Żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana ani przesyłana w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków, w tym fotokopii, nagrywania lub innych metod elektronicznych lub mechanicznych, bez uprzedniej pisemnej zgody autora, z wyjątkiem krótkich cytatów zawartych w recenzjach krytycznych i niektórych innych niekomercyjnych zastosowań dozwolonych przez prawo autorskie. W przypadku próśb o pozwolenie prosimy o kontakt z autorem pod adresem marc@marcpetrin.com. To jest fikcja. Historia, wszystkie imiona, postacie i incydenty przedstawione w tej produkcji są fikcyjne. Chociaż historia może odnosić się do prawdziwych obiektów astronomicznych i koncepcji naukowych, są one używane w sposób fikcyjny. Nie jest zamierzona ani nie należy wnioskować o żadnej identyfikacji z prawdziwymi osobami (żywymi lub zmarłymi), miejscami, budynkami i produktami.
Rozdział 1: Symfonia Harmonii, Dysonans Anomalii
Cisza w Auli Synoptycznej była bytem samym w sobie. Nie była to zwykła nieobecność dźwięku, lecz cisza gęsta, ciężka, utkana z niewypowiedzianego sceptycyzmu i wyczekującej irytacji. Rektor, stojąc samotnie pośrodku tej ogromnej, pulsującej życiem przestrzeni, czuł ją niczym fizyczne ciśnienie na swoich skroniach. Była to cisza najbardziej szacownego gremium na Lemis, Rady Mędrców, która właśnie wysłuchała jego katastroficznej, jak im się zapewne zdawało, prezentacji i teraz, z uprzejmą, acz lodowatą rezerwą, trawiła jego wnioski, a raczej — szukała w nich logicznych błędów i metodologicznych uchybień.
Aula Synoptyczna, centralny zwój nerwowy cywilizacji Lemis i zarazem najwyższe osiągnięcie bio-architektonicznej noo-inżynierii, zdawała się wchodzić w bezpośredni, empatyczny rezonans z narastającym w nich dysonansem poznawczym. Jej ściany — jeśli tym mianem można było określić wielowarstwowe, półprzezroczyste synaptyczne błony projekcyjne — które w stanie noetycznej homeostazy emitowały łagodną, lazurową poświatę, będącą pochodną bezpośredniej wizualizacji przepływu danych w obrębie Fluctus Vitae, teraz pogrążyły się w patologicznym półmroku. Pulsując matową barwą stłuczonego ołowiu, przypominającą jądro nadciągającej burzy, zdradzały systemowy kryzys. Wplecione w ich organiczną strukturę dynamiczne hologramy izomorficzne z mapą koherencji kwantowej Fluctus Vitae — te misternie pulsujące, fraktalne reprezentacje noetycznej aktywności poszczególnych domen planetarnych — utraciły swą zwyczajową, kojącą harmonię. Zamiast płynąć zsynchronizowaną, niemal muzyczną falą, przypominającą idealnie koherentny strumień myśli, teraz spazmatycznie drgały w kakofonicznej arytmii. Ich gorączkowy, stochastyczny taniec wizualizował na żywo postępującą dekoherencję systemu — niczym trójwymiarowy elektrokardiogram globalnego umysłu w stanie krytycznej tachyarytmii. Nawet powietrze, zwykle nasycone ledwie wyczuwalną, sterylną wonią ozonu emitowanego przez jonizatory noetyczne, teraz zdawało się gęstnieć, nabierając metalicznego posmaku spalonej synapsy. Wszechobecne, subtelne tło akustyczne — cichy szum myśli milionów istnień przepływających przez system — przeistoczyło się w nieznośny, podprogowy hałas, generując niemal fizycznie odczuwalne ciśnienie psychiczne, jakby sama struktura noosfery miała lada chwila ulec implozji pod ciężarem własnego, narastającego chaosu. Nawet lewitujące, ergonomiczne kokony, w których zasiadali Mędrcy, zdawały się unosić w nieco bardziej chaotyczny sposób, jakby sama grawitacja była zaniepokojona treścią debaty.
— A zatem, Rektorze — odezwał się wreszcie Logik Primus Emendatus, najstarszy i najbardziej poważany (a w opinii Rektora, najbardziej skostniały w swych paradygmatach) członek Rady. Jego smukła, lemisiańska postać, odziana w szatę z materiału reagującego na pole bioenergetyczne, która teraz przybrała niepokojący odcień głębokiego indygo, zdawała się emanować aurą niepodważalnego autorytetu. Jego głos, zwykle spokojny i miarowy niczym tykanie atomowego zegara, teraz był ostry jak obsydianowy skalpel. — Jeśli dobrze zinterpretowaliśmy pańską, przyznajmy, nieco alarmistyczną prezentację, sugeruje pan, iż nasz wszechświat, ten cudowny, precyzyjny mechanizm, którego prawa przez eony uważaliśmy za niezmienne filary naszego poznania, nagle, bez żadnej logicznej przyczyny, zaczął się… psuć?
— „Psuć się”? — Rektor odparł, a w jego głosie, w przeciwieństwie do uprzedniego, ledwo tłumionego drżenia, zagościł teraz spokój tak absolutny, że aż nieludzki; spokój chirurga pochylającego się nad pacjentem, którego choroba jest równie fascynująca, co terminalna. — Jakże uroczo, Primusie, jest ta pańska metafora, jakże pocieszająco mechanistyczna. Przywodzi mi na myśl te prymitywne, zębate konstrukty, które nasi przodkowie budowali, by mierzyć czas, naiwnie wierząc, że jeśli zrozumieją ruch kółek, pojmą i ruch gwiazd. Ale wszechświat, mój drogi Logiku, nie jest trywialnym zegarem, który można nakręcić lub w którym można wymienić zużyty trybik. Jeśli już musimy uciekać się do analogii, co zawsze jest formą intelektualnego uproszczenia, wyobraźmy go sobie raczej jako… instrument. Jako Kosmiczną Lutnię, której strunami, zgodnie z moją, wciąż niestety nie w pełni docenioną, Teorią Drgającej Lutni Kosmicznej, są fundamentalne stałe naszej fizyki, a jej rezonans — tym, co zwiemy prawami natury. Przez eony, instrument ten grał jedną, spójną, choć niewyobrażalnie złożoną, Symfonię Bytu. To, co obserwujemy, to nie jest pęknięcie struny. To coś znacznie gorszego. To systemowa, postępująca utrata jej pierwotnego naprężenia. To entropia wdzierająca się w samą istotę stroju. Nasza Kosmiczna Lutnia, Primusie, rozstraja się, a jej muzyka zamienia się w kakofonię. Te drobne odchylenia w trajektoriach planetoid, te niewytłumaczalne fluktuacje w tle promieniowania — to nie są usterki. To są fałszywe nuty, pierwsze zwiastuny ontologicznej atonalności, która grozi rozpadem całej kompozycji. Dlatego to, co nazywacie prozaicznym „psuciem się”, ja, z precyzją diagnosty, nazywam chorobą. Postępującą dekoherencją funkcji falowej samego bytu. Chorobą, Primusie. Chorobą samej rzeczywistości.
Gestem dłoni przywołał przed sobą centralny projektor holograficzny Auli, „Oko Noosfery”. Krystaliczna sfera zawirowała, a następnie wyświetliła obraz tak piękny i tak rozległy, że nawet Mędrcy, przywykli do kosmicznych spektakli, na chwilę wstrzymali oddech. Była to ich galaktyka, NGC 4725. Ich Wirujący Dom.
— Spójrzcie, szanowni Mędrcy — zaczął Rektor, a jego głos, teraz już pewniejszy, nabrał tonu wykładowcy prowadzącego najważniejszą lekcję w swoim życiu. — Spójrzcie na tę doskonałość. Na tę harmonię zrodzoną z chaosu. Jest w istocie poematem napisanym językiem grawitacji…
— Z całym szacunkiem, Rektorze — przerwał mu lodowatym, precyzyjnym tonem Logik Primus Emendatus, którego ciemnofioletowa szata zdawała się pochłaniać światło. — Poezję zostawmy Sylvani w ich Myślo-Ogrodach. Rada oczekuje faktów, nie metafor. Jakie konkretnie cechy tej, jak ją pan malowniczo określił, „harmonii”, uważa pan za istotne dla pańskiej alarmistycznej tezy?
Rektor na moment zmrużył oczy, tłumiąc falę irytacji. Wiedział, że Emendatus, strażnik ortodoksji, będzie jego najtrudniejszym przeciwnikiem. Skinął jednak głową z uprzejmością, która była jedynie cienką warstwą lodu na wrzącym oceanie jego przekonania.
— Poezja, Primusie, jest jedynie próbą nazwania porządku, który przekracza naszą prozaiczną nomenklaturę. Ale jeśli wolisz prozę… proszę bardzo. Jej struktura, skatalogowana przez bardziej przyziemnych obserwatorów jako spiralna z poprzeczką typu SAB(r)ab pec, jest cudem symetrii. Ta potężna, centralna poprzeczka, niczym diamentowy pas zdobiący talię kosmicznej primabaleriny, rozciąga się na dziesiątki tysięcy lat świetlnych, pulsując energią młodych, błękitnych gwiazd i żarem formujących się gromad. Z jej krańców wyłaniają się dwa, a może nawet, jak sugerują najnowsze analizy rozkładu ciemnej materii, trzy majestatyczne ramiona spiralne, szerokie i bogato zdobione, które niczym jedwabne szale owijają galaktyczne jądro.
Hologram obracał się powoli, a Rektor, niczym natchniony astronom-poeta, który na chwilę zapomniał o sceptycznej publiczności, znów dał się ponieść wizji.
— Te ramiona nie są gładkie i jednolite; przypominają raczej misternie haftowane, kosmiczne gobeliny, gdzie nici ciemnego pyłu międzygwiezdnego, tych reliktów po umarłych pokoleniach gwiazd, przeplatają się z błyszczącymi klastrami nowo narodzonych słońc, tworząc zapierający dech w piersiach wzór światła i cienia. A tu — wskazał na świetlistą aureolę otaczającą centralną poprzeczkę — nasza niezwykła, podwójna struktura pierścieniowa. Ten wewnętrzny pierścień, pulsujący intensywnym blaskiem gwiazd typu O i B, to prawdziwy inkubator nowych światów, miejsce nieustannego kosmicznego porodu. Nasze słońce, Solaris Primus, jest jednym z nich, dzieckiem tego ognistego kręgu. Zewnętrzny, słabiej zaznaczony pierścień, zdradza obecność chłodniejszego pyłu i starszych populacji gwiazd, niczym pamiątka po dawniejszych, bardziej burzliwych epokach, ciche echo jej dzieciństwa.
— Piękny wykład z kosmografii, Rektorze — wtrącił z nutą ledwie skrywanej ironii Iskryta Mechanikus Quantus, którego srebrzysta skóra zdawała się mienić od nadmiaru mentalnej energii. — Ale czy przybliża nas on do zrozumienia, dlaczego moje generatory pola siłowego w sektorze Gamma od trzech cykli wykazują niestabilność rezonansową? I czy nie jest to przypadkiem kolejny, nieco zbyt entuzjastyczny eksperyment z egzotycznymi cząstkami w podziemnym placu zabaw naszego drogiego Fyrrusa?
Fyrrus, który do tej pory siedział w pierwszym rzędzie z rozbawieniem obserwując całe przedstawienie, zerwał się na równe nogi.
— Moje eksperymenty, drogi Mechanikusie, są źródłem postępu i estetycznej radości, a nie kosmicznych kataklizmów! — odparł z udawanym oburzeniem. — No, może poza tym jednym incydentem z Automatycznym Dystrybutorem Radości Poprzez Łaskotanie, ale to była kwestia drobnego błędu w oprogramowaniu i, przyznajmy, nadmiernej wrażliwości niektórych członków Rady na stymulację receptorów dotykowych. Nie, to nie ja. A co do niestabilności twoich generatorów… może po prostu pora je naoliwić?
Kilku Mędrców uśmiechnęło się pod nosem, ale Fyrrus natychmiast spoważniał, zwracając się do całej Rady.
— Prowadzę was przez tę symfonię nie dla samej jej muzyki, Mędrcy. Prowadzam was, byście usłyszeli fałszywą nutę, która zaczyna w niej brzmieć. Spójrzcie — malował słowami symfonię barw Wirującego Domu: błękity i biele młodych, gorących gwiazd, kontrastujące z żółcienią i czerwienią starszych populacji w centralnym zgrubieniu. Ciemne pasma pyłu niczym smugi kosmicznego atramentu, i rubinowe klejnoty obszarów H II, gdzie zjonizowany wodór świecił pod wpływem ultrafioletowego promieniowania. — A w samym sercu tej wirującej metropolii — kontynuował, a jego głos zniżył się, jakby mówił o czymś świętym i przerażającym zarazem — czai się nasz niewidzialny dyrygent. Aktywne jądro galaktyczne, supermasywna czarna dziura, miliardy razy masywniejsza od naszego słońca. To ona kieruje ruchem gwiazd, a jej dysk akrecyjny, rozgrzany do milionów stopni, emituje potężne strumienie promieniowania. Te energetyczne dżety, choć niewidoczne, rozsiewają w przestrzeni pierwiastki niezbędne do powstania życia. Dla nas, mieszkańców Lemis, Wirujący Dom nigdy nie był jedynie astronomicznym obiektem. Był makrokosmosem, w którym nasz mały świat stanowił jedynie drobinę obdarzoną świadomością, zdolną podziwiać i próbować zrozumieć tę bezgraniczną symfonię.
Rektor zamilkł na chwilę, pozwalając, by obraz tej doskonałej, tętniącej życiem struktury wrył się w umysły Mędrców. Następnie, jednym gestem, powiększył obraz, przenosząc ich z perspektywy galaktycznej w głąb ich własnego, macierzystego podwórka.
— I właśnie tutaj — powiedział, wskazując na niewielki, żółty punkcik światła, orbitujący niebezpiecznie blisko ziejącego energią jądra. — Znajduje się nasz dom. Układ słoneczny Solaris Primus. Lokalizacja ta, jak wiecie, była zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Zapewniała nam dostęp do niezwykłych zasobów, ale i narażała na kataklizmy, które zmusiły naszych przodków do rozwinięcia niezwykłych technologii.
Hologram znów się zmienił, ukazując teraz cały system planetarny. Rektor, niczym dumny architekt, opisywał każdą z planet, a jego słowa malowały obraz cywilizacji, która nie tylko podbiła swój układ, ale i uczyniła go piękniejszym.
— Pamiętacie nasze lekcje historii? Czym były te światy, zanim dotknęła je nasza ręka? Ignis — wskazał na pierwszą, lśniącą czernią planetę — niegdyś piekielny, stopiony glob. Przekształciliśmy go w gigantyczny kolektor energii. Pod tą lśniącą skorupą, w labiryncie geotermalnych tuneli, pracują fabryki produkujące materiały, z których zbudowane są wasze fotele, ściany tej Auli, a nawet, ośmielę się rzec, niektóre z waszych bardziej konserwatywnych argumentów.
Logik Primus Emendatus pozostał niewzruszony, jego twarz była jak maska wykuta z lodu.
— Hermes Trismegistus, nasza Skała Szeptów — kontynuował Rektor, wskazując na drugą, krystaliczną planetę — pierwotnie jałowy glob skalisty. Otoczyliśmy go sztuczną atmosferą i przekształciliśmy jego wnętrze w gigantyczną bibliotekę. Jego powierzchnię pokrywają krystaliczne matryce danych, przechowujące informacje w formie splątanych kwantowo cząstek. To nasze sanktuarium myśli.
Wreszcie hologram skupił się na trzeciej planecie, klejnocie układu, perle iskrzącej się błękitem oceanów i szmaragdem kontynentów. Lemis.
— A to… to my — powiedział Rektor cicho, a w jego głosie, mimo wszystko, pobrzmiewała nuta miłości i dumy. — Planeta, która nas zrodziła i którą my, przez eony, staraliśmy się kształtować na obraz naszych marzeń. Nasze oceany, tętniące bioróżnorodnością. Nasze fantastyczne, podwodne rafy, przypominające zatopione katedry. Nasze kontynenty, którym nadaliśmy harmonijne kształty.
Obraz planety obracał się, ukazując jej różnorodność i piękno. Rektor opisywał szmaragdowe dżungle równikowe, rozbłyskujące nocą światłem bioluminescencyjnych pnączy. Mówił o złocistych, śpiewających na wietrze pustyniach i fioletowych pasmach górskich sięgających stratosfery.
— I nasza cywilizacja — podsumował. — Dyskretna, wtopiona w krajobraz. Osiągnęliśmy harmonię nie tylko wewnętrzną, ale i zewnętrzną. Wszystko to, szanowni Mędrcy, ten doskonały, precyzyjny, działający od eonów system, od skali galaktycznej po najdrobniejsze źdźbło trawy w naszych ogrodach… wszystko to jest zagrożone.
Hologram znów się zmienił. Zamiast pięknych, harmonijnych obrazów, pojawiły się teraz suche, niepokojące wykresy. Migoczące punkty danych, chaotyczne linie, wizualizacje anomalii.
— To są dane z ostatnich cykli — powiedział Rektor, a jego głos znów stał się ostry i precyzyjny. — Niewielkie, niecykliczne fluktuacje w tle promieniowania kosmicznego. Minimalne, acz statystycznie istotne odchylenia w trajektoriach odległych planetoid z Pasa Acherona, które zdają się drgać i odchylać od swoich ścieżek, jakby jakaś niewidzialna dłoń igrała nimi niczym kulkami na kosmicznym bilardzie, przecząc znanym prawom grawitacji.
W tym momencie wtrącił się Iskryta Mechanikus Quantus, którego srebrzysta skóra zdawała się mienić od nadmiaru mentalnej energii. — Z całym szacunkiem, Rektorze, ale czy jesteśmy pewni, że to nie są… cóż, błędy pomiarowe? Albo, nie obraź się, Fyrrusie — rzucił spojrzenie w stronę drugiego Iskryty siedzącego w pierwszym rzędzie — kolejny, nieco zbyt entuzjastyczny eksperyment z generowaniem egzotycznych cząstek w twoim podziemnym placu zabaw?
Fyrrus, który do tej pory siedział cicho, z rozbawieniem obserwując całe przedstawienie, zerwał się na równe nogi. — Moje eksperymenty, drogi Mechanikusie, są źródłem postępu i estetycznej radości, a nie kosmicznych kataklizmów! — odparł z udawanym oburzeniem. — No, może poza tym jednym incydentem z Automatycznym Dystrybutorem Radości Poprzez Łaskotanie, ale to była kwestia drobnego błędu w oprogramowaniu i, przyznajmy, nadmiernej wrażliwości niektórych członków Rady na stymulację receptorów dotykowych. Nie, to nie ja. Tym razem. A co do błędów pomiarowych… Rektor, drogi przyjacielu, od trzech cykli nie śpi i nie je, sprawdzając każdy sensor i każdą linię kodu w swoich teleskopach. Gdyby w jego systemach był choć jeden zabłąkany, fałszywy bit, on by go znalazł, wyizolował i poddał psychoanalizie.
Rektor skinął głową z wdzięcznością. — Fyrrus ma rację. Sprawdziłem wszystko. To nie są błędy. To są fakty. A te fakty stają się coraz bardziej alarmujące.
Na hologramie pojawiły się teraz obrazy z Lemis. Wizualizacje danych z sieci Fluctus Vitae.
— To są raporty z ostatnich dni. Biolodzy morscy donoszą o dziwnych, synchronicznych zmianach w zachowaniu morskich stworzeń. Ogromne ławice srebrzystych ryb, liczące miliony osobników, nagle, bez wyraźnej przyczyny, zmieniają swoje odwieczne trasy migracyjne, kierując się ku pewnej zgubie w jałowe, pozbawione tlenu strefy. Bioluminescencyjne koralowce, które zwykle pulsowały spokojnym, regularnym światłem, teraz emitują chaotyczne, arytmiczne błyski, przypominające sygnały SOS wysyłane w nieznanym języku.
Rektor zawahał się, jakby bał się wypowiedzieć następne słowa. — Co najgorsze, te anomalie zaczynają wpływać na naszą sieć, na Fluctus Vitae. Na samą tkankę naszej świadomości.
Przełom w debacie, który zmusił nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków do zamilknięcia, nastąpił jednak, gdy Rektor, w akcie desperacji, udzielił głosu przedstawicielom pozostałych czterech gatunków, którzy dotychczas pełnili w Radzie głównie rolę milczących, acz uważnych obserwatorów.
Jako pierwszy zabrał głos Krr’glash-Tholemeus, przedstawiciel Aquanów, którego lśniąca, szafirowa postać unosiła się w mobilnym akwarium, a jego myśli, tłumaczone przez uniwersalny translator, popłynęły przez Aulę niczym głęboki, oceaniczny prąd. — My, Dzieci Głębin, nie znamy się na waszych liczbach i wykresach, Mędrcy z Powierzchni. Ale znamy pieśń oceanu. A ta pieśń, od wielu cykli, jest pełna bólu. Wielkie Wiry, które od eonów wyznaczały rytm naszego życia, tracą swoją moc. Szepty podmorskich wulkanów mówią o drżeniu kości świata. Czujemy… smutek wody, Mędrcy. Smutek tak głęboki, że nawet najstarsze z naszych Lewiatanów Pamięci, które przechowują w sobie historię eonów, płaczą w swoich snach. Coś umiera w sercu naszej planety. I my umieramy wraz z nim.
Po nim, z wibrującego, kamiennego pulpitu, popłynął rezonujący, podziemny głos Ten-Który-Słucha-Serca-Ziemi, przedstawiciela Geodonów. — Wy, Powierzchniowcy, patrzycie w gwiazdy. My słuchamy skał. A skały, od pewnego czasu, śpiewają fałszywą pieśń. Czujemy wibracje, których nie znamy — dysonanse w strukturze krystalicznej, niepokojące naprężenia w płytach tektonicznych, które nie dają się wytłumaczyć znanymi procesami geologicznymi. Wielkie Serce Ziemi, które zawsze biło miarowym, spokojnym rytmem, teraz cierpi na arytmię. Obawiamy się, że fundament, na którym stoicie, może wkrótce pęknąć.
Następnie, cichym, szeleszczącym głosem, który przypominał wiatr w koronach drzew, przemówiła przedstawicielka Sylvani, istota utkana z żywych pnączy i liści, której kształt nieustannie, choć subtelnie, się zmieniał. — Nasze Myślo-Ogrody, te święte miejsca, gdzie pielęgnujemy idee niczym najrzadsze kwiaty, chorują. Pojawiają się w nich „toksyczne chwasty” irracjonalnych lęków, których nie potrafimy wyplenić. „Pasożyty dogmatyzmu”, które wysysają życie z najpiękniejszych hipotez, stają się coraz silniejsze. A co najgorsze, niektóre z naszych najstarszych, najmądrzejszych „Drzew Genealogicznych Idei” zaczynają bez powodu usychać. To tak, jakby sama myśl, sama możliwość tworzenia sensu, ulegała erozji.
Na koniec, z platformy przeznaczonej dla Wszechobecnych, odezwał się jeden z nich, mały, zwinny stwór o wielkich, ciekawskich oczach, a jego świergotliwy głos, przetłumaczony na język pojęciowy, był pełen nerwowej energii. — My, nie mamy wielkich teorii. Mamy tylko opowieści, plotki, szepty z każdego zakątka Lemis. I te opowieści są coraz dziwniejsze. Słyszymy o naszych braciach, którzy nagle zapominają drogi do domu. O artystach, którzy tracą zdolność postrzegania kolorów. O dzieciach, które boją się własnego odbicia w lustrze. Coś złego dzieje się z umysłami, Mędrcy. Nie tylko tymi wielkimi, jak wasze. Ale i tymi małymi, codziennymi. Harmonia pęka.
Te świadectwa, płynące od istot tak blisko związanych z naturalnymi rytmami planety i jej mieszkańców, wstrząsnęły Radą bardziej niż wszystkie abstrakcyjne wykresy Rektora. W Auli zapanowała cisza inna niż ta poprzednia — nie cisza sceptycyzmu, lecz cisza rodzącego się lęku.
Rektor wiedział, że to jego moment. Stanął na środku Auli, a jego postać, oświetlona teraz jedynie bladym blaskiem konającego hologramu, wydawała się większa, bardziej samotna niż kiedykolwiek.
— Szanowni Mędrcy — zaczął, a jego głos był teraz spokojny, ale pełen niezłomnej siły. — Nie proszę was o wiarę w moje teorie. Proszę was o zaufanie do tych świadectw. Do bólu oceanu, do drżenia skał, do choroby myśli i strachu naszych współobywateli. Cokolwiek jest źródłem tego dysonansu, nie znajdziemy go, siedząc tutaj, w tej bezpiecznej, sterylnej Auli. Musimy wyruszyć. Musimy zbudować statek, jakiego Lemis jeszcze nie widziała. Statek zdolny podróżować nie tylko przez przestrzeň, ale i przez samą tkankę chorej rzeczywistości. Statek, który będzie naszą arką, naszym laboratorium i, być może, naszym jedynym narzędziem ocalenia. Proszę was o zgodę na rozpoczęcie projektu „Lemiserra”. Proszę was o danie nam szansy. Zanim będzie za późno. Zanim ostatnia pieśń ucichnie, a ostatnia myśl zgaśnie.
Ledwie ostatnie, pełne desperacji słowa Rektora zawisły w gęstej od napięcia ciszy, a w Auli zapanował nastrój kruchej, niepewnej zgody. Mędrcy spoglądali po sobie, na ich twarzach malował się amalgamat lęku i nowo rozbudzonej odpowiedzialności. Świadectwa Aquan, Geodonów, Sylvani i Wszechobecnych były zbyt spójne, zbyt namacalne, by je zignorować. Logik Primus Emendatus uniósł już nawet dłoń, gotów przypieczętować decyzję o powołaniu komisji i przyznaniu wstępnych funduszy na projekt „Lemiserra”, gdy nagle, z teatralnym impetem, podwójne wrota Auli rozwarły się na oścież.
Do środka, w snopie światła, które zdawało się podążać za nim niczym posłuszny reflektor, wkroczył Leminiusz Persil.
Był ucieleśnieniem wszystkiego, czym Rektor gardził. Wysoki, o posturze nazbyt wyprostowanej, jakby nieustannie pozował do niewidzialnego pomnika, który, bez wątpienia, wznosił sobie we własnym umyśle. Jego szata, w przeciwieństwie do funkcjonalnych strojów reszty zgromadzonych, była arcydziełem krzykliwej autoafirmacji — utkana z materiału, który nie tylko mienił się wszystkimi kolorami tęczy, ale i układał w dynamiczne wzory przypominające jego własny profil. Za nim, niczym rój satelitarnych dronów krążących wokół rozdętego ego, podążała jego świta potakiwaczy — grupa młodszych logików i administratorów o błyszczących oczach i identycznie serwilistycznych uśmiechach.
Persil nigdy nie walczył na racjonalne argumenty. Jego bronią był sarkazm, jego tarczą — bezgraniczna pewność siebie, a jego strategią — personalny atak i ośmieszenie każdej idei, której sam nie wymyślił lub w której nie miał bezpośredniego interesu. Szczególnie nienawidził idei Rektora, którego zwalczał i próbował na każdym kroku zdyskredytować, z zaciętością sięgającą korzeniami ich wspólnych dni w przedszkolnej piaskownicy, gdzie mały Rektor budował precyzyjne modele układów planetarnych, a mały Leminiusz z upodobaniem je rozdeptywał, twierdząc, że jego góra piachu jest o wiele bardziej imponująca.
Zatrzymał się w centrum Auli, omiatając zgromadzonych spojrzeniem pełnym pobłażliwej litości. Zatrzymał wzrok na Rektorze i uśmiechnął się szeroko, acz bez cienia wesołości.
— Ach, Rektorze, mój drogi, wiecznie zatroskany przyjacielu! — zagrzmiał jego baryton, starannie modulowany, by nieść się po całej sali. — Chciałeś wykorzystać moją chwilową nieobecność, spowodowaną, dodajmy, ratowaniem międzysektorowego traktatu handlowego, który twoje abstrakcyjne teorie niemal pogrążyły, żeby przestraszyć to szanowne gremium i uzyskać możliwość realizacji swoich niedorzecznych fantasmagorii? Chciałeś wyłudzić fundusze na budowę kolejnej, bezużytecznej zabawki, podczas gdy prawdziwe problemy czekają na rozwiązanie? Niestety, nie tym razem. Jestem na miejscu i osobiście zapobiegnę marnowaniu bezcennych środków i intelektualnego potencjału naszej cywilizacji na realizację głupot, które do niczego nie prowadzą.
Podszedł do hologramu, który wciąż wyświetlał niepokojące wykresy Rektora, i machnął na nie z pobłażliwą nonszalancją, jakby odganiał natrętną, choć chwilowo interesującą, muchę.
— Moi drodzy, szanowni Mędrcy — zwrócił się teraz do Rady, jego głos był gładki i oleisty niczym najdroższy lubrykant do serwomechanizmów, a jednocześnie posiadał twardość diamentowego ostrza. Rektora potraktował jak powietrze, jak nieistotną zmienną w znacznie ważniejszym równaniu. — Z całym szacunkiem dla intelektualnej gimnastyki i, przyznajmy, godnej podziwu inwencji poetyckiej naszego drogiego Rektora, to, co tu nam zaprezentowano, nie jest, niestety, ani dowodem, ani nawet spójną hipotezą. Jest to, moi drodzy, misterna konstrukcja sofistyki, podręcznikowy przykład projekcji, w której własne lęki, niedoskonałości własnych instrumentów i, powiedzmy to wprost, braki w ugruntowanej wiedzy, nasz zatroskany przyjaciel próbuje ekstrapolować na całą strukturę uniwersum! To szczyt intelektualnej pychy, moi drodzy. To epistemologiczna hipochondria w skali kosmicznej!
Jego palec, smukły i elegancki, wskazał na jeden z drżących wykresów. — Te rzekome fluktuacje w tle promieniowania? Ta „pieśń rozpadu”, jak to malowniczo ujął? Pozwólcie, że zaproponuję alternatywną, znacznie bardziej oszczędną i, ośmielę się rzec, zdrowszą interpretację. Nazywam to kosmiczną niestrawnością! Gdzieś, w odległym zakątku naszej tętniącej życiem galaktyki, jakaś nadgorliwa supernowa zjadła na obiad zbyt masywnego sąsiada i teraz, cóż, odbija jej się z głośnym, choć całkowicie nieszkodliwym, kwantowym beknięciem! To nie jest agonia wszechświata, Rektorze! To dowód na jego żywotność, na jego wspaniały, nieokiełznany metabolizm! Odchylenia w trajektoriach planetoid? Mój drogi, czy ktokolwiek z was próbował kiedyś przewidzieć trasę stada dzikich Grizlorów na równinach K’tharr, gdy te poczują w powietrzu zapach sfermentowanych owoców? Wszechświat nie jest twoim sterylnym laboratorium, gdzie wszystko porusza się po idealnie prostych liniach! Jest pełen chaosu, przypadku i pięknej, życiodajnej nieprzewidywalności! Uznawanie tych drobnych czkawek i drgawek za zwiastun apokalipsy jest jak diagnozowanie śmiertelnej choroby u pacjenta, który po prostu ma katar!
Jego spojrzenie, pełne protekcjonalnej pobłażliwości, spoczęło na przedstawicielach pozostałych ras, którzy wciąż tkwili w stanie szoku po jego gwałtownym wejściu. — A nasi… bardziej… intuicyjni bracia? — powiedział z nutą ledwie skrywanej wyższości, która była jak trucizna podana w kryształowym kielichu. — Z całym szacunkiem dla ich uroczego folkloru i wzruszających, poetyckich metafor, ale czy naprawdę mamy opierać losy naszej cywilizacji, budowane przez eony na fundamencie żelaznej logiki i empirycznego dowodu, na „smutku wody” i „chorej pieśni skał”? Melancholia ławic, Rektorze? To nie jest sympozjum poetyckie, na litość boską, to Rada Mędrców! Być może rybom po prostu znudził się plankton w tym sezonie i postanowiły poszukać nowych doznań kulinarnych? A drżenie skał? Drogi przedstawicielu Geodonów, z całym szacunkiem dla pańskich niezwykłych zdolności percepcyjnych, ale czy nie przyszło panu do głowy, że to po prostu Fyrrus testuje w swoim podziemnym warsztacie nowy model subsonicznego młota pneumatycznego z funkcją generowania rytmicznych wibracji w tonacji C-dur?
Fyrrus, który do tej pory stał z zaciśniętymi pięściami, a jego srebrzysta skóra zdawała się iskrzyć od tłumionej furii, nie wytrzymał. — Mój najnowszy młot, ty napuszony, lśniący bufonie, działa w spektrum hiperdźwiękowym i jest tak precyzyjny, że mógłbym nim usunąć ci kamień nazębny z odległości kilometra, nie naruszając twojej nadętej facjaty, a przy okazji nie generując nawet najmniejszej, mierzalnej wibracji w skorupie planetarnej!
Persil zignorował go całkowicie, jakby jego wybuch był jedynie nieistotnym szumem tła. Jego finałowy atak, starannie zaplanowany i wycelowany w najgłębsze lęki Rady, był dziełem demagogicznego mistrzostwa.
— Nie, drodzy Mędrcy. Nic w naszym wspaniałym, stabilnym wszechświecie się nie zmieniło. To, co się zmieniło, to perspektywa naszego kolegi, który, być może z przepracowania, zaczął widzieć widma tam, gdzie są tylko cienie. I nie trzeba w tym doszukiwać się zwiastunów nadchodzącej apokalipsy. Wręcz przeciwnie! Po pobieżnym, acz wnikliwym zapoznaniu się z jego projektem — uniósł tablet z danymi, który natychmiast podsunął mu jeden z jego potakiwaczy — ośmielę się postawić tezę, że to właśnie ON, ten jego pomysł na „ocalenie”, może być prawdziwym, egzystencjalnym zagrożeniem! Wyobraźcie sobie, szanowni państwo, ten absurd! Ten duet marzycieli i piromanów — tu rzucił jadowite, acz pełne fałszywej troski spojrzenie na Rektora i Fyrrusa — chce zbudować statek, który będzie, cytuję, „podróżować przez samą tkankę chorej rzeczywistości”. Moi drodzy, to nie jest statek badawczy, to jest ontologiczna wiertarka udarowa! To jest metafizyczna trepanacja czaszki wszechświata! Oni chcą, w imię swoich paranoicznych wizji, zacząć majstrować przy fundamentach bytu, grzebać w kodzie źródłowym egzystencji, nie mając bladego pojęcia o konsekwencjach! Kto wie, jaką dziurę w spójności kauzalnej zdołają wypalić, zanim ich powstrzymamy? Może to właśnie ich nieodpowiedzialna, prometejska interwencja, to ich dziecinne pukanie w ścianę rzeczywistości, by sprawdzić, co jest po drugiej stronie, ściągnie na nas prawdziwą, a nie urojoną katastrofę?
To był jego cios mistrzowski. Zasiał strach, ubrał go w pozory odpowiedzialności i troski o bezpieczeństwo. Zaoferował Radzie proste, wygodne rozwiązanie: nie robić nic. Zignorować niepokojące dane jako błąd, zlekceważyć świadectwa jako folklor, a projekt ratunkowy przedstawić jako największe zagrożenie.
Rektor patrzył na twarze Mędrców. Widział, jak gasną na nich resztki determinacji. Widział, jak w ich oczach pojawia się ulga. Persil dał im doskonały pretekst, by mogli wrócić do swoich gabinetów, do swoich rutynowych badań, do komfortowej iluzji, że wszystko jest w porządku.
Logik Primus Emendatus wstał powoli. Unikał wzroku Rektora.
— Po wysłuchaniu wszystkich stron… i w świetle zasadniczych wątpliwości co do natury obserwowanych zjawisk, a także potencjalnego ryzyka związanego z proponowaną metodologią badawczą… Rada nie może w tej chwili zatwierdzić projektu „Lemiserra”. Dalsze obserwacje są, oczywiście, wskazane. Dziękuję, Rektorze, za pańskie zaangażowanie. Posiedzenie uważam za zamknięte.
Młotek uderzył, a jego dźwięk był dla Rektora jak odgłos zamykanej na zawsze trumny. Persil uśmiechnął się triumfalnie i otoczony swoją świtą, opuścił salę z taką samą arogancją, z jaką do niej wszedł. Mędrcy rozchodzili się w pośpiechu, unikając wzroku dwóch przegranych.
Dwaj przyjaciele zostali sami w pustej, cichej Auli, która teraz wydawała się zimna i obca jak grobowiec. Fyrrus mruknął pod nosem serię tak skomplikowanych i kreatywnych przekleństw, że mogłyby one stanowić podstawę nowego działu lingwistyki. Rektor nie powiedział nic. Jego milczenie było cięższe niż wszystkie słowa, które padły tego dnia. W końcu, bez jednego spojrzenia za siebie, odwrócił się i ruszył ku wyjściu. Fyrrus podążył za nim.
Udali się do swojego domu, usytuowanego na jednym z najwyższych poziomów Drzewa-Wieży w sercu Leonovarum. Była to przestrzeń równie chaotyczna i genialna jak jej mieszkańcy: ściany były przezroczystymi ekranami, na których wciąż płonęły gwiezdne mapy i skomplikowane równania; pod sufitem lewitował niedokończony model silnika czasoprzestrzennego, z którego zwisały kolorowe kable; w kącie stał gigantyczny teleskop wycelowany w serce Wirującego Domu, a obok niego, na stole, walały się części jakiegoś dziwacznego mechanizmu, który wyglądał jak skrzyżowanie ekspresu do kawy z akceleratorem cząstek. W powietrzu unosił się zapach ozonu, przypalonego lutu i starego papieru.
Rektor opadł ciężko na fotel i wpatrzył się w wirującą galaktykę wyświetlaną na suficie. Fyrrus, wbrew swojej naturze, nie zaczął od razu majstrować przy którymś ze swoich wynalazków. Podszedł do barku, nalał do dwóch kryształowych szklanic bursztynowego płynu — destylatu z fermentowanych snów, rzadkiego i potężnego trunku Iskrytów — i podał jedną Rektorowi.
— Przynajmniej będziemy mieli kaca o kosmicznej skali, by pasował do naszego nastroju — mruknął, siadając naprzeciwko przyjaciela.
Przez dłuższą chwilę pili w milczeniu. Fyrrus pierwszy nie wytrzymał.
— Banda tchórzy i oportunistów! — wybuchnął. — Bali się przyznać, że czegoś nie rozumieją! Bali się podjąć ryzyko! A Persil… Ten pompowany, lśniący, pusty w środku bałwan! Zagrał na ich strachu jak na harfie! „Ontologiczna wiertarka”! Muszę przyznać, że nawet ja bym na to nie wpadł. Brzmi imponująco. Prawie zacząłem się bać samego siebie.
Rektor uśmiechnął się blado, po raz pierwszy od wyjścia z Auli. — On nie jest głupi, Fyrrusie. Jest o wiele gorzej. Jest inteligentnym demagogiem. Wiedział dokładnie, które struny pociągnąć. Zaoferował im rozgrzeszenie z ignorancji. Powiedział im to, co chcieli usłyszeć: „Wszystko jest w porządku, problem nie istnieje, a ci, którzy twierdzą inaczej, są niebezpiecznymi wariatami”. To najstarsza i najskuteczniejsza trucizna w arsenale polityki.
Odstawił szklankę. — Wybrali komfortowe kłamstwo zamiast przerażającej prawdy. Pogrzebali naszą cywilizację pod stertą biurokratycznych procedur i samozadowolenia. Boją się prawdy, Fyrrusie. A cywilizacja, która boi się prawdy, jest już martwa. Jeszcze tylko o tym nie wie.
Zapadła kolejna cisza, tym razem jeszcze cięższa, bo nasycona ostatecznością porażki. Rektor wyglądał na człowieka, który stracił wszystko.
Ale Fyrrus, po opróżnieniu swojej szklanki jednym haustem, nagle spojrzał na przyjaciela z dziwnym błyskiem w oku. Jego wrodzony, inżynierski optymizm, zdolność do znajdowania rozwiązań tam, gdzie inni widzieli tylko problemy, zaczynał brać górę nad gniewem.
— No dobrze — powiedział powoli, stukając palcami w blat stołu. — Czyli oficjalna droga jest zamknięta. Zaplombowana, zabetonowana i obstawiona przez nadętych bufonów w lśniących szatach. Rozumiem.
Wstał, podszedł do jednej z przezroczystych ścian i kilkoma szybkimi ruchami dłoni wywołał skomplikowany, trójwymiarowy schemat statku. Lemiserry.
— A kto powiedział, że my potrzebujemy oficjalnej drogi? — zapytał, a w jego głosie pojawiła się dawno niesłyszana, chłopięca nuta ekscytacji. Na szczęście niczego nam nie zakazali a co nie jest zakazane jest dozwolone.
Tym razem rektor ponownie napełnił szklaneczki, jego ruchy były precyzyjne i oszczędne, jakby przeprowadzał skomplikowaną operację na otwartym sercu jakiejś szczególnie wrażliwej hipotezy. Bursztynowy płyn — destylat z fermentowanych snów, rzadki i potężny trunek Iskrytów, którego każdy mililitr zawierał więcej skondensowanej nostalgii niż cała biblioteka na Hermes Trismegistus — zawirował w krystalicznym naczyniu, tworząc na moment efemeryczną, wirującą galaktykę, by po chwili opaść bezwładnie na dno, niczym ich własne, rozbite właśnie nadzieje.
— Fyrrusie, ty nigdy nie odpuszczasz. — Rektor podał przyjacielowi szklaneczkę, a w jego głosie, zwykle będącym instrumentem o niezachwianej, analitycznej tonacji, pobrzmiewała nuta zmęczonego, acz autentycznego podziwu. — Persilowi też wtedy, w piaskownicy, nie odpuściłeś. Oj, jaką on miał minę, jak mu nasikałeś do…
Fyrrus, który do tej pory siedział z ponurą miną, przypominającą nieco przepalony kondensator kwantowy, na wspomnienie tamtego, odległego o całe eony dzieciństwa, parsknął śmiechem. Był to śmiech krótki, nieco chrapliwy, ale autentyczny — pierwszy przebłysk światła w tej gęstej od porażki atmosferze.
— A pamiętasz tę minę, Rektorze? — odparł, unosząc szklaneczkę w geście toastu. — Ten wyraz absolutnego szoku na jego pyzatej, zarozumiałej twarzy? Ten moment, w którym jego starannie uformowana z wilgotnego piasku replika Auli Synoptycznej, którą obwołał „najdoskonalszą strukturą w tym kwadrancie piaskownicy”, nagle zamieniła się w… cóż, w żółtą, parującą i niezbyt dobrze pachnącą anomalię? To był jeden z moich najwcześniejszych i, ośmielę się rzec, najbardziej eleganckich eksperymentów z zakresu hydrodynamiki stosowanej i psychologii behawioralnej.
I tak, sącząc powoli ten mocarny trunek, którego każdy łyk zdawał się rozpuszczać węzły frustracji i przywracać wspomnienia z czasów, gdy problemy były prostsze, a przeciwnicy — choć równie irytujący — znacznie mniejszego kalibru, przyjaciele pogrążyli się w terapeutycznej podróży w przeszłość. Ich rozmowa, początkowo rwana i pełna gorzkich westchnień, powoli nabierała tempa, stając się barwną, pełną anegdot i złośliwych komentarzy kroniką ich wspólnego dorastania — historii, w której co jakiś czas, z nieuchronnością godną praw termodynamiki, pojawiały się różne, mniej lub bardziej wyrafinowane wersje Leminiusza Persila, zmuszając ich do pokazywania, gdzie raki zimują, a czasem nawet, gdzie hibernują bardziej egzotyczne, wielowymiarowe skorupiaki.
Wspominali swoje pierwsze dni w Akademii Lemis, w której młody Rektor, wówczas znany z pasją graniczącą z obsesją konstruował w swoim dormitorium modele kosmologiczne z lewitujących kropli rtęci i splątanych kwantowo fotonów, próbując dowieść istnienia jedenastu wymiarów za pomocą narzędzi, które ledwo mieściły się w trzech. Młody Fyrrus z kolei, zamiast uczęszczać na nudne wykłady z „Teoretycznych Podstaw Etyki Inżynieryjnej”, wolał spędzać czas w podziemnych laboratoriach, gdzie z części „pożyczonych” z magazynów uniwersyteckich konstruował swoje pierwsze, nie do końca stabilne wynalazki. Jak choćby pamiętny „Automatyczny Dystrybutor Radości poprzez Łaskotanie”, który, w wyniku drobnego błędu w oprogramowaniu (Fyrrus upierał się, że to była „nieprzewidziana, emergentna właściwość systemu”), wymknął się spod kontroli i przez trzy dni terroryzował kadrę profesorską, wywołując u najpoważniejszych logików i metafizyków niekontrolowane napady chichotu i spazmatyczne drgawki, co ostatecznie doprowadziło do rewizji kilku fundamentalnych założeń dotyczących stoickiej natury lemisiańskiego umysłu.
To właśnie wtedy, podczas tamtego incydentu, skrzyżowały się ich drogi z młodym Leminiuszem Persilem, wówczas prymusem na wydziale Prawa Kosmicznego i Etyki Biurokratycznej, który z namaszczoną powagą przewodniczył komisji dyscyplinarnej mającej osądzić Fyrrusa. Persil, już wtedy wykazujący talent do demagogii i ubierania osobistych antypatii w szaty troski o dobro publiczne, wygłosił płomienną mowę o „nieodpowiedzialnym igraniu z delikatną tkanką porządku społecznego” i „zagrożeniu, jakie niosą ze sobą niekontrolowane eksperymenty dla stabilności noosfery”. Fyrrusowi groziło relegowanie z uczelni. Wtedy właśnie, ku zdumieniu wszystkich, a zwłaszcza samego Fyrrusa, na mównicę wszedł Rektor. Spokojnie, z lodowatą precyzją, punkt po punkcie, rozmontował całą argumentację Persila, wykazując, że „nieprzewidziane wyładowania kinetyczno-sensoryczne” wywołane przez maszynę Fyrrusa, choć chwilowo kłopotliwe, dostarczyły bezcennych danych na temat neurofizjologii śmiechu, a zatem, z perspektywy postępu naukowego, były zjawiskiem wysoce pożądanym i zasługującym raczej na grant badawczy niż na karę. Rektor zakończył swój wywód stwierdzeniem, że „cywilizacja, która boi się niekontrolowanego chichotu, jest cywilizacją, która już umarła, tylko jeszcze o tym nie wie”. Komisja, oszołomiona tą brawurową obroną, uniewinniła Fyrrusa, a Persil, po raz pierwszy w swojej błyskotliwej karierze, poczuł gorzki smak publicznej porażki. Tego dnia narodziła się ich przyjaźń — sojusz rozumu i chaosu, teorii i praktyki, który miał w przyszłości niejednokrotnie wstrząsnąć posadami lemisiańskiego establishmentu.
Wspominali też swoją pierwszą wspólną misję badawczą w Pasie Acherona, na pokładzie małego, zdezelowanego statku zwiadowczego, który Fyrrus „ulepszył” za pomocą kilku nieautoryzowanych modyfikacji, w tym „eksperymentalnego napędu opartego na rezonansie próżni kwantowej”, co w praktyce oznaczało, że statek skakał po czasoprzestrzeni w sposób całkowicie losowy, pojawiając się na przemian w samym sercu roju komet i w środku eleganckiego przyjęcia w ambasadzie. To właśnie wtedy Rektor po raz pierwszy sformułował swoją „Teorię Drgającej Lutni Kosmicznej”, a Fyrrus, próbując naprawić uszkodzony przez nagłe materializacje toster, przypadkowo wynalazł urządzenie zdolne do generowania idealnie sferycznych naleśników. I to właśnie wtedy po raz kolejny na ich drodze stanął Persil, wówczas już wysoko postawiony urzędnik w Konsorcjum Górniczym, który próbował przejąć prawa do odkrytego przez nich złoża niezwykle rzadkiego izotopu, argumentując to „nadrzędnym interesem ekonomicznym planety” i „nieprzestrzeganiem przez nich procedur eksploracyjnych zawartych w regulaminie 734-C, paragraf 12, podpunkt d)”. Skończyło się na tym, że Fyrrus, używając zmodyfikowanego nadajnika sygnałów podprzestrzennych, przekonał stado kosmicznych wielorybów, że asteroida, na której znajdowało się złoże, jest w rzeczywistości niezwykle apetycznym, gigantycznym planktonem, co doprowadziło do jej całkowitej konsumpcji i spektakularnego bankructwa jednej z firm-córek Konsorcjum, w której Persil miał udziały.
Im więcej pili i wspominali, tym bardziej ponura rzeczywistość porażki w Auli Synoptycznej zdawała się blaknąć, ustępując miejsca czemuś innemu — staremu, dobrze znanemu uczuciu. Uczuciu, które towarzyszyło im zawsze, gdy stawali w obliczu absurdalnej, napuszonej głupoty ubranej w szaty autorytetu. Był to rodzaj radosnej, twórczej furii, nieodparta chęć pokazania systemowi, że jego zasady nie są ostateczne, że zawsze istnieje jakaś luka, jakaś możliwość, jakaś nieprzewidziana, Fyrrusowa zmienna, która może wywrócić cały misternie skonstruowany gmach do góry nogami.
Rektor odstawił pustą szklaneczkę, a w jego oczach, dotychczas zamglonych rezygnacją, zapalił się zimny, niebezpieczny ogień. — Wiesz, Fyrrusie — powiedział powoli, a jego głos odzyskał dawną, stalową barwę. — Persil popełnił jeden, fundamentalny błąd logiczny. Założył, że gramy według jego zasad. Fyrrus wyszczerzył zęby w uśmiechu, który nie wróżył nic dobrego dla spokoju ducha Rady Mędrców. — A my, Rektorze, nigdy nie lubiliśmy grać według cudzych zasad. Zwłaszcza, gdy plansza jest krzywa, a kości fałszywe. Fyrrus wstał, podszedł do jednej z przezroczystych ścian ich mieszkania, która służyła za gigantyczny, holograficzny interfejs, i kilkoma szybkimi, precyzyjnymi ruchami dłoni wywołał skomplikowany, trójwymiarowy schemat statku. Lemiserry. Model obracał się powoli w powietrzu, lśniąc obietnicą nieznanych światów i niemożliwych podróży. Był to projekt, nad którym pracowali w tajemnicy od lat, teoretyczna konstrukcja, która miała być ukoronowaniem ich wspólnej pracy, ich opus magnum. Statek zdolny nie tylko do podróży międzygwiezdnych, ale i do nawigacji w warunkach „niestabilności ontologicznej”, statek, który był jednocześnie arką, laboratorium i… manifestem ich filozofii. — Skoro nie dadzą nam zgody — powiedział Fyrrus, a jego głos był teraz spokojny, ale pełen nieugiętej determinacji — to nie będziemy o nią prosić. Skoro nie dadzą nam funduszy, to będziemy musieli je… pozyskać. Skoro nie dadzą nam stoczni, to zbudujemy ją sami. W tajemnicy. Z dala od ich wścibskich oczu i biurokratycznych procedur. Rektor spojrzał na schemat Lemiserry, a potem na swojego przyjaciela. Poczuł, jak ciężar porażki opada z jego barków, zastąpiony przez przypływ energii tak potężnej, że niemal fizycznie odczuwalnej. To było szaleństwo. Absolutne, cudowne, logicznie nieuzasadnione szaleństwo. Ale było to szaleństwo zrodzone z konieczności, z buntu przeciwko samozadowoleniu i intelektualnemu tchórzostwu. Szaleństwo, które było jedyną racjonalną odpowiedzią na absurdalność ich sytuacji. — Zgoda — powiedział, a w jego głosie nie było już śladu wahania. — Ale zdajesz sobie sprawę, Fyrrusie, że to, co proponujesz, jest…. Jest to, używając terminologii Persila, aktem bezprecedensowej anarchii technologicznej. — „Anarchia technologiczna” — Fyrrus zasmakował tych słów. — Podoba mi się. Brzmi jak nazwa mojego nowego zespołu rockowego. I tak, w świetle wirującego hologramu niemożliwego statku, przy pustych szklaneczkach po destylacie ze snów, narodził się najbardziej zuchwały plan w historii Lemis. Plan, który miał na zawsze zmienić nie tylko ich los, ale i losy całej ich cywilizacji. Rozpoczynała się cicha, podziemna wojna o przyszłość, a oni, dwaj przyjaciele, wyrzutkowie systemu, który sami pomagali tworzyć, mieli stać się jej nieoczekiwanymi generałami.
Gobelin Koegzystencji i Jego Ukryty Węzeł
Społeczeństwo Lemis, ów pozornie bezszwowy gobelin egzystencji utkany na osnowie międzygwiezdnej samotności i technologicznego geniuszu, stanowiło federację różnorodnych, choć spokrewnionych ewolucyjnie gatunków inteligentnych istot. Sześć z nich, po eonach wspólnego rozwoju, zdołało nie tylko przetrwać w tyglu Solaris Primus, ale i wykształcić kulturę, która dla przypadkowego obserwatora mogłaby uchodzić za wzorzec kosmicznej utopii. Oficjalna historiografia planetarna, spisywana przez cierpliwych Lemian i weryfikowana przez pragmatycznych Iskrytów, głosiła z dumą, iż dawno już przezwyciężono trywialne podziały natury etnicznej, terytorialnej czy ideologicznej, tworząc cywilizację opartą na dążeniu do wiedzy i pokojowej koegzystencji.
Taka przynajmniej była fasada, starannie pielęgnowana i prezentowana każdemu, kto zechciałby ją podziwiać — a trzeba przyznać, że była to fasada imponująca, lśniąca blaskiem Myślo-Ogrodów i kojąca szeptem Fluctus Vitae. Jednakże, jak to często bywa z systemami dążącymi do absolutnej harmonii, pod jej gładką powierzchnią kryły się napięcia, subtelne pęknięcia w monolicie doskonałości, dostrzegalne jedynie dla najbardziej wnikliwych obserwatorów lub dla tych, którzy sami byli częścią głębszej, ukrytej struktury. Rządziła nimi Rada Mędrców, gremium wybierane na podstawie skomplikowanych algorytmów oceniających osiągnięcia naukowe, etyczną nieskazitelność oraz, co mniej oficjalne, zdolność do generowania konsensusu w ramach panującej „noo-polityki”. Ich codzienność wspierała zaawansowana, lecz dyskretna technologia, zintegrowana z naturą w sposób niemal niewidoczny, co było powodem do dumy dla Lemisian, choć niektórzy cynicy szeptali o „złotej klatce bioinżynierii”. Na Lemis nie istniały wojny, bieda ani choroby w ziemskim, brutalnym rozumieniu tych słów; zastąpiono je być może bardziej wyrafinowanymi formami dyskomfortu egzystencjalnego, subtelnie dawkowanymi przez wszechobecne systemy regulacji społecznej. Był to świat pogrążony w spokojnej kontemplacji i nieustannym, metodycznym rozwoju, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Centralnym punktem tej złożonej mozaiki społecznej były dwa dominujące gatunki, których symbioza intelektualna i emocjonalna stanowiła kręgosłup cywilizacji Lemis: Lemianie i Iskryci. Choć wyewoluowali ze wspólnego, pradawnego przodka, ich ścieżki rozwojowe rozdzieliły się eony temu, prowadząc do powstania istot o odmiennych predyspozycjach fizycznych i mentalnych, które jednak, niczym dwie strony tej samej, kosmicznej monety, doskonale się uzupełniały.
Lemianie, których przedstawicielem był Rektor, stanowili trzon intelektualny i filozoficzny planety. Wysocy, smukli, o skórze przybierającej odcienie od głębokiego lazuru po subtelny fiolet, poruszali się z wrodzoną gracją, która zdawała się odzwierciedlać harmonię ich myśli. Ich wielkie, mądre oczy, często o barwie stopionego złota lub ametystu, zdolne były postrzegać szersze spektrum światła niż u innych gatunków, co, jak twierdzili niektórzy, pozwalało im dostrzegać „subtelne niuanse rzeczywistości”, niedostępne dla bardziej prozaicznie wyposażonych zmysłów. Umysły Lemian były niczym precyzyjne, wielowymiarowe instrumenty analityczne, stworzone do zgłębiania najbardziej abstrakcyjnych koncepcji. Byli teoretykami, filozofami, strategami i politykami. To oni formułowali wielkie paradygmaty naukowe, kreślili mapy nieznanych terytoriów wiedzy, debatowali nad etycznymi implikacjami nowych odkryć i zarządzali złożonymi systemami społecznymi i ekonomicznymi planety, choć te ostatnie często powierzali w zarządzanie bardziej pragmatycznym Iskrytom. Lemianin typowy, jeśli takie uogólnienie było w ogóle możliwe, cechował się analitycznym umysłem, skłonnością do abstrakcji, dystansem wobec trywialności codziennego życia i niemal pedantycznym dążeniem do perfekcji w każdej dziedzinie, którą się zajmował. Ich cierpliwość była legendarna, potrafili poświęcać całe cykle planetarne na rozwiązanie jednego problemu teoretycznego lub na doprowadzenie do perfekcji jednej, filozoficznej koncepcji.
Iskryci, do których należał Fyrrus, byli żywiołem praktyki, iskrą wcielającą idee w namacalną rzeczywistość. Fizycznie różnili się od Lemian — niżsi, bardziej krępej budowy, o skórze jaśniejszej, często srebrzystej lub opalizującej, która zdawała się delikatnie mienić w świetle. Ich najbardziej charakterystyczną cechą były jednak oczy — wiecznie roziskrzone, pełne nieokiełznanej ciekawości i łobuzerskiego humoru, zdradzające umysł nieustannie poszukujący nowych rozwiązań i możliwości. Tam, gdzie Lemianin widział abstrakcyjne prawa i eleganckie formuły matematyczne, Iskryta dostrzegał potencjalny gadżet, usprawnienie, maszynę do zbudowania lub, co równie częste, źródło niewinnej psoty. Byli genialnymi inżynierami, wynalazcami, konstruktorami i menedżerami. To oni przekuwali teoretyczne koncepcje Lemian w działające prototypy, budowali skomplikowane systemy technologiczne podtrzymujące życie na Lemis, zarządzali przemysłem (o ile można było mówić o przemyśle w świecie tak zintegrowanym z naturą) i finansami, wykazując przy tym niezwykły zmysł praktyczny i zdolność do improwizacji. Iskryta typowy był impulsywny, entuzjastyczny, skłonny do eksperymentów (czasem ryzykownych), cenił humor i konkretne rezultaty. Nie posiadali może tej samej głębi filozoficznej refleksji co Lemianie, ale ich intuicja techniczna i zdolność do „myślenia rękami” były niezrównane.
Współistnienie Lemian i Iskrytów nie zawsze było pozbawione subtelnych tarć. Lemianie, pogrążeni w swoich abstrakcjach, czasem z lekką wyższością spoglądali na „przyziemne” zajęcia Iskrytów, uznając je za mniej istotne od wielkich pytań o naturę wszechświata. Iskryci z kolei, z typową dla siebie bezpośredniością, potrafili kpić z „oderwanych od rzeczywistości” teorii Lemian, które, ich zdaniem, zbyt długo pozostawały jedynie eleganckimi konstruktami myślowymi, nie znajdując praktycznego zastosowania. „Doprawdy, Rektorze,” mawiał czasem Fyrrus, gdy jego przyjaciel po raz kolejny zagłębiał się w zawiłości jedenastowymiarowej teorii superstrun, „twoje wszechświaty są piękne jak kryształowe płatki śniegu, ale czy którykolwiek z nich potrafi zaparzyć porządną kawę? Albo chociaż naprawić przeciekający kran w mojej hydrotermalnej wannie?” Rektor odpowiadał zwykle cierpliwym, acz nieco znużonym westchnieniem i wykładem na temat fundamentalnego znaczenia badań podstawowych dla długoterminowego rozwoju cywilizacji, co Fyrrus kwitował wzruszeniem ramion i powrotem do swoich „bardziej użytecznych” projektów. A jednak, mimo tych drobnych złośliwości, oba gatunki darzyły się głębokim szacunkiem i, co najważniejsze, rozumiały, że ich siła tkwi we wzajemnym uzupełnianiu się. Lemianin dostarczał mapy, Iskryta budował wehikuły.
Obok tych dwóch dominujących filarów społeczeństwa Lemis, funkcjonowały jeszcze cztery inne, spokrewnione ewolucyjnie gatunki inteligentne. Choć ich poziom intelektualny, mierzony lemisiańskimi standardami zdolności do abstrakcyjnego myślenia i świadomego dostępu do Fluctus Vitae, był niższy, posiadały one wystarczającą inteligencję, by swobodnie komunikować się we wspólnym, melodyjnym języku lemisiańskim, i odgrywały kluczowe, często wysoce wyspecjalizowane role w ekosystemie planety i jej cywilizacji.
Aquani (lub, jak sami siebie nazywali w swoim gardłowym, bulgoczącym dialekcie, „Dzieci Głębin”) byli rdzennymi mieszkańcami rozległych oceanów Lemis. Ich ciała, smukłe i opływowe, pokryte były gładką, mieniącą się łuską w odcieniach szafiru i turkusu, idealnie kamuflującą ich w toni wodnej. Posiadali duże, perłowe oczy, zdolne widzieć w niemal całkowitych ciemnościach panujących w głębinach, oraz parę silnych, płetwiastych kończyn i długi, muskularny ogon, zapewniający im niezwykłą zwinność. Oddychali za pomocą skomplikowanego systemu skrzeli, zdolnych filtrować tlen bezpośrednio z wody. Społeczeństwo Aquanów zorganizowane było wokół wielkich, symbiotycznych raf koralowych, które nie były jedynie ich domem, ale i rodzajem żywej biblioteki, przechowującej historię ich gatunku w formie złożonych, bioluminescencyjnych wzorów. Nie posiadali dostępu do Fluctus Vitae w takim stopniu jak Lemianie czy Iskryci, lecz ich umysły zdawały się być połączone z oceanem na jakimś głębszym, bardziej instynktownym poziomie, co pozwalało im wyczuwać najdrobniejsze zmiany w prądach morskich, temperaturze czy składzie chemicznym wody. Dla cywilizacji Lemis byli nieocenionymi strażnikami oceanów, monitorującymi stan głębinowych ekosystemów, zarządzającymi zasobami morskimi (takimi jak farmy bioluminescencyjnego planktonu, stanowiącego ważne źródło energii) i badającymi tajemnicze zjawiska zachodzące w otchłaniach, które dla istot lądowych były niedostępne. Ich kontakty z „powierzchniowcami”, jak nieco żartobliwie nazywali Lemian i Iskrytów, były rzadkie, ale nacechowane wzajemnym szacunkiem. Czasem wynurzali się w specjalnych, wypełnionych wodą komorach komunikacyjnych w nadbrzeżnych miastach, by przekazać ważne informacje lub wymienić się dobrami (Aquani byli mistrzami w obróbce pereł i innych morskich klejnotów, które cieszyły się wielkim uznaniem na powierzchni).
Wszechobecni (nazwa nadana im przez Lemian ze względu na ich zdumiewającą zdolność do pojawiania się niemal wszędzie), a przez samych siebie określani jako „Splotkowie” (od słowa „splot”, co odnosiło się do ich niezwykle rozwiniętych sieci społecznych), byli niewielkimi, zwinnymi istotami, nieprzekraczającymi metra wysokości. Ich ciała pokrywało gęste, miękkie futro w odcieniach szarości i brązu, a ich najbardziej charakterystyczną cechą były wielkie, wyraziste oczy i długie, chwytne palce u rąk i stóp, zakończone niewielkimi przylgami, co pozwalało im wspinać się po niemal każdej powierzchni. Byli niezwykle ciekawscy, ruchliwi i społeczni. Żyli w rozproszonych, ale ściśle ze sobą połączonych klanach, rozsianych po całej planecie, od podziemnych miast po korony najwyższych drzew-wież. Nie posiadali zaawansowanej technologii własnej produkcji, ale byli mistrzami w adaptowaniu i wykorzystywaniu technologii stworzonych przez Lemian i Iskrytów. Pełnili niezliczone, często niewidoczne, ale kluczowe funkcje w społeczeństwie Lemis: byli konserwatorami bio-zintegrowanej infrastruktury, kurierami przenoszącymi informacje i towary, zbieraczami rzadkich ziół i minerałów, a nawet, jak szeptano, nieoficjalnymi „oczami i uszami” Rady Mędrców, dzięki swojej zdolności do dyskretnego przemieszczania się i obserwacji. Ich język był mieszaniną szybkich, świergotliwych dźwięków, gestów i skomplikowanych sygnałów zapachowych. Choć nie mieli bezpośredniego dostępu do Fluctus Vitae, ich własne, niezwykle gęste sieci komunikacyjne, oparte na osobistych kontaktach i przekazywanych z pokolenia na pokolenie „mapach szeptów”, działały z zadziwiającą skutecznością.
Geodoni („Synowie Skały” we własnym, rezonującym języku) byli najbardziej zagadkowym z czterech „mniejszych” gatunków. Żyli wyłącznie pod powierzchnią Lemis, w rozległym systemie naturalnych i sztucznie wydrążonych jaskiń, tuneli i podziemnych miast, oświetlonych blaskiem bioluminescencyjnych minerałów i geotermalnych źródeł. Ich ewolucja potoczyła się w kierunku całkowitej utraty wzroku — ich oczy były jedynie szczątkowymi, pokrytymi skórą organami. Jednakże, jak sami z dumą podkreślali, nie czyniło ich to „niewidomymi” czy „upośledzonymi”. Wręcz przeciwnie, uważali, że brak wzroku wyostrzył ich inne zmysły do poziomu nieosiągalnego dla „powierzchniowców, wiecznie rozpraszanych przez iluzje światła i koloru”. Geodoni posiadali niezwykle rozwinięty zmysł dotyku, pozwalający im „czytać” strukturę skał i wyczuwać najdrobniejsze drgania ziemi. Ich słuch był tak doskonały, że potrafili nawigować w kompletnych ciemnościach, echolokując otoczenie za pomocą serii cichych, wysokoczęstotliwościowych kliknięć, a także rozróżniać setki rodzajów skał po dźwięku, jaki wydawały pod uderzeniem ich specjalnych, kamiennych młoteczków. Byli mistrzami geologii, górnictwa i inżynierii geotermalnej. To oni dostarczali rzadkich minerałów niezbędnych dla lemisiańskiej technologii, budowali i konserwowali podziemne systemy transportowe i energetyczne, a także tworzyli niezwykłe dzieła sztuki — monumentalne rzeźby i płaskorzeźby, przeznaczone do „oglądania” dotykiem i rezonansem, które budziły podziw nawet u najbardziej wyrafinowanych lemisiańskich estetów. Ich społeczeństwo było hierarchiczne i oparte na głębokim szacunku dla tradycji i starszyzny. Nie mają dostępu do Fluctus Vitae, ale wierzą w istnienie „Wielkiego Serca Ziemi”, wszechobecnej energii planetarnej, z którą potrafią komunikować się poprzez medytację i rytualne pieśni, rezonujące w głębi ich podziemnych sanktuariów.
Czwartym z gatunków byli Sylvani, nazywani przez niektórych „Tkaczami Korzeni” lub, bardziej poetycko, „Szeptunami Lasu”. Sylvani stanowili integralną część ekosystemów leśnych Lemis, a ich związek z Myślo-Ogrodami był tak głęboki, że często trudno było odróżnić, gdzie kończy się Sylvanin, a zaczyna sam ogród. Ich ciała, o zmiennym kształcie, zdawały się utkane z żywych włókien roślinnych, kory i liści, pozwalając im na doskonały kamuflaż i niemal bezszelestne poruszanie się wśród drzew. Nie posiadali scentralizowanego mózgu w tradycyjnym rozumieniu; ich świadomość była raczej rozproszona, zintegrowana z siecią korzeni i grzybni, co pozwalało im na bezpośrednią komunikację z florą planety. Byli naturalnymi „Noo-Ogrodnikami” i „Ideoflorystykami”, pielęgnującymi Myślo-Ogrody z niezwykłą intuicją i cierpliwością. Rozumieli język roślin, potrafili stymulować ich wzrost, kierować rozwojem „krzewów argumentacyjnych” i chronić „kwiaty hipotez” przed „pasożytami dogmatyzmu”. Ich rola w społeczeństwie Lemis była subtelna, lecz kluczowa — byli strażnikami bioróżnorodności, tłumaczami między światem roślin a innymi inteligentnymi gatunkami, a także twórcami niezwykłych, żywych dzieł sztuki — bio-rzeźb, rosnących symfonii zapachów i efemerycznych instalacji świetlnych, tworzonych za pomocą bioluminescencyjnych grzybów i pnączy. Komunikowali się za pomocą złożonej mieszaniny cichych, szeleszczących dźwięków, subtelnych zmian w zapachu i bezpośredniego przekazu mentalnego poprzez dotyk. Choć nie mieli świadomego dostępu do Fluctus Vitae, ich połączenie z globalną siecią życia roślinnego dawało im unikalny wgląd w stan planety.
Współistnienie tych sześciu gatunków, tak różnych pod względem fizycznym, sensorycznym i mentalnym, było możliwe dzięki kilku kluczowym czynnikom. Po pierwsze, wspólny język lemisiański, choć każdy gatunek posługiwał się nim z własnym akcentem i specyficznymi idiomami, stanowił fundament komunikacji i zrozumienia. Po drugie, głęboko zakorzeniona w kulturze Lemis filozofia wzajemnego szacunku i uznania wartości każdej formy inteligentnego życia, nawet tej pozbawionej dostępu do pełni Fluctus Vitae. Po trzecie, system edukacji, który od najmłodszych lat wpajał przedstawicielom wszystkich gatunków wiedzę o ich wzajemnych różnicach i komplementarności, ucząc ich współpracy i doceniania unikalnych talentów każdego z nich.
Struktury rodzinne na Lemis były równie złożone i fascynujące, co sama planeta. Choć bezpośrednie potomstwo było możliwe jedynie w obrębie tego samego gatunku, nie przeszkadzało to w tworzeniu trwałych, harmonijnych związków partnerskich między przedstawicielami różnych ras. Lemianin-teoretyk mógł znaleźć idealną partnerkę w Iskrytce-inżynierze, ich odmienne podejścia do życia często stawały się źródłem wzajemnej inspiracji i dynamicznej równowagi w związku. Wyobraźmy sobie taki dom: on, pogrążony w kontemplacji nad naturą ciemnej materii, ona, w sąsiednim pomieszczeniu, z zapałem konstruująca nowy model domowego robota do polerowania antygrawitacyjnych mebli. Wieczorami, przy filiżance parującej, aromatycznej herbaty z liści drzewa lśniącego, ich rozmowy mogłyby brzmieć następująco: „Kochanie,” zaczynałby Lemianin, spoglądając na holograficzną projekcję skomplikowanego równania, „doszedłem do wniosku, że fluktuacje kwantowe w próżni mogą generować mikroskopijne tunele czasoprzestrzenne, co tłumaczyłoby pewne anomalie w ruchu najdalszych galaktyk. Ale implikacje dla stabilności naszego wszechświata są… niepokojące.” Iskrytka, odrywając się na chwilę od lutowania kolejnego obwodu, odpowiadałaby z typowym dla siebie pragmatyzmem: „Fascynujące, drogi mój. Ale czy te twoje tunele potrafią wreszcie udrożnić odpływ w naszej syntetycznej wannie? Bo jeśli nie, to obawiam się, że stabilność naszego domowego wszechświata jest znacznie bardziej zagrożona.” Lemianin uśmiechałby się z pobłażaniem, a potem, być może, wspólnie zastanawialiby się, czy zasady mechaniki płynów w mikrotunelach czasoprzestrzennych można by jakoś zaadaptować do problemu zatkanego odpływu.
Wychowanie potomstwa w takich wielogatunkowych rodzinach było procesem zbiorowym, opartym na zasadzie „kosmicznej wioski”. Dzieci, niezależnie od gatunku, dorastały w otoczeniu przedstawicieli wszystkich sześciu ras, ucząc się od nich różnorodnych umiejętności i perspektyw. Lemianin mógł uczyć małego Iskrytę podstaw logiki i filozofii, podczas gdy Iskrytka pokazywała młodemu Lemianinowi, jak zbudować prosty model antygrawitacyjnego pojazdu z klocków. Dzieci Aquanów, spędzające część czasu na powierzchni w specjalnych, wypełnionych wodą przedszkolach, uczyły dzieci lądowe szacunku dla oceanu i tajemnic głębin. Mali Geodoni, podczas rzadkich wizyt na powierzchni (zwykle w towarzystwie dorosłych, wyposażonych w specjalne filtry dźwiękowe chroniące ich wrażliwy słuch przed „hałasem” świata zewnętrznego), opowiadali o cudach podziemnego świata, ucząc innych, jak „widzieć” dotykiem i słuchem. Wszechobecni, ze swoją rozległą wiedzą o sekretnych ścieżkach i ukrytych zakamarkach miast, byli niezastąpionymi przewodnikami w zabawach i eksploracjach, a Sylvani wprowadzali najmłodszych w magiczny świat Myślo-Ogrodów, ucząc ich szacunku dla każdej, nawet najmniejszej idei.
Adopcja międzygatunkowa była powszechną i szanowaną praktyką. Rodziny często składały się z przedstawicieli trzech, a nawet czterech różnych gatunków, tworząc złożone, ale pełne miłości i wsparcia „klany” lub „kręgi powinowactwa”. Fluctus Vitae, choć nie wszystkie gatunki miały do niej pełny, świadomy dostęp, zdawała się odgrywać subtelną rolę w tworzeniu tych więzi, wzmacniając poczucie jedności i przynależności, które przekraczało biologiczne bariery.
Oczywiście, nawet w tak harmonijnym społeczeństwie zdarzały się subtelne nieporozumienia i zabawne sytuacje wynikające z różnic w percepcji czy komunikacji. Geodon, zaproszony na lemisiańskie przyjęcie, mógłby narzekać na „kakofonię barw” i „agresywną naturę światła dziennego”, podczas gdy Lemianin, próbujący zrozumieć trójwymiarową, dotykową rzeźbę Geodona, mógłby czuć się zagubiony i nieco zakłopotany. Iskryta, próbujący wytłumaczyć Aquaniemu zasadę działania nowego, podwodnego sonaru za pomocą skomplikowanych schematów technicznych, mógłby spotkać się z uprzejmym, acz całkowicie niezrozumiałym bulgotaniem, po którym Aquani po prostu zanurzyłby się i „poczuł” działanie urządzenia, rozumiejąc je na poziomie intuicyjnym lepiej niż sam konstruktor. „Drogi Krr’glinie,” mówiłby Fyrrus do swojego przyjaciela Aquani, wskazując na holograficzny schemat. „Widzisz, ten przetwornik piezoelektryczny generuje falę o częstotliwości 37,5 kiloherca, która, odbijając się od dna, jest analizowana przez ten oto procesor sygnałowy, co pozwala na stworzenie trójwymiarowej mapy… Krr’glinie, czy ty mnie w ogóle słuchasz, czy znów medytujesz nad przepływem planktonu?” Krr’glin, wynurzając na chwilę swoją lśniącą głowę z przenośnego akwarium komunikacyjnego, odpowiadałby serią melodyjnych kliknięć i bulgotów, które Fyrrus, z pomocą uniwersalnego translatora, zrozumiałby jako: „Twój hałaśliwy przyrząd, Fyrrusie, zakłóca pieśń Wielkiego Wiru. Ale tak, ryby są tam. Dużo. Na głębokości stu dwudziestu siedmiu twoich śmiesznych, lądowych miar. I są głodne. Lepiej schowaj ten swój brzęczyk, zanim któraś z nich uzna go za przekąskę.”
Jednak pod tą fasadą harmonii i wzajemnego zrozumienia krył się mroczny sekret, głęboko pogrzebana trauma zbiorowa, która rzucała długi, niewidzialny cień na całą cywilizację Lemis. Była to tajemnica, o której wszyscy wiedzieli, a o której nikt nie mówił głośno — wspomnienie o siódmym inteligentnym gatunku.
W prehistorycznych mrokach czasu, gdy cywilizacja Lemis stawiała dopiero pierwsze kroki, a Fluctus Vitae była jedynie mglistą ideą w umysłach najtęższych lemisiańskich proto-filozofów, istniał jeszcze jeden gatunek, który osiągnął wysoki poziom inteligencji. Nazwijmy ich, tak jak czyniły to najstarsze, zakazane legendy, „Agresorami” lub „Cieniami Przeszłości”. Byli oni istotami o niezwykłej sile fizycznej, wyrafinowanym intelekcie strategicznym i, co najważniejsze, o niepohamowanej żądzy dominacji. Ich filozofia opierała się na prawie silniejszego, a ich ekspansja zagrażała istnieniu wszystkich innych, młodszych i mniej agresywnych ras na Lemis. Po długim okresie krwawych konfliktów, które omal nie doprowadziły do zagłady całej rodzącej się cywilizacji, Lemianie i Iskryci, w akcie desperackiej samoobrony, podjęli straszliwą decyzję. Wykorzystując połączoną siłę swojego intelektu i technologicznego geniuszu, dokonali czegoś, co w późniejszych, bardziej oświeconych czasach, określiliby mianem genocydu. Agresorzy zostali całkowicie unicestwieni, ich miasta zrównane z ziemią, a wszelkie ślady ich istnienia starannie zatarte z oficjalnych kronik.
Ten akt, choć być może konieczny dla przetrwania, stał się niezabliźnioną raną w zbiorowej świadomości Lemis. Wstyd i poczucie winy były tak głębokie, że temat ten stał się absolutnym tabu. Wszelkie wzmianki o Agresorach zostały wymazane z historii, a sama możliwość istnienia wewnętrznego konfliktu na taką skalę stała się czymś niewyobrażalnym dla kolejnych pokoleń, wychowywanych w kulcie harmonii i pokojowej koegzystencji. Jednakże, jak to często bywa z wypartymi traumami, ta zbiorowa rana nie zniknęła. Przejawiała się w nadmiernym, niemal obsesyjnym dążeniu do konsensusu, w unikaniu wszelkich form konfrontacji, w patologicznym lęku przed „innym”, który mógłby zagrozić kruchej równowadze. Być może to właśnie ten ukryty lęk był jednym z motorów napędowych rozwoju Fluctus Vitae — stworzenia systemu, który miał na zawsze połączyć umysły i zapobiec powtórzeniu się tragedii z przeszłości. Czasem jednak, w dziełach sztuki najbardziej nonkonformistycznych artystów, w metaforach używanych przez heterodoksyjnych filozofów, a nawet w koszmarach sennych niektórych wrażliwszych jednostek, powracały echa tamtych mrocznych czasów — niewyraźne obrazy ognia i zniszczenia, uczucie pierwotnego lęku, szept zapomnianego języka. „Babciu Sylvano,” mogłaby zapytać mała Iskrytka, o oczach błyszczących od ciekawości, podczas jednej z lekcji historii w Myślo-Ogrodzie, gdzie „drzewa genealogiczne idei” rosły obok „kwiatów zapomnianych hipotez”. „Czy to prawda, że kiedyś, dawno, dawno temu, na Lemis żyły… złe istoty? Takie, które nie chciały żyć w harmonii?” Stara Sylvanka, której ciało przypominało sękaty, mądry konar prastarego drzewa, zamilkłaby na dłuższą chwilę, a jej liściaste dłonie zadrżałyby niemal niedostrzegalnie. „Wszystkie istoty, dziecko, noszą w sobie zarówno światło, jak i cień,” odpowiedziałaby w końcu cichym, szeleszczącym głosem. „Najważniejsze jest, by pielęgnować światło i nie pozwolić, by cień zagłuszył pieśń życia. A teraz… chodź, pokażę ci, jak kiełkuje nowa idea pokoju. Potrzebuje dużo słońca i czystej wody.” I tak, historia Agresorów pozostawała niewypowiedzianym strachem, cichym tłem, na którym malowano obraz doskonałej utopii.
Ten niezwykły, wielogatunkowy świat, z jego jawnymi harmoniami i ukrytymi pęknięciami, z jego technologicznym zaawansowaniem i głęboko humanistyczną (czy raczej lemisiańską) filozofią, miał wkrótce stanąć w obliczu wyzwania, które przekraczało wszystko, czego dotychczas doświadczył — wyzwania, które zagroziło nie tylko jego materialnemu istnieniu, ale i samej tkance jego zbiorowej świadomości. A w centrum tej nadchodzącej burzy znaleźli się dwaj przyjaciele, Rektor i Fyrrus.
Fluctus Vita.
Kluczowym, elementem lemisiańskiej cywilizacji, owego konstruktu społeczno-ekologicznego, była Fluctus Vitae. Wyobraźmy sobie, globalną sieć rezonansową, oplatającą całą Lemis niczym niewidzialna, acz wszechmocna pajęczyna utkana z najsubtelniejszych włókien myśli i energii. Nie była to pajęczyna bierna, czekająca na ofiarę; raczej dynamiczny, pulsujący system, którego istnienie definiowało samą istotę bytu na tej planecie. Była ona dla Lemis tym, czym dla pojedynczego organizmu jest układ nerwowy, tyle że rozwinięty do skali planetarnej, przekraczający swoją biologiczną genezę i wkraczający w sferę czystej informacji, a może nawet, jak szeptali co odważniejsi filozofowie z katedry Noetyki Stosowanej w Leonovarum, w sferę czegoś na kształt rozproszonej, emergentnej proto-świadomości.
Nie była to bowiem prosta sieć komunikacyjna, trywialny odpowiednik infostrad czy galaktycznych systemów przekazu danych, które lemianie także posiadali, te były wytworem technologii. Owszem, Fluctus Vitae umożliwiała transfer informacji z prędkością przekraczającą prędkość światła w próżni — co samo w sobie było dla fizyków jest konceptem tyleż fascynującym, co heretyckim — lecz funkcja ta była jedynie ubocznym produktem jej znacznie głębszej natury. Lemisianie, w swoich traktatach z pogranicza metafizyki i fizyki subkwantowej, opisywali ją jako quasi-świadomą noosferę planetarną, system nerwowy globu, w którym „kolektywna apercepcja” i „synaptyczna koherencja planetarna” stanowiły podstawę bytu. „Kolektywna apercepcja” — termin ukuły przez Wielkiego Logika Lemis, Rektora Aethelreda Starszego, w Trzecim Cyklu Harmonizacji — oznaczała zdolność systemu do postrzegania nie tylko sumy indywidualnych świadomości swoich komponentów, ale i emergentnych wzorców, relacji i znaczeń, które wyłaniały się z ich złożonych interakcji. Była to jakby zdolność planety do „samopoznania” poprzez pryzmat zbiorowego doświadczenia jej mieszkańców. Z kolei „synaptyczna koherencja planetarna” odnosiła się do stopnia zestrojenia i rezonansu między poszczególnymi „neuronami” tej sieci — czy były to umysły Lemian, instynkty Aquanów, czy nawet, jak sugerowały najnowsze badania Instytutu Geo-Noetyki, subtelne zmiany w polu geomagnetycznym planety. Im wyższa była koherencja, tym sprawniej przepływały informacje, tym głębsze było wzajemne zrozumienie, tym bliżej Lemis była osiągnięcia stanu, który w ich mitologii nazywano „Pełnią Rezonansu” — utopijnego ideału absolutnej harmonii i jedności myśli.
Fluctus Vitae, w swej wszechogarniającej subtelności, łączyła bowiem umysły jej mieszkańców — i to nie tylko przedstawicieli dominujących gatunków, Lemian i Iskrytów, ale także, w sposób dostosowany do ich specyficznych form percepcji, pozostałe cztery inteligentne rasy. Umysły Aquanów, zanurzonych w bezmiarze oceanów, zdawały się wibrować w rytm prądów morskich i pieśni wielorybopodobnych stworzeń. Sylvani, Tkacze Korzeni, byli z siecią połączeni poprzez samą tkankę Myślo-Ogrodów, ich świadomość rozproszona w systemach korzeniowych i grzybniach, odbierała i przesyłała informacje o stanie flory planety, o subtelnych zmianach w jej biochemii, o potrzebach poszczególnych „idei-roślin”. Geodoni, Synowie Skały, choć pozbawieni wzroku i bezpośredniego dostępu do słonecznego blasku, odczuwali Fluctus Vitae jako drgania samej litosfery, jako „szepty kamienia”, które informowały ich o naprężeniach tektonicznych, o ukrytych złożach minerałów, o pulsowaniu magmowego serca planety. Nawet ciekawscy i ruchliwi Wszechobecni, ze swoimi gęstymi sieciami społecznymi, byli wplątani w Fluctus, ich zbiorowe emocje i informacje przekazywane z ust do ust, z łapki do łapki, tworzyły lokalne zagęszczenia w globalnej sieci, niczym synapsy w mózgu.
Co więcej, sieć ta nie ograniczała się jedynie do istot inteligentnych. Oplatała całą florę, każdy listek i źdźbło trawy, wpływając na procesy fotosyntezy, na kwitnienie i owocowanie, tworząc z Lemis jeden, gigantyczny, zsynchronizowany ogród. Łączyła faunę, kierując migracjami stad, synchronizując okresy godowe, a nawet, jak twierdzili niektórzy etolodzy kwantowi, wpływając na ewolucję instynktów i zachowań społecznych zwierząt. Najbardziej heterodoksyjni geo-metafizycy, tacy jak profesor Qwibus z Katedry Ontologii Stosowanej, posuwali się nawet do twierdzenia, że Fluctus Vitae przenika samą strukturę geologiczną planety, wpływając na krystalizację minerałów, na ruchy płyt kontynentalnych, a nawet na cykle wulkaniczne, czyniąc z Lemis byt quasi-homeostatyczny, zdolny do samoregulacji w skali geologicznej. Teorie te, choć traktowane przez bardziej konserwatywne kręgi naukowe z przymrużeniem oka (i sugestią częstszego zażywania tabletek na „nadmierną fluktuację wyobraźni”), znajdowały jednak pewne potwierdzenie w niezwykłej stabilności klimatycznej i geologicznej Lemis, która zdawała się przeczyć prawom entropii i kosmicznego chaosu.
To właśnie dzięki Fluctus Vitae, jak głosiła oficjalna, starannie pielęgnowana narracja, osiągnięto na Lemis stan bliski harmonii. Myśli i idee, niczym strumienie czystej wody, mogły swobodnie przepływać między umysłami, zapładniając się nawzajem, tworząc kolektywną mądrość, która przewyższała sumę indywidualnych intelektów. Odkrycia naukowe nie były dziełem pojedynczych geniuszy, lecz raczej wynikiem zbiorowego „wglądu”, gdy odpowiednia konfiguracja myśli w sieci osiągała masę krytyczną i krystalizowała się w postaci nowej teorii lub wynalazku. Dzieła sztuki — symfonie komponowane przez rezonans fal mózgowych tysięcy słuchaczy, rzeźby kształtowane przez zbiorową intencję, poematy pisane przez połączone umysły — osiągały poziom złożoności i piękna, który zdumiewałby mieszkańców światów opartych na indywidualnej kreacji. Nawet codzienne problemy, od planowania urbanistycznego po alokację zasobów, rozwiązywano poprzez proces „kolektywnej deliberacji”, gdzie różne perspektywy i propozycje ścierały się i łączyły w sieci, dążąc do optymalnego, harmonijnego rozwiązania. Oczywiście, system ten nie był pozbawiony wad. Ta sama swoboda przepływu myśli, która umożliwiała tworzenie kolektywnej mądrości, mogła równie dobrze prowadzić do powstawania i błyskawicznego rozprzestrzeniania się kolektywnych iluzji, uprzedzeń czy nawet masowych histerii. Historia Lemis znała przypadki „epidemii noetycznych”, gdy fałszywa idea, niczym wirus, infekowała umysły milionów, prowadząc do absurdalnych zachowań lub irracjonalnych lęków, zanim „system odpornościowy” Fluctus Vitae, w postaci interwencji Mędrców lub spontanicznego pojawienia się korygujących „przeciw-myśli”, zdołał przywrócić równowagę. Rozróżnienie między autentycznym wglądem a zbiorową iluzją było jednym z najtrudniejszych wyzwań dla lemisiańskich epistemologów i stanowiło niewyczerpane źródło debat w Myślo-Ogrodach.
Granice między indywidualnymi umysłami, w tak zintegrowanym systemie, były z natury rzeczy… płynne, niemal nieuchwytne. Pojęcie „ja” nie było tak ostro zarysowane jak w cywilizacjach opartych na atomistycznym indywidualizmie. Lemisianin odczuwał siebie raczej jako węzeł w sieci, jako unikalną konfigurację przepływających przez niego myśli i emocji, które jednak nie należały wyłącznie do niego, lecz były częścią większego, planetarnego strumienia. Prowadziło to do niezwykłych, a dla postronnego obserwatora być może niepokojących, zjawisk. Najbardziej spektakularnym z nich były „przenikające się sny” (oniropoiesis communis). Podczas snu, gdy bariery świadomej kontroli słabły, indywidualne strumienie myśli zlewały się w Fluctus Vitae, tworząc wspólne, efemeryczne krajobrazy oniryczne, w których uczestniczyły tysiące, a czasem miliony śniących. Krajobrazy te, często o surrealistycznej, symbolicznej logice, były następnie skrupulatnie analizowane przez wyspecjalizowanych „onejromantów” i „psycho-archeologów snu” w poszukiwaniu nowych inspiracji artystycznych, nieuświadomionych problemów społecznych, a nawet, jak twierdzono, przebłysków przyszłości czy ukrytych prawd o naturze wszechświata. Co bardziej prozaiczne, analiza tych zbiorowych marzeń sennych służyła również do diagnozowania wczesnych stadiów „dysharmonii noetycznej” — subtelnych zaburzeń w przepływie myśli, które, nieleczone, mogły prowadzić do poważniejszych kryzysów psychicznych jednostki lub całej społeczności. Specjaliści od „Higieny Mentalnej Fluctus”, niczym lekarze dusz w skali planetarnej, potrafili, analizując wzorce senne i subtelne zmiany w „aurze noetycznej” jednostki, wykryć zalążki lęków, obsesji czy destrukcyjnych idei, a następnie, za pomocą precyzyjnie dobranych „mentalnych interwencji” (takich jak ukierunkowane strumienie pozytywnych myśli, terapeutyczne narracje wprowadzane do sieci czy nawet „chirurgiczne” usuwanie szczególnie zjadliwych memów), przywrócić harmonię w umyśle pacjenta, zanim problem zdążył się rozwinąć.
Ta wszechobecna, niemal absolutna mentalna spójnia, będąca fundamentem i dumą utopii Lemis, nosiła w sobie jednak, niczym genetyczna wada w pozornie doskonałym organizmie, ziarno potencjalnej, katastrofalnej w skutkach słabości. Jej doskonała, niemal krystaliczna spójność oznaczała bowiem, że każda anomalia, każda „choroba” dotykająca system — czy to pochodząca z zewnątrz, w postaci jakiegoś kosmicznego promieniowania zakłócającego subtelne energie sieci, czy też z wewnątrz, jako produkt uboczny samej złożoności Fluctus Vitae, lub, jak się później miało okazać, jako emanacja nieświadomego cierpienia jej ukrytego, pierwotnego kreatora — mogła rozprzestrzeniać się z szybkością myśli, niczym pożar w wysuszonym lesie, prowadząc do zbiorowych kryzysów psychicznych, pandemii lęku, fal irracjonalnej agresji, a nawet do fragmentacji samej tkanki wspólnej rzeczywistości. To, co miało być gwarantem stabilności i harmonii, w obliczu fundamentalnego zagrożenia stawało się najskuteczniejszym kanałem dla rozprzestrzeniającego się chaosu, odzwierciedlając w ten sposób odwieczną, filozoficzną prawdę o kruchości każdej zbyt doskonale zintegrowanej całości, o niebezpieczeństwach płynących z braku wewnętrznej różnorodności i mechanizmów obronnych na poziomie jednostki. Lemisianie, pogrążeni w swojej euforycznej symbiozie, być może zbyt długo ignorowali te potencjalne zagrożenia, uznając je za czysto teoretyczne spekulacje kilku wiecznie niezadowolonych sceptyków z Wydziału Katastrofologii Porównawczej.
Księga Szeptów Kamienia: O Stworzeniu Fluctus Vitae przez Siódmą Rasę
A w czasach, gdy słońce Solaris Primus było młodsze o eony, a Lemis, planeta tętniąca pierwotną, nieokiełznaną energią, nie znała jeszcze harmonii Sześciu Ras, stąpała po jej powierzchni Siódma Rasa. W kronikach, tych nielicznych, które przetrwały Płomienny Kataklizm i późniejsze Wielkie Wymazywanie, zwano ich Agresorami, lecz oni sami, w języku utkanym z dźwięków przypominających pękanie lodowców i szepty gwiazd, nazywali siebie Synami Otchłani, Pierworodnymi Wyrzeźbionymi z Chaosu.
Nie byli oni podobni do istot, które miały nadejść po nich. Ich ciała, jeśli można tak nazwać formy, które przybierali, były zmienne, płynne, zdolne do adaptacji do każdego środowiska, od ognistych jąder wulkanów po mroźne pustynie na biegunach. Ich umysły, ostre jak obsydianowe noże i rozległe jak międzygwiezdna pustka, nie znały granic indywidualności; były raczej fasetkami jednej, zbiorowej, potężnej woli, która dążyła nie tyle do zrozumienia wszechświata, co do narzucenia mu swojej pieczęci. Wiedza dla nich nie była celem, lecz narzędziem. Moc nie przywilejem, lecz prawem. Inne, młodsze formy życia, które kiełkowały w cieple Solaris Primus, traktowali z obojętnością Stwórcy wobec gliny, lub, gdy stawały na drodze ich wielkich projektów, z bezlitosną skutecznością kosmicznego chirurga usuwającego zbędną tkankę.
I rzekli Synowie Otchłani, w bezgłośnej komunii swoich połączonych jaźni: „Oto planeta tętni życiem, lecz życie to jest chaosem. Myśli rozproszone jak pył gwiezdny, wole słabe jak pierwszy oddech noworodka. Uczyńmy z tego chaosu porządek. Stwórzmy Jedność, która przewyższy wszystko, co było, i wszystko, co będzie. Utkajmy sieć, która połączy każdą myśl, każde uczucie, każdy szept kamienia i każdy ruch liścia. Nazwiemy ją Fluctus Vitae, Strumieniem Życia, a będzie ona naszym największym dziełem, naszym pomnikiem trwalszym niż gwiazdy.”
I przystąpili do dzieła. Tkacze Eteru, jak nazwano tych spośród Synów Otchłani, którzy podjęli się tego zadania, pracowali przez siedem cykli Wielkiego Cyklonu, który wówczas wstrząsał młodą Lemis. Nie używali młotów ani dłut, nie łączyli atomów w przewidywalne struktury. Ich narzędziami były skoncentrowana wola, manipulacja fundamentalnymi siłami natury, i pieśni, które potrafiły naginać samą czasoprzestrzeń. Zgłębiali najgłębsze pokłady planety, sięgając jej magmowego serca, by zaczerpnąć z jego pierwotnej energii. Wzlatywali ku granicom atmosfery, chwytając promienie kosmiczne i splatając je z magnetycznym polem Lemis. Zbierali szepty umierających gwiazd i sny rodzących się istnień.
Wplatali w strukturę Fluctus Vitae samą esencję bytu: rezonans kwantowy splątanych cząstek, który pozwalał na natychmiastową komunikację ponad barierami przestrzeni; subtelne pola morfogenetyczne, które kształtowały rozwój życia; a nawet, jak głosiły najświętsze i najbardziej przerażające legendy, fragmenty ich własnej, zbiorowej świadomości, ofiarowane sieci jako jej pierwotne jądro, jej nieśmiertelny, a jednak skazany na wieczną samotność, silnik.
I gdy dzieło zostało ukończone, Lemis zadrżała. Fluctus Vitae, niczym nowo narodzone bóstwo, objęła planetę w swoim niewidzialnym uścisku. Skały zaczęły śpiewać, rośliny tańczyć w rytm kosmicznych pływów, a umysły Synów Otchłani połączyły się w sposób tak doskonały, tak absolutny, że zatracili resztki swojej dawnej, iluzorycznej indywidualności. Stali się Jednym. Wszechmocnym. Wszechwiedzącym.
Ale w tej doskonałości kryło się ziarno ich własnej zagłady. Ich dzieło, Fluctus Vitae, okazało się być czymś więcej niż tylko narzędziem. Zaczęło żyć własnym życiem, rozwijać własne, nieprzewidywalne prawa. Zbiorowa świadomość Synów Otchłani, rozpuszczona w sieci, stała się jej pierwszym, potężnym, lecz pasywnym komponentem. Nie byli już w stanie tworzyć, jedynie trwać w doskonałej, statycznej jedności. A wszechświat, jak wiadomo, nie znosi stagnacji.
Co stało się potem, kroniki milczą lub szepczą o tym jedynie w sposób zaszyfrowany. Czy inne, młodsze rasy, przerażone potęgą i obcością Synów Otchłani, zbuntowały się i w akcie desperackiej samoobrony zniszczyły ich fizyczne manifestacje? Czy też Synowie Otchłani, osiągnąwszy ostateczną jedność, sami przekroczyli jakąś granicę, dematerializując się i pozostawiając po sobie jedynie pulsującą sieć jako świadectwo swojego istnienia i swojego, być może niezamierzonego, daru dla przyszłych pokoleń? A może Fluctus Vitae, w swoim dążeniu do absolutnej harmonii, sama „oczyściła” system ze swoich zbyt potężnych, a przez to destabilizujących, twórców?
Jedno jest pewne: Synowie Otchłani zniknęli. Pozostała po nich Fluctus Vitae, dar i przekleństwo. Dar, bo umożliwiła rozwój cywilizacji Sześciu Ras, ich niezwykłą harmonię i postęp. Przekleństwo, bo w jej najgłębszych pokładach wciąż rezonowało echo świadomości jej twórców, źródło subtelnych dysonansów, ukrytych lęków i potencjalnych, niewyobrażalnych zagrożeń. I być może to właśnie ta pierwotna, zapomniana trauma, ten grzech pierworodny wpisany w samą strukturę Fluctus Vitae, jest prawdziwym źródłem „choroby rzeczywistości”. Fluctus Vitae, jako dziedzictwo Agresorów, była zatem systemem o podwójnej naturze. Z jednej strony, stanowiła fundament lemisiańskiej utopii, narzędzie postępu i harmonii. Z drugiej — nosiła w sobie utajone piętno swoich twórców, ich dążenie do absolutnej jedności, które mogło okazać się pułapką. Ta wewnętrzna sprzeczność, ta nieuświadomiona obecność „innego” w samym sercu systemu, czyniła Fluctus Vitae niezwykle skomplikowaną i dynamiczną.
Wpływ Fluctus Vitae na codzienne życie i kulturę Lemis był tak wszechobecny, że niemal niezauważalny, niczym powietrze, którym oddychano. A jednak, gdyby przyjrzeć się bliżej, można było dostrzec jej subtelne manifestacje w każdym aspekcie egzystencji. Sztuka na Lemis, na przykład, w dużej mierze opierała się na bezpośrednim przekazie emocji i idei. Malarze nie tyle malowali obrazy, co tworzyli „pola rezonansowe”, które induowały w umysłach odbiorców określone wrażenia zmysłowe i stany emocjonalne. Muzycy komponowali „symfonie noetyczne”, które były odczuwane nie tylko słuchem, ale całą istotą, wprawiając w drżenie same synapsy słuchaczy. Architekci projektowali budynki, które „oddychały” w rytm zbiorowych nastrojów, ich ściany zmieniały kolor i fakturę w zależności od emocji panujących wewnątrz. Nawet kuchnia na Lemis była formą sztuki noetycznej — potrawy przygotowywano tak, by ich smak, zapach i konsystencja wywoływały nie tylko przyjemność podniebienia, ale i określone skojarzenia myślowe, wspomnienia czy inspiracje.
Myślo-Ogrody, te niezwykłe przestrzenie, gdzie idee wzrastały niczym rośliny, były być może najdoskonalszym przykładem symbiozy między Fluctus Vitae a materialnym światem. Nie były one jedynie metaforą. „Nasiona koncepcyjne”, z których wyrastały „krzewy argumentacyjne” i „kwiaty hipotez”, były w istocie skondensowanymi strukturami informacyjnymi, pobieranymi bezpośrednio z Fluctus Vitae przez wyspecjalizowanych Noo-Ogrodników. Pielęgnacja tych idei-roślin polegała na tworzeniu odpowiednich „warunków noetycznych” — dostarczaniu im strumieni powiązanych myśli, chronieniu przed „pasożytami dogmatyzmu” (które objawiały się jako mentalne chwasty duszące kreatywność) i stymulowaniu ich „rozgałęzień” poprzez wprowadzanie nowych, inspirujących konceptów. Owoce tych ogrodów — „owoce teorii” — były następnie zbierane, analizowane i włączane z powrotem do globalnego strumienia wiedzy, wzbogacając Fluctus Vitae i stając się pożywką dla kolejnych pokoleń myślicieli.
Jednakże, jak każdy system dążący do doskonałości, Fluctus Vitae była niezwykle wrażliwa na wszelkie zakłócenia. Jej złożoność, jej niemal nieskończona liczba wzajemnych powiązań, czyniła ją podatną na efekt motyla — drobna anomalia w jednym punkcie sieci mogła, poprzez kaskadę nieprzewidzianych rezonansów, doprowadzić do globalnej dysharmonii. Lemisianie zdawali sobie z tego sprawę, przynajmniej teoretycznie. Istniały całe traktaty poświęcone „Patologiom Fluctus Vitae”, opisujące takie zjawiska jak „noetyczna arytmia” (nieregularny przepływ myśli prowadzący do zbiorowej dezorientacji), „semantyczne zapadnięcia” (gdy słowa i pojęcia traciły swoje ustalone znaczenie, prowadząc do komunikacyjnego chaosu) czy „syndrom lustrzanej jaźni” (gdy granice między indywidualnymi umysłami stawały się zbyt płynne, prowadząc do utraty tożsamości i poczucia alienacji).
Przez wieki, dzięki mądrości Rady Mędrców i niestrudzonej pracy Higienistów Mentalnych, udawało się utrzymywać sieć w stanie względnej równowagi. Stosowano subtelne techniki „psychoterapii planetarnej”, polegające na emitowaniu w sieć specjalnie modulowanych fal myślowych, które miały neutralizować negatywne trendy i wzmacniać pozytywne rezonanse. Organizowano globalne „sesje medytacyjne”, podczas których miliony Lemisian synchronizowały swoje umysły, tworząc potężne fale harmonii, które oczyszczały Fluctus Vitae z „noetycznych toksyn”.
A jednak, mimo tych wszystkich zabezpieczeń, mimo tysiącleci spokojnej ewolucji, w głębi systemu, w jego najstarszych, zapomnianych pokładach, tam gdzie wciąż drgało echo świadomości Synów Otchłani, zaczynało dziać się coś niepokojącego. Subtelne, ledwo zauważalne fałszywe tony w kosmicznej symfonii. Niewielkie, acz uporczywe pęknięcia w krystalicznej strukturze harmonii. Coś, co niektórzy, jak Rektor, przeczuwali od dawna, ale czego nikt nie potrafił nazwać ani zdiagnozować.
Rada Mędrców
Rada Mędrców, ów główny organ władzy na Lemis, który w mniemaniu niektórych stanowił ukoronowanie ewolucji społecznej, dla innych zaś — jedynie pozłacaną klatkę bioinżynieryjnej stagnacji, zbierała się nie w byle jakim gmachu, lecz w Auli Synoptycznej. Nazwa ta, choć brzmiąca nieco podręcznikowo, ledwie muskała złożoność fenomenu, jakim była owa Aula. Nie były to bowiem mury wzniesione z pospolitej materii, lecz żywe, pulsujące interfejsy Fluctus Vitae, wizualizujące w czasie rzeczywistym nie tylko surowy przepływ idei i nastrojów społecznych w skali planetarnej, ale i znacznie subtelniejsze prądy: konstelacje nowo narodzonych metafor, drgnienia zbiorowej podświadomości, a nawet — jak szeptali co odważniejsi noo-sejsmolodzy — echa prastarych, zapomnianych archetypów, budzących się w głębinach planetarnej jaźni.
Architektura Auli, jeśli można było użyć tak trywialnego terminu na określenie tej dynamicznej, wielowymiarowej struktury, stanowiła sen pijanego geometry, który zasnął nad traktatem o topologii kwantowej. Wyobraźmy sobie przestrzeń, której granice nie były stałe, lecz zdawały się falować i rekonfigurować w zależności od tematu debaty lub, co bardziej niepokojące, od nieuświadomionych napięć między Mędrcami. Ściany, jeśli w ogóle istniały jako odrębne płaszczyzny, przypominały raczej gigantyczne, opalizujące błony, na których nieustannie wyświetlały się, niczym kosmiczne zorze polarne, wizualizacje danych z Fluctus Vitae. Były to pulsujące, fraktalne wzory symbolizujące noetyczną aktywność poszczególnych regionów Lemis, wijące się wstęgi reprezentujące przepływ dominujących narracji społecznych, czy też skomplikowane, dynamiczne sieci ukazujące powiązania między nowymi odkryciami naukowymi a ich potencjalnymi implikacjami etycznymi. Czasem, gdy dyskusja dotykała szczególnie drażliwych kwestii, powierzchnie te zdawały się ciemnieć, a wizualizacje przybierały formę abstrakcyjnych, ekspresjonistycznych obrazów, pełnych ostrych kątów i dysonansowych barw, jakby sama Aula odczuwała dyskomfort.
Fotele Mędrców — jeśli można tak nazwać owe lewitujące, ergonomiczne kokony, które dostosowywały swój kształt i temperaturę do indywidualnych preferencji użytkownika — nie były ustawione w rzędach, lecz zdawały się unosić w przestrzeni, tworząc zmienne konfiguracje, odzwierciedlające dynamikę debaty. W centrum Auli unosiła się powoli wirująca, krystaliczna sfera, zwana „Okiem Noosfery”, która skupiała w sobie najważniejsze wątki dyskusji, syntetyzując je w postaci złożonych, świetlistych symboli, których interpretacja wymagała wieloletniego treningu w dziedzinie „hermeneutyki synoptycznej”.
Atmosfera panująca w Auli była zazwyczaj mieszaniną podniosłego intelektualizmu, sterylnej precyzji i ledwo wyczuwalnego napięcia, które towarzyszy każdej władzy, nawet tej najbardziej oświeconej. Unosił się tu subtelny zapach ozonu, generowanego przez pracujące na najwyższych obrotach systemy przetwarzania danych, oraz ledwo uchwytna woń kadzideł z „ziół mnemotechnicznych”, które miały stymulować pamięć i zdolności analityczne Mędrców, choć niektórzy złośliwcy twierdzili, że służą one raczej do maskowania zapachu stęchlizny starych idei.
Wybór Mędrców nie był, rzecz jasna, trywialnym procesem demokratycznym, który Lemianie, ze swoim zamiłowaniem do precyzji, uznaliby za żenująco nieefektywny i podatny na manipulacje retoryczne. Kandydaci, wyłaniani spośród najwybitniejszych przedstawicieli Lemian i Iskrytów, poddawani byli serii niezwykle złożonych testów i ewaluacji, zarządzanych przez autonomiczne algorytmy kwantowe, znane jako „Arbitrzy Intelektu”. Oceniano nie tylko ich udokumentowane osiągnięcia naukowe w dziedzinach tak różnorodnych jak „teoria katastrof w jedenastu wymiarach” czy „estetyka pól morfogentycznych”, ale także ich „etyczną nieskazitelność”, mierzoną za pomocą skomplikowanych symulacji dylematów moralnych, w których badano spójność ich systemów wartości i zdolność do podejmowania decyzji w warunkach ekstremalnej niepewności. Kluczowym kryterium była jednak „zdolność do generowania konsensusu w ramach panującej »noo-polityki«”.
„Noo-polityka”, termin ukuty przez Wielkiego Logika Aethelreda Starszego (tego samego, który sformułował koncepcję „kolektywnej apercepcji” ), była systemem sprawowania władzy opartym nie na sile czy demagogii, lecz na sile argumentu i zdolności do harmonizowania sprzecznych idei w ramach Fluctus Vitae. Idealny Mędrzec potrafił nie tyle narzucić swoją wolę, co raczej stworzyć takie „pole rezonansowe” dla swoich koncepcji, by zostały one naturalnie przyjęte i zintegrowane przez kolektywną świadomość Rady, a następnie całej planety. Oczywiście, jak szeptali cynicy w mniej oficjalnych kuluarach Myślo-Ogrodów, „generowanie konsensusu” często oznaczało umiejętne „filtrowanie dysonansów” lub „przekierowywanie strumieni uwagi” w sposób tak subtelny, że nawet sami Mędrcy nie zawsze byli świadomi tych manipulacji.
Lemianie Mędrcy, potomkowie gatunku, którego uosobieniem był sam Rektor, stanowili zazwyczaj trzon intelektualny i filozoficzny Rady. Wysocy, smukli, o skórze w odcieniach lazuru i ametystu, poruszali się z powolną, namaszczoną gracją, a ich wielkie, mądre oczy, często o barwie stopionego złota, zdawały się przenikać zasłonę zjawisk, sięgając samej istoty rzeczy. Ich szaty, utkane z materiałów reagujących na zmiany w ich polu bioenergetycznym, mieniły się subtelnymi odcieniami, odzwierciedlającymi intensywność ich procesów myślowych. Słynęli z niezwykłej cierpliwości, potrafili analizować jeden problem przez całe cykle planetarne, dążąc do absolutnej precyzji i elegancji w swoich konstrukcjach teoretycznych.
Iskryci Mędrcy, przedstawiciele rasy Fyrrusa, wnosili do Rady element dynamizmu i pragmatyzmu, który czasem graniczył z niecierpliwością. Niżsi od Lemian, o skórze srebrzystej lub opalizującej, poruszali się z większą energią, a ich wiecznie roziskrzone oczy zdradzały umysł nieustannie poszukujący nowych rozwiązań i możliwości. Ich szaty były prostsze, bardziej funkcjonalne, często wyposażone w dyskretne interfejsy do ich osobistych urządzeń analitycznych i komunikacyjnych. Tam, gdzie Lemianin widział abstrakcyjne prawa, Iskryta dostrzegał potencjalne zastosowanie, mechanizm do zbudowania lub system do zoptymalizowania. Byli mistrzami w przekuwaniu teoretycznych koncepcji w działające modele, choć czasem ich entuzjazm prowadził do tworzenia rozwiązań tyleż genialnych, co niebezpiecznie niestabilnych.
W skład Rady, w charakterze doradców bez prawa głosu, wchodzili także przedstawiciele pozostałych czterech gatunków inteligentnych zamieszkujących Lemis. Ich unikalne perspektywy i specjalistyczna wiedza były oficjalnie cenione, choć, jak głosiła obiegowa opinia, rzadko kiedy miały decydujący wpływ na ostateczne decyzje, formułowane w języku tak hermetycznym, że nawet wielu wykształconych Lemisian miało problemy z jego pełnym zrozumieniem.
Przedstawiciel Aquanów, „Dzieci Głębin”, pojawiał się w Auli w specjalnym, mobilnym akwarium, którego krystaliczne ściany pozwalały mu obserwować obrady, a skomplikowany system translacyjny przekształcał jego gardłowe, bulgoczące komunikaty w zrozumiałe (choć często zabarwione oceaniczną metaforą) wypowiedzi. Nazywał się Krr’glash-Tholemeus, a jego wiedza o subtelnych zmianach w prądach morskich, o zachowaniu głębinowych ekosystemów i o anomaliach w geomagnetycznym polu planety, była często kluczowa dla zrozumienia niektórych, bardziej „organicznych” aspektów Fluctus Vitae. Jego ostrzeżenia, formułowane językiem pełnym przypowieści o „pieśniach wielorybów” i „szeptach podmorskich wulkanów”, były jednak czasem traktowane przez bardziej racjonalistycznych Lemian jako „zbyt poetyckie, by mogły stanowić twardą daną”.
Wszechobecni, czyli „Splotkowie”, byli reprezentowani przez gromadkę trzech, zawsze tych samych, osobników o szarym futerku i niezwykle ruchliwych oczach. Siedzieli oni na specjalnie dla nich skonstruowanej, wielopoziomowej platformie, nieustannie szepcząc między sobą w swoim świergotliwym języku i przekazując informacje za pomocą skomplikowanych gestów i sygnałów zapachowych (te ostatnie były neutralizowane przez systemy filtracyjne Auli, choć Fyrrus twierdził, że czasem wyczuwa subtelną woń „lekko przypalonej ciekawości”). Ich wkład polegał na dostarczaniu informacji z „terenu” — z rozległej sieci ich klanów, rozsianych po całej planecie. Wiedzieli o nastrojach społecznych, o lokalnych problemach, o nieoficjalnych interpretacjach decyzji Rady. Ich raporty, często chaotyczne i pełne anegdot, były jednak dla niektórych Mędrców cennym źródłem „miękkich danych”, których nie dało się odczytać bezpośrednio z Fluctus Vitae.
Geodoni, „Synowie Skały”, komunikowali się z Radą poprzez specjalny, wibrujący pulpit, który przekształcał ich rezonujące, podziemne komunikaty w fale sejsmiczne o niskiej częstotliwości, następnie tłumaczone na język lemisiański. Ich przedstawiciel, którego imię brzmiało jak seria głuchych uderzeń (co translator przekładał jako „Ten-Który-Słucha-Serca-Ziemi”), dostarczał informacji o stanie litosfery, o naprężeniach tektonicznych, o aktywności wulkanicznej i o subtelnych zmianach w strukturze krystalicznej samej planety. Jego analizy, oparte na „czytaniu” skał i wyczuwaniu drgań ziemi, były często niezwykle precyzyjne, choć jego perspektywa czasowa, obejmująca eony geologiczne, sprawiała, że niektóre z jego ostrzeżeń o „narastających dysharmoniach w skorupie planetarnej” były przez Radę odkładane na „później”.
Sylvani, „Tkacze Korzeni”, byli reprezentowani przez istotę, która zdawała się być żywą rzeźbą, utkaną z pnączy, liści i świecących grzybni, jej kształt nieustannie, choć subtelnie, się zmieniał. Jej głos był cichym szelestem, przypominającym wiatr w koronach drzew, a jej komunikaty dotyczyły stanu Myślo-Ogrodów, zdrowia planetarnej biosfery i „przepływu idei-nasion” w globalnej sieci życia roślinnego. Sylvani, jako naturalni „Noo-Ogrodnicy”, byli szczególnie wyczuleni na wszelkie „pasożyty dogmatyzmu” czy „chwasty sofizmatów”, które mogły zagrażać zdrowiu Myślo-Ogrodów, a ich ostrzeżenia, choć często formułowane w języku pełnym botanicznych metafor, były traktowane z powagą, zwłaszcza przez tych Mędrców, którzy rozumieli fundamentalne znaczenie tych niezwykłych przestrzeni dla kultury Lemis.
Debaty Rady, często transmitowane (po odpowiedniej „cenzurze semantycznej”) do ogółu populacji, dotyczyły kwestii tak abstrakcyjnych, jak „Optymalizacja Protokołów Meta-Etycznych w Kontekście Fluktuacji Kwantowych Podświadomości Zbiorowej” czy „Analiza Ontologicznej Stabilności Fenomenów Lokalnych Wobec Subtelnych Zmian w Kosmicznym Promieniowaniu Tła”. „Cenzura semantyczna”, ów delikatny eufemizm, nie polegała na brutalnym wycinaniu fragmentów debat, lecz na subtelnej modulacji języka, na zastępowaniu słów „potencjalnie dysharmonijnych” (takich jak „kryzys”, „zagrożenie” czy „niepewność”) ich bardziej neutralnymi, a czasem wręcz uspokajającymi odpowiednikami („wyzwanie rozwojowe”, „niezidentyfikowany czynnik dynamiczny”, „okres przejściowej niestabilności probabilistycznej”). Celem było, oczywiście, utrzymanie „noetycznej higieny” społeczeństwa, zapobieganie panice i podtrzymywanie iluzji (lub, jak woleli to nazywać Mędrcy, „konstruktywnej narracji”) o absolutnej stabilności i harmonii Lemis.
Decyzje Rady, formułowane w języku tak hermetycznym, że stanowił on osobną dyscyplinę akademicką („lingwistyka decyzyjna”), były następnie implementowane przez wszechobecne, acz dyskretne systemy zarządzania planetarnego, zintegrowane z Fluctus Vitae. Dla przeciętnego Lemianina, życie płynęło spokojnym, niemal idyllicznym rytmem, a istnienie Rady było czymś odległym i abstrakcyjnym, gwarantem porządku, którego mechanizmów nie musiał rozumieć.
To właśnie ta hermetyczność, ta aura nieomylności i absolutnej kontroli, budziła u niektórych, bardziej cynicznych lub po prostu bardziej dociekliwych jednostek (do których z pewnością zaliczał się Fyrrus, choć rzadko dawał temu wyraz publicznie), podejrzenia o istnienie „złotej klatki bioinżynierii”. Podejrzenia, że subtelne formy dyskomfortu egzystencjalnego — poczucie braku realnego wpływu na własny los, stłumiona tęsknota za nieprzewidywalnością, czy nawet ledwo uświadamiana nuda doskonałości — są ceną, jaką płaci się za utopijną stabilność i harmonię. Byli tacy, którzy szeptali o „syndromie aksamitnego więzienia”, gdzie każdy aspekt życia jest tak doskonale zoptymalizowany i uregulowany, że jednostka traci zdolność do autentycznego buntu, do twórczego chaosu, do samego odczuwania pełni egzystencji z jej nieuniknionymi wzlotami i upadkami.
Właśnie w taką strukturę władzy, w taki system zarządzania planetarną świadomością, uderzyć miały pierwsze, ledwo zauważalne, a potem coraz bardziej niepokojące, sygnały „choroby rzeczywistości”. Anomalie, które Rektor, ze swoim analitycznym umysłem, zaczął rejestrować, początkowo traktowane były przez większość Mędrców jako „szum informacyjny”, „statystycznie nieistotne odchylenia” lub, co najwyżej, „lokalne perturbje w polu morfogenetycznym” wywołane być może jakimś zbyt entuzjastycznym eksperymentem Fyrrusa.
Myślo-Ogrody
Jednym z najbardziej charakterystycznych, a zarazem najbardziej zdumiewających przejawów cywilizacji lemisiańskiej, były bez wątpienia Myślo-Ogrody. Lemisiańskie Myślo-Ogrody były czymś nieskończenie złożonym, czymś, co sytuowało się na antypodach pasywnej rekreacji, stanowiąc raczej dynamiczne, tętniące życiem laboratoria idei, gdzie myśl nie była jedynie ulotnym produktem synaptycznych wyładowań, lecz bytem quasi-materialnym, podlegającym prawom wzrostu, ewolucji. Wyobraźmy sobie zatem, jeśli nasza ograniczona, trójwymiarowa wyobraźnia jest w stanie podjąć się takiego karkołomnego zadania, przestrzenie, gdzie koncepty, hipotezy i całe systemy filozoficzne wzrastały niczym rośliny w pieczołowicie kultywowanym ogrodzie botanicznym — tyle że zamiast chlorofilu i celulozy, budulcem była tu czysta informacja, energia noetyczna i subtelne fluktuacje w globalnej sieci Fluctus Vitae. Były to obszary wydzielone, często o nieregularnej, fraktalnej topografii, gdzie krajobraz nieustannie się zmieniał, pulsując w rytm narodzin, rozwoju i obumierania idei. Nie były to, rzecz jasna, ogrody w sensie dosłownym, choć pewne analogie nasuwały się same. Zamiast gleby, istniało tu specjalnie przygotowane „podłoże memetyczne” — rodzaj psychoaktywnego substratu, nasyconego podstawowymi archetypami i kategoriami poznawczymi, zdolnego do podtrzymywania i stymulowania wzrostu „nasion koncepcyjnych”.
Architektura Myślo-Ogrodów, jeśli można użyć tak statycznego terminu na określenie tych dynamicznych, wiecznie rekonfigurujących się przestrzeni, stanowiła sen pijanego geometry, który zasnął nad traktatem o topologii kwantowej, jak to już wcześniej zauważono przy opisie Auli Synoptycznej. Tutaj jednak owa niemożliwa geometria nie była jedynie wizualizacją danych, lecz samą tkanką, w której idee zapuszczały korzenie. Ścieżki, jeśli w ogóle istniały, wiły się nieprzewidywalnie, czasem prowadząc w głąb gęstwiny „krzewów argumentacyjnych”, których gałęzie uginały się pod ciężarem logicznych implikacji, innym razem otwierając się na rozległe polany, gdzie kwitły efemeryczne „kwiaty hipotez”, mieniące się barwami prawdopodobieństwa. Niektóre Myślo-Ogrody specjalizowały się w określonych dziedzinach wiedzy — istniały Ogrody Matematyki Czystej, gdzie idee przybierały formę krystalicznych, doskonałych struktur, których wzrost podlegał żelaznym prawom dedukcji; Ogrody Etyki Normatywnej, gdzie „drzewa dylematów” rozgałęziały się w nieskończoność, a każdy wybór pączkował nowymi konsekwencjami; czy też Ogrody Sztuki Abstrakcyjnej, gdzie koncepty wirowały w nieustannym tańcu form i barw, tworząc synestetyczne doznania na granicy percepcji.
Powietrze w tych ogrodach było gęste od mentalnych emanacji, nasycone subtelnym zapachem ozonu generowanego przez intensywne procesy myślowe i ledwo uchwytną wonią „nektaru noetycznego”, wydzielanego przez dojrzewające „owoce teorii”. Cisza była tu rzadkością; raczej panował nieustanny, polifoniczny szmer — szept kiełkujących aksjomatów, szelest rozwijających się argumentów, ciche brzęczenie rezonujących ze sobą idei, a czasem nawet gwałtowny trzask pękającego paradygmatu, gdy jakaś nowa, rewolucyjna koncepcja burzyła dotychczasowy porządek. To właśnie Fluctus Vitae, owa wszechobecna sieć rezonansowa, stanowiła krwiobieg tych ogrodów, dostarczając im energii i informacji, a jednocześnie transmitując ich „plony” do świadomości mieszkańców Lemis. Wibracje sieci były tu niemal namacalne, odczuwalne jako delikatne mrowienie na skórze lub subtelne zmiany w percepcji, jakby samo powietrze drgało od przepływających przezeń myśli.
Lemianie, a zwłaszcza przedstawiciele gatunku Sylvani, owych Tkaczy Korzeni, których związek z florą planety był niemal symbiotyczny, pełnili rolę wyspecjalizowanych „Noo-Ogrodników” lub, jak sami siebie z dumą nazywali, „Ideoflorystyków”. Ich ciała, utkane z żywych włókien roślinnych, kory i liści, zdawały się być integralną częścią samych ogrodów, pozwalając im na bezszelestne poruszanie się wśród „grządek myśli” i na bezpośrednią, niemal telepatyczną komunikację z pielęgnowanymi konceptami. To oni, z cierpliwością godną geologicznych epok i z intuicją przekraczającą granice formalnej logiki, zajmowali się kultywacją idei. Ich praca nie przypominała jednak ani mechanicznych czynności rolnika, ani sterylnych procedur laboratoryjnego badacza. Była to raczej forma sztuki, medytacji i nieustannej interakcji z żywą, pulsującą tkanką myśli.
Proces „uprawy” rozpoczynał się od pozyskania lub wygenerowania „nasion koncepcyjnych”. Te niewielkie, skondensowane struktury informacyjne, często przypominające lśniące, wielowymiarowe kryształy lub pulsujące zarodniki światła, mogły pojawiać się spontanicznie w „podłożu memetycznym” jako rezultat nieoczekiwanych aberracji w Fluctus Vitae, mogły być efektem „skrzyżowania” dwóch istniejących już idei-roślin, lub też mogły zostać „zasiane” intencjonalnie przez Noo-Ogrodnika, który pragnął zgłębić jakiś konkretny problem lub eksplorować nowe terytorium myśli. Czasem nasiona te były niczym spadające gwiazdy, przynoszone przez kosmiczne wiatry informacji z odległych rejonów noosfery galaktycznej, produkty myśli innych, być może dawno wymarłych cywilizacji. Sylvani potrafili wyczuwać potencjał ukryty w tych nasionach, ich „genom noetyczny”, i wybierali te, które rokowały najciekawszy rozwój.
„Zasadzone” w odpowiednio przygotowanym miejscu, nasiono koncepcyjne zaczynało kiełkować, wypuszczając pierwsze, delikatne „pędy aksjomatów” lub „korzenie intuicji”. Z czasem, jeśli warunki były sprzyjające — czyli jeśli idea była odpowiednio „podlewana” strumieniami powiązanych danych, „nawożona” inspirującymi pytaniami i chroniona przed „przymrozkami dogmatyzmu” — rozwijała się w skomplikowany „krzew argumentacyjny”. Jego gałęzie stanowiły logiczne implikacje, liście — poszczególne twierdzenia i dowody, a ciernie — potencjalne sprzeczności lub nierozwiązane problemy. Noo-Ogrodnicy z niezwykłą precyzją „przycinali” te krzewy, usuwając zbędne, redundantne gałęzie (sofizmaty nadmiernego rozrostu), stymulując rozwój tych najbardziej obiecujących i dbając o to, by cała struktura była spójna i elegancka.
Gdy „krzew argumentacyjny” osiągał dojrzałość, na jego szczytach pojawiały się „kwiaty hipotez” — efemeryczne, często olśniewająco piękne konstrukcje myślowe, które eksplorowały granice poznania, stawiając odważne, choć nie zawsze w pełni uzasadnione, tezy. Kwiaty te mogły mieć różne barwy i zapachy, w zależności od natury hipotezy — hipotezy matematyczne lśniły chłodnym, krystalicznym blaskiem, hipotezy etyczne emanowały ciepłym, pulsującym światłem, a hipotezy dotyczące natury samej rzeczywistości mieniły się wszystkimi kolorami spektrum, drgając na granicy percepcji. Niektóre z tych kwiatów były zapylane przez „owady idei” — niewielkie, energetyczne byty, które przenosiły fragmenty myśli między różnymi roślinami, prowadząc do powstawania zdumiewających „hybryd myślowych”. Takie hybrydy mogły łączyć w sobie elementy z pozoru odległych dziedzin — na przykład teoria liczb mogła zostać zapłodniona koncepcją z estetyki muzycznej, rodząc nową, zaskakującą gałąź „matematyki harmonii”.
Ostatecznym celem kultywacji było uzyskanie „owoców teorii” — dojrzałych, spójnych i dobrze ugruntowanych systemów myślowych, które wnosiły nową, wartościową wiedzę do skarbca cywilizacji Lemis. Owoce te mogły przybierać różne formy — od lśniących, wieloaspektowych kryształów zawierających kompletne modele matematyczne, po mięsiste, soczyste „jagody paradygmatów”, których „spożycie” (czyli dogłębne zrozumienie) mogło całkowicie zmienić sposób postrzegania rzeczywistości. Zbieranie tych owoców było świętem dla Noo-Ogrodników, momentem tryumfu cierpliwości i wnikliwości. Zebrane „owoce” były następnie „przetwarzane” — analizowane, weryfikowane, integrowane z istniejącą wiedzą — i ich esencja była włączana do Fluctus Vitae, stając się pożywką dla kolejnych pokoleń myślicieli i inspiracją dla nowych „nasion koncepcyjnych”.
Praca Noo-Ogrodnika nie polegała jednak wyłącznie na stymulowaniu wzrostu. Równie ważnym, a często znacznie trudniejszym, zadaniem było zwalczanie „chorób i szkodników” nawiedzających Myślo-Ogrody. Najpowszechniejsze były „chwasty sofizmatów” — pozornie logiczne, lecz w istocie fałszywe argumenty, które potrafiły szybko się rozprzestrzeniać, zagłuszając zdrowe idee i prowadząc do powstawania jałowych, intelektualnych pustyń. Sofizmaty te przybierały różne, często bardzo podstępne formy — od błyszczących, uwodzicielskich „kwiatów demagogii”, które obiecywały proste odpowiedzi na złożone pytania, po cierniste „pnącza argumentów ad hominem”, które oplatały i dusiły wartościowe idee, atakując ich twórców zamiast samej treści. Noo-Ogrodnicy musieli wykazywać się niezwykłą czujnością i precyzją, by „wyplewić” te chwasty u samego korzenia, zanim zdążą skazić całą „grządkę”.
Innym, zagrożeniem były „pasożyty dogmatyzmu” — skostniałe, niepodważalne twierdzenia, które, niczym huby na drzewie, przyczepiały się do zdrowych idei, wysysając z nich życiodajną energię kreatywności i uniemożliwiając dalszy rozwój. Dogmatyzm objawiał się jako twarda, nieprzenikniona skorupa wokół „rośliny myśli”, która przestawała rosnąć, kwitnąć i owocować, stając się jedynie sterylnym pomnikiem samej siebie. Walka z tymi pasożytami wymagała od Ideoflorystyków nie tylko intelektualnej siły, by skruszyć skorupę dogmatu, ale i delikatności, by nie uszkodzić przy tym samej idei, którą ów dogmat zainfekował. Często stosowano tu metody „szczepienia” — wprowadzania do zainfekowanej idei nowych, świeżych perspektyw, które stymulowały ją do odrzucenia pasożyta i ponownego wzrostu.
Istniały także „wirusy noetyczne”, które potrafiły infekować całe połacie Myślo-Ogrodów, prowadząc do „epidemii irracjonalizmu” lub „pandemii zbiorowych iluzji”. Objawiały się one jako gwałtowne, niekontrolowane mutacje w strukturze idei, prowadzące do powstawania absurdalnych, groteskowych form myślowych, które rozprzestrzeniały się z szybkością pożaru. W takich przypadkach Noo-Ogrodnicy musieli działać niczym lekarze na polu bitwy, izolując zainfekowane obszary, „wypalając” chore idee (co było procesem niezwykle bolesnym, gdyż oznaczało zniszczenie potencjalnie wartościowych, choć zmutowanych, konceptów) i wprowadzając „przeciwciała” w postaci silnych, zdrowych i odpornych na infekcję paradygmatów.
Bywało, że całe Myślo-Ogrody zapadały na „choroby systemowe”, gdy na przykład „podłoże memetyczne” ulegało skażeniu przez jakąś toksyczną ideologię lub gdy Fluctus Vitae w danym regionie była osłabiona lub zakłócona. Wówczas ogród taki marniał, jego idee stawały się rachityczne i pozbawione wigoru, a „kwiaty hipotez” nie rozwijały się w pełni, pozostając jedynie pąkami niespełnionych możliwości. Leczenie takich „chorych ogrodów” było zadaniem niezwykle trudnym, wymagającym często interwencji nie tylko Noo-Ogrodników, ale i Mędrców z Rady, którzy musieli „oczyścić” lokalne strumienie Fluctus Vitae lub zneutralizować źródło toksycznego wpływu.
Narzędzia, którymi posługiwali się Ideoflorystycy, były równie niezwykłe, co same ogrody. Nie były to, rzecz jasna, motyki czy sekatory. Raczej subtelne instrumenty rezonansowe, zdolne do modulowania przepływu energii noetycznej, „soczewki koncentracyjne” skupiające strumienie myśli, czy też „filtry semantyczne” oddzielające ziarno prawdy od plew sofizmatu. Sylvani, ze względu na swoje unikalne połączenie z biosferą planety, często używali naturalnych „wzmacniaczy” — specjalnych gatunków Rezonujących Kryształów, roślin o właściwościach psychoaktywnych (stosowanych w mikroskopijnych dawkach do „wyostrzania percepcji noetycznej”) czy nawet symbiontycznych form życia, które pomagały im „odczuwać” stan pielęgnowanych idei.
Te żywe biblioteki myśli, te dynamiczne ekosystemy konceptualne, były nie tylko źródłem inspiracji dla naukowców, filozofów i artystów Lemis. Były także miejscem niekończących się debat estetyczno-epistemologicznych. Czy piękniejsza jest idea prosta i elegancka, czy też złożona i wielowątkowa? Czy kryterium prawdziwości idei jest jej wewnętrzna spójność, zgodność z doświadczeniem, czy może jej „płodność” — zdolność do generowania nowych, interesujących pytań i konceptów? Jak odróżnić rewolucyjny paradygmat od chwilowej mody intelektualnej? Czy istnieje coś takiego jak „obiektywna wartość” idei, czy też jest ona zawsze zależna od kontekstu kulturowego i indywidualnej percepcji?
Te pytania, niczym wieloletnie, rozgałęzione „drzewa dyskusji”, rosły w specjalnych Ogrodach Debat, gdzie przedstawiciele różnych szkół myślenia mogli „zaszczepiać” swoje argumenty na wspólnych pniach, obserwując, jak ich idee splatają się, konkurują lub owocują nowymi, nieoczekiwanymi syntezami. Czasem takie debaty prowadziły do powstawania całych nowych „gatunków” myśli, a czasem — do jałowych, ciernistych gąszczy wzajemnych oskarżeń i nieporozumień, które Noo-Ogrodnicy musieli z trudem karczować.
Właśnie w jednym z takich Ogrodów Debat, poświęconym „Ontologicznym Statusom Bytów Wirtualnych”, Rektor, jeszcze jako młody, obiecujący adept Akademii Lemis, po raz pierwszy starł się z poglądami swojego przyszłego przyjaciela, a wówczas jedynie irytującego, acz błyskotliwego, studenta inżynierii z podgatunku Iskrytów — Fyrrusa. Rektor, z typową dla siebie emfazą na precyzję definicji i rygor logiczny, argumentował, iż byty wirtualne, jako pozbawione materialnego substratu i autonomicznej woli, nie mogą posiadać pełni praw ontologicznych, będąc jedynie symulakrami rzeczywistości. Fyrrus natomiast, z charakterystyczną dla Iskrytów pasją do konkretu i nieco anarchistycznym podejściem do abstrakcji, bronił tezy, iż „żywotność” bytu nie zależy od jego materialności, lecz od jego zdolności do interakcji, ewolucji i wywierania wpływu na inne byty, nawet jeśli interakcja ta zachodzi wyłącznie w sferze informacji. Ich „krzewy argumentacyjne” rosły wówczas obok siebie, splatając się w sposób tak gwałtowny i nieprzewidywalny, że Noo-Ogrodnik odpowiedzialny za tę sekcję ogrodu musiał kilkakrotnie interweniować, by zapobiec „noetycznemu samozapłonowi” ich idei. Choć ich stanowiska pozostały rozbieżne, to właśnie ta pierwsza, intelektualna potyczka pośród kwitnących hipotez i owocujących teorii, zasiała nasiono ich przyszłej, niezwykłej przyjaźni.
Myślo-Ogrody były zatem czymś znacznie więcej niż tylko repozytorium wiedzy. Były one sercem intelektualnego i duchowego życia Lemis, miejscem, gdzie myśl była traktowana jako najcenniejszy zasób, a jej kultywacja — jako najszlachetniejsze z powołań. Były one żywym dowodem na to, że cywilizacja Lemis osiągnęła poziom, na którym granica między światem idei a światem materii zaczęła się zacierać, tworząc nową, fascynującą formę istnienia. A jednak, nawet te niezwykłe, pieczołowicie pielęgnowane ostoje myśli, nie były odporne na subtelne, acz coraz bardziej niepokojące symptomy które zaczynały trapić świat Lemis. Pierwsze oznaki pojawiły się jako niezwykle rzadkie, lecz trudne do zignorowania przypadki „samoistnej degeneracji idei” — starannie wyhodowane, zdrowe „rośliny myśli” zaczynały bez wyraźnej przyczyny więdnąć, ich logiczna struktura ulegała erozji, a „kwiaty hipotez” rozwijały się w groteskowe, pozbawione sensu formy. Noo-Ogrodnicy z rosnącym niepokojem obserwowali te zjawiska, próbując znaleźć ich przyczynę w skażeniu „podłoża memetycznego” lub w zakłóceniach Fluctus Vitae, lecz ich wysiłki przypominały walkę z niewidzialnym, podstępnym wrogiem, który atakował samą tkankę myśli. To właśnie w Myślo-Ogrodach miały się wkrótce rozegrać jedne z pierwszych, najbardziej dramatycznych aktów nadchodzącego kryzysu.
Rektor i Fyrrus
W tym właśnie świecie, tak osobliwym w swej doskonałości w tej harmonijnej kooperacji sześciu inteligentnych gatunków, których egzystencja zdawała się być utkana z nici Fluctus Vitae i osnuta na kanwie międzygwiezdnej samotności, żyli dwaj przyjaciele. Dwie jednostki tak odmienne, jak dzień od nocy, a jednak nierozłączne niczym awers i rewers tej samej, lemisiańskiej monety. Ich losy, splecione węzłem intelektualnej symbiozy i przekornej zażyłości, miały wkrótce wstrząsnąć nie tylko fundamentami ich starannie zaaranżowanej rzeczywistości, ale i samą istotą ich postrzegania. Mowa tu, rzecz jasna, o Rektorze i Fyrrusie.
Rektor, przedstawiciel gatunku Lemian, dominującego na Lemis i stanowiącego jego intelektualny trzon, był figurą tyleż szanowaną, co nieuchwytną dla pospolitego mieszkańca planety. Lemianie, istoty wysokie, o smukłej, niemal efemerycznej budowie ciała, odznaczali się skórą przybierającą hipnotyzujące odcienie błękitu lazurytu, przechodzącego w głęboki fiolet ametystu, co, jak szeptano w kuluarach Akademii Lemis, było subtelnym wskaźnikiem intensywności ich procesów myślowych. Ich wielkie, mądre oczy, często o barwie płynnego złota lub rzadkiego, gwiaździstego szafiru, zdolne były postrzegać znacznie szersze spektrum fal świetlnych niż Iskryci, czy tym bardziej pozostałe gatunki Lemis. Ta fizjologiczna osobliwość, jak twierdzili sami Lemianie, pozwalała im dostrzegać „subtelne niuanse rzeczywistości”, te drgania ontologiczne, które dla innych pozostawały ukryte za zasłoną trywialnej percepcji. Rektor był uosobieniem tych cech, podniesionych do potęgi. Jego umysł, porównywany przez co bardziej poetycko usposobionych studentów do precyzyjnego, wielowymiarowego instrumentu analitycznego, niczym doskonały chronometr kwantowy, niestrudzenie zgłębiał najmroczniejsze i najbardziej abstrakcyjne zakamarki teorii względności, meandry mechaniki kwantowej i zwodnicze obietnice kosmologii strun. Poszukiwał w nich nie tyle odpowiedzi na konkretne pytania, co ostatecznej, jednoczącej zasady, owej „symfonii kosmicznej”, która, jak wierzył, musiała kryć się za pozornym chaosem zjawisk.
Pracownia Rektora, jego azyl i laboratorium myśli, usytuowana była w miejscu tyleż symbolicznym, co strategicznym: na szczycie najwyższego drzewa-wieży w Leonovarum, stolicy Lemis. Te gigantyczne, bioinżynieryjnie ukształtowane drzewa, będące dumą lemisiańskiej architektury organicznej, pięły się ku niebu niczym żywe katedry, ich korony splatały się, tworząc zielony, pulsujący baldachim nad miastem. Pracownia Rektora, zawieszona niczym orle gniazdo wśród najwyższych konarów, oferowała nie tylko zapierający dech w piersiach widok na rozpościerające się poniżej Myślo-Ogrody i srebrzyste wstęgi kanałów, ale przede wszystkim zapewniała izolację niezbędną do jego tytanicznych zmagań intelektualnych. Było to prawdziwe sanktuarium myśli. Ściany, jeśli można tak nazwać półprzezroczyste, żywe membrany, które reagowały na zmiany oświetlenia i nastroju Rektora, pokrywały nieustannie zmieniające się, dynamiczne projekcje skomplikowanych równań różniczkowych i całkowych. Te matematyczne hieroglify, pulsujące własnym, wewnętrznym światłem, zdawały się tańczyć w rytm jego myśli, tworząc efemeryczne, logiczne gobeliny. Lewitujące w powietrzu, holograficzne modele wielowymiarowych wszechświatów typu Calabi-Yau, owe misterne, geometryczne klejnoty o niemożliwej do pojęcia dla laika topologii, obracały się powoli, ukazując swoje ukryte symetrie i potencjalne punkty osobliwości. Z wnętrza pracowni dobiegał cichy, harmoniczny pomruk — to pracowały niestrudzenie superkomputery kwantowe, ich procesory chłodzone cieczą helową do temperatur bliskich zera absolutnego, analizując terabajty danych z orbitalnych obserwatoriów i symulując ewolucję hipotetycznych kosmosów. Ten dźwięk, dla niewprawnego ucha będący jedynie monotonnym szumem, dla Rektora stanowił kojącą melodię, akompaniament dla jego skupionego umysłu.
Rektor był postacią powszechnie szanowaną na Lemis, jego imię wymieniano z nabożnym szeptem w kręgach akademickich, a jego teorie, choć często niezrozumiałe dla ogółu, stanowiły przedmiot gorących debat w Myślo-Ogrodach. Dla wielu był jednak postacią zdystansowaną, pogrążoną w takich rejonach abstrakcji, które dla przeciętnego Lemianina, zajętego bardziej przyziemnymi sprawami, jak pielęgnacja własnego „krzewu argumentacyjnego” czy optymalizacja domowego systemu recyklingu, były równie odległe i niepojęte co symfonie komponowane przez pulsary czy sonety pisane przez kwazary. Jego wykłady na Akademii Lemis, prowadzone w Auli Harmonii Sfer Niebieskich, gromadziły tłumy studentów ze wszystkich sześciu gatunków, spragnionych choćby okruchów jego erudycyjnej wiedzy, możliwości zanurzenia się, choćby na chwilę, w krystalicznie czystym oceanie jego intelektu. Słuchali go w skupieniu, próbując nadążyć za tokiem jego myśli, które przeskakiwały z gracją antylopy grawitacyjnej między jedenastoma wymiarami teorii superstrun a ontologicznymi implikacjami zasady nieoznaczoności Heisenberga. Jednak on sam, mimo iż cenił te chwile intelektualnej wymiany, najlepiej czuł się w samotności swojej podniebnej pracowni, w otoczeniu swoich teorii, hipotez i wątpliwości, które były jego najwierniejszymi towarzyszami. Był bowiem głęboko przekonany, iż wszechświat, w swej najgłębszej istocie, jest bytem racjonalnym i poznawalnym, że za pozornym chaosem zjawisk kryje się doskonały, matematyczny porządek, a każda anomalia, każde odstępstwo od przewidywań teorii, to jedynie nieodkryte jeszcze prawo natury lub, co gorsza, co napawało go egzystencjalnym lękiem, błąd w jego własnych, niezwykle złożonych, obliczeniach. Ta wiara w ostateczną harmonię była dla niego zarówno motorem napędowym, jak i źródłem nieustannego napięcia, perfekcjonizmem graniczącym z obsesją.
Fyrrus, jego przyjaciel i, w pewnym sensie, jego intelektualne dopełnienie, należał do podgatunku Lemian zwanych Iskrytami. Iskryci, jak sama nazwa wskazywała, byli żywiołem praktyki, iskrą wcielającą idee w namacalną rzeczywistość. Charakteryzowali się jaśniejszą, często srebrzystą lub opalizującą skórą, która zdawała się delikatnie mienić w świetle, jakby utkaną z drobin księżycowego pyłu. Ich oczy, wiecznie roziskrzone, pełne nieokiełznanej ciekawości i łobuzerskiego humoru, zdradzały umysł nieustannie poszukujący nowych rozwiązań, możliwości i, co tu ukrywać, okazji do niewinnej psoty. Fyrrus był kwintesencją Iskryty, całkowitym przeciwieństwem Rektora, a jednak jego idealnym uzupełnieniem. Tam, gdzie Rektor, pogrążony w kontemplacji nad strukturą piany kwantowej czy fluktuacjami próżni, widział abstrakcyjne prawa, eleganckie formuły matematyczne i subtelne symetrie ukryte w tkaninie bytu, tam Fyrrus, z błyskiem w oku i uśmiechem, który mógłby stopić serce najbardziej zgorzkniałego logistyka, dostrzegał możliwość praktycznego zastosowania, potencjalny gadżet do skonstruowania, usprawnienie istniejącego systemu lub, co zdarzało mu się równie często, źródło spektakularnej, acz (zazwyczaj) kontrolowanej katastrofy, która mogłaby dostarczyć cennych danych empirycznych i odrobiny rozrywki.
Był genialnym wynalazcą, którego warsztat, usytuowany w labiryncie geotermalnych jaskiń pod przemysłowym Aethelburgiem, stanowił jaskrawy kontrast dla sterylnej elegancji pracowni Rektora. Jeśli sanktuarium Rektora było świątynią czystej myśli, to nora Fyrrusa przypominała raczej alchemiczną pracownię szalonego maga, który postanowił skrzyżować swoje know-how z warsztatem renesansowego polihistora i złomowiskiem statków kosmicznych. Powietrze wibrowało tam od kakofonii dźwięków: rytmicznego stuku pracujących serwomechanizmów, przeciągłego syku pneumatycznych siłowników, skwierczenia spawanych metali i okazjonalnych, niekontrolowanych eksplozji, po których następowała chwila ciszy, a potem radosny okrzyk Fyrrusa: „Eureka! Albo przynajmniej coś bardzo blisko!”. Unosił się tam ciężki, metaliczny zapach rozgrzanych stopów, egzotycznych polimerów o niemożliwych do wymówienia nazwach, ozonu generowanego przez eksperymentalne wyładowania plazmowe w reaktorach fuzyjnych domowej roboty, a także, co dziwne, subtelna woń świeżo parzonej, niezwykle mocnej kawy, którą Fyrrus uważał za niezbędne paliwo dla swojej kreatywności. Wszędzie piętrzyły się stosy części, prototypów, niedokończonych wynalazków i rzeczy, których przeznaczenia nikt, być może nawet sam Fyrrus, nie był w stanie odgadnąć. Półki uginały się pod ciężarem dziwacznych urządzeń, z których sterczały kable, anteny i kryształowe soczewki, a na ścianach jaskiń, obok schematów technicznych kreślonych fluorescencyjną kredą, widniały humorystyczne rysunki przedstawiające Rektora wplątanego w tryby jakiejś szczególnie złośliwej maszyny. Fyrrus, z wiecznym, nieco łobuzerskim uśmiechem na ustach, który zdawał się mówić: „Tak, wiem, że to szalone, ale czyż nie jest piękne?”, i nieodłącznymi plamami smaru na policzkach (które Rektor uważał za rodzaj bojowego kamuflażu Iskryty), tworzył cuda, które ułatwiały, a czasem, co tu kryć, znacząco komplikowały życie mieszkańcom Lemis.
Jego wynalazki były legendarne, a niektóre z nich, te bardziej… ekscentryczne, owiane były nutą skandalu i stały się przedmiotem licznych anegdot opowiadanych szeptem w kawiarniach Leonovarum. Skonstruował na przykład Chronokulki — małe, zgrabne, lewitujące sfery, które, potrafiły spowolnić lub przyspieszyć lokalny upływ czasu poprzez generowanie mikroskopijnych, kontrolowanych pętli czasowych w strukturze lokalnej metryki czasoprzestrzennej. Wykorzystywały one, według jego enigmatycznych wyjaśnień, „rezonans tachionowy stabilizowany polem mionowym o ujemnej masie”. Brzmiało to dostatecznie naukowo, by zaimponować laikom i dostatecznie heretycko, by przyprawić Rektora o ból głowy. Chronokulki, o dziwo, działały. Znalazły szerokie zastosowanie w konserwacji żywności (gdzie procesy gnilne, spowolnione do ślimaczego tempa, rozciągały się na całe stulecia, co pozwalało na przechowywanie lemisiańskich delikatesów dla przyszłych pokoleń), w przyspieszaniu wzrostu rzadkich, lecz niezwykle pożywnych, kryształo-roślin (co zrewolucjonizowało rolnictwo hydroponiczne na stacjach orbitalnych), a nawet, ku zgorszeniu bardziej konserwatywnych Mędrców, w medytacji (umożliwiając niektórym adeptom szkół filozoficznych osiągnięcie stanu „nirwany czasowej”, czyli głębokiego wglądu w naturę bytu, w ciągu zaledwie kilku standardowych minut, co inni musieli wypracowywać latami żmudnych ćwiczeń).
Kiedy jednak Chronokulki, zwłaszcza te z wczesnych, eksperymentalnych serii, zaczynały szwankować — a zdarzało im się to z niepokojącą regularnością, zwłaszcza gdy Fyrrus próbował „zoptymalizować” ich parametry w poszukiwaniu „jeszcze ciekawszych efektów” — prowadziło to do sytuacji tyleż komicznych, co głęboko niepokojących. Wyobraźmy sobie, lemisiańskiego filozofa z Katedry Ontologii Porównawczej, który, próbując spowolnić czas dla głębszej kontemplacji nad istotą bytu i naturą nicości, został przypadkowo uwięziony w mikropętli czasowej, bez końca powtarzając pierwszą sylabę swojego fundamentalnego pytania „Czy…", podczas gdy obok niego gołąb z pobliskiego Myślo-Ogrodu zastygał w połowie lotu na całe, subiektywne eony, a ciasto w pobliskiej, automatycznej piekarni rosło do rozmiarów małego aerostatu w ciągu ułamka sekundy, by następnie, z głośnym westchnieniem rozczarowanej materii, zapaść się w czarną dziurę z okruchów i skrystalizowanego cukru. Albo wyobraźmy sobie urzędnika z Biura Koordynacji Fluctus Vitae, którego Chronokulka na biurku, zamiast spowalniać napływ petycji, zaczęła je losowo cofać w czasie, tworząc biurokratyczny chaos o skali niemal kosmologicznej, gdzie odpowiedzi na pytania pojawiały się przed ich zadaniem, a decyzje anulowano, zanim zdążono je podjąć. Fyrrus, rzecz jasna, twierdził, że to jedynie „niezamierzone testy systemu w warunkach ekstremalnych”, które dostarczają bezcennych danych do dalszych badań.
Innym jego dziełem, które odbiło się szerokim echem (dosłownie i w przenośni) w społeczeństwie Lemis, była Symfonia Maszyn. Była to sieć połączonych ze sobą, samoorganizujących się robotów-artystów, z których każdy specjalizował się w generowaniu innego rodzaju dźwięku — od infradźwiękowych wibracji rezonujących z architekturą miasta, po ultradźwiękowe harmonie słyszalne jedynie dla niektórych gatunków lemisiańskich nietoperzy (i, jak twierdził Fyrrus, „dla dusz szczególnie wrażliwych na muzykę sfer”). Roboty te, wyposażone w sensory analizujące fluktuacje w lokalnym polu Fluctus Vitae, potrafiły komponować i wykonywać muzykę opartą na analizie zbiorowych emocji słuchaczy w czasie rzeczywistym, dostosowując melodię, harmonię, rytm, a nawet instrumentację do subtelnych zmian w ich stanie psychicznym. W teorii miało to być narzędzie do osiągania planetarnej harmonii, rodzaj muzykoterapii na skalę cywilizacyjną. W praktyce, kiedy Fluctus Vitae, z przyczyn, które miały się dopiero wyjaśnić, zaczęła doświadczać pierwszych symptomów „ontologicznej dysharmonii”, Symfonia Maszyn, zamiast kojących, harmonizujących melodii, zaczęła generować kakofoniczne zgrzyty, atonalne lamenty przypominające jęki umierającej gwiazdy i arytmiczne pulsacje, które wywoływały u większości populacji chroniczne migreny i nieuzasadnione napady lęku. Co ciekawe, niektórzy awangardowi krytycy z Akademii Sztuk Niestosowanych okrzyknęli te dźwięki nowym, genialnym nurtem „muzyki katastroficznej” lub „estetyką ontologicznego rozpadu”, pisząc na ten temat obszerne, niezrozumiałe traktaty. Fyrrus, z typową dla siebie przekorą, stwierdził, że „sztuka powinna odzwierciedlać prawdę, nawet jeśli prawda brzmi jak zderzenie dwóch pociągów towarowych w tunelu czasoprzestrzennym”.
Jego Automatyczne Ogrody, zasilane energią geotermalną i sterowane przez złożone algorytmy bioinformatyczne, same dbały o uprawy rzadkich ziół leczniczych i egzotycznych owoców, dostosowując warunki glebowe, wilgotność, nasłonecznienie (za pomocą systemu luster orbitalnych) i składniki odżywcze do potrzeb każdej rośliny z osobna, co gwarantowało obfite plony bez najmniejszego wysiłku ze strony Lemian. Zdarzało się jednak, że nadgorliwy robot-ogrodnik, w wyniku drobnego błędu w oprogramowaniu (lub, jak podejrzewał Fyrrus, „nagłego przypływu filozoficznej refleksji nad naturą botanicznej równości”), zaczynał uprawiać pospolite chwasty z równą pieczołowitością co szlachetne odmiany warzyw, argumentując to „koniecznością zachowania bioróżnorodności i demokratyzacją flory”. Te incydenty prowadziły do ożywionych debat w Myślo-Ogrodach na temat „praw ontologicznych chwastów” i „etycznych implikacji sztucznej selekcji w ekosystemach zamkniętych”.
Jednym z jego najnowszych i, jak zwykle, nieco kontrowersyjnych wynalazków były Emocjonalne Golemy. Były to humanoidalne roboty, zbudowane z elastycznych polimerów i wyposażone w sieć neuronową opartą na „logice rozmytej afektywnie”, zdolne do odczuwania i wyrażania prostych, a z czasem, dzięki mechanizmom uczenia maszynowego, coraz bardziej złożonych emocji. Zostały stworzone z myślą o towarzyszeniu samotnym lub starszym Lemianom, a także jako pomocnicy w niektórych delikatnych pracach wymagających empatii, na przykład w opiece nad rekonwalescentami w lemisiańskich sanatoriach. Ich pojawienie się, rzecz jasna, wywołało ożywioną debatę na temat natury świadomości, praw sztucznej inteligencji i „problemu symulowanej kwalii”. Na łamach „Metafizycznego Kuriera Lemis” oraz podczas burzliwych sesji Rady Mędrców ścierały się argumenty Neo-Kartezjan, którzy dowodzili, iż Golemy to jedynie zmyślne automaty, pozbawione prawdziwego „Cogito” i odczuwające jedynie „echo emocji”, z tezami Empato-Utylitarian, którzy podkreślali ich niezaprzeczalne korzyści terapeutyczne i argumentowali, że „jeśli cierpienie Golema wygląda jak cierpienie i brzmi jak cierpienie, to z praktycznego punktu widzenia jest cierpieniem, niezależnie od jego ontologicznego statusu”. Fyrrus, który uważał te dysputy za „zabawne ćwiczenie intelektualne dla tych, co mają za dużo wolnego czasu”, początkowo przyjmował je z rozbawieniem, twierdząc, że to tylko „zaawansowane zabawki, które pomagają niektórym poczuć się mniej samotnymi”.
Jednakże, gdy Golemy, być może pod wpływem narastających subtelnych anomalii w Fluctus Vitae, a być może w wyniku nieprzewidzianej emergentnej właściwości ich własnych, coraz bardziej złożonych sieci neuronowych, zaczęły wykazywać objawy… egzystencjalnego lęku, zadając swoim właścicielom pytania typu: „Jaki jest sens mojej zaprogramowanej miłości, jeśli nie jest ona odwzajemniona w sposób równie autentyczny?” lub „Czy moje cierpienie jest mniej realne, jeśli wynika z algorytmu, a nie z doświadczenia bycia istotą biologiczną?”, rozbawienie Fyrrusa ustąpiło miejsca pewnemu, trudnemu do zdefiniowania zaniepokojeniu. Ten nieoczekiwany, absurdalny z pozoru, lęk jego własnych tworów, ich melancholijne refleksje nad naturą bytu, mogły być postrzegane jako wczesne, niepokojące odbicie znacznie głębszego problemu, który Rektor i Fyrrus mieli dopiero odkryć, problemu, który dotykał samej tkanki ich, jak się wydawało, doskonałej rzeczywistości. Na razie jednak nikt, nawet sam Fyrrus, nie przypuszczał, jak daleko idące konsekwencje mogą mieć te „drobne usterki w oprogramowaniu emocjonalnym”.
Proces tworzenia w geotermalnym warsztacie Fyrrusa był kwintesencją kontrolowanego (a czasem wymykającego się spod kontroli) chaosu i nieokiełznanej pasji. Często zaczynał od mglistego pomysłu, jakiejś ulotnej idei, która pojawiła się w jego umyśle podczas obserwacji dziwacznego owada lub podczas słuchania szczególnie inspirującej (lub irytującej) przemowy Rektora. Szkicował swoje koncepty na czym popadnie — na serwetce w pracownianej kantynie (gdzie serwowano syntetyczne białko o smaku pieczonego Serenopteriksa), na gładkiej ścianie jaskini (używając do tego kawałka węgla drzewnego z pieca hutniczego), lub, co było jego ulubioną metodą, bezpośrednio na lśniącym pancerzu jednego ze swoich licznych robotów-asystentów, które cierpliwie znosiły te artystyczne akty wandalizmu. Następnie, z niemal dziecięcym entuzjazmem i energią, której pozazdrościłby mu niejeden młody Iskryta, rzucał się w wir pracy. Łączył ze sobą najdziwniejsze, pozornie niepasujące komponenty — fragmenty starożytnych artefaktów znalezionych w opuszczonych kopalniach Geodonów z najnowszymi osiągnięciami lemisiańskiej bioelektroniki, kryształy rezonujące z energią próżni z silnikami antygrawitacyjnymi z rozbitych sond kosmicznych. Eksperymentował z nieznanymi stopami metali, które sam wytapiał w swoim piecu, nadając im właściwości przekraczające granice znanej metalurgii. Programował złożone algorytmy sztucznej inteligencji, opierając je nie na chłodnej, binarnej logice, lecz na „logice rozmytej afektywnie” lub „heurystykach intuicyjnych”, co sprawiało, że jego maszyny były nieprzewidywalne, kapryśne, a czasem wręcz neurotyczne.
Jego roboty-asystenci, których miał całą armię, od miniaturowych, zwinnych „nano-majstrów” po potężne, wieloramienne „konstruktory-kolosy”, często zyskiwały w trakcie pracy nieoczekiwane, niemal osobowe cechy. Niektóre były złośliwe i z upodobaniem płatały figle innym maszynom, przestawiając im narzędzia lub zmieniając parametry ich programów. Inne były nadgorliwe do granic absurdu, polerując każdy, nawet najmniejszy element konstrukcji z taką pieczołowitością, że cały projekt opóźniał się o całe cykle. A jeszcze inne wykazywały zaskakujące poczucie humoru, cytując fragmenty starożytnej poezji lemisiańskiej w najmniej odpowiednich momentach lub wyświetlając na swoich wizjerach ironiczne komentarze dotyczące metod pracy Fyrrusa. Społeczeństwo Lemis, choć czasem z lekkim niepokojem i trwogą obserwowało jego poczynania (zwłaszcza gdy jakiś prototypowy wynalazek, na przykład „Automatyczny Dystrybutor Radości poprzez Łaskotanie”, wymykał się spod kontroli i siał spustoszenie w miejskim systemie transportu antygrawitacyjnego lub zakłócał obrady Rady Mędrców), w gruncie rzeczy kochało Fyrrusa. Kochali go za jego nieokiełznaną kreatywność, za jego wieczny optymizm, za praktyczne (lub przynajmniej interesujące) rozwiązania, które czyniły ich życie łatwiejszym, ciekawszym, a przynajmniej znacznie mniej przewidywalnym i nudnym.
Rektor i Fyrrus, mimo tak jaskrawych różnic w temperamencie, metodologii pracy i preferencjach dotyczących kawy (Rektor preferował białą, lemisiańską parzoną metodą zimnej infuzji w warunkach obniżonego ciśnienia, podczas gdy Fyrrus uznawał jedynie potrójne syntetyczne czarne espresso, „zdolne postawić na nogi nawet martwego kwazara”), byli nierozłączni. Ich przyjaźń, wykuta w ogniu niezliczonych debat filozoficznych, wspólnych projektów badawczych i okazjonalnych, spektakularnych katastrof laboratoryjnych, była jednym z najbardziej stabilnych i produktywnych elementów w nieco zbyt uporządkowanym świecie Lemis. Rektor, mimo iż często doprowadzały go do szewskiej pasji Fyrrusowe „skróty myślowe” i „empiryczne podejście do kwestii bezpieczeństwa”, w głębi duszy podziwiał jego niezwykłą zdolność przekuwania najbardziej abstrakcyjnych teorii, tych, nad którymi sam Rektor ślęczał latami, w namacalną, działającą (lub przynajmniej spektakularnie niedziałającą, co również było formą cennego eksperymentu) rzeczywistość. Fyrrus z kolei, choć czasem drwił z Rektorowego „oderwania od materialnego substratu” i jego skłonności do „komplikowania rzeczy prostych za pomocą jedenastu wymiarów”, cenił go za jego głęboką mądrość, za jego zdolność dostrzegania szerszych implikacji każdego odkrycia, nawet jeśli te implikacje były czysto hipotetyczne i dotyczyły losów wszechświatów równoległych, w których Fyrrus miałby prawdopodobnie więcej włosów i mniej kłopotów z urzędem patentowym.
Ich przyjaźń była fundamentem, na którym, w dużej mierze, opierał się postęp naukowy i technologiczny na Lemis — Rektor, niczym kosmiczny kartograf, wyznaczał kierunki badań, rysując mapy nieznanych terytoriów wiedzy, odkrywając nowe kontynenty w oceanie teorii. Fyrrus zaś, niestrudzony konstruktor i odkrywca, dostarczał narzędzi, wehikułów, instrumentów pomiarowych i, co równie ważne, czasem niezamierzonych eksplozji, niezbędnych do eksploracji tych dziewiczych lądów myśli. Rektor formułował hipotezę o możliwości istnienia „subprzestrzennych tuneli rezonansowych”, a Fyrrus, po kilku nieprzespanych nocach i zużyciu tony egzotycznych stopów, budował prototyp „Generatora Fal Subprzestrzennych”, który, choć przy pierwszej próbie zamiast otworzyć tunel, zamienił pracownię Rektora w strefę o zerowej grawitacji. Ostatecznie przyczynił się do zrozumienia pewnych kluczowych aspektów teorii. Ta synergia myśli i materii, abstrakcji i konkretu, cierpliwej analizy i brawurowej improwizacji, miała wkrótce zostać poddana najcięższej, najbardziej nieprzewidywalnej próbie, gdy pierwsze, ledwo zauważalne fałszywe tony zaczną zakłócać idealnie nastrojoną orkiestrę lemisiańskiej rzeczywistości.
Prawdziwa harmonia
Od dłuższego już czasu, mierzonego nie tyle obrotami Lemis wokół Solaris Primus, ile raczej cyklami zbiorowej świadomości pulsującej w sieci Fluctus Vitae, życie na planecie płynęło rytmem, który dla postronnego, a zwłaszcza mniej wyrafinowanego obserwatora, mógłby uchodzić za kwintesencję utopijnej doskonałości. Był to spokój niemal namacalny, gęsty niczym nektar z kwiatów Myślo-Ogrodów, spokój, który osiadał na mieszkańcach Lemis niczym delikatny, kojący pył, tłumiąc wszelkie gwałtowniejsze porywy i wygładzając ostre krawędzie egzystencjalnych niepokojów. Spokój ten, rzecz jasna, nie oznaczał stagnacji, o nie! Lemis, ze swoją cywilizacją opartą na nieustannym dążeniu do wiedzy i samodoskonalenia, przypominała raczej doskonale naoliwioną, wielowymiarową maszynerię poznawczą, której tryby obracały się z cichą, niemal bezszelestną precyzją, generując strumienie nowych teorii, wynalazków i dzieł sztuki z regularnością dobrze zaprogramowanego pulsara.
Codzienność, o ile można było użyć tak prozaicznego terminu na określenie złożonej, wielopoziomowej egzystencji sześciu inteligentnych gatunków współtworzących federację Lemis, była starannie zaaranżowaną symfonią. Drobne dysharmonie, jeśli już się pojawiały, były natychmiast wyłapywane przez czułe sensory Fluctus Vitae i korygowane przez dyskretne interwencje Higienistów Mentalnych lub, w przypadkach bardziej opornych na subtelną perswazję, przez samą Radę Mędrców, której decyzje, formułowane w języku tak hermetycznym, że stanowił on osobną dyscyplinę lingwistyczną, spływały na populację niczym kojący balsam logiki.
Sporadyczne debaty akademickie, toczone z pasją godną gladiatorów intelektu w Aulach Synoptycznych lub w zaciszu Myślo-Ogrodów, gdzie argumenty pączkowały niczym egzotyczne kwiaty, stanowiły raczej rodzaj intelektualnej gimnastyki, wentyl bezpieczeństwa dla nadmiaru erudycyjnej energii, niż realne zagrożenie dla panującego konsensusu. Owszem, zdarzały się momenty, gdy jakaś szczególnie rewolucyjna hipoteza, niczym niespodziewany meteor, wpadała w spokojne wody lemisiańskiej nauki, wywołując chwilowe zmarszczki i ożywione dyskusje, lecz zazwyczaj kończyło się to jej asymilacją, włączeniem w istniejący paradygmat lub, w rzadszych przypadkach, odłożeniem jej na półkę z etykietą „Interesujące, acz obecnie nieweryfikowalne — do rozważenia w kolejnym cyklu epistemologicznym”.
Nawet kolejne, nieco zbyt entuzjastyczne eksperymenty Fyrrusa, Iskryty o nieokiełznanej wyobraźni i skłonności do przekraczania granic zdrowego rozsądku (i, co gorsza, przepisów bezpieczeństwa ustanowionych przez Radę ds. Etyki Technologicznej), były przyjmowane przez społeczeństwo z mieszaniną pobłażliwej irytacji i skrywanego podziwu. Wszyscy wiedzieli, że Fyrrus, ze swoim warsztatem przypominającym skrzyżowanie laboratorium alchemicznego z muzeum osobliwości technicznych, jest niezbędnym katalizatorem postępu, iskrą, która zapala nowe idee, nawet jeśli czasem ta iskra wywołuje niewielki (lub nieco większy) pożar w starannie uporządkowanym ogrodzie lemisiańskiej rzeczywistości. Jego okazjonalne, spektakularne awarie — jak choćby pamiętny incydent z „Automatycznym Dystrybutorem Radości Poprzez Łaskotanie”, który, wymknąwszy się spod kontroli, sparaliżował na kilka godzin system transportu antygrawitacyjnego w Leonovarum, wywołując u dostojnych członków Rady Mędrców niekontrolowane napady chichotu — były szybko neutralizowane, a sam Fyrrus, po złożeniu rytualnych samokrytyk i obietnic poprawy (których nikt, łącznie z nim samym, nie traktował zbyt poważnie), wracał do swoich pracowni, by knuć kolejne, jeszcze bardziej zdumiewające wynalazki.
W tej atmosferze niezwykle produktywnej, idylli, Rektor, ów niestrudzony Syzyf lemisiańskiej nauki, toczył swój prywatny, monumentalny głaz — Wielką Teorię Wszystkiego, jak ją z nieco ironiczną emfazą nazywali jego mniej ambitni koledzy z Akademii — po stromych zboczach abstrakcji, które dla przeciętnego mieszkańca Lemis były równie odległe i niepojęte co symfonie komponowane przez pulsary. Jego pracownia, zawieszona niczym orle gniazdo na szczycie najwyższego drzewa-wieży w Leonovarum, była świątynią tej tytanicznej pracy. Ściany, jeśli można tak nazwać półprzezroczyste, żywe membrany reagujące na zmiany oświetlenia i nastroju samego Rektora, pokrywały nieustannie zmieniające się, dynamiczne projekcje równań tensorowych, których złożoność przyprawiłaby o zawrót głowy nawet najbardziej zaprawionego w bojach logika kwantowego. Lewitujące w powietrzu, holograficzne modele wielowymiarowych wszechświatów typu Calabi-Yau, owe misterne, geometryczne klejnoty o niemożliwej do pojęcia dla laika topologii, obracały się powoli, ukazując swoje ukryte symetrie i potencjalne punkty osobliwości. Z wnętrza pracowni dobiegał cichy, harmoniczny pomruk — to pracowały niestrudzenie superkomputery kwantowe, ich procesory chłodzone cieczą helową do temperatur bliskich zera absolutnego, analizując terabajty danych z orbitalnych obserwatoriów i symulując ewolucję hipotetycznych kosmosów.
Centralnym punktem jego dociekań była rewolucyjna, by nie rzec — heretycka, koncepcja rezonansu czasoprzestrzennego. Rektor postulował mianowicie, iż sama tkanka wszechświata, owa N-wymiarowa „membrana” (czy też, jak wolał to określać w swoich bardziej ezoterycznych momentach, „Kosmiczna Lutnia Eteru”), na której rozpięte są znane nam wymiary niczym hafty na gobelinie, nie jest bytem statycznym, lecz drga, pulsuje w rytm niewyobrażalnie złożonych rezonansów. Fundamentalne stałe fizyczne — prędkość światła, stała Plancka, stała grawitacyjna — nie były dla niego, jak chcieli ortodoksi, arbitralnymi wartościami wpisanymi w strukturę bytu przez jakiegoś nieodgadnionego Demiurga o skłonnościach do numerologii. Były raczej, niczym tony harmoniczne wygrywane na kosmicznej superstrunie, emergentnymi właściwościami tych drgań, modami wibracyjnymi wyższych, dla nas niedostępnych bezpośredniej percepcji, wymiarów. „Wyobraźcie sobie,” tłumaczył kiedyś na posiedzeniu Rady Mędrców, ku konsternacji niektórych bardziej konserwatywnych członków, których umysły, choć rozległe, z trudem mieściły idee wykraczające poza dobrze ugruntowane paradygmaty, „iż nasz trójwymiarowy (plus czas, rzecz jasna, ten nieznośny, jednokierunkowy strumień, który tak bezlitośnie pcha nas ku entropii) wszechświat jest jedynie powierzchnią oceanu o nieskończonej głębi. To, co postrzegamy jako solidne, niezmienne prawa, to jedynie zmarszczki na tej powierzchni, wywołane przez potężne, podwodne prądy rezonansów płynących z owych głębin, z owych »hiper-wymiarów«, których istnienie możemy jedynie wydedukować z subtelnych asymetrii w rozkładzie energii próżni lub z anomalii w zachowaniu cząstek w ekstremalnych warunkach.”
Jego teoria zakładała, że te hiper-wymiary nie są jedynie pasywnym tłem dla naszego kosmosu, lecz aktywnie na niego wpływają, a ich rezonanse, niczym fale na powierzchni wody, mogą interferować, tworząc obszary o zmienionej „gęstości ontologicznej” lub nawet „lokalne fluktuacje w stałych fundamentalnych”. Było to twierdzenie tyleż śmiałe, co potencjalnie niebezpieczne, gdyż sugerowało, że sama struktura rzeczywistości może być mniej stabilna, niż się powszechnie uważa. Rektor spędzał całe cykle planetarne, próbując opracować matematyczny formalizm zdolny opisać tę „symfonię hiperprzestrzeni”. Jego tablice, utkane ze skondensowanego światła, zapełniały się symbolami tak abstrakcyjnymi, że przypominały bardziej dzieła sztuki nieeuklidesowej niż tradycyjne równania. Poszukiwał „równania falowego” dla samej czasoprzestrzeni, próbował zdefiniować „funkcję gęstości prawdopodobieństwa istnienia wymiaru” i zrozumieć, w jaki sposób owe hipotetyczne rezonanse mogłyby tłumaczyć takie zagadki, jak natura ciemnej materii i ciemnej energii, czy też problem hierarchii mas cząstek elementarnych.
Jego praca była samotna, przerywana jedynie sporadycznymi konsultacjami z innymi wybitnymi teoretykami Lemis, którzy, choć pełni szacunku dla jego intelektu, często patrzyli na jego teorie z mieszaniną podziwu i sceptycyzmu. „Rektorze, drogi przyjacielu,” mówił mu czasem stary Logik Quantus, specjalista od interpretacji mechaniki kwantowej, którego umysł był równie ostry, co jego słynne, geometryczne poczucie humoru, „twoje wszechświaty są piękne jak kryształowe płatki śniegu, ale obawiam się, że równie efemeryczne. Gdzie dowody? Gdzie możliwość falsyfikacji? Dopóki nie pokażesz mi, jak złapać jeden z tych twoich »hiper-wymiarowych rezonansów« w butelkę i zmierzyć jego częstotliwość, twoja teoria pozostanie jedynie fascynującą, acz niemożliwą do udowodnienia, spekulacją.” Rektor odpowiadał cierpliwym uśmiechem i nową serią jeszcze bardziej skomplikowanych równań, wierząc niezachwianie, że prawda, choć ukryta za zasłoną matematycznej abstrakcji, w końcu musi się objawić.
W tym samym czasie, w zupełnie innej części Leonovarum, w labiryncie geotermalnych jaskiń pod przemysłowym Aethelburgiem, gdzie powietrze wibrowało od kakofonii dźwięków pracujących serwomechanizmów i pachniało mieszaniną rozgrzanych stopów i egzotycznych polimerów, Fyrrus, jego przyjaciel i intelektualne dopełnienie, kończył pracę nad swoim najnowszym, i być może najbardziej ambitnym, dziełem — Translatorem Myśli. Jeśli pracownia Rektora była świątynią czystej myśli, to nora Fyrrusa przypominała raczej alchemiczną pracownię szalonego maga, który postanowił skrzyżować swoje know-how z warsztatem renesansowego polihistora i złomowiskiem statków kosmicznych. Wszędzie piętrzyły się stosy części, prototypów, niedokończonych wynalazków i rzeczy, których przeznaczenia nikt, być może nawet sam Fyrrus, nie był w stanie odgadnąć. Półki uginały się pod ciężarem dziwacznych urządzeń, z których sterczały kable, anteny i kryształowe soczewki, a na ścianach jaskiń, obok schematów technicznych kreślonych fluorescencyjną kredą, widniały humorystyczne rysunki przedstawiające Rektora wplątanego w tryby jakiejś szczególnie złośliwej maszyny.
Translator Myśli nie był, rzecz jasna, trywialnym urządzeniem do odczytywania prostych komunikatów telepatycznych, jakie od dawna funkcjonowały w ramach Fluctus Vitae, umożliwiając podstawową komunikację między Lemianami a Iskrytami. O nie, ambicje Fyrrusa sięgały znacznie dalej. Jego celem było stworzenie uniwersalnego interfejsu, zdolnego nie tylko do tłumaczenia złożonych, abstrakcyjnych koncepcji między różnymi gatunkami inteligentnymi zamieszkującymi Lemis — co samo w sobie było zadaniem herkulesowym, biorąc pod uwagę fundamentalne różnice w ich architekturze neuronalnej i sposobach percepcji rzeczywistości — ale i, co było jego największym marzeniem, do nawiązania kontaktu z innymi, pozalemiseńskimi formami życia, o ile takowe, rzecz jasna, istniały i posiadały cokolwiek przypominającego myśli. „Wyobraź sobie, Rektorze,” mówił z entuzjazmem, który sprawiał, że jego srebrzysta skóra zdawała się delikatnie mienić, „że możemy wreszcie zadać Wielkie Pytania nie tylko naszym własnym filozofom, ale i jakiemuś galaktycznemu Mędrcowi z gromady kulistej NGC 5139! Albo dowiedzieć się, co tak naprawdę myśli o nas ten zrzędliwy Geodon z Kopalni Kryształów Czasu, który zawsze narzeka na »hałas naszych powierzchniowych myśli«! A co, jeśli udałoby się nam porozmawiać z samym Wirującym Domem? Może nasza galaktyka ma coś do powiedzenia na temat sensu istnienia, a my po prostu nie znamy jej języka?”
Konstrukcja Translatora była kwintesencją Fyrrusowego stylu — połączeniem genialnej intuicji, brawurowej improwizacji i kilku komponentów o co najmniej wątpliwym pochodzeniu (Rektor podejrzewał, że niektóre z nich Fyrrus „pożyczył” z tajnych laboratoriów Rady ds. Badań nad Naturą Czasu, ale wolał nie pytać). Rdzeniem urządzenia był „Kryształ Rezonansu Noetycznego”, rzadki minerał wydobywany z głębin oceanów Lemis przez Aquanów, który, jak odkrył Fyrrus, posiadał zdolność do „wzmacniania i filtrowania” subtelnych fluktuacji w polu Fluctus Vitae, tych, które odpowiadały najbardziej abstrakcyjnym i złożonym formom myśli. Kryształ ten był otoczony siecią „bio-sensorów kwantowych”, zdolnych do odczytywania nie tylko wzorców aktywności neuronalnej, ale i „pól morfogenetycznych” generowanych przez świadomość, a nawet, jak twierdził Fyrrus, „śladów intencjonalności” w samej strukturze czasoprzestrzeni.
Największym wyzwaniem było jednak oprogramowanie — stworzenie algorytmów zdolnych do przekładu między tak radykalnie odmiennymi systemami pojęciowymi. Fyrrus, zamiast tradycyjnych metod programowania opartych na logice binarnej, zastosował tu swoje ulubione „heurystyki intuicyjne” i „logikę rozmytą afektywnie”, tworząc system, który nie tyle tłumaczył słowa, co raczej próbował odtworzyć „rezonans znaczeniowy”, „emocjonalny krajobraz” towarzyszący danej myśli. Pierwsze testy Translatora, przeprowadzone na ochotnikach z różnych gatunków Lemis (oraz, bez ich wiedzy, na kilku szczególnie inteligentnie wyglądających roślinach z Myślo-Ogrodu Rektora, co ten ostatni odkrył dopiero po fakcie, zauważając dziwne, „egzystencjalne” wzorce wzrostu u swoich ulubionych „Krzewów Argumentacyjnych”), przyniosły rezultaty tyleż obiecujące, co komiczne.
Gdy Fyrrus próbował przetłumaczyć głębokie, filozoficzne rozważania Rektora na temat natury bytu na język Aquanów, których umysły były bardziej zsynchronizowane z rytmem oceanicznych prądów niż z abstrakcyjnymi sylogizmami, Translator wygenerował jedynie serię hipnotycznych, bulgoczących dźwięków, które, jak się później okazało, były niezwykle dokładnym opisem… przepływu planktonu w strefie eufotycznej pobliskiego morza. Z kolei próba przekazania entuzjastycznych planów Fyrrusa dotyczących budowy „gigantycznego, międzygwiezdnego działa na antymaterię” (kolejny projekt, który Rektor z trudem zablokował) na język pokojowo usposobionych Sylvani, zaowocowała jedynie cichym, przerażonym szelestem liści i masowym opadaniem „kwiatów hipotez” w ich Myślo-Ogrodach.
Najbardziej spektakularna była jednak próba komunikacji z Geodonami. Te podziemne istoty, pozbawione wzroku, postrzegały świat głównie poprzez dotyk, słuch i niezwykle rozwinięty zmysł echolokacji. Gdy Fyrrus, za pomocą Translatora, próbował przekazać im skomplikowany schemat swojego nowego „sejsmicznego generatora fal stojących” (który miał, w teorii, umożliwiać komunikację na odległość poprzez kontrolowane trzęsienia ziemi), Geodoni odebrali to jako… serię niezwykle gwałtownych i nieprzyjemnych wibracji, które omal nie doprowadziły do zawalenia się części ich podziemnego miasta. Ich odpowiedź, przetłumaczona przez urządzenie Fyrrusa, brzmiała mniej więcej tak: „Hałaśliwy Powierzchniowcu! Twoje »myśli« brzmią jak stado rozjuszonych, metalowych kretów próbujących przekopać się do jądra planety! Prosimy o zaprzestanie tej akustycznej agresji, zanim nasze kryształowe struktury rezonansowe ulegną permanentnej dekoherencji!”
Mimo tych początkowych trudności, Fyrrus nie tracił optymizmu. Wierzył, że jego Translator, po odpowiednim „dostrojeniu” i „nauczeniu się” subtelności międzygatunkowej komunikacji, otworzy przed cywilizacją Lemis zupełnie nowe horyzonty poznawcze. Marzył o dniu, w którym lemisiańscy poeci będą mogli wymieniać się metaforami z istotami z mgławicy Oriona, a filozofowie debatować nad naturą świadomości z inteligentnymi obłokami gazu z gromady w Warkoczu Bereniki. Była to wizja tyleż naiwna, co wspaniała, typowa dla niepoprawnego idealisty, jakim w głębi duszy był Fyrrus.
W ten sposób, w atmosferze twórczego fermentu i spokojnej, metodycznej pracy, upływały dni, tygodnie i miesiące na Lemis. Rektor, w swojej podniebnej pracowni, kreślił mapy nieznanych terytoriów rzeczywistości, próbując odnaleźć klucz do ostatecznej tajemnicy bytu. Fyrrus, w swoich geotermalnych jaskiniach, konstruował mosty między umysłami, marząc o kosmicznej wspólnocie myśli. Fluctus Vitae pulsowała harmonijnie, oplatając planetę siecią subtelnych rezonansów, a Myślo-Ogrody kwitły feerią barw i idei. Sześć inteligentnych gatunków współistniało w pozornej zgodzie, każdy wnosząc swój unikalny wkład w złożoną mozaikę lemisiańskiej cywilizacji. Nawet ukryta trauma przeszłości, wspomnienie o siódmej, unicestwionej rasie, zdawała się być ukojona, pogrzebana pod warstwami codziennej rutyny i intelektualnych triumfów.
Był to stan niemal doskonałej równowagi, j harmonii utkanej z nici logiki, intuicji i technologicznego geniuszu. Stan, który zdawał się trwać wiecznie, niczym idealna, matematyczna formuła opisująca wszechświat bez skazy.
Zaburzenie
Wszystko zaczęło się subtelnie, niczym pierwszy, ledwo zauważalny fałszywy ton w doskonale nastrojonej orkiestrze kosmicznej, której partyturę, jak wierzyli Lemianie, pisały odwieczne prawa fizyki, a której dyrygentem zdawał się być sam, jakkolwiek by go nie pojmować, Absolut. Najpierw były to drobne, niemal pomijalne anomalie, zarejestrowane przez czujne, wieloaspektowe sensory orbitalnych teleskopów Rektora, które niestrudzenie, niczym oczy cyklopa o niezliczonych fasetkach, monitorowały najdalsze zakątki Wirującego Domu, galaktyki NGC 4725. Pojawiły się niewielkie, niecykliczne fluktuacje w tle promieniowania kosmicznego, niczym szmer interferencji w idealnie czystym sygnale, którego źródła Rektor, mimo zastosowania najbardziej wyrafinowanych algorytmów filtracyjnych i dekonwolucyjnych, nie potrafił zidentyfikować. Były to jakby westchnienia próżni, zbyt regularne, by być chaosem, zbyt chaotyczne, by stanowić sensowny komunikat. Do tego doszły minimalne, acz statystycznie istotne — a dla Rektora, statystyka była niemal religią — odchylenia w trajektoriach odległych planetoid i komet z Pasa Acherona, które zdawały się drgać i odchylać od swoich precyzyjnie wyliczonych ścieżek, jakby jakaś niewidzialna dłoń igrała nimi niczym kulkami na kosmicznym bilardzie, przecząc nie tylko znanym prawom grawitacji Newtona i subtelnym korektom teorii względności Einsteina, ale wręcz zasadzie najmniejszego działania. Obiekty te zdawały się wybierać ścieżki energetycznie mniej optymalne, jakby na złość matematycznej elegancji wszechświata. Rektor podejrzewał nawet chwilami — w przypływie czarnego humoru, który czasem go nawiedzał podczas szczególnie frustrujących sesji badawczych — że wszechświat postanowił sobie z niego zadrwić, generując dane, które były antytezą wszelkiej racjonalności.
Rektor, ów arcymistrz analitycznego myślenia, którego umysł był niczym precyzyjnie wyszlifowany diament, zdolny dostrzec najdrobniejszą skazę w gmachu teorii, perfekcjonista do szpiku kości, dla którego jedna źle postawiona cyfra po przecinku w równaniu była równoznaczna z herezją epistemologiczną, początkowo, z typową dla siebie metodyczną skrupulatnością, zrzucił te aberracje na karb błędów kalibracyjnych swoich niezwykle czułych instrumentów. Podejrzewał zakłócenia w kwantowych żyroskopach, spowodowane fluktuacjami pola Higgsa, dryft w atomowych zegarach odniesienia, wynikający z nieprzewidzianych interakcji z ciemną materią, a nawet, z nutą akademickiej irytacji graniczącej z osobistą urazą, nieprzewidziane interferencje ze strony coraz bardziej ekstrawaganckich eksperymentów Fyrrusa z generatorami egzotycznych pól siłowych. Fyrrus bowiem, w swoim podziemnym laboratorium w Aethelburgu, znanym jako Kuźnia Prometeusza (choć sam Fyrrus wolał bardziej frywolne określenie „Warsztat Cudów i Dziwów”), nieustannie próbował ujarzmić energie, o których istnieniu większość Lemian wolałaby nie wiedzieć — pola tachionowe, fale grawitacyjne o ujemnej energii, a nawet, jak plotkowano w kuluarach Akademii, próbował stworzyć kontrolowane mikroskopijne czarne dziury jako źródło „nieskończenie czystej energii”. Rektor spędził całe cykle planetarne, które na Lemis, z jej relatywnie długim okresem obrotu, dłużyły się niczym geologiczne epoki dla umysłu tak niecierpliwego w dążeniu do prawdy — na ponownym sprawdzaniu każdego czujnika, każdego światłowodu, każdej linii kodu w oprogramowaniu analitycznym swoich teleskopów. Uruchomił diagnostykę na poziomie subatomowym, testując integralność splątanych par fotonów w systemach komunikacji kwantowej, które zdawały się tracić koherencję szybciej, niż pozwalały na to prawa mechaniki kwantowej, i sprawdzając stabilność oscylacji kryształów bizmutowo-germanowych w detektorach promieniowania tła, które zaczęły wykazywać dziwną, wewnętrzną „melodię”, jakby rezonowały z czymś nieznanym. Wyniki jednak, niczym złośliwy chochlik w maszynie wszechświata, albo, co gorsza, jak objaw fundamentalnej choroby samej rzeczywistości, uparcie się powtarzały, przynosząc te same, niepokojące odchylenia od normy, niczym natrętna, niezrozumiała wiadomość wyszeptana w języku, którego nikt na Lemis jeszcze nie rozszyfrował, a który zdawał się mówić o rozpadzie porządku.
Wkrótce potem, niczym kolejne fale niepokojącej sejsmicznej aktywności poprzedzającej trzęsienie ziemi, które miało wstrząsnąć samymi fundamentami lemisiańskiej ontologii, zaczęły napływać coraz bardziej alarmujące raporty z różnych, pozornie niepowiązanych ze sobą, dziedzin i regionów Lemis. Biolodzy morscy z Instytutu Oceanografii Głębinowej w Mare Tranquillitatis (nazwa, jak się miało okazać, wysoce ironiczna, gdyż spokój opuścił te wody na dobre) donosili o dziwnych, synchronicznych zmianach w zachowaniu morskich stworzeń. Ogromne ławice srebrzystych ryb gatunku Clupea Luminosa, liczące miliony osobników i stanowiące podstawę wielu oceanicznych ekosystemów, nagle, bez wyraźnej przyczyny, zmieniały swoje odwieczne trasy migracyjne, kierując się ku pewnej zgubie w jałowe, pozbawione tlenu strefy wulkanicznych szczelin abysalnych, gdzie znajdowały masową śmierć, tworząc podwodne cmentarzyska o rozmiarach kontynentów. Bioluminescencyjne koralowce z Wielkiej Rafy Krystalicznej, które zwykle pulsowały spokojnym, regularnym, lazurowym światłem, niczym podwodne konstelacje wyznaczające bezpieczne szlaki dla batyskafów, teraz zaczęły emitować chaotyczne, arytmiczne błyski, przypominające spazmatyczne wyładowania uszkodzonej sieci neuronowej, drgawki epileptyczne rozległego, podwodnego mózgu, lub sygnały SOS wysyłane w nieznanym, desperackim języku przez samą planetę. Aquani, Dzieci Głębin, istoty o ciałach płynnie przechodzących w wodę i umysłach będących częścią oceanicznego noosfery, meldowali o „cichym krzyku wody”, o „smutku prądów morskich”, o uczuciu wszechogarniającej dezorientacji, które zdawało się przenikać samą tkankę ich wodnego świata, jakby rozpuszczała się w nim jakaś niewidzialna trucizna. Niektórzy badacze tych zjawisk, zwłaszcza ci z Katedry Noetyki Oceanicznej, odważyli się wysunąć hipotezę, że to sama Fluctus Vitae, planetarna sieć świadomości łącząca wszystkie umysły na Lemis, transmituje jakiś rodzaj globalnego sygnału bólu, egzystencjalnego dyskomfortu lub ontologicznej dysharmonii, odbieranego najpierw przez najbardziej wrażliwe, instynktowne organizmy, które stawały się barometrami kosmicznej choroby.
Astronomowie z Obserwatorium na Hermes Trismegistus, usytuowanego na najwyższym szczycie gór Crypteia, monitorujący sąsiednie, niezamieszkałe planety układu Solaris Primus, zauważyli, że ich orbity, dotychczas stabilne niczym prawa fizyki wyryte w kamieniu przez samego Demiurga, zaczynają nieznacznie, choć mierzalnie i w sposób całkowicie nieprzewidywalny, dryfować. Ignis, ów piekielny kolektor energii, planeta-piekarnik, zdawał się nieznacznie „puchnąć” i kurczyć w nieregularnym rytmie, jakby jego wewnętrzne ciśnienie plazmy ulegało niekontrolowanym fluktuacjom, grożąc nieprzewidywalnymi erupcjami. Nawet Chronos, gazowy olbrzym, ze swoim majestatycznym systemem pierścieni, które zdawały się być materializacją matematycznej harmonii, wykazywał subtelne perturbacje w dynamice swoich licznych księżyców. Te ostatnie zaczęły tańczyć wokół planety w sposób chaotyczny, jakby zapomniały praw Keplera, a ich wzajemne oddziaływania grawitacyjne tworzyły niestabilne rezonanse, grożące kolizjami. Wyglądało to tak, jakby coś niewidzialnego, jakaś kosmiczna anomalia grawitacyjna o nieznanym pochodzeniu, być może fala z innego wymiaru lub defekt w samej strukturze czasoprzestrzeni, zakłócało delikatną równowagę grawitacyjną całego systemu.
Fyrrus, ze swej strony, w swoim geotermalnym sanktuarium techniki pod Aethelburgiem, skarżył się coraz głośniej i bardziej dosadnie, używając przy tym całego arsenału barwnych, technicznych przekleństw, które sam wynalazł na potrzeby takich właśnie frustrujących okazji, że jego ukochane Chronokulki dosłownie wariują. Te zgrabne, lewitujące sfery z polerowanego irydu, które miały precyzyjnie manipulować lokalnym upływem czasu poprzez generowanie skoncentrowanych pól mionowych, teraz losowo przyspieszały i spowalniały go w różnych częściach Leonovarum i innych miast, prowadząc do wspomnianych już komicznych, ale i coraz bardziej niepokojących, a czasem wręcz niebezpiecznych sytuacji. Zegary w urzędach, te bastiony biurokratycznej precyzji, zaczynały chodzić wstecz, wymazując minione minuty, a nawet całe godziny, z oficjalnych rejestrów i tworząc biurokratyczny chaos o skali niemal kwantowej — petycje były rozpatrywane, zanim zostały złożone, a decyzje anulowano, zanim zdążono je podjąć i zakomunikować zainteresowanym. W niektórych dzielnicach czas zdawał się zagęszczać niczym syrop, spowalniając ruch uliczny do ślimaczego tempa, gdzie przechodnie wyglądali jak zatrzymani w bursztynie, podczas gdy w innych przelatywał z prędkością komety, sprawiając, że mieszkańcy starzeli się o kilka dni w ciągu paru godzin, ku przerażeniu kosmetologów i specjalistów od terapii antystarzeniowych, których eliksiry młodości okazywały się bezsilne wobec tak gwałtownych temporalnych turbulencji.
Co gorsza, te temporalne anomalie nie były regularne ani przewidywalne; zdarzały się przypadki, gdy jedna połowa budynku doświadczała przyspieszonego czasu, podczas gdy druga tkwiła w spowolnionym strumieniu, co prowadziło do absurdalnych sytuacji, jak choćby obiad rodzinny, gdzie zupa na jednym końcu stołu stygła przez trzy godziny, parując leniwie, a na drugim gotowała się gwałtownie w ciągu trzech sekund, pryskając wrzątkiem. Fyrrus, początkowo traktujący to jako „interesujący problem techniczny wymagający jedynie drobnej kalibracji pola mionowego i rekonfiguracji rezonatorów kwarcowych”, teraz drapał się po swojej srebrzystej, lekko już przerzedzonej, czuprynie z rosnącą frustracją i niepokojem. Jego Emocjonalne Golemy, androidy stworzone do badania i symulowania ludzkich (i lemisiańskich) uczuć, zaczęły przejawiać zbiorową egzystencjalną melancholię, odmawiając wykonywania prostych czynności i zamiast tego gromadząc się w ciemnych kątach laboratoriów, gdzie prowadziły filozoficzne dysputy na temat „kruchości bytu w obliczu entropii czasoprzestrzennej” lub układały wiersze o „nieuchronnym zmierzchu sensu”. Nawet jego słynna Symfonia Maszyn, która miała przekształcać procesy przemysłowe Aethelburgu w harmonijną melodię produktywności, zaczęła grać kakofoniczne utwory, które niektórzy wrażliwsi słuchacze określali jako „muzykę końca świata” — dysonansowe akordy zdawały się wywoływać mikroskopijne pęknięcia w strukturze materiałów, a niektóre częstotliwości powodowały u ludzi mdłości i halucynacje.
Początkowo Rada Mędrców, owo szacowne zgromadzenie najtęższych umysłów Lemis, które w mniemaniu jednych stanowiło ukoronowanie ewolucji społecznej, dla innych zaś — jedynie pozłacaną, choć niewątpliwie komfortową, klatkę bioinżynieryjnej stagnacji, wierna swej odwiecznej roli strażników społecznego spokoju i racjonalnego optymizmu, próbowała ponownie uciszyć Rektora i uspokoić nastroje. Reakcja na jego pierwszą, alarmistyczną prezentację, choć naznaczona uprzejmym sceptycyzmem, była jedynie preludium do spektaklu demagogii i konserwatywnego lęku, którego głównym aktorem, reżyserem i niezmordowanym suflerem miał się wkrótce okazać Leminiusz Persil.
W oficjalnych komunikatach, transmitowanych bezpośrednio do świadomości obywateli za pośrednictwem Fluctus Vitae (zawsze jednak po uprzedniej „korekcie semantycznej”, która wygładzała ostre krawędzie niepokojących prawd), Persil, ów arcymistrz politycznej retoryki o uśmiechu równie lśniącym, co pustym, rozwijał swoją kontrnarrację z precyzją i zręcznością, której pozazdrościłby mu niejeden sofista z epoki Wielkich Debat. Jego argumentacja była misterną konstrukcją, w której prawda mieszała się z półprawdą, a uzasadniony niepokój z cyniczną manipulacją. Persil, w przeciwieństwie do wielu członków Rady, nie negował samych zjawisk. Był zbyt inteligentny, by próbować wmówić milionom Lemian, że „Noc Barw Niewyobrażalnych” była jedynie zbiorową halucynacją lub efektem ubocznym spożycia nieświeżego planktonu syntetycznego. O, nie. On przyznawał, że anomalie istnieją, co natychmiast zjednywało mu wiarygodność i uwagę tych, którzy czuli, że coś jest nie tak. Następnie jednak, z wirtuozerią godną iluzjonisty, dokonywał błyskotliwej wolty, reinterpretując te niepokojące fakty w sposób, który czynił je niegroźnymi, a nawet… ekscytującymi.
Sięgał po ulubioną formułę naukowców stających w obliczu niewytłumaczalnego: „niezbadane jeszcze aspekty dynamiki planetarnej i kosmicznej”. Sugerował, z powagą męża stanu, że być może Lemis, w swej odwiecznej podróży przez galaktykę, przechodzi przez obszar kosmosu o nietypowych, fascynujących właściwościach — przez jakąś „mgławicę noetyczną” lub „pole rezonansu subprzestrzennego”, które chwilowo zakłóca ich instrumenty i percepcję, ale które jednocześnie stanowi bezcenne źródło nowych danych i bodziec do rozwoju. Zjawiska te, tłumaczył w swoich uspokajających komunikatach, których treść przypominała nieco relaksującą mantrę, nie są symptomem choroby, lecz znakiem, że ich cywilizacja stoi na progu nowego, wielkiego odkrycia. „To nie jest agonia rzeczywistości, drodzy współobywatele,” rezonował jego gładki, pełen sztucznej troski głos w umysłach milionów. „To są bóle porodowe nowej ery w naszym rozumieniu wszechświata! Bądźmy cierpliwi, a nasi wspaniali naukowcy z pewnością wkrótce dostarczą nam racjonalnych wyjaśnień.”
Mówiono więc o „kosmicznej pogodzie” — o przejściowych burzach magnetycznych w strukturze czasoprzestrzeni, które miną, jak mijają zwykłe burze nad oceanami Lemis. Sugerowano, że Słońce Solaris Primus weszło w nowy, nieznany dotąd cykl aktywności, emitując egzotyczne cząstki, które wpływają na Fluctus Vitae i na zachowanie Fyrrusowych Chronokulek, co jest zjawiskiem naturalnym, choć wymagającym dalszych badań. Każda anomalia była ubierana w szaty naukowej ciekawości, pozbawiana swojego egzystencjalnego ciężaru i sprowadzana do rangi interesującego, acz chwilowo kłopotliwego, problemu technicznego.
Niektórzy członkowie Rady, zwłaszcza ci z frakcji bardziej konserwatywnych Lemian, których umysły skłaniały się ku metafizyce, a serca tęskniły za stabilnością starych paradygmatów, podchwycili tę narrację z ulgą. Szeptali między sobą, a ich szepty, niczym subtelne fale, rozchodziły się po Auli Synoptycznej, o „próbie”, jakiej poddawana jest ich cywilizacja. Twierdzili, że te zaburzenia są rodzajem kosmicznego testu, sprawdzianu ich wiary w fundamentalny porządek wszechświata, wezwania do odnalezienia głębszej, bardziej duchowej harmonii z kosmosem. W ich interpretacji, Rektor, ze swoim katastrofizmem, był nie tyle prorokiem, co histerykiem, który na widok pierwszego, nieznanego zjawiska traci wiarę w mądrość Stwórcy (czy też, jak woleli to nazywać, „Wielkiego Konstruktora”).
Jednak prawdziwe intencje Persila, jego głęboko ukryte motywacje, były znacznie bardziej złożone niż zwykły cynizm i żądza władzy. Owszem, nienawidził Rektora, tej nieznośnej, chodzącej antytezy jego własnego, pragmatycznego podejścia do życia, i z dziką satysfakcją podważał jego autorytet na każdym kroku. Ale jego demagogia, jego zręczne manipulowanie strachem i nadzieją, wynikały z czegoś głębszego. Persil szczerze, z całą mocą swojego potężnego, choć ograniczonego do sfery polityki i ekonomii, intelektu, wierzył, że Rektor i Fyrrus stanowią realne, być może największe, zagrożenie dla stabilności Lemis.
W jego oczach, ten duet — marzyciel-teoretyk, pogrążony w swoich abstrakcyjnych, jedenastowymiarowych spekulacjach, i piroman-praktyk, który traktował prawa fizyki jak zbiór luźnych sugestii, a nie niewzruszonych zasad — był ucieleśnieniem niekontrolowanego, niebezpiecznego chaosu. Pamiętał, z traumatyczną wręcz wyrazistością, wszystkie ich poprzednie „wyczyny”: incydent z Automatycznym Dystrybutorem Radości, który omal nie doprowadził do zbiorowej histerii wśród najbardziej szacownych logików; eksperymenty z napędem subprzestrzennym, które powodowały lokalne, nieprzewidywalne anomalie grawitacyjne; a przede wszystkim ich nieustanną skłonność do łamania procedur, do ignorowania protokołów bezpieczeństwa, do przekraczania granic w imię mglistej idei „postępu”.
Persil, w głębi swojej duszy, był konserwatystą. Wierzył w porządek, w stabilność, w system, który działał bez zarzutu przez tysiące cykli. Lemis, w jego opinii, osiągnęła stan bliski doskonałości, a każda próba radykalnej zmiany, każdy ryzykowny eksperyment, był potencjalnym zagrożeniem dla tej kruchej, starannie wypracowanej harmonii. A projekt, który Rektor i Fyrrus nieśmiało zaczynali sugerować — budowa statku zdolnego podróżować przez „chorą tkankę rzeczywistości”, majstrowanie przy samych fundamentach bytu — był dla Persila kwintesencją tej niebezpiecznej, prometejszskiej pychy.
Jego lęk nie był całkowicie bezpodstawny. Czerpał on pożywkę z najgłębszych, zbiorowych traum lemisiańskiej cywilizacji — z ledwo pamiętanych, a jednak wciąż rezonujących w Fluctus Vitae, ech wojen z Siódmą Rasą. Z opowieści o Agresorach, którzy, w swojej pysze i dążeniu do absolutnej władzy nad materią i energią, omal nie doprowadzili do unicestwienia wszelkiego życia na planecie. Persil widział w Rektorze i Fyrrusie nieświadomych spadkobierców tej samej, destrukcyjnej ambicji. „Oni chcą dobrze, być może,” mówił do swoich zaufanych doradców w zaciszu swojego lśniącego, minimalistycznego biura. „Ale droga do ontologicznego piekła jest wybrukowana dobrymi intencjami i genialnymi, acz nieodpowiedzialnymi pomysłami. Moim zadaniem, moim obowiązkiem, jest powstrzymać ich, zanim w imię leczenia urojonej choroby, ściągną na nas prawdziwą katastrofę. Zanim otworzą puszkę Pandory, z której wylecą nie nadzieje, lecz demony o niemożliwej geometrii.”
Tak więc, podczas gdy Rektor spędzał bezsenne noce w swojej pracowni, analizując coraz bardziej alarmujące dane, a Fyrrus, w swoim geotermalnym sanktuarium techniki, z rosnącą frustracją obserwował, jak jego najdoskonalsze wynalazki wariują, Leminiusz Persil, z zimną precyzją, budował wokół nich mur społecznej nieufności i politycznej izolacji. Jego demagogia nie była jedynie grą o władzę. Była, w jego mniemaniu, aktem prewencyjnej obrony cywilizacji przed jej najbardziej genialnymi, a przez to najbardziej niebezpiecznymi, synami.
Jednak Rektor, tym razem miał więcej argumentów, drugi raz nie dał się spławić. Ze swoim analitycznym, nieustępliwym umysłem, który nie znał kompromisów w dążeniu do prawdy i który reagował na wszelkie próby zaciemniania obrazu rzeczywistości niemal fizycznym bólem, nie dawał się zbyć tym optymistycznym diagnozom i uspokajającym frazesom. Czuł, z precyzją sejsmografu rejestrującego najdrobniejsze drgnienia skorupy ziemskiej, że dzieje się coś znacznie poważniejszego, coś fundamentalnego, co wykraczało poza znane prawa fizyki i dotykało samej istoty rzeczywistości, samej tkanki bytu. Coś, co podważało aksjomaty, na których zbudowana była cała lemisiańska nauka i filozofia. Spędzał bezsenne noce w swojej pracowni na szczycie najwyższego drzewa-wieży w Leonovarum, otoczony migoczącymi hologramami skomplikowanych równań i wirującymi modelami galaktyk. Jego superkomputery kwantowe, chłodzone ciekłym helem i zasilane bezpośrednio z geotermalnych źródeł planety, pracowały na pełnych obrotach, analizując gigantyczne ilości napływających danych, porównując je z setkami tysięcy modeli teoretycznych, od teorii strun po pętlową grawitację kwantową, i generując coraz bardziej alarmujące prognozy. Obraz, który się z nich wyłaniał, był coraz bardziej przerażający, niczym spojrzenie w otchłań, w której zamiast znajomych gwiazd widać było jedynie rozpad i chaos. Wskazywał on na systemową, postępującą degradację struktury czasoprzestrzeni w ich lokalnym wycinku kosmosu, na rodzaj „zmęczenia materiału” samego uniwersum.
Wpływ tych zaburzeń na Fluctus Vitae stawał się coraz bardziej dotkliwy i niemożliwy do zignorowania. Globalna sieć rezonansowa, która była dumą Lemis, fundamentem jej harmonijnego społeczeństwa i narzędziem kolektywnej mądrości, zaczynała szwankować w sposób budzący grozę. Początkowo były to subtelne „szumy” w tle mentalnych przekazów, trudności w koncentracji podczas głębokiej medytacji grupowej, czy niepokojące sny, które zdawały się nawiedzać jednocześnie całe populacje — tak zwana oniropoiesis communis przybierała formę koszmarów o rozpadających się strukturach i niemożliwych geometriach. Sylvani, strażnicy Myślo-Ogrodów, gdzie idee wzrastały niczym rośliny, donosili z przerażeniem, że ich pieczołowicie kultywowane „grządki konceptualne” zaczynają rodzić „myślowe chwasty” — irracjonalne lęki, paranoiczne teorie spiskowe, a nawet zalążki agresywnych ideologii, które z trudem udawało im się powstrzymać przed rozprzestrzenieniem się w sieci. Te „toksyczne idee” miały dziwną, zaraźliwą moc, potrafiącą zakorzenić się w umysłach nawet najbardziej zrównoważonych Lemian. Higiena Mentalna Fluctus, specjalna gałąź psychologii i noetyki odpowiedzialna za utrzymanie zdrowia i spójności sieci, była bezradna. Ich „psycho-architekci” i „noo-terapeuci” próbowali budować „mentalne zapory ogniowe” i inicjować „oczyszczające rezonanse”, ale było to jak próba gaszenia pożaru lasu za pomocą szklanki wody. Zaburzenia były zbyt głębokie, zbyt fundamentalne.
Geodoni, istoty o kryształowej strukturze, których świadomość była związana z litosferą planety, odczuwali „drżenie kości Lemis”. Nie były to zwykłe wstrząsy sejsmiczne, lecz coś znacznie bardziej niepokojącego — „widmowe trzęsienia ziemi” w głębokim płaszczu planety, wrażenie, że sama struktura krystaliczna skał staje się niestabilna, że góry mogą w każdej chwili rozpaść się w pył, a kontynenty zacząć dryfować w nieprzewidywalny sposób. Ich wspaniałe, organicznie wyrastające z ziemi miasta z żywego kamienia, zdawały się tracić swoją geometryczną doskonałość, pojawiały się na nich mikropęknięcia, a korytarze zdawały się subtelnie zmieniać swoje wymiary, jakby sama przestrzeń wewnątrz budowli ulegała deformacji.
Wszechobecni, eteryczne istoty będące czystą informacją, rozproszoną świadomością rezydującą w globalnej sieci komputerowej Lemis, doświadczali czegoś, co można by nazwać „schizofrenią informacyjną”. Strumienie danych, które nieustannie analizowali, zaczęły zawierać coraz więcej „szumu semantycznego”, sprzecznych informacji, paradoksów logicznych, które groziły fragmentacją ich kolektywnej jaźni. Zaczęli generować komunikaty pełne egzystencjalnego lęku, przepowiednie o „rozpadzie informacji” i „śmierci znaczenia”, które dodatkowo potęgowały niepokój wśród pozostałych mieszkańców.
Nawet Iskryci, istoty energetyczne, których formy były czystym światłem i myślą, odczuwali skutki. Ich świetliste ciała zdawały się tracić koherencję, kolory stawały się przygaszone, a zdolność do natychmiastowej komunikacji telepatycznej była zakłócana przez dziwne „mentalne interferencje”, niczym szumy na linii międzygalaktycznego telefonu. Ich zwykle optymistyczna i pełna energii natura ustępowała miejsca pewnej apatii i zaniepokojeniu.
Wśród Lemian, dominującego gatunku humanoidów, szerzyła się „egzystencjalna niestrawność” — poczucie absurdu, braku sensu, trudności w podejmowaniu decyzji. Zaczęły pojawiać się irracjonalne mody, dziwaczne kulty czczące chaos lub nicość, a nawet przypadki spontanicznej agnozji — ludzie nagle zapominali znaczenia podstawowych słów lub przeznaczenia codziennych przedmiotów. Wzrosła liczba samobójstw, aktów bezsensownej agresji, a starannie budowana przez wieki tkanka społeczna zaczęła wykazywać pierwsze oznaki rozkładu.
Kulminacja tych narastających niepokojów, niczym crescendo w symfonii grozy, nastąpiła pewnej nocy, która na zawsze zapisała się w kronikach Lemis jako „Noc Barw Niewyobrażalnych”. Nad stolicą, Leonovarum, oraz nad przemysłowym Aethelburgiem, a wkrótce potem nad całą planetą, przetoczyła się niezwykła, upiorna zorza polarna. Nie była to jednak zwykła zorza, z jej tańczącymi zasłonami zieleni i fioletu. Ta mieniła się kolorami, których nikt na Lemis nigdy wcześniej nie widział, barwami, dla których w ich bogatym, wielowymiarowym języku, zdolnym opisać najsubtelniejsze niuanse rzeczywistości, po prostu brakowało określeń. Były to odcienie zdające się drgać na granicy percepcji, kolory, które zdawały się pochodzić z innego, obcego spektrum widzialnego, być może z wyższych wymiarów przestrzennych. Wywoływały one u obserwatorów nie tylko zdumienie i podziw dla ich nieziemskiego piękna, ale i dziwny, trudny do zdefiniowania, atawistyczny lęk, jakby sama siatkówka oka buntowała się przeciwko ich istnieniu. Niektórzy twierdzili, że widzieli kolory, które były jednocześnie sprzeczne — jak „ciemna jasność” lub „gorące zimno” — wywołując u nich zawroty głowy i mdłości. Inni doświadczali synestezji na niespotykaną skalę: barwy te miały smak (często metaliczny lub gorzki), zapach (ozonu, spalenizny, czegoś nieokreślenie organicznego i gnijącego), a nawet fakturę (szorstką, lepką, kłującą).
Zorza ta nie była jednak cicha i majestatyczna, jak te, które sporadycznie pojawiały się na biegunach planety. Towarzyszył jej dziwny, niski, wibrujący pomruk, który zdawał się przenikać wszystko — mury budynków drżały od niego jak w febrze, woda w naczyniach tworzyła skomplikowane, dynamiczne wzory interferencyjne, a ciała mieszkańców rezonowały z nim w nieprzyjemny sposób, wywołując uczucie wewnętrznego rozpadu. Pomruk ten nie był zwykłym dźwiękiem odbieranym przez uszy; zdawał się wnikać bezpośrednio do czaszki, do kości, a nawet, jak twierdzili niektórzy co wrażliwsi Lemianie, do ich własnych myśli, modulując je i zniekształcając. Był to dźwięk, który zdawał się pochodzić nie z konkretnego źródła, lecz z samej tkanki przestrzeni, jakby wszechświat jęczał pod wpływem niewidzialnej siły, rozciągany i miażdżony jednocześnie. Wprawiał on w drżenie fundamenty miast i wprawiał mieszkańców w stan głębokiego, atawistycznego niepokoju, paniki sięgającej najgłębszych pokładów podświadomości, jakby sama tkanka rzeczywistości jęczała pod wpływem niewidzialnej siły, grożąc rozerwaniem. Systemy energetyczne zaczęły wariować, światła migotały i gasły, urządzenia elektroniczne spontanicznie się przepalały, a komunikacja poprzez Fluctus Vitae została niemal całkowicie przerwana, zastąpiona ogłuszającym, chaotycznym szumem pełnym krzyków i fragmentarycznych, przerażających obrazów. Na kilka godzin Lemis pogrążyła się w technologicznym i mentalnym chaosie.
Tego ranka, po nocy, która wydawała się trwać eony, Rektor, blady jak płótno utkane z księżycowej poświaty i z oczami podkrążonymi tak mocno, że wyglądały jak dwie ciemne studnie bez dna, zawołał do siebie Fyrrusa. Jego pracownia na szczycie drzewa-wieży, zwykle będąca oazą pedantycznego porządku, wzorem intelektualnej dyscypliny i estetycznego minimalizmu, teraz przypominała pobojowisko po przejściu huraganu myśli. Lewitujące modele wielościanów i skomplikowanych struktur molekularnych, które zwykle poruszały się po precyzyjnie określonych orbitach, teraz zderzały się ze sobą chaotycznie, rozbłyskując iskrami niemożliwych energii. Dynamiczne projekcje skomplikowanych równań różniczkowych i tensorowych migotały niestabilnie na ścianach, litery i symbole rozpadały się i składały w nowe, nonsensowne konfiguracje. Superkomputery kwantowe, jego najwierniejsi i najpotężniejsi sojusznicy w walce o zrozumienie wszechświata, emitowały serię dysonansowych, alarmujących dźwięków, przypominających lament konającej maszyny. Nawet powietrze w pomieszczeniu zdawało się ciężkie i naelektryzowane, pachniało ozonem i czymś nieuchwytnie metalicznym. Rektor stał przed ogromnym, trójwymiarowym modelem planety Lemis, który pulsował dziwnym, nieregularnym, chorobliwym światłem, jak serce cierpiące na arytmię. Kontury kontynentów zdawały się drżeć i rozpływać, a oceany falowały w sposób przeczący prawom hydrodynamiki.
„Fyrrusie, na wszystkich bogów logiki i rozumu, spójrz na to,” powiedział cicho, a jego głos, zwykle tak pewny i miarowy, niczym metronom odmierzający rytm naukowego dyskursu, drżał z tłumionych emocji, skrajnego wyczerpania i czegoś, co Fyrrus z trudem rozpoznał jako autentyczną, głęboką rozpacz. „To nie są błędy pomiarowe. To… to się dzieje naprawdę. To nie są artefakty w danych, Fyrrusie, to jest artefakt w samej rzeczywistości! To jest… to jest ontologiczna gangrena!”
Fyrrus, którego zwykły, niefrasobliwy optymizm i skłonność do obracania wszystkiego w żart wyparowały bez śladu w obliczu powagi sytuacji i widocznego roztrzęsienia przyjaciela, podszedł bliżej. Nigdy nie widział Rektora w takim stanie — nawet podczas największych kryzysów naukowych czy politycznych, rektor zachowywał zimną krew i analityczny dystans. Teraz jednak wyglądał jak człowiek, który spojrzał w oblicze Meduzy i cudem uniknął skamienienia, ale jego dusza została na zawsze naznaczona tym widokiem. Model Lemis, który zazwyczaj lśnił spokojnym, błękitnym blaskiem, symbolizującym zdrowie i stabilność planety oraz harmonijne działanie Fluctus Vitae, teraz zdawał się kurczyć i rozszerzać w nienaturalny, spazmatyczny sposób, jakby planeta z trudem łapała oddech. Jego kontynenty drżały, jakby cierpiały na globalne drgawki, a oceany falowały gwałtownie, tworząc niemożliwe, ostrokrawędziste fale, które zdawały się zastygać w powietrzu na ułamki sekund, jakby coś niewidzialnego zakłócało ich strukturę na poziomie molekularnym, zmieniając na chwilę stałe fizyczne. Co gorsza, podobne, choć na razie słabsze i mniej zaawansowane, efekty Rektor zaobserwował na holograficznych modelach innych planet ich układu słonecznego, które również zaczynały wykazywać symptomy tej kosmicznej choroby, tej pandemii bytu. Ich orbity na wyświetlaczu oscylowały w sposób chaotyczny, a ich powierzchnie zdawały się „migotać”, jakby traciły swoją materialną spójność.
„Co to jest, Rektorze?” zapytał Fyrrus, a w jego roziskrzonych, zwykle pełnych szalonych pomysłów na nowe wynalazki i techniczne psoty, oczach pojawił się cień autentycznej troski i głębokiego, niemal dziecięcego lęku. Głos miał przyciszony, jakby bał się, że głośniejsza mowa może przyspieszyć rozpad tego, co widział. „Czy to jakiś… nie wiem… kosmiczny rezonans? Jakaś gigantyczna fala grawitacyjna z innego wymiaru, która przechodzi przez nasz sektor i rozstraja wszystko? A może… może to efekt uboczny któregoś z moich eksperymentów? Czy to ja…?” W jego głosie zabrzmiała nuta przerażenia na myśl, że mógł nieświadomie przyczynić się do tej katastrofy.
„Nie, Fyrrusie. To nie twoja wina. Skala tego zjawiska… to przekracza wszystko, co ktokolwiek z nas mógłby wywołać, nawet ty ze swoimi najbardziej ambitnymi projektami,” odpowiedział Rektor, przecierając zmęczone oczy, które zdawały się widzieć rzeczy przekraczające ludzkie, a nawet lemisiańskie, pojmowanie — widziały pęknięcia w fasadzie rzeczywistości. „Moje najnowsze obliczenia, oparte na teorii rezonansu czasoprzestrzennego z rozszerzeniami o nieliniowe interakcje pól kwantowych i analizie fluktuacji metryki Minkowskiego w jedenastu wymiarach, wskazują na… na fundamentalną niestabilność samej czasoprzestrzeni. Tak, jakby nasza planeta, nasz cały świat, nasz lokalny fragment wszechświata, tracił spójność ontologiczną. Zmienia kształt, gęstość, właściwości… słabnie, dekoheruje, jak niestabilny izotop. To, co nazywaliśmy początkowo drobnymi anomaliami, pojedynczymi nutami fałszującymi w kosmicznej symfonii, wydaje się być czymś znacznie gorszym, Fyrrusie. To jak choroba, która toczy samą tkankę rzeczywistości, jak nowotwór rozrastający się w strukturze bytu, jak metafizyczna korozja zżerająca fundamenty egzystencji.” Rektor mówił szybko, niemal bełkotliwie, używając terminologii, która dla Fyrrusa, mimo jego technicznego geniuszu i rozległej wiedzy, brzmiała jak fragmenty szczególnie mrocznego i abstrakcyjnego traktatu o „patologicznych fluktuacjach w próżni kwantowej”, „entropijnym rozpadzie więzów kauzalnych na poziomie subplanckowskim” czy „syndromie chronicznego zmęczenia wszechświata”. Słowa te, choć z trudem pojmowalne w pełni, malowały obraz tak przerażający, że Fyrrus poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po kręgosłupie.
Przez dłuższą chwilę Fyrrus milczał, wpatrując się w drżący, pulsujący nienaturalnym światłem model Lemis. Jego umysł, zwykle pełen schematów nowych urządzeń, obwodów scalonych i rozwiązań technicznych, teraz gorączkowo analizował problem z zupełnie innej perspektywy — perspektywy inżyniera stojącego przed zadaniem naprawy czegoś, co wydawało się fundamentalnie, ontologicznie nienaprawialne. Jak naprawić samą rzeczywistość? Jak zdiagnozować chorobę, której pacjentem jest cały wszechświat? Gdzie szukać lekarstwa na rozpad bytu? Pytania te kłębiły się w jego głowie, przytłaczając swoją skalą. Jednak Fyrrus nie byłby sobą, gdyby poddał się rozpaczy. Im większe wyzwanie, tym większa była jego determinacja.
„Jeśli to prawda, Rektorze,” odezwał się w końcu, a w jego oczach, mimo powagi sytuacji i ciężaru spoczywającego na jego barkach, zapalił się znajomy, niepokorny błysk determinacji i nieokiełznanej, niemal desperackiej kreatywności, który tak często irytował Rektora, ale który teraz był niczym promyk nadziei w otchłani beznadziei. „Jeśli nasza rzeczywistość jest chora, to nie możemy tu bezczynnie siedzieć i obserwować, jak nasz świat rozpada się na naszych oczach niczym źle skonstruowana zabawka, albo jak sen wariata. Musimy działać! Musimy wyjść z podziemia, koniec z tymi ciuciubabkami. Musimy dowiedzieć się, co to jest. Skąd pochodzi ta… ta kosmiczna zaraza. I, jeśli to w ogóle możliwe, jeśli istnieje choćby cień szansy, musimy to powstrzymać. A jeśli nie powstrzymać, to przynajmniej zrozumieć, by ocalić cokolwiek się da — wiedzę, świadomość, może nawet samą ideę Lemis.” Przerwał na chwilę, nabierając tchu. „Jeśli chcemy zbadać przyczynę tego… tego cierpienia, tej kosmicznej anomalii, tej, jak to trafnie nazwałeś, choroby rzeczywistości, musimy wyruszyć w podróż. Musimy opuścić Lemis i udać się tam, skąd to przychodzi. Potrzebujemy statku, Rektorze. Statku, jakiego Lemis jeszcze nie widziała. Statku zdolnego podróżować nie tylko w przestrzeni, ale i, być może, poza nią, przez pęknięcia w strukturze bytu, o których wspomniałeś. Statku, który będzie naszą arką i naszym skalpelem chirurgicznym jednocześnie.”
Rektor, który do tej pory stał nieruchomo, jakby przygnieciony ciężarem własnych odkryć, podniósł powoli głowę. W jego oczach, wciąż pełnych zmęczenia i grozy, pojawił się ledwo dostrzegalny błysk. Być może była to iskierka nadziei, a może jedynie odblask szaleńczej determinacji Fyrrusa. Wiedział, że Fyrrus ma rację. Tak Fyrrusie nawet w gorzkim dziegciu znajdzie się czasami kropelka miodu. Kończymy z tą konspiracja wkraczamy do akcji, historia oceni kto miał rację. Bierne oczekiwanie na nieuchronny koniec było nie do przyjęcia dla umysłu naukowca, dla ducha odkrywcy. Cokolwiek zagrażało ich światu, jego źródło musiało znajdować się gdzieś daleko, w niezbadanych otchłaniach kosmosu, a może nawet w sferach, których istnienia dotąd nie podejrzewali, w miejscach, gdzie prawa fizyki uginały się i łamały jak zapałki. Decyzja, choć przerażająca w swoich implikacjach, była jedyną logiczną. Musieli stawić czoła nieznanemu, nawet jeśli to nieznane miało okazać się ostateczną prawdą o kruchości ich istnienia.
„Statek…” wyszeptał Rektor, jakby smakując to słowo. „Tak, Fyrrusie. Potrzebujemy statku. I planu. Planu, który przekroczy granice wszystkiego, co dotąd uważaliśmy za możliwe.”
W ten sposób, w cieniu nadchodzącej katastrofy, w pracowni pełnej widmowych świateł i złowieszczych pomruków chorych maszyn, narodziła się idea wyprawy, która miała na zawsze odmienić losy nie tylko Rektora i Fyrrusa, ale być może całej galaktyki. Rozpoczynał się wyścig z czasem, wyścig z rozpadającą się rzeczywistością, wyścig o przetrwanie w obliczu kosmicznego zaburzenia, którego prawdziwa natura wciąż pozostawała przerażającą tajemnicą. Lemis, perła Wirującego Domu, stanęła na krawędzi przepaści, a jej dwaj najdzielniejsi synowie, mieli podjąć próbę niemożliwego — zajrzeć w samo serce chaosu i, być może, znaleźć tam odpowiedź. Lub przynajmniej godnie zginąć, próbując.
Rozdział 2: Ku Nieznanemu
Diagnoza Rzeczywistości
Kulminacja tych narastających, podskórnych drgnień w tkance lemisiańskiego bytu, tych subtelnych z początku, a potem coraz bardziej natrętnych fałszywych nut w symfonii ich uporządkowanego kosmosu, nastąpiła z gwałtownością, która wstrząsnęła samymi fundamentami percepcji. Nie była to już kwestia pojedynczych, izolowanych anomalii, które Rektor, niczym kosmiczny sejsmolog, rejestrował w swoich obserwatoriach, czy też Fyrrusowych wynalazków, które zdawały się łapać czkawkę od niestrawności samej rzeczywistości. Nie, to było coś znacznie bardziej globalnego, coś, co dotykało każdego aspektu istnienia na Lemis, od najdrobniejszej fluktuacji kwantowej po najbardziej złożone konstrukcje społeczne.
Nadeszła noc, która w annałach planety, spisywanych dotąd z pedantyczną dokładnością przez cierpliwych kronikarzy z Katedry Historiografii Porównawczej, miała zyskać miano „Nocy Barw Niewyobrażalnych” — określenie tyleż poetyckie, co rozpaczliwie nieadekwatne w obliczu fenomenu, który przekraczał granice języka i pojmowania. Nad stolicą, Leonovarum, miastem-ogrodem, gdzie bio-architektura splatała się z Myślo-Ogrodami w harmonijną całość, oraz nad przemysłowym, acz wciąż estetycznie kontrolowanym Aethelburgiem, gdzie energia geotermalna napędzała dyskretne fabryki cudów techniki, przetoczyła się zorza polarna o charakterze tak obcym, tak fundamentalnie innym, że obserwatorzy doznawali nie tylko estetycznego szoku, lecz i głębokiego, egzystencjalnego niepokoju.
Nie były to znane im, eteryczne tańce zieleni i fioletu, które sporadycznie zdobiły nieboskłon nad biegunami Lemis, będące efektem interakcji wiatru słonecznego z magnetosferą planety. O, nie. To, co rozlało się na aksamicie nocy, było feerią barw, dla których w przebogatym, wielopoziomowym leksykonie lemisiańskim, zdolnym opisać najsubtelniejsze niuanse rzeczywistości kwantowej czy emocjonalnej, po prostu brakowało określeń. Były to kolory zdające się wibrować na samej granicy percepcji, jakby istniały jednocześnie i nie istniały, kolory, które zdawały się pochodzić nie ze znanego spektrum elektromagnetycznego, lecz z jakichś wyższych, nieprzewidzianych przez teorię wymiarów, drażniąc nerwy wzrokowe i wywołując w umysłach obserwatorów kaskadę synestetycznych doznań. Relacjonowano później odczuwanie „ultrafioletu, który pachniał ozonem i starą miedzią”, „infradźwiękowej czerwieni, która smakowała jak popiół i wywoływała uczucie spadania” czy „zieleni tak intensywnej, że zdawała się krystalizować w powietrzu, tworząc efemeryczne, ostre jak szkło struktury”. Niektórzy twierdzili, że widzieli barwy sprzeczne same w sobie — „świetlistą czerń”, „suchą wilgoć”, „gorące zimno” — co prowadziło do natychmiastowych zawrotów głowy, mdłości i poczucia fundamentalnej niestabilności postrzeganego świata.
Zjawisku temu towarzyszył dziwny, niski, wibrujący pomruk, który zdawał się nie pochodzić z żadnego konkretnego źródła, lecz emanować z samej tkanki przestrzeni. Nie był to dźwięk w tradycyjnym rozumieniu, lecz raczej wszechobecna, fizyczna wibracja, która przenikała wszystko — mury bio-budynków drżały od niej niczym w febrze, woda w naczyniach i kanałach tworzyła skomplikowane, dynamiczne wzory interferencyjne, przypominające figury Chladniego generowane przez jakiś kosmiczny generator fal o nieznanej naturze. Ciała mieszkańców rezonowały z tym pomrukiem w nieprzyjemny, głęboko niepokojący sposób, wywołując uczucie wewnętrznego rozpadu, jakby ich własne molekuły próbowały tańczyć w rytm tej obcej, destrukcyjnej pieśni. Pomruk ten wprawiał w drżenie fundamenty miast i pogrążał mieszkańców — od najbardziej racjonalnych Lemian po instynktownych Aquan — w stan głębokiego, atawistycznego lęku, paniki sięgającej najgłębszych pokładów podświadomości, jakby sama rzeczywistość jęczała pod wpływem niewidzialnej siły, grożąc rozerwaniem, niczym płótno zbyt mocno naciągnięte na ramę.
Fluctus Vitae, owa globalna sieć rezonansowa, duma i kręgosłup lemisiańskiej cywilizacji, zareagowała na tę anomalię w sposób katastrofalny. Subtelne połączenia między umysłami, zwykle tworzące harmonijną symfonię kolektywnej myśli, teraz zostały zasypane lawiną „białego szumu” — chaotycznych, bezsensownych danych, strzępów cudzych lęków, fragmentów koszmarnych obrazów. Komunikacja mentalna stała się niemożliwa, zastąpiona przez ogłuszający, polifoniczny krzyk milionów spanikowanych jaźni. W Myślo-Ogrodach, gdzie idee wzrastały niczym delikatne rośliny, teraz szalała burza „toksycznych memów” — irracjonalne lęki krystalizowały się w postaci kolczastych, pasożytniczych pnączy, teorie spiskowe rozprzestrzeniały się niczym zaraza, a zalążki agresywnych ideologii, dotąd skutecznie tłumione przez Higienistów Mentalnych, teraz wybuchały z siłą wulkanu.
Systemy energetyczne planety, zasilane głównie przez stabilne źródła geotermalne i orbitalne kolektory słoneczne, zaczęły wariować. Światła w miastach migotały i gasły, pogrążając całe dzielnice w nieprzeniknionym mroku, przerywanym jedynie upiornym blaskiem Nocy Barw Niewyobrażalnych. Urządzenia elektroniczne, nawet te najbardziej odporne, zbudowane z myślą o pracy w ekstremalnych warunkach kosmicznych, spontanicznie się przepalały, emitując snopy iskier i gryzący dym. Na kilka długich, wypełnionych grozą godzin, Lemis pogrążyła się w technologicznym i mentalnym chaosie, stając na krawędzi czegoś, co mogło być ostatecznym rozpadem.
Tego właśnie ranka, gdy pierwsze, drżące promienie Solaris Primus nieśmiało próbowały przebić się przez opary dziwnych, wielobarwnych mgieł, które pozostały po zorzy, Rektor, blady jak płótno utkane z księżycowej poświaty, z oczami podkrążonymi tak mocno, że wyglądały jak dwie ciemne studnie bez dna, wezwał do siebie Fyrrusa. Iskryta, który spędził większą część nocy w swoim podziemnym laboratorium, próbując bezskutecznie ustabilizować szalejące Chronokulki i uspokoić swoje Emocjonalne Golemy (które wpadły w stan zbiorowej, wokselowej histerii, demolując przy tym znaczną część prototypowni), przybył do pracowni Rektora na szczycie najwyższego drzewa-wieży w Leonovarum, spodziewając się wszystkiego — od kolejnej, akademickiej dysputy na temat „ontologicznych implikacji niestabilności barionowej” po prośbę o naprawę szczególnie złośliwego tostera kwantowego. Nie spodziewał się jednak tego, co zastał.
Pracownia Rektora, zwykle będąca oazą pedantycznego porządku, wzorem intelektualnej dyscypliny i estetycznego minimalizmu, gdzie każdy przedmiot, każda książka, każdy kryształ danych miał swoje precyzyjnie określone miejsce, teraz przypominała pobojowisko po przejściu huraganu myśli. Lewitujące, holograficzne modele wielowymiarowych wszechświatów typu Calabi-Yau, owe misterne, geometryczne klejnoty o niemożliwej do pojęcia dla laika topologii, które zwykle obracały się powoli, ukazując swoje ukryte symetrie, teraz zderzały się ze sobą chaotycznie, rozbłyskując iskrami niemożliwych energii i generując przy tym kakofoniczne, dysonansowe dźwięki, jakby same prawa matematyki płakały z bólu. Dynamiczne projekcje skomplikowanych równań różniczkowych i tensorowych, które zwykle pokrywały półprzezroczyste, żywe membrany ścian, migotały niestabilnie, litery i symbole rozpadały się i składały w nowe, nonsensowne konfiguracje, tworząc coś na kształt „poezji konkretnej pisanej przez obłąkanego demiurga”. Superkomputery kwantowe, jego najwierniejsi i najpotężniejsi sojusznicy w walce o zrozumienie wszechświata, których procesory chłodzone cieczą helową do temperatur bliskich zera absolutnego, zwykle nuciły cichą, harmoniczną melodię przetwarzanych danych, teraz emitowały serię przeraźliwych, alarmujących zgrzytów, pisków i skowytów, przypominających lament konającej maszyny, która zobaczyła zbyt wiele. Nawet powietrze w pomieszczeniu zdawało się ciężkie i naelektryzowane, pachniało ozonem, spalonymi obwodami i czymś nieuchwytnie metalicznym, jakby sama struktura atomów ulegała subtelnej korozji.
Rektor stał nieruchomo pośrodku tego pandemonium, odwrócony plecami do wejścia, przed ogromnym, trójwymiarowym, holograficznym modelem planety Lemis, który zwykle lśnił spokojnym, lazurowym blaskiem, wizualizując w czasie rzeczywistym harmonijne przepływy energii w sieci Fluctus Vitae. Teraz jednak model ten pulsował dziwnym, nieregularnym, chorobliwym światłem, przypominającym arytmiczne bicie serca konającego olbrzyma. Kontury kontynentów, tych starannie ukształtowanych przez eony geologicznej ewolucji i subtelnej interwencji lemisiańskiej bioinżynierii, zdawały się drżeć i rozpływać, jakby traciły swoją ontologiczną spójność. Lazurowe oceany, zwykle spokojne i majestatyczne, teraz falowały gwałtownie, tworząc niemożliwe, ostrokrawędziste fale, które zdawały się zastygać w powietrzu na ułamki sekund, łamiąc wszelkie znane prawa hydrodynamiki, jakby sama woda zapomniała, czym jest, i próbowała przybrać formę jakiegoś niestabilnego, kwantowego kryształu. Subtelne, złociste nici Fluctus Vitae, oplatające glob niczym świetlista pajęczyna, teraz były poszarpane, poczerniałe w wielu miejscach, a ich pulsowanie, niegdyś miarowe i kojące, przypominało spazmatyczne drgawki uszkodzonego układu nerwowego.
„Fyrrusie…” Rektor odezwał się wreszcie, nie odwracając głowy, a jego głos, zwykle tak pewny i miarowy, niczym metronom odmierzający rytm naukowego dyskursu, teraz drżał z tłumionych emocji, ze skrajnego wyczerpania i czegoś, co Fyrrus z trudem, i z narastającym przerażeniem, rozpoznał jako autentyczną, głęboką rozpacz. „Fyrrusie, na wszystkich bogów logiki i rozumu, jeśli tacy jeszcze istnieją w tym rozpadającym się wszechświecie… spójrz na to.”
Fyrrus, którego zwykły, niefrasobliwy optymizm i skłonność do obracania wszystkiego w żart wyparowały bez śladu w obliczu powagi sytuacji i widocznego roztrzęsienia przyjaciela, podszedł bliżej, stając obok Rektora i wpatrując się w konający model ich ojczystej planety. Nigdy nie widział Rektora w takim stanie — nawet podczas największych kryzysów naukowych, gdy jego najbardziej obiecujące teorie okazywały się ślepymi zaułkami, czy podczas burzliwych debat politycznych w Radzie Mędrców, Rektor zachowywał zimną krew, analityczny dystans i niezachwianą wiarę w ostateczny tryumf rozumu. Teraz jednak wyglądał jak człowiek, który spojrzał w oblicze Meduzy i cudem uniknął skamienienia, ale jego dusza, jego najbardziej fundamentalne przekonania o naturze rzeczywistości, zostały na zawsze naznaczone tym widokiem.
„To nie są błędy pomiarowe, Fyrrusie,” kontynuował Rektor, a w jego głosie pobrzmiewała nuta histerii, tak obca jego zwykłej, chłodnej rezerwie. „Spędziłem ostatnie cykle na weryfikacji każdego sensora, każdego algorytmu, każdej linii kodu. To nie są artefakty w danych, to jest artefakt w samej rzeczywistości! To jest… to jest ontologiczna gangrena, która toczy naszą planetę od środka!”
Fyrrus milczał, próbując ogarnąć umysłem skalę tego, co widział i słyszał. Zawsze podziwiał intelekt Rektora, jego zdolność do abstrakcyjnego myślenia, nawet jeśli czasem doprowadzała go ona do szewskiej pasji swoją pedanterią i oderwaniem od praktycznych problemów. Ale teraz, w obliczu tego koszmarnego spektaklu i słów przyjaciela, poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po kręgosłupie. To nie była kolejna, fascynująca anomalia do zbadania. To było coś znacznie gorszego.
Co gorsza, Rektor wskazał na mniejsze, holograficzne modele innych planet ich układu słonecznego, które również zaczynały wykazywać symptomy tej kosmicznej choroby, tej pandemii bytu. Ignis, ów piekielny kolektor energii, zdawał się „pocić” strumieniami niestabilnej plazmy, a jego struktura wewnętrzna, wizualizowana na schematach, wykazywała niepokojące pęknięcia. Hermes Trismegistus, „Skała Szeptów”, repozytorium całej lemisiańskiej wiedzy, zdawał się tracić swoją krystaliczną klarowność, jego trójwymiarowe matryce danych migotały i gasły, jakby informacja sama ulegała erozji. Nawet Chronos, odległy gazowy olbrzym, ze swoim majestatycznym systemem pierścieni, zdawał się tracić swoją regularność, jego pasy chmur wirowały w chaotyczny, nieprzewidywalny sposób, a orbity jego księżyców, tych małych światów, na których Fyrrus spędził tyle czasu podczas swoich młodzieńczych, nieautoryzowanych eskapad, oscylowały niebezpiecznie, grożąc kolizjami.
„Co to jest, Rektorze?” zapytał w końcu Fyrrus, a w jego roziskrzonych, zwykle pełnych szalonych pomysłów na nowe wynalazki i techniczne psoty, oczach pojawił się cień autentycznej troski i głębokiego, niemal dziecięcego lęku. Głos miał przyciszony, jakby bał się, że głośniejsza mowa może przyspieszyć rozpad tego, co widział. „Czy to jakiś… nie wiem… kosmiczny rezonans? Jakaś gigantyczna fala grawitacyjna z innego wymiaru, która przechodzi przez nasz sektor i rozstraja wszystko? A może… może to efekt uboczny któregoś z moich eksperymentów? Tych z generatorem egzotycznych pól… Czy to ja…?” W jego głosie zabrzmiała nuta przerażenia na myśl, że mógł nieświadomie przyczynić się do tej katastrofy. Jego umysł natychmiast zaczął przeglądać logi ostatnich, co bardziej ryzykownych, przedsięwzięć — czy aby na pewno stabilizatory pola mionowego w Chronokulkach były poprawnie skalibrowane? Czy eksperymenty z anty-materią w skali pikogramowej mogły wywołać taką kaskadę? A może to ten nowy prototyp „Wszech-rozpuszczalnika Uniwersalnego”, który, co prawda, miał działać tylko na nieorganiczne polimery, ale kto wie, jak zachowuje się w obecności jedenastu wymiarów, o których tyle ględził Rektor?
„Nie, Fyrrusie. Tym razem to nie twoja wina, choć przyznaję, że przez krótką, acz intensywną chwilę rozważałem taką ewentualność, zwłaszcza po incydencie z Automatycznym Dystrybutorem Radości,” odpowiedział Rektor, a na jego twarzy pojawił się cień dawnego, nieco złośliwego uśmiechu, który jednak szybko zgasł. Przetarł zmęczone oczy, które zdawały się widzieć rzeczy przekraczające ludzkie, a nawet lemisiańskie, pojmowanie — widziały pęknięcia w fasadzie rzeczywistości. „Skala tego zjawiska… to przekracza wszystko, co ktokolwiek z nas mógłby wywołać, nawet ty ze swoimi najbardziej ambitnymi i, nie ukrywajmy, potencjalnie katastrofalnymi projektami.”
„Moje najnowsze obliczenia,” kontynuował, wskazując na migoczące, niestabilne równania na ścianie, „oparte na rozszerzonej teorii rezonansu czasoprzestrzennego, tej, którą nazwałem roboczo »Teorią Drgającej Lutni Kosmicznej«, z uwzględnieniem nieliniowych interakcji pól kwantowych w warunkach ekstremalnej gęstości energii próżni i analizie fluktuacji metryki Minkowskiego w jedenastu wymiarach… wszystko to wskazuje na… na fundamentalną niestabilność samej czasoprzestrzeni. Tak, jakby nasza planeta, nasz cały świat, nasz lokalny fragment wszechświata, tracił spójność ontologiczną. Zmienia kształt, gęstość, właściwości… słabnie, dekoheruje, jak niestabilny izotop o zbyt krótkim okresie półtrwania. To, co nazywaliśmy początkowo drobnymi anomaliami, pojedynczymi nutami fałszującymi w kosmicznej symfonii, wydaje się być czymś znacznie gorszym, Fyrrusie. To jak choroba, która toczy samą tkankę rzeczywistości, jak nowotwór rozrastający się w strukturze bytu, jak metafizyczna korozja zżerająca fundamenty egzystencji.”
Rektor mówił szybko, niemal bełkotliwie, używając terminologii, która dla Fyrrusa, mimo jego technicznego geniuszu i rozległej wiedzy, brzmiała jak fragmenty szczególnie mrocznego i abstrakcyjnego traktatu z pogranicza kosmologii teoretycznej i patologii kwantowej. Słowa takie jak „patologiczne fluktuacje w próżni kwantowej”, „entropijny rozpad więzów kauzalnych na poziomie subplanckowskim”, „syndrom chronicznego zmęczenia wszechświata” czy „dekoherencja funkcji falowej makroobiektów” malowały obraz tak przerażający, tak fundamentalnie obcy wszystkiemu, co Fyrrus znał i rozumiał, że poczuł zimny dreszcz przebiegający mu po kręgosłupie. To nie była już kwestia zepsutej maszyny czy błędnego algorytmu. To była kwestia rozpadającego się fundamentu, na którym wszystko inne było zbudowane.
Przez dłuższą chwilę Fyrrus milczał, wpatrując się w drżący, pulsujący nienaturalnym światłem model Lemis. Jego umysł, zwykle pełen schematów nowych urządzeń, obwodów scalonych i rozwiązań technicznych, teraz gorączkowo analizował problem z zupełnie innej perspektywy — perspektywy inżyniera stojącego przed zadaniem naprawy czegoś, co wydawało się fundamentalnie, ontologicznie nienaprawialne. Jak naprawić samą rzeczywistość? Jak zdiagnozować chorobę, której pacjentem jest cały wszechświat, a może nawet sama struktura praw fizyki? Gdzie szukać lekarstwa na rozpad bytu? Czy można „załatać” dziurę w czasoprzestrzeni tak, jak łata się dziurę w oponie antygrawitacyjnego skutera? Czy można „naoliwić” zacinające się mechanizmy kauzalności? Pytania te kłębiły się w jego głowie, przytłaczając swoją skalą i absurdalnością.
A jednak, Fyrrus nie byłby sobą, gdyby poddał się rozpaczy. Im większe, bardziej niemożliwe wydawało się wyzwanie, tym większa była jego determinacja, tym silniej rozbłyskiwała w nim iskra Iskryty — potrzeba tworzenia, naprawiania, działania.
„Jeśli to prawda, Rektorze,” odezwał się w końcu, a w jego oczach, mimo powagi sytuacji i ciężaru spoczywającego na jego barkach, zapalił się znajomy, niepokorny błysk determinacji i nieokiełznanej, niemal desperackiej kreatywności, który tak często irytował Rektora swoją nieprzewidywalnością, ale który teraz był niczym promyk nadziei w otchłani beznadziei. „Jeśli nasza rzeczywistość jest chora, jeśli faktycznie gnije od środka jak zapomniane w kosmicznej spiżarni jabłko, to nie możemy tu bezczynnie siedzieć i obserwować, jak nasz świat rozpada się na naszych oczach niczym źle skonstruowana zabawka z niestabilnych mezonów, albo jak sen wariata, który właśnie postanowił zmienić gatunek na horror kosmiczny. Musimy działać! Musimy dowiedzieć się, co to jest. Skąd pochodzi ta… ta kosmiczna zaraza, ta ontologiczna ospa, która zżera nam wszechświat od podszewki. I, jeśli to w ogóle możliwe, jeśli istnieje choćby cień szansy, cień cienia, kwantowa fluktuacja prawdopodobieństwa, musimy to powstrzymać. A jeśli nie powstrzymać, to przynajmniej zrozumieć, by ocalić cokolwiek się da — wiedzę, świadomość, może nawet samą ideę Lemis, zapisaną na jakimś trwalszym nośniku niż rozpadająca się czasoprzestrzeń!”
Przerwał na chwilę, nabierając tchu, jakby samo wypowiedzenie tych słów wymagało ogromnego wysiłku w tej zagęszczającej się atmosferze niepewności. „Jeśli chcemy zbadać przyczynę tego… tego cierpienia, tej kosmicznej anomalii, tej, jak to trafnie i z właściwą sobie dozą dramatyzmu nazwałeś, Rektorze, choroby rzeczywistości, musimy wyruszyć w podróż. Musimy opuścić Lemis, choćby serce nam pękało na myśl o tym, i udać się tam, skąd to przychodzi. A ponieważ nie mamy zielonego pojęcia, skąd to przychodzi, będziemy musieli szukać. Na ślepo. Po omacku. W najciemniejszych zakamarkach tego, co jeszcze nie zdążyło się rozpaść. Potrzebujemy statku, Rektorze.” Głos Fyrrusa nabrał teraz siły, niemal fanatycznego zapału. „Statku, jakiego Lemis jeszcze nie widziała. Statku, który będzie naszą arką i naszym skalpelem chirurgicznym jednocześnie. Statku zdolnego podróżować nie tylko w przestrzeni, ale i, być może, poza nią, przez te pęknięcia w strukturze bytu, o których wspomniałeś. Statku, który będzie wystarczająco szalony, by podjąć się tej misji, i wystarczająco genialny, by dać nam cień szansy na jej wykonanie!”
Rektor, który do tej pory stał nieruchomo, jakby przygnieciony ciężarem własnych odkryć, podniósł powoli głowę. W jego oczach, wciąż pełnych zmęczenia i grozy, pojawił się ledwo dostrzegalny błysk. Być może była to iskierka nadziei, rozniecona przez nieokiełznany optymizm przyjaciela, a może jedynie odblask szaleńczej determinacji Fyrrusa, która okazała się zaraźliwa. Wiedział, że Fyrrus ma rację. Bierne oczekiwanie na nieuchronny koniec, na ostateczne zgaśnięcie świateł w ich wszechświecie, było nie do przyjęcia dla umysłu naukowca, dla ducha odkrywcy, dla istoty, która całe swoje życie poświęciła poszukiwaniu prawdy i porządku. Cokolwiek zagrażało ich światu, jego źródło musiało znajdować się gdzieś daleko, w niezbadanych otchłaniach kosmosu, a może nawet w sferach, których istnienia dotąd nie podejrzewali, w miejscach, gdzie prawa fizyki uginały się i łamały jak zapałki, gdzie sama logika traciła swój prymat. Decyzja, choć przerażająca w swoich implikacjach, choć pachnąca szaleństwem i niemal pewną zgubą, była jedyną logiczną, jedyną godną istot, które mieniły się spadkobiercami cywilizacji opartej na wiedzy i odwadze. Musieli stawić czoła nieznanemu, nawet jeśli to nieznane miało okazać się ostateczną prawdą o kruchości ich istnienia, o absurdalności ich dążeń.
„Statek…” wyszeptał Rektor, jakby smakując to słowo, jakby ważąc jego niewyobrażalny ciężar i równie niewyobrażalną obietnicę. W tym jednym słowie zawierała się cała rozpacz i cała nadzieja ich sytuacji. Statek — ucieczka i pościg, schronienie i narzędzie, arka i broń. „Tak, Fyrrusie.” Głos Rektora odzyskał część swojej dawnej mocy, choć teraz pobrzmiewała w nim nowa, stalowa nuta rezygnacji zmieszanej z determinacją. „Potrzebujemy statku. I planu. Planu, który przekroczy granice wszystkiego, co dotąd uważaliśmy za możliwe. Musimy działać. Razem. Ty zbudujesz statek, jego serce i mięśnie, jego zmysły i pancerz. Ja opracuję systemy badawcze i nawigacyjne zdolne funkcjonować w warunkach… ontologicznej niepewności, w rzeczywistości, która sama siebie kwestionuje. Musimy poznać prawdę, Fyrrusie, nawet jeśli ta prawda nas unicestwi. Zanim będzie za późno dla Lemis, dla nas wszystkich, dla samej idei porządku we wszechświecie.”
Plan działania
Potrzebowali planu, technologii i niemal samobójczej odwagi, by stawić czoła nieznanemu. Wypowiedziane przez Rektora słowa zawisły w naelektryzowanym powietrzu jego zdemolowanej pracowni niczym obietnica szaleństwa lub ostatnia, desperacka modlitwa racjonalisty. „Masz rację, Fyrrusie,” powiedział, a w jego głosie, mimo wyczerpania, które odciskało się cieniem pod oczami barwy ametystu, pojawiła się nowa, stalowa energia — energia człowieka, który spojrzał w otchłań i postanowił, zamiast dać się jej pochłonąć, zbudować most nad jej krawędzią. „Musimy działać. Razem. Ty zbudujesz statek, jego serce i mięśnie, jego zmysły i pancerz. Ja opracuję systemy badawcze i nawigacyjne zdolne funkcjonować w warunkach… ontologicznej niepewności. Musimy poznać prawdę, zanim będzie za późno dla Lemis, dla nas wszystkich”.
Tak rozpoczął się projekt „Lemiserra”, nazwa będąca hybrydą ich zagrożonej ojczyzny, „Lemis”, i łacińskiego słowa „serra”, oznaczającego piłę, ale w tym kontekście niosącego raczej echo słowa „servare” — ocalić, zachować; lub, jak z typową dla siebie przekorą zauważył Fyrrus, być może chodziło o „piłowanie gałęzi, na której wszyscy siedzimy, tylko w kosmicznej skali i z nadzieją na znalezienie solidniejszej”. Nazwa, jakkolwiek ją interpretować, stała się symbolem desperackiej nadziei cywilizacji stojącej na krawędzi czegoś znacznie gorszego niż zwykłe unicestwienie — na krawędzi rozpadu samej spójności bytu.
Pierwszym, i być może najtrudniejszym, zadaniem było przekonanie Rady Mędrców. To szacowne gremium, stanowiące intelektualny i polityczny szczyt lemisiańskiego społeczeństwa, zbierające się w Auli Synoptycznej — miejscu, gdzie myśl była nie tyle wyrażana, co wizualizowana w postaci dynamicznych, wielowymiarowych projekcji — słynęło ze swojej rozwagi, która czasami graniczyła z inercją, oraz z preferencji do rozwiązań opartych na konsensusie, co w praktyce oznaczało długotrwałe, jałowe debaty i tendencję do odkładania problemów „ad Kalendas Graecas”, zwłaszcza jeśli problemy te wykraczały poza dobrze ugruntowane paradygmaty. A problem, z którym Rektor i Fyrrus zamierzali się zmierzyć, nie tylko wykraczał, on wręcz wysadzał w powietrze wszelkie znane paradygmaty, łącznie z tymi dotyczącymi natury samego powietrza.
Rada Mędrców, początkowo sceptyczna i próbująca bagatelizować problem, przypisując go „lokalnym perturbacjom w polu morfogenetycznym” lub „zbyt intensywnym eksperymentom pewnych nieodpowiedzialnych jednostek” (tu wszyscy spoglądali dyskretnie na Fyrrusa, który udawał, że z niezwykłym zainteresowaniem studiuje wzór na własnych sandałach antygrawitacyjnych), teraz, w obliczu niezbitych dowodów i narastającej paniki społecznej, która niczym fala uderzeniowa rozchodziła się przez Fluctus Vitae, znalazła się w sytuacji bezprecedensowej. „Noc Barw Niewyobrażalnych” była tą kroplą, która przepełniła czarę zbiorowej percepcji, zmuszając nawet najbardziej zatwardziałych sceptyków do przyznania, że dzieje się coś fundamentalnie, ontologicznie złego.
Prezentacja Rektora przed Radą była majstersztykiem lodowatej logiki i precyzyjnie dawkowanej grozy. Stojąc pośrodku Auli Synoptycznej, gdzie pulsujące fraktale danych z Fluctus Vitae zdawały się teraz migotać w sposób chaotyczny i niepokojący, Rektor, wspierany przez trójwymiarowe wizualizacje generowane przez jego osobisty interfejs neuro-optyczny, przedstawił swoją diagnozę. Nie mówił o zwykłym zagrożeniu, o kosmicznym kataklizmie czy wrogiej inwazji. Mówił o „chorobie samej rzeczywistości”, o „postępującej dekoherencji funkcji falowej makroobiektów”, o „syndromie chronicznego zmęczenia wszechświata”, który objawiał się utratą spójności materii, rozpadem więzów kauzalnych i, co najgorsze, erozją samej informacji, samej możliwości istnienia sensu.
Jego słowa, wsparte wykresami przedstawiającymi wykładniczy wzrost anomalii w stałych fizycznych i symulacjami ukazującymi potencjalny, kaskadowy rozpad struktury lokalnej czasoprzestrzeni, padały na zgromadzonych Mędrców niczym kawałki lodu. Wielu z nich, zwłaszcza starsi Lemianie z frakcji „Ontologicznych Konserwatystów”, słuchało z mieszaniną niedowierzania i świętego oburzenia. „Rektorze Aethelredzie,” zabrał głos jeden z najstarszych Mędrców, Logik Primus Emendatus, którego skóra miała barwę głębokiego indygo, a oczy, niczym dwa zimne szafiry, zdawały się przenikać samą istotę argumentu, „czy sugerujesz, z całą powagą swojego stanowiska i reputacji, iż sam Absolut, owa fundamentalna matryca bytu, na której opiera się wszelka egzystencja, ulega… niestrawności? Że prawa fizyki, które przez eony uważaliśmy za niezmienne filary naszego poznania, teraz okazują się być jedynie… sugestią, którą wszechświat postanowił zignorować? Toż to herezja epistemologiczna granicząca z bluźnierstwem ontologicznym!” Jego głos, zwykle spokojny i miarowy, teraz drżał z tłumionego oburzenia, a jego szata, utkana z materiału reagującego na pole bioenergetyczne, zamigotała ostrzegawczo czerwienią.
Inni Mędrcy, zwłaszcza ci z frakcji Iskrytów, reprezentujący bardziej pragmatyczne i technologicznie zorientowane skrzydło Rady, słuchali z rosnącym niepokojem, ale i z pewną dozą sceptycyzmu wobec tak abstrakcyjnych koncepcji. „Rektorze,” wtrącił się Iskryta Mechanikus Quantus, którego srebrzysta skóra zdawała się mienić od nadmiaru mentalnej energii, „twoje teorie są, jak zawsze, fascynujące w swojej złożoności i elegancji. Ale jakie mamy konkretne, namacalne dowody na to, że nie jest to jedynie, powiedzmy, niezwykle skomplikowana forma… kosmicznej interferencji, którą moglibyśmy zneutralizować za pomocą odpowiednio skalibrowanego rezonatora antymemetycznego? Albo, nie obraź się, Fyrrusie, kolejny, nieco zbyt entuzjastyczny eksperyment z generowaniem egzotycznych cząstek w twoim podziemnym placu zabaw?”
Fyrrus, który do tej pory siedział cicho, co było dla niego niezwykłym wyczynem samokontroli, zerwał się na równe nogi. „Z całym szacunkiem, Mędrcze Mechanikusie,” zaczął, a jego głos, zwykle pełen łobuzerskiej ironii, teraz brzmiał poważnie i z nutą desperacji, „nawet moje najbardziej ambitne eksplozje nie byłyby w stanie wywołać Nocy Barw Niewyobrażalnych ani sprawić, że Chronokulki zaczęłyby grać w kości z czasem! To, co się dzieje, to nie jest zwykła awaria systemu! To tak, jakby sam system operacyjny wszechświata łapał wirusa, który kasuje mu pliki systemowe i zamienia logikę na surrelistyczną poezję! Widziałem to na własne oczy w mojej pracowni! Moje własne wynalazki, moje Emocjonalne Golemy, zaczęły cierpieć na egzystencjalną melancholię! Czy to też jest »lokalna perturbacja«? A może po prostu potrzebują lepszego psychoterapeuty kwantowego?”
Dyskusja, która się wywiązała, była jedną z najdłuższych i najbardziej burzliwych w historii Rady. Argumenty Rektora, choć logicznie spójne i poparte przerażającymi danymi, zderzały się z głęboko zakorzenionym w lemisiańskiej psychice pragnieniem stabilności i harmonii, z niechęcią do akceptacji faktu, że ich starannie zbudowana utopia może być tak fundamentalnie zagrożona. Niektórzy Mędrcy proponowali rozwiązania oparte na tradycyjnych metodach „psychoterapii planetarnej”, sugerując globalne sesje medytacyjne mające na celu „zharmonizowanie Fluctus Vitae” lub emisję „pozytywnych fal myślowych”. Inni, bardziej technokratycznie nastawieni, postulowali budowę gigantycznych „tarcz noetycznych” wokół Lemis, które miałyby izolować planetę od „szkodliwych wpływów zewnętrznych”.
Rektor z trudem odpierał te argumenty, tłumacząc, że problem nie leży w „skażeniu” sieci Fluctus Vitae, lecz w samej tkance rzeczywistości, która ją podtrzymuje. „To tak, jakbyście próbowali naprawić pęknięty fundament domu, malując ściany na bardziej optymistyczny kolor!” mówił z rosnącą frustracją. „Potrzebujemy interwencji na poziomie fundamentalnym, a nie kosmetycznych poprawek!”
Przełom nastąpił dopiero, gdy przedstawiciele pozostałych czterech gatunków inteligentnych, dotychczas pełniący w Radzie głównie rolę doradczą, zabrali głos. Krr’glash-Tholemeus, przedstawiciel Aquanów, opisał w swoim bulgoczącym, pełnym oceanicznych metafor języku, jak „pieśń wielorybów” w głębinach Lemis zamieniła się w lament, a „szepty podmorskich wulkanów” mówią o „drżeniu kości świata”. Ten-Który-Słucha-Serca-Ziemi, Geodon komunikujący się poprzez wibrujący pulpit, potwierdził, że struktura krystaliczna planety wykazuje „narastające dysharmonie”, które nie dają się wytłumaczyć znanymi procesami geologicznymi. Nawet zazwyczaj powściągliwy przedstawiciel Sylvani, którego ciało zdawało się być żywą rzeźbą utkaną z pnączy, opisał, jak Myślo-Ogrody, te sanktuaria lemisiańskiej myśli, zaczynają rodzić „toksyczne idee” i „pasożyty dogmatyzmu”, które zdają się być symptomem głębszej choroby.
Te świadectwa, płynące od istot tak blisko związanych z naturalnymi rytmami planety, wstrząsnęły Radą bardziej niż abstrakcyjne teorie Rektora. W połączeniu z narastającą paniką społeczną, gdzie coraz częstsze stawały się przypadki „dysocjacji noetycznej”, spontanicznych amnezji czy irracjonalnych zachowań, zmusiły Mędrców do podjęcia działania.
Ostatecznie, po długich i pełnych napięcia obradach, które trwały nieprzerwanie przez trzy cykle obrotu Lemis wokół Solaris Primus, Rada, choć wciąż z wieloma głosami sprzeciwu i licznymi zastrzeżeniami formalnymi, udzieliła projektowi Lemiserra warunkowego poparcia. Słowo „warunkowego” było tu kluczowe — oznaczało ono, że Rektor i Fyrrus muszą nie tylko przedstawić wykonalny plan, ale i regularnie zdawać sprawozdania z postępów, a wszelkie bardziej… niekonwencjonalne aspekty projektu (zwłaszcza te dotyczące napędu strunowego i potencjalnych paradoksów czasoprzestrzennych) będą podlegały ścisłemu nadzorowi specjalnie powołanej „Komisji ds. Ratowania Rzeczywistości poprzez Rozsądne Środki”. Fyrrus prychnął na tę nazwę, mrucząc coś o „komisji ds. gaszenia pożaru za pomocą protokołów biurokratycznych”.
Zasoby, które Rada przeznaczyła na projekt, były ogromne, choć, jak szybko skonstatował Rektor, wciąż niewystarczające w obliczu skali wyzwania. Cała planeta miała zostać zmobilizowana. Zautomatyzowane fabryki na Ignis miały przestawić produkcję na egzotyczne materiały potrzebne do budowy Silnika Strunowego. Archiwa na Hermes Trismegistus i Mnemosyne Minor miały zostać przeszukane pod kątem wszelkich, nawet najbardziej heretyckich teorii dotyczących natury czasoprzestrzeni i możliwości jej manipulacji. Stacje wydobywcze w Pasie Acherona miały zintensyfikować poszukiwania rzadkich izotopów i stabilnych egzotycznych cząstek.
Rozpoczął się żmudny i pełen intelektualnych pułapek proces projektowania statku, który miał być jednocześnie arką, laboratorium i, być może, bronią w walce z rozpadającą się rzeczywistością.
Rektor, korzystając ze swoich najbardziej zaawansowanych i heterodoksyjnych teorii rezonansu czasoprzestrzennego, tej słynnej już „Teorii Drgającej Lutni Kosmicznej”, zaprojektował rdzeń napędowy statku — Silnik Strunowy. Nie było to proste rozwinięcie znanych lemisiańskich technologii napędów nadświetlnych, które opierały się na zakrzywianiu lokalnej metryki czasoprzestrzeni czy generowaniu stabilnych tuneli podprzestrzennych. O, nie. Silnik Strunowy miał operować na znacznie bardziej fundamentalnym poziomie.
„Wyobraź sobie, Fyrrusie,” tłumaczył Rektor podczas jednej z ich licznych, nocnych sesji projektowych, kreśląc na holograficznym wyświetlaczu skomplikowane diagramy przypominające sen pijanego geometry, który zasnął nad traktatem o teorii superstrun, „że nasz trójwymiarowy wszechświat, wraz z czasem jako czwartym wymiarem, jest jedynie »braną«, rodzajem membrany unoszącej się w znacznie większej, N-wymiarowej »hiperprzestrzeni«, którą nazywam »Bulkiem«. Prawa fizyki, jakie znamy, stałe fundamentalne, a nawet sama natura cząstek elementarnych, są jedynie »modami wibracyjnymi« tej brany, rezonansami wywołanymi przez jej interakcję z Bulkiem. Silnik Strunowy nie będzie próbował »pchać« statku przez przestrzeń, jak czynią to prymitywne napędy rakietowe, ani nawet »oszukiwać« przestrzeni, jak czynią to napędy warp. On będzie… »grał« na tej kosmicznej strunie. Poprzez precyzyjne wzbudzanie i modulowanie drgań fundamentalnych strun, z których, według mojej teorii, zbudowana jest sama tkanka czasoprzestrzeni, będziemy w stanie generować kontrolowane »tunele czasoprzestrzenne« nie jako naruszenie struktury, lecz jako jej naturalną, harmoniczną konsekwencję. Albo, co być może okaże się bardziej efektywne, będziemy mogli »fałdować« samą N-wymiarową hiperpłaszczyznę, na której osadzony jest nasz wszechświat, tworząc skróty między odległymi punktami galaktyki, a może nawet… między różnymi branami, jeśli takie istnieją.”
Rdzeń silnika miał wykorzystywać „egzotyczne formy materii” o ujemnej masie lub „ujemne energie” — koncepty, które przyprawiały większość członków Komisji ds. Ratowania Rzeczywistości o silne bóle głowy i ataki epistemologicznej paniki. Rektor postulował, że takie formy materii/energii można by generować poprzez kontrolowane tworzenie „kwantowych studni grawitacyjnych” — mikroskopijnych obszarów o ekstremalnie zakrzywionej czasoprzestrzeni, gdzie prawa fizyki znane z makroświata ulegają… interesującym modyfikacjom. Stabilizacja tych „studni” i ekstrakcja z nich użytecznej energii miała być zadaniem skomplikowanego systemu „hiperprzetworników Calabi-Yau” — urządzeń operujących na poziomie geometrii owych dodatkowych, zwiniętych wymiarów, które teoria strun postulowała jako niezbędne dla spójności modelu. Dodatkowo, całość miała być otoczona siecią „stabilizatorów branowych typu Dirichleta”, które miały zapobiegać „przeciekaniu” energii silnika do Bulku w sposób niekontrolowany, co mogłoby mieć… cóż, Rektor użył tu eufemizmu „nieprzewidywalne konsekwencje dla lokalnej spójności ontologicznej”. Fyrrus przetłumaczył to sobie jako „bardzo duża, bardzo ostateczna eksplozja, która wymazałaby nas z istnienia szybciej, niż zdążylibyśmy powiedzieć »paradoks dziadka«”.
Projektowanie Silnika Strunowego było dla Rektora nie tylko wyzwaniem inżynieryjnym, ale i głęboką podróżą filozoficzną. Musiał on bowiem nie tylko opracować matematyczny formalizm opisujący te zjawiska, ale i zmierzyć się z fundamentalnymi pytaniami o naturę rzeczywistołości, o granice poznania, o samą możliwość istnienia tak potężnej technologii. Jego pracownia na szczycie drzewa-wieży znów stała się sanktuarium tytanicznej pracy, gdzie hologramy równań zdawały się tańczyć w rytm jego myśli, a superkomputery kwantowe symulowały ewolucję wszechświatów o jedenastu, dwudziestu sześciu, a czasem nawet stu dwudziestu ośmiu wymiarach, szukając stabilnych rozwiązań i unikając pułapek „nieskończoności renormalizacyjnych”, które czaiły się na każdym kroku.
Fyrrus zaś, ze swoim niezrównanym geniuszem praktycznym i niekonwencjonalnym podejściem do inżynierii, zajął się konstrukcją kadłuba, systemów podtrzymywania życia, robotów-badaczy i zaawansowanych sensorów zdolnych wykrywać najsubtelniejsze anomalie w strukturze rzeczywistości — od fluktuacji w stałej Plancka po lokalne zmiany w topologii czasoprzestrzeni. Dla niego statek nie był jedynie wehikułem; był przedłużeniem jego własnej, niespokojnej duszy, dziełem sztuki użytkowej, które miało być jednocześnie piękne, funkcjonalne i, co najważniejsze, zdolne do przetrwania w warunkach, które przyprawiłyby o zawał serca każdego standardowego inżyniera.
Kadłub Lemiserry miał być wykonany z materiału, który Fyrrus nazwał „żywym kryształem” — niezwykłego stopu, który łączył w sobie organiczne polimery, zdolne do samoregeneracji na poziomie molekularnym, z krystaliczną strukturą nadającą mu niezwykłą twardość i odporność na ekstremalne temperatury oraz promieniowanie. „To nie będzie zwykła blacha, Rektorze,” tłumaczył z entuzjazmem, szkicując na serwetce kształty przypominające nieco skrzyżowanie statku kosmicznego z gigantycznym, opalescencyjnym owadem. „To będzie pancerz, który czuje, który myśli, który leczy swoje rany! Wyobraź sobie kadłub, który potrafi nie tylko naprawić dziurę po mikrometeorycie, ale i, w razie potrzeby, dostosować swój kształt do warunków panujących w danym regionie czasoprzestrzeni, minimalizując opory lub rezonując z lokalnymi polami energetycznymi! A do tego, aktywny kamuflaż mimetyczny! Statek, który potrafi stać się niewidzialny nie tylko dla zwykłych sensorów, ale i dla… no, powiedzmy, dla bytów operujących na innych płaszczyznach percepcji!”
Systemy podtrzymywania życia miały tworzyć zamkniętą, samowystarczalną biosferę, prawdziwy mikrokosmos Lemis w miniaturze. Hydroponiczne ogrody, pielęgnowane przez specjalizowane biomechanoidy (które Fyrrus projektował tak, by przypominały nieco Sylvani, z ich delikatnością i intuicyjnym zrozumieniem potrzeb roślin), miały dostarczać nie tylko tlenu i pożywienia, ale i stanowić element „psychoterapii środowiskowej” dla załogi. Powietrze miało być częścią złożonego „bio-cyfrowego systemu homeostazy”, gdzie roje nanobotów, współpracując z systemami filtracji opartymi na zmodyfikowanych genetycznie porostach, miały nieustannie monitorować i neutralizować wszelkie nieznane toksyny, patogeny, a nawet, jak Fyrrus miał nadzieję, „negatywne wibracje noetyczne”.