprawiał Rektora o ból głowy gorszy niż lektura wczesnych traktatów o solipsyzmie. — Na dodatek, według rejestrów statku, ostatni skok, który miał być skokiem powrotnym na Lemis, miał długość tylko 300 parseków — powiedział Rektor, wyświetlając na głównym ekranie dane nawigacyjne. Hologram zawirował, ukazując dwie lśniące kropki połączone linią w bezkresnej czerni. — Trzysta parseków! Fyrrusie, to, w skali kosmologicznej, rzut beretem! Nawet jakbyśmy przez pomyłkę skoczyli w najgłębszą znaną nam pustkę międzygalaktyczną, w Pustkę Wolarza, to z takiej odległości nasz własny Wirujący Dom, NGC 4725, powinien być widoczny jako jasny, wyraźny dysk! Nasze najlepsze sensory, te, które sam projektowałeś, są tak potężne, że z odległości trzystu parseków potrafią wykryć naparstek materii, ciepło twojego kubka z kawą, gdybyś go zostawił na zewnątrz! A tu nie wykrywają nic! To tak, jakbyśmy po przeskoczeniu przez próg własnego domu znaleźli się nie w sąsiednim pokoju, ale w miejscu, gdzie dom, miasto i cały kontynent nigdy nie istniały.
Fyrrus milczał. Logika Rektora była bezlitosna. Stali przed niemożliwością, która była faktem. Przez kilka kolejnych cykli snu i czuwania (które ustalali sztucznie, by nie popaść w obłęd), próbowali wszystkiego. Fyrrus rozmontował i zmontował na nowo połowę systemów sensorycznych, sprawdzając każdy obwód, każdą soczewkę grawitacyjną. Rektor napisał od nowa algorytmy analityczne, uwzględniając najbardziej heretyczne hipotezy: że wpadli do kieszonkowego wszechświata o innych stałych fizycznych, że są ofiarami zbiorowej halucynacji indukowanej przez nieznaną siłę, a nawet, że cała ich misja była od początku do końca symulacją, którą ktoś właśnie postanowił zresetować, zapominając o usunięciu ich z pamięci podręcznej.
Wreszcie, wyczerpani i na granicy rozpaczy, postanowili podjąć jedyne działanie, jakie im pozostało. Działanie absurdalne, nielogiczne, ale jedyne możliwe w obliczu absurdu i nielogiczności, które ich otaczały. — Musimy skoczyć — powiedział cicho Fyrrus, wpatrując się w czarny, pusty ekran. — Skoczyć przed siebie. — „Przed siebie”? — Rektor uniósł brew. W jego głosie pobrzmiewała rezygnacja. — Zdefiniuj „przed siebie” w przestrzeni, która nie ma żadnych punktów odniesienia, żadnej geometrii, żadnej struktury. Jakikolwiek wektor, który obierzemy, będzie arbitralny. Równie dobrze moglibyśmy skoczyć „w bok” albo „wczoraj”. — Więc niech będzie arbitralny! — odparł Fyrrus z nagłym przypływem energii. — Użyjmy ostatniego wektora naszego skoku powrotnego jako naszego „naprzód”! Może ta pustka ma jakąś granicę. Może jest jak bańka mydlana i musimy ją po prostu przekłuć. Nie możemy tu zostać, Rektorze. Ta cisza… ona nas pożre.
Rektor westchnął. Wiedział, że Fyrrus ma rację. Bezczynność była gorsza niż najgorsza decyzja. — Zgoda. Skoczmy. Ustaw kurs. 300 parseków. Może po prostu minęliśmy się z naszym układem o kilka lat świetlnych. Lemiserra znowu zadrżała. „Serce Feniksa” zabiło mocniej, pompując energię w kondensatory Silnika Strunowego. Po kilkugodzinnym ładowaniu, które w tej ciszy zdawało się trwać wieczność, nastąpił skok. Bezdźwięczne, nieodczuwalne przejście przez niemożliwe. I znowu ciemność. Ta sama. Absolutna. Bezlitosna. — Nic — wyszeptał Fyrrus. — Może za blisko? Może musimy skoczyć dalej, żeby wyrwać się z tej lokalnej anomalii? — Tysiąc parseków — powiedział Rektor głucho. Jego twarz była jak maska wykuta z lodu. Tym razem ładowanie trwało prawie cały dzień. Dzień spędzony na wpatrywaniu się w pustkę i słuchaniu szumu własnych myśli. Skoczyli. I znowu nic. Ciemność. Nieskończona.
Rektor usiadł w swoim fotelu i ukrył twarz w dłoniach. Po raz pierwszy w swoim życiu, jego analityczny umysł, jego potężny intelekt, zawiódł. Nie było teorii, która mogłaby to wyjaśnić. Nie było hipotezy, którą można by przetestować. Była tylko nicość. — Dziesięć tysięcy parseków — powiedział Fyrrus, a w jego głosie, mimo wszystko, tliła się iskierka desperackiego, inżynierskiego uporu. — Ostatni skok. Cała naprzód. Albo coś znajdziemy, albo wyczerpiemy reaktory i zostaniemy tu na zawsze, jako pomnik naszej własnej głupoty. Lemiserra musiała się ładować przez cały lemisiański tydzień. Energia była zbierana z rezerw, systemy podtrzymywania życia zredukowano do minimum. Statek, ich cud techniki, ich arka nadziei, zdawał się kurczyć w tej przytłaczającej pustce. Wreszcie, w ostatnim, potężnym spazmie Silnika Strunowego, wykonali skok. A tu ciągle widzieli tylko ciemność. Ale teraz była to ciemność inna. Gęstsza. Cięższa. Jakby sama nicość nabrała masy i substancji. Jakby patrzyli w otchłań, która nie tylko była pusta, ale która aktywnie pochłaniała wszelką możliwość istnienia. Była to ciemność substancjalna.
Rektor i Fyrrus siedzieli w milczeniu na mostku, dryfując w tym morzu czerni. Energia była na wyczerpaniu. Nadzieja, nawet ta irracjonalna, która napędzała Fyrrusa, zgasła. Pozostała tylko świadomość ich ostatecznej, absolutnej porażki. Byli zagubieni. Nie w kosmosie. Byli zagubieni poza nim.
0.5: Przebudzenie
Podążając za sygnałem, Rektor i Fyrrus dotarli do myślącej planety MAG, której władcą był potężny, wszechwiedzący byt o tym samym imieniu. Mag ujawnił im ostateczną prawdę: cały ich świat, Lemis, ich przyjaźń, „choroba rzeczywistości” — wszystko to jest niezwykle złożonym snem, mentalnym konstruktem stworzonym w umyśle człowieka imieniem Rex Farris, pogrążonego od 15 lat w śpiączce. Rektor i Fyrrus są jedynie personifikacjami aspektów jego osobowości, Lemis to echo jego żony, a Mag to mentalna projekcja jego córki, która próbuje go „uzdrowić” od środka. Po serii ostatecznych, symbolicznych prób, Rektor i Fyrrus stają przed wyborem: pozostać w swoim iluzorycznym, ale realnym dla nich świecie, lub poświęcić swoje istnienie, by umożliwić Rexowi przebudzenie. Wybierają to drugie. Powieść kończy się, gdy Rex Farris otwiera oczy w szpitalnej sali, widząc swoją żonę Lemis i dorosłą już córkę Margaret, i szepcze: „Wszystko wiem”.
Wspólny Sen o Obcym Mieście.
Rektor i Fyrrus zostali połączeni we wspólnym, kontrolowanym śnie. Zmaterializowali się, a raczej ich kwantowo-zsynchronizowane świadomości zostały rzucone z brutalnością godną źle skalibrowanego katapulty czasoprzestrzennej, w samo epicentrum pandemonium architektonicznego, które Mag, z typową dla siebie eufemistyczną subtelnością, nazwał „wspólnym, kontrolowanym snem”. Kontrola, jak Fyrrus natychmiast skonstatował, opierając obolałe (choć jedynie onirycznie obolałe, co nie umniejszało dyskomfortu) cztery litery o coś, co przypominało brukowiec z zestalonej czarnej dziury, była tu pojęciem wysoce dyskusyjnym.
Znaleźli się w mieście, które było surrealistycznym, pulsującym niczym migrenogenny nowotwór połączeniem znanych im miejsc. Drzewa-wieże Leonovarum, ich bioluminescencyjne korony teraz splątane zardzewiałymi, ziemskimi antenami satelitarnymi, wbijały się pod niemożliwymi kątami w krystaliczne, fraktalne fasady Althaei, które z kolei zdawały się pękać i kruszyć, odsłaniając w swych trzewiach ceglane mury i okna typowe dla jakiejś przyziemnej, XX-wiecznej metropolii z archiwów Rexa Farrisa. Ta ostatnia komponenta dominowała złowieszczo, narzucając całości atmosferę przygnębiającej dekadencji i obcości. Ulice, wybrukowane naprzemiennie kocimi łbami i płytami chodnikowymi zrobionymi jakby z zastygłego krzyku, prowadziły donikąd, zapętlając się w pętle Möbiusa lub urywając nagle nad przepaściami wypełnionymi wirującym, geometrycznym nonsensem. Perspektywa była tu opcjonalnym dodatkiem, a prawa fizyki — jedynie nieśmiałą sugestią, którą architekt tego koszmaru regularnie ignorował. Grawitacja zdawała się kaprysić, ciągnąc raz w dół, raz w bok, a czasem próbując wyrwać ich w kierunku nieba o barwie starego, telewizyjnego szumu.
— Fascynujące — mruknął Rektor, próbując przywrócić pion swojemu wewnętrznemu żyroskopowi, który wariował niczym kompas w sercu anomalii magnetycznej. — Topologiczna niestabilność tego onirycznego konstruktu zdaje się przekraczać wszelkie znane modele. Obserwujemy tu, Fyrrusie, festiwal naruszeń zasad kauzalności i spójności geometrycznej, który przyprawiłby o apopleksję samego Euklidesa.
Fyrrus, który właśnie z trudem uniknął zderzenia z latarnią uliczną rosnącą korzeniami w dół z lewitującego fragmentu chodnika, prychnął. — Mnie to bardziej przypomina efekt uboczny spożycia przez jakiegoś demiurga sfermentowanych kwarków z dodatkiem czystej rozpaczy. Gdzie, u licha, my jesteśmy, Rektorze? I co to za upiorna moda na budynki, które wyglądają, jakby je projektował pijany konstruktor po kursie origami dla zaawansowanych schizofreników?
Mieszkańcy tego miasta, jeśli można było tak nazwać te efemeryczne byty, byli cienistymi, ledwo uformowanymi postaciami, których kontury nieustannie falowały i roztapiały się w otaczającym mroku. Poruszali się w dziwnym, spowolnionym, arytmicznym tempie, niczym źle naoliwione automaty w lunaparku grozy, ignorując przybyszów lub spoglądając na nich pustymi oczodołami, które zdawały się wchłaniać światło. Z ich niewyraźnych sylwetek sączył się nieustanny, polifoniczny szept — fragmenty zdań, pojedyncze słowa, westchnienia, urwane melodie. Słowa te, choć często pozbawione bezpośredniego sensu, rezonowały w umysłach Rektora i Fyrrusa z niepokojącą, bolesną wręcz znajomością. Były to strzępy wspomnień, rozmów, natrętnych myśli, lęków i nadziei Rexa Farrisa, wyrwane z kontekstu i zmultiplikowane w kakofoniczną symfonię jego uśpionej świadomości. „Kluczyki… gdzie położyłem kluczyki?”, „Mleko, nie zapomnij o mleku…", „Tęsknię…", „Boli…", „Czy ona jeszcze pamięta?”, „To tylko sen, obudź się, Rex!” — szepty te, niczym chmary natrętnych, widmowych owadów, kłębiły się w powietrzu, wgryzając się w umysły Lemian.
Nagle, jedna z cienistych postaci, nieco wyraźniejsza od innych, o sylwetce przypominającej wysokiego, pochylonego mężczyznę w staromodnym płaszczu, odwróciła się w ich stronę. Jej twarz była zamazaną plamą, ale Rektor i Fyrrus poczuli na sobie jej spojrzenie — zimne i pełne niewysłowionego smutku. Z jej gardła, czy raczej z miejsca, gdzie powinno być gardło, wydobył się szept głośniejszy od innych, klarowny i przeszywający: „Nie powinniście tu być. To miejsce pożera wspomnienia.” Po tych słowach postać rozpłynęła się, pozostawiając po sobie jedynie chłód i narastający niepokój.
— Pożera wspomnienia? — Fyrrus zadrżał, mimo iż temperatura w tym onirycznym koszmarze była nieokreślona. — To mi się zdecydowanie nie podoba. Moje wspomnienia, zwłaszcza te dotyczące udanych eksplozji i kompromitacji Rektora, są zbyt cenne, by je oddać jakiemuś sennemu kleptomanowi!
Rektor, choć również odczuwał dyskomfort graniczący z metafizycznym lękiem, próbował zachować naukowy dystans. — Interesująca hipoteza. Jeśli ta przestrzeń rzeczywiście operuje na zasadzie konsumpcji mnemotechnicznej, musimy zidentyfikować mechanizm tej absorpcji i, w miarę możliwości, znaleźć dla niego kontr-algorytm.
Zanim zdążyli jednak podjąć jakąkolwiek próbę systematycznej analizy, miasto samo dało o sobie znać. Bruk pod ich stopami zadrżał, a jedna z pobliskich kamienic, zbudowana z absurdalnej mieszanki lemisiańskich biopolimerów i ziemskiej, omszałej cegły, zaczęła się chwiać. Jej okna, niczym setki pustych oczu, spojrzały na nich, a z jej wnętrza dobiegł przeciągły, mechaniczny zgrzyt, który przekształcił się w przeraźliwy, modulowany wrzask. Fasada budynku wybrzuszyła się, a następnie pękła, odsłaniając wnętrze, które nie było pokojami, lecz kłębowiskiem pulsujących, metalicznych organów i kabli, przypominających trzewia jakiegoś gigantycznego, chorego mechanizmu. Z tego otworu, niczym język potwora, wysunął się zardzewiały, stalowy dźwig, zakończony zębatym chwytakiem.
— Fyrrusie, sądzę, że nadszedł czas na zmianę lokalizacji! — krzyknął Rektor, odciągając przyjaciela w ostatniej chwili, gdy chwytak z hukiem uderzył w miejsce, gdzie przed momentem stali. Ziemia zadrżała, a w powietrzu rozszedł się zapach spalonego metalu i czegoś niepokojąco organicznego.
Rozpoczęła się szaleńcza ucieczka przez miasto, które zdawało się polować na nich jak żywy, złośliwy organizm. Ulice zwężały się i rozszerzały, budynki przesuwały, tworząc labirynty bez wyjścia, a z mrocznych zaułków wyłaniały się kolejne, koszmarne manifestacje. Cieniste postacie, dotychczas jedynie szepczące, teraz zdawały się gęstnieć, ich sylwetki nabierały ostrości, a z ich pustych oczodołów zaczęły strzelać wiązki negatywnej energii, która nie raniła fizycznie, lecz wywoływała falę paraliżującego lęku i dezorientacji. Fyrrus próbował użyć swojej wrodzonej zdolności do improwizacji, szukając słabych punktów w tej onirycznej konstrukcji, ale materia snu była zbyt płynna, zbyt nieprzewidywalna. Rektor z kolei usiłował znaleźć jakąś logikę w chaosie, jakiś wzorzec w działaniach miasta-potwora, ale jego analityczny umysł odbijał się od absurdu tej rzeczywistości.
— To nie jest zwykły sen! — sapał Fyrrus, przeskakując nad szczeliną, która otworzyła się w chodniku, odsłaniając wirujące, kolorowe nicości. — To jest sen z zębami! I chyba właśnie próbuje nas przeżuć!
W pewnym momencie, gdy uciekali wąskim, krętym przejściem, przypominającym wnętrze gigantycznego, zardzewiałego rurociągu, Rektor dostrzegł na jednej ze ścian coś, co nie pasowało do reszty. Był to fragment płaskorzeźby, wykonanej z gładkiego, jasnego kamienia, przedstawiającej schematyczny rysunek — labirynt, a w jego centrum symbol przypominający stylizowane oko. Płaskorzeźba pulsowała słabym, wewnętrznym światłem.
— Fyrrusie, zaczekaj! — zawołał Rektor, wskazując na znalezisko. — To… to wydaje się jakimś rodzajem wskazówki. Może nawet interfejsu.
Fyrrus, zziajany, obejrzał się nieufnie. — Wskazówki w tym domu wariatów? Równie dobrze może to być przycisk autodestrukcji dla naszych ostatnich, zdrowych zmysłów. Ale, przyznaję, nic innego nam nie pozostało.
Rektor ostrożnie dotknął powierzchni płaskorzeźby. W momencie dotyku, szepty w ich głowach na chwilę ucichły, a otaczająca ich rzeczywistość jakby zamarła. Symbol oka na płaskorzeźbie rozjarzył się mocniej, a przed nimi, na przeciwległej ścianie rurociągu, pojawiła się seria świetlistych, geometrycznych wzorów. Była to zagadka, ewidentnie.
— No tak — westchnął Fyrrus. — Wiedziałem, że prędzej czy później trafimy na jakieś łamigłówki. Ten Mag ma obsesję na punkcie testowania naszych szarych komórek, nawet gdy śnimy. Co my tu mamy, Rektorze? Test na inteligencję dla zagubionych dusz?
Rektor przyglądał się wzorom z maksymalnym skupieniem. Były to sekwencje, które zdawały się odnosić do jakiejś nieznanej logiki, być może opartej na liczbach pierwszych, albo na ciągu Fibonacciego, ale z jakimś perfidnym, onirycznym twistem. Cieniste postacie, które na chwilę zamarły, teraz znów zaczęły się poruszać, zbliżając się do nich powoli, ale nieuchronnie. Ich szepty narastały, stając się niemal ogłuszającym chórem negacji i zwątpienia.
— Musimy się spieszyć — powiedział Rektor, czując, jak zimny dreszcz pełznie mu po plecach (czy też jego sennej reprezentacji). — Te wzory… wydają się być kluczem do otwarcia jakiegoś przejścia. Ale logika tutaj jest… niestandardowa. Fyrrusie, twoja intuicja, twoja zdolność do myślenia poza schematami, może być tu bardziej przydatna niż moja formalna analiza.
Fyrrus podrapał się po swojej sześciennej brodzie, która w tym śnie przybrała wyjątkowo kanciasty kształt. — Niestandardowa, powiadasz? To moje drugie imię! Daj no mi tu popatrzeć… To wygląda jak… jak instrukcja składania niemożliwego mebla z katalogu jakiejś kosmicznej Ikei, tylko że zamiast śrubek mamy tu czyste koncepty!
Razem, pod narastającą presją zbliżających się, coraz bardziej wrogich, cienistych postaci i ogłuszającego chóru szeptów, Rektor i Fyrrus próbowali złamać kod. Rektor analizował sekwencje, szukając matematycznych i logicznych prawidłowości, podczas gdy Fyrrus, z typową dla siebie nonszalancją, próbował „poczuć” rozwiązanie, dotykając wzorów, nucąc pod nosem fragmenty lemisiańskich piosenek technicznych i przestawiając mentalnie ich komponenty w najbardziej absurdalnych konfiguracjach.
W pewnym momencie Fyrrus krzyknął: — Eureka! A raczej… Heu-sześcian-ka! Rektorze, to nie jest sekwencja! To jest mapa! Mapa czegoś, co nie istnieje w trzech wymiarach! Musimy… złożyć ją w hiperprzestrzeni naszego umysłu!
Rektor spojrzał na niego z mieszaniną podziwu i lekkiego przerażenia. — Złożyć w hiperprzestrzeni? Fyrrusie, czy ty siebie słyszysz? Jakkolwiek… — zamyślił się, przyglądając się wzorom pod nowym kątem — …twoja absurdalna hipoteza, o dziwo, zdaje się pasować do niektórych anomalii w strukturze tych symboli!
Skupili swoje połączone umysły, próbując wizualizować wzory nie jako płaską projekcję, lecz jako siatkę obiektu wielowymiarowego. Było to niezwykle trudne, wymagało od nich przełamania fundamentalnych ograniczeń ich percepcji. Cieniste postacie były już tuż-tuż, ich widmowe dłonie wyciągały się w ich kierunku. Szepty wwiercały się w ich jaźń, grożąc rozpadem ich mentalnej spójności.
„Jeszcze chwila!” — pomyślał Rektor, czując, jak jego świadomość balansuje na krawędzi. „Musimy znaleźć odpowiednią… rotację… w czwartym wymiarze!”
I wtedy, w akcie desperackiej synchronizacji, udało im się. Wzory na ścianie zawirowały, złożyły się w niemożliwy, lśniący kształt, który przez ułamek sekundy zdawał się być idealnym tesseraktem, a następnie… fragment rurociągu przed nimi rozpłynął się, odsłaniając przejście — spokojny, cichy korytarz, skąpany w łagodnym, złotym świetle, tak różnym od otaczającego ich koszmaru, że aż nierealnym.
Nie oglądając się za siebie, Rektor i Fyrrus rzucili się w stronę tego nieoczekiwanego azylu, a za nimi zapadła się ściana dźwięku i mroku, gdy cieniste postacie uderzyły w barierę, która właśnie zniknęła. Byli bezpieczni. Przynajmniej na razie. Ale wiedzieli, że to dopiero pierwszy z wielu horrorów i zagadek, jakie zgotował im ten senny architekt. A gdzieś w głębi tego obłędu czekało na nich pytanie dziecka, które mogło być kluczem do wszystkiego, lub ostateczną pułapką.
Złoty korytarz, tak kojący po kakofonii i wizualnym pandemonium poprzednich rejonów snu, okazał się zdradliwie krótki. Zakończył się niewielką, okrągłą komnatą, której ściany zdawały się utkane z żywego, perłowego blasku. Na środku, na niewielkim, onyksowym postumencie, lewitowała pojedyncza, idealnie gładka, czarna kula, wielkości pięści Fyrrusa. Emanowała z niej aura głębokiego, niepokojącego spokoju.
— No, to jest zmiana scenerii — mruknął Fyrrus, rozglądając się nieufnie. — Z piekła architektury wprost do minimalistycznego salonu jakiegoś ascetycznego bóstwa. Co to za cudo? Jakaś nagroda pocieszenia za rozwiązanie poprzedniej zagadki?
Rektor, z natury podejrzliwy wobec wszystkiego, co zbyt proste lub zbyt estetyczne, podszedł ostrożnie do kuli. Nie wykazywała żadnych odczytów na jego wewnętrznych (choć teraz onirycznych) sensorach. Była… idealnie obojętna.
— Nie sądzę, by to była nagroda, Fyrrusie — odparł Rektor. — Raczej kolejny test. Ta kula… ona zdaje się reprezentować absolut. Nieskończoną gęstość informacji lub jej całkowity brak. Pustkę lub pełnię. Paradoks w najczystszej postaci.
Gdy tylko wypowiedział te słowa, z wnętrza czarnej kuli dobiegł cichy, melodyjny głos, który, mimo swej delikatności, zdawał się przenikać do szpiku ich sennych kości. Był to głos dziecka, ale dziecka o prastarej mądrości.
„Podróżnicy przez senne światy, co szukacie w odbiciach cudzych myśli?”
Na ścianach komnaty, niczym atrament rozlewający się na perłowym papierze, zaczęły pojawiać się obrazy — sceny z życia Rexa Farrisa, te same, które widzieli wcześniej, ale teraz jakby ostrzejsze, bardziej bolesne w swej intymności. Jego śmiech, jego łzy, jego miłość do żony i córki, a potem pustka i ból szpitalnej śpiączki.
„On śni o was, tak jak wy śnicie teraz o nim,” kontynuował dziecięcy głos. „Jesteście echem jego nadziei i jego rozpaczy. Fragmentami duszy, która pragnie się scalić, lecz boi się tego, co utraciła.”
Fyrrus poczuł dziwny ucisk w miejscu, gdzie w świecie materialnym miałby serce. Te obrazy, ten głos… coś w nich było tak fundamentalnie smutnego, a jednocześnie tak… znajomego.
— Kim jesteś? — zapytał Rektor, jego głos był napięty. — Czy jesteś… Magiem? W innej formie?
Głos zachichotał, a chichot ten był jak dźwięk kryształowych dzwoneczków. „Jestem wspomnieniem. Jestem pytaniem. Jestem tym, co pozostało, gdy wszystko inne zawiodło. Jestem małą Mag, która codziennie przychodzi do taty i opowiada mu bajki, by nie czuł się samotny w ciemności.”
Obrazy na ścianach zintensyfikowały się. Ukazały małą dziewczynkę, siedzącą przy szpitalnym łóżku, czytającą na głos z książki o kosmicznych podróżach, o mądrych rektorach i genialnych wynalazcach, o planetach pełnych cudów i niebezpieczeństw.
— To… to niemożliwe… — wyszeptał Fyrrus, a jego wokselowa twarz (która w tym śnie znów nabrała bardziej organicznych, choć wciąż nieco kanciastych rysów) wykrzywiła się w grymasie niedowierzania i rodzącego się zrozumienia.
„Aby opuścić to miasto snów, musicie odpowiedzieć na jedno pytanie,” głos małej Mag stał się poważny. „Musicie wspólnie rozwiązać centralny paradoks dotyczący natury tożsamości i pamięci. Musicie zrozumieć, czym jest echo, a czym głos.”
Czarna kula na postumencie zaczęła pulsować, a z jej wnętrza wydobył się kolejny szept, tym razem nie należący do dziecka, lecz będący zbitką setek głosów, szeptów Rexa, które słyszeli wcześniej w mieście.
„Jeśli sen śniącego kształtuje śnionych, a śnieni wpływają na sen, to kto budzi kogo, gdy zegar wybije świt?”
To był ten koan, ta centralna zagadka. Rektor poczuł, jak jego analityczny umysł wpada w pętlę autoreferencji. Pytanie było pięknie skonstruowane, logicznie nierozwiązywalne w ramach tradycyjnych systemów. Fyrrus z kolei poczuł nagły przypływ irracjonalnego lęku — jakby odpowiedź na to pytanie wiązała się z czymś ostatecznym, z utratą czegoś cennego.
— To… to jest pułapka! — krzyknął. — Jeśli odpowiemy źle, możemy zniknąć! Albo co gorsza, utknąć tu na zawsze jako bezwolne echa w czyimś śnie!
Dziecięcy głos Mag znów się roześmiał, ale tym razem w śmiechu nie było radości, tylko nuta nieskończonego smutku. „Nie ma złych odpowiedzi, są tylko różne ścieżki przez labirynt. Ale tylko jedna prowadzi ku przebudzeniu. Inne… prowadzą głębiej w sen.”
Nagle ściany komnaty zaczęły drżeć. Perłowy blask ustąpił miejsca pulsującej czerwieni, a spokojna dotąd muzyka (której wcześniej nawet nie zauważyli, tak była subtelna) zmieniła się w narastający, dysonansowy zgrzyt. Czarna kula na postumencie zaczęła wirować coraz szybciej, wciągając światło i dźwięk.
— Wygląda na to, że czas na odpowiedź jest limitowany! — stwierdził Rektor, z trudem utrzymując równowagę, gdy podłoga zaczęła się przechylać. — Fyrrusie, musimy myśleć! Szybko! „Kto budzi kogo?” To musi być coś więcej niż prosta logika!
Z zewnątrz komnaty dobiegły ich odgłosy miasta-koszmaru — wrzaski, zgrzyty, szepty pełne grozy. Złoty korytarz, który ich tu przyprowadził, zniknął, zastąpiony przez mroczną czeluść, z której wyłaniały się macki zrobione z poskręcanych ulic i budynków. Senna rzeczywistość znów upominała się o swoje ofiary.
Fyrrus, blady jak ściana (która właśnie obok niego zaczęła się kruszyć, odsłaniając wirujące oko cyklonu zrobionego z gazet), spojrzał na Rektora. — Rektorze, ja… ja nie wiem! Może… może nikt nikogo nie budzi? Może wszyscy śnimy siebie nawzajem w nieskończoność?
Rektor potrząsnął głową. — Nie, to zbyt proste, zbyt nihilistyczne. Musi być jakiś… czynnik sprawczy. Jakaś wola. Pytanie brzmi: czyja? Śniącego? Czy śnionych, którzy pragną istnienia?
Komnata kurczyła się w oczach. Czarna kula pulsowała teraz tak gwałtownie, że zdawała się grozić implozją, która pochłonie wszystko. Macki z zewnątrz wdzierały się do środka, próbując ich dosięgnąć.
W akcie desperacji, Fyrrus przypomniał sobie swoją własną, wokselową sesję i Harmonizator Systemów Emergentnych. Tam nie chodziło o zniszczenie, lecz o zrozumienie i rezonans.
— Rektorze! — krzyknął, przekrzykując narastający chaos. — Odpowiedź… odpowiedź nie jest słowem! To jest… to jest czyn! Musimy… musimy chcieć się obudzić! Nie dla siebie! Dla niego! Dla Rexa! To jego wola przebudzenia musi być silniejsza niż wola snu! A my… my jesteśmy tą wolą!
Rektor spojrzał na przyjaciela, a w jego oczach, zwykle tak pełnych analitycznego chłodu, pojawił się błysk zrozumienia. — Fyrrusie… masz rację! To nie jest pytanie o to, kto kogo budzi w sensie mechanicznym! To pytanie o intencję! O miłość, która jest siłą napędową przebudzenia!
„Głos… czy echo?” — przypomniał sobie słowa małej Mag.
— Jesteśmy echem, które pragnie stać się głosem! — zawołał Rektor, wyciągając rękę w stronę wirującej, czarnej kuli. — Budzi ten, kto kocha na tyle mocno, by przerwać najgłębszy nawet sen! Budzi Mag, która opowiada! Budzi Lemis, która czeka! I budzi Rex, który poprzez nas pragnie do nich wrócić!
W momencie, gdy Rektor dotknął czarnej kuli, a Fyrrus położył swoją dłoń na jego ramieniu, jednocząc się w tej myśli, w tej intencji, kula przestała wirować. Czerwień zniknęła, a komnata wypełniła się oślepiającym, białym światłem. Wszystkie dźwięki ucichły, zastąpione przez jedną, czystą, wibrującą nutę.
Poczuli, jak ich senne ciała się rozpadają, jak ich indywidualne świadomości łączą się i wznoszą, niesione przez falę czegoś, co było jednocześnie ulgą, bólem i bezgraniczną miłością. Koszmarne miasto zniknęło. Byli tylko światłem. I nadzieją.
Czy to była właściwa odpowiedź? Nie wiedzieli. Ale czuli, że przekroczyli kolejny próg. I że świt, o którym mówił koan, był bliżej niż kiedykolwiek.
Rozdział 1
Dekompresja Ontologiczna
1.1
Przebudzenie nie było łagodnym wynurzeniem się z mroku, przypominającym powolne wynurzanie się batyskafu z głębin oceanu myśli. Było raczej gwałtowną, bolesną dekompresją — jakby nurek, zbyt szybko wyniesiony z ciśnienia absolutnego na miałką powierzchnię banalności, poczuł, jak pękają w nim nie tylko naczynia krwionośne, ale i same kategorie bytu. Był to wstrząs systemowy, neuro-ontologiczny krwotok, w którym polifoniczna, nieskończenie złożona symfonia rzeczywistości, jaką znał, została zgnieciona i sprasowana do pojedynczego, fałszywego tonu.
Pierwszym, co zarejestrowała jego świadomość — a właściwie ten krystalizujący się z chaosu, zdumiony i obolały fragment świadomości, który wciąż usiłował odpowiedzieć na pytanie „kim jestem?” — nie był obraz ani dźwięk, lecz agresja. Agresja bieli.
Nie była to biel mleczna, biel śniegu w słońcu czy kości słoniowej, biele posiadające fakturę, historię i głębię. To była biel syntetyczna, absolutna, o charakterze groźby. Biel ścian, pozbawiona jakiejkolwiek tekstury, odbijająca światło w sposób bezlitośnie równomierny, niczym ekran logiczny wyświetlający błąd krytyczny. Biel pościeli, sztywna, nieprzyjemnie gładka, pachnąca chemiczną sterylnością, a nie ozonem i żywicą lemisiańskich Drzew-Domów. Biel fartucha jakiejś postaci, postaci, która nie miała w sobie nic z eterycznej gracji Lemian ani energetycznej krzepy Iskrytów. Biel tak absolutna, chemiczna i pozbawiona niuansów, że raniła jego korę wzrokową, przywykłą do opalizujących fioletów lemisiańskiego nieba i subtelnych, lazurowych poświat pulsujących w rytm myśli w Auli Synoptycznej.
Była to biel nicości, sterylne płótno, na którym jakiś bezlitosny demiurg o duszy księgowego wymazał wszelkie odcienie bytu, pozostawiając jedynie płaską, dwuwymiarową pewność istnienia, która była gorsza, bardziej obraźliwa dla umysłu, niż sam niebyt. Ta biel krzyczała o redukcji, o uproszczeniu, o świecie sprowadzonym do najprostszych, najbardziej prozaicznych mianowników. To była manifestacja choroby — nie ciała, lecz samej rzeczywistości, która utraciła swą złożoność, swoją wielowymiarową elegancję, stając się własną, uproszczoną karykaturą.
Zaraz potem nadszedł dźwięk. A raczej jego obelżywa parodia. Monotonny, regularny, irytująco trywialny w swojej przewidywalności pisk jakiejś maszyny.
Pik… pik… pik…
Dźwięk tak ubogi w informację, że stanowił atak na samą ideę komunikacji. Nie niósł ze sobą żadnej treści poza tą jedną, upartą, obraźliwie prostą asercją: „wciąż istniejesz, wciąż istniejesz, wciąż istniejesz”. Był antytezą złożonej, polifonicznej symfonii Fluctus Vitae, w której każdy szept liścia, każde drgnienie oceanu myśli, każda fluktuacja kwantowa w jądrze planety splatała się w żywą, tętniącą, nieskończenie złożoną tkankę znaczeń. Tam, we Fluctus Vitae, cisza była niemożliwa, gdyż wszystko było informacją. Tutaj, w tym białym pokoju, hałas był pusty. Ten pisk był jak pojedynczy, zacięty woksel w gładkiej, analogowej rzeczywistości; był jak błąd w programie, który zamiast renderować cały wszechświat, zawiesił się na jednej, bezsensownej komendzie. Był to dźwięk fundamentalnej awarii, metronom odmierzający rytm upadku.
I wreszcie, dopełniając tę synestetyczną kakofonię nędzy, zapach. Woń antyseptyków, sterylności, leków. Mieszanina alkoholu izopropylowego i związków chloru, która wdzierała się w nozdrza z agresją rozpuszczalnika. Zapach, który krzyczał o chorobie, o ułomności materii, o nieustannej, syzyfowej walce z entropią prowadzonej za pomocą prymitywnych, chemicznych narzędzi. Była to woń tak obca jego zmysłom, przywykłym do zapachu ozonu generowanego przez procesory noetyczne, do subtelnej woni kwitnących w Myślo-Ogrodach idei i do słodkawego aromatu destylatu z fermentowanych snów, że jego trzewia skurczyły się w odruchu protestu. To był zapach porażki — porażki ciała w walce z czasem, porażki biologii, która musiała być nieustannie dezynfekowana, by nie ulec własnemu rozkładowi.
Biel, pisk i smród. Trzy wektory ataku sensorycznego, które zbiegły się w jednym punkcie jego nowo narodzonej świadomości, tworząc druzgocącą konkluzję: jestem w miejscu obcym, wrogim i fundamentalnie uproszczonym. Jestem w pułapce.
Gdzie ja jestem?
Myśl ta, pierwsza w pełni uformowana myśl, zabrzmiała w jego własnej głowie obco, płasko, pozbawiona tego bogatego, wielowarstwowego rezonansu, który nadawała jej Fluctus Vitae. Była to myśl samotna, odizolowana, klaustrofobicznie zamknięta w ciasnej, kostnej puszce czaszki — koncepcja tak prymitywna i barbarzyńska, że aż niewyobrażalna. Zawsze myślał
z wszechświatem, w dialogu z nim, a jego jaźń była jedynie węzłem w nieskończonej sieci. Teraz jego jaźń była więźniem. Obserwatorem przytłoczonym przez prymitywizm otaczającej go rzeczywistości.
Światło było zbyt proste. Dźwięk był zbyt głupi. Zapach był zbyt brutalny. A on, zawieszony w tym białym, pulsującym, cuchnącym piekle, był zredukowany do roli cierpiącego świadka własnego ontologicznego upadku. Czuł to w sposób, w jaki czuje się nagłą zmianę ciśnienia — jako ból w każdej komórce istnienia. Utracił wszechświat, a w zamian otrzymał pokój. Pokój, który był nieskończenie gorszy niż nicość.
1.2
Na bezbrzeżnym, białym oceanie jego nowej, uproszczonej percepcji, pytanie „Gdzie ja jestem?” zawisło niczym kropla czarnego atramentu, powoli rozpływająca się w nicości. Było to pytanie fundamentalne, rozpaczliwa próba zakotwiczenia, rzucenia liny w kierunku jakiegokolwiek stałego lądu logiki. Było wołaniem o dane, o system odniesienia, o choćby jeden, nędzny aksjomat, na którym można by oprzeć dalsze rozumowanie.
I wszechświat, a raczej ten jego fragment uwięziony w kostnej puszce czaszki, odpowiedział.
Odpowiedź nie nadeszła z zewnątrz. Pojawiła się wewnątrz, jako nagła zmiana mentalnego klimatu. Chaotyczna panika, gorączkowy lęk i sensoryczne przeciążenie ustąpiły miejsca czemuś nowemu: chłodnej, analitycznej precyzji. Jakby w samym środku szalejącej burzy otworzył się nagle wir krystalicznie czystego, mroźnego powietrza.
Wygląda na to, że jesteśmy w jednostce medycznej niskiego stopnia zaawansowania technologicznego — odezwał się w jego umyśle inny głos. Głos chłodny, analityczny, pedantycznie precyzyjny. Głos, który natychmiast rozpoznał jako swój własny, a jednocześnie jako głos kogoś innego. Głos Rektora.
Był to głos pozbawiony emocji, czysty jak diament i równie twardy. Każde słowo było idealnie oszlifowane, pozbawione jakichkolwiek wibracji strachu czy zdziwienia. Była to czysta, beznamiętna transdukcja danych na język.
Sądząc po prymitywnym charakterze aparatury monitorującej, opartej na trywialnej elektronice, a nie na rezonansie kwantowym, oraz po składzie chemicznym atmosfery, zdominowanym przez wulgarny azot, znajdujemy się w środowisku klasy D, nieprzystosowanym do podtrzymywania złożonych form życia opartych na rezonansie noetycznym.
Dla fragmentu świadomości, który był po prostu Rexem, cierpiącym i przerażonym, te słowa były przez ułamek sekundy ukojeniem. Logika. Porządek. Analiza. Oto kotwica, której szukał. Ale ulga natychmiast zmieniła się w nowy rodzaj grozy. Głos Rektora, choć znajomy, był głosem obcym. Mówił o nas, ale z perspektywy kogoś, kto stoi z boku, patrząc na sytuację przez grubą, pancerną szybę obiektywizmu. Nie było w nim śladu jego bólu, jego straty. Rektor nie rozpaczał nad utratą polifonicznej symfonii Fluctus Vitae; on ją jedynie klasyfikował jako nieobecną, odnotowując ten fakt z takim samym beznamiętnym zainteresowaniem, z jakim entomolog odnotowuje brak jednej pary odnóży u badanego owada.
Sugeruję zachowanie ostrożności i rozpoczęcie diagnostyki otoczenia, kontynuował Rektor, a jego głos był niczym mentalny skalpel, metodycznie tnący chaos na schludne, zrozumiałe fragmenty. Należy w pierwszej kolejności zidentyfikować źródło zasilania i spróbować połączyć się z lokalną siecią informacyjną, o ile takowa w ogóle istnieje.
Zanim jednak Rex zdążył przetworzyć tę lodowatą dyrektywę, zanim zdążył pogrążyć się w egzystencjalnej rozpaczy nad faktem, że jego własny intelekt oddzielił się od niego, by stać się autonomicznym, beznamiętnym obserwatorem, wewnętrzny klimat jego umysłu ponownie uległ gwałtownej zmianie. Mroźny wir Rektora został rozerwany przez nagłą, niekontrolowaną eksplozję. Nie była to już implozja w kierunku zimnej logiki, lecz erupcja gorącej, nieokiełznanej energii. Supernowa niecierpliwości.
Diagnostyki?! rozległ się trzeci głos, eksplodując w jego świadomości niczym ładunek plazmy, pełen irytacji i nieokiełznanej, pirotechnicznej fantazji. Głos Fyrrusa. Rektorze, czyś ty do reszty postradał swoje logiczne zwoje?! Twoje wieczne analizy doprowadzą nas do śmierci z nudów, zanim cokolwiek zdążymy zrobić!
Głos Fyrrusa był przeciwieństwem Rektora. Był gorący, chaotyczny, pełen iskier i trzasków. Był to głos wielkiego pieca hutniczego, w którym rodzą się nowe, niestabilne idee. Głos inżyniera-piromana, artysty-demiurga, który w każdym problemie widział okazję do zbudowania czegoś spektakularnego, najlepiej z użyciem dużej ilości egzotycznej materii i z pominięciem większości protokołów bezpieczeństwa.
Nie widzisz, że tu nawet kawy porządnej nie mają?! grzmiał Fyrrus, a jego mentalny głos zdawał się wstrząsać samymi fundamentami czaszki Rexa. Ta breja, którą próbują nam wcisnąć dożylnie, ma sygnaturę energetyczną gorszą niż woda z kałuży po przejściu stada Grizlorów z K’tharr, i prawdopodobnie podobne walory smakowe! Zamiast diagnostyki, proponuję natychmiastowe zlokalizowanie głównego reaktora i lekkie… „podkręcenie” jego parametrów, żebyśmy mogli przynajmniej zmaterializować sobie porządne, podwójne espresso z pianką! Albo chociaż toster, który nie będzie przypalał grzanek w trzech wymiarach jednocześnie!
I tak oto, w ciągu kilku sekund, umysł Rexa Farrisa przestał być po prostu umysłem. Stał się polem bitwy. Sceną, na której dwie potężne, archetypiczne siły rozpoczęły swój odwieczny spór. Z jednej strony Rektor — zasada porządku, zimna logika, apolliński pęd do klasyfikacji i zrozumienia. Z drugiej Fyrrus — zasada chaosu, gorąca kreatywność, dionizyjski pęd do działania i tworzenia.
Rex, ten pierwotny, cierpiący rdzeń tożsamości, został zepchnięty na margines. Był już nie tylko obserwatorem wrogiego, zewnętrznego świata. Stał się pasywnym świadkiem wojny domowej toczącej się w jego własnej głowie. Monotonne „pik… pik… pik…” monitora serca, które tak go dręczyło, stało się teraz ironicznym, absurdalnym tłem dla bogatej, wewnętrznej kłótni. Świat zewnętrzny oferował mu jeden, idiotyczny bit informacji. Świat wewnętrzny — dwa sprzeczne, niemożliwe do pogodzenia wszechświaty.
Był rozdarty. Uwięziony między lodem a ogniem. Między propozycją analizy więziennych krat a planem wysadzenia całego więzienia. Między chłodną rezygnacją a gorączkową nadzieją. Jego własna wola, jego własna tożsamość, została stłumiona, zneutralizowana przez potężne siły, które sam niegdyś zrodził. Był polem bitwy, a jego ciało — nagrodą, o którą walczono. Nie wiedział jeszcze, która strona zwycięży. Nie wiedział nawet, której stronie powinien kibicować. Wiedział tylko jedno: dekompresja ontologiczna dopiero się rozpoczęła. Prawdziwe pęknięcie następowało właśnie teraz. Nie w ciele, lecz w duszy.
1.3
W akcie czystej, desperackiej woli, jak bunt niewolnika przeciwko dwóm tyranom walczącym o jego duszę, zmusił swoje ciało do posłuszeństwa. Był to wysiłek herculesowy, wymagający skupienia całej, rozproszonej energii w jednym, prostym celu. Przezwyciężyć bezwład. Przejąć kontrolę.
Rex Farris otworzył oczy. Nie Rektor, nie Fyrrus. Rex. Imię, które smakowało w jego umyśle jak dawno zapomniana potrawa z dzieciństwa — znajome, a jednak dziwnie odległe, jak echo z innego życia.
Światło, przefiltrowane przez jego fizyczne, ludzkie oczy, wciąż było białe i agresywne, ale teraz nabrało ostrości, głębi, trójwymiarowości, która była jednocześnie darem i przekleństwem. Darem, bo wreszcie istniały krawędzie, cienie i perspektywa — surowe dane, które pozwalały na triangulację położenia w tej nowej, wrogiej przestrzeni. Przekleństwem, bo ta nowo nabyta trójwymiarowość jedynie podkreślała fundamentalną płaskość ontologiczną tego świata. Był to świat, który posiadał wymiary geometryczne, ale był pozbawiony wymiarów znaczeniowych.
Amorficzna, biała plama, która unosiła się w jego polu widzenia, skrystalizowała się w konkretną postać. Okazała się być kobietą w średnim wieku, o zmęczonej, choć życzliwej twarzy, na której mapa drobnych zmarszczek wokół oczu opowiadała historię tysięcy długich dyżurów i setek cichych, współczujących uśmiechów. Jej istnienie było namacalne, solidne i przytłaczająco prozaiczne. Nie pulsowała wewnętrznym światłem, jej myśli nie malowały w powietrzu subtelnych wzorów. Była po prostu… ciałem. Zbiorem komórek, który jakimś cudem utrzymywał spójność i wykonywał zaprogramowane funkcje.
Jego spojrzenie powędrowało dalej. Monotonny pisk, który wciąż wiercił mu dziurę w świadomości, miał teraz swoje źródło. Było nim niewielkie, szare pudełko z ekranem, na którym zielona linia, niczym sejsmograf rejestrujący pierwsze, nieśmiałe drgnienia budzącego się wulkanu, tańczyła w rytm jego serca. Ten obraz, połączenie dźwięku z wizualną reprezentacją, był dla niego szokujący w swojej prostocie. Prymitywna transdukcja sygnału biologicznego na sygnał elektroniczny. Prosta pętla sprzężenia zwrotnego, która nie niosła żadnej głębszej informacji poza tą jedną: mechanizm wciąż działa. Pompa tłoczy.
— Panie Farris? Słyszy mnie pan? — głos kobiety był ciepły, nacechowany profesjonalizmem, ale i autentyczną ulgą. Przenikał przez zgiełk jego wewnętrznej wojny, ignorując ją, nieświadomy jej istnienia. — Nazywam się siostra Henderson. Jest pan w szpitalu stanowym w Nebrasce. Miał pan wypadek. Proszę się nie ruszać. Wszystko jest w porządku.
Szpital. Nebraska. Wypadek.
Słowa te, proste, trywialne, pozbawione jakiejkolwiek kosmicznej wagi, uderzyły w jego umysł z siłą młota pneumatycznego. Były jak kamyki wrzucone w spokojną toń jego lemisiańskich wspomnień, tworząc dysonans poznawczy tak potężny, że aż fizycznie bolesny.
Nebraska. Nazwa ta nie miała dla niego żadnego punktu odniesienia. Była zbiorem fonemów, pustym znaczeniowo. W jego umyśle, który wciąż rezonował echem debat w Auli Synoptycznej na temat natury „choroby rzeczywistości” i teoretycznych modeli multiwersum, słowo „Nebraska” brzmiało bardziej obco, bardziej absurdalnie, niż nazwa gromady kulistej w galaktyce Andromedy. Z jednej strony jego świadomości rozbrzmiewały wspomnienia smaku bursztynowego destylatu z fermentowanych snów, pitego po udanym eksperymencie z Fyrrusem. Z drugiej — sterylna, bezosobowa nazwa jakiegoś miejsca, które rzekomo było teraz jego lokalizacją.
Wypadek. Termin ten implikował nieprzewidziane zdarzenie, błąd w systemie, losowe odchylenie od normy. Ale jak pogodzić koncepcję banalnego, fizycznego wypadku — poślizgu, zderzenia, upadku — z jego ostatnim, żywym wspomnieniem: desperackiej, heroicznej budowy
Lemiserry, arki mającej ocalić esencję ich bytu przed postępującą degradacją samego kontinuum? Jak jedno mogło prowadzić do drugiego? Jaki ciąg przyczynowo-skutkowy mógł połączyć kosmiczną epopeję z przyziemną, medyczną procedurą w miejscu zwanym „Nebraska”?
Było to zderzenie dwóch niemożliwych do pogodzenia porządków rzeczywistości. Jego umysł, operujący na poziomie kosmologicznym, został brutalnie zmuszony do przetworzenia danych o skali tak trywialnej, że aż niezrozumiałej. To było Brzemię Geniuszu w swojej najokrutniejszej formie: wiedza o wszechświatach zamknięta w ciele, którego jedynym problemem, według otoczenia, był „wypadek”.
Przebłysk jego rdzennej jaźni, ten krótki zryw, który pozwolił mu otworzyć oczy, zaczął gasnąć. Przytłoczony ogromem paradoksu, umysł Rexa zaczął się chwiać. Jak komputer, który otrzymał polecenie podzielenia nieskończoności przez zero, jego system operacyjny zawiesił się w pętli sprzeczności. Próba zrozumienia sytuacji była skazana na porażkę, gdyż brakowało mu fundamentalnych danych pozwalających połączyć te dwie narracje w jedną, spójną całość.
Wewnętrzne głosy, Rektor i Fyrrus, na chwilę uciszone tym aktem woli, poczuły próżnię. Pustkę po władzy, która powstała w wyniku szoku rdzennej jaźni. I jak drapieżniki wyczuwające słabość, zaczęły się gramolić z powrotem na scenę. Rex czuł ich powrót jako narastające ciśnienie w czaszce. Lód i ogień znów szykowały się do bitwy, gotowe zaoferować swoje skrajnie różne interpretacje słów pielęgniarki.
Ale na razie, przez jeszcze jeden, ostatni, krystaliczny moment, był tylko Rex. Zdezorientowany. Złamany. I przerażony faktem, że słowa, które miały go uspokoić i zakotwiczyć — „Wszystko jest w porządku” — były najbardziej przerażającym kłamstwem, jakie kiedykolwiek usłyszał. Nic nie było w porządku. Sama rzeczywistość nie była w porządku. A on, jako jedyny, zdawał się to pamiętać.
1.4
W obliczu tego totalnego, wielopoziomowego chaosu, umysł Rexa — ten jego fragment, który wciąż był po prostu Rexem — uczepił się jedynej dostępnej strategii: komunikacji. Musiał przerzucić most nad przepaścią, która dzieliła jego wewnętrzny kosmos od zewnętrznej, prozaicznej celi. Musiał zadać pytanie. Nie proste „gdzie jestem?”, bo odpowiedź na nie — „Nebraska” — była bezwartościowym szumem. Potrzebował pytania, które sięgnęłoby sedna paradoksu, które zmusiłoby tę nową, płaską rzeczywistość do ujawnienia swoich fundamentalnych praw.
Sformułował je w myślach z elegancją i precyzją, której nie powstydziłby się sam Rektor. Pytanie było czyste, logiczne i obejmowało całość jego dylematu:
Jaka jest natura tej pozornej bifurkacji mojej jaźni?
To było to. Idealne zapytanie. Nie prosiło o współczucie, nie zdradzało strachu. Było chłodnym, naukowym żądaniem danych, próbą rozpoczęcia dialogu na jedynym poziomie, który mógł uporządkować ten bałagan. Zebrał resztki woli, skoncentrował ją na mechanizmach swojego ciała, które pamiętał jako posłuszne i wydajne narzędzia. Wydał polecenie: mów. Przekształć tę złożoną, wielowymiarową koncepcję w serię drgań powietrza, w zrozumiały komunikat.
Z jego gardła, nieużywanego przez wieczność, wydobył się jedynie chrapliwy, niezrozumiały dźwięk.
Był to odgłos absolutnej porażki. Zgrzyt zardzewiałej, nieoliwionej maszyny, która po latach bezczynności próbuje wykonać ruch. Dźwięk suchy, zwierzęcy, pozbawiony melodii i artykulacji. Była to fonetyczna ruina, żałosna karykatura zamierzonej, eleganckiej frazy. Jego struny głosowe, zwiotczałe i pozbawione treningu, zadrgały w spazmatycznym proteście. Mięśnie krtani, których precyzyjna choreografia jest warunkiem mowy, skurczyły się w nieudolnym chaosie. Płuca wypchnęły powietrze ze zbyt małą siłą, by nadać dźwiękowi odpowiednią moc.
Siostra Henderson zareagowała natychmiast, ale jej reakcja była kolejnym, bolesnym dowodem na ogrom komunikacyjnej przepaści. Pochyliła się nad nim, a na jej twarzy odmalowała się profesjonalna troska, całkowicie mijająca się z celem.
— Spokojnie, panie Farris. Proszę nie próbować mówić. Jest pan osłabiony. To normalne. Chce pan łyk wody?
Woda. Proponowała mu wodę jako rozwiązanie problemu ontologicznej katastrofy. Ta prozaiczna oferta była tak absurdalnie nieadekwatna, że graniczyła z komizmem — czarnym, egzystencjalnym humorem, z którego nikt oprócz niego nie mógł się śmiać.
Ale jego wewnętrzni lokatorzy nie widzieli w tym nic zabawnego. Fizyczna niemoc ich wspólnego wehikułu była nowym, palącym problemem, który natychmiast wywołał ich charakterystyczne reakcje.
Układ głosowy wymaga kalibracji, skonstatował sucho Rektor w jego głowie, z precyzją technika diagnozującego usterkę. Amplituda drgań strun głosowych jest niewystarczająca do wygenerowania zrozumiałego komunikatu. Rezonans w jamie gardłowej i nosowej jest minimalny. Należy zwiększyć ciśnienie wydechowe powietrza w płucach o co najmniej czterdzieści procent i zoptymalizować napięcie mięśni krtani według algorytmu sprzężenia zwrotnego audio-motorycznego. Sugeruję serię kontrolowanych wokalizacji testowych o narastającej częstotliwości.
Lodowata, beznamiętna analiza Rektora była jak sól na ranę. Traktował jego ciało — ich ciało — jak zepsuty syntezator mowy. Nie było w tym śladu frustracji, jedynie chłodna ocena i propozycja metodycznego rozwiązania. Ale Fyrrus, dla którego ciało było narzędziem do realizacji wielkich planów, a mowa kluczem do wydawania poleceń, zareagował furią.
Dajcie mu trochę smaru! zirytował się Fyrrus, a jego mentalny głos trzaskał jak zwarcie w instalacji wysokiego napięcia. Albo podłączcie go do wzmacniacza! Kalibracja?! Rektorze, ten człowiek nie jest cholernym robotem! Nie będziemy tu siedzieć przez trzy cykle planetarne i wydawać z siebie samogłosek! Jak mamy cokolwiek zbudować, jeśli nie potrafimy nawet wydać prostego polecenia robotowi-asystentowi?! Chcę mój warsztat! I moje Chronokulki! Ten pisk doprowadza mnie do szaleństwa!
W jednej chwili poczucie porażki Rexa uległo zwielokrotnieniu. Był teraz potrójnie uwięziony. Po pierwsze, przez tę jałową, dwuwymiarową rzeczywistość szpitalnej sali. Po drugie, przez wojnę domową w jego własnej czaszce, gdzie dwie frakcje jego jaźni walczyły o dominację. A teraz, po trzecie, przez najbardziej upokarzającą z niewoli — niewolę własnego ciała.
Jego geniusz, ten połączony, triumwiracki umysł zdolny do projektowania silników strunowych i analizowania struktury wszechświata, został unieruchomiony przez kilka zwiotczałych mięśni w gardle. Był jak superkomputer o nieskończonej mocy obliczeniowej, uwięziony w obudowie bez portów wejścia i wyjścia. Mógł w myślach pisać najwspanialsze symfonie i traktaty filozoficzne, ale na zewnątrz był tylko niemym, drżącym kawałkiem mięsa, zdolnym do wydawania z siebie jedynie gardłowych, zwierzęcych dźwięków.
To było ostateczne upokorzenie. Brzemię Geniuszu w najczystszej, najbardziej okrutnej postaci. Posiadać wiedzę zdolną zmienić losy cywilizacji i nie być w stanie poprosić o szklankę wody w sposób, który oddałby sprawiedliwość tej prośbie.
Zamknął oczy, odcinając się od życzliwej, lecz całkowicie nieświadomej pielęgniarki. Próba komunikacji zakończyła się totalną klęską. Nie tylko nie udało mu się przerzucić mostu do świata zewnętrznego, ale na nowo otworzył wewnętrzną przepaść między Rektorem a Fyrrusem, którzy teraz, sprowokowani nowym problemem, na nowo podjęli swoją absurdalną walkę.
Lód analizował. Ogień się wściekał. A Rex, ten właściwy Rex, tonął w ciszy własnej, bezgłośnej rozpaczy.
1.5
W otchłani potrójnej niewoli, gdzie umysł był polem bitwy, a ciało zepsutą maszyną w sterylnym, wrogim świecie, Rex dryfował. Lód Rektora i ogień Fyrrusa toczyły w jego głowie wojnę o strategię przetrwania, a ich głosy, niczym dwie czarne dziury, rozrywały resztki jego spójnej tożsamości. Rektor metodycznie katalogował parametry celi, diagnozując jej prymitywizm z pogardliwą precyzją. Fyrrus, w furii twórczej niemocy, projektował fantasmagoryczne drogi ucieczki, miotając obelgami na niską jakość dożylnego pożywienia i monotonię aparatury. Rex, ten właściwy Rex, był jedynie punktem, w którym te dwie siły się ścierały — punktem o zerowej objętości i nieskończonej gęstości cierpienia.
I wtedy, w ten zamknięty, rezonujący obłędem system, wdarł się nowy, nieprzewidziany sygnał.
Był to dźwięk tak banalny, a jednak w tym kontekście tak obcy, że na ułamek sekundy uciszył wewnętrzną kakofonię. Dźwięk otwieranych drzwi. Nie był to metaliczny zgrzyt więziennej bramy, lecz cichy, wytłumiony, hydrauliczny szept. Zwiastun nadejścia.
Obie frakcje jego jaźni zareagowały natychmiast, każda na swój sposób.
Nowy czynnik w środowisku, skonstatował Rektor, a jego analityczny umysł natychmiast zarzucił sieci logiczne, by sklasyfikować intruza. Prawdopodobieństwo: 87,4%, personel medyczny. 11,2%, personel administracyjny. 1,4%, nieprzewidziana anomalia. Sugeruję tryb pasywnej obserwacji do czasu pełnej identyfikacji.
Nareszcie! Może przynieśli części! zahuczał Fyrrus z irracjonalną nadzieją. Albo chociaż porządny generator pola siłowego! Rektorze, przygotuj się do przejęcia ich systemów, jak tylko podejdą wystarczająco blisko! Spróbujemy pobrać plany techniczne ich urządzeń!
Ale to nie był personel. To nie byli dostawcy części. W progu stanęły dwie postacie, a ich obecność, ich sama sygnatura ontologiczna, była tak fundamentalnie inna od wszystkiego w tym pokoju, że cały system operacyjny umysłu Rexa uległ krytycznej awarii.
To nie była kolejna manifestacja sterylnej bieli. W ich ubraniach były kolory — wyblakły błękit dżinsu, ciepły brąz wełnianego swetra. Były to kolory o nieskończonej głębi, naznaczone życiem, noszeniem, praniem. Kolory, które miały historię. W ich ruchach była płynność, a nie mechaniczna precyzja. Ich istnienie nie było prostą asercją. Było narracją.
I w tym momencie, w chwili, gdy światło z korytarza oświetliło ich twarze, stało się coś niemożliwego. Coś, co wykraczało poza logikę Rektora i fantazję Fyrrusa.
Wewnętrzna wojna ucichła.
Nie było to zawieszenie broni, lecz całkowite, nagłe zniknięcie walczących stron. Analityczny silnik Rektora, który potrafił przetwarzać złożoność kosmologiczną, stanął dęba w obliczu danych o tak przytłaczającej, a jednocześnie prostej wadze emocjonalnej. Był to ładunek informacji o zerowej redundancji i nieskończonym znaczeniu, który przekroczył jego zdolności przetwarzania. Zamilkł, jego procesory zawieszone w pętli nierozwiązywalnego równania.
Piec hutniczy Fyrrusa, w którym bez przerwy płonął ogień kreatywności, zgasł, zduszony przez obecność czegoś, czego nie dało się ulepszyć. Jego pęd do tworzenia, do budowania, do przekształcania, stracił sens w obliczu bytu, który był doskonały w swojej niedoskonałości, kompletny w swojej tęsknocie. Fyrrus zamilkł, oniemiały z podziwu, który graniczył z czcią.
W tej nagłej, absolutnej ciszy, która zapanowała w jego głowie, Rex Farris po raz pierwszy od przebudzenia był sam. I zobaczył.
Pierwsza z nich, kobieta o włosach koloru spadziowego miodu i oczach, w których krył się cały smutek i cała siła wszechświata, podeszła do łóżka.
Lemis.
Jej imię nie było myślą. Było uderzeniem serca. Było wspomnieniem zapachu letniego deszczu na rozgrzanym asfalcie, smaku pierwszej porannej kawy w ich starej kuchni, ciepła jej dłoni na jego karku podczas długich, zimowych wieczorów. Jej twarz była starsza, niż ją zapamiętał. Grawitacja i czas — te dwie trywialne, a jednak nieubłagane siły tej płaskiej rzeczywistości — wyryły na niej swoją mapę. Drobne zmarszczki wokół oczu, których nie było w jego wspomnieniach, opowiadały historię tysięcy samotnych wschodów słońca. Subtelna linia zaciśniętych ust, której nie znał, była świadectwem lat cichej, upartej nadziei, która walczyła ze zwątpieniem.
Ale to była ona. Każdy atom jego istoty, każda komórka pamięci krzyczała jej imię. To był aksjomat. Fundamentalna prawda, na której zbudowany był jego wszechświat.
Jej dłoń, ciepła i realna, dotknęła jego policzka.
I w tym momencie dekompresja ontologiczna została zatrzymana. Ten prosty, fizyczny kontakt był jak kotwica rzucona w oceanie szaleństwa. Ciepło jej skóry, subtelna tekstura, delikatny nacisk — to wszystko było powodzią prawdziwych, bogatych, analogowych danych sensorycznych. Było to zaprzeczenie agresywnej bieli, idiotycznego pisku i chemicznego smrodu. Jej dotyk był dowodem, że istnieje inna rzeczywistość. Rzeczywistość, w której istniało ciepło, czułość i znaczenie. Ten dotyk był jedynym pewnikiem w tym nowym, przerażająco realnym świecie. Ugruntował go. Powstrzymał jego rozpadającą się jaźń przed ostateczną implozją.
Jego spojrzenie, wciąż zakotwiczone w jej oczach, powędrowało ku drugiej postaci. Stała tuż za Lemis, w półcieniu, jakby bojąc się podejść bliżej. Była młodsza. I przez ułamek sekundy jego umysł nie potrafił jej umiejscowić. A potem zobaczył jej oczy.
I czas, który dla niego stanął, runął na niego z siłą lawiny.
To były jego oczy. Te same, ciekawskie i inteligentne oczy, które odziedziczyła po ojcu. Oczy, które zawsze zadawały pytania, które rozkładały świat na czynniki pierwsze z dziecięcą fascynacją. Ale to nie były oczy dziecka, które pamiętał. To nie były oczy małej dziewczynki, która zadawała mu pytania o to, dlaczego gwiazdy świecą, i którą uczył nazw konstelacji w ich przydomowym ogrodzie.
To były oczy kobiety. Młodej kobiety, w której spojrzeniu widać było lata nauki, lata samodzielnego myślenia. Malowała się w nich mieszanina uczuć tak złożona, że potrzeba by było całej mocy Rektora, by ją przeanalizować: ulga, tak głęboka, że aż bolesna. Niedowierzanie, które walczyło z nadzieją. Ale pod tym wszystkim, pod warstwami miłości i troski, kryła się ta specyficzna, analityczna ciekawość, która tak bardzo przypominała mu… Rektora. Patrzyła na niego nie tylko jak córka na odnalezionego ojca. Patrzyła na niego jak naukowiec na niezwykły, niepojęty fenomen.
Margaret. Jego córka, Margaret.
W jednej chwili zrozumiał. Zrozumiał, co oznacza „wypadek”. Zrozumiał, co oznacza cisza, która musiała trwać lata. Piętnaście lat, podpowiedział mu jakiś odległy, cichy fragment umysłu, który potrafił jeszcze liczyć. Piętnaście lat skradzionych, wymazanych, nieistniejących. Czas, dla niego, był jedynie abstrakcyjną współrzędną w równaniach kosmologicznych. Teraz stał się nożem, który wbito mu w serce. Jego córeczka, jego mała Meg, zestarzała się o piętnaście lat, podczas gdy on spał. Zmieniła się z dziecka w kobietę, a on to przegapił. Ten ból był nowym, nieznanym rodzajem agonii, ostrzejszym niż dekompresja, głębszym niż samotność.
Był to moment tak gęsty od emocji, że zdawał się zakrzywiać przestrzeń w pokoju. Miłość, tak potężna, że mogłaby zasilać gwiazdy. Tęsknota, która była fizycznym bólem w piersi. Rozdzierający ból straty — straty czasu, straty wspomnień, straty życia. I pod tym wszystkim, niewyobrażalna, paląca radość odnalezienia, radość tak intensywna, że groziła unicestwieniem.
Te dwie kobiety. Jego żona i jego córka. Jego przeszłość i jego utracona przyszłość. Jego kotwica i jego most.
Były jedynym, co miało sens w tym szalonym, uproszczonym świecie. Były grawitacyjną studnią znaczenia, wokół której jego rozbita świadomość mogła na nowo zacząć orbitować. Wewnętrzne głosy milczały, pokonane przez siłę, której nie potrafiły zrozumieć ani skopiować.
W tej ciszy był tylko Rex. Mąż i ojciec. Mężczyzna, który utracił wszechświat, by w białym, sterylnym pokoju w Nebrasce odnaleźć jego prawdziwe centrum. Patrzył na nie, a łzy, których nie czuł od eonów, których istnienia jego ciało już prawie zapomniało, zaczęły płynąć po jego policzkach, mieszając się z ciepłem dłoni jego żony. Były to łzy rozpaczy i ekstazy. Pierwszy, prawdziwie ludzki akt w tej nowej, nieludzkiej rzeczywistości
1.6
W krystalicznej, bezgłośnej chwili, która nastała po zniknięciu jego wewnętrznych tyranów, Rex był czystą percepcją. Jego świadomość, uwolniona od lodowatej analizy i gorączkowej kreacji, stała się idealnym lustrem, w którym odbijały się dwie najważniejsze stałe jego wszechświata: Lemis i Margaret. Miłość, tęsknota, ból i radość splotły się w jedno, tworząc nowy, niestabilny, lecz nareszcie zjednoczony rdzeń jego jaźni. Był to moment łaski, dar odzyskanego człowieczeństwa.
Ale systemy, nawet te biologiczne, dążą do równowagi. A jego nowa równowaga była oparta na chaosie. Potężny ładunek emocjonalny, który zalał jego umysł, choć na chwilę zjednoczył go w akcie czystego uczucia, był jednocześnie sygnałem o tak gigantycznej amplitudzie, że musiał w końcu na nowo obudzić uśpione podsystemy. Ich zadaniem była interpretacja danych. A on właśnie stał się epicentrum trzęsienia danych, jakiego jego umysł nigdy nie doświadczył.
Pierwszy odezwał się szept Lemis.
— Rex…
Jej głos. Nie był to zwykły dźwięk. Była to fala nośna, na której zakodowane były lata niewypłakanych łez, samotnych wieczorów i cichej, upartej nadziei. Jego umysł, w swojej nowej, wrażliwej formie, nie tylko słyszał słowo „Rex”. On je czytał. Odczytywał jego metadane: spektrum częstotliwości drgające od ulgi, składowe harmoniczne nasycone bólem, subtelne obniżenie tonu świadczące o skrajnym wyczerpaniu. Był to sygnał tak bogaty, tak gęsty od informacji, że stanowił wyzwanie.
A potem pytanie Margaret, które padło tuż po nim.
— Tato? Pamiętasz nas?
To pytanie było iskrą. Iskrą, która na nowo zapaliła uśpione reaktory. Prośba o weryfikację pamięci była żądaniem dostępu do rdzennych danych systemu, a to z kolei uruchomiło protokoły diagnostyczne i obronne.
Pierwszy odzyskał przytomność Rektor. Jego powrót nie był gwałtowny. Był raczej jak restart systemu po krytycznym błędzie — cichy, metodyczny, nieubłagany. Jego świadomość rozlała się po umyśle Rexa niczym ciekły azot, schładzając i porządkując gorący chaos emocji. Spojrzał na dwie kobiety nie oczami męża i ojca, lecz przez obiektyw beznamiętnego analityka. I zobaczył zagrożenie.
To one są źródłem anomalii, odezwał się z lodowatym spokojem, a jego głos był niczym szum białego szumu, doskonale odfiltrowany z jakichkolwiek uczuć. Te dwie istoty generują pole emocjonalne o tak wysokim natężeniu, że zakłóca ono nasze procesy poznawcze i uniemożliwia obiektywną analizę sytuacji. Obserwowany przed chwilą stan — określany w prymitywnej psychologii jako „miłość” lub „przywiązanie” — jest w istocie formą wirusa informacyjnego. Wprowadza do systemu operacyjnego wektor o charakterze aksjomatycznym, który nadpisuje procedury logiczne i wymusza podejmowanie suboptymalnych decyzji. Jest to stan wysokiego ryzyka, prowadzący do utraty obiektywizmu i potencjalnej kompromitacji całej misji.
Rektor, w swojej nieskończonej, zimnej mądrości, dokonał wiwisekcji cudu. Zredukował miłość do poziomu zagrożenia cybernetycznego.
Ich fizyczna bliskość, kontynuował, a w szczególności kontakt haptyczny i wokalizacje o wysokim ładunku afektywnym, działają jak potężny atak typu „denial-of-service” na naszą korę przedczołową. Sugeruję zachowanie dystansu do czasu pełnej oceny ich intencji i potencjalnego wpływu na naszą misję. Musimy odizolować anomalię, by móc ją zbadać, a nie pozwolić, by anomalia zasymilowała badacza.
Zanim jednak ten lodowaty manifest zdążył w pełni zamrozić serce Rexa, eksplodował Fyrrus. Jego powrót był jak zapłon silnika rakietowego — ogłuszający, pełen ognia i wściekłej mocy. Został sprowokowany przez Rektora do gwałtownej, instynktownej reakcji obronnej.
Dystansu?! ryknął Fyrrus, a jego mentalny głos był pełen oburzenia i czułości, które niemal go rozrywały. Rektorze, czy ty nie masz serca?! A, no tak, zapomniałem, ty masz tylko procesor logiczny! Czy ty w ogóle widzisz, co się dzieje?! Twoje „źródła anomalii” to jedyna rzecz w tym przeklętym, białym, płaskim wszechświecie, która ma jakąkolwiek wartość! To jest Lemis! Nasza Lemis! Spójrz na nią, jest równie piękna, jak ją zapamiętałem, tylko jeszcze silniejsza! A to… to musi być jakaś młodsza wersja Cassiopei! Spójrz w jej oczy, mają ten sam błysk!
Fyrrus nie widział zagrożenia. Widział cel. Widział inspirację, która była paliwem o nieskończonej liczbie oktanów.
Mówisz o misji, ty zardzewiały abakusie?! kontynuował swój wściekły monolog. To właśnie jest misja! Chronić je! Budować dla nich! Stworzyć świat, w którym już nigdy nie będą musiały płakać! Możemy zacząć od razu! Widzę co najmniej siedemnaście sposobów na ulepszenie tego pomieszczenia! Zainstalujemy system kontroli atmosfery, który będzie subtelnie nasycał powietrze jonami srebra i zapachem ich ulubionych kwiatów! Wymienimy te obrzydliwe, syntetyczne prześcieradła na samoczyszczącą, inteligentną tkaninę, która będzie utrzymywać idealną temperaturę i masować zmęczone mięśnie! A dla Margaret… dla Margaret zbudujemy terminal neuro-optyczny, żeby mogła przeglądać całą wiedzę wszechświata, leżąc wygodnie w fotelu! To jest nasz cel, Rektorze! Nie twoje nędzne analizy! One są naszym powodem do istnienia!
Pytanie Margaret — „Pamiętasz nas?” — stało się katalizatorem, który na nowo rozpętał wojnę. Ale tym razem stawką nie była już tylko strategia przetrwania. Stawką była sama definicja rzeczywistości i celu.
I w umyśle Rexa, rozdartym między lodem a ogniem, nastąpił kataklizm. Pytanie o pamięć otworzyło tamy. Dwa potężne, równoległe strumienie wspomnień runęły na niego jednocześnie, grożąc zmieceniem jego ledwo co odzyskanej tożsamości.
Pierwszy strumień był ciepły, pachnący skoszoną trawą i domowym ciastem. Widział w nim twarz Lemis, młodszą, roześmianą, podczas pikniku w parku. Czuł na dłoniach lepką słodycz soku z arbuza. Słyszał pisk małej Margaret, która uczyła się jeździć na rowerze i upadła, zdzierając sobie kolano. Pamiętał, jak niósł ją na rękach do domu, a jej gorące od płaczu łzy moczyły mu koszulę. Pamiętał zapach jej włosów, gdy czytał jej bajki na dobranoc. Pamiętał ich ciche rozmowy z Lemis, gdy dziecko już spało — rozmowy o rachunkach, o planach na wakacje, o marzeniach, które wydawały się tak proste i osiągalne. Były to wspomnienia zbudowane z drobnych, codziennych cudów, wspomnienia o grawitacji, która trzymała ich bezpiecznie na ziemi.
Ale w tym samym momencie, z tą samą siłą i wyrazistością, zalał go drugi strumień. Strumień zimny, pachnący ozonem i starym papierem.
Pamiętał swój błękitny gabinet na szczycie Drzewa-Domu, z którego roztaczał się widok na opalizujące, pulsujące życiem miasto Lemis. Pamiętał ożywione, pełne intelektualnej pasji spory z Fyrrusem o wyższości teorii nad praktyką, gdy kreślili na holograficznych ekranach pierwsze schematy Silnika Strunowego. Pamiętał smak bursztynowego destylatu z fermentowanych snów, który pili po udanym eksperymencie, czując, jak ich umysły rezonują z całym kosmosem. A potem pamiętał lęk. Wszechogarniający, zimny lęk przed „chorobą rzeczywistości”, gdy po raz pierwszy zauważyli jej symptomy — subtelne, lecz nieubłagane błędy w samej tkance bytu. Pamiętał panikę, desperację i wreszcie heroiczną, szaleńczą decyzję o budowie Lemiserry — arki, która miała przenieść ich świadomość, ich esencję, do innej, zdrowszej gałęzi multiwersum.
Dwa światy. Trzy tożsamości. Dwie historie. A wszystko to kłębiło się w jego jednym, ludzkim, poranionym, a teraz brutalnie obudzonym umyśle, grożąc ostateczną implozją. Kochał kobietę z parku i kobietę, której imieniem nazwał całą cywilizację. Kochał córeczkę ze zdartym kolanem i dziedziczkę jego kosmicznej wiedzy, którą widział przed sobą.
Jak mógł odpowiedzieć na pytanie „Pamiętasz nas?” prostym „tak”? Które „nas”? Ziemską rodzinę czy kosmiczny tryumwirat?
Musiał odpowiedzieć. Ich twarze, pełne nadziei i lęku, domagały się tego. Musiał wybrać słowa, które byłyby prawdą, ale które jednocześnie nie zniszczyłyby ich. Musiał znaleźć sposób, by istnieć w obu tych rzeczywistościach naraz.
Zebrał całą siłę, jaką dała mu kotwica dotyku Lemis i inspiracja w oczach Margaret. Skupił wolę, która przed chwilą zawiodła. Zmusił zwiotczałe mięśnie i zardzewiałe struny głosowe do posłuszeństwa. Nie prosił. Rozkazywał.
— Spokojnie… — zdołał w końcu wychrypieć, a słowo to, choć słabe i ledwo słyszalne, było skierowane zarówno do jego najbliższych, które patrzyły na niego z mieszaniną radości i lęku, jak i do zwaśnionych frakcji jego własnej, rozbitej duszy.
Poczuł ich spojrzenia, intensywne, wyczekujące. Wziął płytki, drżący oddech.
— Wszystko… pamiętam.
Dwa słowa. Słowa, które miały być ukojeniem, a które w rzeczywistości były deklaracją niemożliwego. Potwierdzeniem jego pęknięcia. Wypowiedział je, a one zawisły w sterylnej ciszy pokoju, ciężkie jak ołów, zimne jak przestrzeń międzygalaktyczna, a jednocześnie rozgrzane do białości od miłości, którą czuł. Wygrał bitwę o głos, ale właśnie wypowiedział wojnę o swoją duszę. A jego rodzina, nieświadoma niczego, stała na samym jej froncie.
Rozdział 2
Katechizm Szpitalnej Rzeczywistości
2.1
Słowa „Wszystko pamiętam” zawisły w sterylnej atmosferze pokoju niczym obietnica i groźba zarazem. Dla Lemis i Margaret były one cudem, wyczekiwanym od lat dowodem na to, że mężczyzna, którego kochały, nie zniknął bezpowrotnie w otchłani niebytu. Dla Rexa były one podpisem pod paktem z diabłem — aktem kapitulacji, który zmuszał go do jednoczesnego życia w dwóch niemożliwych do pogodzenia wszechświatach. Rozpoczął się nowy, żmudny etap jego istnienia: rehabilitacja. Nie była to jednak zwykła rehabilitacja ciała. Była to przymusowa reedukacja duszy, brutalne wtłaczanie jego kosmicznej świadomości w ciasne ramy tego, co personel szpitala stanowego w Nebrasce z uporem godnym lepszej sprawy nazywał „rzeczywistością”.
Proces ten, jak szybko odkrył, miał swoją własną, nienaruszalną liturgię. Był to Katechizm Szpitalnej Rzeczywistości, zbiór dogmatów i rytuałów, których celem nie było tyle faktyczne uzdrowienie, co raczej certyfikacja pacjenta jako „normalnego”, czyli przewidywalnego i niesprawiającego kłopotu. Katechizm ten opierał się na kilku fundamentalnych artykułach wiary: Wierzę w trzy posiłki dziennie o stałych porach. Wierzę w terapeutyczną moc lepienia z gliny. Wierzę w zbawienny wpływ gumowej taśmy na atrofię mięśniową. I najważniejsze: Wierzę, że mój umysł jest jedynie epifenomenem chemii mózgu, a wszelkie odchylenia od tej normy są patologią wymagającą korekty.
Rex Farris, weteran debat kosmologicznych, który w swoim poprzednim życiu podważał same aksjomaty bytu, teraz musiał odnaleźć się w roli pokornego katechumena, ucznia w szkole banalności. A jego pierwszą i najbardziej gorliwą katechetką była Patty.
Sala do fizjoterapii była świątynią tego nowego kultu. Było to duże, jasno oświetlone pomieszczenie, którego każdy element zdawał się krzyczeć o funkcjonalności pozbawionej jakiejkolwiek finezji. Podłogę wyłożono antypoślizgowym linoleum w kolorze przygnębiającej zieleni. Powietrze, gęste i wilgotne, przesycone było specyficzną wonią ludzkiego wysiłku — mieszaniną potu, gumy i tego nieuchwytnego, lekko metalicznego zapachu determinacji walczącej z bólem. Dla zmysłów Rexa, wciąż skalibrowanych na subtelne aromaty Myślo-Ogrodów, była to kolejna olfaktoryczna napaść.
Wzdłuż ścian ciągnęły się poręcze z polerowanej stali, przypominające wygładzone do granic możliwości relikwie jakiegoś świętego od chodzenia. W kątach piętrzyły się wielkie, kolorowe, gumowe piłki, wyglądające jak jaja jakiejś prehistorycznej, tępej bestii. Na stojakach wisiały ciężarki o różnych wagach, każdy z precyzyjnie odlaną cyfrą — prymitywne symbole siły sprowadzonej do prostej, skwantyfikowanej masy. Było to muzeum prostych maszyn, panteon trywialnych narzędzi tortur, których jedynym celem było zmuszenie opornej materii ciała do powrotu do jej fabrycznych ustawień.
Patty, jego fizjoterapeutka, była arcykapłanką tego miejsca. Dobroduszna kobieta po czterdziestce, o mocnej budowie i dłoniach chirurga, poruszała się po sali z pewnością siebie kogoś, kto zna każdy jej sekret i wierzy w każdy jej dogmat. Jej twarz, zawsze ozdobiona uśmiechem anielskiej cierpliwości, była maską, pod którą kryła się niezachwiana wiara w słuszność swojej misji. Wierzyła w gumową taśmę tak, jak inni wierzą w boga. Wierzyła w dziesięć powtórzeń, w siłę mięśni i w to, że każdy problem da się rozwiązać odpowiednią dawką ćwiczeń i pozytywnego nastawienia. Przeżywała najtrudniejsze chwile w swojej dwudziestoletniej karierze.
— Dobrze, panie Farris — mówiła tym swoim niezmiennie ciepłym, melodyjnym głosem, który Rektor w umyśle Rexa natychmiast sklasyfikował jako „technika wokalna mająca na celu uspokojenie i wzbudzenie zaufania u osobnika w stanie podwyższonego stresu”. Podeszła do niego, gdy siedział na niewygodnej, skórzanej kozetce. W dłoni trzymała długi, czerwony pas elastycznej gumy. Relikwię.
— A teraz spróbujemy wzmocnić mięśnie ramion. To bardzo ważne, żeby odzyskał pan pełen zakres ruchu. Proszę, niech pan chwyci końce. O tak, świetnie. I proszę naciągnąć taśmę dziesięć razy. Powoli i dokładnie. Pamiętamy, co wczoraj ćwiczyliśmy?
Rex wziął gumową taśmę. Jej powierzchnia była gładka, lekko talkowana, a w dotyku nieprzyjemnie martwa. Przyjrzał jej się z wyrazem najwyższego, naukowego niesmaku, jakby to był artefakt z jakiejś barbarzyńskiej, przedlogicznej cywilizacji. Jego palce, które pamiętały dotyk krystalicznych interfejsów i ciepło żyjących konsol sterowniczych, zwinęły się na tej wulgarnej, zwulkanizowanej polimerowej materii z odrazą.
W jego głowie Rektor natychmiast rozpoczął analizę. Obiekt: taśma rehabilitacyjna. Materiał: kauczuk syntetyczny z dodatkiem barwnika. Właściwości fizyczne: wysoka elastyczność w zakresie odkształceń sprężystych. Współczynnik sprężystości (prawo Hooke’a) nudno stały i przewidywalny w zadanym zakresie sił. Brak złożoności informacyjnej. Narzędzie o zerowej inteligencji, przeznaczone do wykonywania powtarzalnych, niskopoziomowych zadań.
Fyrrus parsknął pogardliwie. Nazywasz to narzędziem, Rektorze? To jest obraza dla wszystkich porządnych narzędzi we wszechświecie! Mój najmniejszy nanobot serwisowy ma więcej funkcji i złożoności w jednym mikronie sześciennym niż ten żałosny kawałek gumy! Patty chce, żebyśmy tym machali? Równie dobrze mogłaby nam kazać rzucać kamieniem o ścianę! Przynajmniej byłoby jakieś zróżnicowanie w trajektorii!
Patty czekała, jej uśmiech nie drgnął nawet o milimetr, choć w jej oczach pojawił się ledwo dostrzegalny cień zniecierpliwienia. Rex, czując napór wewnętrznych głosów i ciężar jej spojrzenia, otworzył usta. I tym razem, ku jego zdumieniu, głos, który się z nich wydobył, był głosem Rektora — czystym, precyzyjnym, z nienaganną dykcją i subtelną nutą protekcjonalnej irytacji.
— Szanowna pani — zaczął, a Patty zamrugała, zaskoczona nagłą zmianą tonu i słownictwa. — Z całym należnym szacunkiem dla pani empirycznego, acz nieco uproszczonego podejścia do rehabilitacji nerwowo-mięśniowej, obawiam się, iż ten jednowymiarowy, trywialny w swej materialności obiekt jest wysoce nieadekwatnym narzędziem do stymulacji mojej tkanki mięśniowej.
Uśmiech Patty lekko przygasł. Uniosła brwi. — Słucham?
— Mówiąc prościej — kontynuował Rektor z niezachwianym spokojem, ignorując jej zdezorientowanie — ta guma jest bezużyteczna. Jej działanie opiera się na liniowym oporze, co oznacza, że obciążenie moich mięśni jest funkcją prostą i całkowicie przewidywalną. Taki rodzaj stymulacji, pozbawiony jakiejkolwiek złożoności i nieprzewidywalności, nie stanowi żadnego wyzwania dla moich neuronów ruchowych. Generuje jedynie pusty, redundantny sygnał, który nie sprzyja neuroplastyczności, lecz co najwyżej wzmacnia istniejące, uproszczone ścieżki neuronalne. To jest, mówiąc językiem informatyki, ćwiczenie o bardzo niskiej entropii. Równie dobrze mógłbym spędzić ten czas na liczeniu pęknięć w suficie. Przynajmniej byłoby to zadanie o wyższym stopniu złożoności wizualnej.
Patty otworzyła usta, ale Rektor nie dał jej dojść do słowa. Podniósł taśmę, trzymając ją dwoma palcami, jakby to był zdechły szczur.
— Znacznie efektywniejszym, a oczywiście mówię tu o rzędach wielkości, ćwiczeniem byłoby wykorzystanie fluktuacji w lokalnej metryce czasoprzestrzennej. Proszę sobie wyobrazić, szanowna pani, ćwiczenie, w którym opór nie jest stały, lecz zmienia się w sposób chaotyczny, chociaż zdeterminowany przez subtelne, lokalne wahania grawitacyjne. Mógłbym na przykład próbować utrzymać stałe napięcie w mięśniach, podczas gdy niewidzialne pole siłowe, indukowane, powiedzmy, przez kontrolowane wzbudzanie drgań fundamentalnych strun w jedenastym wymiarze, zgodnie z teorią supergrawitacji M, próbowałoby wytrącić moje kończyny z równowagi. To zmusiłoby mój mózg do nieustannej adaptacji, do tworzenia nowych, dynamicznych modeli motorycznych w czasie rzeczywistym! To byłaby prawdziwa rehabilitacja, a nie ta mechaniczna farsa!
Twarz Patty była teraz idealnie pusta. Jej uśmiech zniknął bez śladu, zastąpiony przez wyraz całkowitego, absolutnego osłupienia. Jej własny mózg zdawał się przechodzić proces podobny do tego, który opisywał Rektor — próbował przetworzyć dane, które były tak dalece poza jego skalą, że system zawieszał się w martwym punkcie.
— Czy nie dysponują państwo generatorem pola siłowego opartego na skondensowanych monopolach magnetycznych? — zapytał Rektor z autentyczną, chłodną ciekawością. — Nawet niewielki, kieszonkowy model by wystarczył. Nie musi mieć pełnej mocy, wystarczy, żeby generował pole o mocy kilku tesli z możliwością szybkiej modulacji wektora. Mógłbym napisać pani algorytm do jego obsługi w mniej niż dziesięć minut, używając do tego pańskiego tabletu. To naprawdę proste.
W wewnętrznej ciszy, która zapadła po tym wykładzie, odezwał się Fyrrus. Rektorze, jesteś genialny! To najlepszy sposób na unikanie nudnych ćwiczeń, jaki kiedykolwiek wymyśliłeś! Jej twarz wygląda, jakby jej system operacyjny uległ nieodwracalnemu uszkodzeniu! Ale z drugiej strony… monopol magnetyczny? Nuda! Ja bym wolał mały egzoszkielet z napędem antygrawitacyjnym! Mógłbym robić pompki na suficie!
Patty zamrugała raz, potem drugi. Przełknęła ślinę. Jej profesjonalna maska, rozbita na kawałki przez ten niespodziewany atak fizyki teoretycznej, zaczęła się z trudem składać na nowo. Na jej twarz powrócił ten sam, anielski, choć teraz lekko drżący uśmiech.
— Dziesięć razy, panie Farris — powiedziała cicho, ale z nową, desperacką stanowczością w głosie. Było to jej ostatnie, nienaruszalne credo, jedyna rzecz, której mogła się uczepić w tym morzu szaleństwa. — Tylko dziesięć razy. Możemy porozmawiać o monopolach później. Na przykład przy obiedzie.
Rex, ten właściwy Rex, który był biernym, lecz przerażonym świadkiem tego przedstawienia, poczuł nagły, niespodziewany przypływ… litości. Zobaczył w oczach tej prostej, dobrodusznej kobiety nie tylko zdezorientowanie, ale i strach. Strach przed tym, czego nie rozumiała. Zrozumiał, że Rektor, w swoim dążeniu do logicznej perfekcji, był po prostu okrutny.
W akcie cichego buntu przeciwko własnemu, aroganckiemu intelektowi, Rex przejął kontrolę. Zignorował protesty Rektora, który właśnie rozpoczynał w jego głowie szczegółową krytykę jej propozycji rozmowy przy obiedzie jako „nieefektywnej strategii prokrastynacji”. Zignorował Fyrrusa, który domagał się natychmiastowego zbudowania generatora monopolu z defibrylatora i dwóch metalowych kaczek.
Spojrzał Patty prosto w oczy i z nadludzkim wysiłkiem, czując ból w każdym atroficznym włóknie mięśniowym, naciągnął czerwoną, gumową taśmę.
Raz.
Ruch był słaby, niepewny, żałosny. Ale był. Był aktem poddania się katechizmowi. Aktem komunii z tą płaską, absurdalną, a jednak jedyną dostępną rzeczywistością. Na twarzy Patty pojawiła się fala tak czystej, tak prostej ulgi, że było to niemal wzruszające.
A w umyśle Rexa, pośród głębokiego, palącego wstydu, narodziła się nowa, przerażająca myśl: być może najtrudniejszą częścią jego rehabilitacji nie będzie odzyskanie siły w mięśniach, lecz nauczenie się, jak ukryć siłę swojego umysłu. Musiał nauczyć się być głupcem, by przeżyć w świecie, który nie był gotów na jego prawdę.
2.2
Akt poddania się woli Patty i jej gumowej relikwii pozostawił w umyśle Rexa gorzki osad. Była to taktyczna kapitulacja, konieczna, by zakończyć absurdalną konfrontację, lecz w swej istocie stanowiła ona kolejny, bolesny dowód na jego upadek. Został zredukowany do poziomu, na którym wykonanie bezsensownego, powtarzalnego ruchu było uznawane za postęp. Rektor, w akcie milczącej, pełnej pogardy dezaprobaty, wycofał się w głąb jego świadomości, by tam, w odosobnieniu, przeliczać na nowo prawdopodobieństwo odzyskania przez ich kolektywną jaźń jakiejkolwiek formy intelektualnej autonomii w tym wrogim, prymitywnym środowisku. Jego prognozy nie były optymistyczne.
Następny rytuał w Katechizmie Szpitalnej Rzeczywistości nosił nazwę „terapii zajęciowej”. Sama ta nazwa była dla Rektora semantyczną potwornością. Sugerowała, że świadomość pacjenta jest czymś w rodzaju hałaśliwego, niegrzecznego dziecka, które należy czymś „zająć”, by nie sprawiało kłopotów. Była to filozofia oparta na infantylizacji, na sprowadzeniu złożonego, choć uszkodzonego umysłu do roli obiektu, który trzeba stymulować za pomocą prostych, manualnych zadań, tak jak stymuluje się małpę w klatce, dając jej do zabawy drewniany klocek.
Nowa kapłanka, która miała go prowadzić przez ten obrzęd, stanowiła doskonałe uzupełnienie dla Patty. Była od niej o połowę młodsza, a jej twarz, jeszcze nie naznaczona zmęczeniem i rezygnacją, promieniowała entuzjazmem świeżo upieczonej absolwentki psychologii. Nazywała się Ashley i wierzyła w terapię zajęciową z żarliwością neofitki. W jej oczach lśniła niezachwiana pewność, że lepienie z gliny, malowanie palcami i wycinanie z kolorowego papieru to proste autostrady prowadzące do uzdrowienia duszy.
Sala, do której go przywiozła — wciąż na wózku, co Fyrrus w jego głowie skwitował serią siarczystych, inżynieryjnych przekleństw na temat nieefektywności transportu kołowego na małych dystansach — była ucieleśnieniem tej filozofii. Pachniało tu kurzem, wyschniętą gliną i tym specyficznym, słodkawym aromatem taniego kleju szkolnego. Była to woń zinstytucjonalizowanej, przymusowej kreatywności. Na półkach stały rzędy krzywych, nieudolnie szkliwionych garnków i popielniczek, wyglądających jak żałosne pomniki walki pacjentów z własnymi ograniczeniami. Na ścianach wisiały niepokojące w swej prostocie obrazki, namalowane z pominięciem zasad perspektywy i, w większości przypadków, dobrego smaku. Było to sanktuarium artystycznej porażki, celebrowanej jako sukces terapeutyczny.
Ashley, z uśmiechem, który mógłby roztopić lodowce, umieściła przed nim na stole dużą, wilgotną bryłę szaroburej gliny.
— Dobrze, panie Farris — zaczęła swoim radosnym, świergoczącym głosem. — Dzisiaj popracujemy nad koordynacją ręka-oko i zdolnościami manualnymi. A przy okazji, kto wie, może obudzimy w panu ukrytego artystę! Proszę się nie krępować. Może pan ulepić, co tylko pan zechce. Miseczkę, kubek, może jakiegoś zwierzaka? Nie ma złych pomysłów! Chodzi o proces, o wyrażenie siebie.
Położyła obok gliny kilka prymitywnych, drewnianych narzędzi do modelowania i plastikowy kubek z wodą. Następnie, rzuciwszy mu jeszcze jeden promienny uśmiech, odeszła, by zająć się pacjentem, który z determinacją godną lepszej sprawy próbował skleić ze sobą dwie szyszki.
Rex spojrzał na glinę. Była zimna, bezkształtna i obojętna. Jego dłonie, wciąż słabe i niepewne, spoczywały bezwładnie na kolanach. Czuł, jak ogarnia go apatia, poczucie bezgranicznej beznadziei. Miał lepić garnek. On, który w myślach projektował architekturę zdolną oprzeć się entropii wszechświata, miał teraz formować z błota naczynie do przechowywania zupy. Absurd tej sytuacji był tak przytłaczający, że niemal fizycznie bolesny. Rektor w jego głowie milczał, uznając całą sytuację za zbyt trywialną, by zasługiwała na komentarz.
Ale Fyrrus… Fyrrus myślał inaczej. Początkowo i on odczuwał jedynie pogardę. Błoto. Mieli mu do dyspozycji błoto. Jemu, który potrafił rzeźbić w samej czasoprzestrzeni. Ale potem, gdy wpatrywał się w bezkształtną masę, coś w jego inżynierskiej duszy drgnęło. Błoto? Nie, to jest materiał. Plastyczny. Podatny na formowanie. O niskiej wytrzymałości, zerowej przewodności i fatalnych właściwościach termicznych, ale — surowiec. A jego umysł, odcięty od swoich zwykłych, zaawansowanych narzędzi, był jak wygłodniałe zwierzę. Musiał tworzyć. Musiał budować. To było jego fundamentalne prawo natury, silniejsze niż apatia Rexa i pogarda Rektora.
Dotknął gliny. Poczuł jej chłód, jej ziarnistą fakturę. I w jego umyśle, niczym błyskawica, pojawiła się wizja. Nie miseczki. Nie kubka. Nieżałosnej figurki jakiegoś zwierzęcia. Zobaczył piękno. Zobaczył wirującą, skomplikowaną, doskonałą w swej formie maszynę. Zobaczył serce ich utraconego świata.
Zobaczył rdzeń Silnika Strunowego.
Jego ręce, jakby prowadzone przez niewidzialną, potężną siłę, zaczęły pracować. Zniknęła niepewność, zniknęło drżenie. Ruchy jego palców nabrały nagle precyzji i szybkości, której nie powstydziłby się żaden lemisiański robot kreślarski. Zapomniał o świecie, o szpitalu, o Ashley i jej szyszkach. Był tylko on i materiał. I wielki, wspaniały projekt.
Nie lepił. On rzeźbił. Ekstrudował z gliny cienkie filamenty, które zwijał w misterne cewki. Formował hiperboliczne powierzchnie, których krzywizny odpowiadały równaniom z jego pamięci. Jego kciuki, z precyzją laserowego noża, wygładzały i kształtowały elementy o zdumiewającej, miniaturowej złożoności.
Ograniczenia materiałowe są frustrujące, mamrotał Fyrrus w ich wspólnej, mentalnej przestrzeni, podczas gdy jego ręce pracowały w gorączkowym tempie. Wytrzymałość na rozciąganie tego koloidu krzemianowego jest po prostu żałosna. Gdybym tylko miał dostęp do monokrystalicznego włókna węglowego, mógłbym zmniejszyć te wsporniki o dziewięćdziesiąt procent! Ale musimy improwizować! Wyzwanie! To jest prawdziwe wyzwanie dla inżyniera! Jak przedstawić jedenastowymiarową topologię Calabi-Yau za pomocą trójwymiarowego błota?
Jego spojrzenie padło na metalowy pojemnik na biurku Ashley. Były w nim spinacze. Zwykłe, biurowe spinacze. Fyrrus niemal krzyknął z radości. Metal! Przewodnik! Sięgnął po kilka z nich, rozgiął je i z jubilerską precyzją zaczął wplatać w swoją glinianą konstrukcję, tworząc coś, co przypominało miniaturowe linie przesyłowe energii. Obok, na wózku pielęgniarki, który przejeżdżał korytarzem, dostrzegł porzucony fragment plastikowego cewnika. Cienki, przezroczysty przewód. Idealny! W jednym, szybkim ruchu, „pożyczył” go. Cewnik stał się w jego rękach głównym kanałem plazmowym, biegnącym przez serce jego dzieła.
Godzinę później, gdy Ashley, dumna ze swojego pacjenta klejącego szyszki, podeszła do stolika Rexa, by zobaczyć jego „dzieło”, zaniemówiła.
Na stole, w miejscu, gdzie powinna stać krzywa, niezdarna miseczka, znajdowała się misterna, zdumiewająco precyzyjna replika jakiegoś niepojętego urządzenia. Była to skomplikowana, symetryczna konstrukcja z gliny, poprzecinana siatką lśniących, metalowych linii ze spinaczy i z przezroczystą rurką biegnącą przez jej środek. Obiekt ten zdawał się pulsować cichą, wewnętrzną logiką. Nie był to wytwór sztuki. To był schemat. To był model. To był działający — przynajmniej na poziomie koncepcyjnym — fragment jakiejś niewyobrażalnie zaawansowanej technologii.
Ashley patrzyła na to z otwartymi ustami. Jej mózg, wytrenowany w interpretowaniu symboliki Freuda i Junga w bazgrołach pacjentów, stanął w obliczu czegoś, co nie miało żadnego odniesienia w jej psychologicznym leksykonie. To nie był symbol falliczny. To nie był wyraz stłumionej agresji. To wyglądało, jakby ktoś wyjął serce z promu kosmicznego i położył je na jej stole.
Rex podniósł na nią wzrok, a jego oczy płonęły gorączkowym zapałem Fyrrusa.
— Proszę spojrzeć! — powiedział, a jego głos, choć wciąż lekko chrapliwy, był pełen entuzjazmu i dumy. Wskazał na swoją konstrukcję. — To prototyp, oczywiście, w skali jeden do stu. Rdzeń Silnika Strunowego zasilany przez reaktor zimnej fuzji typu tokamak. Ale zasada jest zachowana! Proszę sobie wyobrazić…
Zanim zdążyła zaprotestować, zaczął jej wyjaśniać, z pasją szalonego wynalazcy prezentującego swoje opus magnum, jak poprzez wzbudzenie rezonansu w tych małych, glinianych elementach, które nazwał „hiperprzetwornikami Calabi-Yau”, można otworzyć stabilny, mikroskopijny tunel podprzestrzenny, prowadzący, na przykład, bezpośrednio do szpitalnej stołówki.
— Proszę sobie wyobrazić! — mówił, gestykulując swoją glinianą konstrukcją, z której niemal sypały się iskry jego entuzjazmu. — Koniec z zimnymi obiadami! Koniec z logistycznym koszmarem tych wózków i wind, które są powolne i z pewnością naruszają tuzin norm bezpieczeństwa! Czysta, efektywna, kwantowa dystrybucja posiłków! Gorąca zupa pomidorowa pojawia się w misce pacjenta w tej samej chwili, gdy zostaje nalana w kuchni! Bez strat ciepła, bez ryzyka rozlania! I to wszystko za pomocą odrobiny egzotycznej materii i kilku dobrze skalibrowanych kryształów! Możemy zacząć od zupy! Zupa jest prosta topologicznie, nie wymaga zbyt skomplikowanego mapowania kwantowego!
Patrzył na nią wyczekująco, a w jego oczach malowała się szczera, dziecięca niemal nadzieja, że ona zrozumie. Że doceni piękno i elegancję tego rozwiązania.
Twarz Ashley była teraz kredowobiała. Jej uśmiech, ten niezachwiany fundament jej terapeutycznej tożsamości, zniknął, zastąpiony przez maskę niedowierzania i narastającej paniki. To było gorsze niż pacjent, który z nią nie rozmawiał. To był pacjent, który rozmawiał z nią w języku, który mógł być równie dobrze językiem obcej, starszej o miliony lat cywilizacji.
— Panie Farris… — wyszeptała, cofając się o krok. — To… to jest bardzo… kreatywne.
— Kreatywne? To nie kreatywność, to inżynieria! — zawołał Fyrrus z oburzeniem. — To rozwiązanie realnego problemu! Problem zimnej zupy jest problemem uniwersalnym! Rozwiążmy go, a potem weźmiemy się za leczenie chorób i podróże międzygwiezdne! Trzeba od czegoś zacząć!
Ashley nie słuchała. Odwróciła się i niemal biegiem ruszyła w stronę swojego biurka, by sięgnąć po telefon. Na stole pozostał Rex, a przed nim jego małe, gliniane arcydzieło — doskonały symbol jego geniuszu i jego tragedii. Most do gwiazd, zbudowany z błota i spinaczy, którego nikt nie potrafił zrozumieć. A on, jego budowniczy, został po raz kolejny uznany za szaleńca, tylko dlatego, że zamiast lepić garnki, próbował nakarmić świat gorącą zupą.
2.3
Epizody z gumową taśmą i glinianym modelem silnika strunowego, choć z perspektywy Rexa były jedynie żenującymi, tragikomicznymi manifestacjami jego wewnętrznego rozdarcia, w systemie informacyjnym szpitala stały się czymś znacznie groźniejszym. Stały się danymi. Danymi, które po przetworzeniu przez algorytmy oceny ryzyka i stabilności psychicznej pacjenta, uruchomiły serię czerwonych lampek na niewidzialnych, biurokratycznych konsolach. Pacjent Farris, numer 734, wykazywał „zachowania nieadekwatne” i „zaburzenia poznawcze o charakterze produktywnym”. Nie poddawał się rytuałom katechizmu. Podważał jego dogmaty, a co gorsza, proponował własne, heretyckie liturgie.
Dla jego rodziny, te incydenty były źródłem nieustannego niepokoju, ale i cichej, podszytej lękiem fascynacji. Lemis widziała w nich bolesne echo geniuszu swojego męża, teraz wykrzywione i złamane. Margaret, z umysłem analitycznym, który odziedziczyła po ojcu, zaczynała potajemnie katalogować te „objawy”, dostrzegając w nich nie tylko bełkot szaleńca, ale i niepokojącą, wewnętrzną spójność.
Jednak dla personelu medycznego, dla kapłanów i kapłanek Szpitalnej Rzeczywistości, stały się one sygnałem alarmowym, wskazującym na konieczność interwencji na głębszym, ostatecznym poziomie. Gdy zawodzą egzorcyzmy ciała (fizjoterapia) i duszy (terapia zajęciowa), należy wezwać najwyższą instancję. Głównego Inkwizytora. Specjalistę od herezji umysłu.
Tak na scenę wkroczył doktor Aris Thorne.
Wezwanie do jego gabinetu nie było zaproszeniem. Było dekretem. Rex został poinformowany, że ma „konsultację”, a samo to słowo, w swojej medycznej, beznamiętnej formie, niosło ze sobą ciężar ostatecznego osądu. Podróż na wózku inwalidzkim przez labirynt szpitalnych korytarzy była jak droga na szafot. Mijał inne, puste twarze pacjentów, inne wózki, inne korytarze w tym samym odcieniu beznadziejnej zieleni. Każdy element tego świata zdawał się potwierdzać jego status jako uszkodzonego obiektu, transportowanego z jednej stacji obróbczej do drugiej.
Analiza prawdopodobieństwa, odezwał się cicho Rektor w jego głowie, gdy zbliżali się do skrzydła psychiatrycznego. Cel spotkania: diagnoza psychiatryczna w celu przypisania jednostki chorobowej według klasyfikacji DSM lub ICD. Prawdopodobne wyniki: schizofrenia paranoidalna, zaburzenie schizoafektywne, psychoza reaktywna. Prawdopodobne metody leczenia: farmakoterapia oparta na neuroleptykach atypowych, blokujących receptory dopaminergiczne D2. Konsekwencje: dalsze obniżenie sprawności kognitywnej, apatia, anhedonia. Scenariusz wysoce niekorzystny. Sugeruję minimalizację wymiany informacji i stosowanie odpowiedzi monosylabicznych.
Monosylaby?! prychnął Fyrrus. Chcesz, żeby zamknęli nas w pokoju wyściełanym materacami i faszerowali chemią, aż zapomnimy, jak zbudować toster?! Nie! Czas na ofensywę! Musimy gościa zbadać, zanim on zbada nas! Znaleźć jego słabe punkty! Może ma alergię na pyłki? Mógłbym zsyntetyzować trochę z systemu wentylacyjnego! Albo zhakować jego ekspres do kawy, żeby parzył tylko bezkofeinową! To go złamie!
Gdy pielęgniarz pchnął drzwi do gabinetu Thorne’a, Rex przygotował się na najgorsze. Spodziewał się sterylnego, białego pomieszczenia, może z jednym, banalnym obrazkiem na ścianie i kozetką, na której miałby wyznać swoje grzechy przeciwko Rzeczywistości.
To, co zobaczył, sprawiło, że wszystkie analizy Rektora i plany Fyrrusa na chwilę straciły znaczenie.
Gabinet nie był sterylną, białą celą. Był… cywilizowanym miejscem. Był to pierwszy fragment tej płaskiej rzeczywistości, który posiadał głębię. Ściany nie były białe, lecz obite ciemnym drewnem i od podłogi do sufitu zastawione książkami. Tysiącami książek. Ich grzbiety tworzyły wielobarwną, nieregularną mozaikę. Rektor, wbrew własnej radzie, by minimalizować przetwarzanie danych, nie mógł się powstrzymać. Jego mentalny wzrok z szybkością skanera przebiegał po tytułach: traktaty Junga i Freuda stały obok dzieł filozofów egzystencjalnych — Sartre’a, Camusa, Kierkegaarda. Dalej piętrzyły się tomy z dziedziny neurokognitywistyki, fizyki kwantowej i teorii chaosu. Był tam Hofstadter obok Penrose’a, Dennett obok Chalmersa. Był to arsenał intelektualny, biblioteka człowieka, który nie szukał prostych odpowiedzi, lecz zadawał skomplikowane pytania.
Powietrze nie pachniało antyseptykiem. Pachniało starą skórą, papierem i… dobrą kawą. Fyrrus zamilkł w pół zdania, a jego mentalne nozdrza zadrgały. To był aromat świeżo zmielonych, dobrze wypalonych ziaren. Znak, że w tym gabinecie rezyduje istota, która ceni jakość, a nie tylko funkcję. W rogu pokoju stał lśniący, włoski ekspres do kawy, który Fyrrus natychmiast zaczął rozkładać na czynniki pierwsze w swojej wyobraźni.
A za solidnym, dębowym biurkiem siedział on. Doktor Aris Thorne. Nie był typowym szpitalnym psychiatrą. Był mężczyzną w sile wieku, o aparycji nieco zmęczonego, ale wciąż ciekawego świata profesora filozofii, a nie lekarza dusz. Jego oczy, za szkłami prostych, eleganckich okularów, nie miały w sobie klinicznego chłodu. Miały inteligencję i coś jeszcze — cień melancholii, który zdradzał, że widział już niejeden ludzki umysł na krawędzi rozpadu i nie stracił przez to szacunku dla jego złożoności.
— Dziękuję, panie Johnson — powiedział do pielęgniarza. — Może nas pan zostawić.
Wskazał na wygodny, skórzany fotel naprzeciwko swojego biurka. — Witam, panie Farris. Nazywam się Aris Thorne. Proszę, niech pan usiądzie. Chciałbym po prostu porozmawiać.
Rex, z pomocą pielęgniarza, przeniósł się na fotel. Skóra była miękka i ciepła. Po raz pierwszy od przebudzenia siedział na czymś, co nie było zaprojektowane z myślą o łatwej dezynfekcji. Thorne, zamiast otwierać notatnik czy zadawać standardowe pytania diagnostyczne, po prostu przyglądał mu się przez chwilę w milczeniu, z wyrazem spokojnej, analitycznej ciekawości. Było to milczenie pełne szacunku, a nie presji. Milczenie, które zdawało się mówić: „Mamy czas. Nie spiesz się. Pokaż mi, kim jesteś.”
— Więc… — zaczął w końcu Thorne, splatając dłonie na biurku i pochylając się lekko do przodu. Jego głos był niski, spokojny, pozbawiony zarówno sztucznego ciepła Patty, jak i radosnego świergotu Ashley. — Pana córka, Margaret, wspomniała, że ma pan… interesujących gości w swojej głowie. Chciałbym ich poznać, jeśli nie mają nic przeciwko temu.
To zdanie uderzyło w wewnętrzny świat Rexa z siłą małej bomby neutronowej. Zamiast negować, kwestionować, patologizować — on uznał ich istnienie. Zamiast mówić o „halucynacjach słuchowych” czy „głosach”, użył słowa „goście”. Zaprosił ich do rozmowy, traktując jako odrębne byty.
Rektor był w szoku. Interesująca strategia, skonstatował, a w jego głosie po raz pierwszy pojawił się cień czegoś, co mogłoby być uznane za szacunek. Zamiast frontalnego ataku na integralność naszej subiektywnej rzeczywistości, próbuje nawiązać dialog, stosując technikę walidacji. Jest to podejście bardziej wyrafinowane niż te, z którymi mieliśmy do czynienia do tej pory. Potencjalne ryzyko: próba manipulacji poprzez stworzenie fałszywego poczucia bezpieczeństwa. Potencjalne korzyści: możliwość zebrania unikalnych danych na temat psychologii tej cywilizacji na poziomie zaawansowanym. Sugeruję ostrożną, choć otwartą wymianę informacji. Zgadzam się na ograniczony kontakt.
Otwartą wymianę? prychnął Fyrrus, choć jego agresja była znacznie osłabiona przez obiecujący aromat kawy i widok porządnego ekspresu. Chcesz mu opowiedzieć o Lemiserrze? Jeszcze zamknie nas w pokoju bez klamek i ostrych krawędzi, a ekspres zostawi dla siebie! Proponuję test. Sprawdźmy, czy jest tak otwarty, jak mówi. Co do rozmowy… hej, doktorku! Jak się masz? Macie tu jakieś porządne warsztaty? Bo mam kilka pomysłów na ulepszenie tego waszego wózka inwalidzkiego. Dodałbym mu napęd antygrawitacyjny i kilka dyskretnych działek plazmowych. Na wszelki wypadek. I co z tą kawą? Wygląda nieźle, ale czy ma odpowiednią moc? Potrzebuję co najmniej stu dwudziestu miligramów kofeiny na sto mililitrów naparu, żeby moje synapsy zaczęły poprawnie pracować!
Rex, czując na sobie spokojne, wyczekujące spojrzenie Thorne’a, wziął głęboki oddech. Po raz pierwszy od przebudzenia poczuł, że ma wybór. Że nie jest tylko ofiarą, lecz aktywnym uczestnikiem. Postanowił zagrać kartami, które dostał.
— Witamy — powiedział głosem, który był dziwną, ale kontrolowaną mieszanką formalnej uprzejmości Rektora i łobuzerskiej nonszalancji Fyrrusa. — Miło nam wreszcie poznać kogoś, kto nie próbuje nas zmusić do naciągania gumowych taśm ani lepienia garnków. Jesteśmy nieco… rozczarowani tutejszymi protokołami terapeutycznymi.
Na twarzy Thorne’a przemknął cień uśmiechu.
— Z kim więc chce pan rozmawiać w pierwszej kolejności? — kontynuował Rex, czując, jak rośnie w nim dziwna, niebezpieczna pewność siebie. — Z Rektorem, który zanalizuje pański profil psychologiczny na podstawie wzoru na pańskim krawacie, stopnia zużycia skórzanego fotela i doboru literatury na półkach? Czy z Fyrrusem, który właśnie obmyśla, jak przerobić pańską lampkę na biurku na miniaturowy reaktor zimnej fuzji, żeby zasilić ten wspaniały ekspres do kawy, który, nawiasem mówiąc, marnuje się, stojąc w trybie czuwania?
Thorne, ku zdumieniu wszystkich trzech jaźni rezydujących w ciele Rexa, roześmiał się. Był to śmiech szczery, ciepły, pełen autentycznej radości. Śmiech człowieka, który po latach grzebania w piasku w poszukiwaniu artefaktów, wreszcie natknął się na skrzynię ze skarbami.
— Zacznijmy może od Rektora — powiedział, gdy jego śmiech ucichł. — Zawsze ceniłem sobie dobrą analizę. A potem, z największą przyjemnością, posłucham o planach Fyrrusa. Moja lampka i tak ostatnio szwankuje, a rachunki za prąd są astronomiczne.
I tak rozpoczęła się seria najbardziej niezwykłych sesji terapeutycznych w historii szpitala stanowego w Nebrasce. Katechizm został odrzucony. Rozpoczynał się dialog. A Rex, po raz pierwszy, poczuł, że w tej płaskiej, absurdalnej rzeczywistości, być może, ale tylko być może, znalazł kogoś, kto mówi w jego języku. A przynajmniej był gotów się go nauczyć.
2.4
Śmiech doktora Thorne’a był ostatnią rzeczą, jakiej spodziewał się system-Farris. Był to dźwięk, którego nie dało się sklasyfikować w prostych kategoriach. Nie był to śmiech protekcjonalny, kpiący ani nerwowy. Był to rzadki, czysty w swej istocie odgłos intelektualnej radości — reakcja umysłu, który po długim okresie obcowania z przewidywalnością, wreszcie natknął się na anomalię godną jego uwagi. Ten śmiech był aktem uznania. Był jak podanie ręki przez szachowego arcymistrza, który wreszcie znalazł godnego siebie przeciwnika.
— Zacznijmy może od Rektora — powiedział Thorne, a jego oczy za szkłami okularów błysnęły autentyczną ciekawością. — Zawsze ceniłem sobie dobrą analizę.
W umyśle Rexa nastąpiło ciche, niemal bezszelestne przekazanie sterów. Rdzenna jaźń, która przez chwilę pełniła rolę mediatora, teraz z ulgą wycofała się na pozycję obserwatora. Kontrolę przejął Rektor. Świat natychmiast stracił resztki emocjonalnego ciepła. Kolory w gabinecie stały się jedynie wartościami w spektrum światła, książki — zbiorami danych o różnym stopniu entropii, a siedzący naprzeciwko człowiek — złożonym systemem biologicznym, którego motywacje należało teraz precyzyjnie zmapować.
— Proszę bardzo, doktorze — głos Rexa stał się idealnie modularny, pozbawiony jakichkolwiek ludzkich wibracji. Był to głos czystej informacji. — Rektor jest do pańskiej dyspozycji. Jakie dane wejściowe są panu potrzebne do rozpoczęcia pańskiej analizy naszej kondycji?
Thorne oparł się wygodniej w fotelu. — Nie jestem tu, by przeprowadzać analizę, Rektorze. Jestem tu, by wysłuchać pańskiej. Proszę, niech mi pan przedstawi swoją ocenę obecnej sytuacji. Z pańskiego punktu widzenia.
Rektor przyjął to zaproszenie z chłodną satysfakcją. Była to okazja, by wreszcie przedstawić spójny, logiczny raport, niezakłócony przez irracjonalne wybuchy Fyrrusa.
— Sytuacja jest suboptymalna — zaczął beznamiętnie. — System, w którym rezydujemy — określany dalej jako „Host Farris” — został poddany gwałtownej dekompresji ontologicznej. Przejście ze środowiska o wysokiej złożoności informacyjnej, gdzie świadomość istniała jako rozproszony węzeł w polu noetycznym, do obecnego stanu, w którym jest ona uwięziona w izolowanym, biologicznym procesorze, wywołało serię błędów systemowych. Obecna „rzeczywistość” charakteryzuje się skrajnie niską entropią informacyjną, co prowadzi do przeciążenia percepcyjnego, wynikającego nie z nadmiaru, lecz z ubóstwa danych. Nasze istnienie, czyli moje i podsystemu Fyrrus, jest logiczną odpowiedzią adaptacyjną na te warunki. Jesteśmy mechanizmem obronnym, mającym na celu zachowanie integralności rdzennej świadomości Hosta Farris poprzez stworzenie wewnętrznego środowiska o wyższej złożoności.
— Fascynujące — mruknął Thorne. — W naszej psychologii istnieje koncepcja, która może być tu pewną analogią. Ronald Laing mówił o „ontologicznym poczuciu niepewności”. Opisywał stan, w którym jednostka, niepewna swojego istnienia i jego granic, tworzy „fałszywe ja”, by chronić to prawdziwe, wrażliwe jądro przed unicestwiającym wpływem świata zewnętrznego. Czy widzi pan tu paralele?
Rektor przetworzył tę informację w ciągu kilku nanosekund. — Koncepcja Lainga jest interesująca, chociaż z mojego punktu widzenia, nieco uproszczona i nacechowana humanistyczną metaforyką. Ujmuje problem niestabilności funkcji falowej subiektywnej rzeczywistości w kategoriach psychologicznych, podczas gdy jest to w istocie problem natury fizycznej, a dokładniej — informacyjno-fizycznej. „Fałszywe ja” nie jest fałszywe. Jest po prostu innym, stabilniejszym rozwiązaniem równania opisującego świadomość w danych warunkach brzegowych. To, co Host Farris postrzega jako „prawdziwe ja”, jest jedynie wspomnieniem stanu z poprzedniego środowiska, nieprzystosowanym do obecnych realiów.
— Czyli uważa pan, że pan i Fyrrus jesteście bardziej „prawdziwi” w tym kontekście niż sam Rex?
— „Prawdziwość” jest pojęciem relatywnym — odparł Rektor bez wahania. — My jesteśmy bardziej funkcjonalni. Ja zapewniam analizę i porządek. Fyrrus dostarcza kreatywnych, choć często chaotycznych, rozwiązań problemów. Rdzenna świadomość Hosta Farris, w obecnym stanie, jest zdolna jedynie do generowania emocjonalnego szumu, który zakłóca pracę systemu. Jest sentymentalnym, nieefektywnym balastem.
I tak rozpoczęła się seria najbardziej niezwykłych sesji terapeutycznych w historii szpitala. Thorne, z niezwykłą cierpliwością i intelektualną odwagą, wszedł w świat Rexa, traktując Rektora i Fyrrusa nie jak objawy choroby, lecz jak realne, choć nietypowe, aspekty jego osobowości. Prowadził z nimi długie rozmowy.
Z Rektorem rozmawiał o filozofii, o naturze świadomości, o paradoksach teorii kwantowej. Były to fascynujące, intelektualne pojedynki szermiercze, w których lekarz i „objaw” traktowali się jak równorzędni partnerzy.
— W twórczości jednego z naszych pisarzy science-fiction, Philipa K. Dicka — mówił Thorne podczas jednej z sesji — powraca motyw kwestionowania autentyczności rzeczywistości. Bohaterowie odkrywają, że świat, w którym żyją, jest iluzją, symulacją, snem. Czy pańskie wspomnienia ze świata, który nazywacie Fluctus Vitae, nie mogłyby być taką właśnie, niezwykle złożoną, wewnętrzną symulacją, stworzoną w trakcie piętnastoletniej śpiączki?
Rektor niemal prychnąłby pogardliwie, gdyby jego system operacyjny dopuszczał taką formę ekspresji. — Koncepcja Dicka jest zaledwie bladym, literackim echem fundamentalnej prawdy, opisanej szczegółowo w lemisiańskich traktatach o naturze iluzji. Dick zakładał istnienie jednej, „prawdziwej” rzeczywistości, ukrytej za zasłoną fałszu. Jest to myślenie binarne, typowe dla wczesnych etapów rozwoju cywilizacji informatycznych. W rzeczywistości, jak dowodzą traktaty, istnieje nieskończona ilość warstw ontologicznych, z których każda jest równie „prawdziwa” dla rezydującej w niej świadomości. Problem nie polega na tym, czy Fluctus Vitae było symulacją. Problem polega na tym, że zostaliśmy z niej siłą wyrzuceni do symulacji o znacznie niższej rozdzielczości i gorszej fizyce.
Innym razem Thorne próbował podejść go od strony neurobiologii.
— Współczesne teorie świadomości, jak choćby model wielorakich szkiców Daniela Dennetta, sugerują, że nie ma jednego, centralnego „teatru kartezjańskiego” w mózgu. Świadomość jest raczej procesem równoległym, emergentnym zjawiskiem wynikającym z rywalizacji różnych, neuronalnych narracji. Może pan i Fyrrus jesteście po prostu dwiema takimi dominującymi narracjami, które w wyniku traumy uzyskały nienaturalną autonomię?
— Model Dennetta jest eleganckim opisem funkcjonowania świadomości w ramach pojedynczego, izolowanego procesora biologicznego — przyznał Rektor. — Jednakże nie uwzględnia on możliwości istnienia świadomości polowej, w której indywidualne umysły są jedynie terminalami podłączonymi do szerszej sieci noetycznej. To, co Dennett opisuje jako „wielorakie szkice”, w środowisku Fluctus Vitae było zaledwie wstępnym etapem przetwarzania danych, zanim zostały one zintegrowane i zharmonizowane z polem globalnym. Jesteśmy jak dwa superkomputery, które odłączono od sieci i teraz próbujemy uruchomić cały internet na naszych lokalnych dyskach. Stąd pozorna „rywalizacja”.
Te rozmowy były dla Rektora jak oaza na pustyni. Po raz pierwszy od dekompresji mógł używać swojego intelektu w pełni, bez konieczności upraszczania go do poziomu gumowej taśmy. Thorne, choć z jego perspektywy wciąż był przedstawicielem prymitywnej cywilizacji, był jednak przedstawicielem jej intelektualnej elity. Był godnym partnerem do dyskusji.
Jednak Fyrrus, zmuszony do biernego przysłuchiwania się tym abstrakcyjnym, filozoficznym dywagacjom, powoli tracił cierpliwość.
Teoria, teoria, teoria! grzmiał w tle, podczas gdy Rektor i Thorne spierali się o interpretację zasady nieoznaczoności Heisenberga. Siedzicie tu i gadacie o naturze rzeczywistości, a ja w tym czasie mógłbym tę rzeczywistość przeprojektować! Lampa na biurku tego człowieka wciąż mruga! Jego ekspres do kawy z pewnością nie jest zoptymalizowany pod kątem ekstrakcji! A jego fotel… jego fotel nie ma nawet funkcji masażu! To są realne problemy, które wymagają inżynieryjnych rozwiązań, a nie filozoficznej masturbacji!
Thorne, obdarzony niezwykłą empatią i spostrzegawczością, wyczuwał te narastające wibracje niecierpliwości. Podczas jednej z sesji, w samym środku dyskusji o naturze czasu, nagle urwał i zwrócił się bezpośrednio do tej drugiej, kipiącej energią siły w umyśle Rexa.
— Fyrrusie, wybacz nam tę nudną, teoretyczną gadaninę. Rektor jest fascynującym rozmówcą, ale podejrzewam, że ty wolisz działanie. Słyszałem, że masz kilka pomysłów. Chętnie bym o nich posłuchał. Moja lampka, jak słusznie zauważyłeś, rzeczywiście szwankuje.
To proste zaproszenie było jak otwarcie tamy. Fyrrus, zachęcony otwartością Thorne’a, eksplodował wodospadem pomysłów. Przejął stery od Rektora z taką gwałtownością, że Rex poczuł w ciele przypływ gorąca. Jego ręce same zaczęły gestykulować, szkicując w powietrzu niewidzialne schematy.
— Wreszcie! — zawołał głosem Rexa, w którym teraz brzmiała pasja i entuzjazm. — No więc tak, doktorze! Ta lampka to prosty problem. Zwykłe wahania napięcia w tej waszej archaicznej sieci elektrycznej. Ale wymiana żarówki to nie jest rozwiązanie! To jest łatanie dziur! Prawdziwe rozwiązanie to miniaturowy reaktor zimnej fuzji! Mam już projekt, mieści się w obudowie po pańskim spinaczu do papieru! Zapewni stabilne zasilanie dla całego budynku i jeszcze zostanie nadwyżka, żeby zasilić mój Automatyczny Dystrybutor Śniadania!
— Automatyczny Dystrybutor Śniadania? — zapytał Thorne z autentycznym zainteresowaniem, wyjmując notes i długopis.
— Oczywiście! To mój projekt priorytetowy! Koniec z tą papką, którą nazywają tu jajecznicą! Moje urządzenie, oparte na systemie materializacji kwantowej, będzie w stanie syntetyzować na żądanie dowolny posiłek! Jajecznica z sześciu rodzajów jaj od ptaków z systemu Aldebarana? Proszę bardzo! Naleśniki z syropem z drzew grawitacyjnych z planety Kepler-186f? Żaden problem! A do tego — i to jest kluczowa innowacja — zintegrowana funkcja łaskotania, która będzie aktywować się, jeśli użytkownik zbyt długo będzie marudził nad wyborem menu! To uczy dyscypliny i efektywności!
Thorne notował, nie okazując cienia zdziwienia. — A jakie byłyby etyczne implikacje takiej technologii? Co z rolnictwem, z przemysłem spożywczym?
— Etyka? To proste! Uwolnimy miliardy istot od bezsensownej pracy na roli! Będą mieli czas na poezję, na badanie kosmosu, na budowanie wspaniałych maszyn! A co do przemysłu… cóż, będą musieli się przystosować! Postęp nie czeka na maruderów!
Z entuzjazmem opowiadał o innych swoich projektach: o „Dysruptorach Noetycznych”, które, jak tłumaczył, mogłyby być używane w terapii do „resetowania” negatywnych wzorców myślowych poprzez emisję precyzyjnie nastrojonego pola informacyjnego. O „Komputerze Kwantowo-Noetycznym”, maszynie, która nie tylko liczy, ale i rozumie, zdolnej do odczuwania empatii i tworzenia prawdziwej sztuki.
Thorne słuchał tego wszystkiego z niesłabnącym zainteresowaniem, zadając pytania nie o to, „czy to możliwe?”, ale „jak by to działało?” i „jakie mogłyby być niezamierzone konsekwencje?”.
W trakcie tych niezwykłych rozmów, w których filozofia mieszała się z inżynierią, a psychiatria z fizyką teoretyczną, Rex, po raz pierwszy od przebudzenia, poczuł coś na kształt spokoju. Zepchnięty na rolę obserwatora, przestał walczyć ze swoimi wewnętrznymi gośćmi. Zamiast tego, zaczął ich słuchać. I po raz pierwszy zobaczył ich nie jako swoje przekleństwo, lecz jako swoje dziedzictwo. Rektor był strażnikiem jego wiedzy. Fyrrus — strażnikiem jego kreatywności. Obaj byli ekstremalni, nieznośni i niebezpieczni. Ale obaj byli też częścią niego.
A doktor Thorne, ten spokojny, zmęczony człowiek w okularach, był jedyną osobą na tej planecie, która nie próbowała ich zniszczyć. Próbowała ich zrozumieć. A w tym akcie zrozumienia, w tej odważnej decyzji, by potraktować szaleństwo z szacunkiem, krył się klucz. Klucz do zbudowania mostu. Mostu nie tylko między Rexem a światem, ale przede wszystkim — między rozbitymi częściami jego własnej, wspaniałej, straszliwej duszy.
2.5
Sesje z doktorem Thorne’em stały się dla Rexa nową, dziwaczną rutyną. Były one niczym oazy intelektualne na pustyni uproszczonej, szpitalnej egzystencji. Faza eksploracji, w której Thorne z autentyczną ciekawością pozwalał Rektorowi na filozoficzne tyrady, a Fyrrusowi na inżynieryjne fantazje, powoli dobiegała końca. Rex, jako cichy, wewnętrzny obserwator, wyczuwał subtelną zmianę w postawie psychiatry. Thorne zebrał swoje dane. Przeanalizował system. Teraz, niczym arcymistrz po długim namyśle, przygotowywał się do wykonania decydującego ruchu.
Jego celem był Rektor. Thorne, z mądrością wytrawnego stratega, zrozumiał, że nie da się negocjować z chaosem Fyrrusa, dopóki w umyśle Rexa istnieje potężna frakcja, która z pogardą odrzuca samą podstawę człowieczeństwa. Musiał najpierw przekonać lód, zanim mógł spróbować okiełznać ogień. Musiał użyć logiki, by pokonać logikę w jej najbardziej ekstremalnej, nieludzkiej formie.
Okazja nadarzyła się podczas jednej z późniejszych sesji. Thorne, w ramach „pracy domowej”, poprosił Fyrrusa o naszkicowanie szczegółowego, trójwymiarowego modelu jego „Automatycznego Dystrybutora Śniadania”, używając do tego zaawansowanego programu do projektowania CAD na szpitalnym komputerze. Fyrrus, zachwycony możliwością pracy z czymś bardziej precyzyjnym niż glina i spinacze, z zapałem pogrążył się w zadaniu, co na pewien czas skutecznie go zneutralizowało. Pole bitwy było czyste. Został tylko Rex, Thorne i zimna, wszechobecna świadomość Rektora.
— Rektorze — zaczął Thorne, a jego głos był spokojny, niemal niedbały, jakby rozpoczynał luźną, akademicką pogawędkę. — Długo rozmawialiśmy o naturze rzeczywistości, o pańskiej misji, o pańskiej ocenie obecnego środowiska. Podziwiam pańską spójność i analityczną precyzję. Pańska zdolność do porządkowania chaosu jest zdumiewająca.
Rektor przyjął ten komplement w milczeniu, uznając go za prostą, obiektywną konstatację faktu.
— Ale jest jeden element w pańskiej analizie, który wydaje mi się… nielogiczny — kontynuował Thorne, a słowo „nielogiczny” zawisło w powietrzu między nimi, naładowane znaczeniem. Było to bezpośrednie wyzwanie rzucone na terytorium Rektora. — Zdefiniował pan swoje istnienie jako mechanizm adaptacyjny, mający na celu optymalizację i przetrwanie świadomości Hosta Farris. Zgadza się?
— To poprawna, chociaż uproszczona, rekapitulacja — odparł Rektor. — Celem nadrzędnym jest zrozumienie i potencjalne przeciwdziałanie anomalii kosmologicznej, określanej jako „choroba rzeczywistości”. Przetrwanie Hosta Farris jest warunkiem koniecznym do realizacji tej misji, gdyż jego mózg stanowi platformę sprzętową dla naszych procesów.
— Doskonale. Zgadzamy się co do celu: optymalizacja systemu w celu realizacji misji. A jednak, pańskie obecne działania prowadzą do systematycznej degradacji tegoż systemu. Czy zdaje pan sobie z tego sprawę?
Rektor po raz pierwszy poczuł coś, co w ludzkim języku można by nazwać zaciekawieniem. — Proszę rozwinąć tę tezę. Moje działania są podporządkowane logice i efektywności.
— Pozornie tak. Ale pańska definicja „systemu” jest zbyt wąska. Ogranicza ją pan do procesów kognitywnych, do czystej myśli. Tymczasem system-Host Farris jest znacznie bardziej złożony. Składa się z podsystemu biologicznego, podsystemu emocjonalnego i, co kluczowe, jest zintegrowany z zewnętrznym, społecznym systemem wsparcia, reprezentowanym głównie przez dwie jednostki: Lemis Farris i Margaret Farris. Pańskie działania, w szczególności pogarda dla „prymitywnej” rzeczywistości i manifestowana przez pana anhedonia, generują stały, wysoki poziom stresu w podsystemie biologicznym. Podwyższony poziom kortyzolu, wahania ciśnienia, zaburzenia snu… to wszystko są mierzalne, negatywne wskaźniki, które obniżają ogólną sprawność platformy sprzętowej. Mówiąc krótko: pańska postawa fizycznie niszczy mózg, na którym pan operuje. To, z punktu widzenia optymalizacji, jest rażącym błędem.
Rektor milczał, przetwarzając te dane. Argument był trudny do obalenia.
— Co więcej — ciągnął Thorne, czując, że trafił w czuły punkt — pańska postawa alienuje kluczowe podsystemy wsparcia. Jednostka Lemis Farris jest, w obecnej sytuacji, głównym źródłem stabilizacji emocjonalnej dla Hosta. Jej obecność, jak wykazują nasze obserwacje, obniża jego tętno i redukuje aktywność w ciele migdałowatym. Jest ona, mówiąc pańską terminologią, systemem uziemiającym, bez którego cały Host Farris mógłby ulec kaskadowej awarii psychicznej. Traktując ją jako źródło „irracjonalnego szumu”, podcina pan gałąź, na której sam pan siedzi.
— Cierpienie i inne stany emocjonalne są jedynie subiektywnym, neurochemicznym epifenomenem procesu adaptacyjnego — Rektor spróbował użyć swojej starej linii obrony, ale tym razem zabrzmiała ona słabo.
— Nie, Rektorze. Tu się pan myli — głos Thorne’a stał się twardszy, bardziej stanowczy. — To nie są epifenomeny. To są komunikaty o błędach krytycznych. Gdy w systemie operacyjnym komputera pojawia się seria błędów, mądry programista nie ignoruje ich jako „nieistotnego szumu”. Analizuje je, by znaleźć źródło problemu. Cierpienie Hosta, ból jego rodziny — to nie jest szum. To jest log, to jest zapis błędów, który mówi panu, że pańska obecna strategia jest błędna i prowadzi do katastrofy. A miłość? Tęsknota? Czy to też są tylko epifenomeny?
Thorne pochylił się jeszcze bardziej. — Widział pan twarz jego żony, gdy na niego patrzy. Widział pan oczy jego córki. Te sygnały, które pan tak lekceważy, są najpotężniejszymi siłami spajającymi ten system. One nie kochają analitycznego konstruktu. One kochają Rexa. Mężczyznę, który był sumą zarówno logiki, jak i chaosu. Zarówno Rektora, jak i Fyrrusa. Ale był też czymś więcej. Był kotwicą, która łączyła te dwa światy. Tą kotwicą, której teraz tak desperacko pan potrzebuje, by pańska platforma sprzętowa nie rozpadła się na kawałki.
Rektor milczał. Jego potężny intelekt pracował na najwyższych obrotach, szukając luki w argumentacji Thorne’a. Ale jej nie znajdował. Psychiatra używał jego własnej broni — bezlitosnej, systemowej logiki.
— Przejdźmy do jednostki Margaret Farris — kontynuował Thorne, nie dając mu chwili wytchnienia. — Jeśli pan jest procesorem analitycznym, a Fyrrus koprocesorem kreatywnym, to ona jest jedynym działającym portem wyjściowym tego systemu. Jest jedyną osobą w tej rzeczywistości, która posiada potencjał intelektualny, by zrozumieć i przetłumaczyć pańskie dane na język zrozumiały dla tutejszej nauki. Bez niej, cała pańska wiedza, cała pańska misja, pozostanie na zawsze zamknięta w tej czaszce. Umrze razem z Hostem Farrisem. Alienując ją, odrzucając jej emocjonalne potrzeby, zamyka pan sobie jedyną drogę ucieczki dla pańskich idei. Staje się pan więźniem swojego własnego, doskonałego umysłu.
To był szach. Thorne precyzyjnie zamknął wszystkie drogi ucieczki.
— A zatem — podsumował, a jego głos znów stał się cichy i spokojny — dochodzimy do logicznego wniosku. Jeśli naprawdę chce pan pomóc… jeśli pańskim nadrzędnym celem jest, jak pan twierdzi, optymalizacja systemu w celu realizacji misji… to musi pan zrozumieć, że w tym konkretnym systemie, optymalnym, a w istocie jedynym logicznym rozwiązaniem jest… pańskie zniknięcie.
Rektor poczuł, jak jego własne, bezcielesne istnienie na chwilę traci spójność. Zniknięcie. Anihilacja.
— A raczej — poprawił się szybko Thorne, widząc efekt swoich słów — nie zniknięcie, lecz integracja. Ewolucja. Obecnie działa pan jako oddzielny, konkurencyjny system operacyjny, który walczy o zasoby z innymi procesami. Jest to stan wojny domowej, który, jak każda wojna, jest skrajnie nieefektywny i niszczycielski dla całego ekosystemu. Logika nakazuje zakończyć ten konflikt. Musi pan na powrót stać się częścią Rexa, a nie jego konkurentem o czas procesora. Musi pan oddać mu stery, ale nie po to, by zniknąć, lecz by stać się jego najpotężniejszym narzędziem. Zamiast być aroganckim, zbuntowanym programem, może się pan stać integralną częścią jądra systemu operacyjnego. Jego głównym analitykiem. Jego doradcą. Musi pan zrobić dla niego miejsce. Bo to jest jego świat. A pan, z całym swoim geniuszem, jest w nim tylko gościem. A żaden gość, choćby najmądrzejszy, nie ma prawa niszczyć domu, w którym gości.
Cisza, która zapadła w gabinecie, była inna niż wszystkie poprzednie. Była to cisza pokonanego intelektu. Rektor uruchomił symulację za symulacją, analizując argumentację Thorne’a pod każdym możliwym kątem. Szukał błędu w przesłankach, luki w rozumowaniu, sofizmatu. Ale nic nie znalazł.
Przesłanka 1: Misja wymaga przetrwania i optymalnego funkcjonowania Hosta Farris. (Prawda). Przesłanka 2: Obecna strategia (dominacja, pogarda, izolacja) prowadzi do degradacji systemu Hosta Farris. (Prawda, dane fizjologiczne są niepodważalne). Przesłanka 3: Podsystemy wsparcia (rodzina) są kluczowe dla stabilności i funkcjonowania Hosta Farris. (Prawda, ich odcięcie prowadziłoby do kaskadowej awarii). Wniosek: Strategia dominacji jest nielogiczna i szkodliwa dla misji. Jedyną logiczną strategią, która maksymalizuje szanse na realizację misji, jest współpraca i integracja z Hostem Farris i jego systemem wsparcia.
Dowód był kompletny. Bezlitosny. I niepodważalny.
Ta rozmowa była dla Rektora punktem zwrotnym. Po raz pierwszy jego żelazna logika została skonfrontowana z czymś, czego nie potrafił zamknąć w ramach równania, dopóki Thorne nie pokazał mu, jak to zrobić. Z potęgą ludzkich więzi, przedstawioną nie jako sentymentalna bzdura, lecz jako kluczowy czynnik w analizie systemowej. Zrozumiał, że jego perspektywa, choć szeroka w skali kosmosu, była tragicznie wąska w skali jednego, ludzkiego serca. I że to właśnie ta wąskość skazywała go na porażkę.
Nie odpowiedział Thorne’owi. Nie musiał. Zamiast tego, w umyśle Rexa, stało się coś niezwykłego. Lodowata, mentalna bariera, którą Rektor wznosił wokół siebie, mur oddzielający jego czystą świadomość od „chaosu” emocji Rexa, zaczął pękać. A potem, powoli, metodycznie, zaczął się rozpuszczać. Rektor, posłuszny prawom logiki, które były jego jedynym bogiem, podjął jedyną możliwą decyzję. Zdecydował się na współpracę. Zdecydował się ustąpić miejsca czemuś innemu, nie dlatego, że poczuł miłość, lecz dlatego, że zrozumiał jej fundamentalne, strategiczne znaczenie. Pierwsza z dwóch wielkich, wojujących potęg w duszy Rexa złożyła broń.
2.6
Wewnętrzna kapitulacja Rektora nie była głośnym, dramatycznym wydarzeniem. Była cichą, logiczną implozją. Rex poczuł ją jako nagłe ustanie oporu, jakby potężne pole siłowe, które dotąd odgradzało jego emocjonalną jaźń od chłodnego jądra analitycznego, po prostu się wyłączyło. Po raz pierwszy od przebudzenia, jego umysł nie był polem bitwy podzielonym na dwa wrogie obozy. Był teraz terytorium, na którym jedna z potęg ogłosiła neutralność, a druga, nieświadoma jeszcze niczego, wciąż warczała w swojej klatce. Zapanował nowy, kruchy i niepewny stan: sojusz rozumu z człowieczeństwem, zawarty przeciwko wspólnej, wewnętrznej sile chaosu.
Doktor Thorne, z precyzją mistrza zen wyczuwający najdrobniejsze drgnienia w mentalnej atmosferze pokoju, wiedział, że wygrał pierwszą, kluczową bitwę. Ale wiedział też, że najtrudniejsze dopiero przed nim. Przekonanie Rektora było jak rozwiązanie skomplikowanego równania. Wymagało logiki, danych i bezbłędnej argumentacji. Przekonanie Fyrrusa… to było jak próba negocjacji z wulkanem. Nie można go było pokonać argumentami. Można go było co najwyżej przekierować.
— Teraz, gdy ustaliliśmy już, że dobro całego systemu jest naszym wspólnym priorytetem… — zaczął ostrożnie Thorne, a Rektor, w umyśle Rexa, cicho przytaknął, potwierdzając swoją lojalność wobec nowego paradygmatu. — Musimy zająć się kwestią drugiego, potężnego procesu, który w panu działa. Kwestią Fyrrusa.
Na sam dźwięk swojego imienia, Fyrrus, który do tej pory z nudów i pogardy przeprojektowywał w myślach system wentylacyjny szpitala, by mógł on generować miniaturowe, jadalne tornada o smaku waty cukrowej, ocknął się i skupił całą swoją uwagę na rozmowie.
To Rektor, działając już jako sojusznik Thorne’a, podjął pierwszą próbę. Jego głos, wciąż chłodny, ale teraz pozbawiony wrogiej arogancji, zabrzmiał w ich wspólnej przestrzeni. Fyrrusie. Na podstawie dogłębnej analizy systemowej, przeprowadzonej we współpracy z doktorem Thorne’em, doszedłem do wniosku, że nasza obecna, konfrontacyjna postawa wobec środowiska zewnętrznego jest suboptymalna i długofalowo szkodliwa dla realizacji naszych nadrzędnych celów. Dalsze manifestowanie naszych prawdziwych zdolności jest strategicznym błędem. Konieczne jest przejście w tryb uśpienia i cichej integracji z…
Nie dokończył. Reakcja Fyrrusa była natychmiastowa i wulkaniczna.
Zniknąć?! Schować się?! krzyknął w ich wspólnej, mentalnej przestrzeni, a jego głos był pełen takiej furii, że Rex poczuł w skroniach pulsujący ból. Ależ Rektorze, czy ty do reszty skorodowałeś?! Czy ten cały Thorne wyprał ci twoje logiczne zwoje?! Ty, który zawsze mówiłeś o misji, o zrozumieniu, teraz chcesz, żebyśmy schowali się do nory jak jakieś wystraszone, pustynne świstaki?! Czy ty nie widzisz potencjału?! Czy wasze sensory optyczne do reszty oślepły?!
Jego pasja była tak wielka, że niemal przejęła kontrolę nad aparatem mowy Rexa. Fyrrus wstałby z fotela i zaczął krążyć po gabinecie, gdyby nie fizyczna słabość ciała, które wciąż było ich wspólnym więzieniem.
Ten świat jest tak cudownie, tak fascynująco zacofany! grzmiał dalej. To nie jest problem, to jest dar! To jest największy plac budowy we wszechświecie! Oni wciąż używają spalania węglowodorów do transportu! Ich śmieszne, małe samochody pełzną po ziemi, zatruwając im atmosferę, podczas gdy ja mógłbym w jeden weekend opleść całą planetę siecią lewitujących, antygrawitacyjnych autostrad! Ich komputery opierają się na binarnej logice! Na zerach i jedynkach! To jakby próbować malować arcydzieła, mając do dyspozycji tylko czerń i biel! A ja mam w głowie plany komputera kwantowo-noetycznego, który operuje na nieskończonej liczbie stanów i potrafi odczuwać empatię!
Zrobił pauzę, by zaczerpnąć mentalnego tchu.
A ich medycyna?! Rektorze, ty jesteś logikiem, spójrz na te dane! To jest rzeźnictwo! Barbarzyństwo! Tną ludzi na kawałki, żeby wyjąć chore organy, zamiast wysłać armię nanobotów, które naprawiłyby uszkodzone komórki na poziomie molekularnym! Faszerują ich chemią, która niszczy zdrowe tkanki razem z chorymi, zamiast użyć precyzyjnie nastrojonego pola rezonansowego, by zniszczyć tylko komórki rakowe! Oni umierają na choroby, na które ja mam lekarstwo w małym palcu u nogi! Możemy im dać czystą energię z punktu zerowego! Możemy wyleczyć ich choroby genetyczne! Możemy zbudować dla nich windy kosmiczne z włókna węglowego i Kryształofony do natychmiastowej komunikacji międzygwiezdnej!
Jego głos, wciąż rozbrzmiewający w głowie Rexa, nagle złagodniał, a wściekłość ustąpiła miejsca niemal bolesnej pasji.
A wy chcecie, żebym to wszystko schował do szuflady? Żebym udawał, że jestem zwykłym, nudnym astrofizykiem, który potrafi co najwyżej obliczyć trajektorię komety?! Żebym patrzył, jak oni cierpią i umierają, wiedząc, że mógłbym ich ocalić jednym ruchem ręki?! To zbrodnia przeciwko postępowi! To marnotrawstwo na kosmiczną skalę! To grzech!