Prolog: O tej co zapomniał świat
W cichej, niemal zapomnianej wiosce, położonej niedaleko miasta Dark Star, życie toczyło się własnym, powolnym rytmem. Tu czas zdawał się płynąć inaczej — jakby był chroniony przez otaczające ją wzgórza i gęste lasy, które otulały ją niczym miękki, zielony kokon. Nikt nie spieszył się zbyt bardzo, a dni mijały, przynosząc mieszkańcom spokój i prostą radość z codziennych drobiazgów. Na miękkiej, pachnącej świeżą trawą łące, rozciągającej się tuż za ostatnimi domostwami, dzieci bawiły się powoli, bez pośpiechu. Ich śmiech mieszał się z delikatnym szumem wiatru i odgłosami ptaków, które chętnie przysiadały na gałęziach starych drzew. Dziewczynki ostrożnie zbierały polne kwiaty — drobne białe stokrotki, błękitne chabry i czerwone maki — z których powoli, z czułością, pleciły wianki. Nieśpiesznie, z prawdziwym skupieniem, przeplatały łodyżki, jakby tkały niewidzialne zaklęcie radości i beztroski. Obok chłopcy z uśmiechem na twarzach toczyli powolne zawody w ganianego, stawiając nogi na miękkiej ziemi i skacząc przez małe pagórki. Ich ruchy były pełne energii, ale zarazem delikatne. Jakby chcieli nie tylko bawić się, ale też pielęgnować tę prostą, naturalną harmonię, którą dawała im ta łąka. Nad wszystkim czuwał stary dąb — rozłożysty i silny, którego korony poruszały się w rytm wiatru. Jego grube konary stanowiły naturalne schronienie przed słońcem, a na korze dzieci rysowały patykami pierwsze próby pisma i rysunków. Nieopodal, pod cieniem rozłożystej lipy, dwie młode osoby siedziały powoli, z trudem ukrywając nieśmiałość i pierwsze uczucia, które zaczynały kiełkować w ich sercach. Ich dłonie spotykały się leniwie, drżąc lekko na tle ciepłego powietrza. W ich spojrzeniach kryła się cała paleta emocji — od nadziei po niepewność, od ciekawości po marzenia o wspólnej przyszłości. Szeptali cicho, prawie bezgłośnie, bojąc się, że słowa mogą zerwać delikatną nić tego momentu. Wioska składała się z niewielu gospodarstw, rozrzuconych wśród pól i sadów. Każde z nich otaczał mały ogród, pełen różnobarwnych kwiatów i warzyw — marchewek, cebuli, rzodkiewek, a także drobnych krzaczków malin i jeżyn. Drewniane chaty były proste, ale zadbane, o ciepłych, pastelowych ścianach. Ich dachy porastał mech, który jesienią przybierał odcień złota i czerwieni. Z kominów unosiły się smugi białego dymu, a zapach pieczonego chleba i ziół wypełniał powietrze. Wśród podwórek biegały dzieci, a na ławeczkach starsi rozmawiali, dzieląc się opowieściami i śmiechem. Nieco dalej pola rozciągały się łagodnie, falując pod wiatrem jak złote morze dojrzałych zbóż. Wiosną całą okolicę pokrywał dywan z fiołków i innych dzikich kwiatów, które ożywiały krajobraz feerią barw i zapachów. W oddali, za pagórkami, zaczynał się gęsty las — miejsce tajemnic, legend i starych historii przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Drzewa stały tam jak cisi strażnicy, ich konary splatały się wysoko, tworząc naturalny dach zieleni. Nad tym wszystkim rozpościerało się niebo — szerokie, błękitne i spokojne, rozjaśnione ciepłym, złotym światłem popołudniowego słońca. Lekki wiatr niespodziewanie poruszał źdźbłami trawy i liśćmi, przynosząc ze sobą świeży zapach miodu, ziół i ziemi po deszczu. Tuż na skraju wioski, gdzie zagajniki ustępowały łagodnym polom, mieszkała Wiktoria i Ziutek. Ich dom, zbudowany z omszałych kamieni, kryty dachówką o barwie ciemnej śliwki, otulały pnącza bluszczu i dzikiego wina, które wspinały się aż po okna. Przy furtce wisiał dzwonek z jeleniego rogu, a wiklinowy płotek otaczał niewielki ogródek ziołowy — mięta, lawenda i piołun roztaczały swój intensywny zapach. Wiktoria była kobietą cichą, o oczach koloru deszczu — blade, ale głębokie, jakby pamiętały dawne tajemnice. Nosiła długie, grafitowe suknie i zawsze miała przy pasie skórzany woreczek, którego nikt nigdy nie widział otwartego. Mówiono, że potrafi rozmawiać z drzewami i leczyć choroby ziołami zapomnianymi przez świat. Gdy przechodziła przez targ, dzieci milczały z szacunkiem, a starsi skinęli głowami — jakby wyczuwali, że jest kimś więcej niż tylko sąsiadką. Ziutek był z kolei człowiekiem prostym, krępym, z twarzą opaloną słońcem i dużymi, pracowitymi dłońmi. Jego wełniane spodnie i płócienna koszula nosiły ślady codziennego trudu. Z uporem naprawiał w swoim warsztacie wszystko — od zardzewiałych zawiasów po dziecięce zabawki. Ludzie lubili go, bo choć mówił niewiele, jego obecność dawała spokój. Wieczorami często siedział na ganku z fajką i kubkiem malinowego wina, zapatrzony w rozgwieżdżone niebo. Nikt nie pytał, jak się poznali. Wiktoria pojawiła się pewnego mglistgo wieczoru, jakby wyłoniła się z lasu, a Ziutek bez słowa przyjął ją do domu. Od tamtej pory byli nierozłączni — nie jako małżeństwo, lecz jako równowaga, która spajała ten mały fragment świata. Codzienność wioski dopełniali handlarze, którzy przyjeżdżali co tydzień z miasta. Był tam stary Jurek, sprzedający świeże mięso — jego wozy pełne były tusz kur i krów, które jeszcze rankiem pałętały się po polach. Była też pani Marianna, z serkiem i mlekiem prosto od swoich krów, których słyszalny muczenie rozbrzmiewało tuż za jej chatą. Ich głosy, nawoływania i śmiechy mieszały się z gwarą targu, gdzie mieszkańcy wymieniali się nie tylko towarami, ale i plotkami oraz nowinami. W tym spokojnym świecie każdy ruch, każdy dźwięk miał znaczenie — budził poczucie przynależności i bezpieczeństwa. To właśnie w takiej scenerii, otoczeni prostotą i naturalnym pięknem, żyło dwoje ludzi — których historia była tajemnicą, jeszcze skrytą pod zasłoną codzienności. Ale pewnego dnia do tej wioski miała wkroczyć nowa postać, a wraz z nią — losy mieszkańców i całej okolicy miały się odmienić. Lecz zanim to nastąpi, pozwólcie, że opowiem wam, jak wszystko się zaczęło — w głębi starego lasu, gdzie czas płynie jeszcze wolniej, a sekrety przeszłości czekają na odkrycie. Zanim została wyrzucona z domu, Fiona przez wiele miesięcy żyła w cieniu przemocy. Poniżana i torturowana — bicie, wyzwiska, samotność, cisza przerywana jedynie jej cichym płaczem. Każdy dzień przypominał poprzedni: zimne spojrzenia, dłonie unoszące się ku policzkowi, kolana otarte od szorowania podłogi. Jej pokój był ciasną, ciemną klitką, a jedynym towarzyszem stary, poszarpany miś, którego nie pozwalano jej nawet przytulać podczas posiłków. Po wygnaniu stała boso na skraju miasteczka, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Łzy zasychały na policzkach niczym zimna rosa. Noc była wyjątkowo jasna — pełnia księżyca rozlewała srebrzyste światło, a całe Dark Star zdawało się ożywać pod jej blaskiem. Cienie drżały, a powietrze zdawało się tętnić tajemniczą mocą. Gdy oddalała się od ostatnich zabudowań, zagłębiając się w gęstą, wilgotną puszczę, las przyjął ją milczącym szelestem. Powietrze pachniało mchem i stęchlizną, a między paprociami przemykały bezkształtne cienie. Z daleka dochodził dźwięk — długi, powolny szelest, jakby ktoś rozdzierał mięso. Coś obdzierało ciało ze skóry. Przenikający dreszcz przebiegł jej po plecach. Ostrożnie zbliżyła się, kryjąc się w cieniu drzew i pośród mchu. Spośród paproci wyłonił się wilkołak — olbrzymi stwór pokryty szarą, matową sierścią, z łapami zakończonymi ostrymi jak noże pazurami. Rozszarpywał ciało człowieka. Flaki zwisały z gałęzi niczym porzucone pajęczyny, a rozbite żebra leżały wokół, jak porozrzucane fragmenty dziecinnej układanki. Ofiarą był Kasper — miły, przyjazny staruszek, który często dawał dzieciom landrynki owinięte w szeleszczące papiery. Zwykle nosił czarny sweter z dziurą na łokciu i długi, poplamiony krawat, który wyglądał na zaniedbany i brudny. Jego oczy — głębokie i czarne — przypominały nocne niebo. Kasztanowe włosy opadały na lekko opaloną cerę, a twarz była poprzecinana zmarszczkami niczym stare mapy. Kiedyś przystojny mężczyzna, mieszkał naprzeciw domu Fiony — choć dziewczynka nigdy go naprawdę nie poznała, bo nie ufała ludziom. Chciała mu pomóc, lecz było już za późno. Leżał nieruchomo, poszarpany na kawałki. Jedyne słowa, które wyszeptał, brzmiały: — Uciekaj… Posłuchała. Odwróciła się gwałtownie, próbując jeszcze pomachać, ale w tym momencie zobaczyła, jak wilkołak brutalnie rozłupuje mu żebra, by wydobyć serce. Zapach rozkładu i krwi uderzył ją w nos — gorzki, metaliczny, lepki. Czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Nieświadomie zbliżyła się, jak zahipnotyzowana. Nie było już ratunku. Wilkołak pożerał serce, rozrywając kończyny na drobne kawałki, aż z ciała zostały tylko krew, pusty szkielet i gnijąca wątroba, leżąca obok niczym bezużyteczny amulet. Nagle zza drzew wyłoniła się cała wataha. Było ich siedmioro, każdy inny. Największy, przypominający przywódcę, miał białą jak śnieg, poszarpaną i splątaną sierść, z raną na pysku i oczami mętnymi jak zamglone szkło. Obok niego szedł wilkołak o rudobrązowej sierści i szczerbatym pysku, śliniąc się obficie, jakby smakował każdą kroplę strachu. Trzeci miał tylko jedno oko, drugie zaszyte grubą, czarną nicią. Pozostali poruszali się nienaturalnie — jeden ciągnął po ziemi bezwładną łapę, inny miał skręcone pazury, jakby odrastające po złamaniu. Ich oczy błyszczały w świetle księżyca dzikim głodem. Księżyc odbijał się w ich ślepiach niczym w lustrzanych kulach, a warkot, który wydobywał się z ich gardzieli, był niski, gardłowy, dziki. Rzuciły się na Fionę. Przerażona dziewczynka pobiegła ile sił w nogach, wpychając się w gęstwinę drzew, by się ukryć. Kruki krakały nad głową, ich dzikie wrzaski przecinały ciszę niczym sztylety. Las ożył. Cienie poruszały się pomiędzy pniami, a potwory o jarzących się oczach czaiły się pośród mroku. Fiona biegła, potykając się o korzenie, aż ujrzała chatkę zbudowaną z liści i ozdobionych cegiełek — zupełnie odciętą od świata. Dom mienił się pozłacanymi detalami, a z dymiącego komina unosił się zapach siana, miodu i ziół. Przez okno można było dostrzec miotły z miękkim włosiem, kryształowe kule pulsujące światłem oraz półki pełne słoików i eliksirów. Chatka była jak inny świat. Tajemniczy, a jednak… bezpieczny. Fiona zatrzymała się na progu, drżąc. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. W środku, w cieple światła świec, stała staruszka z długimi, siwymi włosami, które połyskiwały srebrzyście. — Czego tu szukasz, dziewczynko? — zapytała miękko, jej głos był chropowaty, ale spokojny. Fiona uniosła głowę i wyszeptała: — Jestem Fiona… mam sześć lat… zgubiłam się. Wiedźma spojrzała prosto w jej oczy i odpowiedziała łagodnym, niemal matczynym tonem: — Ja też kiedyś się zgubiłam. Zamilkła na chwilę, jakby wracała myślami do własnego dzieciństwa, po czym dodała: — Pomogę ci. Nauczę wszystkiego, co wiem o tym świecie. Wnętrze chatki zaskakiwało swoim bogactwem i tajemniczością. Na pierwszy rzut oka przypominało zwykły, skromny pokój — ciepłe, drewniane ściany o nieregularnej fakturze, miejscami pokryte plamami od substancji, których Fiona nie potrafiła nazwać. Jednak wystarczyło tylko zrobić krok dalej, by dostrzec, że każde miejsce tętni magią. Przy jednej ścianie stała stara, popękana półka, uginająca się pod ciężarem licznych flakonów i butelek — od przezroczystych, wypełnionych tajemniczymi, kipiącymi miksturami, po ciemne szklane fiolki zamknięte korkami obwiązanymi nicią. Wśród nich kryształowe kule pulsowały delikatnym, eterycznym światłem, jakby skrywały w sobie wszechświat pełen sekretów. Obok nich leżały zwoje pergaminów, zapisane drobnym, misternym pismem, które zdawało się zmieniać w zależności od kąta patrzenia. Pod ścianą, niemal niepozornie, spoczywała stara miotła — nie była to jednak zwyczajna miotła do sprzątania. Jej trzonek zrobiony był z czarnego drewna, połyskującego lekko w świetle, a pióra ułożone były starannie i symetrycznie, jakby stworzone do szybkiego i zwinnego lotu. Miała przy sobie delikatne, srebrne okucia — znak prawdziwej wiedźmy. W rogu pokoju znajdowało się coś, co Fiona najpierw przeoczyła — skryte za ciężką kotarą małe laboratorium. Po odsunięciu tkaniny ukazała się cała ściana pełna przyrządów — stare kolby, retorty, kociołki z parującymi wywarami, metalowe łyżki i łyżeczki, moździerze do rozdrabniania ziół oraz szklane probówki, wypełnione barwnymi płynami. Na blacie leżały otwarte księgi, a w ich stronach widać było zarysy znaków i diagramów magicznych, niekiedy otoczonych kręgami i runami. Na jednej z półek stała czara — ogromna, ciemna misa, w której kipiała gęsta, fioletowa maź, a z jej wnętrza unosiły się smugi srebrzystego dymu. Tuż obok niej leżały świeczki o różnych kolorach, używane do rytuałów, i pióra — narzędzia do pisania zaklęć. Całe pomieszczenie wypełniała mieszanka zapachów — ostrego ziela, słodkich kwiatów, wilgotnej ziemi i ciepłego dymu z palonych ziół. Mimo chaosu przedmiotów panował tu spokój, jakby miejsce to było sercem magii, centrum wiedzy, skrytym od świata zewnętrznego.
Rozdział pierwszy: Bezwzględne Rozdrorza
Około dwóch dni później ktoś zapukał do drzwi chatki wiedźmy. Elvira podeszła ostrożnie do okna i zajrzała przez półprzezroczystą zasłonę. Zamarła. Na ścieżce prowadzącej do domu stał czarnoksiężnik Morwus, otoczony grupą uzbrojonych żołnierzy. Był wysoki i szczupły, ubrany w czarno-czerwoną suknę, a na ramionach spoczywała czerwona peleryna, która łopotała na wietrze niczym skrzydła złowrogiego ptaka. Morwus, znany ze swego bezlitosnego okrucieństwa, zbliżał się powoli. Nie miał litości dla więźniów ani dla obcych, którzy ośmielili się wkroczyć na jego terytorium. A dzieci… dzieci szczególnie lubił pożerać żywcem. Serce Elviry zaczęło bić szybciej. Wiedziała, że czasu zostało niewiele. Przez ostatnie dwa dni nie zdążyła nawet nauczyć Fiony podstaw magii. Odwróciła się od okna i podeszła do dziewczynki. Jej głos był cichy, ale zdecydowany: — Fiona, musisz natychmiast zejść do piwnicy. Schowaj się i uważaj na siebie, skarbie. Za wszelką cenę nie pozwól, by cię znalazł ten czarnoksiężnik. Zaraz go tu wpuszczę. — Dobrze… — wyszeptała Fiona, jej głos drżał ze strachu. — Idź już, Fioneczko. Biegnij! Dziewczynka bez wahania posłuchała. Zbiegła po skrzypiących, starych, drewnianych schodach, które pachniały wilgocią i pleśnią. Powietrze w piwnicy było chłodne i gęste, przepełnione zapachem wilgoci, zgnilizny i czegoś metalicznego, co powodowało ścisk w żołądku. Światło, które przedostawało się przez małe, zakratowane okienko, było blade i słabe. Piwnica była niska i ciasna, a ściany z surowych kamieni pokrywała wilgotna pleśń. Stare, pęknięte beczki i słoje z zawiesinami o niejasnym pochodzeniu piętrzyły się w kątach, a na jednym z drewnianych wieszaków wisiały kości — czaszka z wyłupiastymi oczodołami, żebra i długie kości kończyn — a pomiędzy nimi starannie powieszone narządy, które przypominały serca, płuca i coś, co mogło być wątrobą, cały czas lekko drgające pod cienką warstwą kurzu. Każdy kawałek wyglądał jak makabryczny artefakt, symbol grozy i śmierci. Fiona cofnęła się o krok, dłonie zacisnęły się na kurtce. Zimny pot spływał po jej plecach. Jej oczy rozszerzyły się ze strachu. Myśli krążyły chaotycznie — czy i ona skończy tak jak te rozczłonkowane ciała? Czy zostanie rozczłonkowana na kawałki, powieszona na tym ohydnym wieszaku? Obraz śmierci i rozkładu wstrząsnął nią do głębi. Serce waliło jak oszalałe, gardło ścisnęła panika. Nagle zza ściany dobiegł głośny trzask — jakby piorun uderzył w podłogę domu. Jednak nie było żadnego błysku, tylko tępy dźwięk, który przeszył ciszę niczym ostrze noża. Fiona nigdy wcześniej nie słyszała czegoś podobnego. Ogarnęło ją przerażenie, a myśli wirowały w głowie. Serce waliło jej jak młot. Po chwili dobiegły ją jęki Elviry, a zaraz potem — głosy. Rozpoczęła się rozmowa. — Elvira… gdzie jest ta istota, którą znalazłaś w lesie? — zapytał Morwus, jego głos był lodowaty i groźny. Wiedźma odpowiedziała spokojnie, choć napięcie w jej tonie było wyczuwalne: — Nie wiem, o czym mówisz, Morwusie. — Wiesz doskonale — odparł czarodziej, coraz bardziej zniecierpliwiony. — Widzę, że słowami donikąd nie dojdziemy. Będę musiał wydobyć tę informację… inaczej. Elvira zmrużyła oczy i wyprostowała się dumnie, jakby w jednej chwili odzyskała młodzieńczą siłę. — Nie wiem, o czym mówisz, Morwusie — odparła chłodno. — Ale zaczynasz mnie irytować. Włazisz do mojej chatki jak złodziej, który chce obrabować wszystko na swojej drodze. Nie pozwolę na takie zachowanie w moich progach. Morwus skrzywił się lekko, lecz jego głos pozostał spokojny, niemal znudzony. — Ja? Obrabować? — parsknął. — Interesuje mnie tylko jedno — tę dziewczynkę, którą podobno znalazłaś w lesie. Wiem, że ją ukrywasz. Elvira prychnęła. — Morwusie, dobrze wiesz, że nie wpuszczam dzieci do chatki. A jeśli już jakieś się znajdą… — przerwała, patrząc mu prosto w oczy — …to tylko po to, by przysłużyły się w tych trudnych czasach. Pożywienie nie rośnie na drzewach. Morwus przyjrzał się uważnie. W jego oczach zapłonął cień wściekłości. — Może i mówisz prawdę — wycedził przez zaciśnięte zęby — ale znam twoją naturę, Elwiro. Jesteś mistrzynią kłamstw, iluzji i niedopowiedzeń. I choćbym miał przewrócić tę chatę do góry nogami… znajdę ją. Elwira uniosła brodę, a w powietrzu zadrżała ledwie wyczuwalna aura magii. — Straszysz mnie? Próbujesz zastraszyć starą wiedźmę? — W jej głosie zabrzmiał szyderczy śmiech. — Naprawdę sądzisz, że pozwolę ci bezkarnie przeszukiwać mój dom? Morwus zrobił krok naprzód. — Nie pytam cię o pozwolenie. — Więc chcesz walczyć, Morwusie? — szepnęła Elwira. — Dobrze. Ale wiedz, że niczego nie oddam ci za darmo. Nawet jeśli w tej dziewczynce kryje się coś… więcej. Morwus tylko uśmiechnął się chłodno, a ciemność w kątach chaty zaczęła się poruszać, jakby budziło się coś głęboko uśpionego. Morwus zwęził oczy, a jego głos stał się zimny jak lód. — Może i mówisz prawdę… ale mimo to wolę cię zabić i sam przeszukać tę chatę. Zbyt dobrze znam twoje sztuczki, Elwiro — jesteś mistrzynią kłamstw i iluzji. Uniósł dłoń ku niebu. — Elparterino! Nad chatą rozszalał się sztorm. Pioruny przecięły niebo z ogłuszającym trzaskiem, a z ich światła uformowała się klatka — wirująca, błyszcząca, elektryczna. Jej ściany zaczęły się zaciskać, otaczając Elwirę coraz ciaśniej, jakby miały ją zmiażdżyć i spalić żywcem. Elwira jednak nie drgnęła. Zacisnęła palce na naszyjniku i rzuciła własne zaklęcie: — elMatati Ser da kalwor! Powietrze zadrżało. Błyskawiczna klatka zatrzymała się — a potem gwałtownie ruszyła w stronę Morwusa, odwrócona siłą Elwirinej magii. Jasność eksplodowała, rozświetlając mrok wokół nich. Morwus warknął. Jego oczy błysnęły furią, gdy wyciągnął obie ręce. — Kazar kavir kadabra! Z epicentrum zaklęcia wystrzelił fioletowo-zielony piorun. Zderzył się z magiczną klatką i przebił ją, kierując się prosto w Elwirę. Uderzenie było potężne. Ognista fala uderzyła ją w pierś — ciało wyrzuciło do tyłu. Upadła ciężko na ziemię. Nie podniosła się. Magia Elwiry zgasła. Jej dusza, słaba i rozproszona, została pochłonięta przez ciemność, która gęstniała wokół Morwusa niczym cień triumfu. Po zwycięstwie Morwus ruszył w głąb chaty, szukając dziewczynki. Najpierw wkroczył do pozłacanego pomieszczenia, gdzie półki pełne były eliksirów i zaklęć, ale Fiona tam nie była. Jego kroki odbijały się echem od ścian, gdy zszedł w stronę piwnicy. W tym czasie mała Fiona błąkała się po rozległych korytarzach podziemi. Jej stopy stukały cicho po kamiennej posadzce, a oddech rwał się w płaczu. Nie wiedziała, gdzie jest wyjście. Było tam ciemno, zimno, wilgotno — a korytarze zdawały się nie mieć końca. Piwnica miała ponad sto różnych pomieszczeń, każde podobne do poprzedniego. Gdy usłyszała zbliżające się kroki czarnoksiężnika, serce niemal wyskoczyło jej z piersi. Ruszyła biegiem przez ciemny tunel, potykając się o wystające płyty i porzucone przedmioty. Wpadła do jednego z pomieszczeń — spiżarni wiedźmy. W pierwszej chwili pomyślała, że będzie tam bezpieczna. Ale to, co ujrzała, zamroziło ją w miejscu. Na drewnianym blacie leżały ucięte nogi, jakby należały do dziecka. Wyżej, na półce — zakurzony szkielet małej dziewczynki z równo ułożonymi kośćmi, jakby ktoś przechowywał je z precyzją chirurga. Fiona wcisnęła się w róg pomieszczenia. Ramiona drżały jej od strachu, a oczy pełne były łez. Coraz bardziej przekonana, że nigdy nie znajdzie wyjścia, zaczęła żałować, że zaufała wiedźmie. Tymczasem kroki Morwusa rozbrzmiewały coraz bliżej. Fiona rzuciła ostatnie spojrzenie na makabryczne znalezisko i ruszyła dalej w głąb piwnic. Przed nią wyrósł kolejny korytarz — ciemny, wąski, zakończony drzwiami bez klamki. Gdy dotknęła ich dłonią, nie otworzyły się. Wiedziała już — potrzebne było zaklęcie. A ona go nie znała. Bezradna ukryła się w kufrze pełnym kotłów, lecz Morwus rzucił zaklęcie lokalizujące: — Reaktywium Solla! Nagle kufer, w którym była schowana malutka Fiona, zaczął się podświetlać i płonąć żywym ogniem. Ciepło stawało się nie do zniesienia, aż dziewczynka straciła przytomność. Czarnoksiężnik odnalazł ją nieprzytomną i zabrał do swojego zamku w Mrocznym Lesie — daleko od ludzi. Kiedy Fiona ocknęła się, była związana i głodna. Łzy napływały jej do oczu. Nie miała już nic — była całkowicie zdana na łaskę Morwusa. Usłyszawszy jej płacz, czarnoksiężnik udał się do lochu, gdzie trzymał dziewczynkę. Zimnym, bezlitosnym ruchem związał ją żelaznymi łańcuchami, które przytrzymywały ją nieruchomo. Zdjął kajdany jedynie po to, by móc ją podnieść. Bez słowa zaniósł Fionę do laboratorium — ciemnego, wilgotnego pomieszczenia, wypełnionego dziwnymi miksturami i narzędziami, których przeznaczenie budziło grozę. Położył ją na stole z wystającymi kolcami. Ostro zakończone igły wbijały się w jej skórę, a każdy ruch potęgował ból. Roztrzęsiona i przerażona spojrzała na Morwusa przez łzy i zapytała drżącym głosem: — Jak się pan nazywa? Kim pan jest? Dlaczego położył mnie pan na tym okropnym stole? Czy… czy mógłby mnie pan uwolnić? Te kolce mnie kłują, a łańcuchy ściskają brzuch… Morwus uśmiechnął się złowieszczo i zbliżył do stołu. Jego głos był zimny, pozbawiony emocji: — Nazywam się Morwus. Nie mogę cię uwolnić, bo od teraz jesteś moją świnką doświadczalną. Taki jest twój los, dziewczynko. A skoro pytasz… zaczniemy właśnie teraz. Fiona wstrzymała oddech, gdy Morwus uniósł ciężki, skórzany bicz, nasączony czymś, co błyszczało jak płynne żelazo. — Spokojnie — dodał Morwus — nie umrzesz od razu. Będziemy to powtarzać… kilka razy dziennie. Chcę zobaczyć, ile wytrzyma twoje ciało. I dusza. Fiona szepnęła przerażona: — Ale… dlaczego ja? Przecież mógł pan znaleźć jakąś inną dziewczynkę… Czarnoksiężnik spojrzał na nią, drżącą z bólu i strachu, leżącą na stole z kolcami. Jego głos był lodowaty, a w oczach błyszczała niepokojąca ciekawość: — Owszem… i właśnie dlatego znalazłem ciebie. Ale skoro już rozmawiamy — powiedz mi: jak masz na imię i ile masz lat? Odpowiedz szczerze… a może cię wypuszczę. Fiona, dławiąc się łzami i z trudem łapiąc oddech, odpowiedziała cicho: — Mam na imię Fiona… i mam sześć lat… A skoro mogę już mówić… chciałabym zapytać… co się ze mną stanie? Dlaczego mnie wybrał pan? Przecież… za lasem, tam gdzie mieszkała ta wiedźma, która mnie przygarnęła… jest miasteczko DarkStar. Tam na pewno znalazłby pan inną dziewczynkę… Morwus uśmiechnął się krzywo i powoli zbliżył twarz do jej twarzy: — Ach, kochanie… ja o tym wszystkim wiem. Ale ty nie jesteś zwykłym dzieckiem. Jesteś wyjątkowa. Masz w sobie coś, czego inni nie mają — moc. A ja chcę ją mieć. Dlatego właśnie ciebie wybrałem. Fiona spojrzała na niego z szeroko otwartymi oczami, zaskoczona i przerażona. — Mam… moc? — powtórzyła, jakby dopiero teraz zaczęła to rozumieć. — To by się zgadzało… Może dlatego ta wiedźma mnie przygarnęła… mimo że żywiła się ludzkim mięsem i krwią dzieci… Morwus zaśmiał się krótko i złowieszczo: — Widzisz? Nawet potwory czują potęgę, gdy mają ją przed sobą. Ale ona tylko cię ukrywała… ja zamierzam wykorzystać cię w pełni. Czarnoksiężnik zbliżył się do dziewczynki z wyrazem fałszywego współczucia na twarzy. Jego głos był chłodny, a każde słowo ociekało szyderstwem: — Hmm… naprawdę nie wiedziałaś? Nie powiedziała ci o tym? Cóż… naprawdę mi cię szkoda, że nie masz pojęcia, jakie tortury cię czekają. A uwierz mi — przebijanie skóry kolcami to będzie dopiero początek. Czeka cię znacznie większy ból… Fiona, z twarzą zalaną łzami, odezwała się cichym, przerażonym głosem: — P-panie czarnoksiężniku… czy mogę o coś zapytać? Morwus uniósł brew, zaintrygowany: — Oczywiście. Masz moje pozwolenie. Fiona drgnęła, ledwie oddychając, i zapytała: — Czy… ten stół z kolcami… na którym leżę… nazywa się… madejowe łożę? Morwus uśmiechnął się krzywo i kiwnął głową: — Owszem, tak właśnie się nazywa. To madejowe łożę — stół bólu i prawdy. I dziś odkryjesz, co naprawdę potrafi.
Rozdział drugi: Brutalny oprawca
Fiona odezwała się znów zrozpaczonym głosem: — A… mógłbyś mnie zdjąć z tego stolika z kolcami? Czarnoksiężnik spojrzał na nią lodowatym wzrokiem. Jego głos stał się jeszcze mroczniejszy: — Nie zdejmę cię… dopóki nie odbiorę ci mocy. A gdy tylko przybędzie moja siostra czarownica, wypatrosimy cię, malutka. Zrobimy z ciebie pożywienie na zimę. Fiona rozszlochała się jeszcze głośniej. Szarpała się, wierciła, próbując uwolnić z łańcuchów i kolczastego łoża. Błagała Morwusa, by ją wypuścił. W odpowiedzi czarnoksiężnik wyjął medalion zawieszony na srebrnym łańcuchu — błyszczał upiornym, niebieskim światłem. Podał go dziewczynce, szepcząc zaklęcie: — Cichutko, malutka… Nic ci się nie stanie. Zaklęcie usypiające zaczęło działać niemal natychmiast. Fiona opadła bezwładnie, a Morwus pochylił się nad nią i wypowiedział inkantację: — Rekvanito. Jej powieki zadrżały, a oddech się uspokoił. W jednej chwili wszystkie wspomnienia — o porwaniu, bólu, rozmowie — zniknęły. Gdy otworzyła oczy, nie wiedziała, gdzie się znajduje. Nie rozpoznawała czarnoksiężnika. Nie pamiętała, kim jest. Przed nią stała stara kobieta o siwoczarnych włosach, ubrana w zakrwawione i postrzępione szaty. W pasie miała przewiązany czarny rzemień, do którego przytroczone były narzędzia tortur. To była Regina — siostra Morwusa. Pochylona nad czarnym kotłem, właśnie dosypywała do niego jakiś proszek i cicho mamrotała niezrozumiałe słowa. Fiona zadrżała, widząc, jak czarownica zbliża się do niej z ostrzem w ręku… Wiedźma miała przy pasie ostre tasaki — używała ich do ściągania skóry z ofiar. Obok nich wisiał także bat oraz kolczuga, choć tych rzadko używała. Fiona znajdowała się już w innym pomieszczeniu. To była mroczna izba, wypełniona szafkami i narzędziami tortur. Pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to dziwna maszyna — lśniąca zimnym metalem i pachnąca krwią. Maszyna do wyciskania mózgu z ludzkiej czaszki. W tej chwili inna dziewczynka była już do niej przymocowana. Wiedźma kręciła mechanizmem, a krzyk dziecka przecinał ciszę niczym ostrze. Czaszka pękała z przeraźliwym trzaskiem, a mózg wypływał powoli na kamienną tacę ustawioną pod spodem. Fiona patrzyła w osłupieniu i przerażeniu. Już wiedziała, że madejowe łoże to był dopiero początek jej męki. Obok maszyny stała gilotyna — wysoka, ciężka, z zakrwawionym ostrzem. Ścinano nią głowy ofiar. Dalej — kołyska Mojżesza. Narzędzie stworzone do nabijania ofiar na pal — od stóp aż po szyję. Fiona przełknęła ślinę i spojrzała przez okno z grubymi, żelaznymi kratami. Na dziedzińcu płonęły stosy. Płomienie sięgały nieba, pochłaniając ciała tych, którzy krzyczeli, zanim ogień zdążył odebrać im głos. Obok — szubienice. Drewniane, surowe, gotowe na kolejne egzekucje. Lina zwisała leniwie, jakby tylko czekała na szyję następnej ofiary. W tej chwili do Fiony podeszła wiedźma. Jej głos był cichy, niemal melodyjny — jak kołysanka. Ale w oczach błyszczało czyste szaleństwo. — Już nadszedł czas na ciebie, kochaniutka — szepnęła i bez trudu uniosła drobne ciało dziewczynki. Zabrała ją do laboratorium — dusznej komnaty, w której cuchnęło popiołem i spalenizną. Pośrodku znajdował się magiczny krąg wykreślony krwią. Wiedźma posadziła ją na krześle. Fiona drżała. Łzy spływały jej po policzkach jak deszcz po szybie. — Co… co mi zrobisz? — zapytała cicho, głosem ledwie słyszalnym. Regina uśmiechnęła się, ukazując zęby poplamione czernią. — Odbierzemy teraz twoją moc. Uniosła ręce i wypowiedziała zaklęcie: — Erkapertanito! Z podłogi wystrzeliły ogniste łańcuchy. Oplotły ciało Fiony, zaciskając się na niej niczym rozgrzany drut. Dziewczynka zawyła z bólu. Każdy, najmniejszy ruch sprawiał, że łańcuchy zaczynały płonąć intensywniej, parząc jej skórę do żywego mięsa. Czuła, jak moc ulatuje z niej powoli — niczym ciepło z martwego ciała. Całe ciało piekło, jakby płonęła od środka. — Nie ruszaj się, dziecino, bo będzie tylko gorzej — ostrzegła wiedźma chłodnym tonem. Łańcuchy były już rozgrzane do czerwoności. Fiona nie mogła się ruszyć. Była bezradna, obolała, ledwie przytomna. Wydawało jej się, że to już koniec — że spali się na tym krześle i zniknie z tego świata, zapomniana, niezauważona. Wtedy do laboratorium wszedł czarnoksiężnik. Jego spojrzenie padło na dziewczynkę. Tym razem nie było w nim takiej surowości jak wcześniej — coś w nim złagodniało, choć trudno było powiedzieć, co dokładnie. — Spokojnie, malutka… — powiedział cicho. — Nie będziemy cię długo męczyć. Fiona uniosła głowę. Skóra na jej twarzy była poparzona, usta spękane. Z trudem je otworzyła, a jej głos był niemal niesłyszalny: — Panie czarnoksiężniku… czy mogłabym… dostać coś do jedzenia? Bardzo… zgłodniałam… Czarnoksiężnik spojrzał na sześciolatkę z chłodną ciekawością. Zastygł na moment, jakby oceniał, czy to pytanie to przejaw sprytu, czy słabości. A potem uśmiechnął się — uśmiechem pozbawionym ciepła. — Tak, malutka — odparł niemal łagodnie, choć w jego tonie czaił się chłód. — Dostaniesz… to, na co zasłużyłaś. — Naturalnie, że dostaniesz jedzenie… jak tylko zakończymy proces wysysania mocy. O ile, oczywiście, przeżyjesz tortury, które cię czekają. Czarnoksiężnik uśmiechnął się zimno. — Ale pamiętaj — jeśli będziesz grzecznie siedziała, wszystko potrwa krócej. Fiona przełknęła ślinę, cała drżąca. Z trudem wydusiła z siebie: — Będę grzeczna… Już się nie będę wiercić… Tylko… chcę, żeby to się skończyło… Morwus podszedł bliżej. Jego spojrzenie stało się puste — jakby z jego duszy nie zostało już nic ludzkiego, tylko cień tego, czym kiedyś był. — Spokojnie — powiedział z dziwną łagodnością. — Postaramy się, żebyś nic nie poczuła… Uniósł ręce i wypowiedział inkantację: — Erga patio crussio moredengo! Z podłogi wystrzelił oślepiający krąg zielonych płomieni. Smugi światła — ostre jak lasery — przecięły powietrze i uderzyły w ciało Fiony. Wiązki zaczęły oplatać ją z brutalną siłą, dociskając do krzesła. Więzy były tak ciasne, że ledwie mogła oddychać. Każdy mięsień zamarł w miejscu. Czuła, jak paraliż sięga coraz głębiej — od palców aż po gardło. Nie mogła poruszyć nawet powieką. Rozpaczliwym, stłumionym głosem zapytała: — Dlaczego… nie mogę się ruszać…? — Naturalnie, że dostaniesz jedzenie… jak tylko zakończymy proces wysysania mocy. O ile, oczywiście, przeżyjesz tortury, które cię czekają. Czarnoksiężnik uśmiechnął się zimno. — Ale pamiętaj — jeśli będziesz grzecznie siedziała, wszystko potrwa krócej. Fiona przełknęła ślinę, cała drżąca. Z trudem wydusiła z siebie: — Będę grzeczna… Już się nie będę wiercić… Tylko… chcę, żeby to się skończyło… Morwus podszedł bliżej. Jego spojrzenie stało się puste — jakby z jego duszy nie zostało już nic ludzkiego, tylko cień tego, czym kiedyś był. — Spokojnie — powiedział z dziwną łagodnością. — Postaramy się, żebyś nic nie poczuła… Uniósł ręce i wypowiedział inkantację: — Erga patio crussio moredengo! Z podłogi wystrzelił oślepiający krąg zielonych płomieni. Smugi światła — ostre jak lasery — przecięły powietrze i uderzyły w ciało Fiony. Wiązki zaczęły oplatać ją z brutalną siłą, dociskając do krzesła. Więzy były tak ciasne, że ledwie mogła oddychać. Każdy mięsień zamarł w miejscu. Czuła, jak paraliż sięga coraz głębiej — od palców aż po gardło. Nie mogła poruszyć nawet powieką. Rozpaczliwym, stłumionym głosem zapytała: — – Czemu… czemu moje ciało nie słucha…? Czarnoksiężnik spojrzał na nią z pobłażliwym uśmiechem i odpowiedział: — Otóż, malutka Fiono… nie możemy pozwolić, byś poruszyła choć palcem podczas wysysania mocy. Każdy ruch mógłby zniszczyć cały rytuał… albo zniszczyć ciebie. W tej chwili z tyłu podeszła wiedźma. Jej głos nie był już słodki i udawany — teraz brzmiał twardo, groźnie, jak ostrze tasaka: — Fiona… niestety, twoja moc się opiera. Nie chce wyjść. Będziemy musieli ściągnąć ci skórę z pleców. To jedyny sposób, by się do niej dostać. Fiona otworzyła szeroko oczy. Łzy spłynęły jej po policzkach. Szlochała, prawie nie mogąc złapać tchu. Spojrzała błagalnie na czarnoksiężnika: — Dlaczego…? Dlaczego będziecie mi ściągać skórę…? Obiecałeś, że… że postarasz się, żebym nie cierpiała… Czarnoksiężnik spojrzał na zapłakaną dziewczynkę i odparł chłodno: — No niestety, malutka, będziesz musiała trochę pocierpieć. Moc nie chce opuścić twojego ciała. Fiona zaczęła krzyczeć, ile sił w gardle: — Pomocy! Czy ktoś mnie słyszy?! Morwus machnął dłonią i wypowiedział zaklęcie: — The lakterinosuno! Z jej ust i języka wyrosła magiczna taśma, która natychmiast zakleiła je szczelnie. Fiona nie mogła wydusić z siebie ani słowa. Wiedźma odwróciła się, ostrząc tasak na kamiennym bloku. Gdy powoli zbliżała się do dziewczynki, szeptała: — Maleńka Fiono… już czas na ciebie, kochaniutka… Kiedy podniosła tasak, rzuciła zaklęcie: — Finito! Taśma zniknęła. Fiona wybuchła spazmatycznym płaczem. Wtedy — w najmniej spodziewanym momencie — ze ściany wyłoniła się tajemnicza postać. Była to kobieta w różowej sukience pokrytej cekinami, fioletowych rajstopach i z długimi, czarnymi włosami. Jej nos był średniej wielkości, okrągły i łagodny, co nadawało jej zaskakująco ciepły wyraz twarzy. — Nazywam się Helena — powiedziała spokojnie. — Jestem tu, by pomóc. Helena była znana z dobroci i troski o słabszych. Choć znała wiele zaklęć — bojowych, miłosnych i praktycznych — jej prawdziwą siłą była znajomość czarnej magii, której używała wyłącznie w obronie tych, którzy nie potrafili się bronić sami. Uniosła ręce i rzuciła zaklęcie: — Eli, pat, pioru, ex, varu, spadin, star! Powietrze roziskrzyło się wokół niej. Wiedźma została odrzucona w tył, wprost na krąg wirujących mieczy, które wyrosły z ziemi niczym magiczne ostrza. Nie mogła się z niego wydostać. Fiona natychmiast została uwolniona. Otuliło ją ciepłe światło, a jej ciało uniosło się nad ziemię i przeniosło do bezpiecznego domostwa czarownicy Heleny. Tam, w przytulnym wnętrzu, mieszkał również stary drwal, który — jak co dzień — szykował się do wyjścia do lasu, by ścinać drewno na opał.
Rozdział trzeci: „Cień światła spowija mrok”
Drwal, choć tego dnia miał na sobie brudne, robocze ubrania — powycierane spodnie z grubej tkaniny i poszarpaną, lnianą koszulę, z której wystawały splątane kawałki sznurka — na co dzień ubierał się w elegancki, czarny garnitur ozdobiony misternymi, złotymi haftami. Garnitur przypominał dzieło rzemieślnika, z bogatymi zdobieniami na mankietach i kołnierzu, które połyskiwały niczym delikatne nici słońca. Mimo surowego wyglądu, nosił go z dumą — był to symbol jego dawnego życia, które przez los musiał porzucić. Był mężczyzną o szerokich ramionach i silnej sylwetce, a jego brązowe włosy, nieco potargane, opadały na czoło. Jego skośne oczy miały barwę czarno-piwową — ciemne, z połyskiem, który zdradzał mądrość i niejedną przeżytą burzę. Krótki nos dodawał mu nieco surowego, a jednocześnie ujmującego wyrazu twarzy. Jego cera była niezwykle jasna, niemal porcelanowa, jakby rzadko wystawiał się na światło dzienne — co nadawało mu niemal eterycznego wyglądu. Domostwo, w którym się znaleźli, było przesiąknięte ciepłem i prostotą wiejskiego życia. Ściany z grubych, kamienno-drewnianych bali emanowały zapachem żywicy i wilgotnej ziemi. Na podłodze leżały słomiane maty, trochę sprane, ale starannie utkane ręką domowego gospodarza. Tu i ówdzie, na grubych belkach stropowych, wisiały suszone zioła — lawenda, szałwia i rozmaryn — ich wonne aromaty mieszały się z zapachem dymu z otwartego paleniska w kącie pokoju. W rogu stał ogromny piec z czarnej cegły, ozdobiony białymi, ręcznie malowanymi wzorami przypominającymi liście i ptasie pióra. Na piecu bulgotał żeliwny garnek, a nad nim wisiała para rdzawych patelni. Obok pieca rozstawiono półki z misami glinianymi, starannie ułożonymi słoikami z domowymi przetworami oraz kilkoma świeżo wypieczonymi bochenkami chleba. Nad stołem, na którym leżały narzędzia drwala — siekiera o rdzawym ostrzu, topór z rzeźbioną rączką i dłuto do obróbki drewna — unosiło się ciepłe, żółte światło lampy naftowej, której delikatny płomień migotał, rzucając cienie na ściany i podkreślając strukturę drewna. Na stole rozrzucone były też kawałki drewna i sznurki, świadczące o tym, że drwal nie tylko pracował na zewnątrz, lecz także w domu tworzył przedmioty codziennego użytku. W pomieszczeniu panował przyjemny półmrok, który koił zmęczone oczy i nadawał całości spokój. Okno, obramowane grubymi drewnianymi ramami, było zasłonięte prostą lnianą zasłoną, przez którą wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca. W tle słychać było szum wiatru i śpiew nocnych ptaków, które budowały kontrast dla ciepłej, bezpiecznej atmosfery wnętrza. Kiedy czarownica Helena wróciła do domostwa, podeszła do Fiony z ciepłym, kojącym uśmiechem, który jak miękki pled otulał całą przestrzeń. — No widzisz, maleńka, już wszystko w porządku. A tak przy okazji Helena uśmiechnęła się ciepło i powiedziała łagodnym głosem: — Powiedz mi, kochana, jak się nazywasz i ile masz lat? Fiona odpowiedziała cichym, przestraszonym głosem: — Mam na imię Fiona i mam sześć lat. Ale… czarnoksiężnik Morwus wciąż jest na wolności. Nie jestem bezpieczna. Ani ja, ani pani… A tak w ogóle… mogę zapytać, jak pani ma na imię?. Przeniosłam cię tutaj teleportacją, bo potrzebowałaś pomocy i bezpiecznego miejsca. Przestraszona Fiona zaczęła cicho szlochać i zapytała drżącym głosem: — Ale… dlaczego nic nie pamiętam? Co się ze mną stało? Avagarina usiadła obok niej na brzegu łóżka i otoczyła ją ramieniem. — Malutka… spokojnie. Wymazałam ci pamięć, bo przeżyłaś coś bardzo trudnego. Cierpiałaś z bólu, a ja tylko chciałam ci ulżyć. Nie chciałam, żebyś musiała dźwigać to wspomnienie. Ale jeśli chcesz… mogę ci opowiedzieć, co się wydarzyło. Fiona otarła łzy i odpowiedziała już spokojniejszym tonem: — Tak bardzo bym chciała wiedzieć, co mnie spotkało. Avagarina skinęła głową z troską i powiedziała łagodnie: — W takim razie połóż się jeszcze na chwilkę, a ja wszystko ci opowiem. — Dobrze — szepnęła Fiona i szybko wskoczyła z powrotem do swojego łóżeczka. Avagarina opowiedziała małej Fionie wszystko — ze szczegółami. Każde wydarzenie, każdy moment, który przeżyła, każde cierpienie i niebezpieczeństwo. Kiedy skończyła mówić, Fiona spojrzała na nią z przerażeniem w oczach i szepnęła drżącym głosem: — Żałuję, że zapytałam… Avagarina pochyliła się nad nią łagodnie i powiedziała cicho: — Jeśli chcesz, mogę znowu wymazać ci pamięć. Ale musisz wiedzieć, że to będzie bolało. — Nie trzeba… — odpowiedziała Fiona i szybko zakryła się kołdrą po same uszy, po czym rozpłakała się z przerażenia. Avagarina usiadła przy łóżku i pogłaskała ją delikatnie po głowie, mówiąc uspokajająco: — Cichutko, malutka… Wszystko już dobrze. Potem podała dziewczynce kawałek czekolady, którą Fiona niepewnie przyjęła. Gdy się trochę uspokoiła, usiadła na łóżku i po chwili, wciąż Niepewnym, cichym głosem, prawie szeptem, zapytała: — Czy… czy ma pani coś do jedzenia? Bo… jestem bardzo głodna. Avagarina uśmiechnęła się ciepło, a jej oczy rozbłysły miękkim światłem, które zdawało się otulać chłód pokoju. — Oczywiście, kruszyno. Podejdź do mnie — powiedziała łagodnie, wyciągając smukłą dłoń. Fiona niepewnie zrobiła krok w jej stronę. W powietrzu unosił się zapach suszonych ziół i cynamonu, a lekki powiew ciepłego powietrza, jak od rozpalonego kominka, otulił ją niczym miękki koc. Avagarina wypowiedziała spokojnie zaklęcie: — Telibafino. W mgnieniu oka świat wokół zawirował, a gdy wir się uspokoił, obie znalazły się w przytulnej kuchni. Pomieszczenie było niewielkie, ale pełne życia i ciepła. Drewniane belki stropu ciemniały od wieku, a misternie rzeźbione szafki zdobiły ściany niczym dzieła sztuki — na ich frontach widniały wzory kwiatów i tajemniczych runów. Z półek zwisały suszone zioła i pomarańczowe plasterki suszonych owoców, a gdzie niegdzie migotały drobne kryształowe buteleczki z zawiesinami. Pośrodku stał solidny, drewniany stół, uginający się pod ciężarem najróżniejszych potraw — aromatyczne chleby, słoje z miodem i konfiturami, kolorowe miseczki z jagodami i orzechami, a także talerze z delikatnie parującymi mięsiwami i warzywami. Wszystko kusiło barwami i zapachami, rozbudzając apetyt i nadzieję. Przy jednym z krzeseł siedział mężczyzna o mocnej sylwetce i pogodnym wyrazie twarzy. Gdy tylko zobaczył Fionę, wstał i jego głos, donośny lecz łagodny, wypełnił przestrzeń: — Witaj, maleńka! Jak masz na imię? Ja jestem Krzesimir, stary drwal. Codziennie chodzę do lasu, zbieram drewno. Jeśli chcesz, możesz iść ze mną, dziecinko. Fiona uśmiechnęła się nieśmiało, a jej zmęczone oczy rozbłysły iskierką ciekawości: — Mam na imię Fiona. Bardzo chciałabym zobaczyć, jak pracują drwale. Krzesimir rozpromienił się szeroko, a w jego oczach pojawiła się czułość i ciepło: — To wspaniale! Przy okazji lepiej się poznamy. Zabrał dziewczynkę na ręce, a ciepło jego dłoni było dla niej jak bezpieczna przystań. Razem wyszli na zewnątrz — powietrze pachniało wilgotną ziemią, igliwiem i świeżo ściętym drewnem. Ptaki śpiewały gdzieś w koronach drzew, a delikatny wiatr poruszał liśćmi, tworząc melodyjny szum. Gdy doszli do pierwszej leśnej ścieżki, drwal ostrożnie postawił Fionę na ziemi. — Niestety, maleńka, dalej musisz iść już sama. Dasz radę? A może wolisz zostać tutaj i poczekać? Fiona rozejrzała się wokół — drzewa szumiały złowieszczo, a cień lasu gęstniał z każdą sekundą, zapowiadając nadchodzącą noc. Drżącym głosem odpowiedziała: — Ja… ja wolę iść z tobą, bo tutaj jest tak ciemno… i trochę się boję… Krzesimir uśmiechnął się pokrzepiająco, chwycił ją za rękę i razem ruszyli dalej, w głąb mrocznego lasu. Krzesimir odpowiedział przerażonej, malutkiej Fionie: — No dobrze, malutka, spokojnie. Nie zostawię cię tutaj, skoro nie chcesz być sama w ciemności. Fiona odetchnęła z ulgą, przytuliła się do jego ręki i ruszyli dalej w głąb lasu. Krzesimir spojrzał na przerażoną, drobną Fionę i powiedział łagodnie: — No dobrze, maleńka. Spokojnie. Nie zostawię cię tutaj, skoro boisz się ciemności. Fiona odetchnęła z ulgą, przytuliła się do jego ręki i ruszyli razem w głąb lasu. Z każdą alejką robiło się coraz ciemniej. Gdy dotarli do rozwidlenia dróg, wybrali tę najciemniejszą ścieżkę. Krzesimir wyjął pochodnię, zapalił ją i nagle w mroku rozbłysło ciepłe światło. Wokół nich pojawiły się krzaki, splątane gałęzie, a pomiędzy nimi różne magiczne istoty: wróżki, chochliki, gobliny, a nawet smoki. Smoki znały Krzesimira. Nie zaatakowały ani jego, ani małej Fiony. Zamiast tego, jedna z nich odezwała się niskim, donośnym głosem: — Kim jest ta mała istotka, która z tobą podróżuje? Krzesimir spojrzał na dziewczynkę i szepnął: — Fiona, kochanie, musisz się im przedstawić. Nie zwlekaj. Przerażona Fiona schowała się za plecami drwala. Trzęsła się ze strachu i nie chciała się odezwać. Ale gdy smoki zaczęły się niecierpliwić i ziać ogniem w powietrze, Fiona posłuchała Krzesimira. Wychyliła się nieśmiało i powiedziała drżącym, ledwo słyszalnym głosem: — J-jestem Fiona… Proszę… proszę, nie róbcie mi krzywdy… Mam tylko sześć lat… Smoki spojrzały na siebie, a potem pozwoliły jej przejść, ponieważ była w towarzystwie Krzesimira. Ale gdy poszli jeszcze głębiej w las, Fiona nagle przystanęła i zapytała nieufnie, wciąż trzymając się jego płaszcza: — Dlaczego idziemy dalej? Mówiłeś, że idziemy tylko po drewno… Drwal odpowiedział spokojnym tonem: — Spokojnie, kruszynko. Muszę jeszcze załatwić jedną sprawę w Mrocznym Lesie. Ale od tego momentu… musisz mieć zakryte oczy. Fiona spojrzała na niego z przerażeniem. — Ale dlaczego? Przecież… przecież sobie ufamy… — wyszeptała z żalem. Krzesimir, twardszym i zdecydowanym głosem, odpowiedział: — Nie, malutka. Coś ci się pomyliło. Zabieram cię tam nie dlatego, że ci ufam. Zabieram cię, bo chcę, żebyś kogoś poznała… mojego starego znajomego. Po tych słowach Krzesimir zgasił pochodnię, a wokół zapadła gęsta, nieprzenikniona ciemność. Fiona rozpłakała się i szepnęła przez łzy: — B-boję się… Ja chcę już wracać… Krzesimir spojrzał na nią bez słowa, po czym wziął ją na ręce i zaczął ją uspokajać. Dziewczynka wtuliła się w jego ramiona i w końcu, wyczerpana emocjami, zasnęła. Gdy dotarli do zamku ukrytego w głębi lasu, Krzesimir zapukał do ogromnej, żelaznej bramy. Po chwili pojawił się wysoki, brodaty czarodziej. Spojrzał na śpiącą dziewczynkę, a potem skinął głową z zadowoleniem. — Dziękuję za dostarczenie małej — powiedział lodowatym tonem. — Jak się umawialiśmy… sto tysięcy talarów. Podał Krzesimirowi sakiewkę wypchaną złotem. Drwal chwycił ją bez słowa, skinął głową i odszedł w stronę domu, zostawiając Fionę za grubymi murami zamku. Tymczasem w chacie Krzesimira Avagarina zauważyła, że Fiony nie ma z drwalem. Spojrzała na niego z niepokojem i zapytała: — Gdzie jest Fiona? Krzesimir spuścił wzrok i odpowiedział chłodno: — Fiona już nie wróci… Zgubiła się w lesie. — Co?! — krzyknęła Avagarina. — To czemu jej nie szukałeś? Przecież ona ma tylko sześć lat i nie zna nawet najprostszego zaklęcia! — Szukałem… ale była już noc. Wiesz, jak ciemno i niebezpiecznie potrafi być w naszym lesie — odparł, unikając jej spojrzenia. — Ty durniu! — wybuchła Avagarina. — Idę jej szukać sama! Wyszła z domu i rzuciła się w głąb lasu, ale mimo wysiłków nie znalazła dziewczynki. Po długich godzinach wróciła zmartwiona i zrozpaczona. W głębi serca czuła, że Fiona prawdopodobnie już nie żyje… Tymczasem Fiona obudziła się… w klatce. Rozejrzała się przerażona i zaczęła cicho płakać. Jej łkanie usłyszał czarodziej, który zbliżył się do niej z chłodnym uśmiechem, patrząc z góry. — No witaj, słodziutka… — powiedział miękko, a jego głos rozbrzmiał echem w ponurym pomieszczeniu. Pokój był wąski i duszny, o ścianach z szarego, wilgotnego kamienia, popękanych i porośniętych ciemną pleśnią. Na podłodze leżały popękane czaszki i połamane kości, świadectwo poprzednich nieszczęśników, którzy zniknęli w tej celi. W rogu stała metalowa szafka — czarna i pokryta rdzą, z drzwiami pełnymi kolców, które błyszczały w słabym świetle tlącej się świecy. Przy ścianie, na starym drewnianym stole, leżały rozłożone książki w oprawie z ludzkiej skóry, amulety z kości i czarne świeczniki z topniejącym woskiem. Obok nich stały buteleczki z zawiesinami o niepokojących barwach, obok wisiała sieć pajęczyn i plątanina czarnych piór. Na łańcuchach przy suficie powiewały czaszki z wyrytymi symbolami nekromancji. Fiona milczała, skulona na chłodnej, kamiennej podłodze, przyciskając kolana do piersi i wtulając głowę między ramiona. Jej ubranie było poplamione kurzem i wilgocią, a skóra blada i spocona od strachu. Czarodziej nie okazał irytacji. Uśmiechnął się teatralnie, wyprostował się, a jego postać zdawała się wyłaniać z ciemności niczym cień o złowrogich kształtach. — Słuchaj mnie uważnie. Jestem Agvariton. Lepiej, żebyś się nie sprzeciwiała. Fiona podniosła nieśmiało głowę, spoglądając na niego przez łzy, a wokół nich szarpał się słaby wiatr, który wpadał przez szczeliny w murach, powodując, że płomień świecy tańczył na ścianach, rzucając długie, drżące cienie. — P-panie czarodzieju… gdzie jest Krzesimir? Możesz go zawołać? Bo się boję i chcę już wrócić do domu — wyszeptała. Agvariton uśmiechnął się z fałszywą łagodnością i zbliżył się do niej jeszcze bardziej, a jego cień rozlał się na podłodze niczym mroczna plama. — Malutka, jeszcze się nie poznaliśmy, spokojnie. Powiedz, gdzie jest czarnoksiężnik, który cię wczoraj uwięził, a zawołam Krzesimira. Fiona drżała, jej głos ledwie przebijał się przez ciszę kamiennej celi: — Wiem tylko, że jest w obsydianowym lochu. W tej chwili czarodziej bez ostrzeżenia chwycił ją i wrzucił do szafki pełnej kolców. Metalowe drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a chłód kolców natychmiast przeszył ciało dziewczynki. Gdy czarodziej zamknął szafkę, ostre kolce przeszyły ciało dziewczynki. Ból przeszył ją falami, które odbierały oddech, a krew powoli zaczęła sączyć się na zimną podłogę. Fiona zacisnęła powieki, próbując nie dać się przerażeniu i łzom. — Błagam… — wyszeptała, głos jej drżał jak liść na wietrze — Wypuść mnie… Powiem ci wszystko o czarnoksiężniku Morwusie. Agvariton uśmiechnął się zimno, jakby bawił się jej cierpieniem. — Och, widzę, że pamięć ci się poprawiła. Jeszcze przed chwilą nie potrafiłaś wymówić jego imienia. Posiedzisz tu jeszcze trochę, malutka. Fiona poczuła, jak ból rozlewa się po całym ciele, każda sekunda była walką z paniką, która próbowała zalać jej myśli. W głębi duszy modliła się, by ktoś ją znalazł. Z każdym łzawym oddechem starała się zachować choć odrobinę odwagi, choć serce biło tak szybko, że bała się, że za chwilę pęknie. Dowiedział się, kim była, a potem bezlitośnie włożył malutką Fionę do starej, metalowej szafki wyściełanej ostrymi kolcami. Gdy zatrzasnął drzwi, zimne, stalowe kolce przeszyły skórę dziewczynki. Krew zaczęła powoli sączyć się po wnętrzu, zalewając podłogę krwistym strumieniem. Fiona zadrżała, a z jej ust wydobył się przeszywający krzyk pełen bólu i rozpaczy. — Błagam, wypuść mnie! — wyjęczała, łkając. — Będę grzeczna, powiem ci wszystko o czarnoksiężniku Morwusie! Czarodziej, stojąc nad nią, uśmiechnął się zimno i złośliwie. — O, proszę, znasz jego imię — powiedział z ironią. — A jeszcze przed chwilą nie miałaś pojęcia, jak się nazywa. Posiedzisz sobie jeszcze chwilkę. Kolce coraz mocniej wbijały się w drobne ciało Fiony, miażdżąc mięśnie i kości. Dziewczynka coraz bardziej płakała, łkając bezradnie. — Proszę… to naprawdę boli… wypuść mnie! — jęczała, a jej głos łamał się pod ciężarem cierpienia. Czarodziej uniósł dłoń i z palców wystrzeliło srebrzyste światło, które zaczęło tkać w powietrzu mroczne zaklęcie: — Empatanio Ge Sparte. W tym momencie kolce zaczęły pulsować czerwonym, żarzącym się blaskiem, jakby rozpalał je niewidzialny ogień. Skóra na ramionach i nogach Fiony zaczęła przybierać purpurowe odcienie, jakby sam ból wyciekał z jej ciała, malując ślady cierpienia na powierzchni skóry. Z ust dziewczynki wydobył się cichy, rozpaczliwy jęk. Powietrze w pomieszczeniu zgęstniało, pachniało rozgrzaną stalą i strachem. Fiona zacisnęła zęby, łzy spływały po policzkach, a ból nie ustępował, zdawał się wręcz narastać. W końcu, wycieńczona, straciła przytomność. Czarodziej nie czekał ani chwili dłużej i wypowiedział kolejne zaklęcie: — Erwanis Sper Tanito. Drzwi szafki otworzyły się z zaskakującym zgrzytem, a wewnątrz błysnęły kolejne kolce — tym razem wyściełające drewniane krzesło, twarde i okrutne. Ostrożnie, ale bez cienia litości, ujął Fionę i posadził ją na krześle. Dziewczynka natychmiast poczuła przeszywający ból — kolce wbiły się w jej nogi i pośladki, rozrywając skórę na rozległe, palące rany. — Aaaaaa! — krzyknęła, próbując się podnieść. Lecz czarodziej wypowiedział kolejne zaklęcie: — Erflenito! Z impetem zmusiło ją to do powrotu na krzesło. Kolce nagle zapłonęły płomiennym, żywym ogniem, który wypalał skórę aż do mięsa. Smród spalenizny wypełnił ciasne pomieszczenie. Fiona jęczała, a jej łzy mieszały się z bólem i rozpaczą. — Błaaaaagam, proszę pana, przestań! — wykrzyknęła z trudem, głos łamiąc się pod ciężarem cierpienia. Czarodziej przemówił niskim, groźnym tonem: — Za to, że przez ciebie mój syn Morwus siedzi w lochu, będziesz cierpieć, malutka. Zrozpaczona, głodna i z rozdartymi wargami Fiona płakała i wyła: — Pomocy! Proszę, pomóżcie mi! Ktoś mnie słyszy? Już nie wytrzymuję! Nagle głos czarodzieja złagodniał, niemal stając się czuły: — Dziecinko, ciebie nikt nie uratuje. W tym momencie drzwi z hukiem się rozwarły i do pomieszczenia wszedł Mag Ambroży Darkhin — wysoki, o przenikliwych, szarych oczach, ubrany w ciemne szaty, które zdawały się pochłaniać światło. Jego spojrzenie pełne było współczucia i determinacji. — Uratowałem cię tylko dlatego, że zrobiło mi się ciebie szkoda — powiedział miękko, pochylając się ku niej. — Nie chciałabyś, żeby czarodziej Agvariton torturował cię na śmierć. Gdy cię zobaczyłem, byłaś na skraju sił — ledwo co wytrzymywałaś ból. Jeszcze kilka minut i byś umarła. Spojrzał na nią czułym wzrokiem, po czym dodał: — A przecież jesteś wyjątkowa. Dlaczego więc miałabyś stracić życie, kruszyno? — Jak masz na imię? — zapytał, pochylając się, by ich spojrzenia się spotkały. — Fiona — odpowiedziała cicho, choć głos jej drżał z niepewności. — A ile masz lat, kwiatuszku? — uśmiechnął się lekko, choć jego oczy wciąż były pełne powagi. — Mam sześć — wyszeptała, chowając dłonie pod siebie. Mag delikatnie ujął ją za ramię: — Dobrze, na razie cię nie męczę. Dużo przeszłaś. Będę się tobą opiekował i postaram się, żeby nic ci się nie stało. Tymczasem, daleko stąd, w zamkowych lochach Avagariny, kraty w celi Morwusa były wyłamane. Pomieszczenie stało puste. Avagarina poczuła zimny niepokój. Nocą usłyszała głośny huk, a nazajutrz postanowiła zbadać sprawę. Zrozumiała, że Morwus uciekł — zapewne ktoś mu pomógł. Rzuciła zaklęcie lokalizacyjne — Rekonipon — ale bezskutecznie. Przerażona pomyślała: — Jeśli Fiona żyje, będzie w poważnym niebezpieczeństwie. W zamku maga Darkhina trwała rozmowa: — Najlepiej będzie, malutka Fiono, jeśli odprowadzę cię do szkoły magii w zamku Azar Kovir — powiedział spokojnie, choć w oczach miał troskę. — Tam nauczą cię wszystkiego, co musisz wiedzieć o swojej mocy. Fiona zmarszczyła brwi, przestraszona. — Dlaczego ty nie możesz mnie nauczyć posługiwać się moją mocą? Darkhin uśmiechnął się smutno: — Mała Fiono, to już nie tylko kwestia nauki, ale przede wszystkim ochrony — przed Agvaritonem, Morwusem i jego siostrą. Po twojej ucieczce Agvariton ruszyłby uwolnić Morwusa i jego siostrę oraz wywołać potężne legiony czarnoksiężników. Tylko w Azar Kovir będziesz bezpieczna. — No dobrze — zgodziła się Fiona. — A kiedy wyruszamy? — Dzisiaj w nocy, gdy legiony będą najbardziej skupione na moim zamku — odpowiedział Darkhin. — Panie Darkhin, boję się… — szepnęła Fiona, łzy napływały do oczu. — Przecież jak legiony skupią się na twoim zamku, to mnie dopadną! — Spokojnie, malutka — uspokoił ją. — Nie pójdziemy na piechotę, przeteleportujemy się od razu na miejsce. Fiona odetchnęła głęboko i po chwili zasnęła na kanapie obok maga. Za oknem zapadała noc, a w powietrzu słychać było odległe, złowieszcze werble — czarnoksiężnicy grali hymn zwycięstwa, ich głosy niosły się echem: „W drodze naszej my mocniejsi, Razem chwyćmy się za dłoń, Pokonajmy wrogów tłumy, Potem krwi napijmy się. Naszych wrogów czeka męka, Nas czeka istny raj — Jak dorwiemy małą Fionę, Zdobędziemy cały kraj.” Nagle potężne trebusze wystrzeliły z hukiem ogromny głaz w stronę zamku Darkhina. Mistrz natychmiast się ocknął i powiedział… Fiona odetchnęła głęboko, zmęczona, i powoli zasnęła na kanapie obok maga. Za oknem zapadała noc, a w powietrzu unosiły się złowieszcze werble — czarnoksiężnicy śpiewali hymn zwycięstwa, ich głosy niosły się echem: „W drodze naszej my mocniejsi, Razem chwyćmy się za dłoń, Pokonajmy wrogów tłumy, Potem krwi napijmy się. Naszych wrogów czeka męka, Nas czeka istny raj — Jak dorwiemy małą Fionę, Zdobędziemy cały kraj.” Nagle huk potężnych trebuszy rozdarł ciszę, a ogromny głaz wyleciał z machin oblężniczych, kierując się prosto na mur zamku Darkhina. Ściana zatrzęsła się od uderzenia, a pod stopami maga zadrżała ziemia. Darkhin gwałtownie się obudził, oczy płonęły determinacją i gniewem. Bez słowa podszedł do Fiony i chwycił ją delikatnie za ramię, potrząsając, aż się ocknęła. — Fiona, musisz iść — powiedział cicho, ale stanowczo. — Tu nie jesteś bezpieczna. Nadciągają zbyt szybko, nie zdążę cię ochronić. Dziewczynka spojrzała na niego, w jej oczach pojawiły się niepewność i strach. — Ale ja nie chcę zostawać sama… Darkhin ujął jej twarz w dłonie i spojrzał jej prosto w oczy. — To dla twojego dobra. Azar Kovir — tam nauczysz się, jak walczyć i przetrwać. To jedyne miejsce, gdzie możesz być bezpieczna. Chwilę trwała cisza, a potem mag wyciągnął ręce przed siebie. Z jego palców wystrzeliły srebrzyste smugi światła, które zaczęły wirować i tworzyć migotliwą, pulsującą bramę energii. — Wejdź — powiedział miękko, ale z całą powagą. — Ja zostanę tu i zatrzymam ich, jak długo się da. Fiona zawahała się przez ułamek sekundy, po czym chwyciła jego dłoń i z drżącym sercem przekroczyła świetlisty portal. Jej ciało uniosło się, rozpływając w wirze magii. Po chwili chłodne powietrze i szum rozmów zastąpiły odgłosy bitwy. Znalazła się na kamiennym dziedzińcu Azar Kovir, otoczona atmosferą magii i tajemniczości. Powietrze pachniało starożytnymi księgami i zaklęciami, a wokół niej roiło się od ludzi uczących się magii. W oddali, w sercu nocy, usłyszała cichy szept, który zdawał się przenikać czas i przestrzeń: — Będę walczył o ciebie, Fiona. Nie zapomnę. Za nią, po drugiej stronie portalu, Darkhin przygotowywał się do nadchodzącej bitwy — samotny strażnik swojego domu, gotowy stawić czoła burzy.
Rozdział czwarty: Tam, gdzie cisza szepcze zaklęcia
Czarodziej przemówił donośnie, z lekkim uśmiechem: — Witajcie, dzieci, na waszej pierwszej lekcji zaklęć w Azar Kovir. Dziś nauczymy się podstaw pojedynkowania. Zaczniemy od prostego, ale bardzo przydatnego zaklęcia: Dempiniado — służącego do oszałamiania przeciwnika. Zatarł dłonie z entuzjazmem. — Zatem zaczynajmy… Może ty, Fioneczko, spróbujesz jako pierwsza? Fiona skinęła głową i odpowiedziała z lekkim uśmiechem: — Z przyjemnością, proszę pana. Czarodziej rozejrzał się po klasie i dodał: — Dobrze… będziesz pojedynkować się z… hmmm… z Ludwikiem. Po tych słowach wyciągnął różdżkę i wypowiedział zaklęcie: — Delektavito! W jednej chwili wszystkie krzesła i stoły — w tym jego własne biurko — zsunęły się w kąt sali, jakby poruszała nimi niewidzialna siła. W powietrzu pojawiła się lekka mgiełka, gdy mag rzucił kolejne zaklęcie ochronne, obejmujące całe pomieszczenie. Sala błyskawicznie zmieniła się w dużą, pustą przestrzeń — prawdziwą arenę do pojedynków. Ludwik miał jasne, niemal białe włosy, a ubrany był w czarną bluzę i czerwone spodnie. Jego spojrzenie zdradzało wrogość — był chłopcem o trudnym charakterze. Często odnosił się agresywnie do nowych uczniów. Wychowywał się wśród ludzi, którzy nie tolerowali słabości w magii ani miękkości w charakterze. Gdy miał zaledwie sześć lat, znokautował starszego o rok chłopca z sąsiedztwa. Po tym incydencie został zesłany do Azar Kovir — magicznej szkoły, w której miał się nauczyć panować nad swoją mocą. Przez trzy lata zgłębiał różne zaklęcia, aż w końcu został reprezentantem szkoły w turniejach pojedynków. Założył także własny klub — FireBirds — w którym potajemnie uczył kolegów zaklęć z pogranicza czarnej magii. Gdy prawda wyszła na jaw, otrzymał poważne ostrzeżenie: jeszcze jeden podobny incydent, a zostanie wydalony. Od tamtej pory nie używał zaklęć bojowych — aż do dzisiejszego dnia. Pojedynek z Fioną rozpoczął się nagle. Ludwik uniósł różdżkę i krzyknął: — Ferifado! Czerwony błysk uderzył w Fionę. Dziewczynka odbiła się od ściany i upadła ciężko na podłogę. Jęknęła, ale szybko się podniosła, jej oczy płonęły gniewem. — Dempiniado! — krzyknęła, kierując różdżkę prosto w Ludwika. Chłopak zachwiał się i runął na ziemię, ale błyskawicznie się pozbierał. Z jego ust popłynęło kolejne zaklęcie: — Reatio Mertum! Z końca jego różdżki wystrzeliła fala ognia, która dosięgła Fionę, poparzając jej skórę. Dziewczynka zawyła z bólu i upadła na jedno kolano. Zacisnęła zęby, uniosła różdżkę i z wściekłością zawołała: — Erkapertanito! Potężne, magiczne łańcuchy wystrzeliły z powietrza i oplątały Ludwika. Chwilę później zaczęły płonąć niebieskim ogniem. Chłopak krzyknął z przerażeniem, a potem rozpłakał się i krzyknął: — Błagam… zdejmij to ze mnie! Poddaję się! Fiona spojrzała na Ludwika z przerażeniem i szepnęła:
— Ale ja… ja nawet nie wiem, jak użyłam tego zaklęcia. Chciałam się tylko bronić… Nie znam żadnego zaklęcia odwracającego! W tym momencie do sali wbiegł czarodziej. Widząc, co się dzieje, zamarł. Sam nie znał przeciwzaklęcia, które mogłoby zdjąć magiczne łańcuchy stworzone przez Fionę. Tymczasem Ludwik zaczął powoli płonąć żywcem. Jego krzyk był rozdzierający. — Błagam… to boli! Zdejmijcie to ze mnie! — krzyknął Ludwik, jego głos przesiąknięty był rozpaczą i strachem. Płomienie z łańcuchów lizały mu skórę, a oczy rozszerzyły się w panicznym błaganiu. Czarodziej uniósł różdżkę z chłodnym spokojem. — Spokojnie, Ludwiku. Zaraz spróbuję ci pomóc — powiedział cicho. — Terontia! — rzucił. Strumień jasnoniebieskiej energii wystrzelił z jego różdżki niczym błyskawica i uderzył w Fionę. Dziewczynka poczuła, jak niewidzialna siła wciąga ją ku nauczycielowi. Jej ciało zadrżało, serce biło jak oszalałe. Magia zaczęła ulatywać z niej w gwałtownym tempie — jakby ktoś rozrywał ją od środka. Ból był niewyobrażalny. Fiona zawyła, po czym — zdeterminowana i przerażona — wykrzyczała: — Erkapertanito! Z trzaskiem, jakby pękała sama przestrzeń, zmaterializowały się płonące łańcuchy i natychmiast oplotły czarodzieja. Zaklęcie, które właśnie wypowiadał, przerwało się, a jego różdżka wypadła z dłoni, tocząc się po kamiennej podłodze. Tymczasem łańcuchy spętujące Ludwika zapłonęły jeszcze mocniej — płomień był teraz niemal biały, syczący, jakby ogniem karmiła się sama magia. Fiona patrzyła na to wstrząśnięta, nie mogąc złapać tchu. Łzy napłynęły jej do oczu. I wtedy — po raz pierwszy w życiu — spróbowała stworzyć własne zaklęcie. Zamknęła oczy. Skupiła się. Wsunęła się w głąb siebie, aż do miejsca, gdzie panowała cisza i błękitne światło. I tam, w środku, szeptem — ale z pełnym przekonaniem — wypowiedziała: — Renintantio. Błysk. Potężny, oślepiający, niebieski. Łańcuchy na Ludwiku pękły jak szkło. Wyleciały w powietrze i rozsypały się w iskrzący pył. Chłopak opadł na kolana, wycieńczony, pokryty poparzeniami. Długo nie był w stanie nic powiedzieć. Jednak czarodziej nadal był zakuty w łańcuchy. Spojrzał na Fionę z powagą i powiedział cicho, ale stanowczo: — Nie wiem, jak udało ci się zablokować mój czar i uwięzić mnie… ale musisz mnie wypuścić. Fiona pokręciła głową, a w jej oczach pojawił się żal. — Naprawdę nie potrafię… — szepnęła. — To zaklęcie jest zbyt silne. Sama nie wiem, jak je rzuciłam. Czarodziej zmarszczył brwi i mruknął pod nosem: — Hmm… Powiedz mi, czy byłaś wtedy zdenerwowana? — Trochę… — przyznała niepewnie Fiona. — Aha — powiedział czarodziej z cieniem uśmiechu. — No to mamy problem. Jeśli rzuciłaś to pod wpływem emocji, zaklęcie mogło się utrwalić. Po chwili dodał jednak: — Spróbuj użyć tego samego zaklęcia, którego użyłaś na Ludwiku. Fiona wzięła głęboki oddech, próbując uspokoić bijące serce. Skupiła się na słowach i wyrazie, starając się nie myśleć o strachu. — Renintantio! — zawołała pewnym, wyraźnym głosem. Łańcuchy zacisnęły się jeszcze przez chwilę, po czym opadły z brzękiem na ziemię. Czarodziej był wolny. Jednak wdzięczność w jego oczach trwała zaledwie ułamek sekundy. Nagle uniósł różdżkę, spojrzał na Fionę zimno i surowo, a głos miał lodowaty: — Kerkamito! Dziewczynka uniosła się gwałtownie w powietrze, przytwierdzona do ściany. Przez ciało przeszył ją ostry, piekący prąd. Zaklęcie raziło ją bezlitośnie. Fiona zawyła z bólu, krzycząc rozpaczliwie: — Błagam… uwolnij mnie! To mnie boli! Czarodziej nie zareagował, tylko patrzył na nią z chłodnym wyrazem twarzy. — Błagam, przestań! — łkała Fiona, próbując uwolnić się z niewidzialnych kajdan. — To nie jest fair! — Niestety, Fiona — odpowiedział bez cienia litości — musisz umrzeć. Jesteś niebezpieczna dla świata. Łzy zaczęły płynąć po policzkach dziewczynki, ale nagle w jej pamięci zabłysło jedno ostatnie zaklęcie. Zebrawszy ostatki sił, wypowiedziała je z determinacją: — Elparterino! W mgnieniu oka wokół czarodzieja zawirował potężny sztorm błyskawic. Pioruny uformowały wokół niego klatkę, która powoli się kurczyła, wypalając mu skórę ogniem i elektrycznością. Ze złością Fiona wypowiedziała kolejne zaklęcie: — Kazar Kavir Kadabra! Z fioletowej klatki piorunów wyłonił się ogromny, fioletowo-zielony błyskawiczny piorun, który uderzył czarodzieja z taką siłą, że ten nie był już w stanie się podnieść. Fiona poczuła, jak jego dusza i moc przepływają do niej, zalewając ją nową energią. Chwilę później do sali lekcyjnej wszedł staruszek Ludomir. Widząc, że nauczyciel magii leży nieruchomo, a atmosfera jest napięta, spojrzał na Fionę i zapytał spokojnie: — Panno Fiono, co tu się stało? Przestraszona Fiona spojrzała na niego i odpowiedziała drżącym głosem: — Proszę pana, to nie moja wina. Ten pan chciał mnie zabić i prawie mu się udało, gdybym sobie nie przypomniała tych zaklęć i nie obroniła się. Gdybym wiedziała, jak silne są te zaklęcia, nigdy bym ich nie użyła. Ludomir zmarszczył brwi i zapytał: — A co to za zaklęcia i jakie miały nazwy? Fiona wyjaśniła: — Wypowiedziałam dwa zaklęcia, bo bałam się, że jedno nie wystarczy. Pierwsze to Elparterino, które stworzyło sztorm i klatkę piorunów. Drugie to Kazar Kavir Kadabra, które przemieniło tę klatkę w ogromny piorun, powalający nauczyciela, który mnie uczył pojedynków. — Najgorsze jest to — dodała z niepokojem — że nie wiem, czy on żyje. Podejrzewam, że nie, bo gdy się przewrócił, poczułam ogromny przypływ mocy. Staruszek Ludomir spojrzał na nią surowo i powiedział: — Fiono, zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś? Zabiłaś jednego z nauczycieli kadry. Ale spokojnie, nic ci nie zrobię… na razie. Muszę się jednak zastanowić, jak cię ukarać. Wiem, że działałaś w samoobronie, ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym udawał, że nic się nie stało. — Fioneczko, przykro mi, ale zostaniesz uwięziona na tydzień — powiedział staruszek, jego głos był chłodny i bezlitosny, a oczy błyszczały surowo pod gęstymi brwiami.
Wypowiedział zaklęcie: — Reki Padum Es Marenum! W powietrzu zawisła mgła, która z każdym uderzeniem serca gęstniała i zyskiwała na mocy. Wokół Fiony pojawiły się wirujące, błękitne linie światła, które szybko splecione w gęstą sieć zaczęły formować potężną klatkę. Druty z energii pulsowały elektrycznym blaskiem, rzucając cienie na zimną kamienną podłogę sali lekcyjnej. Ludomir uniósł rękę, a klatka z impetem pchnęła Fionę do środka, aż uderzyła plecami o niewidzialną barierę. Jej oddech stał się szybki, a oczy rozszerzyły się ze strachu. Zaczęła próbować rzucać zaklęcia, ale każde z nich gasło natychmiast po zetknięciu z magiczną klatką, która wysyłała krótkie błyski neutralizującej energii. Bezradna i przerażona, oparła czoło o zimne, niewidzialne ściany i zaczęła czuć, jak serce wali jej jak młot. Przerażenie ściskało ją za gardło, a w myślach pojawiało się pytanie, co ją czeka w tej pułapce. Ludomir zniżył głos, mówiąc łagodnie, ale stanowczo: — Spokojnie, jutro cię wypuszczę, gdy sprawa się wyjaśni. Do tego czasu masz całkowity zakaz używania magii. Ta klatka ma za zadanie powstrzymać cię od rzucania jakiegokolwiek zaklęcia. Fiona, głos drżący od łez i rozpaczy, błagała: — Proszę, chcę stąd wyjść, już błagam, wypuść mnie! Staruszek odwrócił wzrok, jego twarz pozostawała nieprzenikniona, a w oczach tliła się lodowata surowość. — Wiesz co, malutka Fioneczko, przez tydzień nie dostaniesz ani jedzenia, ani picia — powiedział chłodno. Jego ręka uniosła się ponownie, a słowa zaklęcia zabrzmiały ostrzej: — Reliktum! Podłoga pod Fioną pokryła się chłodnym cieniem, a dziewczynka poczuła, jak siły ją opuszczają. Jej ciało osunęło się bezwładnie na zimny kamień. Łzy spływały po policzkach, a wargi drżały w niemym błaganiu o litość. — Ja chcę stąd wyjść, już! Proszę, wypuść mnie! — powtarzała, ale jej głos odbijał się jedynie echem od zimnych ścian. Ludomir nie odwrócił się, jego sylwetka zdawała się niemal topić w półmroku sali. — Teraz muszę już iść — oznajmił surowo. Po chwili wypowiedział kolejne zaklęcie: — Eraknion! Klatka magiczna zadrżała, jej druty światła zaczęły się kurczyć, aż stała się tak ciasna, że Fiona nie mogła się ruszyć ani na centymetr. Jej serce waliło szybko, a ciało było uwięzione w niewidzialnym uścisku. Przerażona dziewczynka spytała drżącym głosem: — Co ze mną będzie? Ludomir odwrócił się na moment, jego twarz złagodniała na ułamek sekundy: — Nic się nie martw, Fiono. Zostaniesz uwolniona za tydzień, jeśli faktycznie działałaś w samoobronie. Jeszcze to sprawdzę. Wypowiedział ostatnie zaklęcie: — Rikatrum! Powietrze wokół niego zawirowało, a scena rozmyła się, cofając się do wcześniejszych wydarzeń, jakby on sam chciał spojrzeć jeszcze raz na przebieg zdarzeń. Zobaczył, że Fiona naprawdę się broniła.
— Skąd znasz tak silne zaklęcia? — zapytał zaskoczony. — Jak na sześcioletnią dziewczynkę to naprawdę niezwykłe, że udało ci się je rzucić. Fiona odpowiedziała cicho: — Kiedy się zgubiłam, przygarnęła mnie wiedźma Grizelda. Dwa dni później odwiedził nas czarnoksiężnik Morwus i nauczył mnie tych zaklęć. Na samo imię Morwus Ludomir zbladł — wiedział, że to najpotężniejszy czarnoksiężnik na świecie. — Spokojnie, już wszystko rozumiem — odezwał się. — To niedopuszczalne, że nauczyciel Karwin zaatakował cię podczas pojedynku z innym uczniem. Możesz już iść. Wypowiedział zaklęcie The Ksimator! i klatka zniknęła. — A teraz chodź, odprowadzę cię do pokoju, gdzie będziesz mogła odpocząć. Poszli korytarzem, aż dotarli do schodów i wdrapali się na dziesiąte piętro, gdzie były pokoje dla uczniów. — Ten trzeci po lewej jest twój — powiedział Ludomir. Fiona weszła do pokoju i od razu zasnęła. O szóstej rano Ludomir podszedł do niej: — Wstawaj, Fiona. Czas na drugie lekcje z magii. Z wahaniem wstała i poszli razem na zajęcia. — Muszę iść? — zapytała niepewnie. — Nie chcę znowu kogoś zabić… Ludomir uśmiechnął się lekko: — Spokojnie, nic się nie stanie. Chodźmy. Dotarli na miejsce, gdzie Ludomir ogłosił: — Witam wszystkich! Dziś nauczymy się więcej o pojedynkowaniu. Nauczyciel pokaże wam, jak panować nad swoją mocą. — Po pierwsze — mówił — wasza moc nie zależy od zaklęcia, ale od emocji. Kiedy jesteście zdenerwowani, zaklęcie działa silniej niż wtedy, gdy jesteście przestraszeni. Trzeba nauczyć się panować nad emocjami. — Dzisiaj tego się nauczymy. Na początek spróbujcie zaklęcia Frjedlato! — Fiona, możesz spróbować? — zapytał Ludomir. — No dobrze — odpowiedziała przestraszona Fiona i cicho wypowiedziała: — Fejedlato! Nagle poczuła, jak w niej narasta spokój. Ludomir kontynuował: — Do końca lekcji nauczymy się też warzyć mikstury. Eliksiry to jedna z najtrudniejszych sztuk magicznych — wymagają cierpliwości i wiedzy o ziołach. — Dziś pokażę wam, jak stworzyć eliksir regenerujący zdrowie. Potrzebne jest zmieszać tojad z ognistą pogrzwą, a potem dodać trochę alkoholu, by nabrał mocy. Na koniec wypowiadacie zaklęcie Morande! — i eliksir jest gotowy. — Fiona, chcesz spróbować zrobić eliksir Lekentlin, który przywraca życie? — Tak, mogę spróbować — odparła Fiona. Zgodnie z instrukcjami zmieszała składniki, a potem wypowiedziała wyraźnie: — Morande! Z eliksiru uniosły się niebieskie opary. Ludomir spojrzał z uznaniem: — Udało ci się! Gratuluję! Chciałbym, żebyś miała osobne lekcje z magii. W tym momencie odezwała się dziewczynka o imieniu Patrycja: — Dlaczego ja nigdy nie dostałam takiej propozycji? Ludomir odparł surowo: — Uznałem, że wystarczy ci to, czego uczysz się na lekcjach klasowych. Poza tym, i tak nie przykładasz się do zajęć. — O czym w ogóle mówimy? Mam pozwolić, żebyś wszystkich nas zabiła? Kiedy nauczysz się panować nad emocjami, dopuszczę cię do zaklęć. Na razie słuchaj i obserwuj. — A teraz kończymy lekcję. A ty, Fiona, chodź ze mną. — No dobra, pójdę — powiedziała niepewnie. — Dokąd? — Do mojego gabinetu — odpowiedział Ludomir. Ruszyli wzdłuż półciemnego korytarza. Gdy dotarli na parter, przed starą kamienną ścianą Ludomir wypowiedział hasło: — Wiedza to moc, która ułatwia nam życie. Fragment muru zadrżał. Zjawił się kamienny posąg Ludomira, który otworzył portal. Przenieśli się na tysięczne piętro — miejsce znane tylko wybranym. Tam czekał tajemniczy, przestronny pokój pełen ksiąg, różdżek, kotłów i ceremonialnych szat. Unosił się zapach kadzideł i mikstur. Ludomir podał Fionie jedną z magicznych lasek: — Od teraz jesteś nowicjuszką. Dziś nauczysz się dwóch zaklęć. — Najpierw Lewinacion — zaklęcie lewitacji, które pozwala unosić przedmioty i ludzi. Jest też groźniejsza wersja: Lewinacion Electrus. Ta poraża prądem i może zabić. Uważaj, kiedy jej używasz. Otworzył klatkę, z której wyskoczył wielki pająk. Bestia rzuciła się na Fionę. — Spróbuj! — powiedział Ludomir. Fiona cofnęła się, uniosła laskę i krzyknęła: — Lewinacion Electrus! Pająk uniósł się gwałtownie i został rażony błyskiem elektryczności. Zawisł bezwładnie. — Doskonale! — pochwalił Ludomir. Fiona ostrożnie schowała pająka z powrotem do klatki. — Zawiasterion! — zaklęcie zamknęło klatkę z trzaskiem. — Teraz trudniejsze — dodał. — Gremitro to zaklęcie tortur. Możesz je rzucić na mnie. Spokojnie, przerwę jego działanie w odpowiednim momencie. Fiona zawahała się, ale wypowiedziała: — Gremitro! Z laski wystrzelił czerwony piorun, trafiając Ludomira w pierś. Ten zwalił się na kolana, wijąc się z bólu. — Kretariano! — próbował się uwolnić, ale zaklęcie nie zadziałało. Minuty mijały, a ból nie ustępował. Dopiero po godzinie czar ustąpił. Ludomir ciężko dyszał, ale powiedział: — Jak to możliwe? Jak udało ci się rzucić tak skuteczne Gremitro, że nawet moje zaklęcie uwolnienia nie zadziałało? Fiona spojrzała na laskę i na nauczyciela, nie wiedząc, co odpowiedzieć. — Spokojnie — uśmiechnął się blado — masz w sobie więcej mocy, niż przypuszczałem.
ROZDZIAŁ PIĄTY: Pierwszy rok szkolny Fiony