E-book
9.65
drukowana A5
28.37
Fizjonomia

Bezpłatny fragment - Fizjonomia


Objętość:
121 str.
ISBN:
978-83-8414-992-8
E-book
za 9.65
drukowana A5
za 28.37

FIZJONOMIA

Rozdział I

Szum wiatru i bladość budzącego się dnia. Nieustające dialogi ptaków skrytych w koronie drzew i uderzenia obcasów o brudną kostkę brukową. Mijające się głowy — zamknięte na jakiekolwiek zewnętrzne bodźce; pochłonięte deliberacją — płyną na tle zepsutej żółci, która pokrywa ściany wznoszących się bloków. Każdy gdzieś idzie, każdy ma do spełnienia pewien cel, lecz i tak znajdą się jednostki, które nie zostaną elementami takiej codzienności. W swojej niemocy będą leżały, przykryte ciepłym kocem, i podziwiały piękno świata wyświetlanego po wewnętrznej stronie ich powiek. Będą śniły, gdy większość społeczeństwa będzie biegała. Będą otwarcie płakały, gdy większość społeczeństwa będzie musiała to dusić w środku. I nawet ten wspomniany szum wiatru stanie się dla nich czymś niezwykłym — bo nie mają czym się zachwycać. Ich świat jest mały. Ich świat jest ograniczony. Ich świat jest szary.

Wstałem około dziewiątej. Nie obudził mnie żaden budzik — nic nie nastawiałem. Po prostu w pewnym momencie mój mózg powiedział: Dość! Naspałeś się! Pora wstawać. I poddałem się temu, jak małe dziecko poddaje się rozkazowi swojej mamy.

Zaliczyłem poranną obserwację ludzi śpieszących do pracy. Popatrzyłem na ptaki. Wszystko już zrobiłem, a na zegarze wybijała dopiero dziewiąta trzydzieści.

Postanowiłem więc udać się do toalety. Nie był to jakiś imponujący dystans — mieściła się zaraz obok drzwi wejściowych, kilka kroków ode mnie, bo mieszkałem w niedużej kawalerce. Każdy kąt, każdy metr kwadratowy był dla mnie na wagę złota. Mogłem czuć się wolnym — miałem kawałek swojej własnej podłogi i nikt nie mógł od tak sobie jej przywłaszczyć. Płaciłem wszystkie rachunki na czas, dbałem o każdy kawalątek lokalu. Nic nie stało mi na przeszkodzie, toteż mogłem czuć się jak król w swoim królestwie (nawet jeśli powierzchnią obejmowało kilkanaście metrów kwadratowych).

Wchodząc do toalety, lekko się wzdrygnąłem. Ale w sumie dlaczego? Przede mną stał mężczyzna — obleśny mężczyzna. Mężczyzna ze zdeformowaną twarzą — najlepiej można by było ją opisać słowem chaos.

Chwilę w bezruchu wpatrywałem się we własne odbicie, które pokazywało mi lustro umieszczone na wprost wejścia. Oczywiście największą uwagę skupiłem na poszczególnych fragmentach mojej odrażającej fizjonomii. Opuchnięta skóra, której barwa była niejednoznaczna — tu bardziej czerwona, ówdzie — brązowa. W dodatku te strupy, które za cholerę nie chciały się ode mnie odczepić. Nic nie mogło się w pełni wygenerować. Gdzieś za tymi wszystkimi okropieństwami kryły się moje zielone oczy, które może nie były jakoś bardzo piękne, ale chwilami dawały mi do zrozumienia, że nie jestem całkowitym brzydalem. To dzięki nim dalej mogłem patrzeć w swoją twarz. Za każdy razem zaczynałem od tych najgorszych fragmentów, by w końcu przejść do tego, co było dla mnie wyjątkowe — co mogło się wyróżnić na tle tej swoistej szkarady. Dzięki oczom żyłem.

Po kilkuminutowej kontemplacji zabrałem się za szereg czynności, które stały się moją codzienną rutyną. Niechętnie posmarowałem twarz kremem, który nijak nie pomagał w regeneracji, ale przynajmniej eliminował na kilka godzin uczucie dyskomfortu. Umyłem włosy, zęby i zaliczyłem poranną toaletę.

Później zabrałem się za śniadanie. Jeszcze zostało mi kilka kromek chleba z wczoraj, ale już zacząłem nastawiać się na to, że znowu będę musiał zamówić paczkę z jedzeniem.

Od czasu gdy moja twarz była… w takim, a nie innym stanie, zdecydowałem się korzystać z usług kurierskich, jeśli chodzi o zakupy. Nikt nie musiał na mnie patrzeć, ja za to nie musiałem mierzyć się z jakimkolwiek uczuciem wstrętu ze strony osób, które mogłyby mnie zobaczyć. Co prawda dysponowałem kominiarką, dzięki której mogłem to wszystko zakryć, ale nawet przyleganie bawełnianego materiału do poranionej skóry często skutkowało okropnym dyskomfortem. Dlatego też postanowiłem, że kominiarkę będę zakładał tylko w skrajnych przypadkach (tj. kiedy będę musiał opuścić mieszkanie), a jednym z tych przypadków było wyjście do lekarza na rutynową kontrolę.

Co kilka tygodni musiałem udać się na drugi koniec miasta, by lekarz mógł mi przepisać odpowiednie kremy/lekarstwa na twarz. Był jedną z nielicznych osób, które patrzyły na mnie dalej jak na kogoś normalnego. Skryty pod płaszczem brzydoty, czułem się, jakby ten płaszcz się do mnie przykleił — on zaś umiał go zdjąć i spojrzeć na mnie z uśmiechem (bez żadnego uczucia wstrętu albo bez przesadnej ciekawości). Może to kwestia tego, że chodziłem do niego od czasów incydentu i dobrze mnie już znał, więc nie musiał się kryć z jakimikolwiek postawami. Był autentyczny i to w nim ceniłem. Jak mówił: I jak się dzisiaj czujemy? A ja mu na to: Jak potwór z Loch Ness albo jakieś Yeti, on najczęściej podśmiewywał się pod nosem i dopowiadał: No dzisiaj raczej stawiałbym na tego Yetiego (jakkolwiek dziwnie to brzmiało, bo przecież wyraz Yeti nie odmienia się przez przypadki).

Zazwyczaj wizyty trwały kilkanaście minut. Lekarz zadawał wszystkie kontrolne pytania, a ja (jak jakaś nakręcona zabawka) odpowiadałem na nie kolejno w podobnym tonie. Nie było to dla mnie uciążliwe, bo rozmowa z takim lekarzem stała się możliwością wypowiedzenia do kogokolwiek obcego jakichkolwiek słów. Zazwyczaj idąc ulicą i słuchając muzyki, nie czułem potrzeby wejścia z kimkolwiek w interakcję. Gdyby tylko ten lekarz był moim przyjacielem, to codziennie bym go odwiedzał i plotkował z nim o czymkolwiek: czy to o dziwnych pacjentach, czy to o jego ciekawym życiu (jego historii i tak dalej).

W tym wszystkim jednak zdarzały się też takie momenty, w których znajdowałem się na skraju wytrzymałości. Uciszałem się zupełnie –nie dyskutowałem nawet z samym sobą. Potrzebowałem zarówno zewnętrznej, jak i wewnętrznej ciszy. Były to moje niesłyszalne prośby o pomoc. Z głośnika nie wydobywały się jakiekolwiek dźwięki; jakiekolwiek nuty, które były towarzyszkami w codzienności. Wieczorami leżałem na łóżku w ciemnym mieszkaniu i wpatrywałem się w sufit, który tak naprawdę był zakryty zgęstniałym mrokiem.

Podczas tych wieczornych obserwacji nicości myślałem sobie o przeszłości. Myślałem o tym, jak ten mój mały świat się zawalił, jak te barwne zorze malujące się na suficie moich powiek uległy transformacji i teraz przypominają agresywne płomienie.

Miałem wtedy siedemnaście lat. Był październik i nic nie zapowiadało okropnej katastrofy. Pamiętam jak przez mgłę rozmowy moich rodziców w salonie, gdy wspólnie oglądaliśmy jakiś program przyrodniczy. Potem to się stało. To była chwila — wszystko zdarzyło się nagle. W niekończącej się minucie ogień szalał. Wszystko jednak poprzedził dotkliwy dla uszu wybuch, który swoje źródło miał w kuchni.

Krzyczeliśmy, ile mieliśmy sił, by ktoś nam pomógł — by chociaż ktoś nas usłyszał. Nie mieliśmy dostępu do żadnego telefonu — jak na złość musiały się one znajdować w jadalni, gdzie ogień jak wielkie monstrum ogarniał każdy kolejny fragment pomieszczenia, bezlitosny dla drewnianych mebli. Oczywiście żywioł z apetytem karmił się naszym strachem i ubytkami trzeźwości w myśleniu.

A co było później? Pozostała już tylko ogromna panika, którą potęgowała niemożność ucieczki. A może wyskoczyć przez okno? — myśleliśmy o tym, ale skakanie z trzeciego piętra było dla nas zbyt ryzykowne. Nie mogliśmy wpaść na żaden dobry pomysł. Przez każdego z nas przepływał strach, który — jak ten rozpraszający się po mieszkaniu ogień — niszczył w nas kolejne cząstki odwagi. Wszystko płonęło — my płonęliśmy i płonął dobytek. Nie paliłem się jeszcze w dosłownym znaczeniu, ale czułem, że i tak ogień już mną zawładnął — że już jestem kałużą i nic nie zrobię.

A co było jeszcze później? Po tym później, które i tak już było potem? Wtedy doszło do incydentu twarzowego, który zapoczątkował moją erę izolacji i samotności.

Próbowaliśmy na różne sposoby wydostać się z mieszkania, krzycząc przy tym i tupiąc, by ktokolwiek nas usłyszał. Mimo wszystko mieliśmy wrażenie, jakby w bloku nikogo nie było — jakby cały świat nie istniał poza mieszkaniem. Wydawało się, że obecnie tylko my żyjemy — jako ostatni na tej planecie, a ogień to nasz taki Sąd Ostateczny.

Ja — w oczywistej panice — biegałem w tę i z powrotem i pytałem rodziców, jak sytuacja, co robimy. W pewnym momencie, biegając i nie uważając, potknąłem się o jeden z progów. Straciłem równowagę i upadłem. Ale nie upadłem byle jak! Jak na złość przede mną znajdowało się pięknie palące się krzesło i to właśnie na jego powierzchni znalazła się moja twarz. Doszło do zjawiskowego momentu zetknięcia się ludzkiej skóry ze wspomnianym monstrum.

Od tego zdarzenia już więcej nic nie pamiętam. Prawdopodobnie zemdlałem (nie no, musiałem zemdleć, bo tak to bym cokolwiek pamiętał).

Cały świat zasnął. Cały mój świat pogrążył się w mroku. Na początku nic nie widziałem — dopiero później, przed moimi oczami skrytymi za zamkniętymi powiekami, miałem okazję spostrzec pojedyncze migawki abstrakcyjnych obiektów. Do teraz nie mam pojęcia, co to mogło być, ale z pewnością powodowało jakiś dziwny niepokój, którego istnienia byłem świadomy, ale nie mogłem go w jakikolwiek sposób wyrazić (w końcu dalej tkwiłem w śpiączce).

Wybudziłem się w szpitalu — zmasakrowany. Rażąca biel wiszącego nade mną panelu sufitowego powodowała, że oczy, które chciały cokolwiek zobaczyć, od razu się zniechęciły i zamknęły ponownie. Jednak byłem już teraz świadomy — wiedziałem, że żyję, a Sąd Ostateczny o s t a t e c z n i e nie skazał mnie na śmierć i dał mi jeszcze szansę życia. Może uciekłem z rąk czekającego Boga, a może Bóg specjalnie mnie wypuścił (jakby się rozmyślił w ostatniej chwili)? Nie ma to dla mnie już teraz większego znaczenia — nie muszę o tym myśleć, bo przecież jestem, a będąc, mam jasny dowód tego, że wszystko pomknęło w jedną stronę — w stronę egzystencji.

Mimo pobudki na szpitalnym łóżku po długim śnie nie miałem jakichkolwiek sił, by cokolwiek powiedzieć, by chociaż kogoś posłuchać. Minęło kilka kolejnych dni, zanim stałem się zdolny cokolwiek z siebie wyrzucić. Zanim jednak do tego doszło, cierpiałem. Cierpiałem, ponieważ twarz bardzo mnie swędziała i bolała. Miałem ochotę ją zerwać — tak fatalnie się czułem.

Pewnego dnia przyszedł do mnie lekarz, który w końcu wytłumaczył mi, co się stało. Usiadł na krześle obok mojego łóżka. Na kolanach położył szarą teczkę, w której trzymał różne dokumenty. Na początku upewnił się, czy mam w ogóle siły, żeby podjąć z nim jakąkolwiek dyskusję. Łatwo można było ode mnie wyczuć, że dręczyło mnie nieustające zmęczenie z powodu nieznośnego bólu. Mimo wszystko uznał, że teraz jest ten moment, że można spróbować.

Jego głos z początku wydawał się monotonny, ale z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej odrzucałem tę myśl. Zawierał pewien hipnotyzujący pierwiastek — taki, pod którego wpływem stawałem się jak małe dziecko słuchające czytającej mu mamy.

— Panie Christopherze… — zaczął. Ja zaś tylko ledwo kiwnąłem mu głową, nie czując potrzeby, by mu cokolwiek odpowiedzieć. — To cud, że udało się panu z tego wyjść bez większego szwanku. To znaczy zaznaczam: bez w i ę k s z e g o! W pana domu wybuchł pożar. Prawdopodobnie, a taką informację mam od strażaków, upadł pan na palący się mebel, przez co doznał pan poważnego urazu twarzy, a dokładniej oparzenia trzeciego stopnia. To naprawdę cud, że udało się panu przeżyć.

Słuchałem ze smutkiem. Chciałem uronić jakąkolwiek łzę, ale wiedziałem, że zrobienie tego będzie skutkowało dodatkowym dyskomfortem.

— Próbowaliśmy wszystkiego, ale jest pewien problem, który dotyczy głównie regeneracji. Prawda jest taka, że pańska skóra się nie zagoi, a to oznacza, że na pańskiej twarzy pozostaną blizny oraz opuchnięcia. Jedyne, co mogłoby panu pomóc, to operacje plastyczne, ale i tutaj nie jestem w stanie obiecać, że zabieg przyniósłby oczekiwany efekt.

— Czyli… już zawsze będę miał brzydką twarz? — zapytałem wprost. Notabene: były to moje pierwsze wypowiedziane słowa, odkąd się wybudziłem.

— Nie musi pan tego interpretować jako brzydką twarz — próbował mnie pocieszyć lekarz.

— A jednak nie mam wyjścia — odparłem z rezygnacją.

— Panie Christopherze… ja wiem, że może informacja o twarzy jest już dla pana dość ciężka, ale jest jeszcze coś.

— Moje oczy zaczęły się szklić. Mógłbym stwierdzić, że kolejne słowa pana doktora były równoważne dźgnięciom ostrego noża w okolice klatki piersiowej. Usłyszałem tylko: Pana rodzice nie przeżyli… i od razu się wyłączyłem. Choć do uszu docierały kolejne informacje na temat wypadku, to nie umiałem jakkolwiek poddać tego analizie. Mózg się wyłączył. Powiedział mi: Nie ma co już dalej tego słuchać. I tak to ci już nie pomoże.

— Panie Christopherze! — Lekarz lekko uniesionym głosem przerwał mój akt kontemplacji.

— Tak? — odpowiedziałem, ale od razu zrobiło mi się głupio, bo dowiodłem, że go nie słuchałem.

— Pana rodzice…

— Tak, wiem… to akurat słyszałem. — Ledwo mi to przeszło przez usta.

— Słuchał mnie pan?

— A to ma jakieś znaczenie? — I zacząłem płakać.

Ból był okropny. Sól skryta w moich łzach podrażniała kolejne fragmenty zniszczonej skóry. W tym momencie zacząłem płakać i z powodu wiadomości, i z powodu bólu.

— Często odwiedzała pana pańska babcia… — Pan doktor nieudolnie próbował zmienić temat.

— Panie doktorze… czy odbył się już pogrzeb? Ja… ja nie mogę tu dalej leżeć… muszę się z nimi pożegnać — łkałem i błagałem.

Z perspektywy czasu bardzo dziwnie to wyglądało. Sam już nie wiedziałem, czego chciałem. Może pragnąłem tylko ostatni raz spojrzeć na ich twarze — przypomnieć sobie, jak wyglądają, bym już nigdy ich nie zapomniał. Po prostu było mi ciężko i jakiekolwiek pozytywne informacje nie uratowałyby mnie od całkowitego załamania.

Wszystko mnie rozdarło. Ból twarzy, brzydota, śmierć najbliższych, brak rodzinnego domu (który został doszczętnie skonsumowany przez piekielne monstrum) — wszystko to codziennie mnie biło. Czułem się jak dzieciak dręczony w podstawówce, który każdego dnia (choć nic złego nigdy nie zrobił) dostawał regularne ciosy w twarz i brzuch… za to że był. No to warto było przeżyć? Warto było wtedy słuchać o tej tragedii i egzystować z myślą, że moi rodzice są już gdzie indziej (poza światem)? Warto było nie zginąć, by teraz powolnie umierać w izolacji? Bo kto pokocha brzydotę? To nie jest cholerna Piękna i bestia. To nie jest bajeczka o tym, że za tą szkaradą kryje się piękny mężczyzna. Ja już straciłem piękno, ja już nie jestem piękny, ja już nie będę piękny.

Przysięgam, że gdybym tylko miał siły, to rozniósłbym ten cały pokój, w którym wtedy leżałem. Ale oczywiście nie dałem rady, bo byłem słaby, wychudzony i ze zdeformowaną twarzą! Jeszcze na dodatek ten nieszczęsny panel sufitowy, który tak naprawdę tylko mnie dobijał. Świeć mocniej! — darłem się do niego w myślach i marnowałem na niego resztkę energii, która gdzieś we mnie jeszcze tkwiła. Przecież ten panel nie żył — on nawet nie był świadomy tego, że tam jest i że mnie oślepia, a ja, jak jakiś idiota, nieustannie wyładowywałem na nim złość. No pięknie! Albo raczej… no b r z y d k o.

Jak się potem okazało, pogrzeb jeszcze się nie odbył. Miałem możliwość pójścia na niego, ponieważ ceremonię zaplanowano na dzień po wypisaniu mnie ze szpitala. Mimo wszystko, choć pierwotnie bardzo chciałem móc zobaczyć nieżyjących już rodziców, jednak nie poszedłem. Bałem się, jak spojrzą na mnie ludzie — wiedziałem, że będę obsypywany pytaniami i słowami wsparcia, które nijak mi mogłyby pomóc. Moja twarz była okropna — dopiero gdy mogłem wstawać z łóżka i wybierać się na niedługie przechadzki po korytarzach szpitala, miałem okazję siebie zobaczyć.

Przyznam, że wtedy wyglądałem jeszcze gorzej. Byłem bardzo chudy (praktycznie nic w tym szpitalu nie jadłem), więc wyglądałem, jakbym nie miał jakichkolwiek mięśni, a skóra przylepiła się do wyrazistych kości.

Wszystko to skutkowało ciągłym zaciekawieniem pacjentów. Ci ludzie, którzy sami nie wyglądali jakoś perfekcyjnie, mieli czelność brzydzić się na mój widok i wręcz mówić w moim pobliżu: ale brzydal. No szczyt chamstwa! Wiedziałem, że będzie to nieunikniona reakcja społeczeństwa, ale przez chwilę tak sobie myślałem: czym ja sobie zasłużyłem, by być tak traktowanym przez innych? Przecież wszyscy, którzy byli w tym szpitalu, cierpieli z pewnych powodów — niektórzy tak jak ja byli na swój sposób odrażający (bo, przykładowo, mieli połamane kończyny albo niepełny komplet zębów). A jakimś cudem to mnie się tam najbardziej obrywało. Każdy patrzył ze skwaszoną miną i czasami coś mruczał do towarzysza. Naprawdę… można by było to zrobić w bardziej dyskretny sposób — nie muszę na każdym kroku upewniać się, że jestem obrzydliwy.

Potem, gdy już opuściłem szpital, wielokrotnie unikałem jakichkolwiek kontaktów z ludźmi (nawet telefonicznych, choć dobrze wiedziałem, że nikt mnie nie widzi przez słuchawkę telefonu). Był to po prostu objaw traumy, jaka narodziła się podczas moich interakcji z innymi pacjentami. Wtedy tylko moja babcia i lekarze umieli mnie traktować jak zwyczajnego człowieka. Ale, prawdę mówiąc, i oni się mnie brzydzili. Każdy się mnie brzydził. Nie muszę siebie okłamywać (nie mam nawet po co).

W ogóle opuszczenie szpitala miało dla mnie więcej plusów niż minusów. Z pewnością nie byłem wystawiony na ciągłe przeszywające spojrzenia nieznajomych, co potęgowało we mnie uczucie społecznego dyskomfortu. W dodatku mogłem robić, co chciałem — nie musiałem jeść tego badziewia, tylko w końcu mogłem sobie usmażyć zwykłego kurczaka albo ugotować makaron (nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba). Mogłem też bez żadnych problemów słuchać muzyki z głośnika, bo uwielbiam, gdy hałas ciszy zakłócał hałas rytmicznych zlepek dźwięków różnych instrumentów. Miałem także nieco większą przestrzeń, ponieważ w porównaniu ze szpitalnym pokoikiem, w którym sobie pomieszkiwałem, kawalerka była o kilka metrów kwadratowych większa.

Najbardziej ceniłem tę swobodę ruchu. Chociaż musiałem się stawiać na kontrole i odpowiednio o siebie dbać, to jednak nie byłem przywiązany do jednego, konkretnego miejsca dwadzieścia cztery godziny na dobę. W każdej chwili mogłem sobie powiedzieć, że chcę iść z punktu A do punktu B, i nikt nie musiał w tym momencie wydawać mi pozwolenie na wykonanie tej czynności.

Oczywiście nie byłem zupełnie wolny, bo musiałem jeszcze zakończyć edukację, co zresztą nie stanowiło dla mnie większego problemu, bo zaliczałem się do grona dość zdolnych osób i raczej nie obawiałem się, że czegoś nie zdam. To, co bardziej mnie martwiło, to moja przyszłość — co miało stać się po zakończeniu szkoły ponadpodstawowej. Z początku myślałem o studiach, jednakże bałem się iść ze swoją twarzą w skupisko nieprzewidywalnych młodzieniaszków. Może w liceum dałem radę przebrnąć na nauczaniu indywidualnym, ale tutaj już mogłoby to być o wiele trudniejsze. W dodatku nie miałem żadnego pomysłu, jaki kierunek mógłbym obrać. Po incydencie straciłem motywację do jakiegokolwiek rozwoju. Dlaczego? — ponieważ nie widziałem żadnej optymistycznej perspektywy dla ogarniętego brakiem samoakceptacji i ogólnie zagubionego siebie. Trochę to wyglądało tak, że choć mózg działał mi tak, jak działał, i miałem potencjał, by osiągnąć coś więcej w tym życiu, to czułem, że mój wygląd z pewnością zablokuje mi większość dróg. Czy byłem pesymistą? — oczywiście. Każdy z nas jest na swój sposób pesymistą. Przysięgam, że łatwiej wskazać całkowitego pesymistę niż całkowitego optymistę. Po prostu taka jest nasza natura — wolimy przywiązać się do gorszego scenariusza i żyć w strachu, że coś może się nie udać, niż przesadnie wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Bazując na tej refleksji, tak naprawdę można dojść do wniosku, że nie obchodzi nas szczęście. Bo gdyby ono nas obchodziło, to prawdopodobnie umielibyśmy łatwiej mierzyć się z problemami — w każdym z nas byłby wtedy ten pozytywny pierwiastek, który swoją istotą wpływałby na nasze obchodzenie się z jakimikolwiek przeciwnościami losu. Człowiek nie powiedziałby: O matko… nie wiem, czy dam radę. Już mi to wszystko wisi. Byle do piątku (itp.), tylko raczej nastawiłby się w kierunku: Tak! Nie ma sprawy, dam radę — przecież muszę dać radę. A jak się nie uda, to nie będzie końca świata. Oczywiście nie jest to coś, z czym każdy mógłby się zgodzić. Z pewnością zdarzą się tacy optymiści, co powiedzą wprost: bzdura! Ale mi nie chodzi o to, by konkretnie wskazywać na to, że nasza natura jest, jaka jest, i jeśli mówimy, że jest inna, tak naprawdę siebie okłamujemy. Gdy się patrzy na ten chory świat, po prostu trudno jest zachować pozytywne myślenie w dalszej perspektywie. Biegnąc w nieznane, skazując się na nowe wyzwania, stawiając sobie nierealne cele, tak naprawdę nie próbujemy sobie niczego innego udowodnić, jak tylko tego, że gdzieś w środku miotają nami pewne negatywne odczucia i chcemy je całkowicie zlikwidować. Ale po co? Czy po to, by uzyskać szczęście? — no to w takim razie czym jest szczęście? Bo skoro my dążymy do szczęścia, to znaczy, że jest ono (na swój sposób) namacalne i można by było je posiąść po spełnieniu określonych warunków. No ale czy tak jest w rzeczywistości? — nie do końca. Równie dobrze mógłbym wyłączyć jakiekolwiek negatywne myślenie i patrzeć na świat cały czas przez różowe okulary. Wtedy miałbym predyspozycje do tego, by być szczęśliwym, bo odrzuciłem te wszystkie negatywy na rzecz pomknięcia w całkowicie zakłamaną rzeczywistość, która wtedy stałaby się idealna. Nie obchodzą mnie jakiekolwiek problemy, a nawet jeśli się zdarzają, to patrzę na nie z uśmiechem (co przecież nie może istnieć, ponieważ w swojej definicji problem jest czymś trudnym, czymś, co stoi nam na przeszkodzie i nas blokuje, więc naturalnie nie może w nas budzić pozytywnych odczuć). Czy będąc całkowicie szczęśliwymi moglibyśmy mieć jakiekolwiek cele? Moglibyśmy się podejmować czegokolwiek? — szczerze… trudno stwierdzić, ale z pewnością życie nie miałoby takiej struktury, jaką obserwujemy na co dzień.

Całokształt tego incydentu pozwolił mi uświadomić sobie, w jaki sposób działam i w jaki sposób ja — jako człowiek — podchodzę do pewnych kwestii. Z mojego obrazu można wyczytać, że nie chcę szczęścia… bo gdybym go chciał, to nie obchodziłoby mnie to, co kto myśli, nie musiałbym się izolować i decydować na nauczanie indywidualne, tylko po prostu żyłbym chwilą i dzielił się swoim szczęściem z każdym spotkanym człowiekiem. To czego ja w takim razie chcę? Szczerze… sam już do końca nie wiem. Na pewno nie smutku, na pewno nie stagnacji, ale może potrzebuję takiej swojej stabilizacji i potrzebuję, by choć raz na jakiś czas być radosnym. Bo może nie potrzebuję szczęścia i nie chcę do niego dążyć, ale wystarczy mi taka radość. Jest ona z pewnością krótsza i mniej wymowna, bo nie stanowi złożonej struktury, aczkolwiek dzięki radości umiałbym w końcu inaczej podejść do tego życia. Na twarzy nie malowałby mi się ciągły smutek, a w oczach nie gromadziłyby się łzy, które potrzebowałyby ujścia, a nie mogłyby go znaleźć. To jest właśnie ten problem ze mną. Moja fizjonomia kryje w sobie tyle komplikacji, tyle bólu i gdyby nie ten okropny pożar, to prawdopodobnie nie doszedłbym do takich wniosków, do jakich doszedłem.

Samotność pomagała mi pisać, ale samotność nie jest dobrą przyjaciółką. Ból pomagał mi pisać, ale nie jest dobrym przyjacielem. Lęk pomagał mi pisać, ale nienawidzę lęku.

Rozdział II

Nastał pewien wtorek. Spojrzałem w blask słońca. Obserwowało moją nagość i bezbronność w obliczu nie do końca przespanej nocy. Wstałem bez uśmiechu. Założyłem kapcie i udałem się do łazienki, by znowu w lustrze zobaczyć tego samego człowieka — tę zmorę, na którą w średniowieczu wieśniacy mogliby polować bez żadnego problemu.

Czekał mnie ciężki dzień — musiałem udać się do szpitala, aby lekarze zrobili mi badania i potwierdzili, czy wszystko jest ze mną w porządku. Czułem, że nawet jeśli wyniki okażą się w porządku, coś było jednak nie w porządku. Miałem dziś okropny koszmar, z którym walczyłem całą noc i który niejednokrotnie mnie budził, bym potem znowu cierpiał.

Widziałem swojego ojca, jak coś do mnie krzyczał. Staliśmy oddaleni od siebie kilkaset metrów. Biel roznoszącego się nad nami nieba uniemożliwiała mi swobodną obserwację jego sylwetki — czasami miałem wrażenie, jakby ta biel go pożerała. Jakby on w tej bieli się chował, a ja, bezbronny, nie mogłem do niego podejść, nie mogłem odkrzyknąć… nie mogłem nic.

W pewnej chwili wszystko zgasło. Zjawiliśmy się w jakimś szpitalu. On leżał w łóżku, ciężko oddychał i smutnymi oczami próbował mi przekazać, że jest mu ciężko. Czułem (nie czując) jego chłodną dłoń, która swobodnie spacerowała po mojej ręce opartej o brzeg łóżka. Znowu nie mogłem niczego powiedzieć. Panowała głośna cisza, która dobitnie dowodziła, że ojciec już jest na skraju śmierci. Ale czemu umierał? — nie mam pojęcia. Jednak to mną wstrząsnęło. Za każdym razem, gdy się budziłem, mózg mnie zmuszał, bym na nowo patrzył na to samo. By dalej ten obraz widniał przed potrzebującymi snu oczami. Nie rozumiem tego wszystkiego.

W ciągu dnia byłem nieobecny — i to właśnie za sprawą tego snu. W głębi pragnąłem, by ktoś mnie przytulił, ale nie miałem nikogo, więc przytuliłem samego siebie. Skrzyżowałem ręce i ułożyłem je w taki sposób, by imitowały, jakby ktoś się w tamtym momencie we mnie wtulał. Nie czułem zupełnego spełnienia, ale przynajmniej w pewnym stopniu uspokoiłem swój ból — ból, który kierował moimi emocjami; który bezgranicznie krzyczał i powodował, że byłem blisko, by samemu zacząć krzyczeć.

KRZYK. Tego potrzebowałem, ale nie krzyknąłem. Z milczeniem słuchałem własnych myśli, które jak huragan szalały po mojej głowie. Z oczu wypłynęła łza — tak mnie to bolało. Przecież ta skóra nie powinna aż tak reagować na przepływ słonej kropelki… a jednak bardzo bolało.

Do wizyty w szpitalu zostały trzy godziny. Obliczyłem sobie, że najlepiej będzie, jeśli godzinę wcześniej wyjdę z mieszkania. Pojadę komunikacją miejską, chwilę się przejdę, a potem przeczekam w kolejce (gdyby jakaś była). Przez te dwie godziny postanowiłem oddać się kontemplacjom.

Po zjedzeniu małego śniadania w ciszy usiadłem na łóżku i zacząłem myśleć. Myślałem tylko o złych rzeczach. Nie widziałem jakiegokolwiek pozytywnego aspektu tego dnia. Pragnąłem płakać, ale nie mogłem. Nie wiem… ten koszmar, ten stres, ta samotność. Ten brak kogokolwiek, ten brak czegokolwiek, ta pustka. Na suficie moich powiek malowałem sobie wszystkie obrazy, które przedstawiały coś smutnego. Jak leżałem w szpitalu, jak nie poszedłem na pogrzeb najbliższych (najbliższych). Po prostu jakoś się złamałem. Trochę to wyglądało tak, jakby ktoś złamał rurkę z kremem i zaczęło z niej wszystko wypływać, po czym została w niej pustka. To byłem ja. Emocje (jako krem) ciągłe wypływały i choć czułem, że pustoszeję, to proces ten zdawał się o wiele dłuższy, niż pierwotnie zakładałem.

Pragnąłem się do kogoś przytulić. Do mojej babci, która mieszkała kilka ulic stąd. Ale nie byłem w stanie do niej przyjść w takim stanie. Jeszcze by mnie otoczyła opieką… ale ja się tego tak boję… Najwyraźniej boję się opieki, a jednak tak jej potrzebuję… Jestem skomplikowanym człowiekiem. Jestem jak włóczka, którą bawi się kot. Każdy fragment nici trafia w inne strony, wszystko się plącze, kot mną rzuca i jeszcze miauczy, a ja — z zorganizowanej struktury stałem się bezhołowiem.

Czemu choć mogę w każdej chwili pójść do babci i jej wszystko powiedzieć, to po prostu nie umiem? Gdzie leży problem? A może ja — jako całość — jestem problemem? Najwyraźniej taki mój los — dziękuję Szanownemu Panu Sobie za to, jakim jestem głąbem.

Och i och, i och. Ciągle tylko się nad sobą użala.

No dobrze, to w takim razie pomińmy kolejną godzinę spędzoną w mieszkaniu i przejdźmy do podróży do szpitala i pobytu w nim.

Wyszedłem chwilę przed dwunastą. Dwie minuty po dwunastej miałem autobus pod sam szpital. Przed wyjściem założyłem na głowę kominiarkę, żeby nikt się mną zbytnio nie zainteresował. Była bawełniana, w dodatku dość przewiewna i dzięki niej mogłem choć udawać, że jestem zwykłym człowiekiem. Mało kto zwracał uwagę na kolesia w kominiarce, a tym bardziej, gdy na dworze temperatury zbliżały się do zera. Oczywiście gdybym choć lekko odsłonił twarz, to stałbym się swoistą sensacją dla mijających mnie przechodniów. Prawda jest taka, że nie chciałem tworzyć sobie niepotrzebnego stresu.

Jadąc autobusem, obserwowałem oczami siedzących nieopodal mnie pasażerów (a dokładniej tych, których miałem w zasięgu wzroku). Robiłem to potajemnie, by nikt mi nie zwrócił uwagi, że (przykładowo) szpieguję. Dwa siedzenia przede mną usadowiły się matka z córką. Dziewczynka miała, na oko, siedem — osiem lat, jej mama również wyglądała na dość młodą. Siedziały odwrócone do mnie plecami, dlatego trudno mi było zorientować się, jakie emocje im towarzyszyły podczas tej krótkiej jazdy autobusem. Mimo wszystko starałem się wyobrażać sobie, że mama jest dość zmęczona, a dziewczynka próbuje pozwolić jej się zrelaksować poprzez milczenie. Co szczególnie przykuło moją uwagę, to główka dziewczynki, która opierała się o ramię mamy. Najwyraźniej dla obu to komfortowa pozycja. W głębi czułem, że gdybym teraz miał przy sobie mamę, to też tak bym się położył na jej ramieniu. Nie obchodziłoby mnie to, co ktoś sobie pomyśli. Miałbym gdzieś uwagi typu: A pani syn nie jest za duży, by tak się czulić w miejscu publicznym? Dla mnie najważniejsze byłoby, żeby mama poczuła, że jej ufam; że nie wstydzę się jej i nie chcę się od niej oddalać. Tak jej teraz pragnąłem obok siebie…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.65
drukowana A5
za 28.37