Kolegom i Przyjaciołom z tamtych trudnych lat
Tym żyjącym, jak i już nieżyjącym.
Poświęcam
Wstęp
W opowiadaniu „Jakub z Kresów” zawarty został opis początku czasów PRL-u, niejako pierwszej i drugiej dekady. Zawarty został tam również opis losów Polaków, którzy utracili swoją ziemię rodzinną, czyli Kresy Wschodnie i siłą rzeczy musieli udać się za Bug. Obecne opowiadanie to opis upadku PRL-u, czyli czwarta dekada, w której ludzie urodzeni na Kresach również występują.
Z uwagi na problemy tu poruszone, dotyczące czasów bardzo bliskich, które wielu pamięta i które wielu świadomie przeżyło, konieczne są pewne wyjaśnienia. Kiedy autor swoje pisanie zaczął konsultować z przyjaciółmi, oni pierwsze, co zrobili to zaczęli podkładać konkretne nazwiska pod moich bohaterów — ten fakt, mnie, autora bardzo zaskoczył. Te przyporządkowania, ich celność, nawet mnie, który czerpał z pewnych scenek tamtych czasów, zaskoczyły i niejednokrotnie wprawiły w osłupienie. Bez mała sygnalizowało to skandal.
Zaręczyć można, więc, że to, co jest w tym tekście prawdziwe, to wszystkie fakty historyczne, jak mur berliński, jak istnienie i działalność Służby Bezpieczeństwa oraz wiele innych drobniejszych faktów i okoliczności związanych z omawianym okresem w dziejach Polski, najogólniej mówiąc, wszystko to, co jest potwierdzone przez historię. Natomiast wszystkie nazwiska i imiona, opisy terenów przyrody, przeróżne scenki są wymyślone na użytek fabuły. Nie należy, zatem snuć podejrzeń i próbować robić z tego tekstu reportażu, bo takowym on nie jest. Gdyby taka formuła została przyjęta, na pewno z pomyślanymi osobami dokonane byłyby uzgodnienia, jak również przed drukiem, osoby te otrzymałyby tekst do konsultacji. Nie ma tu, zatem nazwisk, które odpowiadałyby osobom znanym autorowi, występujące nazwiska zostały wymyślone. Jeżeli jednak ktoś wysnuje takie podejrzenia, to zrobi to tylko na swój własny użytek i winien wiedzieć, że nie było to zamierzeniem autora. Niektóre sceny mogą do złudzenia przypominać fakty, jednak faktami nie są, co najwyżej można je nazwać faktami hipotetycznymi.
Wszystkie te zastrzeżenia autora są dość ważne i mają podtekst prawny. Gdyby jednak ktoś, kogo cechuje wielka wyobraźnia, takich porównań dokonał, znaczyłoby to, że zrobił to tylko dla siebie i na własny użytek, autor nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Ponadto opisane tu sytuacje są efektem jedynie subiektywnych odczuć autora, jego subiektywnej oceny politycznej i społecznej tego okresu w dziejach Polski.
W tych czasach wielu ludzi oceniało bardzo źle sytuację w swoim zakładzie pracy i sięgali do jednego sposobu, aby poprawić sobie byt. Otóż wielu zwalniało się ze swojego zakładu i przechodzili do innego, gdzie za niedługo okazywało się, że na nowym miejscu pracy, w nowym zakładzie, jest podobnie a często bywało gorzej.
Wydaje się, że opisana tu historia dobrze przedstawia atmosferę tamtego okresu. Ci, którzy wtedy funkcjonowali zawodowo wspomną sobie tamte czasy, a tym, urodzonym wiele lat później, życzyć należy wielkiego zadziwienia i dokonania obiektywnej oceny obecnego czasu na tamtym tle. Same nazwiska, czyli winni są tu najmniej ważni.
Istniał mur, który ludzi oddzielał. Muru tego nikt fizycznie nie widział, ale on był, jeden iluzoryczny mur na Bugu, drugi również iluzoryczny na Odrze i Nysie, nie licząc prawdziwego muru w Berlinie. Przeważnie jest tak, że mur coś oddziela, najogólniej oddziela dobro od zła, czyli dobrego sąsiada od złego sąsiada, mieszkańców od obcych i tak dalej. Jakże trudno niekiedy orzec, po której stronie jest zło a po której dobro, bo niekiedy obie strony obwieszczają o swoim dobru, a życie, bezwzględny weryfikator pokazuje jedną ze stron, jako stronę złą. Czyli mówiąc najogólniej, mur dzieli ludzkie namiętności, teorie, uczucia na te prawdziwe i nieprawdziwe, na złe i dobre, wszystko weryfikuje.
Idźmy dalej: jest Mur Chiński, Berliński, Jerycha, jest też mur oporowy, obronny i bardzo wiele przeróżnych innych murów, jako konstrukcji. Na szarym końcu są również płoty, które też coś ogradzają lub odgradzają, przy czym płoty stalowe mogą działać zdradziecko, jak to miało miejsce w przypadku syna aktorki Romy Schneider, który przechodząc przez metalowe ogrodzenie przebił tętnicę i skończyło się śmiercią. Sama Romy Schneider już nigdy się nie pozbierała po śmierci ukochanego syna i po roku zmarła na zawał serca, w bardzo młodym wieku, bo zaledwie 44 lat. Oczywiście, to nie płot był główną przyczyną tych dwóch śmierci tylko ludzka nierozwaga. Nadzieje, jakimi ludzie obdarzyli ten rodzaj muru a dokładniej ogrodzenie były błędne. Samo ogrodzenie to przedmiot martwy, niczemu niewinne, chociaż za jego przyczyną stało się nieszczęście — śmierć przyszła.
Najgorsze są jednak mury, które sam człowiek buduje dla siebie, dla grupy społecznej, całego narodu lub całej grupy narodów. Są to mury w ludzkim umyśle, które niekiedy nazywamy zamkniętymi twierdzami. W większości przypadków metodą czy też środkami do ich budowy są szczególnego rodzaju instrukcje, którymi bywają teorie spiskowe, chore ideologie i im podobne zwidy pochodzące z krainy schorowanej wyobraźni, ludzkiej wyobraźni.
Człowiek, który na własne życzenie zamknął się w takiej twierdzy wzmocnionej jeszcze dodatkowym murem obronnym bywa niekiedy stracony dla siebie, już nie mówiąc o najbliższym otoczeniu. Zdarzało się, że do tej twierdzy został zwabiony lub wręcz zagnany. On widzi zewsząd zagrożenie, wszędzie czyhają na niego złe siły, które jeżeli jeszcze nie atakują to na pewno zaatakują niebawem. W czasach, kiedy dzieje się akcja tej książki, były to urojone siły antysocjalistyczne, rewizjoniści. Oni to albo to nam zrzucali stonkę na uprawiane ziemniaki, zalewali zachodnią propagandą rewizjonistyczną, zaszczepiali naszej młodzieży rozwiązłe i zgniłe wzorce życia. Tym razem jest zupełnie inaczej, bo tym razem to sama władza budowała takie mury, nastąpił okres narodowej smuty. Okresy takie bywały już w naszej historii.
Mur jak mur, dzisiaj jest twardy nie do pokonania, jednak z czasem pęka, trawa go porasta i to te włókienka trawy swoimi korzeniami najpierw tworzą rysy i pęknięcia, w końcu powoli rozsadzają te rysy i mur pęka i pomału rozpada się. Wtedy wystarczy lekko pchnąć i pozostają tylko kamienie.
A jednak, jeszcze dzisiaj, w dobie odrzutowców i rakiet, wielu ludzi nadal wierzy, że mur ich nadal chroni przed wszystkim: przed drugim człowiekiem, przed obcą armią pancerną. Technika poszła daleko do przodu, więc nie będziemy budować murów z kamienia czy cegły, wybudujmy ze stali i siatki, taki wysoki na dwadzieścia metrów — obcy nie pokona go. Dotąd, nie tylko nasi dzielni żołnierze musieli walczyć z obcym na granicy. Walczyli dzielnie, na piki drewniane wycięte w lesie, na wyzwiska, jak to drzewiej bywało. Przeciwnik nie był zbyt liczny, bo było ich nieco ponad kilkudziesięciu wojowników afgańskich, więc zwyciężyli nasi, bezapelacyjnie.
Tymczasem patrzcie, co się dzieje, kilkaset kilometrów dalej na południe, na tej samej granicy, przez legalną furtkę w murze granicznym, przechodzi kilka milionów ludzi, tyle, że mają jasną skórę. Zatem tamten, stalowy i bardzo wysoki mur został na pośmiechowisko? Już nikomu się nie przyda, a taki mocarny był i tyle kosztował, iluż to tych biednych afgańców możnaby nakarmić. W efekcie, tylko zwierzęta w Puszczy Białowieskiej najbardziej ucierpiały, bo one nie wiedzą, co to granica, nikt ich do tego nie przyuczał, przeszkód sztucznych im nie stawiał, a z naturalnymi przeszkodami same sobie radziły. Teraz człowiek, tak bez ostrzeżenia robi im takie zupełnie niezrozumiałe dla nich trudności, przy czym człowiek robi to tylko powodowany strachem przed drugim człowiekiem, zwierząt w ogóle nie ma na uwadze.
Zatem uważaj człowieku, abyś tym sposobem sam się nie zamurował i oddzielił od reszty świata i stał się dziwacznym reliktem dla tych wszystkich, będących za tym murem dookoła i będą palcem pokazywać.
Jedno można powiedzieć o murze i będzie to prawda. Mur skutecznie spełniał swoją rolę chyba jedynie w okresie Średniowiecza, kiedy nie były znane środki bojowe takie jak dzisiaj. Kto zatem dzisiaj buduje mury, próbuje cofać samego siebie jak i całe społeczeństwo do epoki średniowiecznej, czyli wstecz, daleko wstecz. Mur fizyczny w obecnej epoce to jedynie efekt utraty związku z rzeczywistością, to iluzja, to głupota.
Dzisiaj murem można odgrodzić jedynie pewną grupę zwierząt, bo na pewno nie ptaki i na pewno nie te zwierzęta, które ryją w ziemi, dla człowieka mur może, co najwyżej stanowić element ozdobny, bo człowiek może mur przeskoczyć lub przejść podstawiwszy drabinę, albo może wydrążyć tunel.
Mimo wszystko, wśród ludzi pojawili się tacy, którzy postanowili oddzielić ludzi dobrych od ludzi złych, oczywiście tylko w ich mniemaniu i według ich klasyfikacji. Absolutnie nie wzięli pod uwagę tego, że są pozostałością dawnego barbarzyństwa oraz że budując swoje mury, w znaczny sposób przyczyniają się do szerzenia zła albo też starają się coś ukryć ze swojej historii czy obyczajów. Ci budowniczowie nie baczyli nawet na to, że pomnik, który wybudowali a który miał uświetniać ich zwycięstwo, stał się teraz elementem tego iluzorycznego muru, staje się pomnikiem w murze na ludzkie pośmiechowisko.
Do ochrony tych iluzorycznych murów i ich elementów powołano liczne służby milicyjne a potem policyjne, w szczególności służby tajne, które rzekomo strzegą społeczeństwo przed napływem wrogich tendencji. Ciągle jest przeciwnik, ciągle jest wróg, którego nikt nie widzi, ale on jest. Tak to się dzieje już czwartą dekadę w PRL
Za murem czy przed murem z SB w tle
W tamtych, socjalistycznych czasach największa zdobyczą ustrojową były miedzy innymi tak zwane mieszkalne bloki zakładowe, każdy zakład szczycił się takimi blokami a niekiedy wręcz całymi osiedlami. Straszna i okrutna to nazwa — bloki, bo jako żywo kojarzyło się to z blokami obozowymi, które w oryginale można było obejrzeć nieopodal w Oświęcimiu zwanym niegdyś Auschwitz. Okropne skojarzenie, ale cóż począć, kiedy władze PRL też się epatowały przynależnością do obozu, tym razem był to obóz, co prawda, socjalistyczny, ale znowu obóz.
Te bloki też stanowiły elementy naszego obozu. Wielcy szczęśliwcy tam mieszkali, bowiem te mieszkania „dostali” od władz zakładu — tak to się wtedy nazywało. Każdy, kto takie mieszkanie dostał zaczynał od przystosowania go do warunków bytowych, czyli mówiąc szczerze, od remontu. Niektórzy szli na całość i od razu wymieniali okno balkonowe. Wszystkie okna zrobione ze świeżego drewna już po kilku miesiącach rozszczelniały się, tak, że na zimę trzeba było je uszczelniać kocami lub innymi materiałami. Okno balkonowe było największe, więc najlepiej było je wymienić. Niektórzy reklamowali te braki, bo mieli do tego prawo, ale ich sprawy wlokły się miesiącami niemal w nieskończoność. Budowlańcy twierdzili, że takie okna dostali, to takie wstawili i nie czują winy. Stolarnia twierdziła, że takie świeże drewno dostała, to z takiego zrobiła futryny, a wszędzie obowiązywały terminy. Niedotrzymane terminy powodowały brak premii, a przyszły mieszkaniec był sam, bez niczyjego wsparcia czy obrony i w większości wypadków rezygnował, przyjmując w końcu do świadomości tę złotą myśl systemu: „dostałeś za darmo nowe mieszkanie to się ciesz a nie wybrzydzaj”. Na tym przeważnie sprawa się kończyła.
Taki to był sztuczny sposób na pokazanie postępu w budownictwie rodzinnym, a tych mieszkań jakoś dziwnie ciągle brakowało i brakowało. Tuż po narodzeniu, młodego człowieka obdarowywano książeczką mieszkaniową i od tego dnia finansował on budownictwo w PRL. Taki niemowlak i już miał wkład w budowę socjalizmu, nawet nie będąc tego świadomym, a jego rodzice mieli z tego zaszczyt. Wszystko to dzięki socjalistycznej władzy. W ten sposób zaczynało się kształtowanie nowego człowieka, co tam nowego, to miał być człowiek nowoczesny. Wielki brat ze wschodu wymyślił na ten rodzaj człowieka nawet nową nazwę, ich naukowcy to wymyślili. Oni powiedzieli, że to człowiek o wyższym poziomie niż homo sapiens, to będzie teraz homo sovieticus, czyli tłumacząc z łaciny na polski, będzie to człowiek radziecki.
Tylko dzięki partii, czyli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, jak nam to mówiono, rosły te bloki zakładowe, gdzie teraz mieszkali ludzie z jednego zakładu, jak w obozie. A swoją drogą zawsze mnie zastanawiało, jak to się stało, że jedynie u nas, czyli w Polsce, w jakiś dziwny sposób, w nazwie tej partii przeszmuglowano partię robotniczą zamiast partii komunistycznej. Polacy zawsze byli mało pokorni i zawsze kombinowali, dlatego wielki brat niezbyt nam ufał i ustawicznie podejrzewał, że kto, jak kto, ale Polacy zawsze coś wykombinują, chociaż ci zapewniali go o swojej niezłomnej lojalności.
W tych wielkich, jedenastopiętrowych blokach mieszkały rzesze pracowników największej Fabryki w naszym mieście, do której, spacerem szło się około dwóch kilometrów. Zatem jedni chodzili na nogach i to nawet w zimie, inni szli na przystanek autobusowy i jechali pod samą bramę Fabryki. Jednak ze starej części miasta większość raczej chodziła pieszo, bo było bliżej, a i droga była wygodna, bo poza miastem, czyli poza ruchem samochodów i motorów, szło się swobodnie wzdłuż działek pracowniczych. Te działki pracownicze to również własność Fabryki. To były działki, na których uprawiało się warzywa, owoce i kwiaty. Natomiast, szczególnie w porze letniej, był to taki kompleks rolno-kulturalno-rozrywkowy. To, co się tam niekiedy działo, jeszcze długo było wspominane i opowiadane. Był tam budynek, w którym odbywały się pracownicze zabawy, a niekiedy również wesela. No i tam dopiero odbywały się imprezy, o których długo się wspominało. Miejsce to miało doskonałą lokalizację, bo poza zakładem jak i daleko od głównej ulicy. Niekiedy tańczono, śpiewano, ale we wszystkim musiał być umiar i tego wszyscy przestrzegali. To było takie miejsce eksterytorialne, poza zasięgiem władz wszelakich, nad porządkiem czuwał jedynie zarząd obierany przez samych działkowiczów. Tak, w gromadzie się wtedy żyło. Ta forma rozrywki nie stanowiła jakiegoś maksimum kulturalnego, ale dużej grupie ludzi pogodzonych już z tym systemem raczej to wystarczało. Z drugiej strony, władza też się cieszyła, że lud pracujący rozładowywał wtedy nadmiar energii.
Jedynie u niektórych rosła tylko świadomość, że to, co widzą, to, co odczuwają, oraz to, do jakich dóbr mają dostęp, to jest apogeum, na więcej liczyć nie mogą. Więcej nie istnieje, a jeżeli istnieje to tylko gdzieś poza ich zasięgiem, poza murem. Wielu, kiedy im to opowiadano, wzruszali ramionami i nie mieli do nikogo ani do niczego pretensji, raczej mieli pretensje do tych, zawracających im głowę zawracali takimi dyrdymałami, bo oni cieszyli się z tego, co mieli i do czego mieli dostęp dzięki łaskawości władzy.
Jednakże ci, którzy za granicą bywali, czyli za tym murem, inaczej do tego podchodzili. Jedni od razu tam zostawali i wtedy nazywało się, że uciekli, inni wracali sfrustrowani, jeszcze inni wracali i domagali się od władzy żeby u nas też tak było jak tam, za murem. Ich, niekiedy ostre żądania różnie się kończyły, przeważnie sądem i więzieniem z przypiętą łatką wrogów socjalistycznej ojczyzny, czyli państwa i ludu pracującego.
Mur z czasem się psuł, tu i ówdzie powstawały wyrwy dające możliwość ucieczki, ale wiązało się to do końca z ryzykiem ogromnym, z utratą życia włącznie. Tuż za murem było wiele grobów, a w tych grobach spoczywali ci, próbujący wykonać ostatni skok i zostali trafieni śmiertelnie w czasie tego skoku. Mimo to, ilość oznak, po tej stronie muru, że niedługo runie, rosła. Mimo przygnębienia nadzieje rosły i to wcale nie tylko tych, którzy zaraz chcieli za ten mur wyjechać i nigdy spowrotem nie wracać. Niezamierzający wyjechać z kraju, też żyli nadzieją, że podmuchy wiatru dla nich również coś przyniosą.
Wróćmy jednak do naszej codziennej drogi do pracy, a dokładnie do tych, podążających z drugiego końca miasta. Ci z tej starej części miasta takich problemów nie doświadczyli i szli spokojnie do Fabryki tą samą dróżką, którą sami wydreptali, najbliżej do Fabryki było skrótem i tak się chodziło. Skrót ten stanowiła ścieżka między działkami pracowniczymi. Wielu ludzi z miasta nią chodziło, bo było bliżej i o wiele spokojniej i przyjemniej się szło. Tędy rowerzyści nie jeździli, bo nikt im nie chciał schodzić z drogi, czyli z tej wydeptanej ścieżki, z uwagi na krzaczaste pobocze. Żadne tam chodniki, właśnie tędy szło się najlepiej. Jeżeli jednak jakiś rowerzysta się odważył jechać tą trasą, wtedy to, co usłyszał nawet od swoich dobrych kolegów powodowało, że już więcej nie zapuszczał się na tę trasę o określonej porze dnia, czyli głównie rano i po zakończeniu pracy przez pierwszą zmianę. Ta trasa miała wiele innych atutów a szczególnie ten poniżej opisany.
Otóż, kiedy się wracało z pracy i zauważyło znajomych, akurat przebywających na swojej działce, to musiało się koniecznie do nich wpaść na chwilkę, aby posiedzieć na świeżym powietrzu. Te działki posiadali zarówno ci ze starej części miasta jak i ci z bloków zakładowych.
Tradycją było, że te krótkie odwiedziny w większości wypadków przedłużały się do późnych godzin wieczornych i dalsza droga do domu dla wielu była nieco uciążliwa lub wręcz niemożliwa. Wtedy szwagier tego działkowca musiał rozwozić niektórych, swoim zdezelowanym maluchem, czyli Fiatem 126P, do domów. Jeżeli przyjmiemy milczeniem samo powitanie takiego delikwenta w domu późnym wieczorem, to jednak trzeba się mocno zastanowić nad kondycją tegoż w dniu następnym z samego rana w fabryce.
Takie obrazki z życia nie były unikatowe, w tym czasie wszyscy ludzie odreagowywali na różne, niekiedy dziwne sposoby, a wielu za pośrednictwem głównie alkoholu i to nie zawsze alkoholu sklepowego. Na tych działkach różne rzeczy się działy i różne produkty powstawały, nie tylko lecznicze soki z porzeczek, malin czy aronii. Tu już nie było podziału na tych blokowych i tych drugich, wszystkich łączyła wspólna dola.
Właśnie tą ścieżką szło trzech młodych inżynierów, którzy mieszkali nieopodal, czyli w starej części miasta. Nikt z kolegów do nich nie podchodził, bo wszyscy wiedzieli, że oni już niemal od domu pracują w sensie niemal dosłownym, czyli prowadzą dialog zakładowy, ani słowa o pogodzie nie powiedzieli — tacy byli. Dzisiaj najbiedniejszy był Paweł Dębowiecki, który sprawował funkcję szefa utrzymania ruchu. Jego kolega, czyli Jurek Pankiewicz — szef największego wydziału produkcyjnego nie dawał mu spokoju o tokarkę do zestawów. Ta maszyna stała już od trzech dni, a drugi to Andrzej Kowalik — szef montażu, który dobijał się o uruchomienie suwnicy do montażu ram na tychże zestawach. Na suwnicy spalił się silnik i trzeba było go przezwoić a drut nawojowy nie nadchodził. Zaopatrzenie, po kolejnych monitach, ciągle przesuwało ostateczny termin, a tych ostatecznych terminów bywało niekiedy kilka. Niby wszyscy to doskonale wiedzieli, ale ostatni w tym łańcuchu był zawsze najbardziej pokrzywdzony, czyli tutaj Paweł. Przysłuchujący się narzekaniom kolegów Paweł, czuł rosnące ciśnienie na sobie, stawał się niemal winowajcą. Zebrał się w sobie i wypalił:
— Andrzej, jeżeli nie przyjdzie nowy wał do tokarni Jurka, to ty i tak nie będziesz miał, na co tej ramy założyć, bo on ci zestawu kołowego pod tę ramę nie przyśle.
Tę prawdę to oni znali doskonale, wiedzieli również, że w oczach Szefa Produkcji winowajcą i tak zostanie Paweł, bo nie usuwając w porę awarii powoduje przestoje w produkcji. Nigdy nie było to Zaopatrzenie, bo ono robiło, co mogło, czyli wykręcało numer telefonu, wysłuchało tego samego, co w przeddzień i na tym rola urzędnika się kończyła. Tych tłumaczeń oczywiście nikt nie przyjmował, bo dyrekcja i szefostwo produkcji zawsze uważało, że można było zrobić coś więcej, bardziej się przyłożyć, wykazać więcej inicjatywy. Tylko prawdziwej recepty nikt nie miał.
Wszyscy teraz szli w milczeniu, bo to, co Paweł powiedział znali doskonale. W końcu Jerzy oznajmił, a raczej podsumował całą ich rozmowę:
— To wszystko idzie nie jak po asfalcie, nawet nie jak po bruku, ale jak po ostrych kamieniach, tak się dalej pracować nie da. Jestem w Fabryce już wiele lat, ale tak nigdy nie było…
Tu wtrącił Paweł, przygnębiając siebie i kolegów jeszcze bardziej:
— Wiecie, jaką nadzieję dał mi Szef Zaopatrzenia? Powiedział, że jak skończą budowę Huty Katowice, to sytuacja na rynku zaopatrzeniowym się radykalnie poprawi, w co sam pewnie w ogóle nie wierzył. Tym sposobem on mi tak humor poprawił, że niech to wszystko …
Nawet żaden z nich nie zwrócił uwagi na tę rewelację. Szli dalej w milczeniu i dopiero pod samym zakładem zauważyli Szefa Produkcji, na co Andrzej Kowalik powiedział:
— No, to zaraz zacznie się chocholi taniec…
Takie i podobne rozmowy stały się już niemal codziennością, przywykli do nich i pomału uznali za normalność, chociaż każdy z nich, z osobna, wiedział, że normalnością to nie jest, że sprawy pracy powinni rozpatrywać na terenie zakładu, na co mają osiem godzin, że to, co robią, to jest skrzywienie zawodowe, chory objaw. Zresztą takie zachowania wpisywały się doskonale w całe życie zawodowe, które również ulegało skrzywieniu. Nieustannie trwała przysłowiowa pogoń za króliczkiem, który wszystkiemu był winien, ale nikomu złapać się nie dał. Zatem wszyscy go gonili wiedząc, że nigdy go nie złapią, bo — nie daj boże — gdyby go złapali, to już koniec, kogo by wtedy gonili, ich działalność straciłaby sens, przecież nikt by nie powiedział, że winnym jest ten lub ten. Tylko bardzo odważni głośno wyrażali życzenie, aby to wszystko raz się zawaliło — niewielu takich było.
Trwało tak przez kolejne lata, żadnej poprawy, raczej odwrotnie się działo. Kto pamięta ten okres na pewno wie, że był to bardzo trudny okres a bardziej precyzyjnie, był to ciężki okres dla ludzi w Polsce. Wszystko niby miało ulegać konsekwentnej poprawie a tu tylko konsekwencja jakoś im wyszła, natomiast poprawy nie było. Zamiast widocznej poprawy mieliśmy widoczne pogorszenie, konsekwentne pogorszenie.
Jeżeli wcześniejsze dziesięciolecie uznać za w miarę normalny czas w funkcjonowaniu kraju, to obecnemu dziesięcioleciu takiego miana przyznać nijak się nie udało. Czy zatem było nienormalne? Ano, było i to bardzo. Większość produktów codziennego użytku, jak żywność, paliwa, papierosy, i wiele innych artykułów codziennego użytku było reglamentowane, czyli na tak zwane kartki. Wtedy pojęcie kupowania zeszło niejako na plan drugi, te produkty i wyroby po prostu się zdobywało po odstaniu w wielogodzinnych a niekiedy wielodniowych kolejkach. Było szaro i niekiedy nawet ponuro, jeżeli cokolwiek miało swoje barwy naturalne, ludzie tego nie widzieli, bo ich to nie interesowało, nie było czasu na takie fanaberie jak podziwianie, upajanie się pięknem, zielenią lasu, pięknem przyrody. Teatr, kino? Mało, kogo to interesowało, chyba jedynie wielkich koneserów sztuki. Radość ludzie mieli ze zdobycia lodówki, mebli, pralki, a nawet ze zdobycia kilograma dobrego mięsa, chociaż na kartki…
Paweł Dębowiecki, który w takim to okresie zaczął budowę domu, idąc z córeczką na spacer do pobliskiego lasu, na piękne sosny patrzył jak na wspaniałe dzieła przyrody, nie potrafił skupić się na zapachu, jaki wydzielało drzewo sosny czy świerka, spoglądając w górę nie dostrzegał piękna i smukłości tych drzew, on patrzył na mijany piękny drzewostan, jak na materiał budowlany i nawet się na tym nie złapał, podczas gdy córeczka zachwycała się drzewami. Myśl Pawła krążyła w zupełnie innych obszarach:
— O, z tych kilku sosen na pewno byłoby tyle desek, że można by zaszalować cały fundament jednocześnie! — Takie myśli mu chodziły wtedy po głowie, bo w pobliskim składzie budowlanym nie było nic, ani kubika najzwyklejszej tarcicy, czyli desek, nawet najgorszego gatunku.
Pewnego razu udało się kupić, a może raczej zdobyć kilka desek o grubości trzydzieści dwa milimetry. Ani to deska, ani to bal, więc jak taki twór drewniany użyć! Powstał problem, który fachowcy wymyślili rozwiązać w ciekawy sposób, to znaczy, aby te grube dechy przeciąć wzdłuż i uzyskać po dwie cienkie. W trakcie tego cięcia spaliły się dwie piły, ale to jeszcze nie koniec. Na drugi dzień okazało się, że na placu budowy tych desek już nie ma, ktoś ukradł. Idźmy dalej. Po tygodniu ktoś przysłał wiadomość, że ma do sprzedania osiem nietypowej grubości desek, przy czym sam się nie pokazał. Paweł był przekonany, że to jego deski. Kiedy oferent się zorientował, że proponuje kupno desek wcześniejszemu właścicielowi, nagle kontakt się urwał. Zapewne dzielnicowy ruszył zbyt szybko, bo został kilka dni wcześniej też powiadomiony. Tak to wyglądały ówczesne realia budowy domu jednorodzinnego, który to system, nie wiadomo, dlaczego, władza nazywała systemem gospodarczym. Dla tych, którzy później budowali, takie sytuacje były absurdalne, oni drwili z tego, niektórzy w to zupełnie nie wierzyli. Mówili:, co to znaczy, aby w markecie budowlanym desek nie było albo innych elementów budowlanych, to jest nie do pomyślenia. Oby oni, te niedowiarki, nie musieli dożyć podobnych czasów, bo historia za przyczyną głupoty człowieka lubi się powtarzać.
W tamtych czasach, jeżeli młody budowniczy bardzo chciał swój dom wybudować, musiał najpierw ten bałagan zaopatrzeniowy zaakceptować, najlepiej jakby go jeszcze polubił, jako kontrpartnera do rozgrywek, a potem winien się wpisać w ten system, czyli bałagan, będący już bałaganem niemal systemowym. To dawało gwarancję na jakiś postęp, chociaż minimalny. W tym tempie średni czas budowy domku jednorodzinnego w systemie gospodarczym wynosił, co najmniej siedem lat. Mimo to i o dziwo, te domy powstawały i stoją nadal, chociaż wszystko odbywało się wbrew logice budowlanej. Ileż było radości, kiedy średnio, po siedmiu latach można było się wprowadzić, co prawda, jeszcze nieotynkowanego domu, ale było się już na swoim.
Ludzie o stanie wojennym stopniowo już zapominali, jednak jego efekty uwierały bardzo, i wszyscy czekali na całkowity upadek starego systemu, czyli tak zwanej komuny. Dla tej tak zwanej komuny nie było już alternatywy, ona musiała upaść samotnie i bezpowrotnie.
W takich to warunkach i okolicznościach dyrektorem średniej wielkości zakładu, w niedużym mieście, miał zostać młody inżynier Paweł Dębowiecki, który podobno dobrze się zapowiadał zawodowo, w dotychczasowym zakładzie. Przebąkiwano tu i tam, on sam jednak w ogóle się tym nie interesował, traktował to, jako kolejną plotkę zakładową. Zresztą, prawdę mówiąc inż. Dębowiecki nigdy nie rozmyślał o opuszczeniu obecnego zakładu z wielu bardzo istotnych powodów. Tu, bowiem narodził się zawodowo i przeszedł wszystkie szczeble w swojej karierze zawodowej pracując cały czas w swojej specjalności wyuczonej. Teraz każdy następny awans odrywałby go od trwałego styku z zawodem, zapewne stałby się urzędnikiem.
Ponadto w miejscu zamieszkania był to największy zakład o renomie krajowej, takich zakładów było tylko kilka w Polsce. Dla wielu ludzi praca tutaj była zaszczytem. Tę rangę podnosił fakt kontynuowania tradycji rodzinnej. W wielu wypadkach była to tradycja od pradziadka poczynając. Dzisiaj takie zjawisko jest wręcz zakazane i przypisano mu nazwę nepotyzmu. Nie bez znaczenia była również bliskość zamieszkania. Dębowiecki nie posiadał wtedy samochodu i do pracy chodził na nogach — dwadzieścia minut.
Jednak coś było na rzeczy, bo mówili o tym również jego koledzy kierownicy wydziałów. W końcu do inżyniera Dębowieckiego będącego dotąd kierownikiem dużego Wydziału w największym zakładzie w mieście przyszedł jego kolega, kierownik innego Wydziału inżynier Jerzy Pankiewicz i powiada:
— Paweł, słyszałem, że niezadługo się pożegnamy, podobno awansujesz…
Paweł znał doskonale Jurka, a szczególnie jego dowcip i tę pozę sztucznej powagi, którą teraz Jurek zaprezentował. Czując, że to znowu jakiś kawał, przyjął podobną pozę i odpowiedział:
— Patrzcie, patrzcie, coś nowego się dowiem! Ty jak zwykle żartujesz. Przecież władze zakładowe trzymają się mocno i pewnie — zażartował Paweł. Chyba nie zapomniałeś, że ja mam kilka plusów ujemnych w moim życiorysie i to jeszcze niezabliźnione. A zresztą, mnie tu jest zupełnie dobrze, gdzie mi będzie lepiej?
Tu, Jurek przyjął minę poważną, co oznaczało, że wcale nie żartuje.
— Paweł, wiesz, że ja mam dobre kontakty i wiadomości z pewnego źródła i powiadam ci, że awansujesz. Nie chodzi o nasz zakład, dostaniesz propozycję przejścia na stanowisko dyrektora do jednego z mniejszych zakładów w naszym mieście. Jest to zakład zatrudniający 350 ludzi, czyli tyle mniej więcej ile liczy załoga twojego obecnego działu w naszym zakładzie.
Powiedzieć, że Paweł poczuł się zdziwiony, to mało, on był zaszokowany. Czyżby niedawne fakty zostały zapomniane?
— Jurek, a ślub kościelny? Czyżby mi o tym już zapomnieli?!
Tu Jerzy natychmiast ripostował:
— To drobiazgi, nie widzisz, co się w kraju dzieje? Takie drobiazgi ideologiczne już nikogo nie interesują. Tracą grunt pod nogami, więc chcą się otoczyć młodymi wilkami, takich drobiazgów dzisiaj nikt ci nie wypomni. Chociaż dotychczasowy dyrektor — stary politruk jeszcze z wojny — skrytykował propozycję awansowania ciebie, twierdząc, że za młody jesteś, nie dasz rady. Twoją kandydaturę wspierał jednak ktoś mocniejszy niż ten politruk, kiedyś się zdziwisz jak się dowiesz.
Jerzy ciągnął dalej:
— Teoretycznie możesz odmówić, ale radzę abyś mocno się zastanowił i przyjął. Widzisz, co się u nas dzieje, marazm, pieniędzy nie ma nawet na najprostsze rzeczy.
— Jurek, myślisz, że tam jest lepiej, a przecież to ten sam kraj!
— Nie jest lepiej, jest gorzej, ten politruk podobno strasznie zapuścił zakład pod względem remontów obiektów, parku maszynowego, bo podobno nic się nie dało. Tobie nowemu na pewno pomogą finansowo, będziesz mógł działać no i tym sposobem wykażesz się. W końcu nawet, jeżeli nie podołasz, to już z tego stołka nie spada się raczej w dół, ale ty sobie dasz radę. Nawet nie wiesz, że sekretarka jednego z naszych Wydziałów to żona tamtejszego Głównego Mechanika, człowieka w twoim wieku. Tam partia i związki są w ręku dyrektora, szefowie tych organizacji nie mają etatów, to przeważnie robotnicy w pełni zależni od swoich bezpośrednich przełożonych po linii zawodowej, będziesz tam królem. Jak widzisz, mam informacje z wielu źródeł.
Tu Paweł zaczął się głośno śmiać:
— Jurek, aleś mnie omotał, prawie całkowicie mnie zmotywowałeś, brzmi to dość ciekawie. Ale powiedz mi tak szczerze, czy oni, znaczy ci z Komitetu cię do mnie przysłali z misją?
Jurek w odpowiedzi puścił oko i na tym rozmowa się zakończyła, którą Paweł zamierzał puścić mimo uszu, jak wiele innych.
Tym razem jednak sprawa miała dalszy bieg. Aby było wszystko jak w dobrym puzzlu, odbyła się jeszcze jedna rozmowa w Komitecie, ale to była już formalność, takie namaszczenie. Po miesiącu pan inżynier Paweł Dębowiecki pożegnał się ze starą firmą i został dyrektorem nowego zakładu znajdującego się już na obrzeżach miasta. Zakład ten miał już historię dwudziestoletnią, ale swoją wielkością był nieporównywalny z tym zakładem, który Dębowiecki miał opuścić. Jedynie liczebność jego pracowników była porównywalna z liczebnością pracowników jego dużego Wydziału, którym dotąd kierował w starym zakładzie oraz odmienne problemy techniczne. Ta, tak zwana stara fabryka, to firma, która miała już ponad sześćdziesiąt lat, gdzie Paweł znał niemal każdy kąt. Ta Fabryka została założona w 1919 roku, czyli przed wojną i pracowali w niej ludzie, którzy pamiętali jak ją budowano i potem sami w niej pracowali. Paweł również zamierzał pozostać tu do emerytury, bo pracę tę lubił, codziennie nowe wyzwania, bo awaria, awarii nigdy nie była równa, ponadto trwała właśnie modernizacja, wchodziły obrabiarki numerycznie sterowane, zaczynała się era komputerowa. No i co było najważniejsze, to ludzie, którzy byli już jak rodzina po tych kilkunastu latach, jak tu ich opuścić?
To ostatnie było najgorsze do przetrawienia. Ci młodzi, czyli rówieśnicy, jakże się od nich oderwać i pozostawić, ale również ci starsi, zbliżający się już do emerytury, którzy nauczyli tyle trików zawodowych młodego nieopierzonego inżyniera. Oni studiów nie pokończyli, w wielu wypadkach jedynie szkołę przyzakładową, jednak to od nich można było się wiele nauczyć. Należało jednak wpierw poskromić swoje ambicje, a Paweł to potrafił i z tego korzystał, za co miał wśród nich serdecznych przyjaciół.
To były trudne przemyślenia, z którymi Paweł się zmagał. Poszedł jeszcze do sekcji elektroników. Mówiąc kolokwialnie, ta sekcja, była jego najmłodszym dzieckiem w fabryce, bo w końcu dyrekcja zgodziła się na jej utworzenie w związku pojawieniem się obrabiarek numerycznie sterowanych. Byli to młodzi inżynierowie, których Paweł znalazł w różnych miejscach naszego miasta, niekiedy po prostu marnowali się przy naprawie telewizorów. Paweł również ich zapytał, co ma zrobić. Wtedy, najodważniejszy z nich, Piotrek powiedział:
— Dziękuję, że nas pytasz, bo to dowód zaufania, dlatego powiem ci to, co każdy z nas by ci powiedział. My dotąd tułaliśmy się po różnych punktach usługowych naprawiając radia i kilka typów telewizorów, zadomowiliśmy się tam aż tu nagle przyszła propozycja z wielkiej fabryki i przyszliśmy i dopiero tu się okazało, że nasza nauka miała sens, bo wyzwanie przed nami wielkie, tu spotkaliśmy elektronikę na światowym poziomie. Zatem ty zrób to samo, na pewno czegoś nowego się nauczysz, zdobędziesz nowe doświadczenie, przecież niedawno skończyłeś dopiero trzydzieści lat, zabieraj się za nowe wyzwania. Chociaż cię namawiam, to z drugiej strony szkoda będzie jak odejdziesz, przynajmniej nam będzie brakowało ciebie, chociaż przypuszczam, że nie tylko nam.
Paweł tego zastrzyku potrzebował, cenił sobie zarówno oceny techniczne jak i te życiowe, wielokrotnie wygłaszane przez Piotra. Szczerze mówiąc, Paweł poszedł do Piotra z pełną świadomością, że ten takiej właśnie rady mu udzieli, bowiem nie tyle potrzebował rady, co potwierdzenia swojej decyzji, którą w duchu już dawno podjął. Piotr również miał duszę poszukiwacza optymalnego rozwiązania zawodowego i jak właśnie stwierdził, on to rozwiązanie znalazł. Paweł wiedział, że podjął decyzję mocno ryzykowną, ale tu, w Fabryce powiedzieli mu, że kiedyś, jeżeli zechce, to będzie mógł wrócić. Z drugiej strony wiedział również, że tych, co obiecują, wcale nie musi zastać po ewentualnym powrocie. Decyzję jednak podjął, tym bardziej, że, jak się dowiedział, tam zadanie już na niego czeka i to zadanie odpowiedzialne.
Już wiedział, że stanowi to dla niego nowe wyzwanie, bo jak mu już doniesiono, jego poprzednik nie miał żadnego pociągu do techniki, czego nawet nie ukrywał — był dawnym oficerem politycznym z wojska. Na szczęście, jak mu również powiedziano, tego poprzednika już nie ma od miesiąca i nie spotka go ani w pierwszym dniu ani w następnych. To Dębowieckiego nawet ucieszyło, bo znał nieco mentalność tych frontowców ze starego zakładu i czułby się wysoce niezręcznie w jego obecności. Przybyć miał jedynie Dyrektor Zrzeszenia, ale też tylko na dwie godziny. To go zadowalało, bo nigdy nie lubił szumu wokół siebie. Zatem nie będzie nadętych sytuacji, czyli uroczystych powitań, deklaracji ze strony załogi, czy innych szopek partyjno — państwowych, i dobrze.
***
Pierwsze zetknięcie z nowym zakładem wypadło nawet dość pozytywnie, chociaż brama wjazdowa przedstawiała widok okrutny. Nie dość, że brudna i odrapana to jeszcze pogięta przez samochody, no i najgorsze to fakt, że była otwierana ręcznie przez portiera i to przy każdorazowym wjeździe i wyjeździe samochodu na teren zakładu. Przechodząc koło okienka portierni nowy dyrektor zapytał:
— A gdy na zmianie są kobiety to, kto to żelastwo otwiera?
Portier bardzo dobrze wykorzystał sytuację, wiedział, bowiem, że to nowy dyrektor, bo z uśmiechem odpowiedział:
— No, kierowcy im pomagają, jak zechcą, bo to są zawsze obcy kierowcy, panie dyrektorze. My już dawno zgłaszali kierownikowi, że ciężko i że przecież produkują już bramy elektrycznie napędzane, ale ciągle słyszymy, że nie ma pieniędzy i nie ma pieniędzy…
— Pięknie wykorzystał sytuację a ja to przyjmuję, jako pierwsze wyzwanie — pomyślał nowy dyrektor. A do portiera powiedział:
— Chyba ma pan rację, niech pan się przypomni jak już tu się nieco zadomowię, coś wymyślimy…
Dookoła las, cicho i zielono, nie słychać zgiełku, szumu napędów elektrycznych obrabiarek, turkotu suwnic, trzasku pracujących spawarek i stukotu młotów kuziennych. Chociaż to ostatnie, czyli stukot młota kuziennego na pewno będzie słyszalny tu dotrze, bo w końcu stary zakład nie tak daleko pozostał, chociaż już w obrębie miasta był. Zaskakujące, że i tu była rampa kolejowa, chociaż w tym zakładzie transport samochodowy już opanował wszystko. Rampa kolejowa z bocznicą to już relikt przeszłości, ale niegdyś, w latach sześćdziesiątych, kiedy ten zakład budowano, bocznica kolejowa była standardowym wyposażeniem każdego zakładu. Jedynie w rejonie odbojnicy na końcu torów rosły przepiękne dzikie róże, co cieszyło oko każdego, kto tam spojrzał. Jak się później okazało, pracownicy pielęgnowali te róże jednak nie dla ich piękna, ale raczej dla owoców, bo podobno wino z nich było wspaniałe.
Wszystko to robiło wrażenie, że będzie tu wręcz spokojniutko. Nieopodal było kilka bloków przyzakładowych, gdzie mieszkała część załogi, pozostałych dowoził autobus zakładowy z miasta. Mało, kto miał wtedy słynnego malucha, czyli Fiata 126P, niektórzy korzystali z rowerów, ale tylko w okresie letnim, bo w zimie dojechanie tu rowerem było niemożliwe. Te kilkanaście rowerów stało przed zakładem w specjalnych stanowiskach i były pod obserwacją portiera zakładowego.
Te kilka drobiazgów, Dębowiecki zauważył już przy powitaniu, a pierwszy obrazek otoczenia wywarł dobre wrażenie im był na tyle przyjemny, że nawet ta odrapana brama wjazdowa gdzieś się skryła. Zrodziło się natomiast pytanie czy te przyjazne spostrzeżenia przełożą się na przyszłą atmosferę pracy w tym zakładzie. Tego nowy dyrektor nijak przewidzieć nie mógł. Można ryzykownie stwierdzić, że nowy dyrektor dał się na chwilę uwieść temu pięknemu widokowi, ale tylko na chwilę. Dębowiecki, bowiem doskonale wiedział, jaka jest sytuacja w kraju a jego nowy zakład przecież podlegał tym samym trudnym zjawiskom gospodarczym, które stan wojenny jeszcze bardziej pogłębił i momentami uczynił je wręcz nieznośnymi. Zdawał sobie również sprawę z tego, że gdyby nie wiem w jak przecudnym środowisku ukryć zakład pracy, to wspomniane problemy pojawią się w sytuacjach nawet najbardziej niespodziewanych. Pewnie tu będzie podobnie…
Następnego dnia, kiedy już minęły wszystkie zawirowania związane z nominacją, kiedy skończyły się prezentacje, Paweł po raz pierwszy wszedł sam do swojego gabinetu. Stanął za biurkiem i rozejrzał się wokół, po całym pokoju, czyli teraz gabinecie i pomyślał: — Więc to tak wygląda? Długa ława przystawiona do jego biurka, dookoła której stały krzesła, pod przeciwległą ścianą stał mebel raczej o kształtach i funkcji domowej, bo to regały oszklone, a za szkłem jakieś puchary, kryształy no i barek. Do czego tu barek potrzebny — pomyślał. Okazało się, że i owszem, na srebrnej tacy komplet koniakówek. To tu się pije? No tak, znowu głupie pytanie, przecież w poprzednim zakładzie dyrektor również posiadał zawsze koniak lub czystą wódkę.
Nagle zadzwonił telefon i usłyszał jakiś damski głos:
— Panie dyrektorze podać może kawę, bo pana poprzednik o tej porze zawsze pił kawę.
Nieco zmieszany i zaskoczony podziękował, odmówił, że może potem. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to była jego sekretarka, która siedziała tuż za ścianą, ponadto uświadomił sobie, że przecież musi teraz zrewidować swoje nawyki i dostosować je do nowej funkcji, funkcji dyrektora, czyli o określonej porze pić kawę podaną w filiżance a nie jakąś tam herbatę w blaszanym garnuszku, który zawsze stał w biurku na dole a za nim torebka z cukrem. Niekiedy w ogóle nie było czasu na tę herbatę o określonej porze, a niekiedy się zapominało, przecież to był warsztat, jak to niektórzy nazywali. To mniej więcej tak, jakby żołnierzom w okopach, o określonej godzinie rozwożono herbatę
W tej chwili stanął mu w oczach jego kierowniczy pokoik, jaki miał w poprzednim zakładzie. Jaka tam kawa, herbatę pijał tylko do śniadania o godzinie dziewiątej, może jeszcze jedną potem a tak przeważnie była do dyspozycji woda mineralna, Kryniczanka. Zresztą nie było czasu na takie fanaberie jak picie kawy, podejmowanie gości… Po porannej odprawie przeważnie szedł na obchód wydziałów produkcyjnych, bo musiał zapoznać z wszystkimi awariami. Nie wyobrażał sobie, aby mógł polegać tylko na informacjach telefonicznych, musiał widzieć, musiał usłyszeć, co mówią jego ludzie szukający przyczyn danego uszkodzenia. Zresztą były takie maszyny, że tylko padła ich nazwa, on już wszystko wiedział. Tak to myśli Pawła odpłynęły jeszcze do starej firmy i tamtych ludzi. Zadumał się i to mocno, myślami był w poprzednim zakładzie.
Po chwili jednak wrócił do tego miejsca, w którym stał, bo faktycznie, nawet nie zauważył, że cały czas stoi przy biurku, jak petent, zamiast usiąść na tym fotelu dyrektorskim. Ostatnią myślą było: Jak tu cicho! Ani nawet turkotu suwnicy nie słuchać, która niemal bez przerwy jeździła nad przyległą halą fabryczną i wielu innych dźwięków, które znał na pamięć, a które pochodziły od konkretnych maszyn. Jak tu żyć w takiej ciszy? Oj, trudno będzie się do tego przyzwyczaić, żeby, chociaż radio było i łamało tę ciszę. W poprzednim miejscu radio nie miałoby sensu, bo huk maszyn a szczególnie jeżdżących suwnic zagłuszał wszystko.
Tu, jedynie mógł usłyszeć warkot silnika samochodu podjeżdżającego pod rampę rozładowczą, bo akurat tę część zakładu widział ze swojego okna. No może jeszcze mógł słyszeć wymianę zdań przeładunkowych, szczególnie w momentach, kiedy się kłócili z kierowcą, bo źle podjechał i wtedy wydłużała im się droga do bramy korytarza wjazdowego, nie podjechał na wprost drzwi. Wtedy droga im się wydłużała i jeszcze dwa zakręty powstawały. Klęli wtedy niemiłosiernie, co niekiedy zmuszało kierowcę samochodu dostawczego do skorygowania miejsca postoju pod rampą. Poza tymi drobnymi incydentami, cisza panowała i błogi spokój, chociaż późniejsza praktyka nieco skorygowała pogląd Pawła na ten rzekomy błogostan, a nawet wiele musiał zmienić ze swoich pierwszych spostrzeżeń, nawet bardzo wiele.
Praktycznie, cała kadra kierownicza to byli ludzie w wieku 30–40 lat, a więc rówieśnicy. Jedynie dotychczasowy zastępca dyrektora Stefan Kalina dość odstawał wiekowo, czyli był starszy o jakieś piętnaście lat, co było nie lada zagadką dla nowego dyrektora. Przecież to on, dotychczasowy zastępca powinien objąć to główne stanowisko. Dlaczego tak się nie stało? To było pytanie, które postanowił rozwikłać w pierwszej kolejności a od odpowiedzi na to pytanie mogło wiele zależeć. Była to sprawa na tyle delikatna, że Paweł Dębowiecki postanowił do niej wrócić zaraz po kilku dniach. W pierwszej kolejności postanowił poznać nowy zakład z jego specyfiką produkcyjną, techniczną i stojącymi problemami.
Tak się też stało, po około tygodniu Paweł Dębowiecki poprosił swojego zastępcę do siebie i od razu zaznaczył mu, że będzie to rozmowa nie tylko o sprawach zawodowych i raczej nie musi nic przygotowywać. Sekretarce przekazał, aby nikt nie przeszkadzał chyba, że zajdzie coś ważnego. Stefan Kalina wszedł, przywitał się i od razu zaczął wyprzedzająco:
— Czekam i czekam, że pan dyrektor poprosi o omówienie spraw zakładowych i się doczekałem.
— Panie dyrektorze, — zaczął Dębowiecki, — skoro mamy współpracować ze sobą przez wiele lat, to pomyślałem, że nie ma, co przyspieszać. Myślę, że jeszcze nie raz będę pana pytał, a na pewno będę pytał, bo w pewnych w większości spraw zawodowych a dokładnie technologicznych, nawet nie będę próbował panu dorównywać.
Kalina lekko się uśmiechnął, co Paweł Dębowiecki uznał za rozładowanie sytuacji i też odwdzięczył się dobrym gestem. Teraz zaczął Kalina:
— Czy ja mam zreferować wszystkie problemy a pan potem zada pytania? Co nieco sobie przygotowałem.
Kalina był pewien, że bez jego pomocy, czyli jego instruktażu, młody dyrektor nie jest w stanie wykonać kroku w nowych warunkach. Był pragmatykiem i jego zachowanie, czyli chęć pomocy wynikały z bardzo szlachetnych przesłanek. Zbyt wiele w swoim życiu przeszedł i obce mu były wszelkie formy wywyższania się. Tak było i teraz.
— Ależ nie, ja nie wymagam od pana żadnych referatów i to jeszcze na piśmie! — Niemal wykrzyknął Dębowiecki. — Ja mam do pana tylko kilka pytań, bardzo prostych pytań, które mi się narodziły przez te kilka dni obserwacji i rozmów z kierownikami poszczególnych wydziałów. Zacznę może od pierwszego: — Jak pan ocenia współpracę między kierownikiem magazynów i kierownikiem produkcji.
Kalina otworzył szeroko oczy, bo takiego pytania na początek się nie spodziewał i odpowiedział:
— Skoro tak pan stawia pytanie, to znaczy, że pan już wie, że oni się nie lubią, co niekiedy staje się uciążliwe dla pracy zakładu.
— Spróbujmy, zatem to rozwiązać i myślę, że w zasadzie pan to sam zrobi. Ja się nigdy nie będę wtrącał do pana obszaru zarządzania, obiecuję to panu. Jedynie wtedy, kiedy pan sam poprosi, to owszem. Na początek niech pan im obu przekaże, ale to obu jednocześnie, że ten nowy dyrektor już zauważył ich zachowania i ostrzega, że jeżeli nie zmienią swoich stosunków na wzorcowe to ich zmieni. Nie zamieni, ale zmieni, dobrze? Myślę, że to powinno zadziałać, bo za kilka miesięcy już by nie zadziałało.
— Rozumiem — odpowiedział wesoło Kalina.
— Widzę, że pan się ucieszył, to dobrze, niech pan się posłuży moją osobą na tyle na ile będzie potrzeba. Tak to jest jak się z podwładnymi chodzi na wódkę, wtedy ma się ręce związane, zresztą mnie to też czeka, ale za jakiś czas. Powiadają, że jak się nie przeprowadzi głównej reorganizacji w pierwszych trzech miesiącach, to potem trudności rosną w postępie logarytmicznym, zbyt się rozumie tak zwane trudności obiektywne swoich podwładnych.
Potem rozmowa już potoczyła się gładko i wcale nie były to pytania i odpowiedzi, po prostu po tym krótkim wstępie wszelkie lody zostały skruszone.
Na koniec Kalina zdecydował się jeszcze na jedno pytanie, uprzedzając jednak czy może je zadać, bo sam miał wątpliwości, bał się trochę ośmieszenia, jako że dotyczyło ono, w szczególności, jego zakresu obowiązków. Nowy szef zareagował jednak z uśmiechem, jakby spodziewał się tego pytania.
— Oczywiście, niech pan pyta, nie mam tajemnic.
— Panie dyrektorze, ja się tak precyzyjnie przygotowałem a to wszystko okazało się niepotrzebne, bo pan już wszystko wie, pan się doskonale orientuje w zakładzie i to po dziesięciu dniach. Jak to możliwe?
Paweł Dębowiecki się uśmiechnął i zaczął opowiadać:
— Widzi pan, zupełnie przypadkowo wpadł mi do głowy pewien system poznania zakładu, podsunięty mi przez panią Halinę, naszą kadrową, chociaż ona sama wcale nie zdawała sobie z tego sprawy. Myślałem, że pan to odgadnie, ale skoro to jest nadal tajemnicą to się cieszę, ale teraz panu opowiem. Otóż ja, co kilka dni prosiłem o teczkę personalną któregoś z kierowników a tam jak pan wie, są ich zakresy obowiązków. Co ważniejsze punkty zakresu obowiązków przerabiałem na pytania i tworzyłem listę kilkunastu pytań. Dany kierownik otrzymywał ten zestaw pytań i na drugi dzień był proszony na przyjacielską rozmowę przy kawie. W czasie tej rozmowy odpowiadał na zadane pytania. Po co ja miałem męczyć pana takimi prostymi rzeczami. To jest ta cała tajemnica. Tyle, że życie przyniesie następne pytania, których ani ja, ani pan nie znamy.
— Panie dyrektorze! Dębowiecki niemal podskoczył, a Kalina kontynuował: — Nie, nie wyczułem tego, tutaj zaskoczył mnie pan niesamowicie. Ja bym tego nie wymyślił!
— Wymyśliłby pan, wymyślił, ja to panu gwarantuję. Potrzeba jest zawsze matką wynalazku. Ale prawdę mówiąc, aby w naszych stosunkach na przyszłość nam nic nie uwierało to mam pewną propozycję. Przepraszam, że jako młodszy, ale nieco usprawiedliwi to fakt, że ja młodszy jestem pana szefem, to ja proponuję przejście w naszych stosunkach dwustronnych na „Ty”, co pan na to?
Kalina natychmiast odpowiedział:
— Ależ oczywiście! Być może wyszedłbym z taką propozycją, ale nie wiedziałem czy wypada. Pana poprzednik zawsze hołdował bardzo oficjalnym stosunkom i nie wyobrażam sobie zwracania się do niego na „Ty”.
— Ten politruk?
— Widzę, że już wiesz, kim był… Cieszę się z tej rozmowy — dodał Kalina i zaczął zbierać filiżanki po wypitej kawie, aby wynieść do sekretariatu, bo taki miał zwyczaj. Uznał, bowiem, że spotkanie się skończyło.
Tu Dębowiecki mu przerwał:
— Czekaj, czekaj, bo ja mam jeszcze jedno pytanie do ciebie, już nie zawodowe a może nawet osobiste.
— Pytaj, zatem — wyjąknął niemal strachliwie Kalina siadając spowrotem na krześle.
— Jest to pytanie, które mnie męczy od początku, które wielu zadawałem, ale nikt mi nie był w stanie odpowiedzieć, nawet w Komitecie, nawet szef naszej jednostki nadrzędnej. Brzmi ono:, Dlaczego ty nie chciałeś objąć tego stanowiska i musieli mnie znaleźć? Znasz zakład i problemy, do emerytury jeszcze masz kawałek, zatem dlaczego?
Kalina wrócił powoli na krzesło i zaczął:
— Wiesz Paweł, przypuszczałem, że zadasz to pytanie kiedyś, ale nie przypuszczałem, że tak szybko. Oni mnie też pytali, ale słyszeli tylko moje „nie” i nic więcej, to prawda.
— Słuchaj Stefan, wydaje mi się, że nasze stosunki muszą być bardzo klarowne, nie wyobrażam sobie inaczej. Ponadto twoje „nie, bo nie” zadowoli mnie tylko wtedy jak powiesz mi, że za tym kryją się twoje sprawy osobiste, wtedy cofam pytanie. W rewanżu oświadczam, że jeżeli chcesz się dowiedzieć cokolwiek o mnie to pytaj, odpowiem i od razu oświadczam, że nie mam żadnych tajemnic.
— Dobrze, skoro nam tak dobrze się rozmawia to powiem tak: są to sprawy osobiste, jak najbardziej, jednak ich tło jest ogólnie znane od dawna. Poznasz je, zatem wszystkie. Może ja poproszę jeszcze jedną kawę, dobrze?
— Ależ proszę, zamów sobie, mnie wystarczy woda, którą tu mam.
Ponieważ bliżej było do drzwi niż do telefonu, Kalina uchylił drzwi i powiedział:
— Pani Basiu, jedną kawę proszę!
— A czemu nie dwie? – Spytała sekretarka
— No, bo ja dwóch naraz nie pijam — odpowiedział filuternie Kalina. Dyrektor Kalina bardzo często używał takich wesołych ripost, wiadomo — kresowiak.
Gdy sekretarka wniosła kawę, Kalina usiadł wygodniej na krześle i zaczął:
— Zacznę od rzeczy prozaicznych, na które nikt nie zwracał uwagi. Otóż chyba najbardziej przeszkadzało mi to, że ja właśnie znam te wszystkie sprawy związane z zakładem i niektórych nawet przez myśl by mi nie przyszło, aby stawiać w naszym szefostwie w Katowicach, bo przecież są trudności obiektywne. A ty możesz wszystko, bo jesteś nowy, nie znasz tych problemów obiektywnych i oni nie mogą cię zbyć, przynajmniej przez pierwsze pół roku a nawet rok. Przed tobą wielka szansa i moja nadzieja, działaj, jak trzeba będę ostrzegał. Drugi problem to konieczność kontaktu z władzami partyjnymi w mieście, ja nie znoszę tego pierwszego sekretarza, to zły człowiek. Zresztą ty go też znasz, bo to człowiek z twojego dawnego zakładu.
— Oj tak, tu masz rację, to niemal niebezpieczny człowiek — wtrącił Dębowiecki — znam go doskonale, aż do bólu.
— No widzisz, ale jest jeszcze jeden problem, który łączy się z moimi sprawami osobistymi, ale dowiesz się i o tym. Ty przyszedłeś z dużego zakładu, gdzie byłeś dotąd niejako ukryty wewnątrz zakładu, nie byłeś zmuszony do reprezentowania zakładu na zewnątrz, weź to pod uwagę. Usłyszałeś o komitecie partyjnym, którego urzędnikom obyś się nie naraził, bo cię zniszczą intrygami.
Jest jednak jeszcze jedna firma, która rzekomo ma funkcję opiekuńczą nad naszym zakładem, tylko jak dotąd ja nie wiem, w jakim zakresie, chyba w każdej dziedzinie. Paweł, to jest Służba Bezpieczeństwa, bo Milicja też, ale to jest drobiazg. Ci ostatni bywają raz w miesiącu i jest to tylko tak zwany dzielnicowy. Spisuje protokół o stanie porządku i tyle. Natomiast SB to zupełnie inna bajka. Ci się nie zapowiadają, oni wpadają, kiedy zechcą i musisz takiemu dotrzymać towarzystwa i odpowiadać na przeróżne pytania stawiane tak niby od niechcenia.
No i pamiętaj, oni mają na naszym zakładzie donosicieli bardzo mocno ukrytych. W swoim czasie doświadczysz tego sam. Na tym ich praca polega. Na koniec dodam, że bardzo się cieszę, że przyszedłeś, bo przed tobą ja byłem na pierwszej linii przez dwa miesiące od czasu, kiedy twój poprzednik odszedł i najgorsze były właśnie te niespodziewane wizyty tego niby opiekuna z SB. Przyjeżdżał, posiedział godzinę coś tam pogadał i odjeżdżał. Ja potem zastanawiałem się, po co on był, czy sam nie powiedziałem coś głupiego, to było ciężkie i stresujące.
— A cóż ty Stefan tak się boisz tych esbeków? Miałeś z nimi kiedyś jakieś przejścia, albo może próbowali cię skaperować na współpracownika? Przepraszam za to ostatnie, to tylko żart. Ja miałem z nimi raz styczność na początku stanu wojennego w poprzednim zakładzie, ale powiem ci szczerze, że sprawę załatwiliśmy elegancko, chociaż początkowo wyglądało to groźnie, bo niektórzy podejrzewali sabotaż.
Stefan Kalina na chwilę ucichł, widać było, że się zastanawia, i po czym zaczął spokojnie:
— Ależ oczywiście, ja wiem, że nie każdy z nich to chodzące niebezpieczeństwo, w końcu są to wszystko ludzie z wyższym wykształceniem, oficerowie. Jednak moja sprawa ma bardzo głębokie podłoże i jest to podłoże osobiste. Powiem ci jednak, o co chodzi. Otóż ja urodziłem się na Wołyniu. Na pewno nie wiesz gdzie to jest. To jest obecnie Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich a dokładniej Ukraina. Kiedy ja miałem kilkanaście lat tamtejsi Ukraińcy wystąpili przeciwko Polakom mordując ich w sposób brutalny a nasze wsie palili, kościoły bezcześcili, chociaż to podobno nasi bracia w wierze, grekokatolicy — uznający tego samego Boga i władzę papieża. Ponieważ zostaliśmy ostrzeżeni przez sąsiadów Ukraińców uciekliśmy z domu do lasu. Mnie w pamięci został tylko widok palącego się naszego domu. Potem był długi marsz lasami i dzikimi drogami na jakąś stację, załadunek na wagony towarowe i podróż do Polski. Ja długo nie mogłem zrozumieć, że uciekam z Polski do Polski. Paweł, czy ty znasz historię wypędzenia Polaków z Wołynia i straszliwy mord na tych, co zostali, co nie wierzyli w to, co ich czekało i na tych, co uciec nie zdążyli? Czy ty sobie wyobrażasz, że oni zabijali siekierami, młotami, sierpami piłami i kosami? Nie odpuścili nawet starcom i dzieciom, w tym jeszcze nienarodzonym! Straszne to było… Przepraszam, nie mogę dalej mówić.
Paweł Dębowiecki zamyślił się i po chwili odpowiedział:
— Coś tam słyszałem, ale tak pokątnie, przecież wiesz, że żadne oficjalne źródła tego nigdy nie podały a już o tych sposobach mordowania ani słowa i chyba jeszcze długo nie podadzą. Ponadto na przestrzeni ostatnich lat miałem kilka kontaktów z kresowiakami, a moim szefem kilka lat temu w poprzednim zakładzie był inżynier ze Lwowa, który zaznał wielu krzywd łącznie z zsyłką na tak zwane białe niedźwiedzie, jak, jak to się popularnie mówi. Stąd o rzezi wołyńskiej to i owo wiem. Dzisiaj, tak zwana przyjaźń między naszymi narodami wyklucza wspominanie o tych faktach.
Kalina kontynuował dalej:
— Ano właśnie, niby nikt nic nie wie a ofiary wołają o pomstę do nieba. Ojciec zmarł z żalu po roku, matka pożyła jeszcze kilka lat i zostaliśmy sami, my dzieci. Skoro władza nic nie mówiła to i nam wygnańcom też nie było wolno mówić. Myśmy nawet między sobą, w rodzinie, bardzo mało o tym mówili. Odnosiliśmy niekiedy wrażenie, że władza boi się tego, co my wiemy o tych wydarzeniach, stąd był ten zakaz mówienia o Wołyniu. Z tego, co widzę, to był to zakaz wysoce skuteczny, bo ty też praktycznie nie wiesz wiele o tej rzezi, bo tak to trzeba nazwać. To, że byliśmy obserwowani w latach pięćdziesiątych to wiemy, ale jak jest dalej to ja tak naprawdę nie wiem do dnia dzisiejszego. Mnie się do dzisiaj wydaje, że oni mnie obserwują. Powiedziałem ci to w wielkim zaufaniu, poza tobą nikt nigdy nie usłyszał tych argumentów i nigdy nie usłyszy. Czy ty mnie teraz rozumiesz?
Spojrzeli sobie w oczy, a Dębowiecki głosem przyciszonym powiedział:
— Tak Stefan, doskonale rozumiem i serdecznie dziękuję za zaufanie, jakim mnie obdarzasz. Postaram się udowodnić, że się nie myliłeś obdarzając mnie tak wielkim zaufaniem. Kiedyś musisz mi opowiedzieć o tych mordach na Wołyniu.
Stefan Kalina zatrzymał się już w drzwiach, cofnął się z powrotem, zamknął drzwi i powiedział:
— Widzisz Paweł, może ci opowiem, ale musisz wiedzieć, że mnie trudno jest o tym mówić, my nawet w rodzinie o tym nie mówimy, bo łzy się leją. Oni teraz mówią, że ja się urodziłem w ZSRR. Wiesz jak to boli? Ponadto te czasy za mojego życia się nie zmienią i ciągle będę milczał, ciągle będę się bał cokolwiek powiedzieć.
— Zmienią się, zmienią… Jak się góra pochyla i jej skały pękają, to musi kiedyś runąć! Na koniec, jeżeli mogę prosić, odpowiedz mi jeszcze ja na jedno pytanie. Czy możesz mi powiedzieć jak wygląda taki kontakt z tym esbekiem, czy oni używają nadal siły?
— Paweł, to już nie te czasy, kiedy byli brutalni, bili kolbami, krzyczeli. Tak działało NKWD czy wcześniej CzK. Polskie SB, to już ludzie z wyższym wykształceniem, niekiedy nawet bardzo mili. Oni, co najwyżej straszą, namawiają do współpracy szantażując jakimiś tajemnicami rodzinnymi. Jeżeli ktoś się mocno stawia może, co najwyżej stracić pracę lub mogą mu zrobić piekło w środowisku poprzez częste naloty, rewizje. U nich jest taki próg, czyli jak założą człowiekowi tak zwaną teczkę to jest pilnowany przez dzień i noc, zaraz znajdują się donosiciele, którzy z powodów ideologicznych lub za pieniądze ślą meldunki. Tak osaczony człowiek żyje niczym dzikie zwierzę otoczone drutem kolczastym. Paweł, tego się najbardziej boję, tego osaczenia.
Żeby tak ponuro się nie rozstawać, nowy dyrektor rzucił w stronę gotującego się do wyjścia swojego nowego zastępcy:
— Poza sprawami zawodowymi, zdążyłem również zauważyć, że mamy tutaj wiele ładnych dziewczyn, co ty na to?
— Ha! Niektóre już od miesiąca przychodzą do pracy we fryzurach, bo dowiedziały się, że przychodzi młody dyrektor w miejsce tego starego dziada. Zresztą twoje pytanie dowodzi, że ich przygotowania zadziałały. Zatem strzeż się, strzeż żeby cię nie omotały! Ja bym sam poddał się temu omotaniu, ale moje lata już mnie dyskwalifikują z tych zawodów — już zupełnie na wesoło dorzucił Stefan kierując się do drzwi.
Na tym zakończyli tę rozmowę. Nawet nie przypuszczali, jaka to była ważna rozmowa dla ich dalszej wieloletniej współpracy.
Po zapoznaniu się z zakładem i jego terenem, nowy dyrektor zechciał obejrzeć również otoczenie zakładu a tym szczególnie stan ogrodzenia zakładu. Miał swoje powody wynikające z poprzedniego zakładu. Chodząc wzdłuż ogrodzenia od wewnątrz zauważył pewne oznaki, których powody spodziewał się zobaczyć na zewnątrz. Na towarzysza tej wyprawy poprosił Głównego Mechanika inżyniera Szklarskiego. Wyszli, więc obaj na zewnątrz i powolnym spacerem ruszyli wzdłuż ogrodzenia. Po prawej stronie mieli betonowe ogrodzenie a za tym ogrodzeniem, wewnątrz zakładu biegła bocznica kolejowa. Teren po stronie lasu był lekko spadzisty, natomiast po drugiej stronie ogrodzenia tor kolejowy na drewnianych podkładach.
— Dla złodzieja trudne do sforsowania, bo nieco ryzykowne — zauważył dyrektor.
— Jednak do przerzucenia czegoś lżejszego przez płot to wręcz wymarzone miejsce, bo las wszystko zasłoni — zauważył inż. Szklarski.
— No tak — zgodził się dyrektor.
Poszli jednak dalej oglądając teren zewnętrzny, bo i było, co oglądać. Przede wszystkim był to piękny las mieszany, w jakim Dębowiecki już dawno nie był. Cofając się wstecz natrafił pamięcią na podobny las z czasów bardzo wczesnej młodości. Były to lasy na Dolnym Śląsku, gdzie się urodził. Odezwała się tęsknota za tamtym lasem, zapach to spowodował, bo lasy wszędzie pachną jednakowo. Tam przeważały drzewa liściaste, tu była duża domieszka sosen. Tam liczne pagórki, ścieżki, przecinki, po których w lecie jeździło się na rowerach a w zimie na nartach. Tylko ten, co jeździł po tych ścieżkach na rowerze mógł teraz odważyć się na jazdę na nartach, ktoś obcy by się nie odważył. W lecie znaki ostrzegawcze stanowiły konkretne drzewa, w zimie już tego nie było, bo wszystkie drzewa były pokryte śniegiem jednakowo. Tam był cichutko szemrzący strumyk a tu nic takiego nie było. Zresztą, kto by usłyszał strumyk jak niedaleko słychać sąsiedni zakład, ponadto przez las przebiegała droga. To nie były odgłosy sprzyjające romantyzmowi lasu.
Nagle coś wyrwało dyrektora z tej zadumy, niemal kontemplacji i nie był to żaden dźwięk. Jakiś dziwny obraz to zakłócił, obraz, który wręcz zaburzał widok lasu. Z tego lasu wychodziło coś na kształt węża, coś, co wychodziło z lasu i przecinało drogę dwóm panom. Rura metalowa to nie była, kabel energetyczny też nie…
— A to, co? — Niemal wykrzyknął dyrektor.
Szklarski też się zatrzymał, tyle, że bardzo spokojnie, wyciągnął jakiś papier z teczki, którą niósł ze sobą i zaczął tłumaczyć:
— Panie dyrektorze, ponieważ spodziewałem się, że w trakcie naszego obchodu trafimy na ten relikt przeszłości, trochę się przygotowałem.
— Więc słucham pana — odpowiedział dyrektor.
Szklarski wyciągnął z teczki ten tajemniczy papier i zaczął mówić:
— Ten ołowiany kabel, który pan tu widzi i pewnie się domyśla, to linia łączności do naszego zakładu. Ma pojemność stu par, ale do zakładu wykorzystano tylko kilkanaście, reszta to rezerwa. Po prostu taki akurat mieli i taki dali, bo termin oddania zakładu do ruchu naglił, podobno nawet nikt nie szukał prawidłowego kabla, chociaż nie jest to ekonomiczne podejście.
Dyrektor nawet zdziwienia nie wykazał, znał takie sytuacje z autopsji, ileż to razy podobne decyzje podejmował, dlatego przytaknął:
— Tak, domyślam się, ale z tego, co wiem, to kable ołowiane prowadzi się w kanalizacji kablowej, pod ziemią a nie, jako linia napowietrzna, no i nie dziwi mnie ta bogata rezerwa, pewnie innego kabla nie mieli. A jaka jest granica eksploatacji, czyli odkąd jest nasze?
Szklarski otworzył umowę, bo to był ten tajemniczy papier, i odczytał, że granicę eksploatacji stanowi złącze zlokalizowane na ścianie portierni zakładowej. Ponadto dodał jeszcze:
— Ten stan, który ja nazywam prowizorką, trwa już dwadzieścia lat, czyli od zakończenia budowy zakładu. Kiedyś Lasy Państwowe wyraziły zgodę na ten stan, bo ten las od naszego płotu jest ich działką. Pod koniec budowy Inwestor Zastępczy chciał zlikwidować te prowizorkę i tą samą trasą, przez las poprowadzić kabel ziemny lub napowietrzny na słupach drewnianych. Oczywiście Firma Lasy Państwowe nie wyraziła zgody, lecz nakazała trasę dziesięć razy dłuższą, czyli około kilometra: wzdłuż wspomnianej drogi gminnej oraz dojazdowej do naszego zakładu. Oczywiście Poczta Polska, jako właściciel prawny tej linii, rozpoczęła pertraktacje z Lasami, potem z PKP, bo też występowało skrzyżowanie. Trwało to wiele lat i w końcu gdzieś sprawa utknęła i umarła śmiercią naturalną. Mnie to początkowo spędzało sen z powiek, ale stopniowo się przyzwyczaiłem, bo nic się nie działo złego i tak jest do dzisiaj.
Dyrektor Dębowiecki na chwilkę przystanął, zamyślił się i spokojnie powiedział:
— No tak, niby nie nasza sprawa, bo Poczty, która zawiaduje łącznością, ale jednak po części nasza, bo przecież ten kabel tylko do nas idzie. Dyrektor Poczty niedawno zapowiedział się z odwiedzinami, więc mu delikatnie nadmienię o tej sytuacji, bo pewnie również o niej zapomniał. A tak między nami powiem panu, że nasze szczęście polega na tym, że w cennikach na skupach złomu nie ma jeszcze ołowiu, bo ten kabel nawet dziecko może ściągnąć z tych prowizorycznych podpórek.
— Złota, panie dyrektorze też nie ma a kradną. — Zaśmiał się Szklarski.
— Niech pan nie kusi zła — odpowiedział dyrektor i poszli dalej.
Przeszli teraz na odcinek wschodni trasy ogrodzenia i ich oczom ukazał się ciekawy widok. W odległości trzystu metrów zobaczyli również płot i kontury wielkiego zakładu, na którego widok młody dyrektor zmrużył oczy i zatrzymał się na dłuższą chwilę kontemplując ten obraz, który pierwszy raz zobaczył.
Był to widok jego poprzedniego miejsca pracy, czyli największego zakładu w okolicy lub — jak niektórzy mówili — żywicielki miasta. Dębowiecki pierwszy raz widział swoją dawną fabrykę od tyłu. Zwrócił się do Szklarskiego, lekko się uśmiechnął i powiedział:
— Wie pan? Nigdy nie widziałem mojego dawnego zakłady od tyłu, nigdy w tym rejonie nie byłem, jakoś nie było potrzeby. Gdybym nie wiedział, że tam się znajduje, pewnie bym nie rozpoznał.
— Bo to jest podobnie jak z ludźmi. Możesz za kimś iść i nie wiesz, za kim idziesz. Dopiero po głosie lub po twarzy możesz rozpoznać — skonstatował Szklarski.
Teraz dyrektor zareagował bardzo żywiołowo:
— O tak, ma pan rację, nawet w nocy, bez oświetlenia, jedynie po dźwięku powiedziałbym panu, co w danej chwili pracuje. Mało tego, włączałem w domu radio i wiedziałem czy hartownice pracują, wyobraża sobie pan?
Szklarski zrobił zdziwioną minę i powiedział:
— No nie, tego sobie nie wyobrażam!
Teraz Dębowiecki już się zupełnie rozpalił:
— Bo hartownice mają generatory wysokiej częstotliwości w zakresie fal średnich, natomiast każde radio jest odbiornikiem tej częstotliwości i można usłyszeć charakterystyczny turkot, przerwę i znowu, rozumie pan? Tak się hartuje koło zębate: ząb po zębie.
Na to Szklarski kiwnął głową i powiedział:
— Teraz rozumiem, ale ja bym tego sygnału na pewno nie odróżnił od wielu innych, bowiem na falach średnich podobnych sygnałów jest wiele.
Dębowiecki się uśmiechnął i powiedział:
— Z czasem by pan rozróżnił nawet podczas snu, ale idźmy dalej.
Poszli, zatem dalej wzdłuż płotu, tylko Dębowiecki od czasu do czasu zerkał, co jakiś czas w miłym mu kierunku, chociaż w pewnej chwili znowu się zatrzymał, dotknął nogą płyty w ogrodzeniu, która nagle upadła a ich oczom ukazał się dziwnie wydeptany teren zarówno z jednej jak i z drugiej strony płotu. Szklarski widząc to natychmiast zauważył:
— To jest dość nowe obluzowanie płyty, bo niedawno temu zakładaliśmy tu nowe uchwyty. Trzeba będzie powtórzyć całą operację, pewnie ktoś wie o tym problemie. Może też być tak, że uczestniczy w usuwaniu tych dziur w ogrodzeniu.
— Szkoda, że nie poprosiliśmy szefa Działu Gospodarczego, żeby to sobie zanotował — stwierdził dyrektor.
Na to Szklarski bardzo spokojnie:
— Nie ma potrzeby, on, co tydzień obchodzi ten płot i przekazuje mi swoje uwagi. To, co my teraz zobaczyliśmy, on zobaczy jutro, chociaż ja mu już dzisiaj powiem.
Na to dyrektorowi wymknęła się taka uwaga:
— Jakby to było dobrze gdyby wymyślili takie kamery, które obserwowałyby to całe ogrodzenie. Wystarczyłoby cztery po rogach a na portierni byłby taki monitor, który portier by obserwował całą dobę. No, ale to tylko na razie marzenie, chociaż gdzieś już nad czymś takim pracują.
Od strony południowej widok był zupełnie inny: piękna, ogromna łąka. Teren był lekko podniesiony w stosunku do podstawy płotu, co bardziej sprzyjało punktom przerzutu towarów i faktycznie dało się ich zlokalizować dwa. Wszystkie te miejsca doskonale były znane kierownictwu zakładu i tępienie kradzieży było ustawicznie kontynuowane. Dyrektor rozejrzał się po terenie okalającym płot zakładu od tej strony i zwrócił się do towarzyszącego mu inżyniera Szklarskiego:
— Niech pan patrzy panie inżynierze, jaki wspaniały teren pod boisko piłkarskie, równiutki, na pewno dobre wymiary i miejsce na trybuny. A może tylko boisko do piłki ręcznej i do siatkówki, co? Nie ma takiego w mieście.
Szklarski cały czas się uśmiechał i nic nie mówił, a dyrektor kontynuował dalej:
— Dobrze, nic pan nie mówi, to teraz poważnie coś powiem. Miejsce wymarzone pod rozbudowę naszego zakładu. Piękna hala mogłaby tu stanąć i produkcję można by podwoić. To, co teraz pan powie?
Szklarski przestał się śmiać i powiedział:
— Co powiem, to powiem, ale powiem. Na tę drugą propozycję to i ja dałem się kiedyś złapać. Na tę propozycje dał się również złapać pański dawny dyrektor pańskiego dawnego zakładu, który upatrzył sobie na tym terenie poligon, czyli taki plac prób dla produkowanych dźwigów i koparek. Teraz niech pan popatrzy na ten lekki wzgórek wzdłuż tamtej krawędzi tego pięknego placu.
— Jaki problem zniwelować? — Wtrącił dyrektor.
Inżynier Szklarski kontynuował dalej nawet nie zwracając na pytanie, które padło z ust dyrektora:
— Panie dyrektorze, ten lekki wzgórek to tylko górka biegnącego tam w ziemi kolektora do miejskiej oczyszczalni ściekowej. Jest to taka rura betonowa o średnicy chyba dwóch metrów. Ma on strefę ochronną, której przekroczyć nie wolno, bo grozi katastrofą ekologiczną. Na tym rurociągu wszyscy padli a pan chyba jest ostatnim z nich. — Szklarski wygłosił to z dumą i niemal triumfalnie.
Dębowiecki uśmiechnął się. Pomyślał, że zapewne Szklarski pokazał nowemu szefowi, kim on tu jest i że wie wszystko. Dobra jest taka cecha, bo sygnalizuje przebojowość, z takim można wiele. Jak jednak życie pokazało, w sytuacjach mocno kryzysowych tracił tę pewność siebie i trzeba mu było podać rękę.
Obaj zaczęli się serdecznie śmiać a dyrektor zakończył:
— No tak, ale była to dla mnie bardzo pouczająca wycieczka, która niestety pozbawiła mnie zbędnych złudzeń. Może to i dobrze? Nie będę trwonił czasu na zbędne fanaberie. Proszę relację z tej wycieczki przekazać koledze kierownikowi Działu Gospodarczego i samemu też wyciągnąć stosowne wnioski. Nie będzie jakiegoś polecenie służbowego ani zarządzenia, bo chyba dobrze się rozumiemy. Szkoda papieru. Dziękuję panu za towarzystwo i idę do siebie.
Życie biegło swoim torem a Paweł Dębowiecki coraz głębiej wchodził w problemy zakładu. Któregoś dnia przyszło powiadomienie, że w jednostce nadrzędnej zwołuje się naradę dyrektorów zakładów i podane były tematy tej narady. Paweł Dębowiecki poprosił swojego zastępcę, aby mu wyjaśnił, na czym ta narada polega. Stefan rzucił okiem na telegram i powiedział:
— Te dwa tematy ja ci zreferuję i przygotuję notatkę a z tymi dwoma to chyba już dasz sobie radę. Ponadto wiedz, że te tematy będą tylko formalnością i z czasem nie będziesz ich traktował poważnie. Zasadnicze sprawy to będzie to, co oni wam będą mieli do przekazania. Potraktuj ten wyjazd, jako zapoznanie się z innymi dyrektorami naszych zakładów na Śląsku. W większości to równi goście, możesz ich pytać, o co zechcesz. Myślę, że jak na pierwszy raz szef nie poprosi cię do referowania przysłanych problemów, a raczej dokona jedynie twojej prezentacji.
Dębowiecki żachnął się, co Stefan Kalina zauważył i natychmiast zadał pytanie:
— Masz jakiś problem? — Pytaj!
— Widzisz Stefan, od jakiegoś czasu próbuję rozgryźć problem amoniaku i mam kłopot. Niby to również energetyka jednak z elektryką nie ma żadnego połączenia, te przemiany amoniaku niby są proste, ale nie czuję ich. Nie chcę się zwracać do naszego kierownika Działu Mechanicznego, bo niezbyt mi wypada, co radzisz? Kogo mam zapytać? A może ty coś powiesz, przecież chemikiem jesteś, prawda?
Stefan popatrzył na rozłożone papiery, zaczął nawet to i owo czytać krzywiąc się i po chwili, już zupełnie szczerze odpowiedział:
— Widzę jak studiujesz dokumentację, chociaż mówiąc szczerze, to ja, powinienem ci coś powiedzieć na ten temat, bo jestem chemikiem, a problem przemian amoniaku to taki problem z pogranicza energetyki i chemii. Jednak nie podejmę się tego. Jak pojedziesz na tę naradę, to tam w zarządzie jest specjalista od spraw sprężarek amoniakalnych. To taki szczery i wesoły człowiek, ale w tych sprawach nikt mu nie dorównuje. Ma on jednak pewien minus, ale to kiedyś się dowiesz. To inżynier Maciej Kowalewski. Musisz wiedzieć, że ten inżynier zna doskonale problemy techniczne naszego zakładu, możesz mu zaufać i nie wstydzić się wątpliwości. Przyjrzyj mu się i powiesz mi, co o nim sądzisz, to ja ci dopowiem wtedy resztę, dobrze? Z czasem zauważysz jak tam funkcjonują poszczególne koterie, czyli kto, z kim i przeciw komu. Spróbuj być ponad tym, chociaż to trudne.
***
W zasadzie tak jak Kalina przewidywał tak też się stało. Na samym początku szef Zarządu przedstawił Pawła Dębowieckiego wszystkim i poprosił ich o pomoc w wejściu w problemy Śląskich Zakładów. Jemu samemu przedstawił wszystkich dyrektorów zakładów jak również obecnych na naradzie członków zarządu Śląskiego Zrzeszenia. Było dość miło, ale na pewno tak zawsze nie będzie…
W trakcie narady od razu zauważył wspomnianego przez Stefana specjalistę od instalacji amoniakalnych, czyli inżyniera Macieja Kowalewskiego. Cały czas zachowywał się dość rubasznie, ze wszystkimi na ty, o dziwo nawet z szefem, czego w ogóle nie ukrywał.
Po naradzie inżynier Maciej Kowalewski podszedł do Pawła Dębowieckiego, wyciągnął rękę i bez większych ceregieli powiedział:
— Maciek jestem a nazwisko słyszałeś. Tylko proszę bez żadnych tytułów, po prostu Maciek. Bardzo się cieszę, że będę miał w końcu partnera w twojej osobie, bo tu w tej firmie nie ma porządnego elektryka.
Na to Dębowiecki zauważył:
— Przecież jest Główny Energetyk, ta pani, którą szef mi przedstawił…
Maciek parsknął i zaniósł się śmiechem. Po chwili dodał:
— Daj spokój, ona? Ona myli kilowaty z kilogramami a gniazdo sieciowe z ptasim gniazdem, szkoda gadać, nie ma, o czym mówić.
Pośmiali się obaj a potem chwilę rozmawiali. Na koniec Maciej Kowalewski zapowiedział:
— W przyszłym tygodniu cię odwiedzę, to więcej pogadamy i to i owo ci pokażę.
— Zapraszam serdecznie i bardzo się cieszę, bo wiesz? Te przemiany amoniaku z trudem mi wchodzą do głowy.
Maciej natychmiast mu przerwał:
— Wiem, nie masz się, co wstydzić, w całej firmie tylko parę osób ten problem rozumie. Cześć, już lecę, czekaj na telefon w poniedziałek, na pewno przyjadę.
Narada powoli się zakończyła i wszyscy zaczęli się rozjeżdżać do swoich zakładów. Po krótkiej rozmowie z szefem Zrzeszenia, Paweł również wyjechał.
Po powrocie do zakładu Dębowiecki niemal wszedł na Stefana Kalinę i zanim ten zapytał jak było powiedział:
— Wiesz było tak jakbyś ty im scenariusz układał, wszystko dokładnie jak mówiłeś i z Maćkiem już jesteśmy kolegami i już się wprosił w przyszłym tygodniu do nas.
— On z nikim nie utrzymuje stosunków służbowych tylko koleżeńskie, ze wszystkimi jest na ty, nawet z szefem. Ma wszędzie przyjaciół. Stopniowo wszystkiego się dowiesz i niejedno cię zaskoczy.
To, że Stefan Kalina miał rację tak mówiąc o tym człowieku, potwierdziło się w przyszłości, bo inżynier Maciej Kowalewski stał się częstym gościem w ich zakładzie i nie zawsze z powodów czysto zawodowych. Ponieważ jego zadaniem była opieka nad instalacjami amoniakalnymi wszystkich zakładów zrzeszenia, miał zupełnie wolną rękę w dysponowaniu swoim czasem pracy.
Tymczasem któregoś dnia, w godzinach wczesno- dopołudniowych, w sposób niezapowiedziany pojawiło się dwóch panów — jeden starszy drugi zupełnie młody. Przez uchylone drzwi Paweł Dębowiecki zauważył, że skierowali się prosto do zastępcy a nie do niego.
— No przecież Stefan też ma prawo przyjmować gości zewnętrznych — pomyślał Dębowiecki, chociaż coś go troszkę zaniepokoiło, dziwni byli. Za chwilę wszystko stało się jasne. Drzwi gabinetu się otworzyły a w nich stanął Stefan Kalina i powiedział językiem wysoce służbowym:
— Panie Dyrektorze, mamy dzisiaj gości z miejscowej Służby Bezpieczeństwa. Następnie poprosił o wejście obu panów do gabinetu i przedstawił ich. Jeden to kapitan, czyli szef i jego młody pracownik podporucznik. Było to bardzo dziwne spotkanie. Młody nie odzywał się prawie w ogóle, natomiast jego szef wygłosił czy raczej wycedził mowę, w której każde słowo było specjalnie dobierane z wielkim przemyśleniem pod kątem okoliczności. Mówił szczególnie o czujności politycznej, o wrogich zapędach wroga i temu podobne.
— Już dawno takiej drętwej mowy nie słyszałem — pomyślał Paweł. — Ten facet zachowuje się jak automat. Ponadto jego wzrok ciągle gdzieś biegał: to po ścianach, to kierował się w kierunku okna, ale najwięcej skierowany był na podłogę. O całym spotkaniu można powiedzieć, że była to męka zarówno dla gości jak i dla gospodarzy. Jedyną esencją tego spotkania, to to, że podporucznik zostaje opiekunem zakładu w imieniu Komendy Miejskiej Milicji i będzie tu bywał stosownie do potrzeb.
Stefan cały czas zachowywał się wysoce elegancko, w niektórych momentach odnosiło się wrażenie, że jest to postawa służalcza. Cały czas bardzo uśmiechnięty, na co zwrócił uwagę Dębowiecki. On jedyny wiedział, że to ciepło płynące ze strony Stefana to tylko iluzja, bowiem po tylu kontaktach z tymi formacjami, chcąc nie chcąc wyrobił u siebie pewne zachowania i postawy. On najlepiej wiedział, że jakiekolwiek stawianie się im może być dla niego zgubne. Mówiąc kolokwialnie, Stefan zbyt dużo wiedział, czego nie wiedzieli tutejsi. On i oni wiedzieli doskonale, czym była kiedyś historyczna już poprzedniczka SB, czyli sowieckie NKWD czy potem KGB. Stefan i jego rodzina, czyli ludzie z Kresów doświadczyli na własnej skórze zbrodniczej działalności sowieckich służb.