E-book
29.4
drukowana A5
96.06
FLORENCKIE MEMENTO

Bezpłatny fragment - FLORENCKIE MEMENTO


5
Objętość:
674 str.
ISBN:
978-83-8351-987-6
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 96.06

Opisane wydarzenia oraz postacie występujące w książce są wytworem fantazji autora. Ewentualne podobieństwo do prawdziwych wydarzeń, sytuacji, bądź istniejących osób jest niezamierzone.

Prolog

Warszawa

Silnik pracował na wolnych obrotach. Stali tak już od dłuższego czasu, nie zwracając niczyjej uwagi, pośród dziesiątków innych aut na parkingu. Przez ledwie uchylone okna wypływały obłoki papierosowego dymu natychmiast zabierane i rozpraszane przez wiatr. Samochód był jeszcze „gorący”. Zorganizowanie tak rzadkiego egzemplarza ponad dwutonowego dodge ‘a pick-up’a nie było łatwe. Nikt jednak nie zamierzał go przewozić, rozbierać na części, czy sprzedawać. Potrzebny był tylko tu i teraz.

Dwaj siedzący w samochodzie mężczyźni bardzo się od siebie różnili. Ten za kierownicą nie pasował też do auta. Menela przetrawiony przez życie na wskroś i z powrotem nie przystawał w istocie do żadnego pojazdu poza starym wózkiem dziecięcym wypełnionym złomem i makulaturą. Sina od brudu twarz, obsypana kilkudniowym zarostem, postarzała go o trzydzieści lat. Mimo, że na zewnątrz było dość ciepło, trząsł się, sapał i wzdrygał.

— Błagam cię, daj mi to — płaczliwie skamlał i wpatrywał się w zaciśniętą dłoń typa siedzącego obok.

— Zamknij się! — warknął wygolony mięśniak w koszulce opinającej napakowany tors. Wytatuowana od nadgarstka po rękawek lewa ręka uniosła się w powstrzymanym ciosie. — Wystarczy, kurwa, że muszę wąchać ten twój smród! Jak zrobisz swoje, to dostaniesz swoją działę i coś na górkę. A teraz przestań jęczeć i patrz tam, bo ją przegapimy.

— A kim ona w ogóle jest i czym wam tak się naraziła? Oklep nie wystarczy? — menel wydukał z zaciśniętymi na kierownicy dłońmi.

— Nie interesuj się. Za dużo chciałbyś wiedzieć! — Miał zamiar chwycić go za gardło, żeby przywołać do porządku, ale cofnął się z obrzydzeniem. — Masz ją załatwić tak, żeby nie trzeba było po tobie poprawiać! Jeśli się nie postarasz, to cię znajdę na tym twoim dworcu i utopię w kiblu, jasne?

— Co ma nie być jasne? Rozumiem. W końcu mam dyplom. Ty nie? — Ugryzł się w język, bo poczuł, że przeholował, a sarkazm zaraz obróci się przeciw niemu.

Przez moment wydawało mu się, że mięśniak wybuchnie, bo się zapowietrzył, ale widocznie zadziałał jakiś wentyl bezpieczeństwa, bo tylko zasyczał, jak przedziurawiony materac i splunął przez szparę w oknie. Nie minęło kilka sekund, gdy ciekawość zwyciężyła. Uznał, że powinien wiedzieć, jak zareagować.

— Jaki, kurwa, dyplom?!

— No, zwykły, magisterski.

— Pierdolisz. — Nie potrafił skleić kilku faktów i uwierzyć, że taki obdartus nie był nim przez całe życie.

— A co lub na jaki temat, jeśli mogę wiedzieć? — Menel poczuł się odrobinę pewniej, a i głód jakby zelżał.

— No, o tym dyplomie.

— Nie. Jak najbardziej poważnie. Akademia Ekonomiczna. Handel Zagraniczny…

— To coś ci w tym handlu nie poszło. — Łysy zarżał, klepiąc się po udach.

— To nie w handlu, a w życiu mi nie poszło. Za dużo kasy, za mało wyobraźni i… z górki… na samo dno.

— Widzę. Za działkę zrobisz nawet to. I na co ci te magistry, frajerze?

Choć ta refleksja nie przypadła mu do gustu, musiał mu przyznać rację. Patrząc półprzytomnie przez przednią szybę auta, wpadł w nostalgiczne rozważania na temat swojego losu, jak to miał w zwyczaju robić każdego wieczora przed zaśnięciem, na swoim podpisanym, podwójnym kartonie ze styropianową podpinką. Stłumiony okrzyk mięśniaka wyrwał go z błogiego, bo pozbawionego głodu otępienia.

— To ona. Widzisz ją? — Palcem dłoni, która skrywała jego „przyszłość”, wskazywał przed siebie.

Magister-menel nie potrafił przenieść wzroku na cel. Kawałek plastikowego woreczka, jaki wystawał spomiędzy kciuka i zaciśniętych palców, był widokiem magnetycznym i potężniejszym od wszelkich innych bodźców. Głód i drżenie powróciły ze zdwojoną siłą.

Ta sama pięść, która go zahipnotyzowała, w następnej chwili wylądowała na jego nosie. Cienka strużka krwi pociekła po brodzie, a wrzask „dobroczyńcy” przywrócił go do rzeczywistości.

— Patrz, gnoju! Patrz, to ona! — Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni pogniecione zdjęcie i podsunął mu pod nos. — Widzisz!?

— Tak, rzeczywiście — przyznał, ocierając brudnym rękawem twarz. W rzeczywistości nie widział zbyt dobrze kobiety idącej w kierunku parkingu, żeby z całą pewnością to stwierdzić.

— Wiesz, co masz robić?

— Wiem, wiem.

— Na pewno?

— Tak! — Nie wytrzymywał. — Dawaj mi to! — Brudna łapa w wełnianej rękawiczce bez palców sterczała przed twarzą mięśniaka.

— Masz i nie spierdol roboty, bo drugiej szansy nie dostaniesz. — Włożył w dłoń woreczek z białym proszkiem i wysiadł, trzaskając drzwiami.

Odszedł szybkim krokiem na drugą stronę ulicy i przysiadł na ławce przystanku pomiędzy ludźmi oczekującymi na autobus. Nie mógł sobie odmówić przyjemności, żeby obejrzeć taki spektakl. Od efektów zależało, czy zasłuży sobie na zaufanie szefa, czy już na lata zostanie „żołnierzem” od brudnej roboty. To był egzamin, który musiał zdać, dlatego wybrał do tej roboty desperata. Kogoś, kto nie cofnie się w ostatniej chwili.

Przyglądał się młodej kobiecie wsiadającej do opla. Była wysoka, smukła. Długie, proste włosy przerzucone na jedną stronę. Elegancko ubrana w żakiet ze spódnicą przed kolana. W dłoni kopertówka. Otworzyła samochód i wsiadła za kierownicę. Przez chwilę coś majstrowała przy desce rozdzielczej. Włączyła silnik i zerkała we wsteczne lusterka — to środkowe, to boczne. Jakby na coś czekała.

Pięćdziesiąt metrów dalej, na przejeździe między rzędami samochodów stał czerwony dodge z włączonymi światłami. Wyjechał ze swojego miejsca i zablokował cały przejazd. Za nim podjechały już dwa inne samochody, a kierowcy zaczęli się niecierpliwić i nawoływać klaksonami.

Kobieta nie zamierzała wyjeżdżać. Wciąż spoglądała w lusterka.

Ona na kogoś czeka — pomyślał mięśniak. — Tego nie przewidziałem. Kurwa! Wyjeżdżaj! — Emocje brały górę, bo dwa ostatnie słowa padły na głos, co wystraszyło siedząca obok starszą kobietę, która poderwała się na równe nogi i złorzecząc odeszła na drugi koniec przystanku.

Za dodgem zebrała się już spora kolejka tych, którzy chcieli wydostać się z parkingu. Jeden z bardziej niecierpliwych kierowców stanął przy przednich drzwiach i wymachiwał pięścią przez szybę magistrowi-menelowi, który właśnie raczył się zachłannie proszkiem i nic sobie nie robił z zamieszania na zewnątrz.

Kobieta w oplu postanowiła dłużej nie czekać. Zaczęła się powoli wysuwać z miejsca parkingowego. Dodge ruszył z piskiem opon i, mimo sporej masy, bardzo szybko nabierał prędkości. Dzieliło ich kilka sekund i kilkadziesiąt metrów…

Rozdział 1

Igora dopadały majaki na jawie. Podróż w samotności ma tę niewątpliwą wadę, że nie ma do kogo otworzyć gęby. Śpiewanie nie wchodziło w grę, a rozmawianie ze sobą na głos mogłoby obudzić zalążki schizofrenii, a wtedy już naprawdę nie wiedziałby, który z nich potrzebuje pomocy. Pozostawało mu karcić się, gdy któryś z symptomów przybierał na sile i zaczynał dominować. Porządny policzek i łyk mocnej, smołowatej kawy czynił cuda.

Od jedenastu godzin był w podróży. Minął obwodnicę Zagrzebia i jechał dalej autostradą na zachód. Uświadomił sobie, że nie pamiętał przejechanej drogi od czasu, kiedy opuścił Wiedeń. Jedynie kilka pojedynczych przebłysków z unijnej granicy i zmiana płyt w odtwarzaczu, gdy cisza wybrzmiewała zbyt długo. Zacisnął mocniej dłonie na kierownicy. Nabrzmiałe żyły naprężyły się i skrzyżowały z bliznami, długimi liniami znaczącymi przedramiona, przelewającymi się strużkami po dłoniach na palce. Zbladły i zastygły przez kilka miesięcy, a jednak wciąż niespokojne i żywe, podsycane przez niepokorne obrazy. „Zostaną z tobą… pozwól im być… i, na Boga, nie rozmawiaj z nimi…” — Psycholog, kurwa mać, i te jego zasrane mądrości — przeklinał w myślach. — Powiedz mi coś, czego nie wiem.

Pozostało mu do przejechania jeszcze kilkaset kilometrów. Świtało. Pomarańczowa poświata wschodzącego słońca odbijała się we wstecznych lusterkach. Ciepłe barwy świecące Igorowi prosto w twarz były kontrastem dla ciemności na zachodzie rozświetlanych lampami samochodu. Poczuł nagły przypływ zmęczenia. Wiedział, że powinien jak najszybciej zjechać na jakiś parking. Ściągnięte lejce nie pozwalają funkcjonować na wysokich obrotach zbyt długo. Każdy koń, a szczególnie taki, którego myśli błądziły zbyt daleko… dużo dalej niż wokół stajni, musi kiedyś stanąć na popas, bo potknie się o własne nogi i wyrżnie zębami w asfalt.

Usiadł przy kawiarnianym stoliku na autostradowym parkingu i obserwował ruch turystów, w ich zapakowanych po dachy samochodach. Po tej stronie drogi parkingi zdominowane były, siłą rzeczy, pędzącymi na wakacje bladymi twarzami z wypchanymi portfelami. Po przeciwnej stronie… nie było gorzej, bo wracające z wypoczynku czerwone twarze zostawiały ostatnie pieniądze, kupując najgłupsze i najbardziej niepotrzebne pamiątki.

Rozpoczynał wakacje…, na które nie miał najmniejszej ochoty.

Kiedy obrywał ustnik kolejnego camela i sięgał po leżącą na stoliku zapalniczkę, na parking podjechał Range Rover Sport na krakowskich rejestracjach. To jedno z tych marzeń, które wymaga pochowania bogatej ciotki w Ameryce ze szczodrym testamentem. Jak dotąd jednak nie zanosiło się na żadną ciotkę, a tym bardziej na jej wyimaginowane pieniądze.

Range zatrzymał się nieopodal, a z auta wysypała się rodzinka. Wyglądali całkiem rześko, jak na przebycie takiego dystansu. Młoda kobieta wysiadła i podeszła do tylnych drzwi. Wyniosła na rękach dwu, może trzyletnie dziecko. Z przeciwnej strony, zeskakując z wysokiego progu, wysiadł trochę starszy chłopiec. Na końcu, z pewnym ociąganiem, wygramolił się kierowca. Przeciągnął się, odsłaniając owłosiony, lekko zaokrąglony brzuch. Tak jak pozostali turyści po tej stronie autostrady, i ci byli bladzi i spragnieni słońca. Najwyraźniej przyciągnięci wzrokiem Igora, w poszukiwaniu wolnych miejsc przy stolikach, skierowali się w jego stronę. — Ja pierdolę, tylko towarzystwa mi brakowało — zżymał się w duchu, zachowując kamienną twarz.

On podszedł pierwszy, prowadząc za rękę starszego chłopca.

— Frei? — zapytał i wskazał na wolne miejsca.

W odruchu nieżyczliwości Igor miał ochotę spławić rodaków chamskim rymem, ale odrobinę wbrew temu, wiedziony niezrozumiałym instynktem, wskazał uprzejmie na puste krzesła. Kobieta usiadła najbliżej i usadziła półprzytomnego malucha na kolanach, tuląc go czule do piersi. Igor od dłuższego czasu miętolił w dłoni papierosa. Robił to trochę podświadomie. Odsuwał moment przypalenia i błogiego zaciągnięcia się dymem, w nadziei, że usłyszy reprymendę, przywołującą go do porządku. Wsłuchiwał się tak za każdym razem, od kiedy kilka miesięcy temu powrócił do nałogu. Włożył papierosa do ust i zapalił.

Kobieta z wyrzutem zmierzyła go wzrokiem i przesadziła synka na drugie kolano.

— Przepraszam — powiedział po polsku. Zreflektował się i zgasił papierosa w popielniczce, którą natychmiast zabrał ze stolika. — Nabieram zwyczajów od początku, bo palę znów po trzech latach przerwy. — Przyłapał się na tym, że zupełnie niepotrzebnie zaczął się tłumaczyć.

— Nie szkoda panu tych trzech lat? — zapytała raczej z grzeczności, niż w oczekiwaniu na odpowiedź.

— Czasami tak się zdarza, że inaczej nie można — odparł na tyle cicho, żeby nie podtrzymywać konwersacji.

Odszedł na bok, żeby w spokoju dopełnić rytuału. Wrzucił do stojącej na trójnogu popielniczki oderwany ustnik. Włożył do ust papierosa odwrotną stroną i przypalił ze swojej odkurzonej zapalniczki zippo — prezentu, z którym łączyło się wiele wspomnień. Zaciągnął się głęboko z największym namaszczeniem, na jakie może sobie pozwolić palacz, któremu palenie jeszcze… albo, jak w tym przypadku, znowu sprawiało frajdę. To jedna z tych przyjemności, których doznawanie ma szczególny sens, gdy się ją celebruje. Tak smakuje pierwszy głęboki łyk zimnego piwa, pierwszy pocałunek, pierwszy seks. Tak słyszymy, smakujemy, czujemy za pierwszym razem, dlatego warto poświęcić im więcej niż zwykle uwagi i napawać się ich pełnią i wyjątkowością, nim nam spowszednieją, znieczulimy i uodpornimy się na nie. Ten pierwszy raz jest niepowtarzalny… do następnego pierwszego razu.

Stał, opierając się o ścianę sklepu i obserwował okolicę. Chłonął rześkie powietrze poranka w słabym jeszcze słońcu, które nie zdążyło wzejść na tyle wysoko nad horyzont, żeby zamienić chłodne powiewy wiatru, w smagający ciało żar. Przyglądał się swoim nowym „znajomym”, którzy krzywiąc się, raczyli się lurowatą kawą z automatu. Była między nimi znaczna różnica wieku. Ona, dwudziestoparoletnia, ładna, błękitnooka, naturalna blondynka o brzoskwiniowej cerze, wielu piegach na policzkach i wydatnych ustach, skrywających szereg białych zębów. Smacznie pulchna o proporcjonalnej i atrakcyjnej sylwetce opiętej bawełnianą koszulką, skrywającą nieduże piersi. On, dawno czterdziestoletni, z rzadkimi włosami przyprószonymi siwizną, twarzą, która kiedyś należała do przystojnego faceta i brzuszkiem w środkowym stadium „lustrzycy”. Złoty łańcuch na szyi, tej samej próby zegarek na grubej bransolecie, oprawa okularów przeciwsłonecznych i drogi samochód, zdradzały majętnego faceta, który lubił obnosić się ze swoim statusem.

Igor zauważył, że od chwili, kiedy się dosiedli, nie zamienili ze sobą słowa. Początkowo wyglądało to na efekt zwykłego zmęczenia, ale po paru chwilach wyczuł, że nie w tym rzecz. Unikali swojego wzroku, pilnując, by nie dać partnerowi powodu do nawiązania kontaktu w jakiejkolwiek formie. Ona nie wytrzymała pierwsza i z na wpół przymkniętych ust wysyczała, starając się zachować resztki pozorów w miejscu publicznym.

— Po jaką cholerę wyjeżdżałeś z tę kasą!? — Była wyraźnie wściekła.

— Zamknij się kobieto! Nie rób znów awantury. Nic się takiego nie stało — zasyczał pochylając się do niej i uderzając niezbyt mocno dłonią w stół.

— Nic się nie stało!? Czy ty kiedykolwiek przyznałeś się do błędu? Przypomnij mi, bo nie pamiętam — ironicznie zripostowała blondynka.

— Jeśli zaraz się nie zamkniesz, to…

— To co? Uderzysz mnie? — Nie dawała za wygraną.

— Po prostu daj spokój. Odpuść — odpowiedział nieco ciszej, jakby powoli spuszczał z tonu. — Skąd miałem wiedzieć, że ci gliniarze są tacy odporni na „argumenty”. — Westchnął głęboko, gdy rozglądał się nerwowo, chcąc się upewnić, czy ktoś mógł tę rozmowę usłyszeć.

— Ty się ciesz, że ci prawa jazdy nie zabrali. Ciekawe jak bym się dalej dostała z chłopcami — skwitowała męża.

Igor przyglądał się tej scence z pewnego oddalenia, ale wciąż z zasięgu pozwalającego im się przysłuchiwać. Poczuł się chyba przez nich pominięty i zlekceważony, bo nawet nie rozejrzeli się wokół w poszukiwaniu możliwych świadków kłótni. Te kilkanaście lat, jakie ich różniło, nie było tak wielką przeszkodą, jak to, że najprościej w świecie ich dobór nie był naturalny, a opierał się pewnie na jakiejś zależności, w której nie było miejsca na uczucia. Poczuł się przez moment jak małżeński psycholog, ale myśli idące tym tropem, szybko, na zasadzie skojarzeń i przeniesień pobłądziły w kierunku, którego starał się za wszelką cenę uniknąć i przed którym naiwnie uciekał tak daleko. Lawinowo zaczęły się pojawiać przed jego oczami obrazy i wspomnienia, które tak bardzo chciał stępić, zdusić, sprawić, by przestały boleć. Siła nachalności myśli była tak duża, że zdawało się, niemożliwa do powstrzymania… pierwsze spotkanie, pierwszy taniec, pierwszy dotyk, pocałunek, niebiański seks, łechcące żołądek motyle… wyrok i ból w piersiach wypełnionych bezsilnością. Schował twarz w rękach, jakby mógł w ten sposób uciec i ukryć się przed natręctwem myśli. Ścisnął skronie zaciśniętymi pięściami, przeciągnął dłońmi po krótkich, na wpół posrebrzałych włosach z taką siłą, że mało ich nie wyrwał. Wyciągnął przewieszone pod szyją na koszulce słoneczne okulary i nałożył na nos ukrywając oczy przed słońcem… i ludźmi. Wiele czasu jeszcze musi upłynąć. Nie potrafił przed tym uciec. Nie potrafił znaleźć miejsca, gdzie udałoby mu się odkopnąć ciężar wspomnień. Dopadały go wszędzie.

— Po co przyjechałem aż tutaj? — cedził przez zęby, idąc w stronę samochodu i potrącając mijane osoby. Wsiadł do wozu, odpalił silnik i z piskiem opon wyjechał z parkingu na autostradę. Przejechał kilka kilometrów, co przy prędkości, z jaką pędził, nie zajęło zbyt wiele czasu… kiedy wróciło opanowanie. Zwolnił do stu czterdziestu, rozluźnił zaciśnięte na kierownicy dłonie, zbielałe palce zaczęły znów nabierać krwi, a blizny zamilkły i znieruchomiały. Wygodnie rozparł się w fotelu opierając się o zagłówek, a wyprostowane ramiona na kierownicy. Wyrównał oddech i sięgnął po kolejnego papierosa. Uchylił okno. Ze schowka przed siedzeniem pasażera wyciągnął zapas płyt i zerkając to na drogę, to na kolejne tytuły i okładki, odnalazł składankę spokojnej celtyckiej muzyki, która od pierwszych taktów wyciszyła emocje i przywróciła Igora do stanu, dającego szansę na ukończenie podróży.

Opanował nerwy na tyle wcześnie, żeby nie przeoczyć zjazdu na nitkę autostrady wiodącej na południe w kierunku Zadaru, Splitu i Dubrovnika. Jechał tam za namową przyjaciół, a wręcz przez nich podstępnie wysłany, w poszukiwaniu spokoju i równowagi, w które zwątpił już dawno temu. Nie był przekonany, czy samotność jest dobrym pomysłem na uzdrowienie duszy.

Przed Zadarem zjechał z autostrady, przejechał autostradowe bramki i skręcił na drogę wiodącą na wyspę Pag. Przejechał przez Most Pażański, wiszący wysoko nad wąskim przesmykiem. Tuż za nim krajobraz zmienił się. Dominowały gołe, jasne skały. Nie rosło tu samodzielnie nic, co byłoby wyższe od sterczących kamieni. Kręta i wąska droga prowadziła wzdłuż morza. Przez otwarte okno wpadał do samochodu przyjemny zapach wszechobecnej lawendy. Prażące słońce powodowało, że aromaty schnących ziół, z których słynął Pag, nadawały mu urok i niepowtarzalny charakter. Wdychając je można było uwierzyć, że tu naprawdę da się wypocząć. Odprężył się i celowo zwolnił. Zachłannie pragnął chłonąć tę atmosferę. Zapomniał o zmęczeniu i przejechanych kilometrach. Zrelaksował się, czując bliskość celu. Po raz pierwszy od wyjazdu z Polski był przekonany, że dobrze zrobił. Było coś magnetycznego w tym miejscu.

Dojechał do miejscowości Pag, gdzie wynajął… a właściwie zrobili to jego przyjaciele, mały apartament. Na miejsce musiał dotaszczyć swój bagaż pieszo, a samochód zostawić na parkingu na obrzeżach starej, zabytkowej części miasta. Zarzucił torbę z najpotrzebniejszymi rzeczami na ramię i ruszył wąskimi uliczkami z planem w ręce. Upał był u szczytu swoich możliwości tego dnia. Słońce parzyło każdą odkrytą część ciała. Białe i jasnokremowe ściany kamienic odbijały promienie słoneczne, co przypomniało mu o praktycznym przeznaczeniu zawieszonych na koszulce okularów przeciwsłonecznych. Odrobinę chłodu zapewniały te z najwęższych uliczek, które dzięki swojemu położeniu względem stron świata, przez większą część dnia były ukryte w cieniu. Szedł, nie spiesząc się. Wszystko, co widział było dla niego czymś nowym. Na progach drzwi wychodzących na uliczki, stało to, czym chcieli z turystami podzielić się mieszkańcy miasta. Było tam co zjeść, wypić, a nawet w co się ubrać. A pażańskie cipki, mimo przesympatycznej nazwy, były tylko ręcznie wykonanymi koronkami. Przyrzekł sobie, że znajdzie czas, żeby wrócić na degustację tych wspaniałości.

Dotarł pod wskazany adres. Przywitali go bardzo mili gospodarze. Starsi ludzie, którzy posługiwali się, nad wyraz komunikatywną mieszaniną serbsko-chorwackiego, niemieckiego i angielskiego. Uszanowali zdrożenie gościa i bez zbędnych ceregieli wskazali apartament, a przed zamknięciem drzwi wręczyli schłodzoną butelkę białego wina.

Rozdział 2

Świnoujście

Do odpłynięcia promu zostało jeszcze czterdzieści pięć minut, kiedy wszyscy karnie zamustrowali się na statku, zabezpieczyli swoje pojazdy na dolnym pokładzie i przenieśli się na pokłady pasażerskie. Ci szczęśliwsi do kajut, a reszta gdzie znalazła miejsce. Port w Świnoujściu żegnał statki wychodzące w morze przestrogą o kiepskiej kondycji Neptuna tego dnia. Był wyjątkowo niełaskawy dla ludzi i ich małych łupinek, którymi starali się przedostać na drugi brzeg. Musiał mieć tęgą migrenę, skoro każda z łajb mijająca ostrogi nadziewała się nagle na fale, które zdawało się, chciały wepchnąć je na powrót do portu. Nawet tak duży statek jak ten prom, był niepomiernie słabym przeciwnikiem dla harcującego morza. Po kilku minutach od wyjścia w morze, pasażerowie początkowo tłumnie zalegający zewnętrzne pokłady, z których mogli obserwować oddalający się ląd, szybko odnaleźli ciepłe i gościnne wnętrza promu, gdzie przy akompaniamencie złowrogo wyjącego na zewnątrz wiatru, okupowali co lepsze miejsca siedzące w oczekiwaniu na otwarcie sklepów wolnocłowych.

Cała, czteroosobowa rodzina państwa Muchów zajęła miejsca w przeszklonym pomieszczeniu na jednym z górnych pokładów rufowych, skąd mogli podziwiać rozszalały żywioł Bałtyku. Początkowo sytuacja wyglądała dość ciekawie i wzbudzała szczery podziw wszystkich, poza panią Muchą, która w dość dosadnych słowach wyrażała się na temat tego, co działo się na zewnątrz i jeszcze dosadniej na temat tego, co sądziła o pomyśle na ten rejs swojego męża. Dzieci osiągnęły już wiek, w którym znajomość „prozy” szkolnej dawno wyrosła poza lektury obowiązkowe, a ich obycie z wulgaryzmami nie ustępowało językowi literackiemu, dlatego specjalnie się nie krępowała. Miała ku temu uzasadnione powody. Można było odnieść wrażenie, że w jednej chwili prom przewracał się na burtę, a już za chwilę nurkował dziobem w wyrastające z przodu fale wielkości kilkupiętrowego bloku, by po chwili wystrzelić tym dziobem w niebo i położyć się na przeciwnej burcie. Rzadko która karuzela w lunaparku potrafi zapewnić podobne atrakcje.

Dariusz Mucha, ojciec rodziny siedział rozparty w swoim fotelu, jak znudzony monarcha na tronie. Wynikało to z tego, że była to najbardziej stabilna z możliwych do przyjęcia pozycji, która nie wymagała wspomagania się rękoma, ani nie pozwalała zsunąć się z siedziska. W ręku trzymał piwo, które na tę okazję ze sobą zabrał. Przezornie, nauczony poprzednimi razami w swoim życiu, w których był zmuszony podróżować promem po Bałtyku, zaopatrzył się w niskoprocentowy alkohol, który w niewielkich ilościach niwelował skutki monotonnych przechyłów. Znając wcześniej warunki pogodowe, jakie prawdopodobnie zastaną na morzu, zaproponował żonie, żeby postąpiła podobnie, ale bezskutecznie. Dorota, córka kapitana Żeglugi Wielkiej i znakomitego żeglarza morskiego w jednej osobie, twierdziła, że nie potrzebuje „wzmacniaczy” i „pomagaczy”. Kołysanie zniesie bez zarzutu, bo wyssała to z mlekiem matki. Nie wspomniała jedynie, że jej matka, w najmniejszym stopniu nie podzielała pasji męża i była zaciekłym wrogiem wszystkiego, co unosiło się na wodzie. Zdecydowanie była córką swojej mamy, co okazało się wkrótce, kiedy w ciągu kilkunastu minut zużyła wszystkie dostępne w okolicy woreczki. Zabrakło ich bardzo szybko na całym promie, dlatego kolejki do toalet nie kończyły się, a stewardzi mieli mnóstwo pracy z bieżącym utrzymaniem porządku na pokładach. Klęli przy tym niemiłosiernie. I tak w atmosferze wzajemnie serwowanych uprzejmości i grzeczności wymienianych między załogą i pasażerami upływały kolejne minuty… bardzo długie minuty.

W czwartej godzinie rejsu morze się uspokoiło na tyle, że dało się poruszać po promie bez wielkiego wysiłku. Co odważniejsi wyszli na odkryte pokłady, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Muchowie siedzieli w środku gapiąc się w telewizor, gdzie MTV produkowało się ze swoimi „rozwijającymi” programami. Darek zdrętwiał od podtrzymywania śpiącej, opartej na jego kolanach żony. Delikatnie uniósł się i wysuwając podłożył jej pod głowę złożony polar. Dzieciakom, czternastoletnim bliźniakom Jackowi i Agacie, dał znać, że idzie się przejść na zewnątrz i nakazał pilnowanie mamy. Wciąż silny wiatr, który uderzył go w twarz i na moment odebrał dech, przywrócił go do pełnej trzeźwości z zaspania. Postanowił przemierzyć pokład dla rozruszania kości. Kiedy znalazł się na dziobie przystanął przy relingu i wychylając się wpatrywał w rozcinane i odrzucane skibami na boki fale. Taka kupa żelastwa, a nie tonie — pomyślał. Wprawił się w refleksyjny nastrój, a to nie zdarzało mu się zbyt często. Sytuacja, jaką zostawił za sobą w pracy spowodowała, że jego nerwy były zszargane do granic wytrzymałości, choć jak sam się wielokrotnie przekonał, przekraczanie tych granic stało się jego specjalnością. Przyglądał się mewom, które towarzyszyły promowi w oczekiwaniu na darmową wyżerkę serwowaną przez pasażerów, rzucających drobiny chleba i ciastek oraz członków załogi, którzy trochę się kryjąc, opróżniali kubły z resztkami jedzenia wprost do morza. Darek przyglądał się temu ptasiemu tańcowi żałując, że aparat zostawił w bagażu w samochodzie pod pokładem. Mogłyby wyjść fantastyczne ujęcia — pomyślał, kiedy koło niego o reling oparł się tyłem jakiś mężczyzna. Darek nie odwrócił się, ale wyraźnie czuł i kątem oka dostrzegał jego obecność. Zdziwiło go to, że stanął tak blisko, mając do dyspozycji bardzo dużo miejsca po obydwu stronach.

— Cześć Darek! — odezwał się mężczyzna na tyle głośno, by przedrzeć się przez szum wiatru i rozbijającej się o burty wody.

Mucha wyprostował się zaskoczony i wtedy dopiero zauważył twarz ukrytą pod daszkiem czarnej baseballówki.

— Ben? — Oczy mało nie wyskoczyły mu z orbit z niedowierzania. — Co ty tu robisz do kurwy nędzy? — Był zły, że Amerykanin znów wymyślił coś, czego nie można było przewidzieć. Zawsze wszystkim powtarzał, że któregoś dnia Ben wyskoczy mu ze spływu w wannie, żeby oświadczyć coś bardzo ważnego, co nie może czekać ani minuty dłużej.

Ben był Amerykaninem polskiego pochodzenia. Urodził się w Seattle, i każdy, kto miał sposobność go poznać, powiedziałby, że kilkaset, ale tak naprawdę pięćdziesiąt kilka lat temu. Duża ilość whiskey z lodem wypita w młodości i zadymiona zielskiem, sprawiły, że ten typ urody można było śmiało określić mianem mieszaniny kubistyczno-impresjonistycznej z domieszką prymitywnej sztuki ludowej Podkarpacia. Domieszka z tego regionu wzięła się stąd, że przez dłuższy czas ich znajomości nie mogli dojść do porozumienia w kwestii nazwy miejscowości, w której urodził się ojciec Bena przed wojną. Utrzymywał przez cały czas, że jest to miejscowość rozpoczynająca się na „dż”. Więc przez parę tygodni, z pomocą atlasów i map Darek z kolegami przeczesywali całą Polskę w poszukiwaniu miejsca skąd pochodził ich przyjaciel, aż do momentu, gdy podczas jakiegoś suto zakrapianego przyjęcia Ben poderwał się z krzesła i krzyknął „Wiem — Dżasło!”… Nie uszło mu to na sucho.

— Też się cieszę, że cię widzę — odparł sarkastycznie. — Długo musiałem czekać, żebyś zechciał się samotnie przejść na spacer. — Zabrzmiało to jak zarzut.

— Obserwowałeś mnie? A co byś zrobił, gdybym w ogóle nie miał ochoty się przejść?

— A ty ciągle nie wierzysz mi, że jak ja coś zaplanuję, to tak będzie? — zaśmiał się Ben zadowolony, że po raz kolejny wyszło na jego. — Posłuchaj Darek. Sprawa jest poważna…

— Powoli, powoli — przerwał mu Darek. — Najpierw powolutku i bez pośpiechu wyjaśnisz mi, co tutaj robisz i prawdopodobnie również wyjaśnisz mi, co ja tutaj robię, bo teraz już nie jestem pewien. Rozumiem, że nasze spotkanie nie jest przypadkowe, o czym świadczy twój wyśmienity humor. Czy to, że teraz rozmawiamy zawdzięczam jakiemuś planowi, który się zalągł w twoim jankeskim łbie?

— Oszczędzę ci wymyślania dalszych miłych słów pod moim adresem i już ci wszystko tłumaczę. — Mina Bena już nie wyrażała szczerego rozbawienia, którym mało nie doprowadził Darka do szewskiej pasji.

— Przecież Dorota mnie zabije. — Poczuł, że jego wakacje znów będą iluzją.

Rozdział 3

Chorwacja, wyspa Pag

Apartament był bardziej przestronny, niż wskazywały na to zdjęcia, odnalezione w Internecie i nowocześniejszy, niż mógłby na to wskazywać wiek kamienicy i jej zewnętrzny wygląd. Wygodnie urządzony salon z aneksem kuchennym, taras z widokiem na port oraz sypialnia z dużym małżeńskim łożem i łazienka, dopełniały zachwytu Igora. Rozpakował się, otworzył butelkę białego wina sprezentowaną przez gospodarzy, rozcieńczył ją chorwackim zwyczajem, zimną, lekko i naturalnie gazowaną wodą Jamnicą. Wyszedł na taras, by podelektować się bajecznym widokiem. Z lewej strony, ponad dachami innych kamienic i domów krytych czerwoną i brązową dachówką, rozciągał się widok na najstarszą część miasta ze średniowiecznymi zabytkami i pozostałościami antyku. Na wprost i po prawej stronie na panoramę dwóch, wcinających się w głąb lądu od północy i południa zatok, rozdzielonych przesmykiem i drogą wiodącą na północ wyspy. U szczytu południowej zatoki był mały port z zacumowanymi dziesiątkami łódek i jachtów w całej gamie rozmiarów i przepychu. Nad nim, po drugiej stronie zatoki, unosiło się pasmo górskie, które odgradzało miasto od otwartego morza. Po jego zboczach wiła się kręta i stroma droga zwieńczona punktem widokowym w najwyższym miejscu podjazdu.

To, że znalazł się w tak wyjątkowo pięknym miejscu uznał za cud. Chłonąc niezwykłe widoki, rozsiadł się na wygodnym leżaku, przyciskając chłodny kielich z winem do czoła. Pogrążył się zmęczony w rozmyślaniu nad powodem… a może nad celem swojej podróży. Nie mógł tego uniknąć. Świadomość nieuchronności refleksji kazała mu zachować spokój. Chciał się rozprawić z ciężarem przeżyć, jaki spadł na niego w ostatnim czasie. Musiał stanąć z nimi twarzą w twarz.


Julia. Julka. Była zjawiskiem, które wymykało się znanym regułom rządzącym naturą. Z każdą chwilą, w której ją poznawał, był coraz bardziej zaskakiwany własnymi reakcjami i myślami. Był po prostu coraz bardziej zakochany…

Jej zapach stanowił o jego nastroju i uniesieniu. Nie potrafił go nazwać. Był jednością z wszystkim, co się z nią wiązało. Pasował tylko do niej. Kiedy go wyczuł w jakimkolwiek innym miejscu, snujący się wokół innej kobiety, wzbudzał dezaprobatę. Nie pasował do żadnej innej, choćby najpiękniejszej z nich. Ona była tym zapachem… i tak już miało pozostać.

Jej ciało było tym cudem, które prześladowało Igora całą młodość, kiedy to wzrokiem wyłapywał z tłumu dziewczęta tego właśnie wzoru. Wysoka, a przynajmniej niezbyt niska. Szczupła, ale niezbyt chuda. Dumnie nosząca swoje duże, ale nie wielkie, piersi, które stanowiły istotny kontrast dla drobnej budowy ciała. Niezwykle kobieca… co by to nie znaczyło. I co chyba najistotniejsze, poruszająca się tak, jakby to nie grawitacja stanowiła o stąpaniu po ziemi, a ona sama… jej kaprys i świadomość tego, że ruszając się w ten sposób, pomnaża swój urok. To umiejętność przypisana niewielu, nawet najpiękniejszym.

Nie było na jej drodze faceta, który by się za nią nie obejrzał. Nie przeszkadzało to Igorowi, kiedy szedł obok… był nawet z tego dumny. Lubił nawet iść parę kroków z tyłu i obserwować reakcje potykających się o czubki własnych butów, przyjmujących lądujące na głowie torebki wściekłych partnerek i tych, przydeptujących sobie języki na środku ulicy. Nie rozumiała tego. Wolałaby, żeby kipiał zazdrością i obruszał się na każdy przejaw kokieterii, ale Igor pojmował ją na swój, całkiem inny, zakochany sposób. Nie doświadczył tego wcześniej, z innymi kobietami, o które bywał zwykle zazdrosny i którym, zdarzało się, urządzał sceny. Po raz pierwszy chciał… pragnął, żeby cały świat mu jej zazdrościł.

Gdyby jego uczucie do niej opierało się na czystym phisis, byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, nawet bez wielkich pretensji do przymiotów intelektu. Było jednak zgoła inaczej. Ewolucja wyobrażenia o jej inteligencji i mądrości przechodziła błyskawiczne zmiany. Zawstydzała go na każdym kroku elokwencją i oczytaniem. Błyskotliwością i celnością ripost. Znajomością literatury i sztuki. I co było dla Igora najbardziej krępujące, siłą i konsekwencją w dążeniu do udowadniania własnych tez. Często pozostawał w dyskusji ogołocony z argumentów i bywał zmuszany do przyznania jej racji. W każdym innym przypadku byłby zdruzgotany i wściekły, że jego, zodiakalnego skorpiona, można tak bezkarnie załatwić. Ale nie wobec niej. Ją obowiązywały nieco inne prawa. Prawa, które dopiero poznawał. Z przebiegłością godną Machiavella, od pierwszego spotkania, sukcesywnie, bez pośpiechu i rozmyślnie wyciągała kolejne jokery. Dawkowała je umiejętnie, jakby wiedziała, że to potężna broń i użycie jej w tak niekontrolowany sposób mogłoby narobić więcej szkód niż pożytku. Nie wiedział też, czy nie zdawała sobie sprawy, że z każdym krokiem… z każdym wypowiadanym słowem, powodowała, że pogrążał się w coraz większym uwielbieniu i miłości. Stał się bezwolny i uzależniony od niej. Był to jednak ten rodzaj nałogu, z którym się nie walczy… a pielęgnuje go. Nie miał jednak świadomości, że wpadł w pułapkę, z której nie ma wyjścia. Nie zostawił sobie żadnej alternatywy… nie chciał nawet o niej myśleć. Nie potrafił podejść do tego z wyrachowaniem. A co najtrudniej zrozumieć i wytłumaczyć… nie żałował tego. Kiedy na oświadczyny, zaaranżowane przy Narodzinach Wenus Botticellego we florenckiej galerii Uffizi, przecierając błyszczące oczy odpowiedziała „tak”, poczuł się człowiekiem spełnionym.


Igora obudził odgłos syreny małego statku wycieczkowego, który właśnie wpływał do portu. Musiała minąć krótka chwila, w której dotarło do niego, gdzie jest i co tu robi. Spojrzał na zegarek. Było już kilka minut po ósmej. Przespał parę godzin, jak niemowlę. Na kamiennej posadzce tarasu, tuż obok leżał pusty kielich po winie. Na szczęście się nie rozbił, gdy wypadł mu z ręki. Chciał się podnieść, kiedy poczuł piekący ból oparzeń na nogach. Nie planował zasypiać na słońcu, a to, ukradkiem, znad rozciągniętej markizy, polizało boleśnie golenie i stopy. Całe szczęście w tym nieszczęściu, że cień uratował resztę ciała. Musiał natychmiast odnaleźć jedno z kilku cudownych wynalazków, w jakie został wyposażony przez przyjaciół, do walki z oparzeniami. — Nie ma to jak pięknie i z przytupem rozpocząć spotkanie z Chorwacją — pomyślał.

Następnego ranka wstał już całkowicie wypoczęty i zregenerowany po trudach podróży. Zjadł jeszcze pozostałości przywiezionych kanapek i po ogólnym ogarnięciu się przystąpił do planowania tego, co mógłby dziś robić. Obiecał sobie, a raczej został zmuszony do obiecania, że będzie aktywnie wypoczywał i nie będzie okupował miejscowych knajp… przynajmniej nie samotnie. Póki co, wydawało mu się, że nie będzie miał z tym większych problemów. Odzyskał werwę. Chciało mu się działać. Ten klimat czynił cuda.

Wychodząc na rekonesans po Pagu, przywitał się z gospodarzami i wymienił zwyczajowe grzeczności. Miał wrażenie, że ich gościnność i serdeczność była naturalna. Nauczony wczorajszym poparzeniem wysmarował się kremem z jakimś kosmicznym numerem filtra, a na głowę nasunął czapkę z daszkiem. Na pierwszy ogień wybrał port. Wąska uliczka, prowadząca lekko w dół była o tej porze niemal całkowicie nasłoneczniona. Szedł wolno, przyglądając się ludziom krzątającym się przy otwieraniu swoich sklepików, barów i knajp. Kiedy doszedł do końca ulicy i wydostał się na otwartą przestrzeń, poczuł ciepłą bryzę wiejącą od strony zatoki. Pozornie przynosiła ulgę w skwarze, ale w rzeczywistości obniżała temperaturę może o jeden, dwa stopnie. Poszedł wzdłuż nabrzeża, oglądając kolejne jachty przycumowane bez ładu i składu, jak popadnie. Jedne rufą, drugie dziobem, inne burtą, jeszcze inne do bojek zakotwiczonych z dala od brzegu. Można było odnieść wrażenie, że panował tam chaos. Pozostawało mu mieć nadzieję, że w tym bałaganie jest jakaś myśl, której przecież nie musiał rozumieć.

Kupił butelkę wody i usiadł na ławce ukrytej w cieniu wielkiej palmy. Przypatrując się coraz liczniej pojawiającym się turystom, starał się odgadywać skąd pochodzą. Zazwyczaj się nie mylił. To, co go degustowało, to fakt, że niemal każdy facet ubrany w podkoszulkę na naramkach, w krótkich spodenkach wprost z piłkarskiego boiska, w sandałach i skarpetkach na nogach, w dziewięciu na dziesięć przypadków był Polakiem. Cóż. Mimo to, nie czuł się w obowiązku brania sobie na barki odpowiedzialności za wszystkich, którzy przynoszą wstyd sobie i swojej nacji, i to nie tylko w związku z tym jak się ubierają. Zrozumiał jedynie, w jaki sposób tworzą się stereotypy przypisywane rodakom poza granicami kraju. Mijało go mnóstwo ludzi, którzy nie pozostawiali po sobie żadnego wrażenia, żadnego śladu. Byli bardzo kolorowi, a jednocześnie bezbarwni.

Quasi-filozoficzne rozważania Igora nad ludzką naturą przerwał widok podpływającego do kei dwumasztowego, drewnianego, luksusowego jachtu. Nie znał się na żeglarstwie, ale nie trzeba filozofa-marynisty, żeby ocenić, że to cudo musiało kosztować fortunę. Na burcie i rufie, złotymi literami mienił się odbijając blask wody napis Barracuda. Pływał pod włoską banderą, która dostojnie zwisała na rufie, reagując tylko na ruchy jachtu, który na silniku wykonywał manewry dobijania do kei. Na pokładzie krzątało się kilku opalonych mężczyzn, którzy wykonywali w szybkim tempie każde polecenie kapitana stojącego za kołem sterowym. Można było odnieść wrażenie, że ta załoga pracuje ze sobą od dłuższego czasu i rozumieją się bez słów, a każdy z nich wie, czego od niego oczekuje kapitan. Przy nabrzeżu, do którego przycumowała Barracuda zebrał się spory tłum ciekawskich turystów z aparatami i kamerami w dłoniach. Załoga w międzyczasie opuściła z burty trap na betonowe nabrzeże. Po kilku minutach na pokładzie rufowym pojawił się starszy mężczyzna, który wyłonił się z wysiłkiem wdrapując się z dolnego pokładu. Miał około sześćdziesięciu kilku lat. Siwiutkie długie włosy spięte w kucyk, wystawały spod biało-granatowej marynarskiej czapki, podobnej do tych, które kiedyś kupowano dzieciom nad Bałtykiem. Ubrany w kolorową hawajską koszulę i szorty sięgające połowy łydki. W ręku trzymał niedopalone cygaro, które to wkładał, to wyjmował z ust, jednocześnie wyglądając niecierpliwie czegoś lub kogoś na lądzie. Z wnętrza jachtu wynurzyły się również dwie zabójczo śliczne, bliźniaczo do siebie podobne dziewczyny w strojach bikini, przepasane pareo, w kapeluszach z wielkimi rondami. Na ich widok towarzystwo zebrane na nabrzeżu i wciąż się fotografujące, nagle jeszcze bardziej się ożywiło. Mężczyźni przenieśli obiektywy swoich aparatów z pozujących żon na efektowne dziewczęta, co spotkało się z dezaprobatą tych pierwszych. — Przynajmniej się trochę rozluźniło — pomyślał Igor. Siedział kilkanaście metrów od burty jachtu i sam jego widok wzbogacony niecodzienną urodą pięknych kobiet na pokładzie, robił wrażenie. Starszy pan w kolorowej koszuli, widząc ile uwagi i niezdrowego zainteresowania wzbudzały pokazujące się na pokładzie, o głowę od niego wyższe bliźniaczki, zapędził je z powrotem do kajut, ku niezadowoleniu zebranej męskiej części gawiedzi.

Z kieszeni spodni wyciągnął paczkę swoich ulubionych fajek i zapalniczkę. Odruchowo już urwał ustnik i przypalił papierosa. Minęło kilka minut i pół długości papierosa, spędzonych na marzeniach o roli właściciela takiego jachtu, kiedy nieopodal kei podjechał od strony drogi wiodącej z przesmyku, samochód. — My się chyba znamy — zauważył Igor z niemałym zdziwieniem. Nie mógł się mylić. — Ile w tej chwili w Chorwacji mogło się znajdować Range Rover’ów Sport, w złotym kolorze i na krakowskich rejestracjach? — pytał sam siebie. — Co za zbieg okoliczności.

Z samochodu, z niemałym trudem wygramoliła się w komplecie rodzinka, którą spotkał poprzedniego dnia na parkingu przy autostradzie kilkaset kilometrów stąd. — Jaki ten świat mały — pomyślał. Młoda mama, niosąc na jednej ręce synka, w drugą wzięła sporej wielkości torbę i zarzuciła ją sobie na ramię. Mężczyzna z łańcuchem na szyi i złotym zegarkiem na ręce zamknął samochód pilotem i dźwignął wypakowany wcześniej z samochodu bagaż. Poprowadził trzymającego się torby starszego chłopca i resztę rodziny w stronę nabrzeża. Chłopiec jedną ręką trzymał się ojca, w drugiej niósł worek z płetwami, rurką i maską, i wymachując nim wesoło podskakiwał. Z całej czwórki tylko po nim widać było ekscytację i radość. Z pokładu Barracudy, na wyraźne polecenie starszego mężczyzny, po trapie wyskoczyło dwóch członków załogi, którzy podbiegli do nich, uwolnili od bagaży i zaprowadzili do wejścia na pokład jachtu. Pierwszy wszedł krakowianin, prowadząc syna za rękę. Na pokładzie z szerokim uśmiechem na twarzy i równie szeroko rozłożonymi ramionami, czekał z powitaniem gospodarz. Igor był na tyle blisko, że mógł usłyszeć jak Włoch woła — Benvenuti Marco, Benvenuti Maria! A więc przypadek musiał sprawić, żeby poznał ich imiona. Trochę im zazdrościł, a to już drugi raz w ciągu dwóch dni, pomyślał i z rozrzewnieniem spojrzał na zaparkowany nieopodal samochód marzeń Igora. Mężczyzna z kucykiem wraz z przybyłymi zniknął we wnętrzu jachtu, schodząc z oczu ciekawskim gapiom. Na pokładzie pozostała wciąż pracującą załoga i kilka innych osób okupujących fotele i kanapy na rufie.

Igor postanowił, że czas najwyższy zmienić punkt widokowy i wstał, nasuwając czapkę na głowę. Chciał jeszcze na odchodnym zrobić zdjęcie Barracudzie, ale przypomniał sobie, że aparat zostawił w apartamencie. Wyjął więc z kieszeni telefon komórkowy i mając nadzieję, że dotrze tu jeszcze ze swoją lustrzanką zanim odpłyną, na wszelki wypadek pstryknął kilka ujęć telefonem. Schował go do kieszeni i podszedł do śmietnika stojącego kilka metrów dalej, żeby zgasić papierosa, kiedy ogłuszył go potężny huk, a niewidzialna fala uderzeniowa, niosąca ze sobą wszystko, co po drodze napotka, rzuciła nim, jak szmacianą lalką przez jakąś ławkę i poniosła przez trawnik. Stracił przytomność, uderzając w pień palmy i rozbijając plecy o dolne, zdrewniałe kikuty gałęzi.

Nie był w stanie oszacować ile czasu upłynęło zanim się ocknął. Dotarł do Igora z potwornym natężeniem ból obitych pleców, a dźwięki bijących dzwonów dopadły go z wszystkich kościołów Europy jednocześnie. Szok powoli mijał i świadomość niezbyt nachalnie upominała się o swoje miejsce w kolejce. Chciał uzmysłowić sobie, co takiego mogło się wydarzyć, ale istotniejszym w tej chwili był rozmiar obrażeń. Powoli poruszył każdą kończyną z osobna. — Mogę się ruszać — pomyślał — więc kręgosłup powinien być cały. Po ogólnej autoobdukcji i płynących stąd całkiem przyzwoitych wnioskach, skupił się na powrocie do realiów i koniecznej oceny sytuacji. Podniósł się bardzo powoli. Plecy zaprotestowały rwącym bólem na wysokości klatki piersiowej. Przeraził się, gdy chcąc obmacać obolałe ramiona natrafił na fragmenty ludzkich wnętrzności. W odruchowym obrzydzeniu zrzucił je sobie pod nogi i z przerażeniem upewniał się, czy aby nie były jego własnością. Odetchnął, nie napotykając nieplanowanych ubytków i przerw we własnym ciele.

Z wysiłkiem skupił wzrok na kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą stała zacumowana Barracuda. Resztki kurzu wzbitego w powietrze siłą wybuchu już opadały. Eksplozja musiała nastąpić na pokładzie, bo jacht praktycznie przestał istnieć. Resztki kadłuba unosiły się na wodzie bądź spoczęły na dnie, które w tym miejscu nie było głębiej niż trzy metry. Mrużąc oczy spojrzał w niebo. Chmura powstała po wybuchu przesłoniła słońce i szybko się oddalała. Jacht miał chyba z dwadzieścia metrów długości, a teraz oszacowanie jego poprzedniego wyglądu graniczyłoby z cudem. Nie zostało niemal nic w całości. Moc eksplozji musiała być ogromna. Na nabrzeżu leżały ludzkie szczątki rozszarpane przez falę uderzeniową, lecące fragmenty jachtu i kamienie ze skruszonej kei. Zrobił dwa kroki w stronę nabrzeża i trącił nogą jakiś przedmiot. Długie blond włosy, sklejone krwią i ziemią, skręcały się w upiorny warkocz za toczącą się po nabrzeżu głową.

— Prze… pra… szam…, prze… praszam — wydukał przerażony w odruchowym zachowaniu.

Uświadomił sobie ile miał szczęścia… i jak blisko był spotkania z Julką. Uklęknął przy zwłokach jakiejś kobiety leżącej w karykaturalnej pozie, której wybuch roztrzaskał głowę i urwał lewe przedramię. Wokół było mnóstwo krwi. W powietrzu unosił się swąd palonego ciała. Usiadł na piętach. Ból stawał się nieznośny. Zrobiło mu się niedobrze. Opadł na ziemię i stracił kontakt z rzeczywistością. Kto to zrobił? Dlaczego zginęli ci niewinni ludzie? Dlaczego nie ja? Co się stało? Mózg płatał mu figle. Odgłosy krzyków i nawoływań na nabrzeżu mieszały się z odtwarzanymi przez pamięć odgłosami sprzed wybuchu… śmiechem dzieci. Stracił przytomność.

Rozdział 4

Bornholm

Prom dobijał do nabrzeża w Rønne na Bornholmie. Blade i wycieńczone twarze pasażerów, którzy najboleśniej odczuli w swoich żołądkach sztorm, z utęsknieniem wypatrywali końca podróży i kibicowali manewrom cumowania. Dorota wspierała się na Jacku, który przerósł już matkę o pół głowy i zanosiło się, że na tym się nie skończy. Po jej minie można było odczytać, że jedyną rzeczą, której teraz pragnie, jest wygodne łóżko, byle nie wodne oczywiście. Wraz z innymi właścicielami pojazdów zeszli kilka pięter w dół na pokład samochodowy. Zamykając pochód rodziny po schodach promu, Darek zastanawiał się, czy zdoła gdzieś w tłumie wypatrzeć Bena, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Okoliczności tego, czego dowiedział się od Bena, były na tyle nierzeczywiste, że jeszcze nie docierał do niego fakt, że zgodził się wziąć w tym udział, a jednocześnie prawdopodobne, biorąc pod uwagę szaleństwo i brawurę Amerykanów, a w szczególności Bena, który wymykał się nawet jankeskim standardom. Słowa szaleństwo i brawura nie powinny być jednak tłumaczone na angielski dosłownie, bo nie oddawałyby sensu stwierdzeń. To, co oficerom ABW wydaje się szaleńcze i brawurowe, to dla agentów służb amerykańskich bywa normą. Nie wynika to z mitu ich niespotykanej dzielności i fantazji, a jedynie z nieskrępowania milionami kretyńskich przepisów, jakie paraliżują na co dzień robotę polskich służb. Darek na samą myśl o tym, jak wyglądałyby oficjalnie prowadzone działania i ile w związku z tym musiałby spłodzić niczemu i nikomu niesłużących dokumentów, ile uzyskać podpisów i zgód, skrzywił się i ze zniechęceniem pokręcił głową. Podstawowa zasada wszystkich przełożonych to nie podpisywać niczego, co ewentualnie mogłoby go wysadzić z fotela — najpierw dupochron w postaci kilku tomów akt, a kiedy jest już pewne, że nic z tego nie wyjdzie i niczym się nie ryzykuje, można ewentualnie złożyć podpis.

Wyjechali z promu wprost na rozpaloną słońcem wyspę. Może z tym rozpaleniem to drobna przesada, ale widok bezchmurnego, słonecznego błękitu nieba, pozostawał w tak wielkiej rozbieżności z tym, co jeszcze dwie godziny temu działo się na Bałtyku, że taki widok można było porównać jedynie ze słoneczną Majorką. Jacek z głową utkwioną w atlasie pełnił rolę pilota wycieczki. Dorota z Agatą dogorywały tymczasem na tylnej kanapie samochodu.

— Poszukaj, Jacek, drogi do Boderne. Tam musimy dojechać. — Darek chcąc zyskać kilka minut na zastanowienie, zlecił zadanie synowi.

Aakirkeby jest chyba kilka kilometrów stamtąd, pomyślał. Musiał jak najszybciej wymyśleć jakiś pretekst, żeby się wyrwać ze szponów rodziny i tam pojechać. Ben wyraźnie wspomniał o niedzieli, a to już jutro. Nie wiedział, czego bardziej się obawiać. Tego, że Dorota zorientuje się, że odrabia jakieś służbowe robótki podczas urlopu, czy tego, że dowie się o tym ktoś w robocie. W jednym i drugim przypadku będzie kiepsko. Z pracy mogą go tylko dyscyplinarnie zwolnić, a w przypadku żony nie będzie już przy tym tyle frajdy. Jedynym rozsądnym wyjściem będzie, jeśli wymyśli jakieś problemy z samochodem i właściwie uzasadni potrzebę poszukania jakiejś większej stacji benzynowej ze sklepem albo jakiegoś warsztatu. To nie powinno się wydać podejrzane.

— Mam, tato. To nad samym morzem. Niedaleko. — Jacek, pokazując palcem na mapie miejscowość, podsunął Darkowi atlas pod nos.

— Świetnie. To czas zacząć wakacje, rodzinka! — Niezbyt przekonująco to zabrzmiało, ale udał, że coś go zadrapało w gardle i uniknął w ten sposób kilku trudnych pytań. Dorota miała niesamowitą intuicję. Musiał uważać.

Szybko dojechali do Boderne. Odebrali w umówionym miejscu klucze do wynajętego domku i z lekko nadwątlonymi siłami wzięli się do rozpakowywania samochodu. Darek, w rzeczywistości jedynie nadzorujący i dyrygujący rozładunkiem, zastanawiał się, do czego zdolni są posunąć się Amerykanie, żeby uknuć taką intrygę, bo nie miał najmniejszych wątpliwości, że była dawno zaplanowana. Skąd mieli pewność, że się zgodzi. Znając Bena, mógł się domyślić, że proponowane odstąpienie po okazyjnej cenie domku nad morzem, z którego on sam, niestety, nie może skorzystać, było jednym wielkim picem, na który Darek miał się dać nabrać. I się nabrał. Obiecał sobie, że po powrocie do kraju przeprowadzi sobie z Benem poważną rozmowę, choć i tak był przekonany, że nic to nie da. Musi jednak wyłuszczyć, że taki sposób postępowania bardzo mu się nie podoba. Choćby dla zasady.

Dorota i dzieciaki były na Bornholmie po raz pierwszy i to, że ich ta wyspa zauroczyła, musieli przyznać już po paru pierwszych chwilach. Nie wspominali, co prawda, wyrzutów, jakie wystosowali pod adresem męża i ojca, kiedy oświadczył im o tej wspaniałej okazji na spędzenie wakacji i zgrzytania zębami na samą myśl o ciepłych plażach Morza Śródziemnego. Specyficzny klimat wyspy sprawiał, że latem jest niezwykle słonecznym miejscem. W krajobrazie południa dominuje płaski teren z wybrzeżem o szerokich, piaszczystych plażach. Północ to w przewadze pagórki przechodzące w skaliste, kilkudziesięciometrowe nadmorskie klify stromo opadające do morza. Gdzieniegdzie wyrastają malutkie, senne miasteczka z zabudową co najwyżej dwupiętrową, które często sprawiają wrażenie wymarłych. Życie biegnie tam dużo wolniej, bo nie ma się tu w gruncie rzeczy do czego spieszyć. Polaka zakłuje w oczy niesamowita czystość, która na każdym kroku wydaje się być wizytówką i znakiem firmowym Bornholmczyków. Rejon południowych plaż wyspy stał się ulubionym miejscem dla windsurferów i kitesurferów z całej Europy. Festiwal kolorowych żagli i skrzydeł na wyjątkowo czystych wodach Bałtyku jest na tyle zachwycającym widokiem, że przyciąga tłumy kibiców… tłumy w rozumieniu bornholmskim — kilkanaście osób na stu metrach plaży.

Muchowie, począwszy od niedzielnego poranka, po lekkim śniadaniu złożonym głównie z miejscowego nabiału, wylegli na plażę. Darek wyczekiwał odpowiedniego momentu, żeby się wymknąć. Sprawdził wcześniej, że do Aakirkeby jest niecałe sześć kilometrów, dlatego najlepiej będzie, jeśli pojedzie tam jednak na rowerze. Nie będzie się rzucał w oczy, bo żadnego innego środka lokomocji nie jest tak dużo na wyspie jak właśnie rowerów. Pod pretekstem wyjazdu do sklepu wybrał się w drogę. Dorota się nawet ucieszyła i wyposażyła go w listę niezbędnych zakupów.

W Aakirkeby na centralnie położonym placyku jest lodziarnia, gdzie do dużych wafli wypieczonych na kształt muszli lody są nakładane łopatką. Można się przeliczyć z możliwościami, zamawiając zbyt dużo smaków, o czym Darek się właśnie przekonał. Potrójna porcja zajęła największy z muszli-rożków. Usiadł na ławce pod ścianą, gdzie wcześniej zaparkował swój rower. Spojrzał na wieżę kościelną, którą miał przed sobą. Miał jeszcze dwadzieścia minut do wyznaczonej godziny. Zajął na tyle dobre strategicznie miejsce, że widział wszystko, co dzieje się na placu, a sam nie zwracał na siebie uwagi. Oprócz niego, pracowników pobliskich kilku sklepów, informacji turystycznej i lodziarni, w polu obserwacji miał siedmiu turystów na rowerach i trzy osoby kupujące lody. Miał wrażenie, że tutaj nic nie może się odbyć bez wiedzy każdego z mieszkańców tego miasteczka. Dwoma ulicami wpadającymi na plac samochody wjeżdżały raz na kilka minut i chyba się nie zdarzyło, odkąd tam siedział, żeby widział dwa jednocześnie. Jak w takich warunkach spokojnie z kimś się spotkać i nie zostać zauważonym? Zdecydował, że po nawiązaniu kontaktu zmieni miejsce spotkania na parking, który minął przed wjazdem do miasteczka.

Było już dziesięć minut po wyznaczonym czasie. Z trudem kończył olbrzymią porcję lodów. Zaczął się zastanawiać, co się mogło stać. Może to on coś poknocił i źle zapamiętał. Rozglądał się dyskretnie i przyglądał każdej mijającej go osobie jak potencjalnemu przeciwnikowi. Ulicą wiodącą od strony Rønne wjechał, a raczej bezszelestnie wtoczył się prędkością patrolową ciemnozielony jaguar na polskich numerach. Za kierownicą siedział młody, około trzydziestoletni, krótko ostrzyżony blondyn w przeciwsłonecznych okularach. Był w samochodzie sam. — Albo jest głupi, albo bardzo pewny siebie — pomyślał Darek. — Kłuje w oczy i drze się w niebogłosy tym swoim autem „Patrzcie! Oto jestem!”.

Toczył się po ulicy i jednocześnie rozglądał, nie patrząc przed siebie, jakby czegoś lub kogoś szukał. O mało nie rozjechał jedynego staruszka w promieniu kilkuset metrów, który akurat zechciał przejść na drugą stronę ulicy tuż przed maską auta. Byłby to kuriozalny przypadek, porównywalny do prawdopodobieństwa trafienia szóstki w lotka. Zatrzymał się na ulicy po zacienionej stronie placu i wyłączył silnik. Darek przekonany, że to jest właśnie jego kontakt, wstał, żeby znaleźć się w polu widzenia, kiedy tą samą drogą wjechało na plac bordowe audi Q7 z trzema szeroko karczystymi osiłkami w środku. Zatrzymał się pod pretekstem zasznurowania buta. Kucnął w odległości trzydziestu metrów od jaguara i kątem oka obserwował, co się wydarzy. Nie był to dobry znak, bo jeśli ktoś szuka tego faceta, to go właśnie znalazł, a to oznacza, że tu zaraz może się zrobić nieprzyjemnie. Mucha sprawdził, spoglądając za siebie, jak bardzo oddalił się od roweru, który zostawił przy ławce. Zmienił nogę i zaczął rozsznurowywać i z powrotem wiązać drugi but. Audi zatrzymało się po tej samej stronie placu, co jaguar, ale około pięćdziesiąt metrów za nim. Blondyn z pierwszego samochodu wyciągnął telefon komórkowy i wybrał jakiś numer. W samochodzie z tyłu rozległa się jakaś koszmarna melodyjka disco polo, na dźwięk której obejrzał się każdy w promieniu stu metrów. Łysy, siedzący obok kierowcy odebrał i po kilku słowach obydwaj się rozłączyli. — Więc nie będzie strzelaniny i wybuchów — odetchnął z ulgą Darek. — Skończony dureń z tego faceta. Ściąga na siebie uwagę i paraduje w obstawie karków, jakby właśnie zajechał do Mielna.

Darek podniósł się i cofnął po rower stojący przy ławce. Intensywnie myślał nad tym, jak rozegrać tę partię. Jeśli po prostu podjedzie do niego na rowerze, nie wiadomo, jak zachowają się ci kretyni z tyłu. Nie ma pewności, że się nie spłoszą i nie rzucą swojemu panu na ratunek. Wsiadł na rower, rozejrzał się po placu, lustrując i oceniając możliwości, jakie przychodziły mu do głowy. Blondyn właśnie go spostrzegł i zaczął się przyglądać. Darek nie mógł już dłużej zwlekać. Podjechał bliżej jaguara i stając po przeciwnej stronie ulicy, zatrzymał się na wysokości kierowcy. Spojrzał na niego, nie zsiadając z siodełka.

— Przysyła mnie Ben — Darek odezwał się pierwszy. — Jeśli chcesz gadać, to najpierw pozbądź się tego Zoo. — Wskazał głową w stronę audi. — A potem, dokładnie za dziesięć minut przyjedź na parking tuż za miasteczkiem na drodze, którą pojadę. Jeśli nie przyjedziesz, zrozumiem, że temat jest nieaktualny. — Nadepnął na pedały i nie oczekując odpowiedzi, zniknął za najbliższym zakrętem.

Kierowca jaguara nie odezwał się ani słowem, zsunął okulary na czubek nosa i odprowadził Darka wzrokiem.

Parking był pusty. Nie minęło więcej niż pięć minut, od kiedy Mucha przechadzał się wzdłuż wymalowanych na asfalcie linii miejsc parkingowych i wyczekiwał pojawienia się swojego kontaktu. — Jakim trzeba być bufonem, żeby ukrywając się, tak manifestować swoją obecność — pomyślał. Podjechał równie cicho jak chwilę wcześniej Darek na swoim rowerze. Zatrzymał się tuż obok i wysiadł, domykając delikatnie drzwi. To był fantastycznie utrzymany i wymuskany model kabrioletu Jaguara E-Type V12 w wersji dwuosobowej z początku lat siedemdziesiątych. — Marzenie ściętej głowy — podsumował w myślach Darek. — Nikt za nim nie jechał, ale można było być pewnym, że tamci są na tyle blisko, żeby móc w każdej chwili przyjechać z pomocą.

— To pan jest od Bena? — zapytał blondyn z niedowierzaniem, zbliżając się do Darka — Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się… — Spojrzał na rower oparty o ławkę.

— Nie spodziewał się pan faceta na rowerze i w krótkich spodenkach? — uprzedził Darek. — Widzi pan, mnie w odróżnieniu od pana nikt w tym miasteczku nie zauważył, a co dopiero zapamiętał. A to zdaje się pan chce się tutaj ukryć, a nie ja.

— Wezmę to pod uwagę następnym razem. — Zdjął okulary i wyciągnął rękę. — Daniel… Kowalski — przedstawił się.

— Panie Bejnar. Niech pan nie sądzi, że rozmawia z idiotą. Jeszcze dobrze pan nie zaczął, a mnie już się nie chce gadać. Umówmy się, że nie będzie mnie pan lekceważył, a ja w zamian mogę panu obiecać, że uważnie pana wysłucham. Ostrzegam jednak, że jeden fałszywy gest, na którym pana przyłapię i tyle się widzieliśmy. — Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Bejnara — Darek. Tak wystarczy. A w ogóle mówmy sobie po imieniu, to ułatwi i przyspieszy sprawę.

— Chcę być pewien, że nie będziesz tego nagrywał.

— Jak to chcesz sprawdzić? Mam się rozebrać? — wkurzył się Darek. — Po pierwsze, jeśli chciałbym cię nagrać, zrobiłbym to, stojąc przed tobą nawet nago — zablefował — a po drugie, to nie ty stawiasz tu warunki. Ja tu jestem, bo to ty czegoś ode mnie potrzebujesz, a nie odwrotnie. Jeśli masz inne zdanie na ten temat, to ja chętnie się oddalę do swoich prywatnych obowiązków.

— Ok. Nie denerwuj się! Po co tyle złości? Wszystko jasne. Widzę, że możemy mówić o konkretach.

— Po to tu jestem — podsumował pewnym siebie głosem Darek.

Rozdział 5

Chorwacja, port w Pagu

Igor oprzytomniał, kiedy ktoś szarpał go za rękę.

— Treba li vam pomoć? — usłyszał po chorwacku. To policjant. Jeden z pierwszych, jacy pojawili się na miejscu.

— Tak. Nic mi nie jest — odparł po angielsku, nieudolnie starając się uśmiechnąć i przypomnieć sobie, jak się tu znalazł. — Trzeba pomóc rannym — dodał, ale policjant zdecydowanym gestem ręki przytrzymał go w pozycji leżącej i zabronił się ruszać.

— Proszę zostać na miejscu, zaraz ktoś się panem zaopiekuje — przeszedł na łamany angielski. Wstał i na odgłos zbliżających się służb ratunkowych oddalił się w ich kierunku.

W ciągu kolejnych kilku minut cały teren zaroił się od sanitariuszy, lekarzy, policjantów, strażaków i mnóstwa innych ludzi, którzy starali się opanować sytuację. Igor siedział na ławce otulony kocem termicznym z butelką wody w ręce i przyglądał się całemu zamieszaniu. Nie czuł się na siłach brać udziału w tej akcji, a poza tym nikt by mu na to nie pozwolił. Wciąż przyjeżdżały kolejne sekcje wszystkich możliwych służb ratowniczych i policji. Cały teren, łącznie z ławką, na której siedział, został odgrodzony, a tłum gapiów, który zdążył się do tego czasu zebrać, został odsunięty na dużą odległość.

Rozejrzał się po oczyszczonym z gapiów pobojowisku i spostrzegł, że był jedyną osobą, która była w promieniu rażenia wybuchu i przeżyła. Wokół leżały tylko zmasakrowane strzępy ludzkich ciał. Pourywane kończyny, fragmenty tułowia i wnętrzności rozwieszone na przybrzeżnych palmach niczym bożonarodzeniowe ozdoby. Nie zauważył nikogo z pokrzywdzonych, kto tak jak on byłby w jednym kawałku. — Jak to możliwe, że nie ucierpiałem tak jak ci, których ciała przykrywano teraz płachtami folii. Stałem, co prawda, najdalej od jachtu, ale na tyle blisko, żeby nie móc liczyć na zbyt wiele. Gdybym nie podniósł tyłka z tej ławki, oglądałbym tę sytuację z nieco wyższej perspektywy — rozmyślał, kurczowo ściskając butelkę z wodą.

Minęła pierwsza godzina od wybuchu, a Igor dalej tkwił na tej samej ławce i wpatrywał się tępo w miejsce, gdzie jeszcze niedawno kipiało życie i słychać było śmiech dzieci. Teraz panowała tu dziwna, niezwykła cisza przerywana tylko krótkimi i rzeczowymi komendami policjantów. Ucichły odgłosy syren służb ratowniczych. Już było wiadomo, że nikogo nie można uratować. Została tylko robota dla ekip technicznych i śledczych, które zapewne starały się zabezpieczyć jak najwięcej śladów i wszystko udokumentować.

Wypił parę łyków wody i znów pogrążył się w metafizycznych rozważaniach nad sensem i znaczeniem tego, co się tu wydarzyło, kiedy wybudził go z zamyślenia kobiecy głos.

— Czy czuje się pan na tyle dobrze, żeby ze mną porozmawiać?

Uniósł głowę. Ze zdjęcia policyjnej legitymacji uśmiechała się do niego śliczna brunetka w mundurze. Legitymacja wylądowała w tylnej kieszeni dżinsów jej właścicielki. Zdjęcie, zapewne za sprawą nieestetycznego munduru, poważnie nadwyrężyło rzeczywistość. Była o wiele ładniejsza. Kontrast jej urody z tłem wydarzeń, dla których musiała się tu pojawić, był szokujący. Igor przez moment zwątpił w realizm sytuacji i szukał jakiegoś punktu odniesienia, który pozwoli mu uwierzyć, że wciąż stąpa po ziemi. Wystarczył nagły powrót bólu pleców.

Długie, ciemne włosy spięte były w kucyk. Czarne brwi i długie rzęsy asystowały dużym, błyszczącym, piwnym oczom. Śniada, gładka cera zdradzała południowe pochodzenie. Miała mały, cienki nos, wąskie usta i lekko szpiczasty podbródek. Kiedy się uśmiechała na lewym policzku pojawiała się mała dziurka. Tylko na lewym. Pachniała lekkim, kwiatowym aromatem. Obcisłe, wytarte dżinsy i biała koszulka z krótkim rękawem, opinająca krągłe piersi prezentowały się znacznie lepiej niż mundur ze zdjęcia. U pasa, w kaburze Glock 19 i kajdanki. Nie miała więcej niż trzydzieści lat.

Zreflektował się, że postrzegał ją w sposób, który go krępował. To nie był najlepszy moment, żeby szukać tego typu emocji, choć zwykły facet w sile wieku ma prawo do naturalnych reakcji na piękno — pomyślał.

Zorientował się, że zbyt bezczelnie ją lustruje, ale szybko usprawiedliwił się swoim stanem „pourazowym” i odparł, a raczej bąknął pod nosem, wskazując wolną część ławki.

— Proszszsz…

Usiadła obok.

— Milana Cosić. Policja z Zadaru — przedstawiła się. — Czy może mi pan opowiedzieć, co tu się wydarzyło? Od mojego kolegi — głową skinęła w stronę stojącego nieopodal policjanta, który jako pierwszy się nim zainteresował — dowiedziałam się, że jest pan jedyną osobą, która mogłaby pomóc w wyjaśnieniu okoliczności tego wydarzenia. Był pan najbliżej miejsca wybuchu i…

— … i przeżyłem. Proszę mnie nie pytać, jak to się stało. Nie mam bladego pojęcia. Poleciałem jak szmaciana lalka rzucony falą wybuchu dobrych kilka metrów — wskazał kciukiem za siebie — i zatrzymałem się na tamtej palmie.

Mówienie sprawiało mu trudność. Czuł ból w plecach przy każdym wypowiadanym zdaniu. Wydawało mu się, że cedzi każde słowo.

— To znaczy, że naprawdę poza mną nikt tego nie przeżył?

— Z tego, co wiemy w tej chwili, to niestety tak wygląda. Proszę opowiedzieć, co pan pamięta — powtórzyła prośbę i wyciągnęła z kieszeni mały notesik i długopis.

Otrząsnął się i postarał skupić na wydarzeniach w taki sposób, żeby nie przeoczyć niczego istotnego. Opowiedział jej wszystko od momentu, kiedy przyszedł do portu, do momentu, kiedy nastąpił wybuch. Wskazał miejsce postoju range rover’a Polaków, opisał całą scenę związaną z przypłynięciem Barracudy i scharakteryzował każdą z osób, które zauważył na jachcie. Kiedy kończył, nie omieszkał wspomnieć, że byli kolegami po fachu, a znalazł się tutaj, bo właśnie rozpoczął urlop… jakby miało to jakieś znaczenie dla sprawy.

— Tak właśnie sobie pomyślałam, słuchając tego, co i jak pan opowiada — skomentowała z delikatnym uśmiechem. — Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest pan kimś, kto ma lub miał związek z pracą w policji. Mogłabym jeszcze tylko poznać pańskie dane i, jeśli to możliwe, zobaczyć paszport?

— Przepraszam. Pani się przedstawiła, a ja…

Sięgnął z wysiłkiem do bocznej kieszeni zamykanej na suwak, wyciągnął trochę wymięty paszport i podał jej z wykrzywioną z bólu miną.

— Proszę nie przepraszać. To moim obowiązkiem jest zapytać — odpowiedziała, otwierając dokument. — Polak? — zapytała ze zdziwieniem.

— Tak. Igor Barski. Warszawska policja. Dlaczego panią to dziwi? — nieco się zirytował.

— Nie chciałam pana urazić. Po prostu nie znałam dotąd żadnego Polaka. Stąd to zainteresowanie — grzecznie skłamała. — Gdzie się pan zatrzymał i na jak długo tu przyjechał? Z pewnością będę jeszcze musiała z panem porozmawiać.

— Tu, niedaleko. — Wskazał głową kierunek i podał nazwisko właścicieli kwatery. — Przyjechałem na dwa tygodnie. Nigdzie się właściwie nie planowałem wybierać, a teraz, jak rozumiem, nawet mi nie będzie wolno.

— Mogę pana o to tylko prosić, ale skoro już pan postanowił nigdzie nie wyjeżdżać, to nie ma problemu. — Postawiła Igora przed faktem i wstała, wyciągając rękę na pożegnanie. — Do szybkiego zobaczenia, kolego. — Podkreśliła przy tym słowo „kolego”, co zabrzmiało na wpół ironicznie i na wpół po kumotersku.

Został znów sam na sam z myślami, które siłą rzeczy kręciły się wokół tego dramatycznego wydarzenia. Chcąc nie chcąc, był jego częścią. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy wcześniej w Chorwacji miały miejsce takie przypadki. Nie ma jeszcze żadnych ekspertyz, nie zostały na dobrą sprawę zabezpieczone wszystkie ślady na miejscu zdarzenia, ale nie przychodziło mu nic innego do głowy jak słowo „zamach”. Polityka czy kryminał? Celem był stary Włoch, czy może Polak? A może jeszcze ktoś inny?

Chorwacka policja już uporała się z otwarciem range rover’a, co nie było łatwą sprawą, zważywszy, że kluczyki, jak można przypuszczać, leżały gdzieś na dnie zatoki. Właśnie robili przeszukanie, ale z tej odległości niczego nie mógł dojrzeć ani usłyszeć.

W głowie Igora panował chaos spotęgowany jeszcze odczuwalnym ogłuszeniem i niedającym się stłumić bólem pleców. Galopada nieskoordynowanych i nieuporządkowanych myśli, powodowała, że kłębiły się w nim dziesiątki pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. A nade wszystko jedno, wciąż powracające i wwiercające się w najgłębsze pokłady świadomości — dlaczego żyję!? Blizny na rękach naprężyły się, pulsowały i wiły, próbując się uwolnić. Spojrzał w górę i zmrużył oczy oślepione blaskiem rozświetlonego słońcem nieba. — To Twoja robota?

Pomimo protestów i zapewnień, że nic się nie stało, sanitariusze przybyli na miejsce zamachu, chwytając Polaka delikatnie pod pachy, zaprowadzili do karetki i zawieźli do szpitala w Zadarze. Sposób, w jaki się nim zaopiekowano mógłby wzbudzić zazdrość najszczęśliwszego z klientów polskiej służby zdrowia. Na każdym kroku czuł, że jest pod specjalnym nadzorem i w specjalny sposób traktowany. Nie pozwolono mu nawet wstać z wózka, na którym wożono go od lekarza do lekarza. Nigdy wcześniej nie był tak szczegółowo i dokładnie zbadany. Skończyło się na poobijanych żebrach i ogólnych potłuczeniach. Kręgosłup, co najważniejsze, był cały. Obandażowali go tak mocno, że miał trudności z oddychaniem. Ani przez moment nie przyszło mu do głowy, że mogłaby mu się przydać polisa ubezpieczeniowa, bo ta pozostała w bagażu w apartamencie, ale nikt o nią nie pytał. Upierali się jedynie, żeby zatrzymać go na obserwacji, ale trafili na wyjątkowo trudny w tej kwestii przypadek, który nie miał zamiaru spędzać urlopu w szpitalu.

Udało się Igorowi dostać do apartamentu bez alarmowania gospodarzy i innych gości, bo ostatnią rzeczą, o której w tej chwili marzył, było odpowiadanie na jakiekolwiek pytania. W domu panowała cisza. Całe miasteczko wyległo do portu. Wyszedł na taras i spojrzał w tamtym kierunku. Fragment nabrzeża, przy którym była zacumowana Barracuda, był z tego miejsca niewidoczny. W każdej uliczce wiodącej do portu stały tłumy ludzi, którzy wylegli zwabieni odgłosem wybuchu, bądź szybko rozchodzącymi się wieściami. W miejscach umożliwiających pokazanie miejsca zamachu choćby z daleka, usadowiły się ekipy telewizyjne ze swoimi wozami satelitarnymi i dziesiątkami reporterów z całego świata. Zastanawiające jak to się dzieje, że pojawiają się niemal znikąd i w pierwszej kolejności — pomyślał.

Rozdział 6

Bornholm

Darek z Danielem przechadzali się tam i z powrotem po parkingu.

— Dlaczego się ukrywasz?

— Ben ci niczego nie powiedział?

— Chcę to usłyszeć od ciebie. Oryginalna wersja jest zawsze lepsza. — Darek nie pozostawił złudzeń, co do tego, jak będzie wyglądała ta rozmowa i kto decyduje o jej przebiegu.

— Dobra, ale zanim ci wszystko opowiem, chcę wiedzieć, czy mi pomożesz?

— Chyba nie sądzisz, że złożę ci jakieś obietnice, nie wiedząc, o co chodzi… — Darek zaczął się znów irytować — … bo przecież nie wiesz, ile i czy w ogóle Ben mi cokolwiek powiedział, prawda? Musisz zaryzykować i wypruć się z tego, co wiesz. Kiedy wysłucham twoich opowieści, powiem ci, czy jestem zainteresowany i czy możesz liczyć na moją pomoc.

Darek wiedział już teraz, po wysłuchaniu od Bena tej historii w zarysie, że użycie oficjalnej drogi służbowej i wszczęcie odpowiednich procedur spowoduje, że sprawa umrze, zanim się jeszcze urodzi. Myślał, jak rozegrać tę grę, żeby wyjść z niej obronną ręką i ponieść jak najmniejsze straty… bo straty będą.

— Ben poszedł ze mną na układ. Powinienem w tej chwili siedzieć w jakimś amerykańskim pierdlu i chronić dupę przed wielkimi, spoconymi Murzynami. W zamian za wolność zgodziłem się wystawić mu duży transport koki z Ekwadoru do Europy. Pięć ton ma iść w ładunku cytrusów i drewna na statku… a właściwie już idzie. Tylko ja wiem, jaki to statek i gdzie ma zawinąć.

— Dlaczego Ben sam tego z tobą nie załatwił i DEA nie przechwyciło go na morzu albo nie dogadało się z policją w miejscu odbioru?

— Szkopuł polega na tym, że Ben nie był w stanie załatwić mi tego, czego w zamian oczekuję. — Spojrzał prosto w oczy Darka, starając się wyczytać w nich reakcję.

— A to, że uratował twoją dupę przed wielkimi czarnymi zaganiaczami, to mało? — Coś w tej opowieści zgrzytało.

— Tak po prawdzie, to za tę przysługę obiecałem mu zupełnie coś innego, co mogę mu sprzedać w samym sercu kolumbijskiej dżungli, a to jest chyba poza waszym zasięgiem, co? — Wydawał się być rozbawiony własnym dowcipem.

— Wydaje ci się, że jesteś zabawny? Ostrzegałem, że jeśli zaczniesz coś kręcić albo ukrywać, to kończymy tę rozmowę. — Darek zgasił rozbawienie na twarzy Bejnara. — Co takiego ty możesz mieć cennego w Kolumbii, co mogłoby zainteresować Jankesów?

— A czy to pytanie nie wykracza poza ramy naszej rozmowy?

— Ja wyznaczam te ramy i zapewniam cię — nie wykracza.

Daniel wiedział, że jeśli jeszcze raz przegnie, nie dopnie celu.

— Mój szef kilkakrotnie… to znaczy trzy razy zostawiał mnie Kolumbom, jako zakładnika za towar, który w tym czasie płynął do Europy. Konkretnie nie mnie samego, bo przecież nie stanowię dla niego większej wartości, ale zostawałem tam, żeby chronić jego żonę, bo to ona była właściwą zakładniczką. Czujesz to? Zostawić własną żonę, jako zakładniczkę za kokę? Ja wiem, że między nimi było niezbyt różowo, ale żeby od razu tak po bandzie…

— Po kolei. Co masz im sprzedać? — Darek starał się zapanować nad chronologią wydarzeń.

— Całą ekipę Kolumbijczyków, którzy organizowali te transporty. Byłem z szefem przy rozmowach i słyszałem ustalenia. Znam ich niemal wszystkich z imienia i nazwiska i mogę wskazać ich kryjówki. Nie myśl, że to były jakieś nory. Tam wielkie hacjendy są pobudowane, całe miasta w środku lasu tropikalnego. Wszelkie wygody, jakie możesz sobie wyobrazić. Żonę szefa przyjmowali jak jakąś królową. Wystarczy, że je wskażę, a potem zeznam wszystko przed amerykańskim sądem.

— A możesz mi wytłumaczyć, jak to się stało, że aż tak ci zaufali, że biegasz po wolności i jakimś zbiegiem okoliczności jesteś teraz na tej półkuli? Co, dałeś im słowo harcerza?

— Coś w tym stylu. A tak naprawdę, to przypuszczam, że rozgrywają jakąś większą grę i chodzi tu o dużo ważniejsze rzeczy niż jakaś tam wioska w kolumbijskiej dżungli, ale o tym niestety nie chcieli mi opowiedzieć… Nawet ich o to nie prosiłem. Im mniej wiem, tym lepiej.

— Ty i tak wiesz na tyle dużo, że twój łeb mógłby spaść kilka razy. Przed kim się w takim razie ukrywasz? — Darek powrócił do pierwszego pytania, jakie mu zadał.

— Ten transport płynie do Polski. Po raz pierwszy w Kolumbii nie został żaden zakładnik. Tamci przekonali się prawdopodobnie, że Kop… mój szef jest osobą godną zaufania…

— Twoim szefem jest Kopa? Ten Kopański z Krakowa? — Nagle z układanych puzzli zaczął się wyłaniać jakiś obraz.

W kieszeni Darka zadzwonił telefon. Wyciągnął go i spojrzał na wyświetlacz. To Dorota. Nie mógł z nią rozmawiać, bo ostatnią rzeczą, jaką w tej chwili potrzebował, było zdemaskowanie przed tym bandziorem pobytu jego rodziny na tej wyspie. Wiedział, że jeśli nie oddzwoni, ta nie da za wygraną i ze zwykłej troski będzie dzwonić do skutku. Musiał odejść na odległość, z której Daniel go nie usłyszy, oddzwonić i szybko wymyślić jakiś powód opóźnienia. Niełatwe zadanie, zważywszy, że jego umysł był w tej chwili mocno skołowany tym, co usłyszał przez ostatnie kilka minut.

Darek po chwili rozmowy przez telefon wrócił do Bejnara i natychmiast podjął przerwany wątek.

— Tak, kurwa, Kopański.

Wysiłek, jaki Darek włożył w opanowanie swojej mimiki, tylko po to, żeby Daniel nie spostrzegł jego emocji, był bardzo wyczerpujący. Kopańskim interesują się chyba wszystkie służby, które w Polsce zajmują się narkobiznesem. Nikomu jednak do tej pory nie udało się wpaść choćby na trop, który mógłby doprowadzić do tego cwaniaka. Słynął ze sprawnego i bezwzględnego ucinania wiodących do niego nitek. Z tych informacji, które udało się na jego temat zebrać, może wynikać, że jego bardzo mocna pozycja, to efekt jakichś niejasnych powiązań na wysokich szczeblach władzy. Ale póki co, to tylko niezbyt ostre poszlaki i, jak to w takich sytuacjach, wokół zmowa milczenia.

— Czym mu podpadłeś, że musisz się ukrywać?

— Jakby ci to powiedzieć…? — Podrapał się po brodzie okularami.

— Najlepiej wprost — przypomniał mu o szczerości Darek.

— Kopa jest przekonany, że wtedy w Kolumbii trochę za dokładnie pilnowałem Marysi… to znaczy jego żony…

Tym razem to Darek się zaśmiał.

— No to, chłopie, masz problem. Obojętnie nawet czy to jest prawda, czy nie, bo jeśli jest o tym przekonany, to marny twój los. — Nie przestawał się podśmiechiwać. — Było chociaż warto?

— Przestań, bo tym razem to mi nie jest do śmiechu. Któryś z tych brudasów coś musiał mu bąknąć, bo skąd by wiedział. Kiedy wróciliśmy do Polski, nie dał po sobie poznać, że coś podejrzewa. Przekazał tylko przez swojego przybocznego, żebym nigdzie nie wyjeżdżał, bo będzie mnie potrzebował. Na moje szczęście Marii udało się do mnie zadzwonić z jakiejś budki i mnie ostrzec. Z tego, co zdążyła mi powiedzieć, dostała niezły oklep. — Bejnar zaczął nerwowo obgryzać paznokcie. — Podobno za mój łeb obiecał sześciocyfrową sumkę… to znaczy konkretnie za mojego ptaka, a nie łeb, ale jakie to dla mnie ma znaczenie.

— A te twoje zwierzaki, które ze sobą wozisz, wiedzą o nagrodzie? To ludzie Kopańskiego?

— Nie. To najemne karki. Są wierni, póki im płacę…

— Póki się nie dowiedzą, że mogą zarobić więcej — zauważył Darek. — Dobrze ci radzę, pozbądź się ich i zmień to auto najlepiej na rower.

— Chyba tak zrobię — odparł już całkiem skruszony i zrezygnowany Bejnar.

— Czego w takim razie oczekujesz ode mnie? Mam cię uchronić przed Kopańskim? Nie ma problemu. Wracasz do Polski. Wyczerpująco śpiewasz o całym swoim życiu od osranych pieluch po bzykanie pani Kopańskiej, a my damy ci status świadka koronnego. Kopański trafi na długie lata pierdzenia w pasiaki, a ty jak się dobrze zakręcisz, to jeszcze Marysię wyłomotasz gdzieś na Majorce. — Mucha wyraźnie się rozkręcił.

— Tyś się chyba z chujem na łby pozamieniał. — Ożywił się oburzony Daniel. — Czy ty myślisz, że nie wiem, jak to naprawdę wygląda? A poza tym nie chodzi mi o ochronę przed Kopą. Chcę, żebyś mi pomógł wywieźć z Polski Marysię i jej dzieciaki. Chyba to nie jest zbyt wysoka cena za 5 ton koksu i zeznania obciążające Kopę złożone pod przysięgą przed amerykańskim sędzią?

— Chcesz mi powiedzieć, że Amerykanie nie byli w stanie zapewnić im biletów na lot w dowolne miejsce na Ziemi i potrzebujesz do tego mojej pomocy? — Znów coś zazgrzytało w trybach tej opowieści.

— Z tym nie ma większego problemu. Dostaną nawet amerykańskie paszporty, ale nigdzie nie można ich namierzyć. Ten grubas gdzieś ją trzyma pod kluczem i nie ma do niej żadnego dostępu. Telefony nie odpowiadają. Ludzie, którzy zawsze przy niej byli, to chłopaki, których sam dobierałem i zatrudniałem. Od wpadki w Kolumbii, wszystkich wywalił na zbity pysk i przyjął nowych, a tych nie znam. Założę się, że każdy z nich nosi moje zdjęcie w kieszeni i ma wypisaną licencję na odstrzał. Pomóż mi ich odnaleźć, a resztę załatwi Ben.

— Nie obawiasz się, że Kopański poruszy niebo i ziemię, żeby was odnaleźć i wykopie was choćby spod ziemi?

— Nie, kiedy się zorientuje, że mam polisę na nasze życie, a wierz mi, nie jest to byle jaka polisa. — Oczy zaświeciły mu się szelmowsko. Był pewien swoich słów.

— Co to za polisa? — Mucha nie spodziewał się odpowiedzi na to pytanie.

Bejnar uśmiechnął się szeroko i założył swoje okulary. Z kieszeni koszuli wyciągnął wizytówkę firmową spółki Kopańskiego i na odwrocie zapisał numer swojego telefonu.

— Jeszcze kilka mi zostało. — Wręczył Darkowi wizytówkę. — Zadzwoń do mnie jutro w południe. Jeśli zdecydujesz mi się pomóc, bo rozumiem, że najpierw musisz się poradzić swoich przełożonych — dodał z sarkazmem. — Dam ci w dowód zaufania część informacji… A może, jak nasza współpraca ułoży się po mojej myśli, powiem ci co nieco o… SZCZURZE.

— Przestań, kurwa, wciskać mi takie kawałki. To legenda i nie interesują mnie jej kolejne wersje. A może słyszałeś coś o czarnej wołdze? — zakpił sobie Mucha i zaśmiał szyderczo. — Bądź poważny, jeśli nasza współpraca ma się ułożyć po twojej myśli.

Bejnar tajemniczo się uśmiechnął, niczym ktoś, kto posiada ekskluzywną wiedzę, ale nie zamierza się narzucać w obliczu takich kpin.

Uścisnął rękę Darka, odwrócił się i poszedł do swojego samochodu. Odpalił dwunastocylindrowy silnik, który zagrał na niskich obrotach jak zbliżająca się burza. Zawrócił z piskiem opon i przejeżdżając obok zapatrzonego Muchy, zatrzymał się.

— Lubisz czytać Ludluma? — zapytał Bejnar ni stąd ni z owąd.

— Pewnie — odparł nieco zaskoczony Darek i rozkładając ręce oczekiwał ciągu dalszego.

— To na pewno znasz Tożsamość Bourne’a… to a propos mojej polisy. — Ruszył powoli w stronę, skąd przyjechał, machając ręką na pożegnanie. — Pozdrowienia dla rodzinki! — rzucił w ostatniej chwili.

— Co on mi tu, kurwa, za zagadki serwuje… i skąd wie o mojej rodzinie? — powiedział do siebie, trochę zaskoczony i skołowany Mucha.

Rozdział 7

Chorwacja

Ból pleców nasilił się na tyle, że poruszanie się Igor musiał ograniczyć do terenu swojego lokum. Dzięki wspaniałym gospodarzom, którzy pod nos podsuwali mu obfite posiłki, nie musiał się nigdzie ruszać.

Przez kolejne dwa dni wszystkie chorwackie stacje telewizyjne trąbiły o eksplozji na jachcie Barracuda w pażskim porcie. Chcąc się dowiedzieć nieco więcej o wydarzeniach w Pagu, musiał szukać informacji na stacjach polsko i anglojęzycznych. Znalazł w kablówce BBC. Informacje na żywo reporterka nadawała z punktu widokowego po przeciwnej stronie wyspy. Podkręcił potencjometr, żeby zagłuszyć gwar dobiegający z ruchliwych o tej porze uliczek Pagu. Stojąc tyłem do panoramy miasta, relacjonowała najnowsze informacje. Wynikało z nich, że potwierdzały się pierwotne przypuszczenia o zamachu. Spornym było jedynie jego podłoże, ale nieoficjalnie zdobyte przez dziennikarzy informacje wskazywały raczej na porachunki gangsterskie, a nie zamach terrorystyczny o podłożu religijnym czy politycznym. Przypuszczenia te nabrały sensu po opublikowaniu nazwisk ofiar zamachu. Wśród dwudziestu czterech osób, w tym trzynastu przebywających wtedy na pokładzie jachtu, znalazło się nazwisko jego właściciela. Antonio Paolo Ballini, kojarzony przez włoską policję oraz Interpol, jako głowa jednej z rodzin mafijnych kalabryjskiej Ndranghety. — Więc ten starszy gość na jachcie, to był Ballini? — Włosy zjeżyły się Igorowi na głowie. Nie mógł uwierzyć, że przez ten krótki moment był tak blisko niego i nie zdawał sobie z tego sprawy. Przecież to nie jakiś tam Włoch powiązany z Ndranghetą, ale szef najbrutalniejszej z rodzin mafijnych, robiącej interesy i rezydującej w Mediolanie. Za informacje, które pomogłyby włoskim Carabinieri wsadzić go do pudła, była jakaś horrendalna nagroda… ale… — Co w takim razie robił tam i kim był ten Polak? To zaczyna być bardziej interesujące niż mogło się wydawać — pomyślał Igor. Nasłuchiwał relacji w nadziei, że usłyszy polskie nazwiska. Reporterka wspomniała jednak tylko o polskiej rodzinie, która przebywała na jachcie.

Wiedział, jak szybko mógł uzyskać tę informację.

Zerwał się sprzed telewizora i w tym samym momencie ból żeber usadził go z powrotem w fotelu. Spróbował jeszcze raz, ale tym razem powoli, opierając się na każdym meblu stojącym na drodze do drzwi, pokuśtykał na zewnątrz. Wyglądał komicznie, starając się stąpać na tyle delikatnie, żeby unikać wstrząsów, a jednocześnie niezgrabnie iść najszybciej, jak potrafił. Cwałując wzdłuż uliczki, mijał ludzi, którzy z zainteresowaniem mu się przyglądali. Tutaj nikt się nie spieszy. A na pewno nie tak pokracznie. Kiedy znalazł się w miejscu, gdzie polska rodzina zostawiła swój samochód, z rozczarowaniem zauważył, że zniknął, zapewne odholowany przez policję. Podszedł do taśmy, która wciąż odgradzała miejsce tragedii i pilnującego przejścia na nabrzeże mundurowego policjanta. Przywołał go gestem ręki, przedstawił się i poprosił o kontakt z Milaną Cosić. Policjant wyjął krótkofalówkę i rzucił coś niezrozumiałego w eter. Gdy otrzymał skrzeczącą odpowiedź, wskazał ręką wzdłuż nabrzeża, podniósł taśmę i przepuścił Igora na teren, gdzie policja wciąż prowadziła czynności. Zauważył ją, kiedy opuściła grupę osób zgromadzonych wokół jakichś przedmiotów wyłowionych z wody i skierowała się w jego stronę. Z całym szacunkiem dla miejsca zdarzenia, nie mógł się oprzeć, by nie obdarzyć jej przeciągłym spojrzeniem. Tego dnia miała rozpuszczone włosy, falujące i powiewające na lekkim wietrze od morza. Znów w obcisłych dżinsach i koszulce z krótkim rękawem, sprawiała wrażenie sunącej po wybiegu modelki Levis’a, a nie policjantki na służbie. Podeszła z uśmiechem, już z oddali wyciągając rękę do przywitania.

— Cześć, kolego. — Znów akcent padł na „kolego”.

— Witaj, koleżanko. — Odwzajemnił się. — Może lepiej będzie, jeśli będziemy mówić sobie po imieniu — Igor — powiedział, nie czekając na akceptację.

— Milana — odpowiedziała z uśmiechem. — Jak tam twoje plecy? Słyszałam, że miałeś połamane żebra.

— Nie jest tak tragicznie. Tylko poobijane. Przeżyłem to — wskazał głową miejsce wybuchu — przeżyję też ból żeber. Powiedz mi, proszę, czy skończyliście już oględziny tego samochodu Polaków? Znacie właściciela?

— A co, chcesz się przyłączyć do śledztwa? — Uśmiechnęła się odsłaniając białe, piękne zęby.

— Wiesz, że mogę ci pomóc tylko nieoficjalnie. Gdyby moi przełożeni dowiedzieli się, że współpracuję z chorwacką policją bez ich zgody, dostaliby białej gorączki, a ja nie miałbym po co wracać do Polski. — Zdobył się na przejaw odrobiny poczucia humoru, ale po chwili uświadomił sobie, że tak naprawdę nie ma tam po co wracać. Mina wyraźnie mu zrzedła, ale przykrył ją, chwytając się za obolałe plecy.

— Usłyszałem w telewizyjnych wiadomościach, że właścicielem tego jachtu był Ballini. To prawda? — Powrócił do tematu.

— Pamiętaj, że ja też nie mogę z tobą rozmawiać o wynikach śledztwa… — Zrobiła poważną minę. — Oficjalnie — dodała. — Nieoficjalnie możemy się wymienić paroma informacjami. — Porozumiewawczo mrugnęła okiem. — Pod warunkiem, że obiecasz mi dyskrecję.

— Musimy to sobie obiecać wzajemnie. — Odwzajemnił mrugnięcie okiem.

— W takim razie mogę ci powiedzieć, że samochód został zabrany na szczegółowe oględziny do Zadaru. Na razie nie mam jeszcze żadnych informacji. Może jutro już coś będzie. A co do Balliniego, to pewność będziemy mieli dopiero po sekcji zwłok. Pewne jest jedynie to, że jacht należał do niego. Musimy się uzbroić w cierpliwość… Zresztą, jeśli chcesz, to sam możesz na to spojrzeć. — Wskazała ręką w stronę grupki ludzi skupionych przy nabrzeżu.

Podeszli do miejsca, gdzie policjanci przeglądali i opisywali wyciągane przez nurków z wody fragmenty Barracudy, wyposażenia, bagaży, szczątki ludzkie, które natychmiast i w pierwszej kolejności były zabezpieczane do szczegółowej sekcji. Nie był to widok obojętny nawet najbardziej doświadczonemu gliniarzowi.

— Ten, kto to zrobił, chciał być pewny, że osiągnie swój cel. Nie mamy jeszcze śladów materiału wybuchowego, ale jego moc wystarczyłaby, żeby zatopić okręt wojenny, a co tu mówić o drewnianej łajbie.

Milana kucnęła przy wyłowionych elementach i oglądała złożone na plastikowej macie najdrobniejsze z nich. Były tam sztućce, fragmenty serwisów obiadowych, jakieś rozbite zegary i kupa innych drobiazgów.

— Wygląda na to, że będziemy jeszcze musieli trochę poczekać na wyniki ekspertyz. To, co wiemy w tej chwili, to tyle, że materiał wybuchowy był podłożony mniej więcej w połowie długości pokładu. Spójrz na zniszczenia nabrzeża. Są najgłębsze w tym miejscu — wskazała fragment wyrwanego betonu pomiędzy zwisającymi luźno do wody linami cumowniczymi na rufie i dziobie. — Nie wiemy jeszcze, czy ładunek był wewnątrz, czy na zewnątrz jachtu. Szczątki zostały rozrzucone po tak dużym obszarze, że ich wyłowienie zajmie nam jeszcze kilka dni. Największe z nich nie mają więcej niż kilka metrów — wskazała na miejsce złożenia wyłowionych części kadłuba kilkanaście kroków od brzegu. — Przejdźmy się. Jeśli chłopcy znajdą coś ciekawego, to natychmiast mnie o tym poinformują.

Poszła przodem w stronę portu. Igor ruszył za nią. Trzymała ręce w kieszeniach, patrzyła pod nogi i co kilka kroków poprawiała włosy, zarzucając je na kark i zaczesując dłonią za ucho. Zrównał się z nią.

— Widzę, że masz jeszcze jakiś problem? — zapytał.

— Problem chyba nie, ale mały kłopocik. — Spojrzała na niego, podnosząc głowę i odrzucając włosy. — Pismaki wysypali się z tę informacją o Ballinim i już pędzi tu cała armia włoskich carabinieri i prokuratorów, a my jeszcze nie jesteśmy pewni, czy to na pewno był on. Nie będzie spokoju — westchnęła i pokręciła głową. — Teraz jeszcze brakuje, żeby się tu zwalili Polacy, bo ta twoja rodzinka okaże się dla kogoś ważna, i będzie komplet.

— Myślę, że mógłbym ci pomóc — odpowiedział odrobinę zbyt konfidencjonalnie. — Po pierwsze, zdobądź numery rejestracyjne tego range rover’a, a po drugie pokaż mi zdjęcie Balliniego, a ja rozwieję twoje wątpliwości. Widziałem go przecież.

Drgnął jej kącik ust. Rozejrzała się, by się upewnić, że nikt nie będzie słyszał tej rozmowy. Wyciągnęła z kieszeni spodni komórkę i już po chwili konwersacji prowadzonej w pewnej odległości od Igora rozłączyła się, a na kartce z notesu coś zapisała.

— Tu są numery tego wozu. — Włożyła mu w dłoń złożoną kartkę. — Zdjęcie Belliniego zaraz dostanę na komórkę. Koledzy muszą poszaleć w naszych aktach i Internecie.

— Daj mi chwilę.

Igor wyciągnął swój telefon i wybrał numer Adama. Chcąc nie chcąc musiał mu trochę naświetlić sytuację, zanim przeszedł do rzeczy. Skupił się jednak na tym, żeby na tym etapie wiedza o jego udziale w tym wydarzeniu, pozostała tajemnicą. I do jej zachowania zobligował Adama pod karą kastracji. Jemu mógł ufać, jak rzadko komu w firmie. Na prośbę o sprawdzenie numerów pojazdu w systemie Igor dostał odpowiedź od ręki. Zapisał wszystko na kartce otrzymanej od Milany. Poradził jeszcze Adamowi, żeby wszystko inne rzucił w kąt i zajął się tę sprawą, zanim dotrą do niego oficjalne informacje. Zaproponował, żeby poszukał powiązań właściciela samochodu z mafią kalabryjską, a z tego mogą wyjść całkiem wielkie jaja. Przed zakończeniem rozmowy upewnił się, że zapamiętał wszystkie groźby i że jest zainteresowany każdą nową informacją w tej sprawie. W ramach rewanżu zaproponował, że pozostanie jego wysłannikiem i tymczasowym informatorem na linii frontu.

— Samochód jest zarejestrowany na krakowską firmę, która zajmuje się handlem, a konkretnie importem cytrusów z Ameryki Południowej — z dumą wydeklamował Igor.

— To w dalszym ciągu wiemy niewiele. — Zasępiła się Milana.

— Ależ skąd. — Uśmiechnął się, oczekując takiej reakcji, zadowolony z osiągniętego efektu zaskoczenia. — Ta firma jest nam doskonale znana. Od dłuższego czasu nasi koledzy z Krakowa gromadzą informacje, które ewidentnie wskazują, że przez tę firmę przechodzą transporty kokainy do Europy. Jak widzisz, pierwszy klocek pasuje do tej układanki. Ten facet, to Marek Kopański. Nie poznałem go, bo na zdjęciach, które widziałem, był o parę kilogramów młodszy. Pomyśleć, że siedziałem metr od niego.

— Kiedy? — Zainteresowała się Milana.

— Spotkałem ich na parkingu przy autostradzie, kiedy tutaj jechałem. Mówiłem ci już.

— Racja. Przepraszam. Jestem trochę zmęczona. Już ponad dwie doby na nogach i marzę tylko o tym, żeby wejść pod prysznic i pójść spać, wyłączając najpierw wszystkie telefony.

— Daj mi, proszę, swój numer telefonu. Poinformuję cię o wszystkim, czego się dowiem przez kolegę w Polsce, a ty obiecaj, że dasz mi znać, jeśli znajdziecie coś ciekawego. — Wyraźnie się ożywił i nawet przez chwilę zapomniał o bólu pleców i przyczynie, dla której się tu znalazł. Może to nie samotność w odległym zakątku Europy, a właśnie praca, która odnalazła go nawet tutaj, jest najlepszym lekarstwem.


Leżał na leżaku na tarasie i rozmyślał na przemian o Julce i o zamachu. Drugi temat był ewidentnie mniej wyczerpujący emocjonalnie i spełniał rolę skutecznego zaworu bezpieczeństwa. Nie mógł sobie pozwolić na rozklejanie się, choć miał świadomość, że kumulują się w nim pokłady emocji, które prędzej czy później znajdą jakieś ujście.

Zadzwonił telefon. To Adam.

— Jak mnie namierzą, że dzwonię do Chorwacji, to przyślę ci rachunek. Albo nie. Smutni panowie z wewnętrznego sami ci go przywiozą.

— Nie dowcipkuj, tylko mów, co masz nowego — przerwał, bo wiedział, że potrafi jeszcze się rozwinąć.

— Uśmiechnij się, panie gburze. Nasz bohater, wyobraź sobie, w ostatnim roku trzykrotnie odwiedził Bogotę, lecąc za każdym razem przez Amsterdam. O kilku wyjazdach możemy nie wiedzieć, bo nie wszystkie są rejestrowane na granicy.

— Dlaczego?

— Chciałeś do Unii? To masz. W Schengen jesteśmy, kochany. Zapomnij o jakimś śladzie.

— Dzięki, Adam. Kop dalej. Wiem, że z tego będzie niezła chryja. Aha, dowiedz się, kto w Krakowie zajmował się Kopańskim i z nim się skontaktuj. Może to jakiś poukładany gość i można z niego coś wyciągnąć. Trzymaj się.


Chwilę później rozmawiał przez telefon z Milaną.

— Mam dla ciebie trochę informacji, więc jeśli jesteś zainteresowana, to musisz do mnie przyjechać — wypalił bez zbędnych wstępów i złapał się na tym, jak bardzo chciałby ją znów zobaczyć. W słuchawce była cisza. — Halo! Milana słyszysz mnie? Halo!

— Słyszę — odparła cicho i bardzo spokojnie. — Czujesz się na siłach przyjechać do Zadaru? — Nie zmieniła tonu.

— Skąd ten grobowy ton? Coś się stało? — Poważnie się zaniepokoił.

— Po prostu przyjedź. Muszę ci coś pokazać. To nie jest rozmowa na telefon. Wyślę ci SMS-em adres, to wrzucisz sobie do GPS-a i bez problemów trafisz. Czekam! — Rozłączyła się…

Na parking szedł zaniepokojony tonem rozmowy z Milaną. Jechał w największym z możliwych upałów. Zrezygnował z aromatu suszonych ziół na rzecz klimatyzacji. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak można było podróżować w tym klimacie bez tego wynalazku. To musiała być mordęga.

Rozdział 8

Przewodniczka z GPS-a prowadziła najkrótszą drogą do celu. Miasto, jak wiele innych, niczym specjalnie się nie wyróżniało. Nie poznał jeszcze najstarszej części miasta, która znajdowała się na wyłączonym z ruchu kołowego półwyspie. Zaparkował nieopodal posterunku policji w nowej części miasta. Kiedy wysiadł z samochodu, spostrzegł stojącą na schodach wejściowych Milanę. Krążyła jak lew w klatce od barierki do barierki schodów i paliła papierosa.

— Nie do twarzy ci z papierosem. — Podszedł niezauważony i dotknął jej ramienia. Podskoczyła przestraszona. Odwróciła się. Wyraz jej twarzy nie zwiastował niczego dobrego. Przeraziła go tym bardziej, że nie miał najmniejszych podejrzeń tego, co zaraz mógł usłyszeć. W jej oczach nie było strachu. To było spojrzenie pełne niepewności i zmieszania. Ale z jakiego powodu?

— Chodź ze mną. — Wrzuciła papierosa do popielniczki, nie gasząc go. — Ja nie palę — rzuciła przez ramię.

Widocznie mi się zdawało — pomyślał. Prowadziła Igora korytarzami, idąc dwa kroki przed nim. Nie odzywała się. Zatrzymała się przed szerokimi szklanymi drzwiami i przeciągnęła kartą magnetyczną po czytniku na ścianie. Drzwi się rozsunęły i weszli do środka. W dużym, jasnym pomieszczeniu, na złączonych ze sobą stołach leżały dziesiątki, setki przedmiotów, z których każdy miał przytwierdzoną kartkę z jakimś opisem. Domyślił się, że wszystkie pochodzą z Barracudy, ale co było powodem zaproszenia i tak dziwnego zachowania Milany? Stała oparta o parapet z założonymi rękami na piersiach i pochyloną głową.

— Jak długo będziesz mnie jeszcze trzymać w niepewności? — zapytał już lekko rozdrażniony.

Milana podniosła głowę i spojrzała na Igora.

— Nurkowie wydobyli w porcie bagaż twoich rodaków. — Zaczęła tym samym spokojnym głosem, który słyszał przez telefon.

— No i… — ponaglał, nie wytrzymując przydługiej pauzy.

— W torbie należącej do Marka Kopańskiego odnaleziono notes, który jakimś cudem udało się uratować na tyle, by można było odtworzyć zapiski — mówiła już trochę szybciej i głośniej. — Czy mieszkasz w Warszawie przy… — Spojrzała do swojego notesu — …ulicy Słodowej 17?

— Tak, ale dlaczego pytasz? Co to ma wspólnego z tą sprawą? — Był już mocno zagotowany. Ugięły się pod nim nogi i szukał wzrokiem miejsca, gdzie mógłby usiąść.

— Już tłumaczę. Usiądź sobie. Chcesz coś do picia? — Podeszła do automatu z wodą i kawą stojącego w rogu pomieszczenia.

— Najwyraźniej chcesz, żebym oszalał albo do reszty osiwiał. — Usiadł na najbliżej stojącym krześle. — Mów wreszcie, co masz do powiedzenia.

— W notesie Kopańskiego jest zapisany ten adres i słowo „Bar.”. Tuż obok jest dopisek… — znów zerknęła do swoich notatek — …”priorytet”. Pomogłam sobie translatorem i sprawdziłam. W Warszawie pod tym adresem nie ma żadnego baru, ani restauracji. Znaliśmy już ten adres wcześniej, bo był zapisany na kartce odnalezionej podczas przeszukania jego samochodu, ale nie było podstaw, żeby go skojarzyć z tobą. Była wśród sterty różnych innych papierów i śmieci, wrzucona w schowek w desce rozdzielczej przed pasażerem. Czy Julia Barska to ktoś z twojej rodziny?

— To moja żona. To była moja żona! — poprawił się. — Zginęła prawie rok temu w wypadku! Co ona może mieć z tym wspólnego?! Skąd znasz imię mojej żony?! O co tu chodzi?! — Tracił panowanie nad sobą.

Milana podeszła do Igora, położyła rękę na ramieniu i próbowała go uspokoić. Kiedy odzyskał równowagę, wręczyła mu kserokopię odnalezionej kartki z odręcznym zapisem. Wziął ją do ręki, ale tak drżała, że musiał sobie pomóc drugą. Oprócz adresu był tam też odręczny szkic, który zaznaczonym krzyżykiem w kółku wskazywał miejsce parkingowe samochodu Barskich.

— A to kopia jednej ze stron jego notesu. — Podała mu drugą kartkę, na której również odręcznie zapisany był ich adres i skrót „Bar.”, a obok, innym charakterem pisma — „Julia” i dopisek „priorytet”, który równie dobrze mógł odnosić się do całości zapisu albo tylko do Julii.

— To znaczy, że, tak jak sądziłem, z przypadkiem miało to niewiele wspólnego. Nikt mi nie wierzył. Ona nie zginęła w wypadku, tylko została zamordowana. Co Julka takiego zrobiła? Czym tak się naraziła tym skurwielom? Czym?! — Nie mógł powstrzymać łez. Wróciły jak żywe sceny z tamtych wydarzeń. Wrócił ból i rozpacz ze zdwojoną siłą. Milana nie próbowała zapobiec tej eksplozji emocji. Zdawała sobie sprawę, że pocieszanie nic nie da, a współczucie jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje. Pozwoliła mu się wyszlochać i wyrwać tyle włosów ile zdołał. Zauważyła, że bezwiednie rozciera blizny na przedramionach i dłoniach. Nie spostrzegła ich wcześniej. Bez pytania położyła obok Igora na stoliku paczkę papierosów i popielniczkę. Natychmiast zapalił, odruchowo urywając ustnik drżącymi palcami. W drugą rękę wetknęła mu szklankę do połowy wypełnioną lodem i whiskey. Nie protestował. To były odruchy, które ledwie kontrolował. Usunęła się na bok i dyskretnie go obserwowała. Mijały długie minuty w ciszy przerywanej wydmuchiwanym dymem i dzwoniącym w szklance lodem.

Gdy nikotyna i alkohol spełniły swoje zadanie, odezwała się.

— Zanim tu przyjechałeś odszukałam w Internecie informacje o wypadku, w którym zginęła twoja żona. Chciałam się upewnić. Na tyle, na ile potrafiłam zrozumieć po polsku, oczywiście. Tylko kojarząc wydarzenia i uzyskane informacje doszłam do przekonania, że tu, w istocie, nie może być mowy o przypadku. Opowiedz mi o tym, co się zdarzyło tego dnia, kiedy zginęła twoja żona. — Zabrzmiało to jak polecenie służbowe.

— Przeczuwałem coś, ale nie chciałem do siebie dopuścić myśli, że to może być prawda. To, co się stało naprawdę wyglądało na wypadek, ale teraz… kiedy znów to wszystko analizuję… Nie! To byłoby zbyt nieprawdopodobne. A poza tym ja nigdy nie zajmowałem się Kopańskim, ani jego brudnymi sprawkami. Czego on mógłby chcieć ode mnie… i mojej żony. — Skrył twarz w dłoniach. Nie potrafił trzeźwo myśleć. Emocje odbierały mu możliwość racjonalnego analizowania faktów. To były zbyt świeże wspomnienia i wciąż krwawiące rany.

— Spróbuj — ponagliła spokojnym głosem.

Po chwili, której potrzebował na zebranie myśli i złapanie równowagi, zaczął odtwarzać tamte sceny.

— Wybieraliśmy się tego wieczoru do teatru… Już dawno obiecałem Julce, że zabiorę ją na jakąś dobrą sztukę i wynagrodzę te wszystkie samotne wieczory. Kilka razy bilety przepadły, bo w ostatniej chwili, albo nie mogłem wrócić na czas do domu, albo mnie z tego domu wyciągał niespodziewany telefon. Możesz sobie wyobrazić szczęśliwą Julię, która bez słowa sprzeciwu i zbędnych pytań przebierała się z wyjściowej kreacji w domowe ciuszki i zmywała świeży makijaż. — Uśmiechnął się na wspomnienie tej kiepsko skrywanej złości. — Tego dnia znów miałem problemy, żeby wrócić na czas z pracy. Wpadłem w ostatniej chwili zdyszany i w pośpiechu zacząłem się przygotowywać do wyjścia. Julka była już gotowa od pół godziny i w oczekiwaniu na mnie bawiła się pilotem, przełączając kanały telewizora i spoglądając ukradkiem na zegar. Była bardziej niż zwykle zamyślona. To nie było jej naturalne zachowanie. Nie zwróciło to jednak wtedy mojej uwagi, bo bardziej zestresowany byłem pośpiechem i nasłuchiwaniem telefonu, który jeszcze nie zadzwonił, a mógł w każdej chwili. Gdybym wiedział, że wtedy widzę ją po raz ostatni… — Ile oddałbym za moc cofania czasu — pomyślał, starając się nie rozpaść. — Kiedy brałem prysznic, Julka przez drzwi łazienki zawołała, że musi mi coś powiedzieć, ale porozmawiamy o tym w samochodzie, a teraz zejdzie już na dół i wyjedzie z parkingu. Po paru minutach byłem już gotowy i wychodziłem z bloku. Wtedy usłyszałem jakiś huk, hałas, a po chwili czyjeś krzyki i wzywanie pomocy. Wybiegłem przed blok… — Obrazy, które znów się wyostrzyły, spowodowały, że w gardle uwięzły słowa. Musiał na chwilę przerwać. — Kiedy wybiegłem… nasz samochód był zmiażdżony przez duży terenowy wóz… chyba to był jakiś amerykański pick-up. Julka musiała wyjechać z naszego miejsca i pewnie chciała podjechać bliżej naszej klatki schodowej… — Co parę słów przerywał, żeby opanować drżenie i ścisk gardła — …kiedy ten skurwysyn uderzył w nią z boku od strony kierowcy. Musiał szybko jechać, bo zmiażdżył naszego opla, wjeżdżając na niego kołami… — Wziął głęboki wdech — …starałem się tam dostać… próbowałem odginać karoserię rękoma… chciałem zepchnąć tamten samochód z miejsca, gdzie pod spodem była Julka… nawet nie zauważyłem, że moje ręce spływały krwią porozcinane przez porwaną blachę karoserii… — Łzy kapały na podłogę, ale patrzył w oczy Milanie bez wstydu — … potem pamiętam już tylko urywki, jakieś nieskładne fragmenty. Wiem, że ktoś starał się mnie odciągnąć i uspokoić. Pamiętam, że klęczałem na ziemi, głaszcząc z czułością wystającą ze zwojów pogiętej blachy dłoń Julii. Była blada i wiotka. Nie chciałem jej puścić. Powtarzałem w kółko, że przecież musimy iść, bo się spóźnimy…, że obiecuję wyłączyć telefon… Wtedy dotykałem jej po raz ostatni. Pamiętam, że próbowałem dostać się do kabiny, w której siedział ten nieprzytomny gnój, ale drzwi się zakleszczyły i nie mogłem ich otworzyć. Może i dobrze, bo prawdopodobnie zabiłbym go gołymi rękami. Później dowiedziałem się, że to jakiś menel. Miał jakieś promile we krwi i w dodatku był pod wpływem narkotyków. Podobno zmarł w szpitalu od tego syfu, który wciągnął, ale zupełnie mnie to nie interesowało. Przez dłuższy czas kontakt ze mną był poważnie utrudniony. Tak przynajmniej mówią moi przyjaciele.

Nie przerwała mu ani razu, wpatrując się w niego wciąż w ten sam sposób. Ze smutkiem, zatroskaniem, współczuciem, ale też z rezerwą i dystansem, jaki przystoi gliniarzowi na służbie…, ale też tak… na wszelki wypadek.

— Czy potrafisz wyjaśnić, co wspólnego może mieć zabójstwo twojej żony z twoją pracą, z Kopańskim, a może z zamachem w Pagu, albo z twoim pobytem tutaj? Sam przyznasz, że zbyt dużo tu zbiegów okoliczności i przypadków. Najpierw ginie żona policjanta, który zajmuje się ściganiem handlarzy narkotyków. Zgadza się? Tym się zajmujesz? — Brak odpowiedzi uznała za potwierdzenie. — Potem spotykasz człowieka, który prawdopodobnie zlecił to zabójstwo, tysiąc kilometrów od domu? Przypadek? Może się wydarzyć. — Sama sobie odpowiadała na pytania. — Dzień później znów go spotykasz kolejne kilkaset kilometrów dalej? Kolejny przypadek? Chwilę później ginie z całą rodziną… z żoną i dziećmi. To też jest przypadek, że byłeś bardzo blisko? I na koniec… — zniżyła i przyciszyła głos — …tylko ty przeżyłeś, Igor.

Podniósł głowę i przyjrzał się Milanie, by upewnić się, że dobrze zrozumiał jej intencje. Stała znów pod oknem, opierając się o parapet. W ręce trzymała kubek z kawą. Przyglądała mu się i prześwietlała wzrokiem na wylot. Była wyraźnie zmieszana i zdezorientowana.

— Czy ty mnie o coś podejrzewasz? Coś sugerujesz? — zapytał zdumiony i otrzeźwiony nagłym obrotem sprawy.

— Igor, ja tylko kojarzę fakty. Chcę tylko powiedzieć, że mógłbyś mieć motyw. Sam przyznasz, że to, co mówię, ma ręce i nogi, prawda? — Nie odrywała od niego wzroku.

— Muszę zapalić — mówiąc to, sięgnął do kieszeni w koszuli tym razem po własną paczkę cameli. Urwał jak zwykle ustnik i zapalił, głęboko się zaciągając. — Zakładając, że to, co mówisz, jest logiczne — mówił już nieco spokojniej. — Czy sądzisz, że chcąc się zemścić na jednym człowieku, mógłbym zabić tyle niewinnych osób? Tyle dzieci? Za kogo ty mnie masz?! O co mnie oskarżasz?! — znów podniósł głos.

— Ja cię nie oskarżam. Wyjaśnijmy sobie, żeby nie było między nami nieporozumień. Znam cię ledwie kilka dni, ale coś mi mówi, że nie byłbyś w stanie tego zrobić i mam nadzieję się nie zawieść na swojej intuicji. Co ciekawsze, nie jest mi żal tych dwóch skurwieli. Gdybym miała sposobność, sama bym ich wysłała w diabły. Muszę się jednak trzymać faktów, a te stawiają cię w pierwszym rzędzie klientów do sprawdzenia. Kto lepiej to może zrozumieć niż gliniarz. — Starała się trochę rozluźnić atmosferę delikatnym uśmiechem, którym obdarzyła Igora. — Umówmy się, że ta rozmowa zostanie między nami, a ty kowboju nie opuścisz miasta, ok?

— Jak każesz — stwierdził nieco ironicznie, ale udawała, że tego nie zauważyła.

— Twoje kłopoty… prawdziwe kłopoty mogą się dopiero zacząć, kiedy o tych wszystkich przypadkach, z którymi jesteś związany, dowiedzą się przyjaciele Balliniego, albo tego twojego Kopańskiego. Nie znam kumpli Polaka, ale tych włoskich koleżków kalabryjskiego pochodzenia powinieneś się wystrzegać. Do tego chyba nie muszę cię przekonywać. Póki co nic ci nie grozi. — Podeszła bliżej, odłożyła kubek po kawie i usiadła na stole tuż przed nim. — W coś ty się wpakował? — mówiąc to, pochyliła się i jej twarz znalazła się tuż przed jego twarzą.

Wstał i trzymając się za obolałe plecy, podszedł do okna.

— Muszę się dowiedzieć, dlaczego zginęła Julka — powiedział, patrząc na panoramę Zadaru. — Czy będziesz po mojej stronie, czy nie, ja muszę się tego dowiedzieć, rozumiesz? — Odwrócił się do Milany.

Siedziała na stole z zapadniętą między barkami, spuszczoną głową.

— Pomogę ci — odpowiedziała, nie odwracając się. — Dostałeś MMS-a? — Trochę się ożywiła.

— Jakiego MMS-a? — Nie powrócił wystarczająco szybko na ziemię.

— Ze zdjęciem Balliniego, oczywiście.

Zeskoczyła ze stołu i podeszła do Igora. Wyciągnął telefon i wyświetlił przesłany obraz. Na wyświetlaczu ukazała się twarz tej samej osoby, którą widział na pokładzie Barracudy. Nie miał najmniejszych wątpliwości.

— Tak, to bez wątpienia jest ten sam facet, który witał Kopańskich na jachcie. Zdjęcie jest chyba dosyć świeże, bo gość wygląda identycznie.

— To coś na dobry początek. Mam jednak wrażenie, że dalej już nie będzie tak łatwo. — Kierując się do wyjścia, kiwnęła ręką, dając znak, żeby poszedł za nią.

— Mogę to zabrać? — Wskazał dwie kopie, które wcześniej mu pokazała.

— Nie wiem, o czy mówisz. — Wychodząc, odwróciła się, żeby zobaczył jej porozumiewawczy wyraz twarzy okraszony uśmiechem.

Rozdział 9

Bornholm

Niedzielne popołudnie Muchowie, po namiastce awantury, jaką Dorota miała zamiar rozpętać Darkowi za podejrzanie długą nieobecność, spędzili na długich wycieczkach brzegiem plaży, najpierw na wschód, a przed zmierzchem na zachód, by móc napawać się kryjącym się w wodach Bałtyku czerwonym słońcem. Wieczorem zmęczeni zasiedli na tarasie swojego domku, a właściwie domu, bo miał blisko dziewięćdziesiąt metrów kwadratowych, dwie sypialnie, salon z kuchnią i dużą łazienkę. Darek rozkoszował się swoim ulubionym tuborgiem, którego w Polsce nie łatwo uświadczyć, a Dorota z dziećmi pochłaniały hektolitry soków różnej maści. Grali w kanastę. Jedyne, o czym w tej grze musiał pamiętać Darek, to unikanie w parze Doroty, która nie potrafiła przegrywać. Podczas spaceru, a teraz również podczas gry Darek nie mógł przestać myśleć o tym, co się wydarzyło.

Rzeczywiście, tak jak powiedział Bejnar, potrzebował czasu, ale nie po to, żeby porozumieć się ze swoimi przełożonymi, bo to w najlepszym przypadku wprowadziłoby do sytuacji dodatkowy chaos okraszony paniką. Wiedział, że niepodjęte na czas działania, co wynikało z niezatwierdzonych na czas dokumentów, w których trzydzieści cztery razy zmieniano „że” na „iż”, poprawiano stylistykę i spierano się o prawidłowe zastosowanie przecinków w zdaniach wielokrotnie złożonych, kosztowałoby kilka głów, o ile wcześniej nie udałoby się całej sprawy na wszelki wypadek zdeprecjonować i uznać za wybieg obcych służb, które tylko czekają, żeby pogrążyć i ośmieszyć w oczach świata służby Najjaśniejszej. Nawet, jeśli miałoby się okazać inaczej i zaniechanie czynności mogłoby okazać się przyczyną niepowodzenia, zawsze jest ktoś, kto za to zapłaci. Wtedy ci, którzy do tej pory mienili się być kolegami, stają się wrogami, bo jak twierdzą, zawsze wiedzieli o rażącej niekompetencji winowajców, a że nie było do tej pory na takich silnego, to dopiero teraz się doczekali. W ten sposób typuje się kilku, których głowami przez kolejne kilka miesięcy dawni koledzy będą grali na korytarzach w piłkę. Na ich miejsce przyjdą nowi, oczywiście doświadczeni, ze stażem pracy krótszym niż przydatność do spożycia banana, z nowymi pomysłami i jak poprzednicy z silną wolą przetrwania, choćby do następnej ruchawki i wymiany kadr. Efekt tych rozmyślań jednoznacznie wykluczał możliwość podjęcia oficjalnych działań.

Darek miał świadomość, że taka samowolka może się dla niego smutno skończyć, ale nie to spędzało mu sen z powiek. Musiał do jutra wymyślić coś, co w imieniu „firmy” będzie mógł nawinąć Bejnarowi i co ten łyknie. Musi doprowadzić do sytuacji, w której nie będzie czasu na rozmyślanie i planowanie czynności, których nikt nigdy nie zrealizuje, a jedynie czas na działanie. Podjął decyzję, że w sprawę wtajemniczy tylko jednego, najbardziej zaufanego kumpla, który pomoże mu odszukać Kopańską z dziećmi, a szefostwo dowie się o wszystkim w ostatniej chwili. Podświadomość jednak podpowiadała mu, że mimo to kłopoty dopiero wtedy się zaczną. Nie potrafił uzasadnić tego, co czuł, ale był przekonany, że obawy Bejnara o drugim dnie całej tej afery nie są wyssane z palca.

Następnego ranka obudził się pierwszy. Nie spał zbyt dobrze. Kołaczące się po głowie myśli nie dawały za wygraną. Wstał, nie budząc reszty. Umył się i pojechał po zakupy na śniadanie. W pobliżu nie było żadnych sklepów, dlatego musiał pojechać do Aakirkeby. Te kilka kilometrów na rowerze po wygodnych, asfaltowych ścieżkach rowerowych, w rześkim porannym wietrze, było wielką przyjemnością. Był mniej więcej w połowie trasy, kiedy z naprzeciwka minęło go, jadąc bardzo szybko, to samo audi, które wczoraj eskortowało Daniela Bejnara. W środku siedziało dwóch z tych trzech karków, których widział wczoraj. Na samą myśl, dokąd zmierzali, oblał go zimny pot. Natychmiast zawrócił i pędząc w kierunku wynajmowanego domku, pobił wszelkie możliwe rekordy świata w jeździe na czas, a miał wrażenie, że to właśnie czas i droga potwornie się wleką. Ta sama trasa, którą z taką łatwością pokonał w jedną stronę, w drugą zdawała się niemiłosiernie dłużyć. Z daleka widział już niebieskie ściany ich „willi”, ale nigdzie w pobliżu nie było audi. Wbiegł zdyszany na ganek domku, porzucając wcześniej rower gdzieś na drodze. Z hukiem wpadł do wnętrza.

— Co się stało? Czego tak hałasujesz? — jak zwykle miło i czule odezwała się Dorota.

— Wydawało mi się… wydawało mi się… — Nie mógł złapać tchu.

— Co ci się wydawało? I dlaczego o tej porze biegasz, a nie śpisz jak człowiek? — Nie dawała za wygraną.

— Wydawało mi się… — szybko myślał Darek — …że ktoś wchodził do naszego domku. Jakiś złodziej, albo kto inny… — zmyślał na poczekaniu.

— Czy ty się dobrze czujesz, mężu? Nikogo tu nie było. Kładź się spać albo przynajmniej nie hałasuj, dobrze? — Odwróciła się na drugi bok.

— Tatusiu, nie przejmuj się. — Agatka wyszła z drugiej sypialni i przytuliła się do Darka.

— Ty, moja mała kobietko — westchnął, przytulając córkę. — Wiesz, jak się wystraszyłem, że mogło wam się coś stać? — Wciąż trudno mu było wyrównać oddech i się uspokoić. — Idź, połóż się jeszcze, a ja pojadę po coś do jedzenia na śniadanie. Na co masz ochotę, córuś?

— Na twoją jajecznicę.

— Twoje życzenie jest dla mnie poleceniem służbowym. — Pocałował ją w czoło i ponownie wyruszył rowerem w drogę do sklepu.

Postanowił jednak przejechać się po uliczkach Boderne i trochę rozejrzeć. Na końcu jednej z nich, tuż przy plaży zauważył samochód ochroniarzy. Podjechał bliżej. Stał zaparkowany niemal na samej plaży. Okna miał otwarte. Z wnętrza dochodziły ciche dźwięki muzyki. W stacyjce wisiał kluczyk. Sto metrów dalej, nad samym brzegiem, spostrzegł dwóch facetów, którzy nim przyjechali. Nie wierzył własnym oczom. Te dwa osiłki rozwijały skrzydło kite’a i szykowały się do podboju wiatru i fal. Pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, było, że gdzieś tego kite’a ukradli. Nie zmieniało to ani na jotę tego, czego właśnie był świadkiem. Oni naprawdę wyglądali, jakby sposobili wyścigowego charta do jazdy wierzchem i właśnie starali się go osiodłać. Przez chwilę walczył z pokusą, żeby zobaczyć tych dwóch w akcji, ale córka i reszta głodomorów czekali na jajecznicę, a do jajek miał jeszcze parę kilometrów.

Zapach smażonej jajecznicy rozniósł się po całym domu. Wszyscy po kolei, jak lunatycy wylegli z łóżek i mlaszcząc przeraźliwie, zasiedli do stołu w salonie. Darek już wcześniej nakrył do śniadania, dlatego nie czekając na danie główne, zaczęli pałaszować wszystkie dodatki. Podaną jajecznicę niemal zmietli, wycierając bułkami talerze.

— No. To ja zrobiłem śniadanie, a teraz kto inny będzie zmywał. Aha. I oczekuję pysznej kawy na tarasie.

Darek, nie chcąc wysłuchiwać kłótni o to, kto ma zmywać, sam czym prędzej zmył się na taras, zabierając ze sobą laptopa. Rozsiadł się na wiklinowej kanapie z poduchami i po uruchomieniu komputera, połączył się z Internetem. Jak zwykle przegląd rozpoczynał od najnowszych wiadomości na jednym z portali informacyjnych, do którego zdążył się już przyzwyczaić. Przejrzał wieści ze sportu i, celowo omijając rubryki komentujące wojenkę polsko-polską, przeszedł do aktualności na świecie. Jako pierwsza, wyróżniona pogrubioną kursywą na czerwonym tle, w oczy rzucała się informacja o eksplozji na luksusowym jachcie w jednym z portów Chorwacji, w której zginęło prawdopodobnie ponad dwadzieścia osób.

— Ja pierdolę! — wyrwało się na głos Darkowi.

— Czego klniesz przy dzieciach — zasyczała małżonka, przechodząc obok i strzelając go ręką po głowie.

— Ja ci chyba kiedyś te twoje rączki raz porządnie skrępuję i wrzucę cię do wody. — Bardzo tego nie lubił, a protesty nigdy nie przynosiły efektu. — Każdy sąd mnie uniewinni. — Pocierał głowę, poprawiając zmierzwione uderzeniem włosy. — Zainteresuj się lepiej tym, co się dzieje na świecie, a nie zbyt późną edukacją dzieci. Ktoś wysadził w powietrze jacht w Chorwacji.

— I co w tym dziwnego. Co chwila coś, gdzieś wylatuje w powietrze i jakoś to na tobie do tej pory nie robiło większego wrażenia.

Darek spojrzał na Dorotę z dezaprobatą.

— Powiedz mi w takim razie, kiedy po raz ostatni słyszałaś o zamachu w Chorwacji? — Wiedząc, że nie uzyska odpowiedzi, sam dokończył. — Podejrzewam, że od końca wojny w dawnej Jugosławii raczej nie, co? Przynajmniej nie o takim zamachu, w którym zginęło ponad dwadzieścia osób…

Coraz wyższe tony rozmowy, nieuchronnie zmierzające do kłótni, jak zwykle o nic, przerwało przyjście Jacka.

— Kawa dla taty. — Przyniósł kubek gorącej kawy ze śmietanką i postawił na stole przed Darkiem.

Jedno i drugie z twarzą wybrnęło z sytuacji grożącej kryzysem i wykorzystało odpowiedni moment, aby udać, że nie było tematu. Dorota pogrążyła się w jakiejś kolorowej gazecie, a on wrócił do lektury internetowych doniesień. Kliknął na rozszerzenie „zobacz więcej” i dotarł do relacji wszelkich możliwych agencji prasowych opisujących to zajście. Jedna z nich, chyba chorwacka, sądząc po nazwie, donosiła wprost z dobrze poinformowanych źródeł, że wśród ofiar jest wielu Polaków. Chciał to ogłosić, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, unikając prawdopodobnie kolejnej wymiany uprzejmości. Pisali też, że właścicielem jachtu jest znany włoski biznesmen o nazwisku Ballini, którego bogactwo wiązane jest z nielegalnymi dochodami organizacji mafijnych we Włoszech.

— Ballini, Ballini… — powtarzał sobie pod nosem Mucha, zastanawiając się, skąd zna to nazwisko.

Przypomniał sobie, że kiedyś w rozmowie z Benem na temat tego, jak wiele jest w stanie Europa wchłonąć kokainy, wspomniał między innymi o Ballinim, chyba, o ile dobrze pamiętał, jako o jednym z bossów Ndranghety, która zarządzała przemytem i handlem kokainą na Starym Kontynencie. Amerykanie na bieżąco współpracują z włoskimi organami ścigania i mają w związku z tym w miarę aktualne informacje na ten temat. Co się dzieje do cholery? Miał nieodparte wrażenie, że to dopiero początek, bo przecież śmierć takiego cappo nie mogła przejść bez echa. Pozostała mu tylko nadzieja, że to, co się tam stało, nie ma żadnego związku z tym, o czym mówił mu Bejnar. W końcu pięć ton, to nie przelewki, szybko przeliczył w głowie, po czterdzieści tysięcy dolarów za kilogram, to czterdzieści milionów za tonę i dwieście milionów baksów za pięć ton! I to w hurcie! Czymże jest życie kilku ludzi wobec takiej sumy. Zabijali za dużo mniejsze pieniądze — analizował bezgłośnie.

Było już piętnaście po jedenastej. Darek, stosując się do prośby żony i wykorzystując to, że dzieciaki akurat się kąpały i nie będą chciały mu towarzyszyć, wskoczył na rower, żeby pojechać do Aakirkeby po jakieś owoce. Bardzo mu to pasowało, tym bardziej, że już od godziny starał się wymyślić coś, co nie wzbudzi w Dorocie żadnych podejrzeń i da mu trochę czasu na spotkanie z Bejnarem. Wskakując na rower, pomyślał, że zachowuje się tak, jakby zdradzał żonę i szukał wymówek i pretekstów do tajnych schadzek. Uśmiechnął się szeroko na tę myśl, a do tego zaśmiał na głos, gdy sobie uzmysłowił, że efekt po przyłapaniu go z kochanką, byłby dużo łatwiejszy do przeżycia niż ten, jaki nastąpiłby po dekonspiracji jego zawodowych podchodów podczas urlopu. Tu nie byłoby już mowy o rozprawie pojednawczej. Miał więc prawo czuć się jak całe stado niewiernych małżonków.

Dojeżdżał już do parkingu, na którym spotkał się ostatnim razem z Bejnarem. Stały tam dwa samochody na niemieckich numerach, ciągnące ogromne przyczepy kempingowe. Zajmowały jednak tylko jeden koniec parkingu. Zostało jeszcze pięć minut do południa.

Niemal punktualnie o dwunastej, z właściwym sobie dostojeństwem, pomrukując tuzinem gardeł, wtoczył się na parking zielony jaguar. Podjeżdżając do Darka, przejechał przed frontem niemieckich turystów i wzbudził wśród nich uzasadnione zainteresowanie. Zatrzymał się koło Muchy, wyłączył silnik i wysiadł. Zdjął okulary i cienkie skórkowe rękawiczki z dziurkami, których kolor komponował się z barwą drewnianej kierownicy i skórzanej tapicerki. Podszedł z wyciągniętą na powitanie ręką.

— Witaj, panie władzo! — Uśmiech miał szeroki, jak jego jaguar.

— Daruj sobie uprzejmości. — Darek uścisnął dłoń na przywitanie.

W tym samym czasie niemieccy amatorzy automobilizmu podeszli bliżej, by podziwiać to cacko. Jeden z nich, chyba najstarszy, rozpoznał polskie numery rejestracyjne, czego nie omieszkał skomentować. Nie wziął jednak pod uwagę, że Bejnar i Mucha na tyle znają język, że zrozumieli epitet skierowany albo ogólnie do Polaków, albo, co gorsza, szczególnie do tych dwóch, a określający ich wprost złodziejami samochodów. Zdążył jeszcze dorzucić coś na temat tego, że ten samochód z pewnością jeszcze niedawno należał do jakiegoś zacnego Bawarczyka, a Bejnar już był przy swoim samochodzie i otwierał bagażnik. Kiedy wyciągnął teleskopową, metalową pałkę, zwaną „batonem”, i otworzył ją wyrzutem nadgarstka, Niemcy z okrzykami rzucili się w stronę swoich wymuskanych pojazdów z domami na kółkach, potykając się przy tym o rozlatujące się w biegu klapki. Daniel spokojnym krokiem szedł w ich stronę, a Darek z rozbawieniem przyglądał się całej sytuacji. W pośpiechu spowodowanym paniką mieli trudności z odpaleniem silników. Kiedy w końcu im się to udało, znaleźli się w zasięgu „batona” polskiego bandyty. Ruszyli z piskiem opon, zapominając chyba o tym, że ciągną duże przyczepy. Można było sobie tylko wyobrazić, co działo się w ich wnętrzach, gdy podczas zawracania przechylały się niebezpiecznie na jedną stronę, by opaść z hukiem na drugą. Było zresztą to doskonale słychać, gdy wyposażenie przelatywało z jednego końca przyczepy na drugi. Gdy drugi z samochodów mijał Bejnara, ten zamachnął się i uderzając w ścianę przejeżdżającej przyczepy, zrobił w niej dziurę wielkości piłki do kosza. Nie zatrzymali się, pozostawiając po sobie tumany kurzu i smród palonej gumy.

— Nie pomagasz w ciężkiej i mozolnej pracy nad poprawą wizerunku Polaków w oczach niemieckiego obywatela — ironizował Darek. — Mówiąc dokładniej, do niezbyt miłych przymiotników określających szanowanego za swoją fachowość złodzieja samochodów, doszły te związane z przemocą i wandalizmem. Mam tylko nadzieję, że nie przyczyniłeś się do wywołania kolejnej wojny światowej.

— Czy ja wyglądam na Franka Dolasa? — Śmiał się Daniel, składając pałkę i chowając ją z powrotem do bagażnika. — Z nimi trzeba krótko i bez dyskusji, bo inaczej nie rozumieją. Podobno tak mówią o nas. — Podszedł do Darka. — Czy masz dla mnie jakąś ofertę od twoich przełożonych? — Przeszedł do meritum sprawy bez szczególnych wstępów o pogodzie i samopoczuciu.

— Dostałem zapewnienie, że Maria może zostać odnaleziona…

— Maria i dzieci…

— Tak tak. Mam na myśli całą trójkę — poprawił się Mucha. — Z tym nie powinno być trudności. Jeśli jeszcze do tego okaże się, że jest więziona, będzie dodatkowy zarzut dla Kopańskiego.

— Odpuść sobie takie zarzuty. Maria nie będzie nigdzie, niczego zeznawać. Będziesz miał tyle innych, mocniejszych papierów, że wystarczy dla Kopy na dwadzieścia lat. Od Marii wara, bo niczego więcej się nie dowiesz.

Darek zorientował się, że rzeczywiście trochę przesadził i musi odpuścić.

— Spokojnie. Nie ma problemu. Jeśli rzeczywiście to, co masz nam dać, jest na tyle szczegółowe, że możemy to szybko potwierdzić, to przybijamy umowę. Ale sam musisz przyznać, że nikt od ciebie nie kupi kota w worku. Muszę mieć coś, co da nam pewność, że nas nie rolujesz. Jeśli przyszłoby ci do głowy wsadzić nas na lewe sanki, to pamiętaj, że znajdziemy tysiąc sposobów, żeby ją zatrzymać w Polsce — Darek improwizował na poczekaniu. — Zresztą, po co ją. Wystarczy zatrzymać dzieci. Bez nich nie wyjedzie. Rozumiesz, jak sprawy się mają?

— Jakie mam gwarancje, że dotrzymasz słowa?

— Żadnych, oczywiście. Musisz się pogodzić z tym, że to ty jesteś tu petentem. Jeśli nie przechwycimy tych pięciu ton prochów, to jakoś to przeżyjemy. Do następnego razu. Może kiedy indziej i gdzie indziej. — Dobrze mu szło. Lubił czasem tak filmowo popłynąć. — Ty zaś masz chyba tylko tę jedną Marysię? Czy się mylę? — Nie oczekiwał odpowiedzi, bo mogła być tylko jedna. — Więc musisz nam coś dać, a wtedy my powiemy ci, czy dostaniesz od nas swoją dolę. Takie jest życie — zakończył z przytupem Mucha.

Mina, jaką przybrał Bejnar, nie wskazywała, by pogodził się z tą myślą. Widocznie potrzebował trochę czasu. Darek nie zamierzał mu w tym procesie przeszkadzać i odszedł na pewną odległość, by dać mu czas do namysłu. Obserwował go z dystansu. Daniel ciężko oddychał. Stojąc nieruchomo, wpatrywał się w jakiś punkt na asfalcie. Mijały sekundy, a Bejnar walczył ze sobą, choć wiedział, że chcąc osiągnąć swój cel, musiał przystać na warunki Darka.

— W porządku. Dam ci nazwę statku. Resztą ustalisz sobie sam.

— Chwileczkę. — Darek powstrzymał Bejnara. — Jeśli sądzisz, że to mi wystarczy, to się mylisz. Ty sobie świetnie zdajesz sprawę z tego, jak wyprowadzić w pole celników, pograniczników i wszystkich innych „-ników”. Ile razy podmieniałeś po drodze papiery statku i po przemalowaniu nazwy na pełnym morzu zmieniałeś port docelowy? Myślisz, że nie pamiętam tego dużego transportu, który zamiast do Gdyni trafił do Kaliningradu i tam, o dziwo, wpadł. Co? Źle opłaciliście? A może tak właśnie miało to wyglądać, bo ślad po prochach zaginął po przewiezieniu do Petersburga? Co? Zły pomysł? Rosjanie też ludzie i lubią banany, prawda?

Bejnar przyglądał się bez słowa Darkowi. Nie drgnęła mu powieka.

— Skończyłeś? — zapytał po chwili przerwy. — To teraz ja ci coś powiem. Nie masz zielonego pojęcia o tym, jak to naprawdę wygląda. Rzeczywistość o niebo przerasta twoje wyobrażenie na ten temat. Jesteś tylko malutkim robaczkiem, którego bardzo łatwo rozmazać na chodniku. Nikt nawet się nie zająknie, żeby zrobić z ciebie gustowny szlaczek, jeśli tylko wejdziesz im w drogę. Nie myśl, że ktokolwiek się choć przez moment zastanowi, czy to, co zrobi z twoją żoną, a potem twoimi dziećmi, będzie ci się podobało, czy nie. Tobie się wydaje, że zbawiasz świat od złych ludzi? Ty i twoja rodzina tylko ich kaprysowi zawdzięczacie fakt, że jeszcze oddychacie. Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że porządek rzeczy jest nieco inny niż ten, który widzisz na co dzień i o którym czytasz w gazetach. On jest taki tylko dlatego, że oni chcą, byś tak go widział. Świat jest urządzony przez ludzi, o których nikt nigdy nie słyszał. Oni tak naprawdę mają władzę, bo mają pieniądze. Mnóstwo pieniędzy. — W kącikach ust Bejnara pojawiła się spieniona ślina, oczy nabiegły krwią, a barki unosiły się rytmicznie z przyśpieszonym oddechem.

Mucha zorientował się, że nadepnął na bardzo wrażliwy odcisk. Z nim nie może być wszystko w porządku, bo tak gadają tylko jacyś obłąkańcy — pomyślał. Spisek światowych elit, czy coś w tym rodzaju. Jeśli teraz nie wyciągnie z niego bardziej szczegółowych informacji, za chwilę może być za późno. Musiał go uspokoić.

— Ok. Nie licytujmy się, bo to do niczego nie prowadzi. Jesteśmy z dwóch różnych światów i niech już tak zostanie. Potrzebuję bardziej szczegółowych informacji — stanowczo podkreślił Darek.

Daniel przyglądał mu się lekko zdyszany swoim wywodem. Milczenie trwało dłuższą chwilę.

— Ten statek nie wpłynie do Kaliningradu, bo tam jest za płytko. — Powiedział bardzo spokojnie i cicho. Wyjął z kieszeni kolejną wizytówkę i na odwrotnej stronie coś zapisał. Podał kartkę z nazwą statku i datą planowanego wpłynięcia do portu w Gdyni. — Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz.

— Czytałeś dzisiejsze wiadomości? — Mucha, chowając wizytówkę do kieszeni, dla rozluźnienia atmosfery rzucił do konsumpcji informację, którą rano przeczytał w Internecie.

— Nie. Nie miałem gdzie. A co się stało? — Bejnar powrócił z równoległego wymiaru.

— W Chorwacji ktoś wysłał do Świętego Pietra …, a raczej do jego konkurencji, niejakiego Balliniego. Może o nim słyszałeś? Jego skromna dwumasztowa łódeczka wyleciała w kosmos wraz z całą załogą.

— Nie mówisz poważnie. — Daniel wyraźnie zbladł, a po skroni spłynęła mu kropla potu.

— Całkiem poważnie. Niestety, przy tej okazji zginęło ponad dwadzieścia osób i podobno wśród nich są jacyś Polacy, ale nic więcej nie napisali.

— Jesteś pewien, że to był Ballini? — Oczy Bejnara zrobiły się większe od znaków drogowych.

— Tak podawali w necie… to znaczy jacht do niego należał i mówiąc szczerze, mam nadzieję, że Ballini był wtedy na pokładzie. — Darek znów wdepnął w coś, co się rusza.

— I mówisz, że byli tam Polacy? Znasz jakieś nazwiska? — Jego przerażenie było coraz bardziej widoczne.

— Mówię ci, że nic więcej nie napisali. A co? Wiesz coś o tym?

Bejnar nie reagował już na pytania, którymi Mucha starał się go zasypać, kiedy wskakiwał do swojego jaguara i pośpiesznie odpalał silnik. Wyrwał z miejsca, buksując kołami i omal nie potrącając Darka, szybko odjechał.

Rozdział 10

Chorwacja

Następnego dnia Igor nie mógł znaleźć sobie miejsca. To, czego się dowiedział od Milany totalnie zburzyło jego sposób pojmowania wszystkiego, co w ostatnim czasie go spotkało. Stan emocji stanowczo zmienił swój środek ciężkości. Nie chodziło już tylko o to, żeby odzyskał równowagę i wrócił do życia pogodzony ze śmiercią ukochanej osoby. Teraz chodziło też o to, żeby znaleźć odpowiedź na kilka pytań, które pozwolą mu pojąć sens tego, co się wydarzyło i dać, choć najmniejszy powód, żeby nie szukać zemsty.

Zastanawiał się, co mogło go łączyć z interesami Kopańskiego. To był wątek, którym od lat zajmowały się jednostki w Krakowie. Nic mu nie mogli zrobić ani udowodnić. Wiedział o tym z relacji przy okazji służbowych spotkań i odpraw. Kopa śmiał im się w oczy, bo czuł się wyjątkowo bezpiecznie. Dla każdego z nich, poza codzienną robotą, dorwanie Kopańskiego, choćby na mandacie za złe parkowanie, było celem, dla którego warto było codziennie rano wstawać do pracy. Przypuszczali po cichu, że musi mieć mocne oparcie gdzieś wysoko, wśród szerokich korytarzy i gabinetów chronionych przez dziesiątki asystentów i sekretarek.

Po porannej toalecie i łagodzącym ból pleców, letnim prysznicu, przygotował sobie niewielkim nakładem pracy płatki kukurydziane z jogurtem i mocną, białą kawę. Umościł się na wyłożonym poduszkami fotelu z rattanu, w cieniu szerokiej, pasiastej markizy na tarasie swojego apartamentu. Zamarzył o chwili bezmyślnej egzystencji i sprowadzeniu emocji do poziomu jamochłona, ale jedyne, co uzyskał, to napędzenie rozmyślań w dwójnasób. Potoczyły się w natłoku.

Ja zajmowałem się… Zaraz! Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej? Może tu nie chodzi o Kopańskiego? Nie prowadziłem jego spraw i nie zalazłem mu za skórę. Może to Włosi? Oni mogliby mieć motyw. Ale, jeśli to prawda, to dość karkołomna teza. Nie wyrządziłem im tak wielkich szkód, żeby chciało im się fatygować po takiego pionka jak ja. A poza tym nie byłem jedyną osobą, która pracowała nad powiązaniami naszych grup z włoskimi mafiami. Dlaczego więc ja? Kim dla nich jestem? No i ten dopisek „priorytet” w notesie Kopańskiego. Mogli przecież zlecić mu wykończenie mnie… albo Julki. Na pierwszy rzut oka ma to sens, ale tak naprawdę jest mocno naciągane, albo brakuje jeszcze kilku elementów… w tym jednego poważnego — kto i dlaczego mnie wyręczył i załatwił tych dwóch, a przy okazji tylu niewinnych ludzi? Jestem przekonany, że z wody wynurzył się tylko czubek góry lodowej, a to, jeśli dobrze pamiętam, tylko jedna dziewiąta całości. Muszę działać, bo bezczynność zaraz mnie doprowadzi do szaleństwa. Gdzie znów posiałem ten cholerny telefon? Od tego wybuchu miesza mi się w głowie. Uciekają mi wątki myśli, nie pamiętam, co robiłem przed chwilą. Zapominam, po co gdzieś idę i czego szukam. Jeśli to już tak na stałe, to… mam przesrane — złorzeczył w myślach dopijając kawę.

Chciał wybrać z komórki numer do Milany, kiedy któraś z klapek pamięci zaskoczyła, a raczej z hukiem eksplodowała, kiedy przypomniał sobie, że zrobił aparatem w telefonie kilka zdjęć Barracudy tuż przed wybuchem. — Co ze mnie za kretyn? Przecież jak powiem to Milanie, to nabierze jeszcze większych podejrzeń i nie uwierzy, że po prostu wyleciało mi to z głowy — przyznał w obawie o własną wiarygodność.

Rozmyślając nad tym, jak rozsądnie wybrnąć z sytuacji, starał się odszukać w telefonie pliki ze zdjęciami. Otworzył galerię i natknął się na zdjęcia, które zrobił Julii w ostatnich tygodniach życia… Nie było mu łatwo się od nich oderwać. Dużym wysiłkiem woli przeskoczył do ostatnich zdjęć, na których była Barracuda. Przeglądał je jedno po drugim z uwagą, ale niczego istotnego na tym rozmiarze wyświetlacza nie zauważył. Wyciągnął i odpalił spakowanego do tej pory laptopa. Podłączył telefon i zgrał pliki ze zdjęciami do komputera. Po kilku minutach mógł już je obejrzeć w dużej rozdzielczości.

Były cztery zdjęcia. Dwa ujęcia z boku od strony sterburty i dwa pod skosem w ujęciu obejmującym dziób i sterburtę. Na wszystkich widoczni są fotografujący się turyści. Starał się ich policzyć, eliminując powtarzające się osoby na kolejnych fotkach. Wyszło mu, że tuż przed wybuchem, poza nim, przy burcie Barracudy stało jedenaście osób — pięciu mężczyzn, cztery kobiety i dwoje dzieci. Z tych członków załogi, których było widać na pokładzie, na fotografiach utrwalił dwóch, z których jeden pochylony wykonywał jakieś czynności na pokładzie, a drugi stał mniej więcej na środku sterburty, w pobliżu trapu, oparty o reling najwyraźniej pozował, jako tło do zdjęć turystów. Nie było widać, co robi na pokładzie ten schylony, bo zasłaniała go wyższa w tym miejscu burta i nieco uniesiony dziób jachtu. Drugi natomiast stał w miejscu, gdzie prawdopodobnie eksplodowała bomba. Mógł sobie tylko wyobrazić, że jego szczątki i tej trójki stojącej na nabrzeżu najbliżej niego, nie będą łatwe do odnalezienia… o ile w ogóle się odnajdą. Nie opuszczała go myśl, jak potwornym jest uczucie, gdy patrzysz na tych ludzi, mając świadomość, że to ostatnie sekundy ich życia.

Igor nie był znawcą tematu i nie wiedział, jak poprawnie nazywać taki pływający luksus, ale był przekonany, że właściciel w nim utopił… o zgrozo dosłownie… mnóstwo pieniędzy. Drewniane, ciemnobrązowe burty lśniły, migocząc świetlnymi refleksami odbijanymi przez kryształowo zieloną wodę. Wszystko, co znajdowało się na pokładzie, a co uchwycił obiektyw aparatu, było jedną, olbrzymią kompozycją przepychu i blasku. Na rufowym pokładzie, który zajmował blisko jedną trzecią długości jachtu, znajdowało się coś w rodzaju przykrytego płóciennym dachem tarasu. Stały tam szerokie sofy obite białą skórą, rozdzielone ławą zastawioną misami owoców, kieliszkami i szampanem wystającym z kubła z lodem. Na rufie zamocowany był pomost, który zwykle jest opuszczany do wody, gdy ktoś ma ochotą sobie popływać. Wejście, zapewne nie jedyne, do wnętrza Barracudy znajdowało się mniej więcej u szczytu ławy i prowadziło po kilku schodkach w dół. Ożaglowanie jachtu było zwinięte. Na górnym pokładzie znajdował się kapitański mostek, a raczej centrum dowodzenia, zważywszy na ilość anten i radarów, które psuły całą kompozycję pięknego, starego jachtu żaglowego. Elektronika i sprzęt najnowszej generacji, niezbędny do żeglowania, był adekwatny w ilości i jakości do klasy Barracudy.

Igor przyznał, że był trochę rozczarowany. Nie znalazł na zdjęciach nic takiego, co choć w najmniejszym stopniu mogło pomóc wyjaśnić tę tragedię. Postanowił jednak skontaktować się z Milaną i przekazać jej nowinę o cudownie odnalezionych fotografiach i przełknąć pigułkę kpin, na które był przygotowany. — Oby tylko kpin — pomyślał.

Nie uprzedził, o co chodzi, ale zaznaczył, że byłoby lepiej, gdyby nie odkładała zbyt długo wizyty. Pojawiła się szybciej niż mógł przypuszczać. Żałował, że nie widział miny swojej gospodyni, pani Ivany, gdy z uśmiechem i cmokaniem odprowadzała wzrokiem Milanę, wchodzącą po schodach do apartamentu. Milana przyznała, że chciała się przed nią wytłumaczyć i powiedzieć, kim jest, ale w ostatniej chwili zrezygnowała, bo to tylko wzbudziłoby w niej jeszcze więcej ciekawości i podejrzliwości. Uśmiech trochę jej zbladł, gdy oznajmił powód zaproszenia.

Igor wyświetlił pierwsze zdjęcie na laptopie i obrócił ekran w jej stronę.

— Chcesz mi powiedzieć, że przez cały ten czas w twojej komórce były zdjęcia zrobione tuż przed wybuchem, a ty mówisz mi o tym dopiero teraz! — Była już poważnie wzburzona. — Potrafisz mi to jakoś racjonalnie wytłumaczyć? — Nie spuszczała z tonu.

— Więc… — zaczął.

— Tylko mi nie mów, że zapomniałeś. — Jakby odgadywała jego myśli, patrząc na niego jak matka na syna po wywiadówce.

— Pozwól mi się wytłumaczyć. — Podał jej szklankę z Jamnicą schłodzoną kilkoma kostkami lodu. — Powód jest bardzo prozaiczny.

— Jaki? — Spojrzała na Igora z politowaniem.

— Zapomniałem — powiedział to tak ostrożnie, jakby od tego, jak wypowie zaklęcie, zależało, czy sezam się otworzy.

Milana pochyliła się, opierając łokciami na kolanach, a szklankę przytknęła do czoła. Zapadła chwila ciszy. Musiał ją wykorzystać zanim się wścieknie.

— Posłuchaj. Zrobiłem te zdjęcia kilka… dosłownie kilka sekund przed wybuchem. Zdążyłem tylko włożyć telefon do kieszeni i było po wszystkim. Kiedy się ocknąłem, naprawdę nie było mi w głowie troszczyć się o aparat i zdjęcia. Nie myślałem o tym. Wyrzuciłem podświadomie z pamięci, bo działy się inne, dużo ważniejsze rzeczy, które zaprzątnęły mój umysł. A poza tym… — Zamilkł.

— Co poza tym? — zapytała już trochę spokojniejsza.

— Poza tym, od tego wybuchu wciąż mi we łbie huczy i dzwoni. Mam większe problemy z pamięcią niż zwykle. Po prostu zapomniałem — dodał po cichu, łudząc się, że może nie usłyszy.

Przez chwilę siedziała bez ruchu, oglądając szklankę ze wszystkich stron. Igor zauważył, że kąciki jej ust zaczynają tańczyć, a policzki się lekko unoszą. Nie wytrzymała powagi, jaką pewnie zakładała sobie utrzymać za wszelką cenę i wybuchła śmiechem. W pierwszej chwili też się zaśmiał, ale szybko się zorientował, że przecież to właśnie on jest obiektem tej eksplozji radości, a nie sytuacja.

— Ha ha. Śmiej się, śmiej. Tu nie ma się z czego śmiać, tu trzeba płakać. — Starał się wyjść z twarzą z sytuacji. — No i starość…

To jednak spowodowało, że roześmiała się jeszcze bardziej.

— Ok. Pośmiej się, a ja tymczasem przygotuję kawę. Masz ochotę?

Nie była w stanie odpowiedzieć, bo brakowało jej tchu. Zdobyła się tylko na potakujące kiwnięcie głową.

Igor zdążył zrobić kawę, zanieść na taras i wygodnie się rozsiąść, kiedy przyszła, ocierając oczy z łez.

— Dobrze. Już mi przeszło. Dawno nie słyszałam, czegoś podobnego. — Znów się zaśmiała. — Ale powiedz mi teraz, co ja mam powiedzieć prokuratorowi. On, z tego co wiem, nie ma tyle poczucia humoru… on wcale nie ma poczucia humoru — poprawiła się — i może nie zrozumieć słowa „zapomniałem”.

— Już ty coś wymyślisz, prawda? Przecież przyznałem się, nie zataiłem tego, ani ich nie skasowałem. Tak czy nie? — Nie poddawał się.

— Nie przejmuj się. Jakoś to załatwię. Pan prokurator ma wobec mnie mały dług do spłacenia. — Uśmiech nie schodził jej z twarzy. — Powiedz mi, co oznaczało wspomnienie twojego wieku. Ile masz lat?

— Czterdzieści… niestety.

— Racja. Widziałam twoje papiery. Nie przesadzasz z tą starością? To piękny wiek dla mężczyzny. Wszystko jeszcze przed tobą. Ty po prostu rozkojarzony jesteś. Wystarczy się bardziej skupić na tym, co robisz.

— Dobrze. Przy okazji kolejnego wybuchu i lotu ponad ławką i przez trawnik zdążę jeszcze zrobić listę zakupów — ironizował.

— Nie filozofuj, tylko przynieś tego laptopa. Razem przyjrzymy się zdjęciom. — Zakończyła część rozrywkową spotkania.

Przyniósł go i postawił na stoliku tyłem do słońca, żeby cokolwiek można było zobaczyć. Przeskakiwała od zdjęcia do zdjęcia. Opowiedział jej dokładnie, co zapamiętał z tych kilku momentów i podzielił się uwagami i spostrzeżeniami, do jakich doszedł wcześniej, oglądając swoje dzieła. Milana też nie spostrzegła niczego, co mogłoby jej pomóc w posunięciu sprawy choć o krok.

— Skopiuj mi je — poleciła, wyciągając z kieszeni pendrive ukryty w breloczku przy kluczach. — Te zdjęcia muszą zobaczyć i przeanalizować fachowcy. Tam może być jednak coś, czego w tej chwili nie widzimy, a nawet jeśli nie, to samo zidentyfikowanie tych ludzi jest przecież ważne, prawda?

Przerzucił zdjęcia na nośnik w parę sekund i zwrócił go Milanie. Gdzieś zniknęły z jej twarzy ślady rozbawienia. Wpatrywała się w sylwetki ludzi na zdjęciach.

— Kto i dlaczego to zrobił? — zapytała, zagryzając wargi. — Jeśli nie znajdziemy szybkiej odpowiedzi, za kilka dni zwali się tu cały pułk mądrali z Zagrzebia i zamienią to miasto w pustynię, żeby tylko zadowolić swoich przełożonych i odebrać ordery — mówiła, nie odrywając wzroku od ekranu.

— Ty się lepiej módl, żeby nie przyjechali tu mądrale z Warszawy, bo wtedy możesz spokojnie zamknąć sprawę — dorzucił, zapominając skąd przyjechał. — A propos. A co z tymi Włochami, którzy mieli się tu tłumnie pojawić. Nie przyjechali?

— Przyjechali, ale na razie są trzymani z dala i na bieżąco informowani przez moich szefów. Nie wiem tylko, jak długo to potrwa, bo strasznie się rwą do walki. Myślę, że mam jeszcze trzy, może cztery dni. Później będę pewnie musiała oddać sprawę. — Już nie przyglądała się zdjęciom.

Rozparła się wygodnie w tarasowym fotelu i sącząc celebrowała picie kawy. Nawet nie zauważył, kiedy wyskoczyła z butów i podwinęła nogi pod siebie.

— Jestem już zmęczona. Śpię po dwie, trzy godziny dziennie. Najgorsze jest to, że zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Prokurator wciąż truje dupę, że nie mamy nic nowego. A co mamy mieć, skoro wciąż połowa dowodów pewnie leży na dnie zatoki — podniosła głos i wyraźnie się zdenerwowała. — Zanim je wszystkie wydobędziemy, minie jeszcze z tydzień. Nikt nie potrafi rzeczowo przedstawić hipotezy na temat powodów tego zamachu. Wciąż tylko gdybanie i wątpliwości. — Była poirytowana. — Nie mogę już słuchać o zemście konkurencji albo wyrównaniu rachunków. Tu się nic nie zgadza.

— Powiedz, co już macie, może razem coś wymyślimy — zaproponował Igor.

Wiedział, co ryzykowała, rozmawiając ze nim na ten temat, ale nie miała chyba nic przeciw temu, żeby to ryzyko ponieść. Był przekonany, że obdarzyła go zaufaniem i, być może, pokładała w ich współpracy jakąś nadzieję dla tej sprawy. Przez dłuższą chwilę siedziała z podkulonymi nogami na fotelu i patrzyła na Igora zamyślona, trzymając filiżankę przy ustach. W jej głowie instynkt walczył z rozsądkiem, ale decyzję już podjęła.

— Powiedziałam ci już, że pomogę… jeśli ty pomożesz mi — dodała, patrząc mu prosto w oczy.

Rozdział 11

Milana pomogła Igorowi znaleźć lokum w Zadarze. Musiał zrezygnować z apartamentu, który tak mu przypadł do gustu, a przemili gospodarze zgodzili się wziąć należność jedynie za wykorzystane dni. Trafił do całkiem przyzwoitej, jak na tak szybkie poszukiwania, kwatery w starej części Zadaru, na zabytkowym półwyspie. Nie był tak przestronny jak ten pażański, ale na jego potrzeby zupełnie wystarczający. Miał z okna widok na morze. W oddali widnokrąg przesłaniały wyspy, które w kliku rzędach zagradzały drogę na pełne morze. Szlaki, którymi pływały statki, promy i jachty lawirowały, często wąskimi przesmykami, wskazując najkrótszą drogę do celu. Widok znacznie różnił się od tego, do którego każdy Polak jest przyzwyczajony i który kojarzy mu się ze słowem „morze”. Nawet fale, jeśli w ogóle były, to tłumione przez liczne wyspy, w skąpej posturze docierały do lądu. Nie miały nawet najmniejszej białej grzywki.

Z niecierpliwością oczekiwał na telefon od Adama. Miał się dowiedzieć czegoś o powiązaniach Kopańskiego z Włochami. Zasiadł do swojego laptopa, żeby przejrzeć w Internecie najnowsze wiadomości z branży. Wszystkie większe serwisy informacyjne podawały niemal identyczny zakres newsów. Tym razem brać dziennikarska było nieco z tyłu z aktualnością swoich danych. Igora rozczarował zakres wiedzy mediów o tak spektakularnej tragedii, jaka nie zdarza się w Chorwacji co dzień. Miał wrażenie, że blokada informacji nałożona przez chorwacką policję jest wyjątkowo szczelna. Tylko pozazdrościć… chyba, że nie jest to efekt szczelności, a wyjątkowego oporu materii w postaci nieskończenie długich poszukiwań szczątków, badań i ekspertyz.

Oczekiwał medialnego potwierdzenia śmierci Balliniego na jachcie. A to, jak sądził, za sprawą weryfikacji zdjęcia, które przesłała mu Milana. Miał jednak świadomość, że chorwacka policja mogła uznać za zasadne wstrzymanie publikacji tej wiadomości z jakichś, tylko sobie znanych powodów. Słuchając wiadomości telewizyjnych i analizując informacje z Internetu, doszedł do wniosku, że śledztwo utknęło w miejscu i nie ma najmniejszych poszlak wskazujących na sprawców zamachu albo powodów, jakimi mogli się kierować.

Zadzwonił telefon. Numer się nie wyświetlił.

— Igor? — odezwał się głos w słuchawce.

— Cześć Adam. Co tam u ciebie? Skąd dzwonisz?

— To telefon żony. Muszę uważać. Nie jest dobrze przyjacielu. — Był niezwykle poważny. W jego przypadku mogło to oznaczać tylko kłopoty. — Stary zaczął węszyć. Po tym jak w systemie sprawdzałem Kopańskiego przyleciał do mnie zasapany i czerwony, jakby miał zaraz eksplodować i z mordą na mnie. — „O co mi chodzi z tym Kopańskim i dlaczego go sprawdzam?”. Nie widziałem go jeszcze takiego. On mi mówi, że mam natychmiast sporządzić notatkę, bo nie ma zamiaru się za mnie tłumaczyć. Mówię ci, mało się nie posrałem ze strachu. Chłopie! W coś ty tam wdepnął? Oni tu wszyscy najedli się czegoś niezdrowego, bo latają jak wściekli — emocjonował się Adam, nie dając dojść do głosu Igorowi. — Póki co, dałem sobie radę, bo napisałem, że znalazłem w Internecie informację o tym, że prawdopodobnie zginął w tym zamachu na Pagu, bo na brzegu stał jego samochód, który zabrała później policja. Ty sobie wyobraź i lepiej się przygotuj na to, co się stanie, jak oni się dowiedzą, że ty tam byłeś. Nie chciałbym być w twojej skórze. — Wziął krótki oddech, czego nie omieszkał wykorzystać Igor.

— Uspokój się, Adam. Postaraj się jak najdłużej utrzymać w tajemnicy to, że jestem z tym jakoś związany. Poznałem policjantkę, która prowadzi to śledztwo…

— No, no, nie poznaję kolegi… — Adam uwielbiał cytować teksty z „Seksmisji”.

— To nie to, co myślisz…

— A czy ja coś mówiłem… — dalej naśladował Stuhra.

— Adam. — Igor nie miał ochoty na żarty. — Zapomniałeś chyba, że…

— Nie, nie zapomniałem. Mam jednak nadzieję, że ty nie zapomniałeś, że jesteś normalnym facetem, który ma swoje potrzeby. Rozmawiasz ze swoim przyjacielem, a nie z teściową. Wyluzuj.

— Dobra już. Powiedz, czego się dowiedziałeś. — Wrócił do tematu.

— Kopańskiego ma w zainteresowaniu nasz koleżka z Krakowa Jarek Miętus. Znasz go. Byliśmy razem na kursie z Amerykanami w Legionowie parę lat temu.

— Pamiętam. Taki mały niewywrotny. Sympatyczny koleś. Masz jakieś namiary na niego?

— Już do niego dzwoniłem, ale wiesz, jak się gada przez telefon. Strasznie się zasmucił, że… cytuję: ktoś mu chleb odbiera i tak bezboleśnie skurwiela do piekła zsyła. I jeszcze coś w stylu, że powinien dłużej pocierpieć. Powiedziałem mu, bez podawania nazwisk, że w najbliższym czasie ktoś się do niego odezwie w tej sprawie i może oczekiwać, że się podzieli wiedzą o denacie. — Adam podyktował numer telefonu Miętusa.

— Jesteś wielki, Adaś. Gdybym mógł, to bym cię ucałował w to twoje obleśne czoło, ale na szczęście nie mogę. Przełożeni docenią twój wysiłek i wkład… i tak dalej.

— Daruj sobie te pieszczoty i lepiej zachowaj je dla tej policjantki — zarechotał lubieżnie. — Pewnie ładna, co?

— Wiesz, że ja z innymi nie pracuję. — Obydwaj się zaśmiali. — Ładna. Rzeczywiście. Niestety ładna — westchnął.

— Dlaczego niestety — oburzył się Adam. — Ja jakoś zawsze trafiam tak, że szkoda gadać, a co dopiero działać. Szczęściarz jesteś, i tyle.

— Może w innych okolicznościach… Dzięki ci, stary. Odezwij się jeszcze, gdybyś coś ciekawego znalazł.

Zakończył rozmowę z lekkim uśmiechem na twarzy. Przy Adamie trudno było się nie śmiać. Choćby przez chwilę starał się być poważny, wiadomo było, że zaraz coś palnie i całą powagę szlag trafi. Zastanowiło go zachowanie ich naczelnika. Wynika z niego, że musiał zostać przez kogoś na górze mocno potrząśnięty po sprawdzeniu, którego dokonał Adam. Każde wejście w system jest odnotowywane i policjant zainteresowany konkretną osobą ma wiedzę na temat tego, kto i kiedy się interesował jego „podopiecznym”. Kopański był prawdopodobnie pod nadzorem kogoś ważnego. Ale czy jest prawdopodobne, że ktoś taki mógłby popełnić błąd? Wiedząc o tym, jak funkcjonuje system i zakładając, że dodatkowy nadzór nad czyimś nazwiskiem jest czymś nienaturalnym, można logicznie przyjąć, że powinno się dbać o zachowanie w tym względzie jak największej dyskrecji, a nie wzywać bezpośredniego przełożonego sprawdzającego, żeby ten wyjaśnił sytuację. Toż to ewidentne przyznanie się do opieki nad bandytą. Tak przynajmniej zrozumie to większość policjantów. Żadnemu też nie przyjdzie do głowy zapytać jakiejś grubej szychy, dlaczego to robi.

Był już wieczór. Igor siedział przy laptopie, analizując wszystkie dane, jakie zebrał do tej pory na temat tej sprawy. Zaczęło go nosić i odczuwał to tym mocniej, im więcej czasu upływało i pojawiało się więcej znaków zapytania. Powracający falami ból pleców działał destrukcyjnie przy każdej próbie podjęcia głębszej analizy.

Ktoś zapukał do drzwi. Spojrzał na zegarek, było po siódmej. Kogo diabli niosą o tej porze — pomyślał. Otworzył, zakładając wcześniej coś na siebie, bo swoim zwyczajem latem, w takiej temperaturze, nie nosił na sobie nic, co mogłoby się do przykleić do ciała. W drzwiach stała Milana. Uśmiechnięta i zadowolona z osiągniętego efektu zaskoczenia.

— Co za niespodzianka — powiedział zgodnie z prawdą, bo kogo mógł się spodziewać taki kawał drogi od domu.

— Mogę wejść, czy będziesz się na mnie tak gapił w drzwiach?

Igor zorientował się w drobnej niestosowności sytuacji i swojego zachowania.

— Zapraszam. — Usunął się z drogi. — Gdzie podziały się moje maniery.

Zaśmiała się w reakcji na niski ukłon i syk bólu, jaki wydał z siebie, kiedy rwący ból pleców dotarł do mózgu.

— Tak się kończy pajacowanie — podsumowała gospodarza.

Weszła do środka, lustrując pokój. Albo Igorowi zaczynał już niebezpiecznie doskwierać głód testosteronowych emocji, albo ona była z dnia na dzień piękniejszą kobietą. Służbowy wizerunek Milany znacznie się różnił od tego, co teraz zobaczył. Nie widział jej wcześniej „zrobionej”, dlatego był lekko oszołomiony. Miał świadomość tego, jak kobieta potrafi się zmieniać i dostosowywać do sytuacji i otoczenia tylko po to, żeby osiągnąć zamierzony cel, ale Milana osiągnęła w tym mistrzostwo. Inną rzeczą jest, że dla kobiety takiej urody, zmiana ubarwienia i przystosowanie mowy ciała do odpowiedniej sytuacji, nie jest niczym skomplikowanym. Podręcznikowy przykład mimikry.

— Zrobisz mi drinka? — zapytała, wciąż rozglądając się po pokoju.

Miała na sobie „małą czarną”. Naprawdę małą, bo miał wrażenie, że kończy się w tym samym miejscu, w którym kończą się jej smukłe, opalone nogi. — Jeśli można ociekać seksem, to ona właśnie to robiła i to w obfitości — rozmarzył się. Wyobraźnia zaczęła igrać z rozumem. Milana przechadzała się po salonie, z rękoma splecionymi za plecami. Krocząc dostojnie i powoli, stawiała stopę przed stopą, pozwalając biodrom falować w hipnotycznym rytmie. Miała bardzo małe, a raczej drobne, wypielęgnowane stopy, w czarnych sandałkach na wysokim obcasie. Dopiero spostrzegł, że jest wyższa, a obcasy jeszcze bardziej wysmukliły jej sylwetkę. Kruczoczarne włosy, rozpuszczone, proste, sięgające połowy pleców, zakładała odruchowo za ucho i odrzucała na kark.

Krew uderzyła w skronie i zapulsowała dudniąc w nagłym przypływie podniecenia. Był przekonany, że zdążył już stłumić w sobie tego typu emocje i zakopać je gdzieś w odmętach żałoby.

— Czy stało się coś, co spowodowało, że zaniemówiłeś czy ogłuchłeś? — Stanęła podpierając się pod boki i przyglądała się, śledząc spojrzenia Igora błądzące po niej od stóp do głowy i z powrotem. Przywołany na jawę zorientował się, że wciąż trzyma klamkę otwartych drzwi i gapi się na jej krągłe piersi, odznaczające się wyraźnie pod obcisłą sukienką. Odnotowując swój komiczny stan pozostał w nadziei, że nie robił tego z otwartą gębą, a ślina nie ciekła mu po brodzie.

— Przepraszam cię. Trochę się zamyśliłem. A co do drinka, to będzie problem, bo poza kawą i herbatą nie dysponuję żadnymi innymi napojami.

— Jakoś nie mam ochoty na nic ciepłego…

— Wiem. Daj mi pięć minut. Przebiorę się i zapraszam cię na drinka gdzieś do jakiejś przytulnej knajpy. Na pewno znasz tu każdy kąt i pomożesz coś dla nas znaleźć. — Ożywił się swoim pomysłem.

— Czas start. — Spojrzała na swój zegarek i usiadła na kanapie.

Chciała go złapać za słowo i rzeczywiście zaczęła odmierzać czas. Była przekonana o swojej wygranej, ale przecież to nic dziwnego, zważywszy, że pięć minut dla szykującej się na bóstwo kobiety, stanowi jedynie wstęp do przygrywki o podjęciu decyzji. Igor zdążył w tym czasie się wykąpać i ubrać, co przyjęła z ogromnym zdziwieniem i zdobyła się nawet na wyrażenie uznania.

— Brawo. Nie sądziłam, że ci się to uda.

Sposób, w jakim mówiła, był zgoła inny od tego, do którego zdążył już przywyknąć. Stała się zalotna i, przyznał to, bardzo seksowna. Niczym młokos, trochę się gotował. Było dla niego jasne, że Milana próbuje go poderwać, a każdy jej ruch, gest, słowo, było czymś w rodzaju rytualnych zalotów. Było jednak w jej zachowaniu coś, czego nie potrafił rozgryźć. Nie wiedział, czy z powodu panującej temperatury, czy z emocji, po plecach płynęły mu strużki potu. Uświadomił sobie, że od blisko roku nie był z kobietą, ale aż do tej pory nie dawało mu się to tak mocno we znaki… w ogóle praktycznie o tym nie myślał, bo każda z takich myśli była tłumiona obrazem i wspomnieniem Julki. Teraz odżyły w nim instynkty, które w sobie tłumił. W dalszym ciągu tylko nie był pewien, czy jest gotowy… czy potrafi. Na wszelki wypadek, zanim zrobi się zbyt gorąco i będzie za późno na odwrót, zaproponował, żeby już poszli.

Rozdział 12

Był tak gorący wieczór, że Milana zaproponowała spacer. Półwysep wychodził w morze, tworząc swoim prawym brzegiem zatokę ograniczoną z drugiej strony stałym lądem, a lewym, najdłuższym brzegiem był otwarty na morze. Szli po promenadzie od strony morza. Włączone lampy nadawały swoim żółtym światłem jeszcze cieplejszy nastrój. Stojące co kilka metrów ławeczki były w większości zajęte przez pary kochanków, a w mniejszym stopniu turystów ciekawych zachodu słońca. Warunki do kwitnienia uczuć i chuci wręcz szklarniowe. Każde z nich, zamiast drinka, sączyło piwo z kubków. Spacerując, nie wymienili zbyt wiele słów, ale Igor nie odniósł wrażenia, żeby ich to krępowało. Tak było dobrze. Od strony morza wiał lekki wiatr, który tylko w niewielkim stopniu łagodził upał. Kiedy dochodzili do szczytu półwyspu, Igor usłyszał dziwne dźwięki, które falowały, wzmacniały się i słabły, gwizdały i buczały. Spojrzał na Milanę ze zdziwieniem i dla upewnienia się, że słyszy to samo. Uśmiechnęła się, widząc jego minę.

— To morskie organy — uprzedziła pytanie. — Chodź, zobaczysz. — Chwyciła go pod ramię i poprowadziła w stronę źródła dźwięków.

Po kilkudziesięciu metrach, tuż przed końcem skręcającego w stronę portu nabrzeża, zatrzymali się, nasłuchując kakofonii dźwięków niescalających się w melodię, a nasilającej się i cichnącej ze wzmaganiem i słabnięciem wiatru. Na dwóch stopniach kamiennego brzegu skonstruowano instrument napędzany morskim wiatrem. Serie równo rozmieszczonych, prostokątnych otworów od czoła brzegu i okrągłych otworów w kamiennych płytach deptaka powyżej, były instrumentem godnym siły i potęgi natury — jedynego muzyka, któremu dane jest do niego zasiadać.

Usiedli na brzegu, tuż nad wlotami i przed wylotami słupów drgającego powietrza. Robiło się coraz romantyczniej, a Igor wciąż nie był przekonany, czy był takiej atmosfery spragniony, a raczej… czy był na nią gotowy. Milana nie pozostawiała swoim zachowaniem wątpliwości. Była spragniona ciepła i czułości. Tak ją postrzegał. Nie sądził jednak, że te potrzeby wynikają nie tylko z czystej namiętności, ale przede wszystkim z tego, co w sobie kryła, a czego nie mógł się domyślać. Zanim tu przyjechał, w całym swoim egoizmie, podyktowanym cierpieniem po stracie ukochanej osoby i tym cierpieniem usprawiedliwianym, nie dostrzegał, że inni ludzie też mogą odczuwać smutek, ból, rozpacz… cierpienie. Zamknął się we własnym, szczelnym kręgu żałoby, do którego nie przenikał ani jeden promień światła i ani jedno przyzwolenie na uśmiech. Świat poza tym kręgiem dla niego nie istniał. Nie istnieli też ludzie ze swoimi problemami, bo czy mogli mieć gorsze od tych, jakich doświadczył?

Tego wieczora miał sobie uzmysłowić, że egoizm w postrzeganiu własnego cierpienia jest olbrzymim nadużyciem, albo po prostu nietaktem wobec innych. Milana siedziała obok niego, wciąż trzymając pod rękę i tuląc swój policzek do jego ramienia. Wpatrywała się w fale rozbijające się u ich stóp o organy. Czuł, że jest w niej wiele emocji, które nie potrafią znaleźć ujścia. Że jest bliska eksplozji, a drżenie jej ciała, które odczuwał przez ramię, nie było efektem powiewów coraz chłodniejszego wiatru. Czuł wreszcie, że nie może się zdobyć na to, by mówić.

— Chcesz o czymś porozmawiać? — powiedział najcieplejszym tonem głosu, na jaki było go stać i z tak wielkim spokojem, że nie odróżniłby ciężaru tego pytania od pytania o godzinę.

Milana milczała. Drżenie jej rąk się wzmogło. To wystarczyło za odpowiedź.

— Jeśli wolisz, znajdziemy gdzieś ciche, spokojne miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać, albo… pomilczeć, jeśli masz ochotę. — Poruszyła głową przecząco.

Robiło się już ciemno. Mrok rozświetlały blaski miasta, które dopiero teraz rozpoczynało swoje drugie życie. Spomiędzy kamienic tworzących uliczki prowadzące do środka półwyspu, płynęła muzyka i gwar restauracji, pubów, dyskotek, kawiarni, tłumu turystów bawiących się na świeżym powietrzu.

Do Milany te dźwięki zdawały się nie docierać. Trzymała się kurczowo ramienia Igora. Nie było już śladu po Milanie, która stanęła godzinę temu w drzwiach apartamentu. Siedziała przestraszona, krucha i bezbronna. W niczym nie przypominała silnej i zdecydowanej policjantki, jaką poznał kilka dni temu w Pagu. Po ramieniu Igora spłynęła strużką jej łza.

— Ivo, mój brat… — zaczęła, ale słowa ugrzęzły jej w gardle. — Mój brat dwa lata temu — mówiła wolno i z wysiłkiem, połykając łzy — został zamordowany przez ludzi Milicia. Dokładnie dzisiaj mijają dwa lata. Powinnam być dziś z matką, ale ja już nie chcę dłużej płakać. Ja nie mam już siły na rozpacz. Chcę tylko odnaleźć ludzi, którzy to zrobili i wyrównać rachunki. Chcę ci o tym opowiedzieć, bo wiem, co przeżyłeś i wiem, że mnie zrozumiesz. — Spojrzała mu prosto w oczy, szukając potwierdzenia.

Jej piwne, piękne oczy były mokre i opuchnięte. Było przepełnione bezsilnością, nienawiścią, bólem, pragnieniem zemsty, poszukiwaniem pomocy i zrozumienia i każdą z emocji, która może wyrazić taki stan jej duszy. Przepełnione oczy wyrzucały z siebie niekończące się potoki łez.

— Może to ci się wydać dziwne, ale nie mam wielu przyjaciół… a raczej nie mam w ogóle przyjaciół, a tych kilku kolegów czy znajomych… — Każde ze słów ważyła i toczyła z siebie z największą rozwagą, jakby pragnęła, żeby raz wypowiedziane już do niej nie wracały. — Nie potrafię… nie nauczyłam się o tym mówić. Mama jeszcze po śmierci Ivo nie doszła do siebie… może już nigdy nie dojdzie. Postarzała się w dwa lata o kolejne dwadzieścia.

Nie potrafił opisać uczuć, jakie nim targały, gdy ją obejmował szlochającą. Starał się ją uspokoić, choć starania ograniczył jedynie do czekania. Powinien, mając w swojej duszy jeszcze niezabliźnione rany po starcie Julii, szlochać razem z nią. Był jednak bardzo spokojny i wyciszony. Nie było w nim tamtych emocji. Ku swojemu zdziwieniu przyjął wyznanie Milany dość chłodno. Z jednej strony budził się w nim egoistyczny, obrzydliwy typ, który był niezmiernie niezadowolony ze straty wyłączności na cierpienie, a z drugiej inny egoista poczuł ulgę, że może ktoś z niego zdejmie trochę ciężaru i pozwoli sobie założyć na plecy. Stopniowo, chwila po chwili i myśl po myśli, docierało do zakutego w ołowiany hełm łba, że nie umiał docenić wartości empatii i otworzyć się na uczucia innych ludzi. — Czy tak było zawsze, czy stał się potworem dopiero po odejściu Julii? Ile osób mogłem w ten sposób skrzywdzić? Czy dlatego musiałem przyjechać aż tutaj, żeby to sobie uzmysłowić? Czy jest w tym jakiś plan?… — zadawał sobie pytania, na które próżno szukał odpowiedzi.

Starał się w ciemnościach dojrzeć linię horyzontu i zarys wysp ciemniejszych od resztek gasnącego, pomarańczowego nieba… Czy chcesz mi coś powiedzieć, Julka? — zapytał w myślach.

— Przed nami chyba długa noc — przerwał milczenie. — Chodźmy stąd. Znajdę gdzieś kąt, gdzie będziemy mogli przy butelce dobrego wina spokojnie porozmawiać i nie przekrzykiwać się z tym jęczącym Neptunem.

Wstał, podnosząc ze schodka Milanę. W świetle lamp jej buzia, do tej pory przyciśnięta do ramienia, była poznaczona smugami spływającego makijażu z lekko opuchniętymi oczami.

— Ja już wiem, dlaczego ten Neptun tak wyje — zażartował, licząc, że Milana się trochę odpręży.

— Dlaczego? — zapytała z prawdziwym zainteresowaniem i grymasem niewielkiego uśmiechu w oczekiwaniu na pointę.

— Musiałabyś spojrzeć w lustro. — Mógł się spodziewać ciosu w okolice splotu słonecznego… i się nie pomylił.

— Świnia jesteś. — Udawała przez chwilę obrażoną, ale nie puściła jego ramienia, żeby po chwili ścisnąć je jeszcze mocniej i śmiać się razem z nim.

Nie było łatwo znaleźć jakiekolwiek wolne miejsce, a co tu mówić o takim, które spełniałoby wymogi choć zbliżone do konfesjonału. Przechodzili koło świadectw rzymskiej bytności na tym terenie w postaci resztek murów i gruzu ze śladami starożytnej płaskorzeźby, zdobień i słowa pisanego. Niby to zabytki liczące sobie dwa tysiące lat, ale widocznie nie są tu niczym specjalnym, skoro służą za siedziska, stoły, a nawet chodniki.

Tuż obok była kawiarenka w klasycznym już stylu, zwieńczona dziesiątkami rozpiętych parasoli z nadrukami reklamy alkoholi. Wypełniona po brzegi. Jeden ze stolików właśnie się zwalniał i z przeciwnej strony ogródka ruszyła w jego kierunku kilkuosobowa grupka oczekujących turystów. Igor nie zdążył odpowiednio szybko zareagować, a Milana dwoma susami doskoczyła do płotka oddzielającego ogródek i czymś w rodzaju stylu nożycowego, pomimo wąskiej sukienki skąpej długości, pokonała go, dopadając stolika tuż przed konkurencją. Nie zważając na utyskiwania przegranych w wyścigu i wciąż mających nadzieję na odzyskanie łupu w drodze negocjacji, jedną ręką poprawiała podciągniętą nieco za wysoko „małą czarną”, a drugą machała do Igora z zadowoloną miną, jakby pozdrawiała tłumy na stadionie olimpijskim podczas dekoracji.

Zamówił wino wybrane przez Milanę i wielki talerz serów, suchych wędlin i warzyw w akompaniamencie pieczywa, ziół i gęstej oliwy. Zanim kelnerka zrealizowała zamówienie, byli znów w toku rozmowy, a ściślej rzecz ujmując, ona była w toku monologu, przerywanego dyskretnymi zachętami do kontynuowania w momentach, kiedy zdawała się zamyślać. Igor wyczuwał, że dalekimi opłotkami dążyła do sedna sprawy.

— Nie masz mi za złe, że obarczam cię swoimi problemami? — Nabrał powietrza do płuc, żeby zaprzeczyć, ale kontynuowała… — Długo się zastanawiałam, czy to zrobić… Bardzo tego potrzebowałam, a ty wydałeś mi się osobą, która potrafi mnie wysłuchać… A poza tym za kilka dni wyjedziesz i nie będzie więcej tematu. — Starała się szukać wytłumaczenia albo usprawiedliwienia.

— Daj spokój. — Starał się zbagatelizować sprawę, choć był bardzo ciekaw, co takiego sprawiło, że został przez nią wybrany. — Opowiedz mi o wszystkim po kolei. Mamy dużo czasu. — Nalał wina w kielichy.

— Ivo, mój starszy brat, był policjantem. To od niego się tym zaraziłam. Imponowało mi, że jest jednym z tych filmowych bohaterów uganiających się za bandytami i złodziejami. Kiedy oświadczyłam mamie, że po szkole wybieram się do pracy w policji, zawiązała koalicję z moim bratem przeciw mnie i moim pomysłom. Starali się prośbami i groźbami odwieść mnie od tego zamiaru, ale nikt lepiej niż oni nie wiedział, jakim jestem strasznie upartym osłem. A mimo to próbowali. Byłam dla nich pełna podziwu. — Łzy na jej twarzy już obeschły, a twarz zdawała się promienieć ciepłem wspomnień. — Ivo nie lubił rozmawiać o swojej pracy, nawet ze mną, gdy byłam już nie tylko siostrą, ale też koleżanką po fachu. Od samego początku starał się trzymać mnie z dala od siebie, mimo że często prosiłam o pomoc w przeniesieniu do Zagrzebia, bliżej niego. Zawsze tłumaczył mi, że lepiej będzie, jeśli zostanę w Zadarze, bo i tak nie mogłabym z nim pracować, bo zabraniają tego przepisy. Zawsze znalazł jakieś wytłumaczenie i do końca trzymał mnie na dystans. — W przerwach na zastanowienie i złapanie oddechu, drobnymi łyczkami popijała wino. — Czym się tak naprawdę zajmował, dowiedziałam się dopiero po jego śmierci z rozmów z jego kolegami. Zostawił podobno po sobie rozgrzebaną sprawę, w której dobierał się do dupy Miliciowi. Wiesz, o kim mówię?

— Niestety nie.

— To nasz rodzimy Al Capone — Borys Milić. Taki facet wyfiokowany w najlepsze garnitury i jeżdżący najdroższymi samochodami, zawsze z jakimiś Barbie na pokładzie. Nigdy nie poruszał się bez swoich goryli. Miał powody, żeby się bać o swój łeb. Wielu ludzi z jego najbliższego otoczenia znikało bez śladu i nikt o nich nie pytał. Fortuny dorobił się podczas wojny na handlu bronią. Jest Chorwatem, ale handlował z każdym, kto miał wypchany forsą neseser, nawet z Serbami. Wyobraź sobie, że ten skurwiel potrafił jednego dnia zarobić tyle, ile ty nigdy nie zarobisz, przybijając transakcje na dostawę broni o dziesiątej rano z Chorwatami, a w południe z Serbami. Ta hiena nie miała skrupułów wobec nikogo i niczego. Kiedy wojna się skończyła, wyschło mu chwilowo źródełko, ale szybko przerzucił się na prochy. Heroina z Afganistanu i Turcji i kokaina w komitywie z Włochami. Początkowo nie było mu z Makaroniarzami po drodze i starał się pchać kokainę na własną rękę, ale szybko się przeliczył. Nie zdawał sobie sprawy z tego, komu nadepnął na odcisk. Kiedy w powietrze wyleciała jego hacjenda na Lazurowym Wybrzeżu, szybciutko i na kolankach przypełzł do braci zza Adriatyku i zawarł układ, który nie był już tak lukratywny, jak mógł być wcześniej. Krzywdy jednak nie miał. Dla niego najważniejszym było, że Włosi odpuszczą mu szlak heroinowy. Tam i tak miał dosyć problemów z Turkami. — Wyraźnie się rozkręciła i coraz rzadziej sięgała po kieliszek wina. — Wiesz, co jest mi najtrudniej zrozumieć?

— Co takiego?

— To, że w jego otoczeniu pracowali ludzie, którzy jeszcze kilka lat wcześniej do siebie strzelali i wzajemnie się mordowali. Teraz, w obliczu kasy, jaką ich obsypuje, są kumplami! Rozumiesz coś z tego?

— Może już czas, żeby sobie wybaczyć? — palnął bez namysłu.

— Wybaczyć!? O czym ty mówisz!? — podniosła głos. — Ja wtedy byłam głupią nastolatką. Nie wszystko, z tego co się dzieje, do mnie docierało. Mimo to czułam, że ludźmi rządziło błędne koło nienawiści, którego nikt nie potrafił przerwać. Krzywda za krzywdę, zniszczenie za zniszczenie, śmierć za śmierć. I to dlaczego? U schyłku XX wieku, w sercu cywilizowanej Europy, ludzie się wzajemnie mordują tylko dlatego, że wierząc w tego samego Boga, inaczej go nazywają? Dlatego, że mówiąc tym samym językiem, nie przynależą do jednej narodowości? Przecież to farsa żywcem przeniesiona ze średniowiecza. Jak sobie wyobrażasz przebaczenie po czymś takim? Ile wy Polacy potrzebowaliście czasu, żeby przebaczyć Niemcom i Rosjanom? Założę się, że mimo kolejnego pokolenia, które się narodziło po wojnie, w dalszym ciągu nosicie w sobie nie do końca zabliźnione rany. A tutaj minęło dopiero kilka lat i wspomnienia są zbyt żywe, żeby tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego.

Nagromadzony latami gniew znajdował ujście w emocjach. Bardziej niż mógłby przypuszczać. Wspomnienia tamtego czasu odcisnęły na Milanie traumatyczny ślad. Bardzo chciał wiedzieć, co się z nimi wiąże, ale widząc znów jej mokre oczy, nie mógł się zdobyć na zadawanie pytań. Odpuścił, wierząc, że może będzie jeszcze okazja.

— Do dziś nie wiem, co się stało z moim ojcem — kontynuowała po chwili milczenia. — Nie ma nigdzie po nim śladu. Na żadnych listach ofiar, jeńców, w Czerwonym Krzyżu, nigdzie. Ja nie mam złudzeń, że żyje, ale mama wciąż na niego czeka i nie chce słyszeć nawet o symbolicznym pochówku. Wyobraź sobie teraz, co ona przeżyła, tracąc Ivo. — Łza ściekła jej po policzku, ale natychmiast ją otarła. — Obiecałam sobie, że nie będę już dziś więcej płakać.

Siedziała przez chwilę nieruchomo z kieliszkiem wina w ręce, z nogami podkurczonymi bokiem pod siebie, wpatrzona w płomień świec stojących na stoliku w towarzystwie odbijającego ich blask szkła. Przyglądał się jej odważnie, korzystając z zamyślenia utkwionego we wspomnieniach. Trudno sobie uzmysłowić, ile w tak drobnej i kruchej kobiecie może drzemać sił, bez których nie jest możliwym wytrwać wielu ciosów. Odnajdywał w niej porównania do własnych cierpień i wspomnień. Niepotrzebnie.

— Wspomniałaś, że za śmierć twojego brata jest odpowiedzialny Milić. Skąd to wiesz? Jesteś tego pewna? — Wyrwał ją z zamyślenia.

— Nie bezpośrednio, oczywiście, ale wiem, że to było jego zlecenie. Ivo, z tego, co powiedział mi jego najbliższy kolega, zresztą po długich namowach i w wielkiej konspiracji, wszedł w jakiś układ z ludźmi Milicia. Nie chciał go w to wciągać, mimo że ten nalegał, twierdził, że im mniej wie, tym mniej ryzykuje, a ma przecież żonę i małe dziecko. Powiedział tylko, że jest już bardzo blisko informacji, które Milicia pozwolą wsadzić na długie lata. Strasznie się z tego cieszył. Obiecał temu kumplowi, że jak już będzie wszystko wiedział, to razem to skończą. No, a potem Ivo został podziurawiony jak sito przed swoim domem, kiedy w biały dzień wychodził do pracy i wsiadał do samochodu. Oczywiście, nikt nic nie widział i nie słyszał. Był tak zmasakrowany, że ledwo go rozpoznałam. Wpakowali w niego ponad pięćdziesiąt pocisków z dwóch „kałachów” z bliskiej odległości. Jego druh tak się przeraził tego, co zrobili z moim bratem, że najpierw wylądował na obserwacji psychiatrycznej, a kiedy wyszedł, poprosił o przeniesienie do pracy biurowej. Załamał się.

— A tak na mój gust to, zakładając, że był jedynym powiernikiem tajemnic Iva, mógł go sprzedać, a cały ten cyrk później był tylko po to, żeby się uwiarygodnić — wypalił szybciej niż pomyślał.

— Ale to był jego najbardziej zaufany kumpel! — Nie chciała dopuścić takiej możliwości.

— Wiesz… w przypadku, kiedy w grę wchodzi czyjeś życie… twoje albo twojej rodziny… nie ma kumpli… i dziwię ci się, że jeszcze o tym się nie przekonałaś. Ja nie twierdzę, że tak było, ale myślę, że powinnaś to wziąć pod uwagę i trochę przy nim powęszyć… bo, jak rozumiem, nie zamierzasz tego odpuścić, prawda? Jesteś przecież uparta jak osioł — przypomniał jej słowa.

— Dopadnę morderców mojego brata, choćby miało to trwać wieki i kosztować fortunę. — Zauważył w jej oczach błysk, który świadczył o zdecydowaniu i tak silnym przekonaniu o słuszności decyzji, że największemu wrogowi nie życzyłby, żeby próbował ją od tego odwieść. Jemu to nawet do głowy nie przyszło.

— To trochę przed tobą pracy. Dlaczego zwlekałaś aż dwa lata?

— Przez pierwszy rok byłam w głębokim szoku, a do tego musiałam się zaopiekować mamą, a to nie było najprostsze zadanie w moim życiu. W międzyczasie też, dla dopełnienia czary goryczy, rozstałam się z moim narzeczonym, ale to akurat była najmniejsza strata. Nawet nie wiesz, jak szybko można się odkochać. No, a później szukałam jakiegoś punktu zaczepienia. Nikt ze mną nie chciał rozmawiać. Wszyscy nabierali wody w usta. Zapanował ogólny strach. Policjanci uzmysłowili sobie, że nie są nietykalni. Trudno było od któregokolwiek z nich wyciągnąć informacje, które nie powielałyby gazetowych artykułów. Długo nie mogłam dotrzeć do tego jego kolegi. Nie chciał w ogóle rozmawiać. Musiałam mu zacząć grozić, że zrobię taką awanturę na całą Chorwację, że nie opędzi się od pismaków i telewizyjnych kamer, a wtedy nie zazna już spokoju z żadnej ze stron. Złamał się, ale kazał mi obiecać, że nikomu nie powiem, że cokolwiek od niego usłyszałam. Resztę już wiesz. — Sięgnęła wykałaczką po kęs sera i popijając winem delektowała się smakiem.

Igor chwycił pustą butelkę po winie i podnosząc ją w kierunku kelnerów, zasygnalizował prośbę o uzupełnienie stołu o pełny egzemplarz.

— Aha! Coś mi się przypomniało. Ktoś z komendy policji w Zagrzebiu, gdzie pracował mój brat, puścił plotkę, że Ivo był na układzie z Miliciem i dla niego pracował. To, że go rozpracowywał miało być tylko przykrywką do prawdziwych przekrętów, w których mój brat brał udział. Na szczęście, jak rzadko kiedy, ta plotka się nie przyjęła, bo każdy, kto znał Iva, wiedział, że to bzdura. Faktem jest jednak, że plotka poszła w świat i jestem pewna, że nie przez przypadek. Gdybym dowiedziała się, kto puścił plotkę, miałabym jakiś punkt zaczepienia.

— Jak chcesz to wszystko pogodzić? Masz na głowie olbrzymią sprawę i wiesz, że będą cię naciskać na uzyskanie szybkich efektów, a póki co masz spory zastój. Nic konkretnego nie wiadomo.

— Po pierwsze, zaraz mi tę sprawę odbiorą. Czekają tylko w Zagrzebiu, kiedy skończą się najżmudniejsze i najtrudniejsze czynności, na których najłatwiej się wyłożyć i już za chwilę przycwałują, żeby w imieniu wyższych władz przejąć dowodzenie. Już to ćwiczyłam. Po drugie, jest jeszcze coś, o czym ci nie powiedziałam.

— O! Mamy noc niespodzianek! — Zaskakiwała nagłymi zwrotami wydarzeń.

— Wiesz, kto jest… a właściwie był najbliższym partnerem w interesach Milicia? — spytała, uśmiechając się znad kielicha z winem.

— Skoro mówisz w czasie przeszłym, to mogę się domyślać, że chodzi ci albo o Balliniego, albo o Kopańskiego.

— Nie wiem nic o Kopańskim. Raczej go nie znał. Ballini natomiast był tym, który łaskawie dał Miliciowi jeszcze jedną szansę poprawy i razem współpracowali przy przemycie kokainy. — Spojrzała na Igora w oczekiwaniu na reakcję, bo spodziewała się oklasków i jęków niedowierzania. — Nie dziwi cię to? — Nie wytrzymała.

— Co ma mnie dziwić? Przecież sama niedawno powiedziałaś, że Milić wszedł w układ z Makaroniarzami, kiedy mu ktoś zdematerializował ładny domek nad morzem. Stąd jest prosty wniosek, że pośrednio lub bezpośrednio musiał się dogadać z Ballinim. Bez jego wiedzy ani jedna ścieżka „białej damy” w basenie Morza Śródziemnego nie może zostać wciągnięta przez żaden nos. Odkąd Ndrangheta przejęła całkowitą kontrolę nad importem i dystrybucją kokainy w Europie południowej, nikt nie próbuje się wychylać i z nimi konkurować. To najbardziej bezwzględna z organizacji mafijnych we Włoszech. Tam się nikt nie bawi w podrzucanie końskich łbów do łóżek. Jedyne łby, które komukolwiek i gdziekolwiek mogłyby zostać podrzucone, to łby konkurencji, która nie zachowała na tyle zdrowego rozsądku, by zostać przy życiu.

Milana była wyraźnie zawiedziona, że wiadomość dnia nie wywarła oczekiwanego skutku. Moc wina wywarła już pewien wpływ na jej stan równowagi i płynność wyrażania myśli. Dotarło do niego, że powinien rozważyć jakiś plan awaryjny na wypadek, kiedy Milana nie będzie zdolna do samodzielnego poruszania się. Nie wiedział, gdzie ona mieszka, a szybkość, z jaką popadała w stan wyższego uduchowienia, była zatrważająca.

Zapłacił rachunek i chwytając ją w pasie, pomógł się zgramolić z szerokiego rattanowego fotela. Jedyny pomysł, jaki mu przychodził do głowy, to zabrać ją do siebie i wrzucić do swojej sypialni. Szli powoli pod rękę przez kilka przecznic, aż znaleźli się pod kamienicą, w której znajdowała się kwatera Igora.

— Chcesz mnie zaciągnąć do łóżka, co?

— Oczywiście, że do łóżka, a gdzie chciałabyś spać? — Udał, że nie wie, o co jej chodzi.

— Ładnie to tak wykorzystywać pijane dziewczyny? — rozbawiona sytuacją prowokowała.

— Nikt cię nie będzie wykorzystywał.

— Nie? To po co mnie tu ciągniesz? — spytała wyraźnie zawiedziona.

Gorące powietrze wyraźnie jej nie służyło i szybkość, z jaką popadała w otępienie, była nieadekwatna do prędkości, z jaką się poruszali. Przypuszczał, że samodzielne wejście na drugie piętro pani policjantki mogłoby znacznie wydłużyć przemarsz i przyspieszyć agonię. Wziął ją na ręce z niemałym trudem… nie ze względu na jej wagę, bo była znikoma, ale ze względu na jeszcze mocno obolałe żebra. Natychmiast wtuliła się w jego szyję. Mógł do woli napawać się jej zapachem. Nie sądził, że jeszcze kiedyś będzie mu dane zasmakować uczucia, które tak ewidentnie, jak w przypadku Julii, zjednoczy zapach z kobietą. On był JEJ i jedynie z nią mu się kojarzył.

Na górze miał pewne trudności z otwarciem drzwi do apartamentu z Milaną na rękach, ale jakoś w końcu sobie poradził, przerzucając ją sobie z jednej ręki na drugą. W ogóle jej to nie przeszkadzało. Zaniósł ją do sypialni i kładąc na łóżku, przez chwilę mocował się z rękoma, którymi oplotła jego szyję. Zastanawiał się, czy ją rozbierać. Zsunął jej buty i ułożył wygodniej na łóżku. Leżała na wznak z lekko podkurczonymi nogami i rękoma sięgającymi daleko za głowę. Miała zamknięte oczy. Usiadł obok. „Małą czarną” podciągnął i zdjął przez głowę. Jej widok w bieliźnie nie pozostawił go bez reakcji. Coraz szybciej krążąca krew dała o sobie znać. Postanowił jednak wykazać się wielkim hartem ducha i w rycerskim odruchu przykrył ją prześcieradłem. Zanim odejdzie chciał jeszcze raz poczuć jej zapach. Pochylił się i zbliżył twarz do jej twarzy. Zarzuciła mu ręce na szyję.

— Nawet nie próbuj mnie tu samej zostawiać — wyszeptała Igorowi do ucha.

Spotkali się ustami w narastających oddechach.

— Udawałaś — stwierdził.

— Troszeczkę…

Wiedział, że czas kalkulacji minął. Pozostał instynkt i budzenie przygasłych zmysłów. Trema minęła. Z białej koszuli trysnęły guziki, kiedy pośpiech zaczął plątać palce. Zsunął jej ramiączka stanika i uwolnił piersi. Ciemnobrązowe brodawki skurczyły się, prężąc dumnie sterczące sutki. Zapamiętale pieścił każdy skrawek jej ciała. Sycił oczy doskonałością aksamitnej, śniadej skóry. Łapczywie wpijał się w każdy zakamarek, rozkoszując się smakiem i aromatem. Przyśpieszony oddech Milany, to głośniej, to ciszej przechodził w jęk rozkoszy. Wpijała palce w ciało Igora, rzeźbiąc paznokciami jego umięśnione plecy i ramiona. Gdy klęcząc przy łóżku spijał z niej cudowne słodkości, potrzebowała chwili, by eksplodować w spazmie, i drżąc na całym ciele oznajmić całemu światu swoje uniesienie. Ze słabnącym oddechem i palcami wciąż wplecionymi we włosy kochanka, przytrzymując głowę Igora, dała jasno do zrozumienia, że to jeszcze nie może być koniec. Ognisty temperament i długie miesiące postu dały znać o sobie. W tej samej pozycji odleciała gdzieś poza świadomość jeszcze dwa razy, zanim przejęła inicjatywę w miłosnych igraszkach. Igor był wniebowzięty. Nie przypuszczał, że w tej drobnej istocie zalegały takie pokłady namiętności. Była zachwycona tym, co znalazła, a pasji, wyczucia i frajdy, z jaką się nim zajęła przez kolejne, długie chwile, mógłby mu pozazdrościć każdy facet. Dopełniali się jeszcze wielokrotnie, wędrując połączeni po całym apartamencie, niczym nienasycone dzieci zamknięte na noc w cukierni.

Odgłosy ich miłości niosły się przez otwarte okna po uliczkach Zadaru, zanim zalegli w objęciach spoconych, wyczerpanych ciał i błogo odpłynęli.

Rozdział 13

Bornholm

Mucha siedział na plaży przy opalających się Dorocie i Agacie. Jacek szalał w wodzie na swojej krótkiej desce. Niebo przecinały kolorowe skrzydła kite’ów, pędzących z niewiarygodną prędkością na silnym wietrze. Tylko dzięki niemu upał wydawał się być znośniejszy. Minęły dwie godziny od spotkania Darka z Danielem. Czas biegł nieubłaganie i każda upływająca minuta pogarszała sytuację, w jakiej się znalazł. Musiał jak najszybciej załatwić dwie bardzo trudne sprawy. Sam nie wiedział, która z nich jest trudniejsza i ważniejsza. Czy to, że za chwilę musi oznajmić Dorocie i dzieciom, że wraca do Polski, czy to, że musi w jakiś sposób uruchomić tryby całej tej machiny wojennej, a nie miał dotąd najmniejszego pojęcia, od czego zacząć. Nie mógł dłużej czekać. — Niech się dzieje wola nieba — pomyślał.

— Agatko. Nie masz ochoty popływać z Jackiem? Zaraz do was przyjdę, to poszalejemy, dobra? — Córka, której nie trzeba było specjalnie tłumaczyć trudnych sytuacji, w mig pojęła, że lepiej będzie rodziców zostawić teraz samych. — Dorota, muszę pilnie wyjechać. — Miał ochotę poderwać się i jak najszybciej uciec, żeby nie dać jej czasu na reakcję.

Uniosła się powoli na łokciach i zsuwając okulary przeciwsłoneczne na czoło, spojrzała w oczy Darka bez większych emocji na twarzy.

— Czy tobie się wydaje, że ja jestem kompletnie głupia, głucha i niewidoma? — powiedziała całkiem, jak na nią, spokojnie. — Znikasz na długie godziny pod byle pretekstem i sądzisz, że nie domyślam się, że coś tam knujesz?

— Ja? Knuję? — Niepotrzebnie zaczął się zgrywać.

— Już na promie, kiedy cię szukałam na pokładzie i zobaczyłam, że z kimś żywo konferujesz, domyśliłam się, że cały ten wyjazd jest dęty. Czekałam tylko, kiedy masz zamiar mi to oznajmić. — W dalszym ciągu zachowywała spokój, co z kolei zaczynało wyprowadzać z równowagi Darka. Nie zdążył się jednak odezwać, bo zaskoczony przebiegiem rozmowy, nie był przygotowany na żadną konkretną i rozsądną odpowiedź.

— Powiedz tylko, kiedy masz prom, a odstawię cię do portu i pomacham chusteczką. — Położyła się z powrotem na ręczniku.

Mucha wstał powoli, nieoczekiwanie zażenowany sytuacją.

— Przepraszam cię. Tak wyszło.

— Ja już przywykłam do twoich wolt. Zastanów się lepiej, co powiesz dzieciakom — mówiła, nie odwracając twarzy od słońca — bo zdaje się, nie zdążyły się nacieszyć tatusiem.

— Prom mam jutro rano.

Spojrzał na Dorotę. Spod ciemnych okularów po skroni spłynęła jej łza.


Darek stał na pokładzie przy relingu i machał swoim najbliższym, którzy stawali się w oddali coraz mniejsi i słabiej widoczni. Odczuwał złość, którą dzielił po części na swoją robotę, po części na swoją słabość, a po części też na Dorotę, od której nigdy nie otrzymał wsparcia i zrozumienia. Nie potrafił wskazać momentu, w którym się zagubili. Nie odnajdywał już w niej tamtej pięknej i pełnej humoru Doroty, zaraźliwej optymistki, dla której był stateczną i rozważną przeciwwagą.

Od lat obiecywał sobie, że kiedy to wszystko się skończy, wynagrodzi swojej rodzinie wszystkie wyrzeczenia w dwójnasób. Za każdym razem, kiedy sobie o tym przypominał, miało to właśnie nastąpić… właśnie tym razem. Jak miał im wytłumaczyć, że wszystko, co robi, ma dla niego ogromne znaczenie i widzi w tym sens. Te wszystkie razy, kiedy ich zawodził, nie były zaplanowane i nie wynikały z jego złośliwości, czy wyrachowania. W tej robocie pewnym jest się tylko wypłaty. Niczego poza tym.

Port w Rønne był już tylko skrawkiem lądu na widnokręgu. Darek stał w dalszym ciągu przy relingu jak przyspawany. W zamyśleniu nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. Starał się przenieść skupienie rozmyślań na to, co czeka go po tamtej stronie Bałtyku. Scenariusz, jaki sobie zaplanował, był bardzo karkołomny i, co uświadomił sobie dopiero teraz, opiera się wyłącznie na założeniu, że osoby, do których chce się zwrócić o pomoc, zadziałają tak, jak sobie zaplanował. Jeśli choć jedna z nich nie spełni tych oczekiwań, może stanąć przed murem. Nie jest trudno założyć, że może to się stać bardzo szybko, bo niemal każdy z nich musiałby zaryzykować spore kłopoty, w zamian niczego poza dobrym słowem nie otrzymując. Musiał jednak spróbować.

Wykorzystując czas, jaki musiał spędzić na tej pływającej balii, postanowił wszystko sobie systematycznie poukładać. Nie miał marginesu na błąd. Odnalazł wygodne miejsce przy stoliku nieopodal restauracji promowej. Tutaj mógł komfortowo podróżować do samego Świnoujścia. Wyjął notes ze służbowymi zapiskami i otworzył na czystej stronie. Zapisał hasłami wszystko to, czego się dowiedział, a poniżej to, czego oczekiwał po swojej kombinacji. Była to całkiem długa lista. Kiedy jej się przyjrzał, szczerze zwątpił, że może się udać.

Na nowej kartce dużymi drukowanymi literami napisał BEJNAR i postawił obok wykrzyknik i znak zapytania. — Bardzo dziwny gość — pomyślał. Początkowo wydawało mu się, że to zwykły, tępy bandyta, jakimi lubił się otaczać Kopański. A tu okazało się, że wyhodował na własnej piersi żmiję, która nie dość, że jest inteligentna, choć odrobinę niezrównoważona, to pokusiła się o odbicie żony własnemu chlebodawcy. Lepiej nie mógł wytypować ochroniarza dla swojej ukochanej. Zastanawiało go, o czym Bejnar mówił nawiązując do Tożsamości Bourne’a i swojej polisy na życie. Czyżby miał pod skórą wszyty mikrofilm z numerem tajnego konta w szwajcarskim banku, zaśmiał się pod nosem, ale zaraz spoważniał. — W jakim celu Bejnar miałby Darkowi udzielać takich wskazówek? Czy chciał pozostawić jakiś trop na wypadek, gdyby Kopański go dopadł, czy po prostu chciał pokazać, jaki jest silny i pewny siebie? Co miała w takim razie oznaczać jego reakcja na wiadomość o śmierci Balliniego? Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że Bejnar bardzo dobrze wiedział, kim jest Ballini i co również możliwe, mógł go poznać. Co go w takim razie tak spłoszyło? — pytaniom nie było końca.

Wyjął laptopa i rozłożył na stoliku. Uruchomił stronę, z której zwykle korzystał, poszukując aktualności. Odnalazł wiele odnośników do informacji o zamachu. Agencje prasowe, portale internetowe i telewizje z całej Europy prześcigały się w doniesieniach i spekulacjach na temat powodów i celu zamachu. Wynikało z nich, potwierdzając się wzajemnie z kilku źródeł, że zidentyfikowano prawdopodobne ofiary z Polski… Mucha zamarł ze wzrokiem utkwionym w informacji zamieszczonej przez w tekście… Przeczytał ją kilkakrotnie: „…ofiarami wybuchu bomby na jachcie „Barracuda”, należącym do Antonio Paolo Balliniego, była prawdopodobnie czteroosobowa rodzina z Polski. Marek i Maria K. i ich dwoje dzieci…”. Przez głowę Darka przeleciało mnóstwo przekleństw, które w innych okolicznościach wykrzyczane, stanowiłyby zawór bezpieczeństwa. Siłą rzeczy stłumił je, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. To totalnie zmieniło wszystko i zburzyło tak pieczołowicie przemyślany plan. W momencie, kiedy dowie się o tym Bejnar, ich umowa będzie nieaktualna. Teraz już nie miał wyjścia. Musiał dzwonić do swoich szefów i wypruć się z wszystkiego, co wie. Uświadomił sobie, że sam nie da rady. Był w stanie się założyć z każdym i o wszystko, że Bejnar będzie się starał przejąć schedę po Kopańskim… a to może oznaczać wojnę, bo stawka jest wysoka. W ręce trzymał wizytówkę z odręcznym zapiskiem: „Don Jose. Puerto de Turbo. 15 sierpnia. Gdynia”. Spojrzał na kalendarz. Nie zostało wiele czasu.


Chorwacja, Zadar

Przebudzenie tego sobotniego poranka było miłe dla obojga. Pierwszy otworzył oczy Igor. Milana spała, płytko oddychając, twarzą zwrócona do niego, wtulona w jego ramię. Przyglądał się jej z błogim uśmiechem. Nie czuł się tak dobrze od… bardzo dawna. Bał się ruszyć, żeby ten stan nie prysł, jak mydlana bańka. Nie dowierzał jawie. Spojrzał na zegarek. Nie spali zbyt długo. Delikatnie wysunął ramię spod głowy Milany i cicho wysunął się z łóżka.

Siedział w szlafroku na tarasie i popijał kawę z ekspresu, kiedy w progu pojawiła się zawinięta w prześcieradło, potargana i uroczo zaspana. Wyciągnął rękę w zapraszającym geście. Podeszła i usiadła na kolanach Igora. Wzięła z jego ręki kubek z kawą i upiła dwa łyki. Ostre słońce drażniło oczy, więc przymknęła je i wtuliła się w poły szlafroka.

— Witaj piękności w nowym dniu naszego życia — zaserwował ironicznie tanią tandetą.

Nie odpowiedziała. Położyła palec na ustach Igora. Podkuliła swoim zwyczajem nogi i całym ciałem przywarła do niego. Dłuższą chwilę milczała i chłonęła czas, w którym czuła się bezpieczna, i o którym od tak dawna marzyła. Nie chciała, by się skończył.

— Tak jest dobrze. Nic nie mów — wyszeptała.

Igor czuł ogarniający go spokój. Błogość, która przyszła bez zapowiedzi i trwa. Fascynacja momentem, który koniecznie chciał zatrzymać, a jeśli się nie uda — zapamiętać tak, by dał się wiernie odtworzyć. Dwoje ludzi, którzy poprzez szereg zdarzeń, jednego dnia, w tym samym miejscu na siebie wpada, by wzajemnie się dopełnić, siedziało teraz bez słowa wtulonych w siebie i własne marzenia. To ten moment, który sam wypełnia się treścią, choć nie pada ani jedno słowo.


Dzwoniący telefon Igora przekłuł bańkę. Milana wstała i poszła do łazienki. To był Adam.

— Przepraszam, Adaś, że do ciebie nie dzwoniłem, ale szczerze mówiąc, nie wiem, gdzie powinienem dzwonić, żeby ci nie narobić kłopotów.

— To dobrze. Ja będę do ciebie dzwonił, tak będzie bezpieczniej. Słuchaj mnie uważnie, bo nie będę powtarzał — zacytował tekst z Allo, Allo — wdepnąłeś w gówno po same pachy.

— To znaczy, że ty byś już się utopił. — Adam był sporo niższy od blisko dwumetrowego Igora.

— Zaraz przestanie ci być tak wesoło, drągalu. Tu się to gówno leje korytarzami, bo ktoś siedzący wysoko nie wytrzymał napięcia i rozerwało mu nogawki. Do prasy przedostała się informacja o konszachtach Kopańskiego z wielkimi tego świata. Wiesz jak w takim przypadku wykorzystuje się takie newsy. Polityka bracie na wysokich szczeblach. Dowcip jednak polega na tym, że te informacje będą raczej wyciszane, bo wśród jego bliskich znajomych byli panowie z wszelkiej maści ugrupowań, od czerwonych, przez zielonych, po czarnych. Sam rozumiesz, że nikomu nie będzie na rękę wykorzystywanie tego w walce politycznej. Pismak napłodził w brukowcu, że Kopański miał jakieś konszachty ze służbami jeszcze z PRL-u i ich brudnymi sprawkami. W tym samym zdaniu napisał, że dofinansowywał pewną toruńską rozgłośnię, więc jawi się przed tobą prawdziwie ponadpartyjny patriota — zarechotał w swoim stylu.

— Czy już tam wiedzą, że byłem blisko i mam dostąp do wiedzy ze śledztwa?

— A masz? Ty szczęściarzu. Że mnie się nigdy taki dostęp nie trafia…

— Dobra, dobra. Jestem grzeczny… — skłamał.

— Nikt jeszcze tego nie wie i im dłużej tak będzie, tym lepiej dla ciebie. Ale to jeszcze nie koniec wieści, a propos twojego dostępu do… no do śledztwa. Facet, który spłodził ten artykuł twierdzi, a rozmawiałem z nim parę minut temu, że Kopański miał się w jakiś sposób zabezpieczyć na wypadek, gdyby coś niespodziewanego mu się przytrafiło. Nie pisze, co to jest konkretnie, ale sugeruje, że informacje wiodące do tej polisy mają się znajdować w jego notesie, z którym ponoć nigdy się nie rozstawał. A jeśli się nie rozstawał…

— Poczekaj chwilę. — Poderwał się z fotela na tarasie i z telefonem w ręku podszedł do drzwi łazienki. Milana się kąpała i odgłos lecącej wody zagłuszał pukanie. Nacisnął klamkę i trochę uchylając drzwi zawołał, żeby się pospieszyła, bo ma ważne pytanie. Wyłączyła wodę i po chwili owinięta w ręcznik kąpielowy stanęła w otwartych drzwiach.

— Co takiego się stało? Chcesz się ze mną wykąpać? To trzeba było wejść i nie robić zamieszania.

— Dzwoni Adam. Powiedz mi, czy masz dostąp do notesu Kopańskiego?

— Mam, a o co chodzi? — Wycierała swoje krucze włosy drugim ręcznikiem.

— Potrzebuję go. To może być klucz do całej sprawy — nalegał.

— Ale ja nie mogę tak po prostu ci go dać.

— To daj mi go nie po prostu, a właściwie wystarczy mi kopia.

— No chyba, że nie po prostu i… w zamian za coś. — Lubiła bawić się w niedomówienia. — Pamiętasz, że obiecałeś mi pomóc?

— Oczywiście, że pamiętam i dotrzymam słowa. I jeszcze jedno…

— Jeszcze jakieś warunki? — Uśmiechnęła się, poprawiając opadający ręcznik w taki sposób, żeby przez moment mógł zobaczyć jej nagie ciało.

— Możesz sprawić, żeby wiedza o istnieniu tego notesu nie była zbyt nagłośniona i najlepiej, żeby zniknął gdzieś pomiędzy tysiącami innych przedmiotów wyłowionych z Barracudy… choć na jakiś czas, bo dam sobie głowę uciąć, że prędzej czy później, ktoś się po niego zgłosi… i nawet wiem, że zapyta cię, czy została sporządzona jakaś kopia. A ty odpowiesz…?

— Że nie było nigdy żadnej kopii oczywiście. Ale wiesz, że uległam przeważającej sile perswazji i wielogodzinnym torturom — mówiąc to, zawróciła na pięcie do łazienki i zanim zamknęła za sobą drzwi zrzuciła z siebie ręcznik.

Z głośnika słuchawki przyłożonej do piersi dobiegł go gulgot zniecierpliwionego Adasia. Powrócił do rozmowy przez telefon.

— Będę miał ten notes…

— Chłopie, ty już mi więcej makaronu nie nawijaj. Ona jest u ciebie. Wszystko słyszałem… Moje gratulacje. No, nareszcie wróciłeś…

— Uspokój się brachu, nic z tego co myślisz — kłamał, choć wiedział, że nadaremnie.

— Co ty mi tu pieprzysz farmazony. No, tak. Jak mogłem przypuszczać. U mnie też tak jest, że kobieta korzystająca w sobotni ranek z mojego prysznica, to tylko znajoma, która przyszła, bo u niej nie było akurat ciepłej wody. Pewnie, tak mam co tydzień — ironizował Adaś.

Igor zdał sobie sprawę z tego, że dalsze przekonywanie przyjaciela o swojej niewinności będzie tylko pogarszało sytuację, dlatego postanowił milczeniem przyznać się do podejrzeń.

— Ty chyba nie słyszałeś, co do ciebie mówiłem — wrócił do tematu.

— Słyszałem, słyszałem. Masz notes…

— Mam mieć notes, a to różnica.

— Tak czy inaczej musisz na siebie uważać, bo tu już dawno wszyscy zapomnieliśmy, co to uśmiech. — Spoważniał Adam. — Żarty się skończyły, a w takiej sytuacji przybywać ci będzie wrogów, a nie przyjaciół. Pamiętaj o tym. Jak dostaniesz w łapy te jego zapiski, to postaraj się je zeskanować i mi je przesłać. W ostatniej chwili podam ci maila. Przeanalizuję notatki i może dowiemy się czegoś więcej. Trzymaj się i pamiętaj, że reprezentujesz nasz kraj przed cudzoziemkami. Żebym nie musiał się wstydzić, jak kiedyś pojadę do Chorwacji. — Zakończył w swoim stylu.

Milana po kąpieli dopiła kawę, ubrała się, cmoknęła Igora w policzek i stanęła w drzwiach.

— Zadzwonię. — Uśmiechnęła się w sposób, który mówił kilka miłych rzeczy, a których mówić nie musiała.

Rozdział 14

Igor do popołudnia szwendał się po starym Zadarze i po raz pierwszy od przyjazdu miał trochę czasu, żeby pobawić się swoją nową cyfrową lustrzanką. Przeszedł chyba większość uliczek, placów i nabrzeży. Nastrzelał kilkaset zdjęć. Podziwiał świadectwa przeszłości, wymieszane wpływy starożytnego Rzymu, Bizancjum, Wenecji z czasów największego rozkwitu i współczesnej architektury, która czasem bezmyślnie wtłoczona w ciasne ramy miasta, sprawiała wrażenie przypadkowości i kiczu.

Pomimo niewątpliwego relaksu i wielkiej przyjemności ze zwiedzania i dokumentowania wycieczki nową zabawką, cały czas przebijały się na pierwszy plan myśli związane z tym, co się wydarzyło. Na przemian walczyły ze sobą bandyckie zagadki i Milana, a właściwie jego stosunek do niej. Kiedy przymierzał się do świetnego ujęcia białego pudelka leżącego na dachu łodzi motorowej pomiędzy suszącymi się, czerwonymi rozgwiazdami, zadzwoniła Milana. Była bardzo zdenerwowana.

— Mam dla ciebie niemiłą wiadomość. — Zrobiła dramatyczną pauzę. — Zniknął notes Kopańskiego.

— Ty nie mówisz serio, prawda? Właśnie teraz, kiedy okazało się, że może mieć znaczenie i olbrzymią wartość dla wielu brudnych ludzi, ty mi mówisz, że go nie masz? — Powoli grunt zaczynał mu się osuwać spod nóg, a tętno podskoczyło do dwustu.

— Nie panikuj. Nie jest tak tragicznie, jak mogłoby się wydawać.

— Jak to nie jest tragicznie? Jest gorzej niż tragicznie. Czy u was jest taki sam burdel jak w Polsce, gdzie z magazynów policyjnych giną kilogramy narkotyków? — Był już naprawdę wściekły.

— Pamiętasz, jak pokazywałam ci skserowaną kartkę z tego notesu o tobie i twojej żonie?

— No i?

— To, że wtedy coś mnie tknęło i skserowałam cały notes. — Triumf w jej głosie był niewątpliwy.

— Dlaczego tak bardzo ci zależy na tym, żebym zszedł na zawał? Oszczędź mnie, kobieto, i nie doświadczaj więcej w ten sposób… proszę. — Wypuścił z ulgą wstrzymywane powietrze. — Czy ktoś jeszcze o tym wie?

— Nie. Za kogo mnie masz?

— To niech tak zostanie i przywieź to ksero najszybciej, jak potrafisz, a sowicie cię wynagrodzę. — Mówiąc to, miał na myśli dobry obiad albo kolację, ale wiedział, że zostanie inaczej zrozumiany.

— Nie obiecuj lepiej, nie obiecuj, bo wyegzekwuję i będziesz błagał o litość. — Znów usłyszał ten tembr głosu, który powodował u Igora gęsią skórkę i coś jeszcze… — Aha. Mam też inne, trochę lepsze wieści, ale musisz się uzbroić w cierpliwość. Wiesz, gdzie jest pomnik Ćosica? — Nie czekała na odpowiedź. — Jeśli nie wiesz, to popytaj, każdy ci wskaże. Za piętnaście minut.

Zważywszy, że pomników w Zadarze nie ma zbyt wiele, nietrudno było ustalić, gdzie się znajduje akurat ten, o którym mówiła. Jednak nawet gdyby było ich całe mrowie, to takich jak pomnik Kresimira Ćosicia nie ma zbyt wiele. Niewielu jest na świecie sportowców, którym stawia się pomniki. Brylują w tym chyba Amerykanie, bo w Europie pewnie można by je policzyć na palcach jednej ręki. Każdy w Chorwacji, kto interesuje się koszykówką, wie kim był Cosić. Szczególnie dumni z niego są Zadarczycy, bo stąd pochodził. Jako koszykarz, a później trener zdobył kilka medali olimpijskich i mistrzostw świata, dlatego jest tu niemal czczony jak Bóg. Po jego śmierci, w pobliżu hali KK Zadar, gdzie grał, mieszkańcy miasta wznieśli mu pomnik — Około trzymetrowy postument bohatera z piłką do kosza w ręce.

Dotarł na miejsce w kilka minut. Obfotografował go ze wszystkich stron, chcąc znaleźć ciekawe ujęcie i zabić czas oczekiwania na Milanę. Zdążył zrobić kilkadziesiąt ujęć.

— Ładnie to tak deptać trawniki? — Stała nieopodal na chodniku z założonymi na piersiach rękami, trzymając w jednej z nich tekturową teczkę. Uśmiechała się z politowaniem, widząc wygibasy Igora z aparatem.

Odwrócił się, kierując aparat w jej stronę. Spojrzał przez wizjer i uchwycił kadr, w którym stojąc na tle zatoki, rozdzielała starą część miasta po lewej stronie i współczesną po prawej. Nie było to co prawda arcydzieło, ale zawsze jakaś pamiątka. Podchodząc do niej, przyglądał się ujęciu na wyświetlaczu.

— Jesteś bardzo fotogeniczna. Może umówimy się kiedyś w plenerze na jakąś sesję? — Nie mógł się oprzeć, żeby jej nie adorować.

— Może… kiedyś…, ale teraz powinieneś coś obejrzeć. — Potrząsnęła teczką. — Przejdźmy się. — Ruszyła w stronę, skąd przyszła. Idąc, rozglądała się dyskretnie.

— Czegoś się obawiasz? — spytał, robiąc jej kolejne zdjęcia z odległości kilku metrów.

— Nie czas na zabawę — skarciła Igora.

— Nie masz chyba zamiaru analizować tych papierów tutaj, na środku ulicy?

Odwróciła się do Igora i uśmiechnęła. Nie był to jednak jej naturalny uśmiech. Coś było nie tak.

— Jaki masz obiektyw? — zapytała, nie zmieniając tonu.

— 35 na 200, a dlaczego pytasz? — Zrozumiał, że zależało jej na zachowaniu pozorów normalności, dlatego w dalszym ciągu trzymał aparat przy oku, trzaskając zdjęcie za zdjęciem.

— Widzisz tę parę, która siedzi na ławce jakieś sto metrów za mną i tak się obłapuje? — zapytała konfidencjonalnie.

Przyłożył aparat do oka i wyostrzył na ostatni plan przy największym zbliżeniu wciąż utrzymując Milanę w kadrze.

— Tak, łapię ich. — Przyjrzał im się dobrze.

— Zrób im parę fotek. Później obejrzymy.

— Oni nas obserwują. Jestem tego pewien. Czy nie zapłaciłaś jakiegoś mandatu? — Starał się odrobinę ją rozluźnić, bo wydawało mu się, że zaczyna panikować.

— Wierz mi, gdyby to byli policjanci, to by oznaczało, że… — nie dokończyła.

— Że?

— …że przestaję cokolwiek rozumieć.

— No to mam dla ciebie smutną wiadomość. — Nie odrywał aparatu od oka. — To są policjanci, albo ktoś ich pokroju, bo nikt inny w takich sytuacjach nie gada do kołnierzyka albo rękawa. Tak zachowywać się może tylko policyjna obserwacja. Jeśli jest inaczej, to oczekuję rzeczowych wyjaśnień.

— Od momentu, kiedy od ciebie wyszłam, wydawało mi się, że ktoś za mną lazł. Nie byłam pewna, dlatego sprawdziłam u mojego zaufanego kolegi policjanta, a ten stwierdził, że dzisiaj nie ma żadnej roboty na mieście i z tego, co wie, to inne ekipy też nic tu nie robią. — Była rozstrojona, ale trzymała fason, choć było widać, że dużo ją to kosztuje.

— W takim razie kim oni są?

— To jest pytanie za sto punktów… albo od razu za tysiąc, bo ci, których widziałam, to są policjanci. Znam ich z widzenia.

— To są, czy nie. Co chcesz powiedzieć? — Wydawało mu się, że albo źle zrozumiał, albo jej coś się poplątało.

— Oficjalnie są, ale w tym momencie niekoniecznie są w pracy, rozumiesz?

— Sugerujesz, że robią na dwa etaty? Czy masz jakieś inne pomysły?

— Faktem jest, że w policji płacą raczej marnie, ale żeby sprzedać się i szpiegować własnych kolegów, to już lekka przesada, nie uważasz? — Była już niemal purpurowa na twarzy. — Stanę teraz na tle pomnika. W tle, pośród zaparkowanych samochodów zobaczysz drugą ekipę w granatowym Volkswagenie Golfie. To też są gliniarze, ale ci wyjątkowo nie używają sprzętu służbowego, bo ten samochód akurat jest prywatną własnością jednego z nich.

Wyostrzył obraz obiektywem ponad jej głową i skadrował golfa z jego pasażerami. Siedziało w nim dwóch facetów, z których jeden, ten obok kierowcy, miał w ręku lornetkę, która była wycelowana przez otwarte okno prosto w nich. Zrobił kilka zdjęć tak, żeby wychwycić jak największą liczbę szczegółów.

— Sądzisz, że są jeszcze inni?

— Z pewnością, ale nie będziemy ich teraz szukali. Podejdź do mnie i mnie obejmij. Tak jakbyśmy byli kochankami — powiedziała bardzo beznamiętnie, wciąż się krzywo uśmiechając.

Podszedł bez zawahania. Aparat wziął w jedną rękę, drugą objął Milanę i ruszyli w stronę nowej części miasta. Nie oglądali się za siebie.

— Czy nie uważasz, że to jest nieco dziwne? — zapytał.

— Co konkretnie? To, że jesteśmy śledzeni? Czy to, że robią to tak nieudolnie? — Chwyciła rękę Igora, obejmującą jej ramię.

— No właśnie. Przecież to jest jawna manifestacja.

— Też to zauważyłam. Po pierwsze, myślę, że nie chodzi tu o nas, tylko o mnie, a po drugie, to, co robią, jest rodzajem ostrzeżenia. Oni chcą, żebym ich widziała. Grożą mi palcem. — Była przestraszona, starała się dojrzeć sens i znaleźć wytłumaczenie tego, co się wokół niej działo.

Skierowali się w stronę osiedli mieszkalnych rozlokowanych na pobliskich wzgórzach.

— Kim są „oni”? Komu może zależeć na tym, żebyś się bała?

— Chciałabym wiedzieć na pewno. Wierz mi. Chciałabym. Mogę tylko przypuszczać, że ma to bezpośredni związek z tym, co stało się na Pagu, albo ze śmiercią mojego brata i z tym, czym się wcześniej zajmował, albo z jednym i drugim. I to wydaje mi się najbardziej prawdopodobne. — Zdjęła jego rękę ze swojego ramienia i zatrzymując go wyprzedziła o krok i obróciła się przodem, stając twarzą do kierunku skąd przyszli. Nie mogła nic widzieć ponad ramieniem Igora, bo była za niska. Weszła na murek oddzielający chodnik od trawnika. Przytuliła go do siebie i kładąc głowę na ramieniu, swobodnie mogła obserwować to, co dzieje się z tyłu.

— Po co się tak gimnastykujesz, skoro wiesz, że oni chcą być zauważeni? — spytał niemal wprost do jej ucha.

Pachniała wyśmienicie. Podobał mu się ten zapach i tyle. Nie potrafiłby go opisać, nie mówiąc o rozpisywaniu na nuty, bo rozróżniał tylko dwa zapachy. Takie, które mu się podobały i te drugie.

— Nie widzę niczego podejrzanego. Albo odpuścili, sądząc, że osiągnęli cel, albo lepiej się zakamuflowali — powiedziała szeptem, ale nie musiała głośniej, bo jej usta były tuż koło jego ucha.

— Wydaje mi się, że osiągnęli cel. Boisz się.

Podniosła głowę z ramienia, ale wciąż trzymała go mocno za szyję. Patrzyła mu prosto w oczy i przez dłuższy czas nie mrugnęła powiekami. Ta chwila nieruchomego lustrowania swoich myśli wydawała się trwać wieczność. Bez słów w jednej chwili powiedzieli sobie bardzo wiele.

Obejmując wpół, zestawił ją na chodnik i uwolnił się od mocnego uchwytu. Nie było łatwo go zerwać. Najwyraźniej nie zachwyciła jej ta odmiana.

— Masz coś dla mnie. Gdzie możemy w spokoju to obejrzeć?

— Możemy pójść do mnie.

— Pójdźmy do twojego biura… — zaproponował odruchowo.

— Czy ty słyszysz, co mówisz? To ja wynoszę z komendy być może ostatni egzemplarz kopii tego notesu i jeszcze kilka ciekawostek, o których powinieneś wiedzieć, a ty każesz mi teraz z tym tam wracać? — Zirytowana wskazała teczkę, którą przez cały czas trzymała w ręce.

— Masz to dobre wino, przy którym wczoraj tak dobrze nam się rozmawiało?

Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą. Nie interesowali się tym, czy kogoś za sobą wleką. Skręcili w lewo, w wąską uliczkę ograniczoną po obydwu stronach dwu i trzypiętrowymi blokami mieszkalnymi o intrygującej, nowoczesnej architekturze. Można było odnieść wrażenie, że żadne ze zbudowanych tu mieszkań nie jest identyczne. Występy, półpiętra, tarasy i balkony, zaułki i dobudówki. Wszystko to, w połączeniu z wijącą się uliczką i krzywymi liniami budynków, tworzyło uczucie przemyślanego i poukładanego chaosu i bałaganu…, jeśli to w ogóle jest możliwe.

Opowiadała Igorowi, jakie miała przeboje ze swoim bratem i mamą, i jakich musiała używać wybiegów, żeby zmylić ich czujność przed przyjęciem się do pracy w policji, kiedy zbliżyli się do budynku, w którym mieszkała.

— To tutaj — przerwała opowiadanie. — Podoba ci się?

— Przyznaję, że robi wrażenie. — Zdobył się na coś więcej niż tylko „tak, podoba”.

— Sam zobacz. — Wskazała ręką na samochód zaparkowany nieopodal, na przeciwległym poboczu ulicy. — Ja już nie mam cierpliwości do tych gówniarzy. Spójrz, co zrobili. Znów coś namazali sprayem na karoserii. — Ruszyła w kierunku pojazdu na drugą stronę ulicy.

— To twój samochód?

— Tak, ale jak widzisz nie wszyscy mnie tu kochają. — Przykucnęła przy bocznych drzwiach dotykając bazgrołów maźniętych sprayem. — To świeża robota. — Roztarła w palcach ślad farby.

— To chyba nie dlatego, że ktoś cię nie lubi. Popatrz na inne wozy, tam dalej. — Stojąc po przeciwnej stronie uliczki, wskazywał na dalej zaparkowane pojazdy, które miały podobne obrazki na swoim lakierze.

Od strony głównej ulicy, którą przyszli, dobiegał coraz głośniejszy odgłos silnika motocyklowego. Nie zwróciłby zapewne uwagi Igora, gdyby nie bardzo wysokie obroty. — Musi nieźle zapierdalać — pomyślał i spojrzał w kierunku nadjeżdżającego szaleńca.

— Uważaj Milana! — krzyknął.

Zrobiła krok w tył, chowając się między stojące samochody. Motocyklista był już dobrze widoczny. Jechał na czerwonym, krosowym bike’u. Na głowie miał dwukolorowy, czerwono-czarny kask z szeroką szczęką i ciemne gogle. Kiedy znajdował się w odległości około 30 metrów, zwolnił i lewą ręką, rozpinając skórzaną, czarną kurtkę wyciągnął pistolet maszynowy UZI.

— Na ziemię! — Igor wydarł się najgłośniej jak potrafił.

Napastnik nie zatrzymując się, wypalił długą serię w kierunku Milany. Igor wyskoczył na jezdnię z zamiarem zrzucenia kierowcy, który strzelając odwrócił się w lewą stronę i przez tę chwilę nie mógł go widzieć. Wszystko to trwało kilka sekund. Nie zdołał przeciąć mu drogi. Wypadł na ulicę tuż za motocyklem, ale zdążył dostrzec, że nie miał żadnych tablic ani charakterystycznych oznaczeń. Kierowca nie zatrzymał się. Nie interesowało go, jaki osiągnął efekt i czy nie musi niczego poprawiać. Zniknął dość szybko za jednym z budynków, a odgłos wysokich obrotów silnika świadczył o wielkim pośpiechu, z jakim się oddalał.

Między samochodami zaparkowanymi prostopadle do jezdni, na drobnych kawałkach samochodowego szkła, leżała Milana. Wokół walały się sterty rozrzuconych papierów z teczki, którą do tej pory trzymała w ręce. Podbiegł do niej, ale nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Wróciły obrazy sprzed roku. Blizny na rękach ożyły, drgając i wijąc się na spiętych do bólu mięśniach. Uklęknął przy niej i pochylił się. Miała zamknięte oczy, a twarz wykrzywiał grymas. Nie zauważył na jej ciele żadnych ran. Otworzyła oczy, nabrała głęboki haust powietrza, niczym ktoś, kto przed chwilą się topił i drgnęła w odruchu poderwania się z ziemi. Przytrzymał ją nim powróciła do świadomości i uprzytomniła sobie, co się stało.

— Żyjesz — powiedział najspokojniej, jak tylko w takiej sytuacji potrafił.

— Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz. — Starała się uśmiechnąć, ale nie mogła wyrównać oddechu i wciąż głęboko dyszała. — Boli mnie prawa noga powyżej kolana.

Na asfalcie, tuż koło nóg Milany wykwitła niewielka plama krwi. Nie zauważył na udzie rozciętych dżinsów w miejscu draśnięcia pociskiem. Włożył delikatnie rękę pod nogę Milany i wyczuł mokrą nogawkę. Wysunął dłoń umazaną krwią.

— Nie wiem, jak to zrobiłaś. Stałaś przodem do tego gościa, a on postrzelił cię od tyłu. To pewnie jakiś rykoszet. — Głową wskazał drzwi samochodu ze śladami po kulach. — Zaraz się tym zajmę. Będzie trochę bolało, ale chyba mi wybaczysz.

Wyciągnął pasek ze spodni Milany i wykorzystał do uciśnięcia rany.

— Jaki tu jest numer alarmowy? Podaj proszę, bo nie można dłużej czekać — zażądał stanowczo, bo przypuszczał, że zaraz może zacząć kozaczyć i zlekceważyć całą tę sytuację.

Wyjęła z kieszeni swój telefon i wybrała numer na klawiaturze. Po chwili rozmowy z kimś po drugiej stronie rozłączyła się.

— Pozbieraj te papiery i zmywaj się. Masz jakieś dziesięć minut. Lepiej, żeby nikt nie łączył ciebie z tym, co tu się stało.

— Ty sobie chyba żartujesz. Myślisz, że tak cię tu zostawię? Kiepskie masz pojęcie o Polakach. Może niezbyt mądrzy, ale zawsze szarmanccy… no, w większości.

Zbierał porozrzucane papiery, rozglądając się jednocześnie wokół. Motocyklista mógł w każdej chwili wrócić, żeby naprawić, co spieprzył. Pomimo protestów i rzucanych przekleństw, również pod adresem szarmanckich Polaków, podniósł Milanę z ziemi, wcisnął w rękę teczkę z papierami i ułożył ją sobie na rękach. Nie mogła za bardzo się opierać, bo ból postrzału był bardziej odczuwalny niż mogło jej się pierwotnie wydawać.

— Pokazuj drogę do siebie, albo będziemy tu tak tkwili do jutra. — Stał z Milaną na rękach, opierając się o jej samochód.

— Tamto wejście. — Skrzywiła się z bólu i wskazała drzwi prowadzące na klatkę schodową w budynku po przeciwnej stronie ulicy.

— Ostatnio często cię noszę na rękach, nie uważasz?

Niosąc ranną Milanę do jej mieszkania, zwrócił uwagę na dość dziwne zjawisko. Seria wystrzałów na ulicy nie przyciągnęła tłumu gapiów, co niewątpliwie stałoby się w Polsce, nim ostatnia z kul dosięgłaby celu. Jedynie w nielicznych oknach pobliskich domów uchyliły się zasłony czy żaluzje. Nikt jednak nie wystawił głowy, a tym bardziej nie wybiegł na ulicę. Uzmysłowił sobie, że przez te kilka minut, które spędzili na ulicy po zamachu na życie Milany, nie zarejestrował tam innych form życia. Wystarczyło jednak uświadomić sobie, jak bliskie i bolesne są dla tych ludzi wspomnienia wojny i wszystko stawało się jasne i naturalne. Będzie to trwało tak długo, aż przyjdzie czas kolejnych pokoleń, czystych od tragicznych wspomnień.

Rozdział 15

Pociąg do Warszawy

Darek siedział przy stoliku, pochylony nad swoim laptopem w bezprzedziałowym wagonie pociągu Intercity do Warszawy. Był już bardzo znużony podróżą. Nie pozostało mu zbyt wiele czasu i myśl o odpoczynku musiał odłożyć na później. Wertował informacyjne strony internetowe wszędzie tam, gdzie mógł uzyskać jak najbardziej szczegółowe dane o zamachu na Pagu. Wszystko, co wydało mu się interesujące, wypisywał w notesie. Obok niego leżała sterta gazet, które kupił tuż przed odjazdem pociągu. Wszystkie przejrzał w kilka minut, ale poza niewielkimi wzmiankami nie znalazł żadnych informacji, które wybiegałyby poza sztampowe opisy zdarzenia. Czytając je, miał wrażenie, że pisała je jedna osoba, a cała reszta redakcji tylko je kopiowała. Oczy zamykały mu się bezwiednie. Czuł, że musi przespać się kilka minut, bo w przeciwnym razie czołem uderzy w klawiaturę. Zamknął komputer i rozparł się wygodnie w fotelu. Nie zdążył dobrze ułożyć głowy, kiedy zadzwonił telefon. To był Ben. — Cholera. Będzie mnie nękał do skutku, jak nie odbiorę — pomyślał. Znalazł się w trudnej sytuacji, która wymagała od niego wielkiego kunsztu dyplomacji. Teraz, kiedy zdecydował, że o całej sprawie musi zameldować swoim przełożonym, powinien też zdecydować, jak chce to rozegrać. Nie odebrał pierwszych dwóch prób połączenia. Cały czas zmuszał się do funkcjonowania na najwyższych obrotach i zmuszał do intensywnego myślenia. Telefon zadzwonił po raz trzeci. Darek wstał i wyszedł do wagonowego przedsionka.

— Cześć, Ben. Widziałem, że starałeś się do mnie dodzwonić. Sorry, ale nie słyszałem dzwonka. Co tam u ciebie?

— Dziękuję. Dobrze. Nie wciskaj mi kitu… Tak to się u was mówi?

— Dlaczego miałbym ci wciskać kit? Jak to się u nas mówi. — Darek trochę się zdziwił tonem Bena.

— Masz jakiś problem i dlatego nie chciałeś odebrać mojego telefonu, prawda?

— Skądże, Ben. Naprawdę nie słyszałem.

— Kiepski z ciebie James Bond. Nawet ja słyszałem te telefony.

Mucha zgłupiał. W jednej chwili pojął, że Ben znów z niego sobie zakpił. Spojrzał przez szklane drzwi z przedsionka przez całą długość wagonu. Za takimi samymi drzwiami, tylko po drugiej stronie stał z telefonem przy uchu i szeroko szczerzył zęby.

— Choć do restauracji. Mam tam stolik. Zjemy i spokojnie pogadamy. — Rozłączył się, machając ręką w stronę Darka.

— Masz świadomość, Jankesie, że kiedyś w furii cię zabiję i każdy sąd mnie uniewinni. Przez ciebie nabawię się obsesji. Jeśli któregoś dnia wyskoczysz mi z kanapki albo z jakiejś butelki, to jak mi Bóg miły, ukatrupię cię gołymi rękami i nawet powieka mi nie drgnie. — Darek syczał przez zaciśnięte usta, siadając do stolika w Warsie. — Możesz mi wytłumaczyć, co tutaj robisz?

— Jadę do Warszawy. Tak jak ty. A że przypadek sprawił, że spotkaliśmy się w pociągu, to już co innego.

— Jakoś nie wierzę w te twoje przypadki. Takie same jak wszystkie inne, kiedy wyskakiwałeś jak filip z konopi.

— Jak co? — Ben lekko się skrzywił, nie rozumiejąc porównania.

— Nie ważne. Nie mam ochoty ci tego tłumaczyć. Tak się mówi. — Darek tracił powoli cierpliwość.

— Ale kto to ten Filip Skonopi…?

— Błagam cię! To nie ma teraz znaczenia…

— Ale…

— Najmniejszego znaczenia! Rozumiesz?! — Darek wydarł się trochę za głośno, bo zwrócił na siebie uwagę klientów restauracji. — Ja już wiem, dlaczego wysłali cię na drugi koniec świata. Oni mieli cię po prostu dosyć i w ten sposób się ciebie pozbyli. Siedzisz sobie za wielką wodą i wkurwiasz Polaków. Przyznaj się. Twój szef cię wyrzucił, jak cię znalazł w swoim kiblu, co? — Darka dopadł wisielczy humor. Zorientował się jednak, że trochę przegiął, bo Ben uśmiechał się tylko kącikiem ust, a nie jak zwykle potrafił całym sobą. — Ok. Przepraszam. Troszkę mnie poniosło, ale to efekt zmęczenia i natłoku wydarzeń, które zwaliły się na mój łeb w ostatnich kilkudziesięciu godzinach. Sam wiesz najlepiej.

— Nie Sam, tylko Ben. — Teraz to on przegiął. — Sorry sorry. Żartowałem. Wycofuję się. Widzę, że dziś kolega nie w sosie. Uwielbiam te wasze idiomy — dorzucił. — Jeśli w Stanach powiedziałbym komuś, że jest nie w sosie…

— Ben, błagam cię. Czy możemy już przejść do rzeczy? …i żadnych komentarzy na temat „przechodzenia do rzeczy”, ok? — Darek starał się utrzymywać równowagę i spokój, choć przychodziło mu to z trudem.

— Ad rem. To łacina przecież. Nie spinaj się tak. Więc ad rem. — Benowi drgnął policzek, ale się powstrzymał. — Co takiego wydarzyło się na Bornholmie, że Bejnar nie dotarł na umówione spotkanie ze mną w Szczecinie i nawet nie odbiera telefonu? — Na twarzy Jankesa nie było już śladu rozbawienia. — Zabiłeś go i zakopałeś?

— Mam dość realne przeczucie, że pan Bejnar przeszedł na złą stronę mocy. — Darek pociągnął głęboki łyk zimnego piwa zamówionego w oczekiwaniu na obiad.

— Chyba sobie kpisz. On zawsze tam był. Chyba, że mówimy o dwóch innych osobach. — Ben zmarszczył czoło i szeroko otworzył oczy, co spowodowało, że jego twarz przybrała karykaturalne kształty.

Wąsko i głęboko osadzone oczy obrośnięte gęstymi brwiami, przy małym bokserskim nosie i lekko wystającej brodzie dopełniały wizerunku agenta tajnych służb Wuja Sama. Jego wygląd miał przy tym jednak niezaprzeczalnie korzystną cechę — to naturalny, kapitalny kamuflaż. Nikt o zdrowych zmysłach nie dałby za niego złamanego centa, a w rzeczywistości był wart wielkich pieniędzy. Pomijając, że to świetny kompan, z którym konie same się kradną, był nieprzeciętnie inteligentny. Typ człowieka o nadludzkiej przenikliwości i zdolnościach analitycznych. Jak opowiadał podczas licznych spotkań, wielokrotnie proponowano mu intratne stanowiska analityków przeróżnego szczebla, ale on nie wyobrażał sobie siebie za biurkiem. Jednym słowem jego przeznaczeniem było doprowadzanie do szału ludzi w terenie.

— Był. Przez chwilę zdawało mi się, że go nawróciłem, ale niestety nie udało mi się i prawdopodobnie znów jest… i to w jeszcze gorszej wersji niż dotychczas.

— O czym ty mówisz? On ma ze mną deal. Ma zeznawać na temat Kolumbijczyków.

— To zdaje się musisz sobie poszukać innego świadka, bo ten akurat ma ważniejsze rzeczy do roboty.

— Jakie na przykład? — Ben się zirytował.

— Takie, jak przejęcie biznesu po Kopańskim. Jak przypuszczam. — Mucha cedził informacje, co tym razem Bena zaczynało wyprowadzać z równowagi.

— Dlaczego miałby to robić? Przecież nie jest aż taki mocny. No chyba, że to ma być taka szczególnie wyuzdana forma samobójstwa. — Niedowierzał Amerykanin.

— Jeśli śledziłbyś bieżące wydarzenia na świecie, to wiedziałbyś, że w zamachu bombowym w Chorwacji zginął niejaki Ballini…

— To akurat wiem. Szef jednej z rodzin ‘Ndranghety. Nasi już są na miejscu, bo przewidują, że może dojść do małej wojny…

— To wiesz również, że razem z Ballinim na jego jachcie zginęła cała rodzina Kopańskich — przerwał Darek.

— O, kurwa!… — Ben zaklął zaskoczony wieściami, których się nie spodziewał, ale również dlatego, że był świadom tego, co to oznacza dla niego, dla jego sprawy. Również dlatego, że problemy, jakie z tego powodu wynikną, nie pozostaną bez znaczenia dla wszystkich w tym interesie. — To niezły mamy pasztet. — Starał się pozbierać myśli.

Darek w skrócie opowiedział, co takiego wydarzyło się na Bornholmie.

— Co w takiej sytuacji planujesz zrobić? Rozumiem, że jedziesz prosto do swoich pryncypałów z fantastycznymi nowinami. — Ben wiedział, jaka będzie odpowiedź.

— Nie mam innego wyjścia. Dostałem od Bejnara to, co miało być zapłatą za uratowanie pani Kopańskiej i jej dzieci. Ty oczywiście wiesz, co to jest?

— Domyślam się. Chcę jednak, żebyś mnie wysłuchał, zanim zrobisz coś, czego nie da się już cofnąć. — Ben zaczynał być coraz bardziej tajemniczy.

— Ty mnie na stojąco do grobu wpędzisz, jak się zaraz okaże, że wpadłeś na swój kolejny fantastyczny plan. — Darek z obawami zgodził się wysłuchać nowin. Nie miał w gruncie rzeczy nic ciekawszego do roboty.

— Muszę przyznać, że dopiero teraz, kiedy powiedziałeś o śmierci Kopańskiego, pewne rzeczy stały się dla mnie bardziej zrozumiałe. Musimy zagrać w otwarte karty. Od ciebie będzie zależało, co zrobisz później… — przerwał, kiedy kelner podawał im zamówione dania. — Mnie nie interesuje polityka. Nigdy się nią nie zajmowałem. Całe życie uganiałem się za kolumbijskimi baronami i im podobnymi bandziorami, dlatego mogę pewnych rzeczy nie rozumieć. Dostałem od naszych w ambasadzie informację, że w związku z tym zamachem na Pagu zawrzało w takich miejscach w Warszawie, że wszyscy głośno się zastanawiają, o co w tym chodzi. Nie znam szczegółów, ale zasugerowano mi… — zamilkł na moment i spojrzał głęboko w oczy Darkowi z powagą, jakiej chyba nikt i nigdy nie miał okazji u Bena zaobserwować — …żebym do minimum ograniczył kontakty z policją i ABW.

Obydwaj odłożyli sztućce na brzegi talerzy i zamarli we wzajemnych, lustrujących spojrzeniach.

— Czemu w takim razie zawdzięczam tę szczerość i zaufanie? — Darek z wysiłkiem zbierał resztki sił i starał się skupić na rozmowie, by nie umknęły mu najistotniejsze kwestie.

— Jest to chyba najlepszy dowód na to, że mam do ciebie zaufanie. Znamy się nie od dziś i wiem, że tak dla ciebie jak i dla mnie najważniejszą rzeczą jest łapać tych drani, a nie babrać się w politycznych rozgrywkach. Wiem też, że stawiam cię w bardzo niezręcznej sytuacji, ale zanim zaczniesz protestować, przemyśl swoje decyzje.

— Przejdź do rzeczy. — Darek nie musiał Benowi przytakiwać, żeby pewne fakty zostały ustalone.

— Tak, jak ci już powiedziałem, nie znam szczegółów sprawy, ale w obliczu śmierci Kopańskiego zamieszanie, jakie powstało w kręgach polityki, można w miarę trafnie wytłumaczyć. Nie rozumiałem do tej pory, co wspólnego z tą gorączką może mieć śmierć Balliniego. W przypadku Kopańskiego zadziałała zasada nożyczek na stole… tak to się u was mówi?

— Mniej więcej. — Darek z coraz większym zniecierpliwieniem oczekiwał ciągu dalszego.

— Podobno prasa dotarła do jakichś bardziej szczegółowych informacji i je opublikowała, ale o wszystkim dowiem się dopiero na miejscu.

— W gazetach, które kupiłem na dworcu, nie znalazłem nic ponad sztampowe wzmianki i cytaty innych tytułów.

— Chodzi o jakiegoś brukowca. Wygląda to tak, jakby ktoś celowo wsadził kij w mrowisko.

— Ale dlaczego zabroniono ci kontaktować się z nami i policją, tego nie rozumiem.

— Z tego, co zdołałem się dowiedzieć, wyniknęło to stąd, że prawdopodobnie to właśnie wy i równolegle policja zawiesiliście robocze kontakty z nami. A moi szefowie, po konsultacjach z analitykami, podjęli takie a nie inne decyzje, bo wywnioskowali, że ma to jakiś związek z tym, co się stało.

— Co właściwie?

— Zamach i panika wywołana jednym artykułem w brukowcu na ten temat. Nie wydaje ci się to dziwne?

— Szczerze mówiąc, to rozumiem jeszcze mniej niż przedtem. Sugerujesz, że ABW i policja zawiesiły kontakty z wami dlatego, że gdzieś w Chorwacji w powietrze wyleciał jacht bosa włoskiej mafii? — Darek mrużył oczy ze zmęczenia i za wszelką cenę starał się zachować jasność umysłu.

— To w wielkim skrócie, oczywiście. A teraz przymierz do tej sytuacji śmierć Kopańskiego. Obydwaj wiemy, że miał bardzo szerokie koneksje na wszystkich frontach tej waszej polskiej wojenki. Od lat chcieliście go dopaść, ale jakoś nigdy nie udawało wam się doprowadzić sprawy do końca, prawda? Zastanawiałeś się, dlaczego tak się dzieje?

— Czego ode mnie oczekujesz? — Darek nie miał ochoty rozwodzić się nad tematem, który nie wymagał komentarza.

— Jeśli zaniesiesz informację od Bejnara swoim szefom ot tak, po prostu, a pamiętaj, że układ z nim jest już nieaktualny, mam podstawy twierdzić, że w tym całym zamieszaniu nikt nie będzie chciał z tobą na ten temat rozmawiać. Pomijam już trudności, jakie będziesz miał, kiedy każą ci się wytłumaczyć, skąd ją masz. I tobie i mnie zależy na dopadnięciu tych bandziorów, dlatego proponuję ci, żeby ta informacja przepłynęła przez nas, a wtedy będziecie zmuszeni do podjęcia tej sprawy, bo nikt rozsądny nie zlekceważy informacji o… ilu kilogramach?

— Pięciu tonach.

— Uuuuaaa. To ci się chłopie trafiło. — Zaśmiał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. — Więc nikt rozsądny nie zlekceważy informacji o pięciu tonach kokainy, która zaraz ma się znaleźć na terytorium Polski, prawda? — Darek nie odpowiedział. — Nikt też nie zlekceważy informacji uzyskanej od zaprzyjaźnionej służby. Z tego da się coś ugrać.

— Ładnie to wymyśliłeś. Już myślałem, że chcesz mnie zwerbować. — Uśmiechnął się z przekąsem Darek. — Nie zagłębiając się w szczegóły, żeby nie szargać dobrego imienia Najjaśniejszej… wchodzę w to. Niech cię tylko ręka boska broni, jeśli do jutra nie otrzymam zaskakującej informacji o planowanym przemycie przez Polskę rekordowej ilości kokainy. Rozumiemy się? — Wyjął z portfela wizytówkę firmy Kopańskiego z odręcznym zapisem wykonanym przez Bejnara — „Don Jose. Puerto de Turbo. 15 sierpnia. Gdynia”.

— Nie mamy zbyt dużo czasu — Ben schował wizytówkę i zabrał się do jedzenia przestygniętego obiadu.

Rozdział 16

Chorwacja, Zadar

Na szczęście Igora mieszkanie Milany znajdowało się na parterze. Ból pleców wciąż dawał się we znaki. Wniósł ją wprost do salonu. Wskazała ruchem głowy sofę stojącą pod ścianą, gdzie najdelikatniej, jak umiał, ułożył ją na boku. Rozluźnił zaciśnięty na udzie pasek i uwolnił zranione miejsce. Rana na szczęście nie krwawiła zbyt obficie. Rozcięcie na dżinsach mogło sugerować, że Milana miała sporo szczęścia, a rykoszet tylko ją drasnął. Odsłonił ranę, żeby ją zdezynfekować.

— Będę potrzebował kilku drobiazgów, żeby cię opatrzyć. Gdzie coś znajdę?

— W łazience są ręczniki, a w kuchni znajdziesz w szafce apteczkę. — Milana skrzywiła się z bólu.

Chciał wstać, kiedy chwyciła go za rękę. Patrzyła mu prosto w oczy. Gdzieś za zasłoną sztucznego uśmiechu dojrzał przerażenie. To nie był zwykły strach. Od strzałów na ulicy minęło ledwie kilka chwil, ale zdążyła oprzytomnieć i uświadomić sobie, co to mogło oznaczać.

— Igor… — zbielałe palce mocno zaciskały się na jego przegubie — …nie możemy tu długo zostać. Oni mogą wrócić.

— Może w końcu łaskawie mi wyjaśnisz, kim są ci ONI. Chyba masz jakieś domysły, przypuszczenia. — Nie odpowiadała. — Dlaczego wciąż mam chodzące za mną przeczucie, że z jakichś powodów nie mówisz mi wszystkiego? — Wciąż milczała, wpatrując się w niego i zagryzając spierzchnięte wargi. — W porządku… — nie mogąc doczekać się odpowiedzi na pytania i wątpliwości, oswobodził się z uchwytu — …zastanów się chwilę, czy chcesz ze mną rozmawiać, a ja tymczasem przyniosę jakieś opatrunki.

Dopiero teraz mógł się rozejrzeć po mieszkaniu. Było dość duże, jak na wyobrażenia, które pozostawia budynek z zewnątrz. Minął kuchnię i dwie sypialnie, żeby trafić do łazienki przylegającej do jednej z nich. Nie umknęło jego uwadze bardzo nowoczesne i wysmakowane wyposażenie. Nic nie trafiło tu przypadkiem. Wyczuwalnie przemyślane i dobrane z gustem. Ciepłe, pastelowe kolory w połączeniu z zimnym kamieniem. Proste formy bez przepychu, a jednocześnie wyszukane materiały i wysoka jakość.

Wszedł do łazienki, a właściwie do pokoju kąpielowego z dużymi, szklanymi, rozsuwanymi drzwiami prowadzącymi na taras. Wielka okrągła wanna o średnicy ponad dwóch metrów zajmowała jeden narożnik. W drugim stał prysznic, którego ściany wyłożone były kamykami w odcieniach morskich błękitów i zieleni. Tuż obok wielkie lustro i dwie umywalki wkomponowane w kamienny blat. Oniemiał z zachwytu. Na ziemię sprowadziło Igora jego własne odbicie w lustrze z otwartą gębą. Stać ją na coś takiego? — pomyślał.

— Gdzie znajdę jakiś ręcznik!? — krzyknął do Milany z łazienki.

— Schyl się do szafek pod umywalkami!

Zanurkował, otwierając je po kolei. W drugiej z nich znalazł to, czego szukał. Wysunął cały stos równo ułożonych, jasnych ręczników frotte. Kiedy je uniósł, na kamienną posadzkę wypadł spomiędzy nich pistolet — zig sauer kaliber 9 milimetrów. Chciał go w odruchu podnieść, ale w porę zadziałał rozsądek. Wykorzystał jeden z ręczników, który zastąpił mu rękawiczki.

— Co tam tak długo robisz? Znalazłeś? — zawołała z salonu.

— Tak, tak. Już idę do ciebie.

Zdał sobie sprawę, że zabrnął w miejsce, z którego bardzo trudno będzie znaleźć bezpieczne wyjście. Pytania mnożyły się w zastraszającym tempie, a odpowiedzi nie przybywało. Wątpliwości goniły wątpliwości. Zastanawiał się czy jedyna, jak mu się dotąd wydawało, osoba będąca po tej samej stronie barykady, gra z nim uczciwie i czy może jej zaufać. Musiał szybko podejmować decyzje i powstrzymać emocje. — Po jaką cholerę wsadziła tę giwerę między ręczniki? — pomyślał.

— Już idę! Wszystko mi się rozsypało!

— Weź po drodze apteczkę z kuchni! Jest w pierwszej górnej szafce z brzegu!

Pistolet odłożył na miejsce, zabrał z kuchni apteczkę i wrócił do salonu.

— Nie spieszyłeś się — zauważyła.

— Już spieszę ci z pomocą. Kiedy przyjedzie karetka?

— Nie będzie żadnej karetki ani policji… przynajmniej na razie — odpowiedziała ze spokojem w głosie.

Jeszcze dwie minuty temu o mało się nie załamała, albo nie wpadła w panikę, a teraz James Bond przy niej to dziki panikarz — pomyślał.

— Jak to? Przecież dzwoniłaś… Do kogo w takim razie, jeśli wolno spytać? — Nie wiedział, na czym ma się skupić. Na kolejnych ciekawostkach z, bądź co bądź, swojego życia, czy na opatrywaniu Milany.

— Zadzwoniłam do dyżurnego w komendzie, żeby nie reagował na zgłoszenia o strzelaninie z tego rejonu, bo to są tylko ćwiczenia szkoły policyjnej i że całkiem niechcący poleciało parę szyb i że biorę to na siebie… Wystarczy wyjaśnień? Powinno to dać nam odrobinę czasu. — Była wyraźnie niezadowolona, ale w pewnym sensie czuła się od Igora uzależniona. Zdawała sobie również sprawę z tego, że to nie było jego ostatnie pytanie.

— Nie wiem, skąd u ciebie nagle taka tajemnicza mina, ale przyznasz, że należą mi się jakieś słowa wyjaśnienia.

Wyciągnął zza paska swój ulubiony nóż gerbera i zabrał się za rozcinanie nogawki. Starał się być delikatny i nie sprawiać jej bólu.

— Mam nadzieję, że wiesz, co robisz? — zapytała z lekkim niedowierzaniem, przyglądając się ostrzu noża przesuwającego się wzdłuż jej smukłej łydki.

— Chodzi ci o to, czy potrafię cię opatrzyć, czy o to, że mogę cię skaleczyć?

— O jedno i drugie.

— W takim razie jedno i drugie będzie zależało w dużej mierze od ciebie. — Postanowił zagrać pokerowo. Musiał zaryzykować, bo miał świadomość deficytu czasowego i przy tym, niezbyt klarownej sytuacji, mogącej się skończyć tragicznie w każdej chwili.

— Co masz na myśli?

W dalszym ciągu starał się uporać z nogawką, żeby opatrzeć ranę.

— Obróć się trochę na bok, żebym mógł się tam dostać. — Posłusznie, z grymasem bólu na twarzy wykonała polecenie.

— Co masz na myśli? — powtórzyła pytanie z większym zniecierpliwieniem.

— To, czy grzecznie odpowiesz na kilka moich pytań. — Podwinął rozciętą nogawkę, żeby dokładnie obejrzeć ranę. — Masz kupę szczęścia moja droga, bo to tylko draśnięcie i wystarczy dobrze opatrzyć. Będziesz miała gustowną bliznę. — Dodał z odrobiną złośliwości.

— O co chcesz mnie zapytać? Dlaczego nie chciałam, żeby przyjechała policja i pogotowie?

Z tego, co udało mu się skompletować z apteczki, zabrał się do zakładania prowizorycznego opatrunku, który musiał wytrzymać do czasu wizyty u chirurga.

— A uważasz, że jest to standardowe postępowanie w takich przypadkach w Chorwacji? Nie ma w tym nic dziwnego, według ciebie? — Był rzeczowy i odrobinę uszczypliwy.

— W porządku. Postaram się to wyjaśnić, jeśli jeszcze nic nie zacząłeś sam sklejać. — Wzięła głęboki wdech, przymierzając się do dłuższej wypowiedzi. — To, że poszukuję morderców mojego brata, nie jest tajemnicą. Nigdy tego nie ukrywałam, a tym bardziej w gronie policjantów, którym… wydawało mi się, mogę zaufać. Od dłuższego czasu otrzymywałam najróżniejsze sygnały, które mniej lub bardziej bezpośrednio dawały mi do zrozumienia, że mam sobie dać spokój z grzebaniem w tej sprawie.

— Jakie na przykład?

— Począwszy od ciepłych rozmów z moimi przełożonymi, którzy najwyraźniej dostawali gdzieś z góry polecenie przeprowadzenia ze mną takiej rozmowy ostrzegawczej… oczywiście, w największej trosce o moje zdrowie i życie, poprzez próby odesłania mnie na drugi koniec Chorwacji, co za każdym razem obalałam odwołaniami podyktowanymi koniecznością opieki nad matką, poprzez anonimowe listy z pogróżkami, wybijanie szyb w moim samochodzie, a kończąc na tym, co wydarzyło się dzisiaj. Nie mówiłam ci dotąd o tym, ale sam widzisz, że teraz sytuacja stała się wyjątkowo krytyczna. Moi „przyjaciele” przestali się cackać i najwyraźniej zabrakło im już cierpliwości. Mają kogoś w naszej jednostce. Obawiam się, że nie jest to tylko jedna osoba. Ktoś wyniósł przecież notes, pamiętasz? Jakby tego było mało, w wykazie rzeczy znalezionych w miejscu zamachu, który nie jest przecież jeszcze zamknięty, już nie ma notesu. Sama go tam wprowadzałam, więc jestem pewna, że został usunięty. Powiedz mi w takim razie, komu mogę tam zaufać. Widziałeś, że moi koledzy z jakichś powodów mnie śledzą, traktują jak przestępcę. To miała być przestroga? Jeśli nie, to dlaczego ich tu nie ma? Dlaczego nie szli za nami do końca?

— Wytłumacz mi w takim razie, dlaczego chciałaś się mnie pozbyć tuż po tym, kiedy do ciebie strzelał ten facet na motorze?

— Sądziłam, że ci, którzy dziś nas obserwowali nad zatoką mogli jeszcze być gdzieś w pobliżu, a najważniejsze było, żebyś uratował tę teczkę. — Wskazała na dokumenty leżące na sąsiednim fotelu. — Nie wiem, czy ktoś jeszcze poza nami ma świadomość tego, że kopia notesu jest w naszym posiadaniu. Mam nadzieję, że wyzbierałeś wszystko do ostatniej kartki? Zdajesz sobie sprawę, że jest to prawdopodobnie jedyna kopia?

— Właśnie. A propos. Muszę jak najszybciej zeskanować to, co zdołałaś uratować i przesłać Adamowi do analizy. Masz tu jakiś skaner?

Milana odwróciła się na plecy, chwyciła go za ramię i mocno ściskając i wpatrując się głęboko w oczy, zapytała:

— Ufasz mu?

— Jak własnemu bratu. Zastępuje mi go, bo nigdy nie miałem brata — odparł z wielką powagą.

Przez dłuższą chwilę przyglądała się Igorowi, przenikliwie wpatrując się w zielone oczy, które tak ją uwiodły od pierwszego momentu.

— Tam w pokoju jest wszystko, co będzie ci potrzebne. — Wskazała pierwsze z pomieszczeń, które minął, idąc do łazienki. — Pamiętaj, że musisz mu uświadomić, co mu przesyłasz i jakim to jest dla niego zagrożeniem. Nie zdążyłam ci wszystkiego powiedzieć i oznajmić kilku niespodzianek, jakie zaraz zobaczysz w tych papierach. Zdziwisz się. I pamiętaj, że nie mamy dużo czasu. Powinniśmy zostać tu tylko tak długo, jak to jest konieczne.

— Zanim to zrobię, mam do ciebie jeszcze jedno pytanie.

— Mów. Słucham cię. — Poprawiła się na sofie, przesuwając wyżej pod głową poduszkę.

— Ile masz sztuk broni?

— Glocka „dziewiętnastkę”. Widziałeś przecież. Nic więcej nie mam. Dlaczego pytasz? — Była prawdziwie zdziwiona. — Potrzebujesz broni?

— Nie. Nie o to mi chodzi. W twojej łazience znalazłem zig sauera „dziewiątkę”. — Przyglądał się uważnie jej reakcji.

— W mojej łazience znalazłeś broń!? — Uniosła się na łokciach i szeroko wybałuszyła oczy, jakby miało to jej pomóc w lepszym rozumieniu jego słów.

— Dziwi cię to? — Starał się być prowokacyjny i zmusić ją do błędu, jeśli kłamie.

— A ciebie nie? Nie. Masz rację, u nas to zwyczajowe miejsce przechowywania broni. A w Polsce nie? — Ze złością mówiła przez zaciśnięte zęby. Nie była zbyt mobilna, dlatego w kierunku Igora poleciała tylko poduszka, którą wyszarpnęła sobie spod głowy. — Nie denerwuj mnie, tylko mów, co tam naprawdę znalazłeś — odparła, kiedy wsuwał jej poduszkę pod głowę.

— Zaraz przyniosę, to zobaczysz.

Odnaleziony fant położył na sofie tuż przy Milanie.

— Dotykałeś tego?

— Nie. Za kogo mnie masz? — Nie przyznał, że niewiele brakowało.

Reakcja Milany — zaskoczenie i niedowierzanie, wydały się Igorowi prawdziwe.

— Chyba nie sądzisz, że to moja własność? — Spojrzała mu w oczy z przerażeniem.

— No cóż… w mojej łazience nie znajdziesz takich rzeczy, bo jak słusznie zauważyłaś, w Polsce nie gustujemy w takich rozwiązaniach, ale nie jestem specjalistą od zwyczajów i obrzędów tubylców. — Poczuł, że musi się trochę odgryźć. — Więc może mnie oświecisz.

— Mnie nie jest do śmiechu, bo wierz mi lub nie, ale widzę to po raz pierwszy. Teraz to już jestem pewna, że ktoś próbuje mnie w coś grubego wkręcić. Wyobraź sobie, że ten pistolet zostałyby u mnie odnaleziony podczas przeszukania. — Ożywiła się tę myślą. — Byłabym załatwiona! Stawiam wszystko, co mam, że jest mocno trefny. — Chwilowo zapomniała o bólu i usiadła wyprostowana na sofie. — Moja babska intuicja podpowiada mi, że to nic innego, jak kolejny „dowód” mojej winy.

— Do tego akurat nie potrzeba babskiej intuicji — zauważył. — Jak w każdym porządnym kryminale. Jeśli w pierwszym akcie pojawia się pistolet, to z pewnością w ostatnim wystrzeli.

— Albo już wystrzelił… jestem tego niemal pewna.

— Myślisz, że ktoś już patrzył w wylot tej lufy?

— Tak sądzę. Przecież ewidentnie to jest pułapka, z której nie wygrzebałabym się do końca życia. Mam motyw, żeby zabić kogoś, kto jest w jakiś sposób powiązany ze śmiercią mojego brata. — Znów nie było na jej twarzy śladu strachu. Mówiła wolno i rzeczowo. — Mam złe przeczucia. Znajdź gdzieś rozsądny schowek i ukryj tę broń… — Zatrzymała swój wzrok na Igorze.

Przyglądał się jej uważnie, lekko mrużąc oczy.

— Chyba nie masz wątpliwości, że mówię ci prawdę? — Nie zareagował. — Igor. Przed chwilą ktoś do mnie strzelał. Może, choć przez ten moment wstrzymasz się od dociekania na mój temat, bo naprawdę nie mamy czasu. Musimy szybko podjąć jakieś decyzje, zanim ktoś się tu zjawi, żeby znaleźć to, czego szuka.

Musiał uznać, że większość okoliczności stanowiła na jej korzyść. Nie mógł sobie jednak pozwolić na dalsze dywagacje, bo najprościej w świecie, nie miał na nie czasu. Zawinął pistolet w jeden z ręczników. Postanowił, że później się go pozbędzie.

— Zadzwonię teraz do mojego kuzyna. Jest chirurgiem. Przyjedzie i bez zbędnych pytań opatrzy moją ranę. Ty w międzyczasie zeskanuj dokumenty i wyślij je. Nie mamy czasu na kombinacje. — Obudziła się w niej szefowa, ale póki mówiła z sensem, nie oponował. — Musimy założyć, że w każdej chwili może tu ktoś wpaść i będzie chciał odnaleźć, co podłożył. A swoją drogą ciekawe, jak tu wleźli… już wiem. Ostatnia sprzątaczka. Zdążyła posprzątać tylko dwa razy. Ostatni raz była wczoraj i zostawiła wiadomość, że rezygnuje, a klucz zostawia u sąsiadów. Wszystko jasne. Tylko gdzie ja ją teraz znajdę?

— Daj spokój sprzątaczce. Nawet gdybyś ją znalazła, to zapewniam cię, że zbyt wiele byś się nie dowiedziała. Dzwoń do kuzyna, niech przyjeżdża jak najszybciej, a ja pośpieszę się z moją robotą. Musimy jak najprędzej stąd zniknąć. Ciekawe tylko dokąd? — dopowiedział sobie pod nosem, idąc do komputera Milany.

Z sąsiedniego pokoju wyjrzał przez okno na ulicę.

— Zrobiło się przed twoim domem małe zbiegowisko — mówił na tyle głośno, żeby usłyszała go w salonie. — Zdaje się, że ktoś tu wzywa policję.

— Jeśli zginęłabym kilkanaście minut temu, w tej chwili prawdopodobnie już robiliby kipisz w mieszkaniu. A, że nie ma zwłok… nie ma pretekstu do wejścia do mieszkania. Organizator tej całej hecy nie wziął pod uwagę, że coś może nie wyjść i facet po prostu nie trafi. Teraz musi szybko wymyślić plan „B”, którego wcześniej nie opracował, a to zajmie mu trochę czasu.

— Słyszę, że z ONI przerzuciłaś się na ON. Masz kogoś konkretnego na myśli? — Rozmawiali na odległość, podczas kiedy skaner połykał pierwsze strony kopii notesu.

— Na razie nikogo, ale mam zamiar się dowiedzieć, kim jest, dlatego się oswajam z liczbą pojedynczą, bo chcę mu kiedyś spojrzeć prosto w oczy.

Milana rozmawiała przez chwilę z kimś przez telefon.

— Za parę minut przyjedzie mój kuzyn. Sama mu otworzę, a ty zamknij się w pokoju i nie wychodź. Lepiej niech cię nie widzi. Chcę uniknąć odpowiadania na setki pytań na twój temat. O ranę nie zapyta ani razu, ale o faceta w moim życiu nie omieszka. Nawet nie wiesz, jaką wartość dla mojej całej rodziny ma taki news. To byłby temat miesiąca.

Słuchał jej i wertował kolejne strony kopii. Było tego sporo. Większość zapisków stanowiły kolumny liczb i symboli, numery telefonów, adresy, imiona, daty, ksywy, rzadziej nazwiska. Występowały połączone w przeróżnych konfiguracjach albo pojedynczo bez dodatkowych opisów. Pomyślał, że poza ewidentnie jasnymi zapiskami, reszta będzie wymagała konsultacji z kryptologiem, albo innym czarodziejem od rozwiązywania takich rebusów. Podczas gdy kolejne strony były sczytywane przez skaner, wertował pozostałe.

Rozległ się dzwonek do drzwi. Zanim zamknął drzwi do pokoju, upewnił się, że Milana da sobie radę. Przez moment nasłuchiwał, czy gościem rzeczywiście jest jej kuzyn, czy to wizyta kogoś nieoczekiwanego. Śmiechy na korytarzu rozwiały wątpliwości. Wrócił w ciszy do swojego zajęcia. Na jednej z kolejnych kartek uwagę Igora zwróciły nazwiska, które zapisane pojedynczo, gdzieś w innych okolicznościach i kontekście, mogłyby nie zwrócić niczyjej uwagi, poza dalekim skojarzeniami z nazwiskami znanych osobistości ze świata polityki albo biznesu. Te jednak, musiały takie skojarzenia wywoływać w pierwszej kolejności, ponieważ występowały razem, a konkretnie jedno pod drugim i każde z nich było znane każdemu zwykłemu zjadaczowi chleba, a raczej wieści codziennych w Polsce. To już nie mógł być przypadek. Kolumna ciągnęła się przez trzy strony. Przy żadnym nie było imienia, ale każdemu przypisano szereg literowo-liczbowy przeplatany znakami specjalnymi, który był prawdopodobnie jakimś szyfrem, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy. Nie był to z pewnością żaden ze znanych mu ciągów. Ani PESEL, ani NIP, ani REGON, ani numer paszportu, dowodu, czy prawa jazdy. To byłoby zbyt proste. Przyznał, że każde kolejne nazwisko przyprawiało o palpitację serca. Polska scena polityczna od lewa do prawa. Wszelkie barwy i umaszczenia. Kilku biznesmenów wątpliwej reputacji. Parę nazwisk, które nic mu nie mówiły. Znalazł wśród nich dwa, które mogły być nazwiskami policjantów i to znaczącej szarży. Miał nadzieję, że się mylił i że w tym przypadku był to zbieg okoliczności. Jeśli jednak nie… stan wrzenia w Polsce po zamachu na Pagu, stawał się coraz bardziej uzasadniony. Uzmysłowił sobie, jaką tykającą bombę może mieć w rękach. To jest, co prawda, tylko kopia, ale wystarczająco czytelna, żeby posłać na dno kilka polskich Titanic-ów. Oczywiście każdy mógłby zrobić sobie taką listę, bo sama w sobie nie niesie konkretnych treści bez odszyfrowania pozostałych oznaczeń, ale sam kontekst jej stworzenia oraz, co najistotniejsze, autor, są wystarczającym powodem dla rozpętania piekła… w piekle. Zrozumiał też, że ich bezpieczeństwo zależy teraz w głównej mierze od tego, czy ktokolwiek wie o istnieniu kopii tego notesu. Pozostało im łudzić się, że ten, kto wykradł notes policji w Zadarze jest przekonany o posiadaniu jedynego egzemplarza.

Doszedł do strony, którą poznał już wcześniej, ze szkicem parkingu pod domem i danymi Julii „Bar.”. W kontekście informacji zawartych w notesie, ta strona nabiera trochę innego znaczenia. Był teraz pewien, że śmierć Julki nie była przypadkowa i to ona, a nie on był celem tego zamachu. Miała mu tamtego wieczora coś ważnego do przekazania. Wiedział, że prowadzi kilka spraw, w których pojawiali się ludzie z pogranicza polityki, biznesu i bandytki. Miała opinię nieprzejednanej i twardej. Próbowali ją wielokrotnie podchodzić i urabiać, ale zawsze kończyło się na wysłaniu petentów do diabła. Pomyślał, że jednym z zadań, o które będzie przy okazji prosił Adama, będzie ustalenie szczegółów ostatnich śledztw Julii. To mogło mieć… był przekonany, że miało związek z jej śmiercią. Milana miała rację. To był materiał o mocy potencjalnie nie do oszacowania.

Rozdział 17

Warszawa, siedziba ABW przy Rakowieckiej

Od samego rana telefon Darka nie przestawał dzwonić. Poszukiwali go wszyscy święci z wielkich gabinetów. Gorączka rozlewała się coraz szerszym strumieniem po korytarzach Rakowieckiej. Spodziewał się nerwowej reakcji, ale nie do tego stopnia. Z każdą chwilą coraz poważniej zastanawiał się, czy dobrze zrobił, że w ogóle dał się wpakować w tę historię. Po półtorej godzinie nerwowych konsultacji i narad na wysokich szczeblach, wezwał go do siebie naczelnik.

Darek szedł korytarzem do swojego przełożonego z duszą na ramieniu. Zastanawiał się, w jakim jest dzisiaj nastroju. Jeśli zebrał cięgi od dyrektorów, to nie wróży mu nic dobrego. A jeśli do tego wstał dzisiaj lewą nogą, to krótko mówiąc… ma przesrane. W sekretariacie spotkał kilku kolegów, którzy czekali na swoją kolej na „widzenie”. Najwyraźniej im się nie spieszyło, bo rozstąpili się i poklepując go po plecach, przepuścili przed siebie. Wziął głęboki wdech i zapukał do drzwi.

— Proszę. — Głos naczelnika nie brzmiał zbyt groźnie.

— Wzywałeś mnie. — Na tym poziomie nie obowiązywały rygory dyscypliny wojskowej.

— Siadaj Darek. Nie wiem, co się stało, ale najważniejsza rzecz, którą mam niezwłocznie wyjaśnić i przedstawić dyrekcji naszego cyrku, to kwestia tego, dlaczego DEA w osobie Bena Kowola, zjawia się bez zapowiedzi w naszych progach i jednym tchem recytuje potrzebę podjęcia natychmiastowej współpracy w przejęciu olbrzymiego przemytu kokainy i koniecznym udziale twojej skromnej osoby w tym przedsięwzięciu. Czy coś ci o tym wiadomo? Bo jeśli nie, to wymyśl jakąś miłą opowieść, którą łyknie nasze kierownictwo. W przeciwnym przypadku para pójdzie w niewłaściwy gwizdek i obydwaj możemy się spodziewać kłopotów.

— Jarek, przecież…

— Nie skończyłem jeszcze. — Naczelnik siedział bokiem do swojego biurka. Nogi wyciągnął przed siebie i zsunął się, opierając głowę o wysoki podgłówek. — Sam widzisz, że od jakiegoś czasu jesteśmy traktowani jak wrzody na dupie. Wciąż są z nami jakieś kłopoty. Nic, tylko bandyci, broń i narkotyki. Ciągle stawiamy naszych pryncypałów w sytuacji, w której zmuszeni są podejmować decyzje. — Wyciągnął z kieszeni pudełko z landrynkami, odkręcił je i poczęstował się. Odzwyczajał się od palenia, a to w połączeniu z kłopotami, jakie się kroiły, podpowiadało Darkowi, żeby wyhamował z komentarzem. — Naszym podstawowym zadaniem, bez znaczenia jest teraz to, co na ten temat obydwaj sądzimy, jest wykazywać się pilną, rzetelną pracą, przynoszącą wymierne korzyści w postaci odpowiedniej liczby sporządzonych meldunków, przeprowadzonych rozmów, wszczętych i zakończonych procedur itd., jednym słowem — STATYSTYKA. Parafrazując znane powiedzenie: naszym zadaniem jest gonić króliczka, a nie go łapać. — Obrócił się na fotelu przodem do Darka, oparł łokciami o biurko i ściszył konfidencjonalnie głos. — Tak między nami. Jakby tego było mało, teraz najistotniejszą kwestią nie jest to, jak się dobrać do tego ładunku, tylko to, co takiego cię łączy z Kowolem, że ośmielił się wskazać cię, jako osobę, z którą chciałby w tej sprawie współpracować. Rozumiesz, co to znaczy?

— Ale Jarek…

— To znaczy, że musieli przystać na jego prośbę, bo głupio im było odmówić, bo niby dlaczego? Bądź jednak gotów na wiele pytań, jakie ktoś kiedyś będzie chciał ci zadać. W tych murach wciąż pokutuje duch nieboszczki „esbecji”. Tego nie da się wywietrzyć jeszcze przez kilka pokoleń. — Wstał i podszedł do okna. — Wiesz, co masz robić. Sprawdzenia, raporty, procedura… Póki co, biorę ten cały syf z tamtych pięter na siebie, ale nie wiem, jak długo dam radę cię izolować. — Odwrócił się i oparł o parapet. — Weź się za konkrety, a do papierkowej roboty dobierz sobie któregoś z młodych.

— W takim razie znikam… — Darek wstał i otworzył drzwi.

— Zaczekaj. Jeszcze jedno. Nie wolno ci kontaktować się z Benem bez mojej wiedzy. Jeśli kiedykolwiek ktoś zapyta cię, czy rozmawiałeś lub widziałeś się z Kowolem, to ja też tam byłem. — Znów odwrócił się do okna. — Chcę w związku z tym wiedzieć, o czym rozmawialiśmy, jasne?

— Jasne. — Sytuacja nie wymagała komentarza. Współpracowali ze sobą już kilkanaście lat i przerobili wielokrotnie te tematy we wszystkie możliwe strony. Mogli sobie ufać. — Muszę natychmiast zobaczyć się z Benem. Jest mnóstwo rzeczy do obgadania.

— Jasne. Chcę być na bieżąco informowany.


Umówili się mniej więcej w połowie drogi, w Łazienkach. Darek czekał na Bena na ławce pod pomnikiem Chopina. Ten oczywiście nie mógł się pojawić jak człowiek, idąc z naprzeciwka, ale musiał wyskoczyć zza pleców z jakimś głupim okrzykiem.

— Ben ja ci wciąż tylko obiecuję, ale kiedyś naprawdę miarka się przebierze i zrobię ci krzywdę, albo krew mnie zaleje i dostanę zawału.

— Nie jesteś czujny jak ważka? Tak to się mówi? Myślałem, że wy oficerowie służb specjalnych…

— Błagam cię, nie zaczynaj znów… A tak w ogóle to serdecznie dziękuję za imienne zaproszenie do współpracy. — Darek postarał się, żeby zabrzmiało to sarkastycznie. — Wiesz, ile mam w związku z tym nieprzyjemności?

— Przecież tak się umówiliśmy. — Ben wyraził szczere zdziwienie.

— Dobra. Już nie ma sprawy. I tak byś tego nie zrozumiał.

— To prawda. Już się przyzwyczaiłem, że nie rozumiem wielu rzeczy. Ani was Polaków…

— Jak coś złego to WAS Polaków, a jak jest się czym pochwalić, to nagle ci się przypomina, ile to w tobie płynie polskiej krwi i wtedy mówisz o NAS Polakach. — Darek się trochę zirytował. — Muszę przyznać, że też nie rozumiem tego WASZEGO jankeskiego poczucia humoru.

— Och, już ok. Nie denerwuj się. Mamy teraz ważniejsze sprawy, co?

Darek wstał z ławki i kiwnął głową, dając znak Benowi, że lepiej będzie, jeśli się przejdą. Poza praktycznym zastosowaniem spaceru ze względów choćby zdrowotnych, Darek chciał za wszelką cenę uniknąć zwracania na siebie uwagi, a w przypadku Bena nie było to tak oczywiste. Nie dość, że tak żywiołowa postać przyciąga uwagę swoją nadprzyrodzoną ruchliwością, to jeszcze ma w zwyczaju ubierać się w dość krzykliwe barwy. Niech za dowód posłuży fakt, że w parku żadna z wszędobylskich i oswojonych wiewiórek nie odważyła się podejść bliżej niż na pięć metrów, podczas gdy w zwykłych okolicznościach jedzą ludziom z ręki.

— Co udało ci się ustalić? — Darek przeszedł do meritum.

— Sprawdziłem przez naszych w Ekwadorze i rzeczywiście statek o nazwie Don Jose wypłynął z Puerto de Turbo prawie dwa tygodnie temu. Potwierdza się też, że portem docelowym dla niego jest Gdynia. Na pokładzie są cytrusy i drewno. Całość towaru ma być wyładowana tutaj. Nie oznacza to jednak, że gdzieś po drodze nie zawinie do jakiegoś afrykańskiego albo europejskiego portu. Adresatem całej przesyłki owoców jest firma o nazwie… — Ben wyjął z kieszeni notes — …Batex Export-Import spółka z ograniczoną odpowiedzialnością z miejscowości Górka.

Darek zanotował dokładnie informacje.

— Sprawdzę to, ale nie łudź się, że to jakiś trop. Dam sobie głowę uciąć, że to firma „krzak”…

— Jaka firma?

— „Krzak”. Bush po angielsku.

— No, ja wiem, jak jest „krzak” po angielsku i tego właśnie nie mogę zrozumieć. Czy wy naprawdę tak nie lubicie naszego Prezydenta, że jego imieniem nazwaliście taki przekręt. Dlaczego nie powiecie na przykład, że to firma „kaczka”. — Ben uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo do Darka.

— Masz szczęście, że Pan Prezydent przeniósł się stąd na Stare Miasto jakiś czas temu, — Darek wskazał na Belweder — bo mógłby cię jeszcze usłyszeć i skandal międzynarodowy gotowy. — Tak czy inaczej nie przykładałbym zbyt wielkiej wagi do wyników ustaleń. Musimy się lepiej przyjrzeć Bejnarowi i zastanowić, czy nie wywinie nam jakiejś niespodzianki.

— Ja bym na jego miejscu przynajmniej próbował. Wiemy, że może próbować przejąć interes po Kopańskim, a to jest chyba niezły moment. Zastanawiam się, na ile czuje się mocny, żeby to zrobić, a na ile kieruje nim złość i rozpacz po tym, jak dowiedział się o śmierci Kopańskiej. Musimy go odnaleźć, zanim będzie za późno i dla nas, i dla niego. — Kowol się zamyślił.

— Pamiętasz, kiedy opowiadałem ci o tym, jak Bejnar pochwalił się przede mną, że ma polisę na swoje życie, i gadał coś o Tożsamości Bourne’a?

— Tak. Myślisz, że to nie był blef?

— Mógł być, oczywiście. A jeśli nie? Nie wiemy, co to za polisa, ale możemy założyć, że jest to coś na tyle mocnego, że ułatwi mu przejęcie interesów. Dlatego uważam, że nie jest to takie nierealne. — Darek poprowadził w stronę Pomarańczarni. — Obawiam się też, że będzie próbował przejąć kokainę ze statku.

— Jak miałby to zrobić?

— Nie sądzę, żeby próbował ją nam odbić na lądzie, chociaż cholera wie, jak mocno go teraz walnęło w dekiel. Myślę raczej o zmianie kursu statku albo przemalowaniu nazwy na pełnym morzu i wyposażeniu w drugi komplet dokumentów… o ile już tego nie zrobił.

— Z tym przemalowywaniem to chyba przesadziłeś, co? — Ben wyraził swoją wątpliwość.

— Żebyśmy się tylko nie zdziwili. Nie możemy go lekceważyć. — Darek obawiał się, że Bejnar nie będzie zbyt finezyjnym graczem, jakim był Kopański. Obawiał się również, że wiedziony chęcią odwetu albo zwykłej złości, będzie nieobliczalny. — Ben. Musimy go jak najszybciej odnaleźć.

Rozdział 18

Chorwacja, mieszkanie Milany w Zadarze

— Skąd wiedziałaś, że zawartość notesu Kopańskiego to taka bomba?

Wyszedł z pokoju z plikiem kserokopii po tym, kiedy usłyszał słowa pożegnania i zamykane drzwi. Kuzyn-chirurg poszedł spławiony, a raczej zdrowo przestraszony przez Milanę.

— Przeczuwałam, że zawartość tego notesu jest istotna, kiedy tylko zorientowałam się, kim jest ten delikwent. Nie ma chyba nic niezwykłego w tym, że chciałam się upewnić, czy nazwiska, które tam tak skrupulatnie zapisał są istotne. Wrzuciłam kilka pierwszych do wyszukiwarki i pootwierały się strony internetowe, na których niemal każdy z panów był bohaterem przynajmniej paru artykułów. Nie wmówisz mi, że Kopański był wielbicielem każdego z nich, a jego hobby polegało na zbieraniu autografów… i do tego te kolumny liczb i liter, z których nic nie rozumiem… — skończyła przeglądanie się w dużym lustrze w przedpokoju i zauważyła, że się oddalił — …Igor! Gdzie jesteś? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

— Słucham, słucham. Opowiadaj i przynieś mi, jeśli możesz, swojego pendrive’a — odpowiedział z sąsiedniego pokoju, gdzie kończyło się skanowanie ostatniego dokumentu.

— No, ładnie. Ja tu się produkuję, a on gdzieś polazł — mruczała sobie pod nosem i kuśtykając, weszła do pokoju. — Proszę. — Podała mu pena. — A na co ci to? Chcesz to zgrywać? Przecież chciałeś wysłać Adamowi.

— Oczywiście, że mu wyślę, ale nie z twojego komputera, bo zostawilibyśmy tu zbyt wiele śladów. I tak muszę ci zniszczyć dysk, bo usuwanie zapisów nic nie da. Poza tym nie mamy zbyt wiele czasu i byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała się przygotować do opuszczenia tego okrętu. I to jak najszybciej. — Ponaglił ją wzrokiem, bo w dalszym ciągu stała oparta o framugę drzwi i przyglądała się Igorowi. — Mamy cholernie dużo szczęścia, że jeszcze nikt nas nie namierzył, a raczej, że nie zdecydował się interweniować. — Nie zdążył dokończyć myśli, kiedy do drzwi ktoś zadzwonił i chwilę później załomotał pięścią.

— Milana! Tu Stipe! Otwórz! — głos zza drzwi wołał donośnie.

Kończyło się zgrywanie plików na pena. Igor wyszedł do salonu, gdzie Milana w pośpiechu pakowała jakieś drobiazgi do sportowej torby. Spojrzał na nią pytająco.

— To policjant — powiedziała szeptem. — Jeden z tych, którzy siedzieli w tym golfie, kiedy nas obserwowali, pamiętasz?

— Chcesz go wpuścić?

— Zdaje się nie mam wyjścia. — Rozłożyła ręce. — Chyba, że chcesz uciekać przez taras, a to będzie oznaczało, że mamy coś na sumieniu.

— A mamy? — spytał dla pewności, bo zakładał, że posiadanie kopii zaginionych dokumentów i „gorącej” broni, nie pomoże.

Od wejścia wciąż dochodził łomot i wołanie.

— Postaraj się go jakoś chwilę powstrzymać, a ja w tym czasie gdzieś to ukryję — mówił cały czas szeptem.

— Zrób to jak najszybciej, rozbieraj się i wskakuj do łóżka — zakomenderowała.

Zdębiał. W obliczu potoku wydarzeń nie zrozumiał, o co jej chodzi i szeroko wybałuszył oczy. Uśmiechnęła się, widząc speszoną minę Igora.

— Dobrze słyszałeś… — skierowała się do drzwi, ale po drodze się zatrzymała, odwróciła i półgłosem powiedziała — …i nie przejmuj się, ja też troszkę inaczej sobie to wyobrażałam.

Podeszła do drzwi i udając wyciągniętą spod prysznica krzyknęła do Stipe, prosząc go o kilka minut zwłoki, bo jest naga, mokra i potrzebuje czasu na doprowadzenie się do porządku. Igor w tym czasie wyciągnął pena z komputera i go wyłączył. Nie było czasu na rozkręcanie obudowy i wyciąganie dysku. To musiało poczekać. Wybiegając do salonu, chwycił zawinięty w ręcznik pistolet, który do tej pory leżały na fotelu i rozejrzał się wokół, szukając panicznie miejsca, gdzie mógłby go ukryć. Milana w tym czasie pobiegła, a raczej kulejąc, podskakiwała do łazienki, gdzie wsadziła głowę pod kran umywalki i szybko się rozebrała.

Zniecierpliwiony Stipe znów zaczął łomotać w drzwi. Igor wybiegł na taras tak wielki jak całe jego mieszkanie w Warszawie. Widok, jaki się rozpościerał z tego miejsca musiał poczekać na lepszy moment do podziwiania. To, co było parterem od strony ulicy, tu okazało się drugim piętrem wychodzącym na stok pokryty zielenią i na panoramę zatoki i morza. Pozostałe tarasy tego budynku łagodnie, kaskadowo opadały w dół wzgórza. W rattanowym koszu, który stał w rogu tarasu znalazł plastikową torbę reklamową. Włożył w nią ręcznik z pistoletem. Z buta wyjął sznurówkę, którą związał torbę. Wychylając się przez barierkę starał się znaleźć najlepsze miejsce poniżej, gdzie później łatwo mu będzie odnaleźć reklamówkę. Uważał, żeby nie zostać przypadkowo zauważonym przez któregoś z sąsiadów. Wybrał gęste zarośla, które poza dobrym schronieniem, dawały nadzieję, że torba się nie rozpadnie podczas lądowania. Zapamiętał najbardziej charakterystyczny punkt w pobliżu, po którym łatwiej rozpoznać miejsce.

Wszystko to trwało sekundy, a dobijanie się do drzwi nasilało się. Biegł przez salon, rozpinając koszulę i spodnie. Potykał się, bo but bez sznurówki był nieposłuszny i żył swoim życiem. Pod drzwiami stała już Milana w białym szlafroku z mokrą głową i ręcznikiem w ręce. Ponaglała go wzrokiem i czekała aż zniknie w sypialni. Najpierw pomylił sypialnię z kuchnią. Kiedy się zorientował i zawrócił, skakał na jednej nodze, starając się zdjąć spodnie w biegu. Przebiegł ponownie przez korytarz, na końcu którego stała Milana podparta pod boki, wywracająca oczami na widok tego, co wyprawiał. Wpadł do sypialni i zrzucając narzutę z łóżka, wskoczył pod kołdrę. Otworzyła drzwi.

— Długo kazałaś mi na siebie czekać, moja droga — odezwał się mężczyzna podniesionym głosem.

— A możesz mi wytłumaczyć, co takiego się wydarzyło, że w ten miły i dyskretny sposób starasz się dostać do mojego domu? — Lubiła posługiwać się sarkazmem.

Nie usłyszała odpowiedzi. Wpuściła go do środka, ale drzwi pozostawiła otwarte. Pojawił się w nich jeszcze jeden mężczyzna.

— Cześć, Milanko! — odezwał się ten drugi.

Igor ocenił, że tamten zdawał się być bardziej przyjazny. Jego przywitanie brzmiało raczej jak „wybacz”.

— Cześć, Stefan — odpowiedziała i zamknęła za nim drzwi.

— Dowiem się, czemu zawdzięczam tę miłą wizytę? — Nie ustępowała.

— Przed twoim domem była strzelanina. Nic nie słyszałaś?

— Słyszałam, ale byłam zajęta.

— A co takiego robiłaś, że nie zainteresowałaś się strzelaniną przed własnym domem? Ty. Policjantka.

Nie będzie jej łatwo się z tego wymigać — pomyślał Igor.

— A to jest już jakieś przesłuchanie? — próbowała skontrować.

— Nie jest, ale w obliczu okoliczności i miejsca, w jakim doszło do strzelaniny, zaraz możesz zostać wezwana oficjalnie, a wtedy nie będziesz już taka krnąbrna. Więc odpowiedz na moje pytanie — mówił spokojnie i rzeczowo.

Milana nie zamierzała dać za wygraną.

— Uprawiałam niebiański seks i za nic w świecie nie miałam ochoty go przerywać. Czy to jest wystarczający powód?

Przez chwilę trwała cisza. Stefan chrząknął, jakby chciał coś odkrztusić, ale zabrzmiało to jak tłumik wybuchu śmiechu.

— Nie jesteś sama? — to było coś pomiędzy pytaniem i stwierdzeniem.

— A jakie to ma znaczenie dla sprawy? Powinieneś się domyślić, choć pewnie nie z autopsji, że jeśli mówię o niebiańskim seksie, to mam na myśli seks z inną osobą. Sama sobie radzę, co prawda, całkiem nieźle, ale nie aż tak.

Igor musiał zakryć twarz kołdrą, żeby nie parsknąć. Nie docenił jej.

— Gdzie on jest? W sypialni? — Głos Stipe przybrał na mocy.

— A skąd wniosek, że to on? Powiedziałam osobą, a nie facetem.

Odgłos kroków zbliżał się do sypialni.

— Radzę ci tam nie wchodzić — powiedziała najspokojniej jak umiała.

Zatrzymał się.

— Dlaczego? Boisz się, że zobaczę tego twojego polskiego gogusia bez spodni? — zaśmiał się.

— Nie boję się. Chciałabym, żebyś najpierw pokazał mi nakaz, na podstawie którego tutaj wlazłeś. Bo chyba masz nakaz, prawda?

— Nie potrzebuję nakazu, bo sama nas tutaj wpuściłaś. — Czuł, że grunt zaczyna mu się wymykać spod nóg.

— W takim razie, proszę opuścić moje mieszkanie. I to natychmiast. Jeśli macie zamiar tu wrócić, to nie zapomnijcie o nakazie, bo w przeciwnym razie możecie mieć kłopoty.

— Milana — zaczął Stipe dużo łagodniej. — Przyszliśmy tu, bo jeden ze świadków strzelaniny twierdzi, że zostałaś w niej postrzelona. Chodzi nam wyłącznie o twoje zdrowie i życie. Nie zamierzamy się z tobą szarpać, bo nie takie są nasze intencje. Jesteśmy tu tylko z troski o naszą koleżankę.

— Czy ja wyglądam na osobę, która ucierpiała w strzelaninie? Może nie jestem zbyt wyjściowa, bo właśnie jestem świeżo po…

— Daruj sobie. Proszę cię. Jeśli nic nie widziałaś i nie możesz nam tym samym pomóc, to nic tu po nas. Może jeszcze kiedyś wrócimy do tej rozmowy. — Odgłosy kroków oddaliły się w stronę drzwi, ale przystanęły. Chwila ciszy. — A mógłbym przy okazji skorzystać z toalety? Wiesz, jak jest. W moim wieku… — Na odchodnym starał się wykombinować coś, co da mu jeszcze jedną szansę.

— Daruj mi szczegóły swoich problemów urologicznych. Tam jest łazienka. — W głosie Milany nie było już śladu stresu.

Igor był pewien, że ten facet miał tu do wykonania konkretne zadanie. Jak by to pięknie wyglądało, gdyby podczas przeszukania w mieszkaniu Milany, tuż po jej śmierci, znaleziono dowody świadczące o jej udziale w jakichś przestępstwach, które prawdopodobnie wiążą się z tym cholernym pistoletem. Układanka zostałaby skompletowana, a śledztwo zamknięte. Winna poniosłaby karę, a prawda nigdy nie ujrzałaby światła dziennego.

Stipe dłuższy czas buszował w łazience, a kiedy nie znalazł tego, czego szukał, spuścił wodę w toalecie dla podtrzymania alibi i wyszedł wściekły i purpurowy na twarzy.

— Czy masz jakieś problemy gastryczne, bo nie wyglądasz najlepiej? — Milana dobrze się bawiła.

— Nie. Wszystko w porządku. Idziemy — rzucił w stronę kolegi, który nie wtrącał się w dyskusję.

— Przepraszam, Milanko — powiedział niemal bezgłośnie Stefan, zanim zamknęły się za nim drzwi.

Po chwili stanęła w drzwiach sypialni. Oparła głowę o framugę i przyglądała się Igorowi z uśmiechem triumfującej, ale wyczerpanej osoby.

— „Niebiański seks” powiadasz? — Założył ręce pod głowę i przebiegał po niej wzrokiem, starając sobie wyobrazić to, co skrywał szlafrok.

— Nie ma czasu na figle, macho. — Mrugnęła filuternie.

Igor wystawił stopy spod kołdry.

— No nie. Macho nie kochałby się z kobietą w skarpetkach. Dobrze, że na razie nigdzie nie musimy uciekać, bo nawet sznurówki pogubiłeś w tym pośpiechu. — Kopnęła buta zgubionego w pośpiechu, i śmiejąc się, poszła do łazienki. — Kupiliśmy sobie trochę czasu, ale oni tak łatwo nie odpuszczą, więc rusz swój tyłek — rzuciła za siebie zanim zamknęła drzwi.

Rozdział 19

Warszawa, siedziba ABW przy Rakowieckiej

Na biurku kapitana Dariusza Muchy zadzwonił telefon. Nie odrywając wzroku od wykazów statków handlowych, podniósł słuchawkę.

— Mucha, słucham.

— Rusz no dupę, Mucho i pofatyguj się do mnie. — Głos naczelnika nie wróżył nic dobrego. Znał go jak zły szeląg i mógłby przysiąc, że znów zebrał baty. Teraz część z tego, co przytargał z gabinetów, będzie musiał przyjąć na własną głowę.

Wyszedł z pokoju na korytarz, zamykając za sobą drzwi na klucz. Nie śpieszył się. Wolnym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w płytkach podłogi i rękoma w kieszeniach szedł w stronę sekretariatu. W drzwiach o mało nie zderzył się z Wojtkiem, Młodym, który zajmował się na jego prośbę i polecenie naczelnika, całą tą bzdurną i nikomu niepotrzebną pisaniną, która prędzej czy później doprowadzi do wycięcia ostatniego drzewa w tym kraju. Na całe szczęście Młody miał dryg do pisania i nie trzeba było mu dwa razy powtarzać co i jak ma robić. Jeszcze nie wie, że ujawniając się z talentami, będzie częściej do takiej roboty wykorzystywany. Póki co jednak nie narzekał, a nawet sprawiał wrażenie zadowolonego.

— Dajesz sobie radę? — Darek wyraził zainteresowanie jego pracą, choć w najmniejszym stopniu nie był ciekawy, co akurat stworzył.

— Nie jest łatwo za tym nadążyć. — Wojtek wskazał na grubą teczkę sprawy, którą niósł pod pachą.

— Chcesz powiedzieć, że to tomisko w twoich łapach, to nasza sprawa? — Był prawdziwie zszokowany. — Kiedy zdążyłeś to napisać? Czy ty, chłopie, wiesz jak długo rośnie las? Zlituj się. Kto to będzie czytał?

— Bardzo śmieszne. Setnie się ubawiłem. — Z powagą w głosie i grymasem na twarzy Młody przecisnął się w drzwiach i minął Darka.

— Napisz dla mnie streszczenie — rechotał, patrząc w ślad za odchodzącym korytarzem Wojtkiem.

Młody, nie odwracając się, podniósł lewą rękę z wysuniętym środkowym palcem.

— Masz szczęście, że cię lubię, gnojku — Mucha mamrotał pod nosem, nie przestając się uśmiechać.

Zapukał do drzwi naczelnika i wszedł, nie czekając na wezwanie. Jarek Malinowski był o kilka lat starszy od Darka. Miał już za sobą dwa nieudane małżeństwa i nie spieszyło mu się do trzeciego. W wydziale śmiali się, że nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi po tym, jak uporał się z dwiema heterami wspieranymi dzielnie przez ich mamusie. Po takiej szkole cierpliwości nic nie mogło ruszyć z posad spokoju tego faceta. Wszyscy zachodzili w głowę, czy ktoś go widział śpieszącego się albo biegnącego, co byłoby nie lada wydarzeniem. Nie był to jednak przypadek flegmatyczny, a raczej stoicki. Nie miał dzieci, co przypisywano w rozmowach kuluarowych, brakowi zjawisk tektonicznych w tej części świata. Mimo wielu docinków i śmiechów, a trzeba wiedzieć, że w tym środowisku nie ma świętości, z których nie należy się natrząsać, był bardzo lubiany i szanowany. Teraz siedział w swoim zacienionym gabinecie, jak miał w zwyczaju zsunięty głęboko na fotelu, z wyciągniętymi i skrzyżowanymi nogami. Na oparciu fotela wisiała marynarka dyżurna. Każdy mógłby przysiąc, że wisi tam od lat z krótkimi przerwami na wizyty u dyrektora. Na biurku leżała paczka landrynek. Sięgnięcie po cukierka w jego obecności, to jedyny moment, kiedy można było się narazić na gniew naczelnika. Jak za każdym razem podkreślał, rzucenie dwóch żon nie kosztowało go tyle zdrowia, co rzucenie palenia, dlatego chętnie służy telefonami do eksmałżonek, ale landrynkami dzielić się nie zamierza.

— Wchodź i siadaj. — Jarek nie miał w zwyczaju zmieniać pozycji w obecności podwładnych.

— Czuję, że znów przyjąłeś na klatę niezłą dawkę mądrości.

— Niech cię moja klatka nie boli. Jest gorzej, to znaczy lepiej. To zależy, kto i jak będzie chciał to zinterpretować. Dostaliśmy informację od Niemców, że statek, który docelowo ma przypłynąć do Gdyni, właśnie cumuje do nabrzeża w Hamburgu…

— Mówisz o naszym Don Jose? — Darkowi podskoczyło ciśnienie.

— On już nie jest nasz, jak się wydaje. Niemcy proponują nam współpracę i chcą towar puścić dalej w ramach przesyłki niejawnie nadzorowanej.

— Zaraz, zaraz. Powoli. Czegoś tu nie rozumiem. — Zmarszczył czoło, starając się ogarnąć nową sytuację. — Skąd Niemcy wiedzą o statku? To po pierwsze. Nawet, jeśli wiedzą, co się na nim znajduje, skąd mają pewność, że tam to będzie rozładowane. To po drugie. I skąd pewność, że towar trafi do Polski. To po trzecie.

— Zaraz będzie tu ich łącznik, to zadasz mu te pytania, ale mogę się założyć, że twój przyjaciel Ben mógłby ci powiedzieć nieco więcej na ten temat. Nie uważasz? Póki co, dyrektor gości go u siebie szklanką herbaty w metalowym koszyczku i pieprzą coś o piłce nożnej. Musiałbyś widzieć minę tego faceta. — Jarek się uśmiechnął. — Pierwszy raz zobaczył na własne oczy taki folklor. Miałem wrażenie, że ma ochotę uciec i więcej tu nie wracać. Przyjdzie do nas za chwilę.

— Myślisz, że sprzedali temat Niemcom i nic nam na ten temat nie omieszkali powiedzieć? — Darek był już lekko wzburzony.

— Nie jest istotne, co myślę. Istotne są fakty, a one są takie, jak ci je przed chwilą przedstawiłem.

Na biurku Jarka odezwał się interkom i sekretarka po drugiej stronie oznajmiła przybycie miłych gości. Naczelnik zerwał się z fotela, co w rzeczywistości oznaczało tylko nieznacznie szybszy ruch od tradycyjnego sposobu poruszania się, narzucił na siebie marynarkę z oparcia fotela i wychodząc do sekretariatu, zapalił światło w swoim gabinecie. Darek wstał i czekał w środku. Łącznika przyprowadził osobiście sam dyrektor w asyście rechotu z właśnie opowiedzianego świńskiego kawału. Niemiec śmiał się razem z nim z wyraźnym wysiłkiem, a rozbieganymi oczami szukał jakiegoś oparcia. Na swoje nieszczęście biegle mówił po polsku, co powodowało swobodną postawę i nadzwyczajne otwarcie towarzyskie kierownictwa.

— No to ja się tu z panem pożegnam, a koledzy… — tu wskazał na Jarka — …zajmą się panem. — Naczelnik zmrużył oczy w oczekiwaniu na tradycyjnego „niedźwiadka”, ale na szczęście dla polsko-niemieckich stosunków międzynarodowych, nic takiego nie nastąpiło. Jarek odetchnął z ulgą i ściskając dłoń gościa, niemal wciągnął go do pokoju, ratując z opresji.

— Dziękuję, panie dyrektorze. Po wszystkim zamelduję się i zrelacjonuję ustalenia. — Dyrektor chyba nie usłyszał wszystkiego, bo pośpiesznie oddalił się w stronę swoich terenów łowieckich, gdzie czuł się najpewniej.

— Franz, pozwól, że ci przedstawię mojego współpracownika Darka Muchę. — Weszli do gabinetu i zamknęli za sobą drzwi. — Franz jest z BKA.

— Witaj w naszych niskich progach. — Darek śmiał się, nawiązując do wysokich progów, jakie Franz poznał przed chwilą.

— Przepraszam was za szczerość, ale nie mamy zbyt wiele czasu. Czy możemy przejść do rzeczy bez zbędnych wstępów i powitań? Za poczęstunek też dziękuję… — Zareagował na podniesienie słuchawki interkomu przez Jarka.

— Magda, niech nikt nam nie przeszkadza. — Krótkie polecenie zapewniło im spokój na jakiś czas.

— Wybaczcie mi, ale nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. Wasz szef mnie w ogóle nie słuchał. Ja mu o pośpiechu, a on mi o mistrzostwach świata w 1974 roku. — Franzowi oczy wychodziły z orbit. — Jestem w szoku, bo nic nie rozumiem. Jeśli nie chcecie współpracować, to powiedzcie od razu, bo szkoda czasu. Mam w związku z tym sporo roboty…

— Więc przejdź do rzeczy. — Jarek przerwał mu z takim spokojem, że Franz się zapowietrzył. — No, więc? — ponaglił po chwili ciszy i przez telefon poprosił Magdę o wodę i szklanki.

Darek bardzo cenił Jarka za wyczucie sytuacji i adekwatne reakcje. Z jednej strony każdy z nich przyznawał Franzowi rację i szczerze mu współczuł doświadczeń polskiej gościnności i głupoty podyktowanej brakiem fachowości, ale z drugiej strony nie mogli sobie pozwolić na wchodzenie butami w nasze, bądź co bądź, terytorium z postawą roszczeniową. Zrozumienie powagi sytuacji i wstyd związany z zachowaniami decydentów, musi ustąpić lojalności wobec instytucji, którą się reprezentuje i swojego kraju… czasami z wielkim bólem.

Franz szybko zorientował się w sytuacji i nie brnął dalej, a przeszedł do konkretów, wyciągając z teczki notatnik ze swoimi zapiskami.

— Kilka dni temu dostaliśmy od swojego źródła informacje o statku wypełnionym kokainą, który wypłynął z Ekwadoru i który zmierza do portu w Gdyni. Po drodze jednak ma zawinąć do Hamburga, gdzie część ładunku owoców, właśnie ta z ukrytymi narkotykami ma zostać wyładowana, a do Gdyni popłyną tylko czyste owoce. Nasz informator twierdzi, że taka decyzja została podjęta w ostatniej chwili, kiedy statek był już w kanale La Manche. Nie wiemy, czym została podyktowana, ale prawdopodobieństwo jest duże, bo był świadkiem wydania takiego polecenia przez łącza satelitarne z samego serca Kolumbii. To była prawdopodobnie kwestia przypadku, bo nie wiedział wcześniej nic o tym transporcie. Więcej wam chyba nie muszę mówić na ten temat.

— Skąd pomysł, że towar trafi do Polski? — Darek nie ujawniał chwilowo swojej wiedzy o zleceniodawcy.

— Z listów przewozowych wynika, że odbiorcą jest firma z Polski, więc można oczekiwać, że ktoś stąd pojedzie po odbiór kokainy. Chyba warto dowiedzieć się, kim jest i gdzie zamierza to zawieźć. Zakładamy, że nawet jeśli towar zostanie przewieziony do Polski, to nie będzie to koniec trasy. Takiej ilości narkotyku, z całym szacunkiem, Polska nie jest w stanie wchłonąć w krótkim czasie. A poza tym… — Franz chwilę się zastanowił — …rutynowo skoordynowaliśmy tę informację z przedstawicielami DEA w Berlinie, a ci bez wahania wskazali na was, jako na oczekujących tego transportu w Gdyni. Więc jestem… No i jeszcze jedna kwestia. Czy jest tu tak silna grupa przestępcza, która byłaby w stanie zorganizować taki transport od początku do końca sama? Nie wydaje mi się! — sam odpowiedział sobie na pytanie.

— Byłbym ostrożny w tak jednoznacznych w osądach. Mógłbyś się zdziwić, ale też sądzę, że tym razem nie chodzi tylko o polską grupę i Polskę, jako cel transportu. — Jarek zaczynał otwierać karty, które powinny złożyć się w całość z tymi wyłożonymi na stół przez Niemca. — Mamy pewne informacje, które pomogą ci zrozumieć nasze stanowisko.

Przy pomocy Darka i jego szczegółowej wiedzy na ten temat przedstawili pokrótce historię związaną z zamachem na Pagu i śmiercią Kopańskiego, jego powiązaniem z płynącym transportem, z Danielem Bejnarem, który przejął interesy po Kopańskim, i który, jak sądzą, stoi za zmianą kursu statku, z powiązaniami Kopańskiego z włoską ‘Ndranghetą i związanym z tym przypuszczeniem, co do właściwego odbiorcy ładunku, i z wszystkimi innymi informacjami, które mają cokolwiek wspólnego z tym wydarzeniem.

— No, to jesteśmy na dobrym tropie. — Franz zapomniał już o niefortunnym początku wizyty i uśmiechał się od ucha do ucha. — Wszystko się fantastycznie układa. My bierzemy na siebie przygotowanie i zabezpieczenie ładunku do transportu lądowego tak, żeby nam nie zniknął, a wy w takim razie przygotujcie się do przejęcia go na swoim terenie. Będzie też trzeba poinformować o tym Włochów. Niech się przygotują.

Darek z Jarkiem spojrzeli na siebie, starając się nie okazywać emocji związanych z tym, co ich czeka tuż po wyjściu Niemca z tego budynku. Ogień, panika, wybuchy…

— Z tymi Włochami to bym się jeszcze wstrzymał… — Jarek wyobraził sobie rozpalone do czerwoności oczy żądne sławy i rozgłosu, nagród i splendoru, wyższych stanowisk i uposażeń, wygodniejszych foteli i większych gabinetów. Nie. Oni nie pozwolą, żeby taka ilość koki opuściła nasz kraj, a jacyś makaroniarze mieli spijać nektar i piankę. — … bo przecież docelowym miejscem może być mimo wszystko Polska, prawda? Tego nie wiemy na pewno. — Jarek starał się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej wiarygodnie.

Rozdział 20

Chorwacja, mieszkanie Milany w Zadarze

Nie chciał zostawiać jej samej, a marsz z tą kulawą istotką trwałby zbyt długo. W krótkich żołnierskich słowach wyjaśnił jej, że czas, który zajmie mu dojście do swojego apartamentu, spakowanie się i przyjazd tu samochodem, ma wykorzystać na przygotowanie się do podróży, a na wyjaśnienia będzie lepszy moment. Kazał jej zamknąć dokładnie drzwi, wszystkie okna i spuścić rolety. Kiedy wróci, zapuka w umówiony sposób, tak jak od wieków robili to ich przodkowie w potrzebie konspiracji. Wyszedł, nie oczekując na odpowiedź. Nie usłyszał też słowa protestu, co znacznie ułatwiało sprawę i nie wprowadzało dodatkowego zamętu. Mimo, że nic nie mówiła, cały czas nie schodził z jej twarzy uśmiech, który był najlepszym komentarzem za wszystkie niewypowiedziane słowa. Widział w nim poczucie bezpieczeństwa i oparcia, którego chyba bardzo potrzebowała, a którego miał być źródłem. Może zbytnio na wyrost, ale uznał, że to miłe uczucie móc dawać taką siłę.

Wychodząc z domu Milany, zabrał ze sobą płócienną torbę, którą wypełnił małą poduszką z kanapy w salonie. Jak można się było spodziewać, na ulicy oczekiwali tajemniczy ludzie w dwóch samochodach. Nawet specjalnie nie starali się kryć. Miał pomysł, jak mu się wydawało, całkiem prosty, na odzyskanie foliowej torby z pistoletem. Przechodząc koło szczytu bloku, skręcił w lewo, żeby znaleźć się na tyłach w pobliżu miejsca, gdzie ją wyrzucił. Gdy już zlokalizował zarośla na stoku, w których powinienem jej szukać, na potrzeby obserwujących go osobników, zaczął panicznie rozglądać się i przytupywać nerwowo, jak tylko może przytupywać facet ogarnięty nagłą potrzebą fizjologiczną. Podreptał w poprzek stoku w stronę ustalonego miejsca. Jasna torba foliowa od razu przykuła jego wzrok. Leżała w wysokiej do pół łydki trawie u stóp wysokich chaszczy, które zamortyzowały jej upadek. Torbę, którą niósł na ramieniu położył na ziemi tuż obok. Celowo jej wcześniej nie zapinał, żeby nie utrudniać sobie życia. Starał się ocenić odległość, jaka mogła dzielić go od ulicy i ewentualnych ciekawskich, którzy pewnie teraz mu się przyglądali. Nie było chyba więcej niż 20—30 metrów.

Cały plan wziął w łeb, kiedy z sąsiedniego balkonu, wygrażając pięścią pomstowała w kierunku Igora jakaś starsza kobieta. Wykorzystał ten moment i schylając się po torbę, błyskawicznie zamienił poduszkę na pakunek. Zarzucił ją sobie na ramię i ostentacyjnie zapinając suwak w spodniach, odmachnął jej z dezaprobatą. — Jeszcze teraz brakuje mi policji na głowie i mandatu za szczanie po trawnikach — pomyślał.

Czym prędzej postanowił się oddalić. Teraz nawet bardzo pośpieszny krok był jak najbardziej usprawiedliwiony. Nie starał się zgubić obserwacji i tak naprawdę nie był pewien, czy za nim poszli. Nie chciał się obcinać, żeby nie wzbudzać niepotrzebnie dodatkowych podejrzeń i nerwowości. I tak nie miał większych szans, żeby ich zgubić w obcym dla siebie mieście. Nie było zresztą na razie powodów, żeby to robić.

Spakowanie się nie zajęło mu dużo czasu. Szybko też odnalazł właściciela i uregulował należność za pobyt. Nie był zbyt szczęśliwy z tego powodu. Miał nadzieję na większe zyski. Przyprowadził w pobliże samochód z parkingu i pięć minut później wyruszył w stronę domu Milany.

Chciał po drodze zidentyfikować swoich „pilnowaczy”, ale niczego i nikogo podejrzanego nie dostrzegł. — Albo są tak dobrzy, albo mnie odpuścili — pomyślał. W kilka minut był pod blokiem, z którego niedawno wychodził. Okna mieszkania były zasłonięte żaluzjami, jak prosił. Zaparkował samochód na ulicy ustawiony tak, by móc jak najszybciej odjechać.

Stanął przed drzwiami do mieszkania i zastukał w umówiony sposób. Cisza. Zastukał jeszcze raz. Znów bez odzewu. Serce zaczęło mu walić tak, jakby chciało się wyrwać na zewnątrz.

— Milana! — zawołał i uderzył otwartą dłonią w drzwi.

Niedomknięty zamek puścił i drzwi bezszelestnie otworzyły się na oścież. Wszedł bardzo ostrożnie do mieszkania. W progu holu stała granatowa walizka na kółkach. Była otwarta i rozbebeszona. Rzeczy Milany walały się po podłodze. Poduchy foteli i sofy były porozrzucane. Całe mieszkanie wyglądało jakby przeszło przez nie tornado. Z wszystkich możliwych szafek powyrzucano na ziemię całą ich zawartość.

— Milana! — wołał, mając nadzieję, że usłyszy jej głos.

Coraz szybciej i bardziej nerwowo biegał po mieszkaniu, szukając jej. Zdyszany z emocji i wysiłku stanął bezradny na środku salonu. Myśli jak szalone pędziły pośród najgorszych przeczuć. Nie potrafił zebrać ich do kupy. Poczuł namiastkę tego uczucia, które towarzyszyło mu, gdy stracił Julkę. Walczył z nim, bo wiedział, że jest obezwładniające. Nie potrafił jednak uciec od poczucia winy. Znów zostawił bez opieki kogoś… Właśnie zdał sobie sprawę z tego, że Milana nie była mu obojętna… Nie był pewien, czy dobrze się z tym czuje… Natłok i nasilenie chaotycznych myśli spowodowały paraliż. Nie potrafił racjonalnie sklecić sensownej myśli. Pocieszał się faktem, że zdawał sobie jeszcze sprawę ze stanu swoich emocji. Musiał tylko znaleźć sposób na ich opanowanie.

Pewnym było w tej chwili jedynie to, że Milany nie było w mieszkaniu. Niemal pewnym było to, że nie wyszła z niego dobrowolnie… Zaczynał wracać do przytomności umysłu… — Zdążyła uciec? Porwali ją? — pomyślał. Podskoczył na nagły odgłos alarmu samochodowego. Wybiegł z mieszkania i zatrzasnął za sobą drzwi.

Był już na ulicy, kiedy młody mężczyzna siłujący się z drzwiami samochodu Igora zauważył, że się zbliżał i zaczął uciekać. Mógł się domyślić, kim był albo dla kogo pracował, ale nie miał też najmniejszej ochoty, żeby go ścigać. Poza porysowaną szybą na wysokości zamka w przednich drzwiach nie zauważył innych zniszczeń. — Mało finezyjne — pomyślał, wsiadł do wozu i włączył silnik.

Musiał zacząć reagować i analizować odrobinę szybciej. Ruszył przed siebie. — Zgłoszenie zaginięcia Milany mijało się z celem. Byłoby to marnotrawstwo czasu, a zarazem kpina, gdyby sądził, że policja o tym nie wie. Wie lepiej niż ktokolwiek inny. Co robić? Co robić? Przecież tak jej nie zostawię — gorączkowo rozmyślał.

Ani przez moment nie dopuścił do siebie myśli o tym, że mogła już nie żyć. Tłumaczył sobie to tym, że jej śmierć nie jest głównym celem dla tych ludzi… o ile w ogóle nim jest. Gdyby chcieli ją zabić, leżałaby tam w mieszkaniu martwa, na plecach Igora wpadliby tam policjanci i zostałby pierwszym podejrzanym. Nic prostszego. Po drugie, jak przeanalizował to, co stało się przed jej domem, był niemal przekonany, że Milana w tym zamachu nie miała zginąć. To miało być ostrzeżenie. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że facet ładuje pół magazynka w samochód z odległości dwóch metrów, a nie w Milanę stojącą metr obok. Po trzecie nie znaleźli w jej mieszkaniu tego, czego szukali. Pistolet w porę… — O, kurwa! — zaskoczył z opóźnieniem i sięgnął pod fotel pasażera. Foliowa torba z zawartością była na miejscu. Odetchnął z wielką ulgą. — Ty skończony idioto — skomentował własne odbicie we wstecznym lusterku.

Jechał ulicami Zadaru w kierunku wyjazdu z miasta, kiedy zadzwonił telefon. Zjechał na chodnik. Na wyświetlaczu, przy pulsującej słuchawce napisane było MILANA. Przez moment naiwnie pomyślał, że rzeczywiście, kiedy odbierze, usłyszy ją po drugiej stronie. Nacisnął zieloną słuchawkę i nie odzywając się, przyłożył telefon do ucha. Przez chwilę po obu stronach była cisza. Wydawało mu się, że słyszy szum jadącego samochodu.

— Jesteś tam, Polaczku? — odezwał się męski głos po angielsku z bałkańskim zaśpiewem.

— Jestem. — Zachowywał spokój. — Z kim rozmawiam? — zapytał bez wiary w uzyskanie odpowiedzi.

— Chyba nie sądzisz, że ci się przedstawię…, ale nazywaj mnie Marko. — Zdecydował się.

— Gdzie jest Milana?

— Spokojnie. Jest ze mną. Chciała ci coś powiedzieć. — Z telefonu dochodziły głuche odgłosy szamotaniny, a w tle głos tego Marko, który starał się uspokoić Milanę i namówić do rozmowy. Po dłuższej chwili w słuchawce usłyszał jej głos. — Igor! Na nic się nie zgadzaj… — Znów odgłosy szamotaniny i ponownie głos Marko… — Poznajesz swoją ukochaną? — zarechotał obleśnie. — Zaopiekuję się nią. Nie musisz się obawiać. — Cały czas się śmiał. — Nic się jej nie stanie, jeśli będziesz mądry.

— Tego jestem pewien. — Wielkim wysiłkiem starał się zachować spokój. Przy tak ściśniętym gardle, zaciśniętych zębach i wściekłości na własną bezradność… to był wyczyn.

— Czego jesteś taki pewien? Że się nią zaopiekuję, czy że będziesz mądry? — Porywacz świetnie się bawił.

— Tego, że nie muszę się obawiać o Milanę. Po pierwsze dlatego, że bardzo chcesz coś ode mnie dostać i nie zaryzykujesz swojej głowy. A twój pan obetnie ci ją, jeśli mu tego nie przywieziesz, prawda? I po drugie dlatego, a to już całkiem prywatnie, że nie jesteś sobie nawet w stanie wyobrazić, jak to będzie cię bolało, kiedy się wreszcie spotkamy. Uwierz mi. Ja nie mam nic do stracenia.

Po drugiej stronie zapadła cisza wróżąca albo niezbyt wielką lotność porywacza, który dostał zbyt dużą dawkę informacji i potrzebuje czasu, żeby je przetrawić, albo Igor przesadził i facet całkowicie stracił poczucie humoru.

— Czekaj pod telefonem na dalsze instrukcje, jeśli miłe ci życie tej dziewczyny! — całkiem poważnym głosem oznajmił i się rozłączył.

Igor pozostał sam na sam z bezsilnością.

Rozdział 21

Warszawa

Mucha nie miał złudzeń, co do tego, w której drużynie grał Bejnar. Nie łudził się również, że pozostawi mu transport koki w prezencie. Przeanalizował wszystkie dotychczas zdobyte informacje na jego temat i te, które zdążył od niego wyciągnąć na Bornholmie. Nie wyglądało to zbyt obiecująco. Nie docenił go. Pozory, jakim dał się zwieść podczas spotkania na wyspie, powiodły go w złą stronę.

Bejnar był cwańszy i bardziej przebiegły niż mogło wskazywać jego zachowanie. Błyskawicznie wykorzystał sytuację. Ból po stracie ukochanej osoby szybko przekuł w niezwykle korzystną sytuację. Nikt lepiej od niego nie znał specyfiki kontaktów z Kolumbijczykami. Poznał ich wystarczająco wielu osobiście, żeby kilka z tych znajomości zaowocowało wzajemnym zaufaniem i pewnego rodzaju sympatią. Nie było przy tym, co prawda, mowy o zadzierzgnięciu wielkich przyjaźni, ale spędził tam wystarczająco dużo czasu, żeby zrozumieć, gdzie są granice poufałości i biznesu, który nie zna litości. Aż nadto zdążył poznać, jak niewielką wartość ma życie człowieka w południowoamerykańskiej dżungli. Był parokrotnie świadkiem, celowej demonstracji, zadawania śmierci tym, którzy okazali się nielojalni i popełnili grzech współpracy z policją albo konkurencją. Ci potomkowie konkwistadorów i Indian z uśmiechem na twarzach demonstrowali, do jakiej maestrii w niesieniu powolnej śmierci doszli latami praktyki i z jakim smakiem delektują się sprawiając ból. Szybko zrozumiał, że jego życie jest warte jedynie tyle, ile wart jest kontrakt i dostawa kokainy do celu w Europie. Nie odnalazł wśród poznanych Kolumbijczyków takich, dla których istniały inne wartości niż pieniądze, dające poczucie względnego bezpieczeństwa i władza, która wynikała z ich posiadania. Zasada była bardzo prosta. Rządzi ten, kto jest najsilniejszy, a najsilniejszym jest ten, kto ma wystarczającą ilość pieniędzy, aby kupić sobie policję, wojsko, partyzantów i święty spokój… aż do momentu, kiedy ktoś nie postanowi go zabić i zająć jego miejsce.

Danielowi Bejnarowi bardzo trudno było uwierzyć, że tak jak na tym skrawku lasu tropikalnego, dającego wyśmienite schronienie, może być w całej Kolumbii i pozostałych krajach tej części świata, żyjącej w cieniu krzaków koki. O tym, że nie jest to do końca prawdziwe oblicze tego kraju, przekonał się, gdy poznał na tyle język hiszpański, by móc porozumiewać się z biegłością pozwalającą na swobodną wymianę myśli. Wielu spośród tych, których poznał bliżej, pochodziło z różnych zakątków tego kraju i dzięki nim dowiedział się o istnieniu innego życia, które można porównać, choć w niewielkim stopniu, do standardów europejskich. Duże miasta tętniące cywilizacyjnym rozwojem stały w wielkim kontraście do obiegowej opinii o Kolumbii wstrząsanej wojną domową. Ale jak każdy rozwój i ten miał swoją cenę. Koszty są olbrzymie, bo opłacone w dużej mierze zyskami z handlu „Białą Damą”. Czy to wojsko, policja, lewicowa partyzantka czy prawicowa milicja, wszyscy oni istnieją, są w całości lub części, oficjalnie bądź po kryjomu finansowani z tych źródeł i dla zachowania z nich zysków funkcjonują i walczą między sobą. Błędne koło, którego nikt nie potrafi, albo nie chce przerwać. Jeszcze nikt w tym rejonie świata nie wymyślił bardziej intratnego biznesu. Koszt wyprodukowania kilograma kokainy to około czterdzieści dolarów, a ten sam kilogram, na ulicach europejskich i północnoamerykańskich miast kosztuje już około czterdziestu tysięcy dolarów. Rachunek jest prosty.

Teraz każda grupa przestępcza w Polsce, która chciała się zaopatrzyć w kokę, musiała prędzej czy później wpaść na Daniela Bejnara. Wyglądało na to, że silna ręka nowego numeru pierwszego w tej branży, bardzo szybko opanowała sytuację i nie doprowadziła do chaosu spowodowanego brakami na rynku. Musiał zareagować błyskawicznie, skoro tak szybko został zaakceptowany przez środowisko i namaszczony prawowitym następcą Kopańskiego. Poza nielicznymi śmiałkami, którym „żołnierze” Bejnara błyskawicznie wyjaśnili sporne kwestie, nie było wystarczająco silnych, aby mu się przeciwstawić.

Mucha zastanawiał się długo nad intencjami Bejnara i jego determinacją w odzyskaniu ładunku koki. Doszedł do wniosku, nie lekceważąc przeciwnika, że powód musi być bardziej istotny niż pierwotnie mogłoby się wydawać. Tu z pewnością nie chodzi tylko o finansowe zyski z tego olbrzymiego transportu, ale o coś więcej. Ma przecież świadomość tego, że sprzedał wystarczającą ilość informacji na ten temat ABW i DEA, żeby oczekiwać wielkich kłopotów. Mimo to jednak podjął ryzyko, choć najspokojniej w świecie mógł odpuścić i zorganizować sobie kolejny transport po odczekaniu paru nerwowych chwil. Tym bardziej wydawałoby się to mądrym posunięciem, że osoba odpowiedzialna za organizację transportu i dostarczenie ładunku na miejsce leży w tej chwili w którejś z chorwackich kostnic i przyzwyczaja się do piekielnych ciemności. Niczym nie ryzykował. Powód musiał być zaiste istotny.

Darek miał teraz na głowie skoordynowanie działań BKA i ABW. Nie było to proste, zważywszy na ilość dokumentów, jakie należało przy tym wytworzyć. Dzięki Bogu, Jarek, jego przełożony, potrafił tak wszystko zorganizować, że większość pisaniny zlecił młodym adeptom sztuki, którzy coraz częściej zachodzili w głowę, czy po to przyszli do tej roboty. Póki co, traktowali to, jako konieczne przystosowanie, które trzeba po prostu przetrwać. O naiwni!

Do przejęcia pod obserwację ładunku na terenie Polski zaprzęgnięto chyba całą dostępną w firmie moc i wszelkie możliwe środki. Śmiano się, że od 1945 roku nad Odrą nie zgrupowano tyle siły zbrojnej, co teraz. Darek utrzymywał kontakt bezpośrednio z Franzem, co nie było do końca po myśli kierownictwa, które stało na stanowisku, że jedynie forma pisemna przekazywanych informacji ma istotne, bo przeliczalne na strony i tomy znaczenie. Bezpośredni i nienadzorowany kontakt oficera z przedstawicielami obcych służb nie był mile widziany. Brak zaufania do własnych podwładnych to coś, czym przesiąkły kolejne pokolenia w tej służbie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.4
drukowana A5
za 96.06