Rozdział 1. Wilk
Chłopiec podniósł wzrok. Ciemnoszare, skłębione chmury zbierały się na niebie, tworząc nad ziemią szczelną pokrywę. Przestrzenie między drzewami zasnuł mrok. Jeszcze nigdy nie widział, żeby w ciągu dnia zrobiło się nagle tak ciemno.
Podmuch wiatru uniósł suche liście, które zawirowały w powietrzu. Chwilę później pierwsze krople deszczu dotarły do ziemi. Ulewa szybko przybierała na sile. Wiatr poruszał koronami drzew, posyłając w dół odłamane gałęzie.
Artur wstrzymał oddech, gdy błyskawica przeszyła ciemne niebo, na chwilę rozświetlając otoczenie. Jednocześnie usłyszał grzmot i zaraz potem trzask upadającego pnia, łamiącego gałęzie zielonych sąsiadów. Odwrócił się gwałtownie, ale jego wzrok nie przebił kurtyny deszczu. Poczuł, jak zatrzęsła się ziemia. Całe szczęście, że drzewo upadło w inną stronę.
Koszulę miał już całkiem mokrą i zaczynały mu przeciekać buty. Woda pozlepiała sierść Azora i kapała z jego wielkiego pyska. Wilk jakiś czas temu odnalazł dróżkę, którą podążali. Oberwanie chmury zamieniało ją w strumyk, a w butach chłopca zaczęła chlupotać woda. Teraz naprawdę był przemoczony do suchej nitki.
Przestał omijać kałuże. Nie miało to już żadnego sensu. Człapiąc po wodzie, rozmyślał o tym, gdzie właściwie prowadzi go Azor i dlaczego pojawił się w jego świecie.
Silny błysk znów na chwilę rozjaśnił poszarzałe otoczenie. Grzmot pojawił się tym razem z lekkim opóźnieniem. Burza najwyraźniej nieco się oddaliła, nawet wiatr zelżał, ale ulewa nadal nie dawała za wygraną.
Chłopiec pochylił głowę i poszedł w ślad za swoim szaroczarnym przyjacielem. Dziwne to wszystko było, ale gdziekolwiek wilk podążał, najwyraźniej dobrze znał drogę.
Pomyślał o Wrzos. Co się z nią stało? Miał nadzieję, że odnajdzie drogę do domu i nie stanie się jednym z tych zaginionych psów, których zdjęcia tak często widywał przylepione do słupów. Zawsze wówczas zatrzymywał się i czytał dokładnie ogłoszenia, które napawały go smutkiem, tym bardziej że nigdy nie dowiadywał się, jaki los spotkał zaginione psy.
Szli już jakiś czas, obaj całkiem przemoknięci, gdy chłopiec zwrócił uwagę na leżący obok ścieżki kawałek połyskującego drewna. Podszedł bliżej. Była to nadłamana część stołowej nogi, która absolutnie nie pasowała do leśnego otoczenia. Kilka kroków dalej zobaczył inne fragmenty potrzaskanych mebli i strzępy jakiejś tkaniny rozwleczone na mchu. Ze strug deszczu wyłonił się zarys niewielkiej, drewnianej chatki. Wyrwane z zawiasów drzwi leżały obok wejścia.
Artur zatrzymał się raptownie.
Zaraz, ten domek coś mi przypomina… Czy to…? Ale nie… To niemożliwe… Ale…
Spokojnie…
Zamknął oczy, zaciskając mocno powieki, i znów je otworzył. Domek nadal tam był. Zaczerpnął głęboko powietrza. Jego umysł intensywnie pracował i przypominał mu prawie zapomniane obrazy.
Nie… to niemożliwe… ale… Czy to nie jest chałupka tego chorego umysłowo przyjaciela Nataniela, którego zjadły niedźwiedzie? Nie, zaraz, to chyba były rosomaki. Jak nazywał się ten człowiek, jakoś tak dziwnie i śmiesznie, Borowik? Nie, nie, to nie było tak. Grzybek! Tak! Pan Herbert Grzybek, znany wykładowca uniwersytecki, który okazał się kanibalem.
Chłopiec zadrżał. Jeśli jest tu wilk… i ta chałupka… to… najwyraźniej…
Jakimś cudem powrócił do rezydencji Aragońskich!
Czyli to nie zwierz trafił do jego świata, ale to on sam znów przekroczył tę niewidzialną granicę.
Stojąc w strugach deszczu, bezwiednie podniósł rękę i mocno uszczypnął się w przedramię, powracając do rzeczywistości. To się naprawdę dzieje. Znów tu jestem. Wilk po mnie przyszedł. I co teraz?
Jak to co? Trzeba iść do domu Łucji i Nataniela!
Tylko ta ulewa. Na chwilę nawet o niej zapomniał, ale mokre ubranie szybko mu o niej przypomniało. Pogłaskał Azora po jego wilgotnej jak namoczona gąbka głowie i spojrzał na domek. Chyba nic się nie stanie, jak przeczekamy tu chwilę, co? Dach wygląda na cały.
Chłopiec wszedł do chatki, wilk podążył za nim, uznając, że to dobry pomysł. Na podłodze leżało wiele części zniszczonych mebli, fragmenty potłuczonych naczyń, strzępy książek oraz wyrzucony z żelaznego piecyka popiół. Pod ścianami stały szafki. Większość ich półek była połamana. Po lewej stronie od wejścia stała masywna, wyglądająca na nienaruszoną, staromodna kuchnia z białych kafli.
Zwierz obszedł izdebkę, uważnie obwąchując każdy kąt. Gdy zakończył swoje oględziny, stanął na samym jej środku, przekręcił głowę i z rozmachem zaczął otrzepywać sierść. Strugi wody i błota ochlapały podłogę, ściany i sufit niewielkiego pomieszczenia.
— No pięknie, Azor — powiedział chłopiec, przecierając twarz rękawem. — Jeśli do tej pory było tu sucho, to już nie jest.
Wilk popatrzył na niego swoimi błękitnymi ślepiami. Chłopiec przez ułamek sekundy miał wrażenie, że czworonóg do niego przemówi, jednak nic takiego nie nastąpiło. Potężny zwierz popatrzył na podłogę i grzebnął parę razy łapą, przesuwając większe odłamki. Zrobił kilka obrotów wokół własnej osi, odwrócił się pyskiem w stronę wejścia i legł na drewnianych deskach, wybierając najmniej zagracone miejsce. Następnie zwinął się w kłębek, kładąc puszysty ogon przed samym nosem. Mrugnął powoli kilka razy i zamknął oczy.
Chłopiec popatrzył na swojego kompana i pokręcił głową. Ten to ma dobrze. Otrzepał się i już śpi zadowolony.
Podniósł drewniany stołeczek, który jakimś cudem ocalał prawie nienaruszony. Postawił go i usiadł, opierając się o ścianę. Zamknął oczy, chcąc zastanowić się nad swoją sytuacją, ale chłód sprawił, że po chwili zaczął dzwonić zębami. Rozejrzał się dookoła. Zobaczył w suficie kwadratowy otwór, na który do tej pory nie zwrócił uwagi. Czyli najwyraźniej jest tu stryszek. Może znalazłby tam jakieś ubrania albo chociaż jakąś derkę, aby się okryć i podsuszyć te mokre łachy, które ma na sobie? No dobrze, ale jak tam wejść? Chyba musi być jakiś sposób, Grzybek raczej nie wskakiwał na strych, odbijając się z poziomu podłogi? Uśmiech rozjaśnił twarz chłopca. To by było dobre. Zaraz, czy wśród tych gratów porozrzucanych wokół domu nie było drabiny?
Mimo deszczu wyszedł na dwór. Przy bocznej ścianie, w wysokiej trawie, znalazł to, czego szukał. Przywlókł śliską i wilgotną drabinę do domu, postawił i oparł o krawędź otworu. Z niepewnością stanął na pierwszym szczeblu. Namokłe drewno wytrzymało jego ciężar. Azor otworzył oczy, popatrzył na jego wyczyny z lekko zdziwionym wyrazem pyska, po czym z powrotem zapadł w sen.
Chłopiec wszedł na strych. Pod dwuspadowym dachem nie było za wiele miejsca. W najwyższym punkcie Artur prawie dosięgał głową do belki wspierającej strop. Trudno mu było sobie wyobrazić, w jaki sposób mieścił się tutaj potężnie zbudowany Herbert Grzybek. Przez niewielkie okienko, o które teraz bębnił deszcz, wpadało nieco światła. Pod dłuższą ścianą zobaczył długie, drewniane łóżko i obok mały stolik. Stary, dziurawy siennik, z którego wystawała słoma, służył za materac. Naprzeciwko łóżka pod drugą ścianą stała okuta żelazem skrzynia.
Na stryszku było znacznie cieplej niż na dole i zupełnie sucho. Wiatr wpadający przez wyrwane z zawiasów drzwi nie miał tu dostępu. Chłopiec siadł na podłodze, zdjął buty i wylał z nich wodę wprost przez otwór w podłodze. Ściągnął przemoczone ubranie i rozwiesił je na oparciu łóżka.
Zwrócił uwagę na lampę naftową, która leżała przewrócona na stoliku. Rzeczywiście, przydałoby się tu trochę więcej światła. W małej szufladce stolika znalazł zapałki. Podniósł szklany klosz i zapalił knot. Szczęśliwie w zbiorniczku było jeszcze nieco nafty i już po chwili lampa rozbłysła jasnym światłem.
Ograniczone i ciasne wnętrze stało się zdecydowanie bardziej przytulne. Artur, siedząc na łóżku, przystawił dłonie blisko klosza i ogrzewał je przez chwilę, patrząc na archaiczną lampę, która, nie wiedzieć czemu, została pokryta grubą warstwą srebrnej farby. To na pewno nie był jej oryginalny kolor. Widać było grube, zastygłe zacieki. Dlaczego Herbert to zrobił? Czemu pomalował lampę na srebrno? Chciał ją zabezpieczyć przed korozją, czy jak? No cóż, raczej się już tego nie dowie.
Jego wzrok spoczął na zagadkowej skrzyni. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby do niej nie zajrzał. Na wieku znajdowała się ozdobna, mosiężna tabliczka z inicjałami H.G.
Uniósł do góry masywne wieko i uśmiechnął się zadowolony. Prawie nie dowierzał, ale na samym wierzchu leżały grube, długie bawełniane skarpety! Szczęście mu jednak sprzyja! Natychmiast je włożył. Ciepło rozlało się po jego stopach i nogach. Co za przyjemność! Od razu lepiej. No dobrze, co my tu jeszcze mamy?
Sięgnął w głąb skrzyni, ale… hmm, czy to wypada grzebać w rzeczach nieboszczyka? Zastanowił się przez chwilę, po czym zdecydowanym ruchem otworzył wieko na całą szerokość. Przecież to nie grób, a jemu to już na pewno nie jest do niczego potrzebne!
W głowie chłopca echem odbiły się strzępki starej piosenki, którą musiał gdzieś dawno usłyszeć. Coś tam o piratach, umrzyku i jego skrzyni. Jak to szło? Coś jak: Hej ho, na umrzyka skrzyni, butelka rumu, hej ho. Nie, na pewno nie tak. No, nieważne. Uśmiechnął się pod nosem. W każdym razie pasuje jak ulał. Szkoda, że nie zapamiętał więcej. Mógłby sobie teraz pośpiewać.
Kładł na podłogę przedmioty wyjęte ze skrzyni. Ciepłe rękawiczki, pluszowy miś z oczami z guzików, pułapka na myszy, całkiem ładna granatowa koszula, maszynka do mielenia mięsa w drewnianym pudełeczku wyściełanym czarnym materiałem, stara fotografia poważnej kobiety z nastoletnim chłopcem, szmaciana torebka z szarym kocykiem, wypłowiała zielona kamizelka z mnóstwem kieszonek oraz zestaw ceramicznych noży z czarnymi rękojeściami i białymi jak śnieg ostrzami. Nic specjalnego.
Założył koszulę. Była co najmniej kilka rozmiarów za duża, ale przynajmniej była sucha. Już miał zamknąć wieko, ale jego uwagę przykuło dno skrzyni. Przyjrzał mu się uważnie, wsadzając głowę prawie do środka. Coś, co na początku wziął za pęknięcie, teraz wydało mu się dziwnie regularne. Zaintrygowany złapał szybko lampę naftową i wstawił ją do skrzyni. Mrużąc oczy, wpatrywał się w szparę w dnie. Teraz zauważył też inną rzecz. Dno było albo bardzo grube, albo mieściła się tam jakaś skrytka! Złapał paznokciami za szparę i pociągnął do góry. Nic. Ani drgnęło. Ale coś przecież musi tam być! Zdenerwowany uderzył pięścią w dno, usłyszał dziwne kliknięcie i w następnej chwili obserwował zdumiony, jak miniaturowa klapka unosi się do góry. Czyli należało nacisnąć, a nie szarpać za krawędź!
W niewielkim zagłębieniu, pod otwartą klapką, leżała czarna książka, którą Artur natychmiast wziął do ręki. Obejrzał ją szybko ze wszystkich stron.
No rzeczywiście, niezwykłe odkrycie, pomyślał zawiedziony. Garść złotych monet, to by było coś! Mapa z zaznaczonym skarbem, to też by było niezłe i pasujące do sytuacji. Ale zwykła książka? I to jeszcze bez żadnego tytułu na okładce? Lipa. I to kwitnąca, jakby powiedział jego kolega z klasy VI b, do której właśnie uczęszczał. Rzucił książkę na podłogę i zajrzał do skrytki, ale już nic w niej nie było. Dziwne. No cóż, nie zawsze stare, drewniane skrzynie kryją w sobie prawdziwe skarby.
Spakował rzeczy z powrotem do skrzyni i zamknął wieko. Jego wzrok padł na książkę, która nadal leżała na podłodze. Westchnął i otworzył ją na przypadkowej stronie, trafiając na odręczne notatki na stronach w linie. Czyli nie była to książka, a notes w grubej oprawie. Głowizna w sosie kurkowym, głosił nagłówek strony.
Co za nuda, pomyślał, przebiegając wzrokiem po recepturze. Nigdy nie był fanem gotowania i przepisów kulinarnych. Wręcz ich nie cierpiał. Najbardziej zresztą lubił najprostsze potrawy, typu placki ziemniaczane, które kiedyś robiła jego babcia. Były grube, mięsiste i pyszne. Jadł je bez żadnych dodatków, może jedynie z solą. Mógł ich spokojnie zjeść dziesięć za jednym podejściem. Przypomniał sobie, jak dziadek najpierw tarł ziemniaki. To było jego zadanie. Potem było mieszanie składników. Proste rzeczy. Ziemniaki, mąka, jajka. Potem smażenie na oleju, na wielkiej, czarnej, starej i odrapanej patelni z długachnym uchwytem. A potem było jedzenie wielkich, złotych, chrupiących okręgów. Co on by teraz dał za takiego placka!
Przerzucił jeszcze kilka stron, trafiając na Móżdżek w galarecie, Nóżki w śmietanie i Krwisty barszcz z uszkami. Dziwne. Nigdy nie słyszał o czymś takim. Ostatniemu przepisowi towarzyszył odręczny rysunek ołówkiem. W głębokim talerzu pływały białe elementy, które naprawdę przypominały uszy…
O kurczę, to są uszy, pomyślał Artur, uświadamiając sobie, na co patrzy i do kogo należał ten notes. Czyli Łucja miała rację. Herbert nie był niewiniątkiem. Wzdrygnął się i wrzucił notes z powrotem do skrzyni. Zatrzasnął wieko.
Położył się na łóżku, przykrywając się ciepłym, szarym kocem, który znalazł w skrzyni. Pod głowę podłożył szmaciany woreczek, w którym znalazł nakrycie. Musiał się rozgrzać i chwilę odpocząć.
Uderzające o dach krople deszczu tworzyły monotonną muzykę. Chłopiec zwinął się pod kocem, podobnie jak Azor na dole, i zamknął oczy. Przyjemne ciepło rozlało się po jego ciele. Jakie to wszystko dziwne, zdążył jeszcze pomyśleć, zanim zapadł w sen.
Obudził się w zupełnych ciemnościach. Mrugnął kilka razy, usiłując uświadomić sobie, gdzie właściwie się znajduje, po czym znów zamknął oczy. Pewną chwilę zajęło mu przypomnienie sobie ostatnich wydarzeń. Usiłował poukładać sobie to wszystko w głowie. Spokojnie, po kolei. Więc tak. Najpierw wyszedł na spacer z Wrzos, a potem się zgubił, nie, zaraz, to ona się zgubiła, bo pobiegła za sarną. No dobrze, tak naprawdę oboje się zgubili. Szukał jej, wędrował po lesie, wszedł w nieznane rejony i wpadł na Azora. A właściwie to wilk wpadł na niego. Potem leźli i leźli i, jakimś dziwnym trafem, znalazł się, najwyraźniej, na posesji Aragońskich.
Ale czy aby na pewno? A może to wszystko mu się tylko przyśniło i znajduje się teraz w swoim łóżku, w swoim pokoju, w rodzinnym domu dziecka, gdzie mieszkał od jakiegoś czasu? Przecież niektóre sny są równie realne jak rzeczywistość.
Otworzył oczy. Jego wzrok szybko przyzwyczaił się do mroku. Rozejrzał się uważnie dookoła. Była noc, to pewne. Przez okno dachowe wpadało jednak nieco poświaty gwiazd i księżyca. Z ciemności wyłaniały się zarysy mebli. Skrzynia, stolik, srebrna lampa, drewniany sufit. Sięgnął do lampy i dotknął chłodnego klosza. Najwyraźniej knot wypalił się i zgasła. Mógłby go wysunąć, używając pokrętła i znowu ją zapalić, ale na razie postanowił tego nie robić. Opadł z powrotem na materac.
Czyli naprawdę przebył tę granicę pomiędzy światami. Kolejny raz. Ucieszył się w myślach. Choć trudno w to wszystko uwierzyć, tak naprawdę nigdy nie miał urojeń. Uznawany za zaburzonego, a w najlepszym przypadku za dzieciaka ze zbyt wybujałą wyobraźnią, tak naprawdę to on miał rację. Teraz pewnie wszyscy będą się zastanawiać, co się z nim stało. Sam pewnie trafi na słupy, jak zagubiony szczeniak, ale nie dbał o to. Trudno. Wiele osób za nim tęsknić nie będzie. On też nie miał tam wielu rzeczy, do których chciałby wrócić.
Zresztą teraz, tym razem, już po prostu tam nie wróci. Już raz popełnił ten błąd, chociaż szczegóły tego zajścia do dziś stanowią dla niego zagadkę. Jakim cudem udało mu się wtedy wrócić? Trzeba będzie poprosić Nataniela, żeby mu to wyjaśnił, on na pewno będzie wiedział. W końcu ostatnią rzeczą, którą zapamiętał z tego świata jest to, jak kładzie się spać w domu Aragońskich. Potem obudził się już w starym świecie, w szpitalu. Dowiedział się, że trafił tam, bo skatował go jego ojciec. Tego jednak zupełnie nie pamiętał. Tak naprawdę nie pamiętał nic z czasu pomiędzy pójściem spać u Aragońskich a obudzeniem się w szpitalnym łóżku. Miał w pamięci totalną, białą plamę.
W całej tej pogmatwanej sytuacji szkoda było mu jedynie państwa Twardowskich, którzy prowadzili rodzinny dom dziecka. Oni pewnie będą się musieli tłumaczyć z jego zaginięcia. Może sprawić im to nieco problemów. No i jeszcze Wrzos. Zagubiona gdzieś w wielkim lesie. Miał nadzieję, że wróci do domu. Cóż jednak mógł więcej zrobić? Nie był w stanie im w żaden sposób pomóc. Kolejna próba powrotu do starego świata niosła za sobą zbyt duże ryzyko.
Odrzucił koc i wstał z łóżka.
Teraz, jak już sobie to wszystko poukładał w głowie, wiedział przynajmniej, na czym stoi. Podjął już decyzję. Zostaje tutaj. Aragońscy będą jego nową rodziną. Sami mu to zresztą zaproponowali. Musi jedynie dojść z powrotem do ich domu.
Dotknął spodni i koszuli wiszących na oparciu łóżka. Były wilgotne i zimne. Jego wzrok padł na przemoczone buty. Coraz lepiej. Wyjrzał przez okno. Zobaczył wierzchołki drzew i rozgwieżdżone niebo. Nie było śladu po chmurach, nie wspominając o deszczu. Najwyraźniej spał naprawdę długo. Która może być teraz godzina? Nie miał zegarka.
Zszedł po drabinie i pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, był brak Azora. Wilk widocznie gdzieś poszedł. Wyjrzał na zewnątrz przez pustą futrynę. W okolicy też go nigdzie nie było widać. Najwyraźniej polazł załatwić jakieś swoje sprawy. Chłopiec zatrzymał wzrok na mrocznym lesie. Przestrzenie między pniami były czarne jak smoła. Wierzchołkami drzew poruszał lekki wiatr. Wzdrygnął się i cofnął o krok. Nie wyobrażał sobie dalszej drogi w takich ciemnościach. W ciągu dnia wyglądało to zupełnie inaczej.
Musiał przeczekać do rana. I jeszcze te mokre łachy. Przecież nie pójdzie bez spodni i w mokrych butach. Wrócił do domu i spojrzał na żelazny piecyk, z którego ktoś, lub coś, wyrzuciło popiół na podłogę. Trochę ognia by tu nie zaszkodziło. Niewiele myśląc, wszedł na strych po zapałki. O drewno nie musiał się martwić, fragmenty połamanych mebli walały się po całym pomieszczeniu. Pozbierał większe i mniejsze odłamki i wsadził je do paleniska. Zmiął i podłożył pod drewno kilka kulek papieru z porwanej gazety, którą znalazł w kącie pomieszczenia. Zapalił zapałkę i przystawił ją do papieru. Patrzył, jak płomień powoli pochłania fragmenty stron zadrukowane małą czcionką.
Po chwili cieszył się już trzaskającym ogniem. Chatka wypełniła się ciepłem. Przyniósł ze strychu mokre rzeczy i rozwiesił je na drabinie, którą ustawił w pobliżu piecyka.
Siadł na stołku i zapatrzył się na żar w głębi paleniska. Spalające się drewno miało w sobie coś hipnotyzującego. Najpierw stawało się czerwone, potem biało-czarne, a potem zostawał już tylko popiół. Mógł na to patrzeć godzinami.
Gdyby miał ziemniaki, mógłby je upiec w tym żarze. Tak jak kiedyś u dziadków. Mimo woli znów wrócił myślami do dawnych czasów. Zobaczył babcię na tym swoim malutkim łóżeczku, przykrytą gigantyczną pierzyną, czytająca gazetę, przy świetle małej lampki. Potem dziadka, uśmiechniętego, na ławce przed domem, w otoczeniu swoich kwiatów.
Uśmiechnął się sam do siebie. Te czasy, tak odległe, nie wrócą już nigdy. Dziadkowie odeszli, taka już była kolej rzeczy. Kto się urodził, ten umrzeć musi, jak mawiała jedna z koleżanek babci.
Potrząsnął głową, starając się odgonić smutne myśli. Miał tylko nadzieję, że jeszcze się z dziadkami zobaczy. Po drugiej stronie, na końcu czasu.
Rozdział 2. Przyjaciele
Światło dnia przebiło się przez powieki chłopca. Mrużąc oczy, podniósł się i siadł na krawędzi łóżka. Znów miał pewne problemy z przypomnieniem sobie ciągu ostatnich wydarzeń i oddzielenia snu od jawy. Lekko bolała go głowa. Tak to jest, jak się co chwilę usypia i budzi w ciągu jednego dnia, a właściwie nocy. Nie wspominając o wędrowaniu między światami. Mózg może mieć problemy z nadążeniem za tym wszystkim, nie ma co do tego wątpliwości.
Zszedł po drabinie. Azora nadal nie było. Dlaczego go nie ma tyle czasu?
Usłyszał dziwny dźwięk, jakby odległy grzmot, ale szybko uświadomił sobie, że to tylko burczy mu w brzuchu. No tak, przecież nic nie jadł od wczorajszego ranka. Jak na niego, to było coś niezwykłego, bo zazwyczaj apetyt mu dopisywał. Nagle poczuł prawdziwy, ssący, potężny głód. Do tej pory napędzały go emocje, ale teraz po prostu musiał coś zjeść.
Bez chwili namysłu rzucił się na kuchenne szafki. Część z nich, zlokalizowana nad kaflową kuchnią, była zupełnie nienaruszona. Dziwił się, że już wczoraj tam nie zajrzał.
Miał szczęście. W głębi półek odnalazł kilka puszek z warzywami, krakersy i macę. Natrafił też na starą, aluminiową manierkę, która wyglądała na wojskową. No właśnie. Woda. Skąd ten cały chory Grzybek brał wodę? Przecież w tym domku nie ma żadnego kranu.
Wyszedł z chaty i obszedł ją dookoła. Z tyłu, w pewnym oddaleniu, pomiędzy drzewami, zobaczył studnię. Podszedł bliżej. Wiadro stało do góry dnem na metalowej pokrywie. Odsunął okrągły właz i opuścił je do czarnej otchłani, ostrożnie manewrując korbą. Usłyszał daleki chlupot, gdy wiadro uderzyło o lustro wody. Opuścił je jeszcze trochę, aby się napełniło i wyciągnął do góry.
Woda wydała mu się krystalicznie czysta. Napił się, zaczerpnąwszy dłońmi wprost z wiadra. Była pyszna. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że tak bardzo chciało mu się pić.
W części kuchennej odnalazł kilka garnków. Opłukał jeden z nich wodą i wrzucił do środka zawartość kilku puszek. Czarna i biała fasola, groszek, kukurydza. Zamieszał łyżką. Wyszła z tego niezła zupa. Napalił w kuchni kaflowej i podgrzał przygotowaną miksturę. Nigdy wcześniej nie jadł czegoś podobnego, ale teraz, po całej dobie bez jedzenia pałaszował wszystko, aż mu się uszy trzęsły.
Spakował do szmacianej torby nieco suchego prowiantu i manierkę z wodą, którą znalazł w jednej ze zdemolowanych szafek.
Wyszedł przed domek i już miał wyruszyć w drogę, gdy nagle usłyszał szelest i z pobliskich zarośli wyskoczył potężny, szary kształt. Zanim zdążył jakkolwiek zareagować, Azor podbiegł do niego i z radością przewrócił go na ziemię, po czym zaczął pracowicie lizać go po twarzy, a następnie po całej głowie. Chłopiec poczuł się jak szczeniak czyszczony przez nadgorliwą psią matkę.
— Azor! — krzyknął ze śmiechem, gdy wielki jęzor łaskotał go po szyi i uszach. — Co ty wyprawiasz? Przestań!
Wilk nie zwrócił na niego większej uwagi i dopiero po dłuższym czasie przerwał swoje zabiegi pielęgnacyjne. Odskoczył od chłopca i kilka razy okręcił się wokół własnej osi, usiłując złapać swój ogon.
— Ale z ciebie dzieciuch, ojejku — powiedział Artur, obserwując wyczyny swojego przyjaciela.
Wilk przerwał swoje tańce i popatrzył mu prosto w oczy. Chłopiec dopiero teraz zobaczył małe piórka przylepione do sierści na jego pysku.
— Azor? Czy ty przypadkiem nie jesteś już po śniadaniu? A miał być z ciebie taki pacyfista!
Nie, on w ogóle niczego nie goni i nie zjada w tym ogrodzie, jak to kiedyś stwierdził Nataniel. Coś chyba jednak nie gra w tej teorii.
No dobrze, czas najwyższy, idziemy, pomyślał chłopiec i spojrzał na swojego przyjaciela. Przecież ty tu jesteś przewodnikiem.
— Do domu!
Zwierz nadstawił uszu, przekrzywił głowę, po czym odwrócił się i potruchtał w kierunku lasu. Artur podążył za nim.
Promienie słońca padały na liście ozdobione gdzieniegdzie kroplami będącymi pozostałością wczorajszej ulewy. W powietrzu także czuło się wilgoć. Zapach lasu był bardzo intensywny. Kiedyś dziadek powiedział mu, że las pachnie w ten sposób tylko na wiosnę i niewątpliwie była to prawda.
Wilk biegł ledwo widoczną ścieżką, przedzierając się od czasu do czasu przez wybujałe krzaki. Artur starał się nadążać za nim, ale nie było to łatwe. Smagały go gałęzie i ciągle wpadał w jakąś pajęczynę, którą później, razem z muszymi trupkami, musiał ściągać sobie z twarzy. Denerwujące uczucie. Czy te pająki naprawdę nie mogłyby instalować tych swoich sideł gdzie indziej? Koniecznie muszą to robić nad ścieżką?
— Ale żeś trasę wybrał, Azor, naprawdę, mówię ci — powiedział chłopiec, zatrzymując się na skraju otoczonej drzewami polany. Oparł dłonie na kolanach. Musiał chwilę odpocząć. — Tu trzeba było wziąć jakąś maczetę, ta ścieżka zarosła jak w jakiejś Amazonii!
Nie przypominał sobie, żeby ostatnio też było tu tak pozarastane. Wędrował po tym lesie co prawda parę ładnych miesięcy temu, ale mimo wszystko wydało mu się to dziwne. Czy nikt tu naprawdę nie chodził przez ten czas? Ale z drugiej strony, Herberta nie było, Nataniel i Łucja chyba rzadko się tu zapuszczali, to kto właściwie miał tu chodzić?
Jakby w odpowiedzi na te myśli, usłyszał piskliwy, dobiegający gdzieś z góry głos:
— Ty! To chyba ten, co nas otruł, łobuz jeden!
— I łazi z tym wielkim, szkaradnym wilkorem! — zawtórował mu drugi, równie piskliwy głos.
Artur natychmiast podniósł głowę i na potężnych konarach rozłożystego dębu, który samotnie rósł na środku polany, zobaczył kilka niewielkich postaci. Z tej odległości nieco przypominały mu ludzi jaskiniowych z podręcznika do historii. Miały długie, potargane włosy, a na sobie połatane, stare ubrania. Jeden nawet dzierżył w ręce coś w stylu krótkiej włóczni. Tylko wzrost się nie zgadzał, gdyż te stwory były jakby zminiaturyzowane.
Azor był już pod drzewem, okrążając i wąchając pień dębu i zerkając na postacie siedzące na konarach. Stanął na tylnych łapach, przednie opierając na drzewie, wysunął do góry nos i poruszał nim, chcąc złapać zapach małych istot.
— Łobuzie, tu nie wejdziesz, ty potworze! He, he, he, he — roześmiała się jedna z postaci. — Nie dostaniesz nas, bestio!
Po tych słowach niewielka postać wyciągnęła procę i wystrzeliła w kierunku Azora. Wilk trafiony kamykiem w tułów nawet nie zareagował. Gruba warstwa sierści syberyjskiego wilka mogła zamortyzować znacznie mocniejsze uderzenia.
Mimo złowrogich okrzyków wydawanych przez małe postacie, zaciekawiony chłopiec podszedł bliżej i przypomniał sobie, że już wcześniej widział te stworzenia. Był to nikt inny jak tylko karłowate trolle z Ciemnej Puszczy, która zarastała północną część posiadłości Łucji i Nataniela. Coraz bardziej upewniał się, że jego podróż między wymiarami rzeczywiście miała miejsce. Potwierdzał to nie tylko towarzyszący mu wilk, chata kanibala, lecz także te dziwne stwory, na które właśnie patrzył. W jego głowie wspomnienia tamtej pierwszej wędrówki po tym dziwnym świecie zaczęły nabierać coraz ostrzejszych kształtów i kolorów, jakby były powoli oczyszczane z grubej warstwy kurzu.
Tymczasem trolle wrzeszczały jeden przez drugiego, a Azor tańczył wokół pnia, bezskutecznie usiłując wspiąć się na drzewo.
— Załatw go, Bombik, walnij go jeszcze raz z tej spluwy, w oko, w oko go wal! — krzyczał jeden z trolli.
— Taa, weź go sam traf, jak jesteś taki mądry, Klombik! Widzisz, jak skacze! — odwrzeszczał Bombik. — Nie trafię gada w to głupie ślepie! Masz dzidę, rzuć ty w niego, mądralo.
Troll z włócznią zamachnął się i już miał rzucić, ale w tej samej chwili chłopiec krzyknął donośnie, zadziwiając sam siebie:
— Przestańcie! Azor! Chodź tu, zostaw ich w spokoju!
Wilk przestał skakać wokół pnia i powoli odwrócił głowę. Chłopiec nie mógł odczytać wyrazu jego pyska, ale wiedział, że teraz nie może już się wycofać, choćby nie wiadomo co.
— Azor! Do nogi! — krzyknął, mając nadzieję, że nie słychać lekkiego drżenia w jego głosie.
Wilk zmrużył oczy i spojrzał na chłopca. Na kilka sekund wszystko zamarło. Jakby nagle przeszła po całym otoczeniu fala lodowatego powietrza. Po chwili jednak potężny zwierz oderwał się od drzewa i zaczął biec w kierunku chłopca. On i trolle zamarły w oczekiwaniu. Wilk był dla nich jedynym poruszającym się punktem w okolicy. Pędził, przeskakując krzaki i wgniatając w ziemię kępki mchu. Chłopiec wstrzymał oddech, jednak wilk, który dobiegł do niego, nie przewrócił go na ziemię i nie odgryzł mu głowy, tak jak już przechodziło mu przez myśl, ale grzecznie zaparkował przy jego prawej nodze i odwrócił się w kierunku drzewa, nie spuszczając oczu z siedzących na konarach istot.
Artur odetchnął z ulgą.
— O kurza twarz, widziałeś to, Klombik? Zapanował nad bestią — powiedział jeden z trolli. W jego głosie dało się słyszeć uznanie.
— Co nam to daje, Głąbik, zaraz pewnie każe mu nas zjeść — odrzekł zagadnięty. — Odkąd ten potwór buszuje po lesie, nie mamy jednego dnia, żeby normalnie żyć!
Artur spojrzał na wilka.
— Naprawdę ich prześladujesz? Myślałem, że i ty rzadko się tu zapuszczasz?
— Taa, rzadko — powiedział jeden z trolli. — Buszuje tu prawie codziennie. Ciągle musimy się oglądać przez ramię, prawie już nie schodzimy z drzew, nie możemy pobierać myta za przejście przez nasz mostek!
Chłopiec objął szyję wilka i spojrzał mu prosto w jego mądre, niebieskie ślepia.
— Proszę cię, zostaw ich w spokoju, słyszysz? — powiedział, próbując wykorzystać swoją nagle uzyskaną władzę. — Zostaw, Azor, nie wolno!
Wilk jakby zrozumiał, gdyż wyraz jego pyska zmienił się na mniej zawzięty, a chłopcu wydało się, że nawet lekko skinął głową. Nie, to niemożliwe, pomyślał. Azor nie mógł być przecież aż tak inteligentny!
— Dasz radę ich nie zjeść? Proszę cię — powiedział do swojego kompana. — Oni są prawie jak ludzie, a ty przecież nie jadasz ludzi, prawda?
Wilk patrzył na niego z wyrazem pyska, który wydał się chłopcu mocno zawiedziony. Czy może tylko mu się wydawało? Istniał tylko jeden sposób, aby się przekonać.
— Panowie! — krzyknął chłopiec. — Przepraszam was, może zejdziecie na dół i wyjaśnimy sobie wszystko?
— Nie ma takiej opcji, brachu — rzekł Bombik. — Żeby nas ten potwór zjadł? Nie widzisz, jak na nas łypie? Naprawdę chcesz nas skazać na pożarcie? Tego chcesz?
— Nie. Chcę was pogodzić. On was na pewno gania, bo uciekacie, i was nie zna. Jakby was poznał, to myślę, że mógłby się oswoić i zostawić was w spokoju. Teraz może myśli, że jesteście jakimiś wiewiórkami, czy czymś takim.
Trolle, wykazując dużą zręczność i przemieszczając się po gałęziach niczym małpy, spotkały się na jednym z większych konarów dębu i zaczęły coś szeptać. Wymachiwały rękami i stroiły miny w tej bezgłośnej kłótni. Zrezygnowany Azor legł na ziemi, jednak jego oczy pozostały czujne na wszystko, co działo się dookoła.
— Dobra — odezwał się w końcu Bombik, który zdawał się mieć jakąś władzę nad pozostałymi stworami. — Głąbik zejdzie. Klombik, daj mu dzidę.
Jeden z trolli, z niewielką włócznią w zębach, zaczął sprawnie schodzić na dół, łapiąc się chropowatej kory drzewa. Artur pomyślał, że jest naprawdę odważny. Metrowej wysokości stworek, stający naprzeciwko wilka wielkości dorodnego cielaka. To prawie jak pierwszy hominid na afrykańskiej sawannie stający w obliczu lwa!
— Azor, spokojnie — powiedział cicho, obserwując wilka wstającego z ziemi. Od jego sierści odpadało igliwie i małe listki. Chłopiec złapał go mocno za sierść na szyi. — Zostań, spokojnie. Zostaw, nie wolno. To przyjaciel.
Troll był już na ziemi. Trzymał włócznię skierowaną ostrzem w kierunku wilka.
— Idziemy, Azorek, tylko powoli, nie wystraszmy go.
Ruszyli krok za krokiem. Chłopiec kurczowo uczepiony wilczej sierści. Wilk ostrożnie stąpając ze zmrużonymi oczami. Gdy byli już blisko i nawet czuć już było piwniczny zapach wydzielany przez trolla, wilk chciał wyrwać do przodu, jednak Artur jeszcze silniej złapał się jego sierści.
— Nie, Azor, nie, spokojnie, to przyjaciel, przyjaciel, nie rusz!
Troll z włócznią nie ruszył się nawet na milimetr. Artur nie spodziewał się po nim aż takiej odwagi. Wewnętrznie poczuł też, że może zaufać wilkowi, że zwierz zna jego intencje. Poluzował nieco uścisk i wilk, przekrzywiając głowę, podszedł do trolla, pociągając nosem. Małe stworzenie cały czas wodziło ostrym szpikulcem za gardłem wilka. Chłopiec miał tylko nadzieję, że obaj wytrzymają tę chwilę napięcia. Tak naprawdę nie był pewny, czy wilk wyszedłby z tego cało. Końcówka włóczni była zaostrzona jak idealnie zatemperowany ołówek. Mogłaby przebić jego skórę.
Azor zbliżył się jeszcze bardziej do małej postaci. Wąchał i obserwował stworzenie, które do tej pory jedynie przed nim uciekało. Zajrzał mu nawet w oczy i uważnie zlustrował niewielką twarzyczkę o popielatej skórze. Wynik obserwacji musiał być pozytywny i troll chyba też to poczuł, bo w pewnym momencie opuścił nieco włócznię. Wilk wykorzystał ten moment, zbliżył się jeszcze bardziej, wysunął swój różowy jęzor i polizał trolla po twarzy, niemalże unosząc go z ziemi.
Chłopiec poczuł, jak śniadanie podchodzi mu do gardła. Pokręcił energicznie głową, krzywiąc się z obrzydzeniem.
— Azor, to było ohydne! Teraz to już przegiąłeś w drugą stronę, naprawdę nie masz umiaru!
Troll jednak uśmiechnął się i połaskotał wilka w podgardle, dokładnie tam, gdzie jeszcze chwilę temu był gotów wbić ostrze swojej broni. Teraz leżała ona u jego stóp. Jego kompani, dotychczas obserwujący wszystko z bezpiecznej odległości, zeszli po pniu drzewa równie sprawnie jak wcześniej Głąbik. Chłopcu skojarzyli się z muchami chodzącymi po ścianie. Nie dziwił się, że wilk do tej pory ich nie dopadł. Nie byłoby to łatwe zadanie.
Po chwili wszyscy trzej bawili się w najlepsze z Azorem, niczym gromada dzieci na placu zabaw.
Trzeba będzie go później porządnie umyć, pomyślał chłopiec, patrząc na te wybryki z mieszanymi uczuciami.
— Chłopcze, to było coś, przyznaję — rzekł Bombik oficjalnym tonem, podchodząc do Artura. — Obłaskawiłeś Bestię z Ciemnej Puszczy. Jesteśmy gotowi wybaczyć ci otrucie, którego dokonałeś na nas za poprzednim razem.
— Jakie znowu otrucie? — zdziwił się chłopiec.
— Dałeś nam bułeczki, bułeczki były zatrute. Wszyscy żeśmy to odchorowali, po tym jak żeśmy wstali.
Artur przypomniał sobie swoje ostatnie spotkanie z trollami.
— To znaczy jagodzianki, które mi ukradliście? Co było z nimi nie tak?
Bombik westchnął i przewrócił oczami.
— No dobra, Głąbik je buchnął, ale trzeba było powiedzieć, że się po nich zasypia jak suseł i baniak nawala przez dwa dni!
— Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
— Ciesz się, że nic nam się nie stało, gdyby ten potwór latał wtedy po naszym lesie, to dawno już nic by z nas nie zostało. Pożarłby nas we śnie.
— Albo wypruł nam flaki jedynie dla zabawy — zawtórował Klombik, który stanął obok swojego kompana. — Wtedy, uwierz, nie był wcale taki przyjacielski.
Artur uświadomił sobie, że bułki dał mu Herbert Grzybek. Zaraz, zaraz… Zamrugał gwałtownie oczami i siadł na ziemi z wrażenia. Ten skubany oszust dał mu jagodzianki z środkiem usypiającym! Jak się okazuje, wcale nie był tak bezpieczny na spotkaniu z Herbertem, jak mu się wydawało.
— Coś się stało, chłopczyku? — zainteresował się Głąbik.
Trzy trolle i wilk stanęły nad siedzącym chłopcem.
— Kanibal dał mi bułki z środkiem usypiającym.
Na twarzach trolli odmalowało się zdumienie.
— Co takiego? — wykrzyknęły chórem.
Azor patrzył na tę scenę z przekrzywioną głową.
— Mieszkał tu w chacie taki człowiek, duży, rudy, z brodą.
— Aaa, ten, znamy go — stwierdził Klombik. — Polował z łukiem na zwierzęta. Chcieliśmy go sprzątnąć, ale nie dalibyśmy mu rady, nawet we trzech i z pełnym uzbrojeniem. Był wielki jak góra. To od niego miałeś te bułki?
— Tak — powiedział w zamyśleniu chłopiec. — Ale na początku wydał mi się taki niewinny!
— Dobrze, że już się tu więcej nie pałęta — stwierdził Głąbik. — Dziwny to był gość.
— Słyszałem, że zjadły go czarne rosomaki — powiedział chłopiec.
Trolle spojrzały na niego ze zmarszczonymi brwiami.
— Nic takiego się nie stało — powiedział Bombik. — Pewnego razu przeszedł przez mur i już więcej się nie pojawił. Głąbik go widział. Śledził go, bo dziwnie się zachowywał. Zdemolował własny domek. Myśleliśmy, że wpadł w szał i zrobi coś jeszcze głupszego, nie wiem, podpali las czy coś.
Siedzący na ziemi Artur, wybałuszył oczy. To znaczy, że Herbert żyje? Ciarki przebiegły mu po plecach. Przypomniał sobie książkę przepisów, noże i maszynkę do mielenia mięsa, które znalazł w skrzyni na strychu. Gdyby tylko kanibal wrócił, jak on sobie smacznie spał w jego domku. Aż zatrząsł się na samą myśl. Dopiero teraz znaleziska ze skrzyni na strychu wydały mu się naprawdę złowieszcze.
— Ty, mały, co tak zbielałeś? Oddychasz? — spytał Klombik.
Artur zamrugał oczami i przełknął ślinę. Nie miał siły wstać z ziemi. Najchętniej by się położył, zakrył kocem i poszedł spać. Chyba był w lekkim szoku. Nie każdego dnia dowiadujesz się, że byłeś o krok od skończenia w garnku praktykującego ludożercy. Pochylił głowę i oparł czoło na grzbiecie dłoni. Co za historia, co za historia.
W pewnej chwili poczuł coś jednocześnie mokrego i chropowatego na swoim karku. Gdy uświadomił sobie, że to jęzor Azora, skoczył na równe nogi, jak rażony piorunem i zaczął z obrzydzeniem wycierać szyję rękami, a potem rzucił się na ziemię i czyścił dłonie o trawę.
Trolle obserwowały go z ciekawością.
— Co to za taniec, chłopczyku, nauczysz nas kroków? — spytał Bombik, po czym wszystkie trolle zaniosły się śmiechem. — Czy to breakdance?
Kolejne wybuchy śmiechu.
— Nie, to była pantomima — rzucił Głąbik, gdy stwory już trochę się uspokoiły.
— Pantomima? — zdziwił się Klombik. — Skąd ty znasz takie wyrazy?
— Czytało się książki!
— Nie bujaj, ty nie umiesz czytać!
— Sam nie umiesz, ja umiem.
— Spokój! — wrzasnął Bombik. — Dokończmy z tym kanibalem, bo mamy tu chyba trochę do wyjaśnienia!
Trolle uspokoiły się i siadły na ziemi. Chłopiec poszedł w ich ślady. Wilk chyba się nieco obraził. Odszedł parę kroków, po czym legł na trawie, odwracając się do reszty plecami.
— Po pierwsze, on żyje. Po drugie, nie było go tu od paru ładnych miesięcy, więc nie musisz się go obawiać — zaczął Bombik. — Po trzecie, nie zjadły go żadne rosomaki. Zdemolował swoją chałupę, a potem istotnie majstrował coś przy legowisku rosomaków, ale nie wiemy dokładnie, co tam robił. Rosomaki gnieżdżą się w jamie pod korzeniami powalonego drzewa. Nikt z nas tam nie wchodzi. One nie lubią towarzystwa. Potrafią być bardzo nieprzyjemne, jeśli wiesz, co mam na myśli. Noszą te pazury nie od parady. Myślę nawet, że ten tutaj — dodał i wskazał palcem na odwróconego plecami wilka — nie dałby im rady tak łatwo. Potem wziął parę gratów ze swojego domu, linę z taką kotwiczką na końcu i przelazł przez mur na wschodzie. Ledwo go ta lina utrzymała, ale dał radę. Od tamtej pory go nie widzieliśmy.
— Czyli najwyraźniej upozorował własną śmierć — rzekł chłopiec. — Tylko po co?
— Któż to może wiedzieć, na pewno nie my. Nas o swoich zamiarach raczej nie informował. Tym bardziej, że raczej schodziliśmy mu z drogi. Prędzej chyba by powiedział tej babce, co nam tu czasem podrzuca chałwę. Ale jej też nie widzieliśmy już kupę czasu.
— Łucji? — spytał chłopiec.
— Jakiej Łucji? — zdziwił się Bombik.
— No Łucji Aragońskiej, która tu mieszka.
— Jak to tu mieszka? Nikt tu nie mieszka, odkąd się wyprowadził ten czubek ryżobrody. Poza nami, oczywiście.
— Ale jesteśmy przecież na terenie jej posiadłości.
Trolle pokręciły głowami.
— Nie wiem, o czym mówisz. Jak dla mnie to jesteśmy teraz na obrzeżach Ciemnej Puszczy, która od wieków jest domem naszego klanu — powiedział Bombik. — Od północy i wschodu otacza nas Wielki Mur, od południa i zachodu Wielkie Równiny, niezbadane, zbyt nasłonecznione terytoria, żeby można było tam przeżyć dłużej niż kilka godzin.
Niesamowite, pomyślał Artur. One naprawdę kompletnie nic nie wiedzą o otaczającym ich świecie. Ba! Nawet nie są świadome, że cały ich las znajduje się na posesji otoczonej gęstą zabudową miejską. Chyba lepiej nie wyprowadzać ich z błędu. Łucja z Natanielem stworzyli im tu bezpieczny zakątek do życia. Otoczyli ich opieką niczym w rezerwacie, więc lepiej nie rujnować ich ograniczonego światopoglądu. Nie wiadomo, jak by to na nich wpłynęło.
— Aha — powiedział chłopiec. — Rozumiem. No dobrze.
Popatrzył na ziemię i w zamyśleniu podniósł suchą gałązkę.
Kurczę pieczone. Ale się porobiło. Herbert żyje i jest na wolności. Nie jest to najlepsza wiadomość. Nie wiadomo, do czego jest zdolny puszczony luzem kanibal. Albo raczej strach sobie to właściwie wyobrazić. Dobrze przynajmniej, że nie buszuje już po tutejszym lesie. Tak czy inaczej trzeba o tym jak najszybciej opowiedzieć Natanielowi i Łucji. Powinni to wiedzieć.
Artur podniósł się z ziemi i otrzepał spodnie. Musiał jak najszybciej dostać się do ich rezydencji. Stracił już za wiele czasu. Jest tu już drugi dzień i nawet nie wyszedł z lasu. Tak jakby zatrzymywała go tutaj jakaś niewidzialna siła. Czytał kiedyś o Trójkącie Bermudzkim, ta puszcza mu się z nim skojarzyła. Miejsce, do którego można wejść, ale trudno je opuścić.
— Muszę iść dalej — powiedział. — Dobrze się z wami gadało. Wcale nie jesteście tacy źli, jak mi się wydało za pierwszym razem.
— Najbardziej się boisz tego, czego nie znasz — stwierdził Głąbik.
— Ale poeta, w mordę jeża — rzekł Klombik i zagwizdał z udawanym uznaniem. — Nasz wieszcz narodowy. Rąbnijmy mu pomnik.
— Zamknij się, pajacu — odszczeknął Głąbik. — Ciągle się do mnie czepiasz, idź pobiegaj trochę po lesie, może ci się polepszy.
— Dajcie spokój, chłopaki — rzekł Bombik. — Chłopiec chyba chciał się z nami pożegnać i przy okazji powiedzieć coś miłego, a wy znowu swoje.
Skarcone trolle opuściły nieco głowy.
— Nam też się dobrze z tobą gadało — powiedział Klombik. — Wcale nie jesteś taki głupi, jak myśleliśmy za pierwszym razem.
— Klombik stara się być miły, ale mu nie wychodzi — stwierdził Bombik. — On ma pewne problemy w kontaktach, jak mogłeś już zauważyć.
— Nie mam mu tego za złe — odpowiedział Artur. — A teraz, komu w drogę, temu czas.
— Albo trampki na nogę! — rzucił Klombik.
Głąbik tylko przewrócił oczami. Wilk zerwał się z ziemi i przybiegł do chłopca. Każdy z trolli pogłaskał go po sierści. Chłopiec obserwował tę scenę z ciekawością. Jego wyobrażenie o trollach zmieniło się radykalnie. Gdy spotkał ich za pierwszym razem, pomyślał, że to tchórzliwe, nierozgarnięte, okrutne stworzenia. Teraz, jak tylko odrobinę bardziej ich poznał, okazało się, że potrafią być też dobre i odważne. Głąbik miał rację. Najbardziej obawiamy się tego, czego nie znamy.
— Powodzenia! — powiedział Bombik i uścisnął chłopcu rękę. Jego dłoń była sucha i ciepła, a uścisk silny. Artur spodziewał się raczej zimnej i wilgotnej, lepkiej dłoni. Kolejne zaskoczenie w kontaktach z małymi stworami.
— Dzięki i do zobaczenia, trzymajcie się.
Na skraju polany chłopiec obejrzał się raz jeszcze i pomachał małym postaciom, które odpowiedziały tym samym. Po chwili maszerowali z Azorem odrobinę szerszą ścieżką, która nie była aż tak zarośnięta jak ta, którą doszli na polanę.
Było już dobrze po południu, gdy w końcu wyszli z lasu i ujrzeli to, co trolle określiły jako Wielkie Równiny. Tak naprawdę były to jednak rozległe łąki, które, podobnie jak las, z którego wyszli, znajdowały się w północnej części posiadłości Łucji i Nataniela Aragońskich.
— Przed nami jeszcze kawał drogi. Nie wiem, czy zdążymy przed zmrokiem — powiedział chłopiec trochę do siebie, trochę do wilka. — Kiepsko to wygląda.
Pamiętał, że ostatnio przebył odwrotną drogę na grzbiecie swojego kompana, ale tym razem wilk nie kwapił się, żeby zabrać go w ten sposób. Nawet podszedł do niego, zastanawiając się nad tym, ale wilk, jakby czytając w jego myślach, odskoczył i popatrzył na niego przekornie. Nie ma się co dziwić. W końcu nie był wierzchowcem. A on sam ostatnio naprawdę urósł i ważył więcej niż ostatnim razem, chociaż podejrzewał, że to akurat nie byłoby problemem dla potężnego zwierza.
— Dobra, Azor, spokojnie, pójdziemy na piechotę. Prowadź do domu!
Szli raźno przed siebie. Chłopca napędzała wizja spotkania ze swoją przybraną rodziną. Wyobrażał sobie, jak wchodzi do domu i wita się z Natanielem, a potem idzie do kuchni, w której urzęduje Brytfanna i pałaszuje wielki talerz jajecznicy z chrupiącym chlebem posmarowanym świeżym masłem. Na samą myśl aż pociekła mu ślinka. Potem mogliby pojechać na przejażdżkę po okolicy tym zabytkowym jeepem Nataniela. O tak, to by było coś, rozmarzył się Artur. Tymczasem jednak wyjął z torby parę krakersów i, dzieląc się z wilkiem, szedł dalej przed siebie, jedząc suchą przekąskę. Nie chciał się zatrzymywać. To wszystko trwało już naprawdę za długo. Jeszcze spotkał te trolle, co też zabrało mu masę czasu. Co prawda dobrze się stało, że pogodził je z Azorem i lepiej je poznał, ale teraz denerwowało go to, że tyle drogi przed nim, czas mija, a on dopiero przed chwilą wyszedł z lasu.
Po kilku godzinach marszu, gdy prawie zaczynało już zmierzchać, Artur pomyślał, że naprawdę nie dojdą dziś do celu. Co za pech. Przecież nie położy się na trawie. Będzie musiał iść też w nocy. Nogi bolały go już ze zmęczenia. Narastała w nim złość.
Po co mi te trolle były? Jeszcze tam siedziałem z nimi na tej trawie, zamiast ruszać w drogę. Porażka.
Wlókł się noga za nogą, myśląc o tym, że nie przypuszczał, że ten ogród jest aż tak wielki. Dałby sobie rękę uciąć, że do tej pory, po tylu godzinach, ba, po całym dniu marszu, powinien już chociaż zobaczyć zarysy rezydencji. Tymczasem nadal otaczały go jedynie łąki i tylko od czasu do czasu mijał kępy krzewów i niewielkie zagajniki.
— Azor, to już jest przesada — powiedział głosem słabym ze zmęczenia. — Jesteś pewien, że wybrałeś dobrą drogę? Może idziemy w złym kierunku? Ja nigdy nie miałem dobrej orientacji w terenie, więc jeśli ty zawiedziesz, to możemy umrzeć z głodu, wędrując po tych łąkach.
Przypomniał sobie, jak lekceważąco podszedł do opowieści trolli o Wielkich Równinach. Teraz już przestał się dziwić małym człowieczkom, że był to dla nich tak ogromny, niezbadany i niebezpieczny teren. Sam przecież zaraz wyzionie tu ducha ze zmęczenia.
Słońce schowało się za wierzchołkami drzew. Zmierzch przyspieszały gromadzące się chmury.
— No to pięknie. Zaraz zrobi się ciemno. Super — powiedział Artur. Był coraz bardziej wytrącony z równowagi. — Jesteś pewien, że wiesz, gdzie nas prowadzisz?
Wilk nie zwrócił na niego żadnej uwagi, tylko szedł przed siebie. Nawet się nie obejrzał.
Chłopiec zmarszczył brwi. Co jemu? Ugryzło go coś, czy jak? Machnął ręką. Może znowu się obraził. Niech mu tam będzie.
Rzucił szmacianą torbę na ziemię.
— Mam to gdzieś. Nie idę dalej — powiedział, siadając na trawie. — Muszę przynajmniej chwilę odpocząć.
Położył się, podkładając torbę pod głowę. Ostatnie promienie słońca kolorowały chmury na różowo i pomarańczowo. Ładne to, ale wolałby już być w domu. W swoim nowym domu, oczywiście. Azor podszedł do niego i spojrzał mu w oczy. Co chciał mu przekazać? Jaką myśl? Nie wiedział.
— Nie wiem, czego chcesz, ale daj mi tu chwilę poleżeć, zaraz ruszymy dalej, słowo harcerza.
Wilk legł obok niego. Artur położył rękę na jego wielkiej głowie. Była ciepła i w dotyku jak pluszowa. Zamknął oczy. Musiał na chwilę usnąć, bo gdy je otworzył, okolicę spowijał mrok. Niebo było ciemnogranatowe.
Przynajmniej nie pada, pomyślał chłopiec, podnosząc się z ziemi.
Wilk znowu gdzieś polazł. Nie było go w miejscu, gdzie się położył.
Chłopiec podrapał się po głowie. Jakaś śpiączka mnie ogarnia czy jak? Może powinienem się zbadać? Czy to normalne tak ciągle usypiać? Puls. Może mam za niski puls?
Machnął ręką. Zajmie się tym później. Tylko, że teraz pojawił się inny problem. Jak dojdzie bez Azora do rezydencji? I to jeszcze w nocy.
Nad jego głową przeleciała nisko sowa, pohukując po swojemu. Wzdrygnął się i sięgnął po torbę. Chodźmy stąd, bo naprawdę średnio tu się robi.
Postanowił iść dalej zaniedbaną gruntową drogą, którą od jakiegoś czasu podążali z Azorem. Co innego miał zrobić? Zresztą ta droga musiała gdzieś go przecież w końcu doprowadzić!
W pewnym momencie zamajaczył przed nim jakiś ciemniejszy kształt. Gdy podszedł bliżej, okazało się, że jest to nic innego, jak tylko otoczony drzewami dom Aragońskich.
Tylko… Zaraz… Dziwne było to, że nie świeciły się w nim żadne światła. Wyglądał zupełnie inaczej niż jak go zobaczył wtedy, za pierwszym razem, kiedy uciekając z wysadzonego w powietrze Instytutu Archeologii, trafił na teren rezydencji. Wtedy dom wydał mu się taki przytulny i ciepły, z okien bił przyjazny blask, a teraz wszystko było pogrążone w zupełnych ciemnościach.
Niepokój wkradł się do jego duszy. Czyżby nikogo nie było w środku? Poszli spać, czy jak? Pojechali do kina? Może gdzieś wyjechali, może na jakąś kolejną wyprawę? Przecież oni ciągle gdzieś wyjeżdżają! No dobrze, ale czy nie byłoby tu żadnej służby? Pracowało tu w końcu kilka osób.
Rozejrzał się uważnie dookoła. Latarnie na podjeździe się nie świeciły. Wszystko spowijała ciemność. Czyżby rezydencja została z jakiegoś powodu opuszczona? Wyprowadzili się? No ale co tu w takim razie robi Azor? Chyba nie zostawiliby go tu samego? Wszystko to wydało mu się dziwne i podejrzane. No cóż, niczego się nie dowie, stojąc tutaj na drodze.
Podszedł do szerokich schodów prowadzących do wysokich, drewnianych drzwi. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz tu przyszedł i jak zastanawiał się, czy nie użyć kołatki z głową lwa. Otworzył mu wtedy Nataniel i od razu zaprosił do ciepłego wnętrza. To było jednocześnie tak niedawno, ale z drugiej strony wydało mu się, jakby upłynęły całe lata.
Ale teraz… Teraz ten dom przypominał raczej grobowiec! Masywny, szaroczarny kloc na tle ciemnogranatowego nieba.
Pokręcił głową z niewesołą miną. Chciał złapać za klamkę, ale zobaczył, że drzwi są uchylone i pchnął je lekko. Otworzyły się bezszelestnie na całą szerokość.
— Halo, jest tu kto? — zawołał po przestąpieniu progu.
Jego głos zginął w czeluściach wielkiego domu. Nie odpowiedziało mu nawet echo. Popatrzył na pogrążone w mroku podwójne schody wiodące na pierwsze piętro. Przez wysokie okna na półpiętrze wpadało nieco księżycowej poświaty. Było zupełnie cicho. Ta cisza aż kłuła w uszy.
— No to ładnie — powiedział sam do siebie, czując jak gęsia skórka pokrywa jego przedramiona. Poczuł się nieswojo. — Wzięli i wyjechali. A ja co? Co mam teraz zrobić?
Nagle usłyszał jakiś dziwny dźwięk, jakby ktoś stukał czymś w posadzkę. Serce prawie wyskoczyło mu z piersi, obrócił się momentalnie i zobaczył jarzące się w ciemnościach jasne ślepia. Prawie zemdlał ze strachu, ale szybko uświadomił sobie, że patrzy w oczy swojego wiernego kompana, którego cielsko, w ślad za świecącymi oczami, wyłaniało się właśnie z ciemności.
— No pięknie, Azor, pięknie! — zawołał, gdy tylko głęboko odetchnął i odzyskał mowę. — Trudno sobie wyobrazić lepsze wejście! Jesteśmy w domu żywcem wyjętym z horroru, a ty nagle wyskakujesz z ciemnego kąta! Super! Suuuper! Jeśli sprowadziłeś mnie tu tylko po to, żeby mnie następnie zabić za pomocą ataku serca, to prawie ci się udało!
Wilk podszedł do niego, pociągnął kilka razy nosem, popatrzył mu w oczy, a następnie odwrócił się i wbiegł po schodach na półpiętro, stukając pazurami w drewniane stopnie.
Artur poszedł w ślad za swoim przyjacielem. W końcu to on był jego przewodnikiem i najwyraźniej miał jakiś powód, aby go tu sprowadzić.
Zatrzymał się na półpiętrze przed jednym z sięgających prawie do sufitu okien. Okolica była bardzo spokojna, nie dostrzegł najmniejszego poruszenia, ale gdzieś tam, bardzo wysoko, musiało zacząć wiać, bo co jakiś czas księżyc przesłaniały ciemnoszare chmury. Przesunął wzrokiem po kulistych koronach rosnących w sadzie jabłoni. Nie poruszał nimi nawet najlżejszy powiew.
Wilk czekał na niego na szczycie schodów. Gdy już tam dotarł, zwierz obrócił się i podreptał w głąb ciemnego korytarza.
Chłopiec pomyślał, że gdyby wcześniej już tu nie był, to w życiu by nie poszedł za Azorem. Ciemna czeluść, w której zniknął wilk, skojarzyła mu się ze studnią, do której zajrzał dziś rano, zanim opuścił tam wiadro na wodę. Znał jednak ten dom dosyć dobrze, chociaż nigdy nie przypuszczał, że będzie wędrować po nim zupełnie sam po nocy.
Na ścianie, przy klatce schodowej, zobaczył włącznik światła. Nacisnął przycisk, ale nie dało to żadnego efektu. Czyli prąd był całkowicie wyłączony. To tłumaczy te egipskie ciemności. No nic, najwyraźniej musiał pójść za wilkiem po ciemku.
Spojrzał w otchłań korytarza i prawie krzyknął, gdy znów zobaczył jarzącą się w ciemnościach parę oczu.
— Azor! Czy ty musisz to robić? Masz jakieś żarówki w mózgu, czy jak?
Zwierz oczywiście nic nie odpowiedział, tylko odwrócił się i poszedł dalej, zagłębiając się w mroku. Chłopiec ruszył za nim, przytrzymując się ściany. Pamiętał to miejsce, ale nie czuł się zbyt pewnie.
Usłyszał lekkie skrzypnięcie otwieranych drzwi. Do korytarza wpadło nieco poświaty z pomieszczenia, do którego wszedł wilk.
Artur przekroczył próg. To był jego pokój. Wszystko było tak, jak zapamiętał z poprzedniego razu. Łóżko, naprzeciwko niego duże okno na ogród, w głębi drzwi do łazienki, mała lampka na stoliku, masywna, brązowa szafa obok wejścia. Zamarł z ręką na framudze drzwi. Powrócił do miejsca, które zapamiętał jako ostatnie z tego świata. Tu właśnie położył się spać… i obudził się w szpitalu. Bezwiednie podszedł do łóżka i dotknął chłodnej pościeli. Usiadł na łóżku i ukrył twarz w dłoniach.
No dobrze. Jestem. Udało mi się. Wróciłem. Ale co dalej?
Usłyszał stukot pazurów i poczuł jak wilk, ocierając się lekko o jego ramię, wskoczył na łóżko. Podniósł głowę i zobaczył jak zwierz mości sobie posłanie, obracając się w kółko i grzebiąc kilka razy łapą. W końcu, najwyraźniej zadowolony ze swoich zabiegów, legł z cichym pomrukiem. Choć łoże było bardzo szerokie, zajął większą jego część.
— No ładnie, ładnie, Azor, bardzo ładnie.
Wilk mrugnął kilka razy i zamknął oczy.
Chłopiec patrzył na niego przez dłuższą chwilę. Zmarszczył brwi. Wyglądało na to, że wilk dotarł do punktu docelowego. W sumie nie było w tym nic dziwnego, był przecież w swoim domu, ale jemu samemu nie wyjaśniało to kompletnie niczego. Gdyby tylko ta bestia, leżąca w pieleszach niczym domowy piesek, mogła mówić!
Zdjął buty, ściągnął spodnie, wszedł pod kołdrę i położył się obok wilka. Zwierz gwałtownie zastrzygł uszami, jakby odganiał natrętną muchę.
— Ale jesteś łobuz. Rozwaliłeś się w moim łóżku i to ja ci przeszkadzam, tak?
Chłopiec przykrył się, odwrócił tyłem do wilka i oparł głowę na poduszce. Miał tylko nadzieję, że nie spadnie, bo leżał na samym brzegu łóżka. Usnął szybko i spał jak suseł z wyjątkiem tego momentu, gdy wilk, dysząc ciężko, wstał i przeskoczył nad nim, lądując zwinnie na podłodze. Otworzył oczy i zobaczył jedynie wyłaniającą się z ciemności mordę swojego przyjaciela, z której wysunął się różowy jak szynka język i liznął go po twarzy.
— Azor, daj mi spokój, chcę spać — powiedział prawie przez sen, odwrócił się i ponownie zapadł w ciemne odmęty.
Rozdział 3. Dom
Obudził się, gdy słońce dawno już rozpoczęło swoją wędrówkę. Siadł i przeciągnął się, ziewając. Uśmiechnął się i rozejrzał dookoła. Za dnia wszystko wyglądało o wiele lepiej. Odrzucił przykrycie i prawie wyskoczył z łóżka. Miał parę rzeczy do wyjaśnienia. Ale przede wszystkim chciał się upewnić, czy na pewno nikogo tu nie ma.
Zaczął po kolei zaglądać do pomieszczeń na pierwszym piętrze, odwiedził między innymi tę dziwną salę, gdzie Nataniel trzymał te swoje wypchane zwierzęta. Dobrze, że nie przyszedł tu wczoraj w nocy, bo i za dnia wyglądało to niepokojąco. Te wszystkie patrzące na niego szklane ślepia. Brr.
Następnie zajrzał do pokoju po drugiej stronie schodów, który najwyraźniej służył jako biblioteka, gdyż stało tu kilka wygodnych foteli, a regały z książkami sięgały od podłogi aż do samego sufitu. Była tu nawet specjalna, przesuwająca się na szynie drabinka, dzięki której można było dosięgnąć do najwyższych półek. Na jednym ze stolików zobaczył odłożoną grzbietem do góry książkę. Wyglądała, jakby ktoś odłożył ją dosłownie przed chwilą.
Z ciekawości przesunął nieco drabinkę i wspiął się na samą górę. Dotknął jedną ręką sufitu i spojrzał w dół. Zakręciło mu się w głowie i szybko złapał poręcz dwoma rękami. Uśmiechnął się. Z tej perspektywy fotele wyglądały jak zabawkowe sprzęty w domu dla lalek. Zszedł na dół i wyjrzał przez okno. Słońce, białe chmury i intensywnie zielone otoczenie tworzyły sielankowy widok. Dopiero teraz zobaczył, że kuliste korony jabłoni pokryte są białymi kwiatami.
Gdzieś w środku poczuł jak narasta w nim dziwne uczucie, połączenie radości, oczekiwania i świadomości nadciągającej przygody. W zasadzie to czym miał się przejmować? Łucja z Natanielem na pewno tu wrócą. Musieli gdzieś po prostu wyjechać, może z jakiegoś powodu zwolnili też służbę, kto wie? To w końcu ich dom, mogą robić, co chcą. On na nich poczeka i tyle. Ale będą mieli miny, jak go tu zobaczą, na progu z Azorem! Ale gdzie on właściwie znów poszedł? Pojawia się i znika jak kamfora. No nieważne, na pewno zaraz się znajdzie.
Chłopiec zajrzał jeszcze do kilku pokoi. W niektórych zobaczył kolejne drzwi prowadzące jeszcze dalej gdzieś w głąb domu, ale na razie nie miał ochoty wszędzie wchodzić. Nadal nie wyczuwał żadnej ludzkiej obecności, było też zupełnie cicho. W zasadzie był pewien, że jest tu zupełnie sam.
Zszedł na dół i pierwsze kroki skierował do kuchni, w której, jak wiedział, urzędowała, przynajmniej kiedyś, Brytfanna, córka Boczka Aleksandra. Nikogo tu jednak teraz nie było. Co dziwne, na kuchni stało kilka garnków, a w jednym z nich, na dnie, znajdowała się cienka warstwa zaschniętej masy.
Chłopiec z zaciekawieniem pochylił się nad naczyniem. Sucha maź popękała niczym ziemia na pustyni, ale kiedyś musiała to być zdaje się jakaś zupa. Hmm. Dziwne. Nie spodziewał się po Brytfannie takiego niechlujstwa. Nie pozmywała garnków przed odejściem z pracy? Dotknął zaschniętej skorupy na dnie. Znów skojarzyła mu się z wyschniętą na proch ziemią, jednak gdy nacisnął mocniej, poczuł, że pod suchą powierzchnią zachowała się jeszcze odrobina wilgoci.
Zaintrygowały go wbudowane wprost w ścianę szerokie, drewniane drzwi. Otworzył je na oścież. Jego oczom ukazała się znakomicie wyposażona spiżarnia. Była tak wielka, że mógł cały wejść do środka. Czego tu nie było! Półki zapełniały najrozmaitsze wiktuały począwszy od dużych opakowań makaronu, ryżu i kaszy, poprzez mnóstwo słoików z oliwkami, ogórkami i marynowanymi pieczarkami, po pieczywo chrupkie, konserwy, czekolady, chałwy i słone przekąski, na słoiczkach z przyprawami skończywszy. Natychmiast poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do góry.
Rzucił się na jedzenie jak wygłodniały wilk. Pootwierał najróżniejsze opakowania gotowych do spożycia produktów. Nie miał ochoty zawracać sobie głowy gotowaniem. Jadł szybko, jakby ktoś miał zaraz przyjść i mu tego zabronić. Nie musiał długo czekać, aby przy stole pojawił się Azor. Siadł grzecznie, ale wbił w niego wzrok.
Chłopiec wstał, zajrzał do spiżarni i na najniższej półce zobaczył duże opakowania jedzenia dla psów. Nigdzie za to nie było psiej miski, więc otworzył jedną z szafek i wyciągnął dużą, szklaną misę i nasypał do niej karmę.
Azor rzucił się łapczywie na jedzenie. Obaj skoncentrowali się na swoich miskach i cały otaczający świat przestał chwilowo dla nich istnieć.
Chłopiec, gdy już się porządnie najadł, spojrzał na wilka, który skończył wcześniej i teraz siedział na tylnych łapach, przyglądając mu się uważnie. Wstał i nalał mu wody do innej miski. Szczęśliwie kran działał bez zarzutu, chociaż była w nim jedynie zimna woda.
Gdy chwilę odpoczął, zajrzał jeszcze do kilku pokoi na parterze, ale i tu, tak jak się spodziewał, nie znalazł nikogo.
Wyszedł przed dom. Spojrzał na żwirowy podjazd z białych kamyczków. Wiedział, że prowadzi on wprost do bramy wjazdowej. Czy powinien tam teraz pójść? Co właściwie powinien zrobić? Wrócił do domu i wszedł do pokoju z kominkiem, gdzie rozmawiał kiedyś z Natanielem i z jego kolegą malarzem. Zastanawiali się wtedy nad nazwą dla nowego dzieła artysty. Pili też jakieś dziwaczne napoje. Teraz stoliki stały puste, a dwa fotele były zwrócone przodem do wygasłego paleniska.
Artur siadł na jednym z nich i położył nogi na podnóżku. No więc tak. Podsumowując sytuację. Łucja i Nataniel gdzieś wyjechali. On jest sam w całej posiadłości. Nie ma prądu, ale jest woda i jedzenie. Może przeżyć tu spokojnie parę dni, ba, nawet miesiąc albo i dłużej, jeśli będzie trzeba. Ma nawet żarcie dla Azora, chociaż podejrzewał, że wilk daje sobie radę i bez tego. Te małe piórka na jego brodzie, taaak, pokiwał głową, wilk nie umrze tu z głodu, chociaż suchą karmą też nie pogardził. Łobuz jeden.
Rozdział 4. Nataniel
Dni mijały szybko. Artur dzielił czas na spanie, jedzenie, odpoczynek, czytanie i relaks. Najbardziej lubił wieczory, kiedy wychodził tylnym wyjściem do sadu, wynosił ze sobą drewniany leżak, ustawiał go na trawie, starając się nie zgnieść żadnej z niezliczonych kępek stokrotek, i kładł się wygodnie w cieniu drzew. Następnie nalewał sobie ogromną szklankę coli i popijał małymi łyczkami przez słomkę, obserwując kwiaty jabłoni i zachodzące słońce. Poranki, kiedy serwował sobie wymyślne śniadania, też nie należały do najgorszych części dnia. Popołudnia też miał zresztą całkiem udane. Po obiedzie udawał się do swojego pokoju na małą drzemkę, przezornie zamykając drzwi, żeby Azor nie wskoczył mu niespodziewanie na głowę, a potem szedł zwykle do biblioteki posiedzieć i poczytać. Książek miał pod dostatkiem. Chyba nigdy w życiu nie przeczyta ich wszystkich. Półki dosłownie uginały się pod nieprzebraną kolekcją najróżniejszych, równo i tematycznie ułożonych woluminów.
Mógł robić to, co mu się żywnie podobało, a bogate zapasy, których dodatkowe zasoby odkrył w piwnicy, zdawały się być nieskończone. Tak naprawdę, w pewnym momencie, stracił rachubę czasu. Dni, które nie odróżniały się jeden od drugiego, zlewały się w jeden wielki korowód. Od czasu do czasu myślał co prawda o Aragońskich, ale wtedy powtarzał sobie, że przecież i tak musi czekać tu na ich powrót. Co prawda odczuwał czasami ukłucia niepokoju, ale przecież nie mógł pójść ich szukać nie wiadomo gdzie. Mogli być przecież na końcu świata. A on był przecież w swoim domu. W końcu sami zaproponowali mu, żeby z nimi zamieszkał.
Tak więc dalej odpoczywał, jadł, pił, leżał, przesiadywał w bibliotece i… i właśnie wtedy znalazł list od Nataniela. Był schowany bardzo niepozornie. A raczej z pozoru niepozornie, bo tak naprawdę włożono go w jedyną książkę w całej bibliotece, która ewidentnie nie była na swoim miejscu. Czarnożółta okładka między brązowymi grzbietami jedenastotomowego wydania encyklopedii historii świata, stojącego na jednej z najwyższych półek, już jakiś czas temu przykuła jego wzrok, gdy, siedząc wygodnie w fotelu, przyglądał się księgozbiorowi. Wtedy jednak nie wziął jej do ręki, chociaż wspiął się zaciekawiony na drabinkę i odczytał tytuł książki: Na tropach jednorożca.
Dział z legendarnymi zwierzętami był przecież zupełnie gdzie indziej. Musiało jednak minąć kilka dni, zanim wziął ją do ręki. Tak naprawdę zresztą zamierzał ją tylko odłożyć w miejsce, gdzie lepiej pasowała i nie burzyła ogólnej harmonii, jednak będąc jeszcze na drabinie, zaczął ją odruchowo kartkować i… trafił na list adresowany do siebie samego.
Była to właściwie jedynie zgięta na pół kartka, którą pokrywało odręczne, drobne pismo. Natychmiast zszedł z drabiny i siadł na fotelu. List zaczynał się tymi słowami:
Arturze!
Jeśli czytasz te słowa, oznacza to, że przeczucie mnie nie myliło i znów jesteś w naszym domu. Dzięki Bogu! Zostawiłem dla Ciebie tę wiadomość, ponieważ wiedziałem, że wrócisz. Czułem to bardzo wyraźnie. Pewnie zadajesz sobie pytanie, dlaczego nie rozmawiamy osobiście. Nie mam już zbyt wiele czasu i wszystkiego Ci tutaj nie napiszę, ale pewne rzeczy chcę wyjaśnić. Obaj wiemy, że nasza wyprawa nie powiodła się i z jakiegoś powodu, dla mnie nieznanego, zostałeś po tamtej stronie. Tak czy inaczej, to moja wina. Biorę wszystko na siebie. Nigdy nie powinienem był się na to zgodzić. Łucja mi odradzała, jednak byłeś wyjątkowo przekonujący i uparty. Pomyślałem, że i tak tam wrócisz, pójdziesz po ten album, choćbyśmy Ci zabronili. Postanowiłem więc Ci towarzyszyć. Uznałem, że tak będzie po prostu bezpieczniej. Poszliśmy we dwóch, ale tylko ty mogłeś przekroczyć granicę. Mnie się nie udało, chociaż próbowałem. Chciałem Cię wtedy powstrzymać, zawrócić Cię z drogi, ale było już za późno. Widziałem Cię po drugiej stronie jak przez rozedrganą mgłę. Odwróciłeś się tylko raz, pokazałeś kciuk do góry i zniknąłeś mi z oczu. Pomyślałem wtedy, że zaraz wrócisz. Że to będzie szybka akcja, tak jak się umawialiśmy. Mieliśmy przecież tylko wziąć album i natychmiast wrócić. Ale Ciebie nie było i nie było. Czekałem bardzo długo. Musiałem nawet wezwać Łucję, bo czułem, że duża gromada gnomów ostrzy sobie na mnie pazury. Łucja przyjechała ze Zdzisławem, naszym kamerdynerem, na pewno go pamiętasz. Mieli ze sobą wystarczające uzbrojenie, żeby wykończyć wszystkie gnomy w tunelu, ale już sam ich widok wystarczył, żeby gromada zrezygnowała z ataku. Jak sam wiesz, Łucja potrafi być bardzo przekonywająca. A teraz była też rozjuszona jak chmara szerszeni. Z trudem powstrzymałem ją od eksterminacji tych biednych i prymitywnych stworzeń. To nie ich wina, że urodziły się tunelowymi gnomami. Udało mi się, ale jej furia uderzyła we mnie. Uwierz mi, przybyło mi tego dnia siwych włosów. Tym bardziej, że przecież miała oczywiście rację. Popełniliśmy duży błąd, zgadzając się na tę całą akcję.
Myśleliśmy wtedy, że jest już po wszystkim, że zostałeś tam na zawsze. Nie mogliśmy za Tobą pójść, nie wiedzieliśmy, co się stało, nie mieliśmy absolutnie żadnej możliwości, żeby się dowiedzieć czegokolwiek, bo przejście zamknęło się zaraz po tym, jak zniknąłeś w tym wąskim tunelu. Ewidentnie dysponujesz jakimś unikalnym darem, który pozwala Ci na przekraczanie tej granicy, a nawet na tworzenie tego pęknięcia pomiędzy wymiarami. Ten dar, ten fenomen, może być unikalny w skali świata, nigdy nie słyszałem o czymś podobnym. Może dlatego właśnie się zgodziłem? Może chciałem zobaczyć, jak to się odbędzie? Może chciałem się przekonać, czy i ja posiadam tę zdolność? A może tak naprawdę Ci nie dowierzałem i dlatego nie potraktowałem tej wyprawy do końca poważnie? Nie wiem. Może wszystko po trochu, a może… sam nie wiem. W każdym razie, rezultat jest taki, iż kolejny raz Cię utraciliśmy.
Łucja po jakimś czasie wyjechała na kolejne wyprawy, najpierw do Amazonii, a potem jej celem stały się szczyty Hindukuszu.
Mnie nigdy nie pociągała wspinaczka wysokogórska, tym bardziej, że wolałem zostać, mieć oczy i uszy otwarte, na wypadek gdybyś znów pojawił się w naszym świecie.
Dużo rozmyślałem i medytowałem nad całą sytuacją i nabrałem dziwnej, choć nieco irracjonalnej pewności, że wrócisz. To uczucie rosło we mnie i rosło, aż stało się pewnikiem. Uznałem, że jest to jedyny logiczny ciąg dalszy tej historii. Że to wszystko dzieje się po coś. Tylko że życie nie jest aż tak proste, jak chcielibyśmy, żeby było. Okazało się, że nie jesteśmy tak bezpieczni, jak nam się jeszcze niedawno wydawało. Wręcz odwrotnie. Tej samej nocy, kiedy dowiedziałem się, że Łucja zaginęła w górach, ja sam zostałem aresztowany we własnym domu. Służba dostała natychmiastowy nakaz opuszczenia rezydencji. Zostali dosłownie wypędzeni, tak jak stali. Później dowiedziałem się, że cała nasza rezydencja została gruntownie przeszukana. Czego szukali, tego tylko możemy się domyślać… Wtedy poczułem ulgę, że jesteś daleko od tego wszystkiego.
Teraz organizuję wyprawę poszukiwawczą. Pojadę odnaleźć Łucję. Każda chwila jest ważna. Tak, to widzisz, wygląda. Jeśli czytasz ten list, oznacza to, że nadal nie ma nas w domu. Specjalnie ukryłem go w takim miejscu, bo miałem podejrzenia, że po moim wyjeździe ktoś może znowu tu myszkować. Z drugiej strony wiedziałem też, że twoja pasja czytania doprowadzi Cię w końcu i do tej książki. Miałem tylko nadzieję, że odkryjesz list jak najszybciej. Mam nadzieję, że czujesz się tu jak u siebie w domu, bo to jest też Twój dom. Jest to oficjalnie potwierdzone. Dziedziczysz po nas.
Pismo zrobiło się mniej wyraźne, jakby pisząca je ręka nagle zaczęła się spieszyć.
Gdybyśmy nie wrócili do początku lata, musisz jedynie udać się do mojego zaufanego prawnika, Leopolda Kruczka, aby złożyć swój podpis. On przekaże Ci więcej informacji. Jego telefon i adres znajdziesz w książce telefonicznej. Teraz muszę kończyć.
Nataniel
Artur opuścił rękę z listem i podniósł wzrok. Westchnął ciężko. Czyli ukłucia niepokoju były jak najbardziej na miejscu. W głębi duszy przeczuwał, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. Nie chciał jednak dopuścić do siebie tej myśli. Wolał bezproduktywnie czekać i rozkoszować się prostymi przyjemnościami, ale rzeczywistość sama go dopadła.
Wrócił do fragmentów listu poświęconych, jak to ujął Nataniel, „naszej wyprawie”. Czyli najwyraźniej wrócili razem do miejsca, w którym pierwszy raz trafił do tego świata. Do tunelu kolejowego, skąd wyjechał wtedy pociągiem Lukrecjusza Burbelki, rozpoczynając pasmo przygód w tym świecie. Uparł się, żeby wrócić do domu po album ze starymi zdjęciami. Żeby przekroczyć ponownie granicę.
Nataniel i Łucja mieli rację. To nie było rozsądne. I skończyło się też nieciekawie, bo dorwał go jego stary i prawie zabił. Źle zrobił, że nie posłuchał rozsądniejszych od siebie. Czasami rzeczywiście był zbyt uparty, a nawet chyba lepiej powiedzieć, że zaślepiony. Przecież to tylko stare zdjęcia, nie trzeba było podejmować takiego ryzyka! Zresztą rezultat jest taki, że i tak, koniec końców, nie udało mu się przynieść albumu do tego świata. Tak już widocznie miało być i już. Teraz myślał też, że przecież jego wspomnienia dotyczące dziadków i tych lepszych chwil jego dzieciństwa, są przecież w nim samym, a nie w jakimś starym albumie. Nie potrzebował go. Może to nawet lepiej, że został tam, po drugiej stronie, razem z jego starym życiem.
No ale stało się to, co się stało i już się nie odstanie. Resztę zna z opowieści pani Twardowskiej. Brakowało mu pierwszej części tej historii, teraz i ją poznał. Co prawda w jego głowie nadal cały ten okres był jedną wielką czarną dziurą, ale teraz, mimo amnezji, mógł już mniej więcej nakreślić ogólne ramy ciągu wydarzeń.
Wstał i zaczął bezwiednie obserwować sielankowy krajobraz za oknem. Białe chmury powoli przesuwały się na niebie.
Myśli buzowały w jego głowie. Ten list wiele wyjaśniał… Dużo elementów, do tej pory rozsypanej układanki, wskoczyło na swoje miejsce. Czyli wrócili z Natanielem do przejścia. On jednak nie mógł przejść.
Poszedłem ja sam. Miałem szybko wrócić, a zostałem wiele miesięcy. I z całym tym bałaganem, który tu rozpętałem, musieli się mierzyć Nataniel z Łucją. Przecież aresztowanie Nataniela na bank miało związek z moimi wyczynami! A… zaginięcie Łucji?
Przeszedł go zimny dreszcz.
Opadł z powrotem na fotel. Jeśli coś jej się stało… przez niego… nigdy sobie tego nie daruje! A Nataniel? Napisał, że jedzie jej szukać. Czy ją odnalazł? Ale kiedy to się stało? List nie ma żadnej daty!
Kurczę blade!
Muszę pójść do tego Kruczka, może on coś więcej będzie wiedział! Nie będę czekał na żaden początek lata, za dużo już czasu zmarnowałem!
Artur zerwał się z fotela i zbiegł na dół. Widział wcześniej grubą książkę przy telefonie na niewielkim stoliku przy schodach. To musiała być książka telefoniczna. Gwałtownie otworzył opasłe tomiszcze i zaczął szybko wertować strony. Kruczek, Kruczek, jak mu tam było? Leopold, o jest! Jest tylko jeden Leopold Kruczek, dawaj, wybieramy.
Podniósł słuchawkę i zaczął wykręcać numer na staromodnym telefonie z okrągłą tarczą z numerami, ale uświadomił sobie, że nie słyszy żadnego sygnału w słuchawce! Mimo wszystko wykręcił numer do końca. Oczywiście jednak nic to nie dało, bo telefon był głuchy. Nie działał. Szybko sprawdził kabel wiodący do gniazdka telefonicznego w ścianie. Poprawił wtyczkę, odłożył słuchawkę, podniósł ją i jeszcze raz przystawił sobie do ucha. Nic!
Nagle to całe zamknięcie, ta izolacja w czterech ścianach, ten komfortowy egoizm, to wszystko zaczęło mu przeszkadzać, uwierać. On tu sobie popijał colę na leżaku w ogródku wśród kwitnących stokrotek, a oni… nie wiadomo gdzie! Może ktoś zrobił im krzywdę, może… zacisnął powieki… zginęli, a on sobie tu leżakuje jak jakiś przedszkolak! Koniec tego!
Uderzył słuchawką o widełki, aż zadzwoniło. Pobiegł do swojego pokoju i otworzył szafę. Wybrał lekką kurtkę i dżinsowe spodnie. Szybko się przebrał i zszedł z powrotem na dół.
Dobra, co teraz, aaa, klucz od bramy.
Otworzył małą skrzyneczkę zawieszoną przy drzwiach wejściowych i wybrał duży klucz, wiszący pod napisem: Brama.
Poszedł do garażu i spojrzał na terenowego jeepa. Stary samochód wyglądał trochę jak resorak z jego dawnej kolekcji, którą bawił się u dziadków, był czerwony i nie miał dachu. Co by teraz dał za umiejętność jazdy samochodem! Zajrzał do środka auta i podrapał się po głowie. Nigdy nie prowadził. Nawet jakby udało mu się uruchomić ten pojazd, to pewnie daleko by nie zajechał.
Jeszcze na terenie posiadłości to mógłby sobie poeksperymentować, ale żeby wyjechać na ulicę, musiałby naprawdę dobrze jeździć. Ale zresztą przecież nawet jakby opanował jazdę, to zostają te wszystkie znaki drogowe, których nie znał, nie mówiąc już o kontrolach policji. Co on by im powiedział, gdyby go zatrzymali? Jakby to wszystko wyjaśnił? Tym bardziej, że lepiej się nie rzucać w oczy, list Nataniela, cokolwiek ogólnikowy, jednak sugerował, że policja też może być w to wszystko umoczona. Próba jazdy tym samochodem była kusząca, ale najprawdopodobniej nie miała żadnego sensu.
Dobra, nie ma czasu na rozmyślania.
Szybko wyprowadził z garażu BMX-a, którego już wcześniej tutaj widział. Zawsze chciał mieć taki sprzęt, ale jego stary nigdy by mu takiego nie kupił, nie ma opcji.
Wrócił do domu i zapisał na kartce adres i telefon prawnika.
Mapa, mapa, przydałaby mu się jeszcze jakaś mapa! Skąd miał wiedzieć, gdzie właściwie jest ta ulica?
Zdenerwowany biegał pomiędzy pokojami, ale nigdzie nie mógł odnaleźć mapy miasta. W jaki sposób odnajdzie bez niej dom Kruczka?
Siadł zrezygnowany i w tym samym momencie wpadł na pomysł gdzie mogła być mapa. Pobiegł ponownie do garażu i otworzył skrytkę w samochodzie. Jest! Plan miasta. W końcu.
Rozdział 5. Procedura
Starał się jechać szybko, jednak żwirowa droga nie stanowiła dobrego podłoża do jazdy. Myślał o Azorze, który znów gdzieś przepadł. Ciągle się gdzieś włóczy. Pewnie poluje na jakieś zwierzęta w lesie. Trzeba będzie coś w końcu z tym zrobić. Dobrze, że przynajmniej pogodził go z trollami. Przed wyjazdem nasypał mu też całą miskę suchej karmy i nalał drugą wody. Niech ma. Może dzięki temu oszczędzi jakieś zwierzątko.
Z daleka dojrzał wysoki, ceglany mur odgradzający posesję od ulicy, a niedługo potem masywne, okute żelaznymi pasami, drewniane wrota oraz stojącą obok, opuszczoną budkę wartownika.
Podjechał do bramy, ze zdziwieniem rejestrując dwie porzucone w nieładzie miednice, nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać. Zorientował się też, że niepotrzebnie wziął klucz od bramy, trzeba było wziąć od furtki, ale już trudno, będzie wiedział następnym razem. Przekręcił masywny klucz. Wrota otworzyły się ze skrzypieniem. Ostrożnie wyjrzał na ulicę, jednak nie dostrzegł nikogo. Bardzo dobrze. Lepiej nie przyciągać niczyjej uwagi. Wyprowadził rower i zamknął bramę na klucz. Zdecydowanie jednak następnym razem trzeba użyć furtki, cała operacja będzie szybsza i dyskretniejsza.
Z tego, co się zorientował, musiał jechać na północny wschód. Nie wiedział za to, ile właściwie ma kilometrów do pokonania. Zaczął żałować, że nie wziął nic do jedzenia, ale teraz już za późno, by się cofać.
Stanął na pedałach i rozpędził rower.
Leopold Kruczek okazał się wysokim, siwowłosym mężczyzną o nienagannych manierach i takim też wyglądzie. Na początku był dość zdziwiony jego wizytą. Na pewno się jej nie spodziewał, ale bez wahania zaprosił go do wnętrza swojego domu.
Zasiedli w gabinecie. Artur szybko rozejrzał się po średniej wielkości pomieszczeniu. W środku panował półmrok. Okna zasłaniały ciężkie kotary. Masywne, brązowe meble były wypełnione książkami oraz segregatorami z dokumentami.
— To prawda, pan Nataniel Aragoński zostawił dokładne wytyczne, co zrobić w sytuacji, kiedy się panicz odnajdzie — powiedział prawnik, zwracając się do Artura, kiedy już usiedli po dwóch stronach dużego biurka z szerokim, polerowanym blatem. — Wszystko zostało już prawnie uregulowane.
— Ale zaraz, wie pan może, gdzie oni teraz są?
Leopold spojrzał na chłopca, unosząc lewą brew do góry.
— Po kolei, paniczu, po kolei, na razie mamy tu konkretne sprawy do załatwienia. Procedura przede wszystkim. — Lekko odchrząknął. — Więc tak.
Odwrócił się na obrotowym fotelu i wyjął segregator z regału. Powoli, metodycznie zaczął wyciągać dokumenty i układać je na blacie biurka.
Artur przeraził się, patrząc na tę ceremonię. Przecież przeczytanie tego wszystkiego zajmie mu pół roku!
— To gdzie trzeba podpisać? — zapytał.
Tym razem prawa brew podjechała ostro w górę.
— Ale panicz w gorącej wodzie kąpany, zaprawdę. — Prawnik lekko pokręcił głową, wznosząc jednocześnie oczy do góry. — Najpierw należałoby zapoznać się, co właściwie się podpisuje, prawda?
— Zgadza się, ale ja panu ufam, Nataniel też, no i chciałbym się dowiedzieć, co się z nimi stało.
— Po kolei — powtórzył Kruczek.
— Tak wiem, procedura. — Artur wszedł mu w słowo. — To może pan mi streści te dokumenty?
Prawnik pokiwał głową z zawiedzioną miną.
— Lepiej byłoby przeczytać, tak wymaga…
— Procedura! — krzyknął zniecierpliwiony Artur, ale natychmiast się opanował. — Proszę pana, naprawdę — dodał spokojniejszym tonem.
— Dobrze, zrobimy wyjątek — rzekł Leopold Kruczek z niezadowoleniem malującym się na twarzy. — Generalnie sprawa polega na tym, iż państwo Aragońscy przekazują paniczowi w spadku całą swoją posiadłość wraz ze wszystkimi dobrami, które posiadają. Ten dokument — przerwał i podniósł do góry jedną kartkę — potwierdza własność. Są tu podpisy Nataniela oraz mój, jako jego prawnego pełnomocnika. W tym miejscu — kontynuował i wskazał długim i chudym palcem — brakuje jeszcze podpisu panicza.
Artur sięgnął w kierunku kartki, jednak Leopold szybko uniósł ją jeszcze bardziej do góry.
— A, a! — zawołał.
Artur zmarszczył brwi.
Prawnik wyjął z segregatora kolejną kartkę. Ta była grubsza i był na niej zdaje się jakiś portret lub zdjęcie. Przyjrzał się jej uważnie i spojrzał na chłopca.
— To się zgadza, dobrze — stwierdził. Zerknął na kartkę i znów na chłopca. — To też się zgadza. Dobrze. Wiek?
— Trzynaście lat, ale co to…
— Dobrze. Imię kucharki?
— Brytfanna.
— Kto namalował ten obraz? — Prawnik wskazał ruchem głowy na płótno wiszące na jednej ze ścian. Widniały na nim kolorowe struktury geometryczne, pasy i coś, co przypominało jakieś nieznane nauce zwierzę, ukazane jednak tylko we fragmencie. Artur zmrużył oczy, przypatrując się obrazowi. Bardzo podobny wisiał w domu Aragońskich.
— No to… niewątpliwie ten przyjaciel Nataniela… jak on miał na imię…
Leopold zmarszczył brwi.
— Brunon — powiedział chłopiec.
— Dobrze. Którą książkę wziął do ręki Nataniel, gdy rozmawialiście po raz pierwszy?
— Spis miast i miejscowości.
— Miejsce przejścia?
— Że co?
— Miejsce przejścia.
— Graciarnia… tunel.
— Dobrze. Zgadza się.
Prawnik otworzył małe pudełeczko z czarną poduszeczką.
— Poproszę o odcisk palca.
— Czy to naprawdę konieczne?
— Niestety, proc…
— …edura — dokończył Artur. — Tak, no dobra.
Odcisnął opuszek we wskazanym miejscu. Prawnik wyciągnął z szuflady pokaźną lupę i studiował odcisk przez chwilę, zerkając na małą karteczkę, którą przystawił obok.
Czy on coś naprawdę widzi w tym półmroku? Czy tylko udaje, że coś sprawdza?
— Tożsamość potwierdzona. — Leopold skończył oględziny i schował lupę. — Poproszę o podpis.
Artur złapał kartkę i podpisał bez wahania.
— Gratuluję — powiedział Kruczek. — Wszedł panicz w posiadanie pokaźnego majątku. Albo raczej wejdzie w bliższej lub dalszej przyszłości. Mam nadzieję, że będzie panicz kontynuował korzystanie z usług mojej kancelarii.
— Oczywiście.
— Pozostaje jeszcze parę kwestii do wyjaśnienia.
Artur chciał o coś spytać, ale Leopold zmarszczył brwi i spojrzał na niego w taki sposób, że odechciało mu się odzywać.
— I tu właśnie — Kruczek zrobił przerwę, patrząc mu w oczy — dochodzimy do kwestii związanej z zaginięciem państwa Aragońskich. Ich status jest tak naprawdę do tej pory nieznany. Wersja podana przez stronę pakistańską jest taka, iż oboje zaginęli w górach Hindukuszu podczas wyjątkowo niestabilnej pogody i ciągle schodzących lawin.
— Nataniel też?
— Niestety, nie mamy żadnych wieści od niego od ponad dwóch miesięcy. Jest obecnie uznany za zaginionego, tak samo jak jego małżonka.
— Ale to znaczy, że jeszcze mogą się odnaleźć, prawda?
— Wszystko jest możliwe, nadal nie odnaleziono ich ciał, jednak podobno szanse na przeżycie w takich warunkach są niewielkie. W tej sytuacji, jeśli nie dadzą znaku życia w ciągu pół roku, zostaną oficjalnie uznani za zmarłych i zostanie panicz prawowitym spadkobiercą i właścicielem rezydencji.
— Ale dziwi mnie, jak to się stało, że oboje zginęli pod lawinami, byli przecież doświadczonymi podróżnikami, zresztą, najpierw zaginęła Łucja, a Nataniel pojechał przecież jej na pomoc. To dziwne, nie uważa pan?
— Wszystko jest dziwne w tej historii. — Prawnik westchnął ciężko. Opuścił wzrok, przez chwilę patrzył na swoją dłoń, w której trzymał zdobione złoceniami pióro, po czym spojrzał Arturowi w oczy. — To najdziwniejsza sprawa, z jaką miałem do czynienia w mojej karierze. Nagle znika znane i poważane małżeństwo, zawczasu zostawiając wszystko chłopcu, o którym prawie nikt wcześniej nie słyszał. Co więcej, chłopiec ten chwilowo rozpłynął się w powietrzu. I nagle wraca, akurat gdy niewiele brakuje, żeby zostali uznani za zmarłych. Pogmatwane.
Włożył dokumenty do szuflady biurka w swoim pokoju i położył się na łóżku. Rozmyślał nad całą sytuacją. Nagle stał się właścicielem całkiem pokaźnej fortuny i rozległej posiadłości. A jeszcze niedawno był sponiewieraną sierotą z domu dziecka. Sierotą w zasadzie pozostał, ale teraz okazało się, że jest bardzo bogatą sierotą. No ale co z tego, jeśli nadal tkwił tu sam jak palec, a jego dobroczyńcy zaginęli w niewyjaśnionych i mocno podejrzanych okolicznościach?
Prawnik powiedział mu jeszcze, że od teraz, do czasu uzyskania pełnoletności, przysługuje mu miesięczne wynagrodzenie, a po ukończeniu osiemnastego roku życia przejmie pełnię praw do zarządzania swoimi aktywami. Do tego czasu Leopold Kruczek będzie jego prawnym przedstawicielem i zajmie się sprawami związanymi z domem i resztą majątku. Miał się z nim kontaktować w każdej sprawie. Kruczek poradził mu też, żeby w najbliższym czasie nie opuszczał samodzielnie rezydencji.
Wyjaśniło się także, co robią te miednice przy bramie wjazdowej. Otóż sam Leopold, co jakiś czas, przyjeżdżał dokarmiać Azora. Chłopiec uśmiechnął się, wyobrażając sobie poważnego prawnika sypiącego psią karmę do miednicy.
No dobrze. Czegoś znów się dowiedział. Chwilowo jednak nie zmieniało to wiele w jego sytuacji. W zasadzie mógł dalej, legalnie i bezterminowo, kontynuować żywot bezproduktywnego, egoistycznego obiboka. Prawnik wyraźnie też sugerował, żeby raczej się zbytnio na razie nie wychylał. Chłopiec nie wiedział, ile mu Nataniel opowiedział o wszystkim, ale tak czy inaczej Kruczek przecież sam się orientował, że coś tu jest grubymi nićmi szyte.
Artur jednak coraz bardziej czuł, że powinien przynajmniej spróbować dowiedzieć się, co właściwie stało się z Łucją i Natanielem. Co prawda mógł też spokojnie czekać, jak do tej pory, ale teraz, gdy wiedział już, że stało się z nimi coś mocno podejrzanego, nie mógł zostawić tego ot tak sobie. Choć Kruczek dał mu do zrozumienia, że nie ma dużych szans na odnalezienie Łucji i Nataniela żywych, on po prostu musiał coś zrobić. Nie mógł tak sobie siedzieć z założonymi rączkami i czekać na gwiazdkę z nieba. Po prostu nie mógł i już! Przecież oni oddali mu wszystko, co mieli. Był im coś winien.
Usłyszał, jak Azor, stukając pazurami, wbiega po schodach. Chwilę później siedział już przy nim i lizał go po twarzy. Usiadł na brzegu łóżka i pogłaskał wilka po głowie.
— No widzisz, Azorek, tak się to wszystko pogmatwało, ale przecież po coś mnie tu sprowadziłeś, prawda? Może właśnie po to, żebym coś tu wyjaśnił?
Wilk postawił uszy, jakby coś usłyszał, i szybko wybiegł z pokoju. Czy on się nigdy nie męczy? Chłopiec znów się położył. Musiał ułożyć sobie jakiś plan działania.
Na początek robił w myślach przegląd osób, które mogły coś wiedzieć albo udzielić mu jakiejś pomocy. Uświadomił sobie jednak, że w zasadzie wszyscy są poza jego zasięgiem. Nataniel i Łucja zniknęli. Co prawda, podczas swojej poprzedniej, pełnej przygód, obecności w tym świecie, nawiązał jeszcze nieco innych znajomości, ale w tej kwestii raczej ani Leszek z Kniei Mamutowskiej, ani Michon mu nie pomogą. Nie wiedział też zupełnie, co stało się w końcu z Leifem, wikingiem, którego poznał w Instytucie Archeologii. Zapomniał zapytać o niego Kruczka. Pozostawał jeszcze kapitan sterowca, przyjaciel Nataniela, Józef Lux, ale dziwnym trafem nie odnalazł jego nazwiska w książce telefonicznej. On mógłby coś wiedzieć, ale cóż zrobić? Przecież nie pójdzie go szukać na ulicach. Są jeszcze państwo Szamoccy, Witold i Gertruda, ale im nie chciał już zawracać głowy, dostarczył im w końcu niezłych wrażeń ostatnim razem.
Gdzie więc mógłby poszukać jakichś informacji? Raczej nie pójdzie na policję. Dobrze by jednak było w ogóle wyrobić sobie pewne pojęcie, co tu właściwie się działo podczas jego nieobecności.
Wydawało się, że sytuacja jest uspokojona, chociaż… Borys Jucha, szef wywiadu Instytutu Archeologii Eksperymentalnej Akademii Rolniczej, dostał fałszywe plany wehikułu, czyżby to on nadal prześladował Aragońskich? Bardzo możliwe. No i w końcu wysadzili z Leifem w powietrze Instytut Archeologii Uniwersytetu Powszechnego razem z wehikułem czasu. Może to tamtejsi archeolodzy się mścili?
A może po prostu ktoś nadal szukał tych planów? Powinien je mieć Józef Lux, trudno uchwytny kapitan sterowca. Nataniel chyba dobrze wiedział, komu je powierzyć. Zresztą to razem z Luxem chciał odtworzyć wehikuł, żeby wysłać Leifa z powrotem do domu. Czy to się udało? Podejrzewał, że nie.
Ale czy to właśnie plany wehikułu były powodem ataku na Aragońskich? To byłoby logiczne. To przecież z ich powodu ścigał go ten psychopatyczny Borys Jucha. A może podczas jego nieobecności wydarzyło się tu jeszcze coś innego, o czym nie napisał Nataniel i nie powiedział mu Kruczek?
Gdzie odnaleźć informacje, które pomogłyby mu chociaż trochę uchylić rąbka tajemnicy? Może dobrze by było zobaczyć archiwum jakiejś gazety. Ale co ma zrobić? Iść do redakcji i poprosić o stare wydania? Nie, to bez sensu. Ale, jednak, jest miejsce, gdzie mogą być stare wydania gazet. I to dostępne bezpłatnie, bez żadnych ograniczeń. Biblioteka! Pójdzie do biblioteki. Poszuka informacji. Już był tu w jednej i pójdzie do tej samej. W Pałacu Wiedzy i Sztuki. Widział tam wtedy regały z dziennikami i tygodnikami. Poczyta na miejscu. Na pewno mają też stare numery.
Rozdział 6. Biblioteka
Jadąc rowerem w stronę bramy, myślał o tym, czy w zasadzie postępuje rozsądnie. Przecież, jeśli ktoś zapolował na Łucję i Nataniela, być może im coś zrobił, to może czaić się także na niego. Uznał jednak, że podejmie to ryzyko, ale musi być ostrożny. Nie wychylać się, unikać rozgłosu, nie wysadzać w powietrze maszyn czasu, nie zadzierać z archeologami. I powinno być dobrze.
Szybko wyprowadził rower i zamknął furtkę. Klucz zawiesił sobie na szyi pod koszulą. Usiłował zapamiętać drogę, studiując mapę przed wyjazdem, ale oczywiście zabrał ją też ze sobą. Nigdy nie ufał swojej, koszmarnie słabej, orientacji w terenie. Musiał zawsze mocno się koncentrować, aby zapamiętać drogę, a i tak najczęściej się gubił albo nie był w stanie wrócić po swoich śladach.
Był dość chłodny, rześki poranek. Zapiął lekką kurtkę pod szyją, poprawił czapkę z daszkiem. Ruszył powoli. Nie musiał się spieszyć. Miał przed sobą cały dzień.
Jechał chodnikiem wzdłuż muru otaczającego posesję. Po prawej miał szpaler drzew, za którym znajdowała się opustoszała jezdnia. Z mapy wiedział, że ulica, przy której znajduje się wejście do posiadłości, jest ślepa. Był z niej tylko jeden wyjazd, w kierunku północnym.
Po drugiej stronie drogi też znajdowały się duże rezydencje i w murach z rzadka dostrzegał bramy wjazdowe. Okolica wyglądała jednak na mało uczęszczaną, nie spotkał nikogo na chodniku, jezdnią nie przemieszczały się żadne samochody.
To dobrze, pomyślał. Wręcz znakomicie. Im dłużej pozostanie niezauważony, tym lepiej. Co prawda ma pełne prawo tu przebywać, co potwierdziła wizyta u Leopolda Kruczka, ale zdecydowanie byłoby lepiej, aby jego obecność pozostała tajemnicą.
Uległ pokusie i rozpędził rower. Chłodne powietrze owiewało jego twarz. Znów poczuł to wewnętrzne uczucie oczekiwania na przygodę. W końcu coś robił! W końcu obudził się z letargu, w który zapadł po przekroczeniu progu rezydencji. To miejsce działało na niego zniewalająco. Łatwo było ulec temu rozleniwieniu i spędzać oceany czasu na słodkim nieróbstwie, ale nie do tego został przecież człowiek stworzony. Został stworzony, żeby działać, nie leżeć!
Stanął na pedałach i rozpędził się jeszcze bardziej. Serce biło mu mocno w piersi, płuca pracowały pełną parą. Drzewa zlały się w jedno i poczuł, jakby jechał wąskim przejściem pomiędzy dwoma murami. Szybko zrzucał z siebie dziwny ciężar, uwalniał się z jakichś mentalnych kajdan. Koniec tej bylejakości, od teraz działam!
Pęd i wysiłek fizyczny sprawiły, że poczuł nieokiełznaną radość. A miał się nie spieszyć. Ha! Rozpędził rower do granic możliwości. Nie była to co prawda wyścigówka, ale BMX też dawał nieźle radę. W końcu zobaczył wylot drogi. Zahamował gwałtownie, zostawiając ślad opony na chodniku. Stanął jedną nogą na ziemi i, trzymając kierownicę obiema dłońmi, obserwował z oddali skrzyżowanie, przez które od czasu do czasu przejeżdżały samochody.
Poprawił ubranie i zsiadł z roweru. Musiał się nieco opanować. Przecież nie wyjedzie z tej uliczki jak jakiś oszalały, pędzący przed siebie na oślep kolarz. Powinien postępować nieco bardziej metodycznie. Przede wszystkim, dobrze by było trochę ochłonąć po tym szaleńczym pędzie.
Doszedł do skrzyżowania, naciągnął czapkę na czoło, przeprowadził rower na przeciwną stronę ulicy i poszedł dalej prosto. Na mapie to tak nie wyglądało, ale okolica była pagórkowata i wkrótce musiał prowadzić rower pod górę.
Mijał stare kamienice kryte ceramicznymi dachówkami. Po chodnikach spacerowało nieco ludzi, ale nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Mężczyźni w lekkich płaszczach, ściskając teczki, spieszyli się do pracy, ktoś chodził z małym, białym psem, usiłując go skłonić, żeby załatwił się na mikroskopijnym trawniku, ktoś inny ustawiał wprost na ulicy kosze i stelaże z kwiatami, otwierając małą kwiaciarnię.
Wsiadł na rower i pojechał dalej, obiecując sobie, że tym razem się opanuje i nie będzie szalał.
Im bardziej zbliżał się do centrum, tym więcej ludzi chodziło po chodnikach. Jechał ostrożnie, starając się nikogo nie potrącić.
W końcu zatrzymał się na centralnym placu. Przed nim, na tle niebieskiego nieba, rysowała się majestatyczna bryła Pałacu Wiedzy i Sztuki. Ten widok za każdym razem robił na nim wielkie wrażenie. Był to niewątpliwie najwyższy budynek w całej okolicy i chyba też w całym mieście, które miało raczej niską zabudowę. Jego spiczasty wierzchołek z białą tarczą zegarową widać było z posiadłości Aragońskich. Jako jedyny budynek wyłaniał się zza murów, ale teraz, z bliska, wyglądał znacznie bardziej spektakularnie.
Chciał zaparkować swój pojazd gdzieś przy wejściu, ale uświadomił sobie, że zapomniał, a właściwie w ogóle nie pomyślał o żadnym zabezpieczeniu. No to ładnie, zaraz mi go przecież ktoś gwizdnie. Później będę zasuwał z buta przez pół miasta.
Postanowił wejść z rowerem do środka. Przeszedł przez wysokie drzwi i skierował się w stronę windy. Tym razem nie było tu wielkiego ruchu, owszem, kręciło się nieco ludzi, ale nie aż tyle, jak ostatnim razem, kiedy tu był.
— Hola, hola! — krzyknął ktoś nagle za jego plecami. — Chłopaczku! Gdzie z tym bicyklem?
Artur odwrócił się powoli i zobaczył portiera w czerwonym ubraniu ze złotymi guzikami. Na głowie miał okrągłą czapeczkę. Mężczyzna był chudy jak przecinek i bardzo wysoki, wyglądał jak tyka od fasoli. Szedł w jego kierunku, szybko stawiając przed sobą pająkowate nogi.
— Do biblioteki, proszę pana — odpowiedział grzecznie.
Portier stanął tuż obok niego i spojrzał z wysoka.
— No ładnie, ładnie, a co tam, zbudowali tor rowerowy? Można jednocześnie czytać i jeździć? Nieźle!
— Nie, proszę pana, po prostu nie mam go gdzie zostawić, zapomniałem blokady.
— Ojej, a to biedaczysko, boi się zostawić swój rowerek.
Portier pokręcił głową z przesadnie smutną miną. Ten mężczyzna zaczynał działać Arturowi na nerwy. Wiedział jednak, że złością nic nie wskóra.
— Dokładnie tak, proszę pana, obawiam się, że ktoś mi go ukradnie, jak zostawię go przed wejściem.
— No to mamy prooobleeem — rzekł portier, przeciągając nienaturalnie ostatnie słowo. — Nie można jeździć rowerem po Pałacu Wiedzy i Sztuki!
— Ale ja nim przecież nie jeżdżę, prowadzę go, chciałem tylko wejść z nim do windy i wjechać na piętro, gdzie jest biblioteka.
— No ale misiu kolorowy! Właśnie powiedziałeś, że chcesz wjechać z rowerem windą, a to się chyba kwalifikuje jak jazda rowerem, prawda? Rower jedzie windą, a więc jedzie, a w naszym, mój drogi, pałacu, jazda rowerem, jako się rzekło, jest zabroniona!
Artur zamknął oczy i głęboko westchnął. Co za człowiek.
— To co mam zrobić? Wnieść go po schodach czy jak?
— No wypadałoby, co nie? — Portier wytrzeszczył oczy i pokiwał głową. Skojarzył się Arturowi z tymi pieskami z dyndającymi głowami instalowanymi w samochodach. — Są pewne zasady, których się trzeba w życiu trzymać, młodzieniaszku.
Chłopiec popatrzył na niego przez chwilę. Co za głupek, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos.
— Tam, tam, zobacz, są schody, nasz cyklisto. — Mężczyzna wskazał głową na drzwi, na których znajdowała się ikonka ze schodkami.
Chłopiec powiódł wzrokiem we wskazanym kierunku.
— Poważnie?
— A wyglądam ci na żartownisia? Zasuwamy, zasuwamy! — rzekł z uśmiechem i zmrużonymi oczami. — I pamiętaj, nie jeździmy, to zakazane! Rower nie ma prawa jeździć po Pałacu Wiedzy i Sztuki. Czy to windą, czy to z zainstalowanym cyklistą, czy to samoistnie. Nie to nie. Zasady są wprowadzone dla dobra zwiedzających!
Artur pokręcił głową i poszedł w kierunku drzwi wiodących na klatkę schodową. Przynajmniej mógł zachować rower. Dobre i to.
Spojrzał na wiodące do góry schody. Kurza stopa. Westchnął i pokręcił głową, ale dzielnie rozpoczął swoją długą marszrutę w górę klatki schodowej.
Miał się nie zasapać i nie spocić przed wejściem do biblioteki, ale, gdy stanął pod drzwiami, był bardziej zmordowany niż po przyjechaniu tutaj z rezydencji. Włosy sterczały mu we wszystkich kierunkach, a koszula lepiła mu się do pleców.
Ten portier to był chyba jakiś sadystyczny psychopata. Co za porąbany świat!
Złapał za klamkę, ale drzwi okazały się zamknięte. Na drzwiach widniały godziny otwarcia, ale on nie wziął ze sobą zegarka, musi w końcu sobie jakiś sprawić. No cóż, poczeka. Najwyraźniej jest za wcześnie. Mimo tego usłyszał zgrzyt klucza w zamku i drzwi otworzyła mu szczupła, jasnowłosa kobieta, dzierżąca rurę odkurzacza w jednej ręce. W lewym kąciku jej ust ćmił papieros, z którego nitka dymu wiła się tuż obok mocno zaciśniętego oka kobiety.
— A cóż to? — powiedziała. — A gdzie pani Kasia?
Wystawiła głowę i rozejrzała się po pustym korytarzu.
— Jaka pani Kasia? — zapytał zdezorientowany Artur.
— Myślałam, że to pani Kasia, bibliotekarka. — Kobieta otaksowała go wzrokiem. — A tu proszę, kolarz wziął i przyjechał. Jeszcze nieczynne, zapraszamy od jedenastej.
Już miała zatrzasnąć drzwi, ale zza pleców Artura dobiegł głos:
— Już dobrze, pani Beatko, już jestem.
Chłopiec odwrócił się i zobaczył znajomą twarz. Korytarzem nadchodziła osoba, z którą już spotkał się w tym samym miejscu. Czarnowłosa kobieta w okularach z grubymi oprawkami szła w ich kierunku, uśmiechając się lekko.
— O! — odezwała się ponownie. — Znów nas kolega odwiedza. To już dłuższy czas, kiedy kolegi u nas nie było.
— Pamięta mnie pani? — zdziwił się chłopiec.
— Pamiętam wszystkich czytelników. — Kobieta pokiwała głową. — To takie trochę przekleństwo. Bo uwierz mi, nie wszyscy są tacy grzeczni jak ty. O niektórych chciałoby się jak najszybciej zapomnieć.
— Poważnie? Myślałem, że do biblioteki przychodzą tylko kulturalni ludzie.
Pani Kasia i pani Beatka popatrzyły na niego uważnie i obie jednocześnie parsknęły śmiechem. Jasnowłosa kobieta puściła rurę odkurzacza i chichotała z głową opartą na przedramieniu przytkniętym do framugi drzwi.
— Wiele się ludziom wydaje, jeśli chodzi o biblioteki. Większość z tych wyobrażeń nie jest jednak prawdziwa — powiedziała bibliotekarka, gdy już się nieco uspokoiły.
Drzwi windy otworzyły się z cichym odgłosem i wyszedł z nich siwowłosy mężczyzna średniego wzrostu. Miał gęstą, postawioną na sztorc czuprynę. Był ubrany w niebieską koszulę i lekki, różowy sweter. W prawej ręce ściskał plastikową reklamówkę.
— Weźmy na przykład pana Kazia, który właśnie tutaj zmierza dziarskim krokiem. — Bibliotekarka zerknęła na swój zegarek. — Zawsze przychodzi za wcześnie.
— Dzień dobry! — zawołał mężczyzna, zbliżając się do drzwi. — To można już, prawda?
Bibliotekarka popatrzyła na Artura i pokiwała głową. Beatka przewróciła oczami i odwróciła się na pięcie. Schyliła się i, łapiąc odkurzacz za długachną rurę, powlokła go ze stukotem w głąb biblioteki, mamrocząc pod nosem:
— Nie dadzą nawet człowiekowi podłogi porządnie posprzątać, skurczybyki. — Zaciągnęła się mocno papierosem i wypuściła chmurę dymu.
Pan Kazio, który zdążył już wślizgnąć się do środka, zaczął ostentacyjnie kasłać.
— Eh, co za dym!
— Zaraz przewietrzymy, niech się pan nie martwi — powiedziała pani Kasia.
— A piąteczkę już można?
Bibliotekarka zamrugała gwałtownie oczami.
— Panie Kaziu, dopiero przyszłam do pracy, stanowiska komputerowe jeszcze nie są uruchomione, zresztą nie ma jedenastej, o której to otwieramy.
— Aha. — Mężczyzna pokręcił energicznie głową z zawiedzionym wyrazem twarzy. Jego gęsta czupryna zafalowała. — No takie rzeczy, no takie rzeczy. To w takim razie poczytam gazetę w oczekiwaniu, aż państwo łaskawie włączą stanowiska komputerowe.
Zadarł głowę do góry i pomaszerował w kierunku regałów z prasą.
— Ale zaraz, zaraz, nie ma dzisiejszych numerów, pani Kasiu! — zawołał, zanim zdążył dojść do półki z dziennikami.
— Zaraz będą, panie Kaziu, przecież pan wie, że najpierw trzeba je wpisać do systemu, prawda?
— Ale jak to? Stanowiska nie działają, prasy nie ma… Co to w ogóle ma znaczyć?
Bibliotekarka spojrzała ostentacyjnie na zegar umieszczony pod sufitem.
— Widzi pan ten zegar?
— No oczywiście, wzrok mam fenomenalny!
— Widzi pan, która jest na nim godzina?
— No jasne, dziesiąta trzydzieści pięć! — wyrecytował pan Kazio.
— A wie pan, o której otwieramy bibliotekę?
— No… ten…
— Podpowiedź numer jeden: podczas naszej rozmowy wymieniłam tę godzinę.
— Ten… tego…
— Podpowiedź numer dwa: jest to napisane wyraźnie na drzwiach.
Mężczyzna podrapał się szybko po głowie.
— No ten, no… jak przychodzi pierwszy klient!
— Nie, panie Kaziu, po pierwsze nie klient, tylko czytelnik, a po drugie, nie jak ktoś przyjdzie, tylko o jedenastej.
— Aha. — Mężczyzna pokiwał głową. — To co, może mam wyjść i poczekać przed drzwiami, hę?
— Nie, wystarczy, jak da mi pan piętnaście minut, które potrzebuję na włączenie stanowisk i wpisanie gazet do systemu.
— Piętnaście minut? — pokręcił głową. — Do czego to doszło? Naprawdę coraz gorzej się dzieje w tym kraju. Płacę podatki, daję na waszą pensję, a wy mnie tak traktujecie!
Jego oczy zaszkliły się łzami. Reklamówka wyślizgnęła mu się z ręki, lądując miękko na podłodze. Usiadł na zielonym fotelu ustawionym obok jednego z regałów i ukrył twarz w dłoniach. Jego ramiona zaczęły się trząść w spazmatycznym szlochu.
Bibliotekarka westchnęła cicho:
— Zawsze ten sam schemat. — Spojrzała na chłopca. — Dobrze, poradzisz sobie? Muszę zrobić parę rzeczy. Postaw rower gdziekolwiek, tylko żeby nie utrudniał przejścia.
— Jasne, oczywiście, dziękuję.
Kobieta zniknęła za drzwiami z napisem: Biuro.
Artur oparł rower o ścianę, minął nadal płaczącego pana Kazia, na wszelki wypadek obchodząc go szerokim łukiem. Podszedł do regałów z gazetami. Od czego by tu zacząć?
— Daj spokój, nie mają tutaj ciekawych gazet. — Mężczyzna podniósł wzrok i popatrzył na Artura zaczerwienionymi oczami. — I jest mały wybór.
Chłopiec spojrzał na regały z prasą zajmujące prawie połowę pomieszczenia.
— Na moje oko to tu jest z pięćdziesiąt różnych gazet, proszę pana.
— No i co z tego, jak nie mają na przykład Wędkarza amatora, Poradnika grabarza, Tygodnika Pszczelarza, Grzybowego Wyjadacza i wielu innych tytułów? Szajs, mówię ci. Biblioteki chylą się ku upadkowi. Trzeba to naprawdę gdzieś zgłosić.
Z zaplecza wyszła pani Kasia, minęła ich bez słowa i poszła do pomieszczenia w głębi biblioteki. Za chwilę dobiegł stamtąd odgłos uruchamiających się komputerów.
— Panie Kaziu, poproszę pana kartę, to uruchomię panu stanowisko.
— Ale jaką kartę?
— Kartę czytelnika.
— Ale ja nie mam żadnej karty, zaraz, zaraz, ale, a dobra… Okej.
Mężczyzna wyjął grubachny portfel, wstał i zaczął wykładać jego zawartość na jedno z biurek w czytelni. Mamrotał przy tym pod nosem:
— Zdjęcie wnusia, karta do banku, karta do supermarketu Żółwik, dowód, prawo jazdy, karta na punkty na stacjach paliw Kurlen, karta emeryta, karta weterana, karta lojalnościowa w piekarni Bułka i Spółka…
Przerwał na chwilę i rozłożył jakąś pomiętą kartkę. Rozprostował ją, siadł przy biurku i czytał ze skupieniem.
— Faktura za odrobaczenie świnki morskiej w przychodni weterynaryjnej Pimpuś… — Nagle otworzył szeroko oczy. — Tyle wzięli?! A to dziady. Złodzieje i parta…
— Ehm — odchrząknęła pani Kasia.
— Tak? — Mężczyzna poderwał głowę. — Tak? — powtórzył.
— Karta czytelnika, panie Kaziu, karta czytelnika.
— Ale ten, ja nie mam.
— Panie Kaziu, pan dobrze wie, że aby włączyć stanowisko komputerowe, trzeba zeskanować kartę czytelnika.
— Ah, aaa, tak! Racja, rzeczywiście. — Mężczyzna energicznie pokiwał palcem wskazującym. Znów wstał i zaczął opróżniać pozostałe kieszenie. Metodycznie układał kolejne przedmioty obok wyjętych wcześniej dokumentów. Wyjął paczkę chusteczek, śrubokręt, pudełeczko z jakimś lekarstwem w tabletkach, pęk kluczy, niewielki notes, długopis, ołówek i temperówkę.
— No nie mam, widzi pani, ale przecież jestem w systemie, nie może mnie pani znaleźć? Tyle już tu przychodzę, przecież mnie pani zna.
— Zgadza się, panie Kaziu, ale po nowej aktualizacji systemu musimy zeskanować kartę czytelnika, żeby uruchomić stanowisko komputerowe.
— Nie no, to jest jakaś idiotyczna zasada w ogóle…
Mężczyzna usiadł przy biurku. Jego oczy znów zaszły łzami. Pani Kasia chciała dotknąć jego ramienia, ale potrząsnął nim gwałtownie i odsunął się na bezpieczną odległość. Jego twarz wykrzywiła się w smutnym grymasie. Powoli pochylił się, oparł czoło na blacie biurka i przysunął do niego dłonie.
Bibliotekarka popatrzyła na niego przez chwilę i wróciła na swoje stanowisko przy wejściu. Rychło w czas, gdyż do biblioteki wmaszerowała wysoka kobieta z bujnymi, rudymi włosami. Nie odezwała się ani słowem, tylko rzuciła na blat stanowiska grubą książkę. Następnie podniosła głowę i zaczęła uważnie przyglądać się sufitowi, jednocześnie żując gumę.
Pani Kasia westchnęła ciężko.
— Dzień dobry. Tak, słucham panią?
Kobieta jakby obudziła się z letargu. Wzdrygnęła się, parę razy poruszyła ustami i powiedziała:
— No książkę oddaję.
Bibliotekarka podniosła dwoma palcami opasły tom. Jego okładka była brudna, kartki były nienaturalnie spuchnięte, a z brzegu spadło kilka kropel wody.
— Ta książka jest zniszczona, proszę pani, jest całkowicie zalana.
Rudowłosa spojrzała na panią Kasię szeroko otwartymi oczami, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie jej obecność. Wykonała kilka zamaszystych ruchów żuchwą, niczym pasąca się na pastwisku krowa.
— No i co?
— No to trzeba będzie ją odkupić.
Wyraz kompletnego osłupienia odmalował się na twarzy kobiety. Nawet jej żuchwa znieruchomiała. Dłuższą chwilę się nie odzywała.
— Że co?
— Ta książka jest zniszczona, trzeba będzie ją odkupić.
Kobieta wysunęła głowę, uważnie przyglądając się książce.
— A co z nią nie tak?
— Jest zalana i brudna.
— Wielkie mi rzeczy. Po prostu wpadła mi do kałuży i tyle. To moja wina?
— Na okładce jest ślad opony.
— No to co? Sąsiad po niej przejechał, moja wina? Wysuszy ją pani i będzie w porządku.
Bibliotekarka otworzyła mokrą książkę.
— Widzę tu też ślady zębów.
— No kot się nią bawił, przerzucił parę stron, trochę sobie pogryzł, o co tu robić takie wielkie mecyje? Przecież da się ją czytać!
— Proszę pani, książka jest całkowicie zniszczona i będzie pani musiała ją odkupić. Myśli pani, że komuś będzie przyjemnie ją wziąć w takim stanie do ręki?
Kobieta zamrugała gwałtownie. Wyraz jej twarzy się zmienił. Dotknięta do żywego, wycedziła, lekko kiwając głową:
— Proszę mnie wypisać z tej biblioteki. Już nie będę tu przychodzić.
— Dobrze, jak tylko odkupi pani książkę, tę może sobie pani zachować na pamiątkę.
Kobieta zacisnęła usta, które zamieniły się w cienką kreskę na jej pobladłej nagle twarzy.
— Jak pani śmie! — wrzasnęła. — Nie będę niczego odkupywać, bo niczego nie zniszczyłam! Mówiłam przecież, że do kałuży sama wpadła, potem to sąsiad po niej przejechał, a wcześniej się nią pobawił mały kotek. Czy pani nie rozumie, czy pani rozum odjęło? Jest pani potworem! Co za służbistka! Dobrych, porządnych czytelników tak szkalować! Gdzie tu jest moja wina? Zresztą przecież wyraźnie widać, że nadal da się ją czytać!
Po wygłoszeniu tego monologu kobieta odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z biblioteki, trzaskając za sobą drzwiami. Książka została na blacie. Pani Kasia smutno pokiwała głową.
Artur, który przysłuchiwał się całej rozmowie, podszedł do niej i powiedział:
— Współczuję pani.
— Nie przejmuj się tym, to normalne w tej pracy. Jestem przyzwyczajona, tylko szkoda mi książek, które ci ludzie niszczą.
Chłopiec spojrzał na zmaltretowany tom. Wyglądał, jakby został poddany wymyślnym torturom.
— Co teraz z nią będzie?
— Z książką? Pójdzie na opał.
— Jak to? — zdziwił się chłopiec.
— Mamy umowę z budynkiem, że dokładamy się do ogrzewania w naturze. Wysuszymy ją i trafi do pieca.
— Poważnie?
— Jak najbardziej. Mógłbyś ją zanieść pani Beatce? Jest na zapleczu. Tylko umyj później dobrze ręce. Nie wiadomo, gdzie ta książka jeszcze po drodze przebywała.
Artur poszedł na zaplecze. Pani Beatka siedziała przy niewielkim stoliku i jadła kanapkę. Przy okazji czytała gazetę. Chłopiec chciał położyć książkę na stole, ale kobieta zerwała się nagle z miejsca.
— Co ty mi tu…?
Zaskoczony zatrzymał się w pół ruchu.
— Pani Kasia kazała mi dać pani tę książkę.
— Zwariowałeś? Dotykasz tego bez rękawiczek ochronnych? Chcesz położyć to na stole? Wiesz, co oni wyprawiają z tymi książkami?
— Już co nieco wiem.
— Weź tę ohydę z moich oczu. Nie mogę patrzeć na książki przy jedzeniu. Wrzuć to do windy.
— Jak to?
— Mamy tu windę biblioteczną, idź tym korytarzem, potem w prawo, otwórz windę przyciskiem i wrzuć to cholerstwo do środka. Pojedzie do spalarni.
Artur wykonał polecenie i wrócił na salę. Pani Kasia nadal siedziała przy biurku, pracując na komputerze. Po lewej stronie, przy wysokich regałach z książkami chłopiec zauważył młodego, jasnowłosego mężczyznę, który, mamrocząc coś pod nosem, wodził palcem po grzbietach książek.
Pani Kasia spojrzała na Artura i ruchem głowy wskazała mu miejsce obok siebie.
— To pan Sławek. Nie podchodź zbyt blisko do niego. Jeśli zacznie szybko zaciskać dłonie w pięści, uciekaj.
— Co z nim jest?
— Nie jesteśmy do końca pewni, nie znamy jego historii. Ale to, niestety, mocno zaburzony człowiek. Wymaga też specjalnego traktowania. Trzeba z nim bardzo ostrożnie postępować. Czasem wpada w szał, chociaż ostatnio już z nim lepiej. To wszystko to nie jest jego wina, myślę, że on po prostu potrzebuje fachowej opieki. Rozmawiałam z nim kiedyś na ten temat, chciałam skierować go do odpowiedniej przychodni, ale nie chciał o tym słyszeć. No i niestety pewnego razu zdarzyło mu się zdemolować nam pół biblioteki, miał też incydent z jedną z moich koleżanek, ale trzeba też przyznać, że od dłuższego czasu jest w miarę spokojny. Metoda na niego jest taka, że trzeba mu wskazać regał z interesującym go księgozbiorem i zostawić w spokoju. Pod żadnym pozorem nie można mu sugerować książek. To go doprowadza do szału. Musi sam, powolutku, wodzić tym swoim palcem, literować tytuły i coś sobie na koniec wybrać. Kiedyś moja nadgorliwa koleżanka, nie zwracając uwagi na symptomy, zaproponowała mu po kolei trzy książki. To jeszcze zniósł, ale przy czwartej nie wytrzymał i zaczął ją dusić. Złapał ją jak wąż boa wiewiórkę. Nie mogliśmy go oderwać, trzymał ją w stalowym uścisku. Naprawdę, nie było wyjścia. Musieliśmy użyć tego.
Bibliotekarka wysunęła szufladę. Artur zajrzał do środka. Zobaczył zestaw gazów łzawiących, paralizator, rewolwer i pałkę teleskopową. Wszystko było elegancko poukładane w odpowiednich zagłębieniach.
— Wszystkiego? — zdziwił się.
— Nie, wystarczyło kilka strzałów z tej pukawki.
Pani Kasia wyciągnęła masywny rewolwer i zaprezentowała go chłopcu.
— Strzeliła pani do niego?
— Dwa razy w głowę i dwa razy w korpus, tak jak nas uczyli na szkoleniu.
— Nie rozumiem, ale on żyje!
— Spokojnie, to nie jest rewolwer na ostrą amunicję. To strzela kulkami z gazem pieprzowym i takimi gumowymi wzmacnianymi metalem. W magazynku są ułożone naprzemiennie. Ma sześć strzałów. Tu u góry można też zainstalować celownik laserowy, a pod lufą dodatkowy miotacz gazu.
— Nie wiedziałem, że w bibliotece są potrzebne takie sprzęty.
— Żyjemy w ciekawych czasach, a miejsca takie jak biblioteka przyciągają najróżniejszej maści ludzi zaburzonych. Często też przychodzą tu ludzie sfrustrowani, którzy traktują nas jak worki treningowe. Ataki się zdarzają, od prostego wytargania za uszy, po bezpośrednie zagrożenie życia. No więc zostaliśmy wyposażeni w broń i wyszkoleni, jak jej używać. Od tej pory czujemy się nieco bezpieczniej.
Drzwi biblioteki otworzyły się z hukiem i do środka wpadł człowiek w roboczym stroju, prowadzący przed sobą taczkę. Był uśmiechnięty od ucha do ucha.
— Czy to jest biblioteka?
— Tak, proszę pana, w czym mogę pomóc? — spytała pani Kasia, chowając rewolwer do szuflady.
— Widzi pani. Książki wam przywiozłem. Przeprowadzam się i nie miałem co z tym zrobić, a wam się na pewno przydadzą. Wszystko to rarytasy i białe kruki. Na pewno je wykorzystacie. To po dziadku, ja, to wie pani, nie czytam, nie mam czasu, nawet nie wiedziałem, że biblioteki jeszcze istnieją. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej i zamaszystym gestem wskazał na zawartość taczki. — Proszę bardzo.
Pani Kasia zajrzała do środka. Przez chwilę wodziła wzrokiem po książkach, mówiąc cicho po nosem: