Dedykacja
Znów się zbliżacie, wy chwiejne postaci,
Które widziałem niegdyś jak przez mgłę.
Może spróbuję was dziś nie utracić?
Czując, jak serce ku zwidom skłania się.
Pchacie się do mnie! Tak będzie, jak chcecie,
Jak z dymu i z mgły krążycie wokół mnie.
Pierś moja dzisiaj jak niegdyś wstrząśnięta
Tym tchem magicznym, co z wami się pęta.
Przypominacie obrazy lat szczęśliwych,
Kochane cienie powstają obok was;
Jak i w legendach, tych przebrzmiałych, ckliwych
Mą pierwszą miłość, przyjaźń zakrył czas;
Boli na nowo, boli to wrażliwych
Gdy cel swego życia gubią raz po raz.
Wzywając wybranych, Bożych ulubieńców
Co pewnej godziny zaginęli w szczęściu.
Nie słyszą już pieśni, które śpiewały,
Te dusze, co były tam pierwsze.
Ach! Sprzeczność, ten jakże przejrzały,
Ton mojej pieśni, niedojrzałe wiersze,
Rozproszą nasz bratni, przecudny tłum cały,
Choć mnie wasz poklask uchwycił za serce.
A co, prócz tego, się z pieśni raduje,
Jeśli wciąż żywe: błądzi, poszukuje.
Ogarnia mnie z dawna nieznane pragnienie
Za Zaświatami, co ciche, poważne,
Gdzie dziś przebrzmiewa tak nieokreślenie
Pieśń moja, z harfami tożsamie szeptana,
Przechodzą mnie dreszcze, łez łzami gonienie,
Ma silna dusza — słabością owiana;
To, co posiadam, widzę jak z oddali,
To, co prawdziwe — już mi odebrali.
Prolog w teatrze
Dyrektor. Poeta. Wesołek.
DYREKTOR
Wy obaj, co zawsze u boku mojego
W biedzie, w potrzebie wytrwaliście wiernie,
Powiedzcie, jak w Niemczech, czy dobrze, czy miernie
Wyglądają dziś szanse przedsięwzięcia tego?
Bardzo bym chciał być ludu ostoją
Zwłaszcza, ponieważ żyjąc, żyć pozwala.
Deski gotowe! I podpory stoją,
Chciałbym już wierzyć — pełna będzie sala.
Widzowie siedzą, już zaciekawieni
Oczekują, chcąc być zadziwieni.
Umiem się przecież w gusta ich wpasować;
Lecz nigdy nie byłem tak zakłopotany:
Bo nie potrafię się dziś to przygotować,
Nawet, jak każdy z nas jest oczytany.
Jak to zrobimy, aby wszystko świeże
Miało znaczenie takie, jak w nie wierzę?
Chętnie bym tłumy tutaj, dzisiaj zoczył
Jak naród przyjmie nasza buda ta,
Naród cierpiący, niemalże krwią broczy
A jednak — w wąskie drzwi się pcha;
W pełnym słońcu, o wczesnej godzinie,
W kolejce do kasy stoją tak bark w bark
Jak niegdyś z głodu, by chleb dać rodzinie,
Dziś dla biletu –warto złamać kark.
Tak działa Sztuka na cały nasz lud:
Poeto, mój bracie, spraw nam dziś ten cud!
POETA
Nie mów mi, proszę, o tłumie kolorowym,
Na widok którego opuszcza nas duch.
Jak mnie ogarnia, zapominam mowy,
Wbrew własnej woli, gdy widzę ten ruch.
Zaprowadź mnie, bracie, na nieba kobierce,
Gdzie tylko twórca zna radości woń;
Gdzie miłość, przyjaźń błogosławią serce
Które stworzywszy, pieści boska dłoń.
Ach! W głębinach piersi urodzone,
Wybełkotane przez wargi nieśmiałe,
Niechaj się ziści! Choć niegdyś poronione,
Niechaj pochłonie moce chwil tych całe.
Niechaj, choćby przez lata tworzone,
Zjawi się dzisiaj w swej skończonej chwale.
Stworzone dla tej chwili, błyszczy,
Niech się prawdziwie dla potomnych ziści.
WESOŁEK
Nie powinienem słuchać o potomnych.
Chociaż, gdym o nich mówić skłonnym,
Kto z nas pozwalał światu tak się bawić?
Tego dziś żąda, tego mieć powinna.
Teraźniejszość. Jak dziecko — niewinna.
To, myślę sobie, wystarczy, by zbawić.
Kto się potrafi wygodnie urządzić,
Ten nie narazi ludu na zgorzknienie;
Życząc dziś sobie nad wieloma rządzić,
Wywrze na ludzie olbrzymie wrażenie.
Grzecznymi bądźcie, i wśród cnót wszelakich,
Zabrońcie fantazji z jej chórami wszemi,
Rozumu, rozsądku, namiętności takich,
Zapomnieć. O błazeństwie Ziemi.
DYREKTOR
Lecz zwłaszcza, niech to wszystko się wydarzy!
Lud tu przychodzi, by widzieć, o czym marzy.
Gdy wiele będzie przed oczyma uplecione,
Aby ci ludzie wytrzeszczali oczy,
Walki już zostały zwyciężone
Będziecie, Panie, człekiem przeuroczym.
Na tłumy zwykły tłum wystarczy,
Każdy coś wreszcie wyszuka dla siebie
Kto coś potrafi, innym też dostarczy;
Opuści tę budę, będąc jakby w niebie.
Wystawcie sztukę, i w sztukach już będzie!
Takie wzmocnienie, niech się Wam powiedzie;
Powiedzieć jest łatwo, łatwo też wykonać.
Co wam pomoże, jeśli całość skona?
Przecież publiczność nie opuści w biedzie.
POETA
Nie wiecie nawet, jakie to jest złe!
Jak mało to może artyście dziś dać!
Gdy wielkim panom — zwykle nie chce się
Obok artysty, w dziele jego, trwać.
DYREKTOR
Takim zarzutom trzeba sprostowania:
Mężczyzna, co żywi potrzebę działania,
Trzymać się musi słusznego narzędzia.
Pomyślcie: to drewno łatwe jest do rżnięcia,
Spójrz zatem tylko, komu piszesz, panie!
Kiedy ta nuda będzie wreszcie w stanie,
Niechaj powstaną sztuki jak ze stali,
I niech to będą żary takie tanie,
Które przeczytać można na stronach żurnali.
Przybiegną do nas tak, jak na festyny
Ciekawość uskrzydli każdy jeden krok;
Damom, tak pięknym, mimo swej patyny
Grającym za darmo tutaj, rok w rok!
O czym marzycie, talentu krynice?
Cieszą was wszystkie miejsca wyprzedane?
Gdy mecenasa ujrzycie oblicze!
Na wpół surowe, wpół rozradowane.
Jednemu po sztuce marzy się hazardzik,
Drugiemu spędzenie z ladacznicą nocy.
Czemuż was ciągnie, wy idioci marni,
Do tak przyziemnych, choć przecudnych mocy?
Powtarzam wam zawsze, dajcie z siebie więcej,
Aby nie stracić z oczu celu swego
Ciężko jest dzisiaj człowieka prostego,
Tak zadowolić, ach, jak najgoręcej —
Czego potrzeba? Bólu, czy zachwytu?
POETA
Odejdź! I sługę znajdź sobie innego!
Poeta, co w służbie prawa najwyższego,
Prawa człowieka, danego z natury,
Dla twej zachcianki w żart dziś nie obróci!
Myślisz, że serca wzruszone porzuci?
Myślisz, że ruszą go te twoje bzdury?
Czyż nie harmonia, co z piersi wynika,
Gdy jego serce świat cały połyka?
Kiedy w Naturze nić tę nieskończoną,
Nawija, i wciąż uwikłany tkwi,
Kiedy tłum istnień, próżnie, unisono
Wiecznie, niepewnie, przemieszanie brzmi —
Kto może podzielić te perfidne rzędy,
Ożywić rytmikę rytualnych mordów?
Jednostki przywołać, i przeżyć obrzędy,
Usłyszeć te dźwięki niebiańskich akordów?
Kto dziś rozpęta burzę namiętności?
Rozpali pierwszego dziś wieczoru mrok?
Kto uzewnętrzni emocje młodości
Da na miłości ścieżkę pierwszy krok?
Kto dziś każdego widza zauroczy,
Wieńcem laurowym ozdobi swe skronie?
Podbije dziś Olimp? I bogów zjednoczy?
Siła ludzkości. Co w artyście tonie.
WESOŁEK
Więc potrzebuje tej rozkosznej siły,
Aby móc tworzyć, artysta nasz miły
Jak w tych klasycznych romansach nastanie.
Przypadkiem się zbliży. Poczuje. Zostanie
Tak kruchy, tak słaby, wiecznie pokonany;
Chociaż do szczęścia wiecznie zapraszany
W swym przerażeniu, gdy nadejdzie ból
Nim się spostrzeże — romantyczny król!
Zatem wystawmy sztukę tę w rozkwicie!
Wpłyńmy na miałkie, nędzne ludzkie życie!
Wielu tak żyje, niewielu jest to znanym,
Ten, który dąży, zainteresowany.
W kolorach świata jasności nie widzi,
Wśród wielu błędów prawdy się nie wstydzi,
Tak też dojrzeją najprzedniejsze wina,
Świat się upije! Ale nie zatrzyma.
Niech zbierze kwiaty najpiękniejsze młodość
Z występu tego, co był objawieniem,
I niech zdobędzie, ze swoją urodą
Efekty pracy. Duszy pożywienie,
I już niedługo, każdego poruszy
Każdy dostrzeże, co w głębinach duszy,
Wciąż jest ukryte. Śmieje się, i płacze,
Chwali tę zmianę. Niechaj to zobaczę;
Kto to zakończy, wdzięczny być ci musi;
Już nie błądzący, który sam się dusi.
POETA
Więc zwróć mi mój cały utracony czas,
Kiedym sam błądził, świat ten urojony
W źródle mych pieśni widząc raz po raz.
Niechaj więc będę — na nowo zrodzony,
Niechaj mi świata mgła już nie przesłania,
Niechaj nie trawię już licznych miesięcy,
Niechaj nie łamię kwiatów tych tysięcy,
Kwitnących w dolinach od czasów zarania.
Nie miałem nic. Zbyt wiele to było;
By odkryć prawdę życia nie starczyło.
Nie było w tym żadnych wymiernych korzyści.
Bolesne szczęście, niespożyta chuć,
Siło miłości, siło nienawiści,
Zaklinam Cię dzisiaj. Młodość mą mi zwróć!
WESOŁEK
Młodości, bracie, potrzebujesz wtedy,
Kiedy wokoło cisną się wrogowie,
Kiedy przemocą wyzwalasz się z biedy,
Kiedy z niewiastą jesteście po słowie,
Kiedy w oddali wieniec zwycięstwa
Widać w obliczu najwyższego celu,
Jako pochwała najwyższego męstwa.
Wtedy swą młodość straciło tak wielu.
Lecz, aby w jakąś znaną grę
Odważnie móc dziś ingerować,
By znaleźć swój wyśniony cel
I każdy błąd uregulować,
Jest obowiązkiem starszych ludzi,
Szanuje ich wszystko co żywe.
Wiek nie ogłupia. Wiek nie łudzi,
Wiek robi z nas prawdziwe dzieci.
DYREKTOR
Padło już dostatecznie wiele słów,
Chciałbym więc w końcu ujrzeć czyny!
Zanim zaczniecie słodzić znów,
Niech pożyteczne będą rymy.
W czym wam pomaga mowa o nastroju?
Która, nieznana wielkim czarodziejom.
By wiedzieć, w poetyckim znoju,
Dzieje Poezji. I Poezja — Dziejom.
Czego potrzeba, wszyscy przecież wiecie,
Potężne wino, najmocniejsze w świecie;
Niech będzie teraz moim przedstawieniem!
Czego nie było, nie będzie zwątpieniem,
Lecz już nie wolno stracić ani dnia,
Niechaj uparcie działa sztuki stwórca
Co jednocześnie w swej twórczości trwa,
Niech nie przestaje, niechaj ciągle gra
I działa ciągle. Jak go stworzył Stwórca.
Na deskach niemieckich teatrów
Próbuje każdy, czegokolwiek chce;
Jak nie potrafi, niech nie kryje się
Nie ma preludiów. Nie ma też antraktów.
Potrzeba światła. Światła? Oświecenia,
By płomień gwiezdny zawsze, wiecznie trwał;
Ten, co on wodę, ogień, progi skał,
Ptactwo i faunę wiecznie opromienia.
Więc wkroczmy na deski naszego teatru
W blasku promienia, i powiewach wiatru,
Krążmy. W podejrzany sposób
Od niebios przez świat do piekielnego losu.
Prolog w niebiosach
Pan. Niebiańscy wodzowie. Później: Mefistofeles.
Występują trzej Archaniołowie.
RAFAEL
Słońce przemierza, na swój stary sposób,
Cały nieboskłon, i w strumieniach potu,
Ta jego podróż, co zrządzeniem losu
Zakończyć się musi uderzeniem grzmotu.
Wasz wzrok, mój Panie, da aniołom siłę,
Co, jak Wy, Panie, wiecznie będzie trwać;
By mogli tworzyć dzieła Tobie miłe
Takie cudowne, jak pierwszego dnia.
GABRIEL
Biegnie aż do horyzontu skraju
I opromienia Ziemię mocą;
Wymienia się tu światłość Raju
Z głęboką, pełną strachów Nocą.
Morza szeroki prąd się pieni
W głębinie wiecznych, zimnych skał.
Skały i morze. Powierzchnia Ziemi
To ten odwieczny planet cwał.
MICHAEL
Burze huczące, uporczywe.
Z lądu nad morze, z morza nad ląd,
I niech się kryje to, co żywe
Przed burz naporem, ucieka stąd.
Huczą płomienie, w ogniu pławią
Się dziś ofiary gniewu Twego.
Lecz Twoi słudzy, Panie, sławią
Słodką codzienność dnia naszego.
WE TRZECH
Wasz wzrok, mój Panie, da aniołom siłę,
Co, jak Wy, Panie, wiecznie będzie trwać;
By mogli tworzyć dzieła Tobie miłe
Takie cudowne, jak pierwszego dnia.
MEFISTOFELES
Ty, o Panie, już się zbliżasz, pytasz
Co się w świecie dzieje?
Moje emocje, moje myśli czytasz
I na mój widok aż się śmiejesz.
Bo nie potrafię władać słowem,
I każdy wokół mnie wyszydza;
W patosie swym zachodzę w głowę,
Czy Cię ma marność nie obrzydza?
Czy świat, czy słońce, niech się ziści
Wiem tylko, jak człowieka zniszczyć.
Malutki bożek czynu złego,
Cudowny tak, jak dnia pierwszego.
Gdybym był żył — troszeczkę lepiej,
Gdybyś mi nie dał władzy w niebie;
Choć rozsądkowi memu trzeba,
Najgorszym być zjadaczem chleba.
Chodź sądzę, z łaski pozwolenia,
Żem jest insektem. Do zwątpienia,
Skaczącą bezustannie pchłą
Żywiącą się marnością swą;
Lecz dopuść tylko do człowieka!
Zagryzę. Spójrz no, jak ucieka.
PAN
Coś więcej masz do powiedzenia?
Czy nie znasz nic, oprócz zrzędzenia?
Czy moja Ziemia znów cię brzydzi?
MEFISTOFELES
Nie, Panie. Jam jest tym co widzi.
Ludzi, zmęczonych swoim życiem,
Jakżesz ich trapić należycie?
PAN
Znasz, synu, Fausta?
MEFISTOFELES
Doktora?
PAN
Sługę mego!
MEFISTOFELES
Sługę! Służy on Wam do upadłego.
On życia nie zna człowieczego.
On widzi cel. Cel gdzieś w oddali,
On świadom jest swego błazeństwa;
On świat od podstaw gotów spalić.
Lecz nie dla niego bezeceństwa,
Lecz nerwy jego, jak ze stali
Ukoi tylko czas męczeństwa.
PAN
Nawet, gdy służy mi przypadkiem,
Nim mu pokażę słuszną drogę.
To wiedz! Choć niezłym jest gagatkiem,
Zrobię go świętym. Ponieważ mogę!
MEFISTOFELES
To zakład? Zatem już wygrałem!
Jeśli mi dacie pozwolenie,
Abym go zwiódł. Kunsztem mem całem.
PAN
Dopóki zamieszkuje Ziemię,
Wszystko ci dozwolone będzie,
Bo życie ludzkie — to błądzenie.
MEFISTOFELES
Dziękuję zatem. Byłbym w błędzie,
Gdybym z oferty nie skorzystał.
Ofiara boska. Ludzka. Czysta!
Zatem wprowadzę Fausta w błąd;
Jak z kotem mysz — odejdzie stąd.
PAN
Więc dobrze, w twojej mocy będzie!
Oderwij ducha od tych źródeł,
Możesz go zabrać, synu, wszędzie,
Powalaj ducha ziemskim brudem,
Byś się zawstydził, kiedy przyznasz:
Kiedy ten człowiek, w twoim mroku,
Swą dobrą duszę wreszcie wyzna.
MEFISTOFELES
Dobrze! Trzeba mi mniej, niż roku.
By człowiek grzeszył. Nie patrzył z boku.
By diabłem był, na każdym kroku,
Kiedy zwyciężę, z Twojej woli.
Faust będzie w błocie. Po niewoli,
Niech wie — z Twojego to wyroku.
PAN
Działaj w postaci swej prawdziwej;
Ciebie najbardziej ukochałem.
Ze wszystkich dusz, z ich prawdy krzywej,
Tyś jest, figlarzu, moim ciałem.
Zbyt łatwo uśpić ludzką czynność,
Nużą go wszelkie życia znoje;
Więc oddam go w pazury twoje,
Czyńże więc, diable, swą powinność.
Lecz ty, prawdziwy synu boski,
Cieszże się z życia, pełnego troski!
Błądzący wiecznie działa, krąży,
Obejmie cię swoim uściskiem,
On ma nadzieję, że on zdąży,
Zbawienie dzisiaj jest tak bliskiem!
(niebo zamyka się, Archaniołowie się oddalają.)
MEFISTOFELES (samotnie):
Czasem zobaczyć starca tego,
Obym nie musiał go zostawiać.
To piękne jest! Na Boga mego,
Po ludzku z diabłem tak rozmawiać.
Noc (I)
W wysoko sklepionym, gotyckim pokoju. Faust, niespokojny, w fotelu przed biurkiem.
FAUST
Nie ma tajemnic już żadnych przede mną,
Ni medycyna, ani prawo,
Niestety, wiedzę tę tajemną
Dzisiaj nazywam własną strawą.
I wciąż tu stoję, dureń biedny!
Niewiedza ma, jak chleb powszedni;
Magistrem jestem! Doktorem tego świata
I wciąż próbuję, przez te wszystkie lata —
Stoję. I chodzę. I nieśmiało siedzę,
Próbując uczniom przekazać swą wiedzę —
Niewiedza! To wielka rozterka,
Która ugasza płomień mego serca.
Choć nie zanoszą nauki pod strzechy,
Nudni magistrzy, pisarze czy klechy;
Nie mam skrupułów, pasja ma wściekła,
Nie da mi lękać się demonów czy piekła —
Lecz pozbawione me życie radości,
Nie znam już szczęścia, wiedzy, słuszności,
Nie mogę nikogo niczego nauczyć,
Ludzi nie naprawię, nie mogę nawrócić.
Nie mam już złota czy dóbr materialnych,
Zgubiłem splendor rzeczy nierealnych;
Pieskie to życie, nie warte niczego!
Więc magią się bawię, przyzywaniem Złego,
Niech moc i potęga istoty przeklętej
Dadzą mi władzę, część wiedzy tajemnej;
Bym nigdy już więcej, potem zimnym zlany
Na teren nie wchodził, wiedzy mej nieznany;
Abym rozpoznał, co Wszechświat nasz cały
Utwardza, uprawnia, co czyni go stałym,
Bym dojrzał źródła wszelkiej sprawczej mocy,
Więcej nie błądził pośród ciemnej nocy.
Zwróć ostatecznie, o pełnio księżyca,
Ku mej udręce zacne swoje lica,
Uświęć te setki nieprzespanych nocy
Którem przy pracy miał spędzić, w niemocy:
Nad mądrą księgą, ryzami papieru,
Pomóż mi teraz, drogi przyjacielu!
Ach! Gdybym dziś mógł, po górskich łańcuchach
Pławić się wiecznie w świetlistych podmuchach,
Z duchami pływać po górskich jaskiniach,
I w twoim mroku na łąkach zaklinać,
Od wszelkiej wiedzy już wolny ciężaru,
Dla zdrowia wciąż pływać, już nie znać umiaru!
Biada! Bom wciąż w tej piwnicy!
W przeklętej, wilgotnej, śmierdzącej zimnicy,
Gdzie przez malowane szyby, nieprzejrzyste
Nie dotrze już światło z tych niebios, przeczyste!
Ograniczony dziś stosem mych ksiąg,
Żywiących robactwo, i pokrytych kurzem,
Co niemym światkiem piekielnych mych mąk
Wyryje swą mądrość w mej głowy marmurze;
Szklanice i puszki, stojące dokoła,
Wśród instrumentów budzi wstręt,
Wciśnięty pradziadowy sprzęt —
To właśnie świat twój! To twój świat cię woła!
Czemu twe serce, wciąż się zapytujesz,
Nie może wyrwać się z ciała ukrycia?
Czemu ból dziwny, który ciągle czujesz,
Pozbawia wszelkiej cię radości życia?
Nie masz narodu, nie masz tej natury,
Dla której Bóg stworzył ludzkość całą,
Bo dookoła kurz, dym i szczury
Ich martwe kości. Lśnią swą martwą chwałą.
Biada! Uciekaj! Przed wieczną udręką!
Czy tom tajemny, wiedzy niebezpiecznej
Nostradamusa napisany ręką,
Nie dopomoże w życiu dostatecznie?
Gdy poznasz gwiazd bieg, na wszechmocnym niebie,
Kiedy przyroda się ciebie posłucha,
To wtedy spłynie moc duszna na ciebie,
Poznasz, jak duch przemawia do ducha.
Na próżno twoje suche zmysły
Pojąć próbują święte znaki te:
Duchy wokoło dzisiaj się rozprysły;
Odpowiadajcie, gdy słyszycie mnie!
(otwiera księgę. Ogląda kosmiczne znaki)
Ha! Jakie szczęście płynie w tym widoku
Tak jednocześnie przez wszystkie me zmysły!
Czuję się młodo, nie patrzę już z boku;
Nowe przez nerwy przechodzą pomysły.
Czy był to Bóg, co nakreślił znaki,
Zawsze wewnętrzne daje ukojenie,
Biednemu sercu z radości spełnienie,
Z moim popędem, tajemniczym takim
Siły natury, czuję swe pragnienie.
Czy jestem już bogiem? Czuję oświecenie!
Dopiero dziś widzę swym światłym umysłem
Działanie Natury. Przed sercem mem czystem.
Dopiero pojąłem słów mędrca znaczenie:
„Nie jest zamkniętą duchowa dziedzina;
Dla ciebie, mój uczniu, choć martwe twe serce!
Niech ci utopić pozwoli kraina
Twe ziemskie smutki w porannej rozterce!”
(ogląda znak.)
Jak jedno w drugim, drugie w trzecim,
Splata się to jak wszystko w świecie!
Gdy sił niebiańskich wyżyn sięgnę
I gdy się pokus nie ulęknę!
Błogosławieni będą ludzie
W swym świętym, acz codziennym trudzie,
Gdy już podbiją Wszechświat cały!
Ach, przedstawienie! Ach! To sztuka!
Gdzie znajdzie cię ten, który szuka?
Święta Naturo? Źródło życia,
Święta jedności ziemi, nieba,
Ja już znalazłem. Tam, gdzie trzeba —
Twe źródła. Pijmy… Prozę życia?
(przypadkiem przewraca stronę. Widzi znak Ducha Ziemi)
Jak działa na mnie znak ów, tak tajemny!
Ty, Duchu Ziemi, tyś jest mi najbliższy;
Wzmocnij me siły więc słowem najwyższym,
Jak drogim winem, niezwykle przyjemnym.
Czuję swą siłę, podbiję tę Ziemię,
Pogrzebię szczęście i zniszczę cierpienie,
Na skrzydłach burzy, zawsze wszechobecny
I przed wahaniem na wieki bezpieczny.
Ciemność zapada —
Zaćmienie Księżyca —
Lampa przygasła!
We mgle… Dojrzałem poblask ognia!
Płonie w mej głowie! — Przebiega
Mnie zimny dreszcz. Wyczuwam…
Złą wolę! Tu, pod moim dachem!
Pokaż się, duchu! Istoto przeklęta!
Ujawnij się!
Ha! W mym sercu się dziś moc twa skręca!
Pokaż więc duchu swe jestestwo całe!
Niech cię doświadczą zmysły pozostałe!
Oddam się tobie moją duszą całą!
Przyjdź! Choć życia mego mało!
(trzyma księgę. Wypowiada tajemnicze zaklęcia. Płonie czerwony ogień, w ogniu Duch)
DUCH
KTÓŻ MNIE WOŁA?
FAUST (odwracając się)
Cóż za straszna twarz!
DUCH
TYŚ MNIE, CZŁOWIECZE, WYWOŁAŁ BYŁ
ZE SFERY MEJ! ZAŚPIEWEM SWYM,
WIĘC —
FAUST
Odejdźcie! Straszny widok wasz!
DUCH
TY TCHÓRZU, CO BOISZ SIĘ MEGO WIDOKU,
MOJEJ POSTACI, I MOJEGO GŁOSU;
WIĘC BĘDĘ TERAZ PANEM TWEGO LOSU,
WIĘC JESTEM! — SOLĄ W TWOIM OKU
I WYŻSZYM BYTEM, CO RZADZI TWĄ DUSZĄ!
NIECH MYŚLI TWOJĄ PIERŚ PORUSZĄ,
JAKIE CI KŁAMSTWO PRAWO DAŁO
NA RÓWNI STAWIAĆ SWOJE CIAŁO?
CZEMU, DOKTORZE, SWOIM GŁOSEM,
CHCESZ ZŁĄCZYĆ LOS SWÓJ Z MOIM LOSEM?
KIEDY, OWIANY MOJĄ MOCĄ,
DRŻYSZ! PEŁEN LĘKU KAŻDĄ NOCĄ,
NĘDZNA, ŻAŁOSNA KREATURO?
FAUST
Mam ci ustąpić, istoto płomienia?
Jam, Faust, powołał cię do istnienia!
DUCH
SĄ MOJE SŁOWA UWERTURĄ
CZY PRZEJDZIESZ KAŻDĄ Z MOICH PRÓB?
STABILNYŚ TAK, JAK TA CHORĄGIEW!
OD SWYCH NARODZIN AŻ PO GRÓB,
MIOTAJĄ TOBĄ TWOJE ŻĄDZE,
NA OCEANIE TWEGO ŻYCIA,
BŁYSZCZYSZ, PRZYGASASZ, BEZ ODKRYCIA,
PO CO ZOSTAŁEŚ UTWORZONY
NA BOŻY OBRAZ. ZNIEWOLONY!
FAUST
Potęga twoja nic ci nie pomoże,
Duchu, wszechwładny, jakżeś jest mi bliski!
DUCH
PODOBNYŚ DUCHOM, KTÓRE POJĄĆ MOŻESZ,
NIE MNIE, CZŁOWIECZE! POMIOCIE NISKI!
(znika.)
FAUST (załamany):
Nie tobie?
Więc komu?
Ja, stworzenie boże!
Komum podobny?
(pukanie.)
O Boże! To Wagner, przyjaciel rodziny —
Nie mogę dopuścić go do konfidencji!
Nie pojmie historii i jej konsekwencji
Ten hipokryta, nieświadom swej winy!
(Wagner w szlafroku i szlafmycy, lampa w dłoni. Faust niechętnie się odwraca.)
WAGNER
Pan recytował, nie chcę się narzucać;
Grecką tragedię? Jaka jej wymowa?
W tej sztuce chciałbym korzyści odnosić,
Dziś się opłaca każda obca mowa.
Często to słychać, nie dajcie się prosić,
I komik może proboszcza nauczać.
FAUST
Tak, jeśli komediant sam jest tym proboszczem;
Co dzisiaj przecież ciągle się przydarza.
WAGNER
Ach! Jeśli sam w swoim muzeum się goszczę,
I nic nie widzę, świata ni ołtarza,
Ni przez lunetę, ani gołym okiem,
Jak ich przegadać, czy obejść ich bokiem?
FAUST
Gdy nie poczujesz, sam nic nie uzyskasz,
Jeśli na wskroś twej nie przenika duszy
Ta moc pradawna, odzwierzęca, czysta
Serca słuchaczy nic już nie poruszy.
Już tylko siedźcie! I klejcie radośnie,
Gotujcie swe zupki z innymi pospołu
I podsycajcie płomienie żałosne
Z tych marnych kupek waszego popiołu!
Wzbudzicie podziw pośród małp i dzieci,
Jeśli się takiej oddacie podniecie —
Lecz serce z sercem nigdy się nie zleci,
Jeśli waszego serca nie roznieci.
WAGNER
Sama przemowa jest szczęściem dla mówcy;
Lecz z moją wiedzą — wołacie na puszczy.
FAUST
Więc szukaj sobie zysku tam, gdzie zechcesz!
Nie bądź już więcej zwykłym ślepcem głośnym!
Nie po próżnicy zmysły swoje łechcesz
Mając swój rozum, mędrcem bądź radosnym!
Jeśli poważna ma być twoja mowa,
Musisz wciąż gonić słowa, swoje słowa?
Tak, własne słowa, wiecznie migające,
W których przyrządzasz ludzkości sznycelki,
Jak mgła, jak wiatr, wciąż uciekające,
Wśród suchych liści zanika sens wszelki!
WAGNER
Boże, o Boże! Przemowa ta długa;
Ją porównajmy do długości życia.
I chociaż chciałbym dokonać odkrycia —
Boli mnie głowa, i pierś jedna, druga.
Nie jest to trudne, zgromadzić te środki,
Przez które już można dorosnąć do źródeł!
Lecz zanim półmetek osiągnąć się uda,
Umierać już musi biedny diabeł słodki.
FAUST
Pergamin, to jest to święte źródło,
Z którego łyk pragnienie ususzy?
Lecz odświeżenie osiągnąć jest trudno,
Jeśli nie tryska zdrój z twej własnej duszy.
WAGNER
Wybaczcie! To nie dla nieuków,
Postawić się w miejscu świętych czasu duchów;
Zobaczyć co niegdyś człek mądry wymyślił,
I w życie obrócić te jego zamysły.
FAUST
O tak, o tak, i aż po kres świata!
Mój drogi, zamknięte dla nas stare lata
Za siedmiu zamki tajemniczej księgi.
To, co my duchem czasów nazywamy,
To w rzeczy samej duch, co wciąż jest z nami,
W którym to czasy widzą swoje wdzięki.
Wstyd i żałoba to jest nazbyt często!
Uciekaj od niego na pierwszy rzut oka.
Do zwykłej graciarni, gdzie od kurzu gęsto.
Ha, co najwyżej Rada ta wysoka,
Co pragmatyczne maksymy wypuszcza
Co brzmią, cóż, dobrze, ale w lalki ustach!
WAGNER
Ależ to świat! Ludzki duch i serce!
Nie mogę poddać się przecież zwątpieniu.
FAUST
Tak, tak, lecz jesteś wciąż w wielkiej rozterce!
Któż może nazwać rzeczy po imieniu?
Co poniektórych, co los swój poznali,
Głupcy, nie mogli serce trzymać na wodzy,
Uczucia wskazali, tychże ku przestrodze
Lud ukrzyżował albo żywcem spalił.
Wybacz mi, druhu, północ przeminęła,
Przerwijmy natenczas, jestem zbyt zmęczony.
WAGNER
Chętnie i teraz dokończyłbym dzieła,
I z wami rozmawiał jakbym był uczony.
No ale jutro, wraz z dniem Wielkanocy,
Raz albo drugi poszukam pomocy.
Bo zapalczywie wiecznie studiowałbym;
Bo choć wiem wiele, wszystko wiedzieć chciałbym.
(odchodzi.)
FAUST (samotnie):
Trzyma się dureń nadziei wszelakich,
Prastare świadectwa w sobie utrzymuje,
I w swej chciwości skarbów poszukuje,
Będąc szczęśliwym, gdy znajdzie robaki!
Czy wolno w tym miejscu głosowi człowieka
Wolno rozbrzmiewać, pośród duchów cieni?
Niestety! Natenczas dziękuję, że czekasz,
Ty najmarniejszy z wszystkich synów ziemi.
Boś mnie wydobył z rozpaczy otchłani,
Co już zniszczyła wszystkie moje zmysły.
Ach! Wielki to stwór był, gdy spoczęły na nim,
Me oczy — w mig nadzieje prysły.
Ja, na obraz stworzony, podobieństwo boże
Co się przejrzałem w lustrze prawdy wiecznej,
Wciąż w blasku nieba, w jasności odwiecznej,
Nadal syn ludzki, który wszystko może;
Ja, ponad Cheruby, mocen siłą woli
Płynąć odwiecznie w natury rozłogach
Tworzyć i czerpać z krynic mocy Boga
Pełen przeczucia, nagle — taka trwoga!
Lecz mi przeklętnik tworzyć nie pozwolił.
Lecz się nie mogę mierzyć z twoją mocą;
Choć cię swym słowem ściągnąłem przemocą,
Nie utrzymałem — uciekłeś z niewoli.
Podczas tej chwili błogiej, pięknej, krótkiej
Byłem tak wielki, a jednak tak mały;
Tak ty mnie znowu wepchnąłeś okrutnie,
W tory człowieczej, tajemniczej chwały.
Któż mnie nauczy? Czegóż mam unikać?
Czyż mogę wielkiej swej pokusie ulec?
Ach! Działać i cierpieć, kroczyć, się potykać,
Na drodze życia — cóż to za hamulec.
To najwznioślejsze, co z ducha pochodzi,
Jest zagrożone naporem obcości:
Gdy w nas się dobro światowe odrodzi,
Będzie to kłamstwem i złudą nicości.
Piękne uczucie, co życie nam dało,
Zakrzepnie też w formę, tę jałową, stałą.
Nasza fantazja, będąc wiecznym lotem
W płonnej nadziei na rozwój tak wieczny,
W ciasne umysły zawraca z powrotem,
Jeśli splot szczęścia spotka niebezpieczny.
W sercach się gnieżdżą te smutki wszelakie,
Zadając cierpienia, tajemne, nijakie,
Niepokój w spokoju, powietrze wytchnienia;
Z licem ukrytym pod maską sumienia,
Dom i obejście, kobieta i dziecko,
Ogień lub woda, trucizna lub sztylet;
Lękasz się tego, co zostawiasz w tyle,
Stracisz, nie stracisz, opłaczesz zdradziecko.
Bogom nie równym? Odczuwam, że żyję;
Tak marnie jak robak, co w kurzu się wije,
Jak każde, co glebą się żywi stworzenie,
W grobie głębokim wędrowca zniszczenie.
Człowiek — proch marny, co wiele rozumie?
Co się na setkach sztuk wszelakich zna?
Brud, śmieć, ubóstwo, co wbrew mojej dumie
W tenże mnie dzisiaj świat żałosny pcha?
Czy w bibliotekach, wśród książek tysięcy,
Rozprawiających o ludzkiej niedoli,
Odnajdę tych którym, choć kilka miesięcy
Los ludzkie życie docenić pozwolił?
Czemu się szczerzysz do mnie, czaszko trupa?
Jakby ten mózg twój był jak mój, zbłąkany,
Gdy łatwo dniem było, ale ciężko w mroku,
Szukać tej prawdy — myśmy obłąkani.
Instrumentarium, cośmy wyszydzili,
Koła i wałki, wsporniki, przekładnie:
Gdy stałem u bram, wyście kluczem byli;
Choć się kręcicie, drzwi nic nie uchyli.
W pełnym tajemnic świetle dnia białego
Sama natura rąbka tajemnicy
Twemu duchowi nie wyjawionego,
Uchylić nie chce — także po próżnicy
Wysiłki i sprzęty — wy już niepotrzebne.
Jesteście wy tylko mym spadkiem po ojcu.
Ty stara rolko, ty spłoniesz haniebnie,
Niechaj oczyszczę swe pulpity w końcu!
Lepiej by było, gdybym to roztrwonił,
Żebym w wątpliwym bogactwie nie osiadł!
O instrumentach tych odziedziczonych
Zapomniał, nim nabył, zapomniał, nim posiadł.
Zbyteczne sprzęty, obciążone trony,
Skorzystam wyłącznie z tej chwili pokłosia.
Dlaczego wzrok mój lgnie do tego miejsca?
Czy ta flaszeczka magnesem dla oczu?
I skąd się wzięła poświata jaśniejsza?
Jak poblask księżyca w półmroku urocza?
Do ciebie, o fiolko, swe modły zanoszę,
Bo ciebie z szacunkiem jedyną podnoszę!
Podziwiam kunszt sztuki, ludzkiego rozumu.
Tyś jest obrazem słodkiego snu soków,
W tobie jest wyciąg śmiertelnych uroków,
Szacunek dla twego stworzyciela umu!
Na twój widok bóle odchodzą mnie wszelkie,
Trzymając cię w ręku, zapomnę rozterkę,
Nadchodzi przypływ fal ducha, się wznosi.
Odsyłasz mój umysł na wodę głęboką,
Gdzie u stóp moich rozlana szeroko
Woda nowości dzień nowy unosi.
Straży ogniowej wóz lekko przemyka,
Przemyka koło mnie! Już jestem gotowy,
By eter na nowo, inaczej przenikać,
Ku nowym sferom działania i mowy.
To zacne jest życie, to zachwyt jest boski!
Lecz czy jestem godny, ja, niegdyś poczwara?
Tak, gdy zostawię za sobą swe troski,
Na pewno, na zawsze, i ode mnie wara!
Wymierzę swe siły, drzwi wyrwę z futryny,
Które na każdym stoją życia progu!
To czas jest najwyższy, potwierdzić moc czynem,
Że człowiek, choć przecież nie jest równy Bogu,
Nie będzie się lękać tych ponurych jaskiń,
Co jego fantazje obracają w męki,
Że dążyć wciąż będzie do tych dziedzin jasnych,
Gdzie płomień piekielny sam weźmie do ręki;
Wesoły zdecyduj, czy krok ten podejmiesz,
I czy zagrożenie, czy nicość — obejmiesz?
Wyjdź teraz, skorupo czysta jak kryształy
Wyjdź z futerału, który jest prastary,
O którym na lata długie zapomniano!
Ty, coś ojcowe uczty rozpalała,
Któraś poważnych gości ożywiała,
Kiedy cię z rąk do rąk podawano.
Obrazy sztucznie nabierają mocy,
Ten obowiązek, objaśnić je w rymie,
I jednym łykiem opróżnić naczynie,
To przypomina o młodzieńczej nocy.
Nie oddam cię teraz w ręce następnego,
I nie pokażę ci dowcipu swego.
Oto jest moc twa, sam zapach upija;
Napój brązowy wypełnia me ciało.
Jestem już gotów, choć ciągle mi mało:
„Ostatni to łyk już, pijmy duszą całą,
Uroczyście pijmy, skoro noc przemija!”
(przystawia naczynie do ust.)
Dzwon, zaśpiew chóru.
CHÓR ANIELSKI
Chrystus zmartwychwstał!
Radość śmiertelnikom!
Świata niewolnikom!
Marności dziedzicom!
Dola ich już czysta.
FAUST
Jakiż cichy pomruk, jakie jasne brzmienie
Przemocą od ust mi trunek odejmuje?
Już te ciche dzwony koją me sumienie.
Pierwsza Wielkanocna msza tutaj triumfuje?
I chóry radośnie zaśpiew podejmują,
Co niegdyś nad grobem chóry wyśpiewują.
Zapewne… Przymierze nowe zapanuje?
CHÓR KOBIET
Ziołami wonnemi
Go pielęgnowano —
My, jemu wiernemi,
Gdy go w grób składano,
Gdy w całun go święty
Starannie owito —
Ach! A grobu odmęty
Puste, gdzież on przeto?
CHÓR ANIELSKI
Chrystus zmartwychwstał!
Błogosławion wierny!
Smutny niewierny!
W grzechy swoje wzierny!
Przetrwał swą próbę, dusza jego czysta.
FAUST
Czego szukacie, potężne, łagodne,
Niebiańskie tony, we mnie, ludzkim prochu?
Dźwięczycie w miejscu, gdzie ludzie niegodne.
Słyszę posłanie, nie wierze ni trochę.
Wierni jak w dzieci w cuda swoje płodne.
Ja nie odważę się dążyć do wiary,
Nie dla mnie przesłanie święte przeznaczone;
Od młodu je słyszę, sądząc: urojone,
Wrócę do życia, bowiem już za stary.
Inaczej opadnie na mnie nieba miłość
W sabatu czarownic tej ciszy poważnej;
Gdy dzwon znowu zabrzmi tak głośno, odważnie,
Żarliwa modlitwa pobudzi zażyłość;
Niezrozumiałe, acz słodkie pragnienie
Mocy mi doda, by łąki przekraczać!
Poczuję palące wśród łez mych pragnienie
Aby swą wiedzą świat ludzki nawracać!
Zapowiedziane młodzieńczą zabawą,
Wiosenne święto, woli szczęścia pełne;
Gama tych uczuć mej pamięci strawą,
W nim powstrzymanie przed końcem zupełnym.
Brzmijcie po wieczność, o, niebiańskie pieśni!
Abym wśród łez swych na Ziemi już nie śnił.
CHÓR MŁODZIKÓW
Czy ten pogrzebany
Już się w górę wznosi?
Ponad żywe pany,
Cudem krzyż swój wznosi?
Czy już wokół niego
Anioły kroczące:
Ach! Wśród grobu ziemskiego
Są ludzie cierpiące.
Powiedz, Panie, czemuś
Sługi wzgardził swoje?
Niestety! Płaczemy,
Panie, szczęście twoje!
CHÓR ANIELSKI
Chrystus z martwych powstał!
Nowiny unoście!
Martwy nie pozostał!
Śpiewajcie radośnie!
Chwalcie Pana swego!
Nas kochającego!
I brata naszego!
Boga jedynego!
Boga prawdziwego!
Panie, jesteś blisko!
Twoje jest to wszystko!
Przed bramą
Przechadzają się różni spacerowicze. Wpierw pięciu uczniów.
DRUGI, CZWARTY
Gdzież mamy pójść, gdzie dziś ślą nas?
TRZECI, PIĄTY
Mamy się wspiąć na Jägerhaus.
DRUGI, CZWARTY
Warto by było pójść również do młyna.
PIERWSZY
Na Wasserhof, tam nikt nie zatrzyma.
DRUGI
Tam droga niepiękna, zakręca, przemierza…
CZWARTY, PIĄTY
A ty, kolego, co zatem zamierzasz?
TRZECI
Pójdę z tamtymi… A co to za wieża?
CZWARTY
Pójdźcie na Burgdorf, tam pewno znajdziecie
Dziewczęta i piwo, najlepsze na świecie,
Zabawę, handelek, od sortu pierwszego.
PIĄTY
Tęskno koledze do nowej zabawy?
Nudno mu jest bez szemranej sprawy?
Nie pójdę, nie lubię miasteczka tamtego.
DZIEWKA SŁUŻEBNA
O nie! Ja wracam tam, skąd przyszliśmy.
DRUGI
Na pewno znajdziemy go pośród topoli.
PIERWSZY
Żadne to szczęście, krążą moje myśli;
On pójdzie z tobą, jeśli mu pozwolisz,
On zawsze tańczy wedle skrzypiec twoich.
To nie jest druh mój, w szczęściu ni w niedoli!
DRUGI
No, dzisiaj na pewno samotnie nie siedzi,
Kolega Krauskopf miałże go odwiedzić.
PIERWSZY
Patrz, jak te dziwki tam w dole się bawią!
Bracie, daj pokój! Zanim nas zostawią.
Zapalić tytoń, wznieść kufel do ust,
Z tą nierządnicą — tego chce mój gust.
MIESZCZKA
No spójrzcie tylko na tych chłopców młodych!
Czy to ma być jakiś cnót dzisiejszych wzór?
I przednia kompania, i wszelkie wygody,
A tęskno do uciech, do Koryntu cór!
DRUGI (do Pierwszego):
Aaa, nie tak szybko! Tam dwie panny,
Odziane słodko, nawet skromnie,
Sąsiadka moja, ptaszek ranny;
Jak by tu ją przyciągnąć do mnie?
Patrzaj jak idą, krok za krokiem,
I raduj duszę ich urokiem.
PIERWSZY
Hola hola, panie bracie! Musimy zaraz się pospieszyć.
Słuchaj mnie teraz! Będę wieścił.
Jak ta sprzątaczka ma mnie cieszyć,
Jeśli mnie dzisiaj nie popieści?
MIESZCZANIN
Ten nowy burmistrz, to jest łajdak.
Szelma, przechera, chytrus, znajda!
Nic się nie troszczy o swój urząd.
Nie widzi: tu się dzieją krzywdy?
Mamy się słuchać, tak jak nigdy,
Podatki płacić — byle dużo!
ŻEBRAK (śpiewając):
Dobrzy panowie, panie piękne,
Zdrowi i z czystym tak odzieniem,
Spójrzcie na członki me pokrętne;
Pomóżcie walczyć z mym cierpieniem!
Nie dajcie mi tu marnie skonać!
Szczęśliwy ten, kto dawać może.
Ta chwila, szczęściem uświęcona,
Tylko ta chwila mi pomoże.
DRUGI MIESZCZANIN
Nie jest nic lepsze, niż kiedy w niedzielę:
O wojnie, zagładzie usłyszysz fatalnej,
Gdzieś tam daleko, w Turcji orientalnej,
Same morderstwa, usłyszysz w kościele.
Przy oknie wypijesz swój puchar napitku
Bogate okręty na rzece aż zoczysz;
Wrócisz szczęśliwy do swego przybytku,
Pobłogosławisz ten pokój uroczy.
TRZECI MIESZCZANIN
Ach tak, mój sąsiedzie! I takoż też zrobię:
Niech głowy sobie rozbijają wszędzie,
Gdy wszystko zniszczeje, gdy będę już w grobie;
To w domu zawsze po staremu będzie.
STARUCHA (do mieszczek):
Ach, jakże piękne. Czysta młoda krew!
Jakiż to młodzian nie zakocha się?
Ale bez pychy! A nie będzie źle!
Mówcie, co chcecie, ja, starucha, wiem.
MIESZCZKA
Chodźże, Agato! Nie chciałabym z rana
By mnie ktoś z tą wiedźmą otwarcie zobaczył;
Na Andrzejki, w święto, dała wprawdzie z rana
Na ciało przyszłego mojego popatrzeć —
DRUGA MIESZCZKA
Mi pokazała mojego w krysztale,
Żołnierza, w drodze, kompanii samotrzeć;
Rozglądam się wszędy, nie widzę go wcale,
Szkoda, że nie chce sam z siebie tu dotrzeć.
ŻOŁNIERZE
Mury, co piętrzą się wiecznie wysoko,
Mury grubaśne, i wieże strzeliste,
Dziewczęta tak dumne, zawiesisz tam oko,
Wyszydzą cię zrazu, choć myśli twe czyste.
Chciałbym je zdobyć! Me oczy aż szkliste —
Wysiłek nasz święty,
Gdy żołd godny będzie!
Rekrutujemy, trąbki niech grają,
Nasza jest radość, której nie znają
Mieszkańcy zamków, które zniszczymy,
Gdy się jak burza na mury rzucimy!
Cóż to za życie! Nie ma lepszego!
Kobiety, zamki, one są wszędzie —
Wnet zdobędziemy. Dla dobra naszego!
Wysiłek nasz święty,
Gdy żołd godny będzie!
Ucz się, żołnierzu! I bądź wnet przeklęty!
Faust i Wagner.
FAUST
Spojrzyj, jak lód dziś na wodzie się kruszy,
Owiany powiewem wiaterków wiosennych;
W dolinach nadziei jest wiele przyjemnych;
Odchodzi już zima, czuj szczęście w swej duszy,
Uciekła daleko od trosk tych przyziemnych.
I stamtąd już tylko wysyła nieśmiało
Po trawy wiosennej zielonej pościeli —
Lód ten morderczy, lecz jest go za mało;
Słońce nie zniesie tej zimowej bieli,
A wszędy panuje wiedza i dążenie,
I wszelkiej martwości farbą ożywienie;
Lecz dookoła brakuje nam kwiatów!
Cóż więc — weź pięknych ludzi na zamianę za to.
Odwróć więc, wiosno, od gór swe spojrzenie,
Skieruj do miasta ciepłe swe wejrzenie.
Spojrzyj, jak w pustych i ponurych bramach
Tłum kolorowy się wełni na tamach.
Które wstrzymują go przed wygrzewaniem
Się w tych promieniach, ku czci zmartwychwstania,
Bowiem ci ludzie sami zmartwychwstali,
Bo z nudnych komór, niskich domów swoich,
Z okowów cechów swoich się wyrwali,
Spójrzże więc teraz, lud na dachach stoi!
Patrz, jak wylewa się tłuszcza z tych ulic,
Chociaż skrywali myśli swoje ciemne,
Wylegli dziś wszyscy na twe światło dzienne.
Zobacz to, zobacz! Tłum, co nie zna króli,
Wali przez płoty, wali przez ogrody,
Długi, szeroki — nigdzie się nie kuli!
Jak łódź, co naporu nie pokona wody,
Miasto zatonie, lud nie zna przeszkody!
Z miasta ucieknie, i na słońce spojrzy.
Nawet z wysoka możesz go już dojrzeć,
Przez farby ubrań — tak starych, jak młodych.
Usłysz radosny krzyk ludu prostego,
Oto jest niebo, dnia powszechnego.
I krzyczy radośnie chór tych ludzkich żyć:
Tu jestem człowiekiem, tu wolno mi być!
WAGNER
Spacer z waszmością, mój panie doktorze,
Jest honorowy, zyskać na nim można;
Lecz sam poradziłbym sobie nie gorzej,
Bo moja postać surowa jest, groźna.
Muzyka, kręgle czy zbyt głośne wrzaski —
To dźwięki, których szczerze nienawidzę;
Brzmią jakby z ciemnej złego ducha łaski.
Dla nich to radość! Ja się tego brzydzę
Niczym rolników pod lipą na miedzy.
Śpiew to i taniec! Brakuje im wiedzy!
Pasterze do tańca znów się zabierają,
Stroją w kolory, w kwiaty, które znają,
Jak w biżuterię jakąś tam szlachetną.
Nawet pod lipą ludzi pełno było,
Szaleńczo tańczyli, wszystkim było miło.
Hip — hip! Hurra!
Hurra, hurra! Zabawa niech trwa!
A tu skrzypeczki z tą muzyką szpetną.
Aż młodzian pewien, w nieszczęsną godzinę,
Łokciem zbyt mocno potrącił dziewczynę.
Łokciem, rozumiesz? Potrącił ją łokciem;
I się obraca ta dziwka pijana;
Rzecze w te słowa: hola, proszę pana!
Hip — hip! Hurra!
Hurra, hurra! Zabawa niech trwa!
Nie tak szybko, chłopcze!
Lecz zaraz zajęli się znowu zabawą,
Kręcąc się w lewo, kręcąc się w prawo,
Każdy każdemu dotrzymać ten krok chce.
Spoceni, rozgrzani, czerwoni bez mała
Odpoczywali tak, ciało do ciała,
Hip — hip! Hurra!
Hurra, hurra! Zabawa niech trwa!
Łokcie na biodrach, i biodra przy łokciach.
Czemu przymilasz się do mnie intymnie?!
Liczysz na chwilę zabawy dziś przy mnie?!
Kłamca i oszust! Lecz dziś to nie obciach!
A on wyczuwa gorącą namiętność,
Bo dziś pod lipą tamy mogą pęknąć.
Hip — hip! Hurra!
Hurra, hurra! Zabawa niech trwa!
Krzyki i skrzypce, muzyka dla chłopca!
STARY ROLNIK
Doktorze, wdzięczni wam jesteśmy,
Że nie gardzicie dzisiaj nami,
Że z ludem prostym, w jego pieśni,
Mędrcy jak wy nie bawią się sami.
Weźcie więc od nas pełen dzbanek,
Któryśmy piwem napełnili.
Przynoszę kornie, życzę, panie,
Żebyście jak najdłużej żyli:
Niech ilość kropli, które w dzbanie,
Mierzy wam życie, zacny panie.
FAUST
Wezmę więc łyk z waszego dzbana.
Wszyscy radujmy się od rana!
(lud gromadzi się dokoła)
STARY ROLNIK
Jesteśmy wam, panie, wdzięczni rzeczywiście,
Wy, będąc tutaj w dni szczęśliwe;
Cieszycie nas równie jak i kiedy
Zło panowało, jakże pamiętliwe!
Wielu z nas żyło pośród biedy,
Kiedy ratował nas twój rodzic.
Szkoda to mędrca, który wtedy
Zmarł od przeklętej tej choroby.
I ty, za młodu, na odzienie czyste
Nie bacząc, ludzkie życie ratowałeś.
Tak wielu padło, cieszę się zaiste,
Że w czas zarazy nie zachorowałeś.
Los cię naznaczył zbyt dotkliwie;
Raduj się, panie, nawet ckliwie!
WSZYSCY
Niech długo żyje tenże zacny człowiek,
Zawsze pomaga, źle nam nie odpowie!
FAUST
Przed każdym wielkim stoją mniejsi,
Ucząc pomagać, do pomocy pierwsi.
(idzie z Wagnerem.)
WAGNER
Ciekawią mnie twoje odczucia, ich czystość,
Kiedy te tłumy tak cię wychwalają!
Szczęśliwi będą, którzy się poznają
Na płynących stąd korzyściach!
Ojciec synowi swemu cię wskazuje, dając
Mu przykład twej wielkości.
Pędzą maluczcy, nie pytając
Lecz skrzypce grają, lud prostuje kości.
Lecz kiedy kroczysz, stoją rzędem,
Geniusz, panowie! Czapki z głów;
Jeśli popatrzysz, klękną pędem,
Abyś, czcigodny, przyszedł znów.
FAUST
Za kilka chwil osiągniem skałę,
Gdzie po wędrówce spoczniem prosto.
Ja tam siedziałem często, całe
Dnie tracąc na modlitwy, posty.
Nadziei pełen, pełen wiary,
We łzach, i w płaczu, i bez siły
Chcałem, by koniec nocnej mary,
Zarazy! Dał nam Bóg nasz miły.
Więc teraz poklask brzmi szyderczo.
Bo ani ja, ani mój rodzic,
O tym poczytasz w moim sercu,
Nie leczyliśmy. Się nie godzi
Tak honorować mego rodu. Mój ojciec, magik,
Naturę złamać chciał. Choć butnie
Uczciwie poznał, lecz okrutnie
Tworzył w boleści na zło wabik;
To był morderca, co z uczniami,
W przeklętej magii palce maczał,
Myśmy zarazę, myśmy sami
Spowodowali. Nas otacza
Wina za śmierć ludzi tysięcy.
Myśmy złamali wszelkie prawa,
Kiedy przez wiele tych miesięcy
Tortura była jak zabawa.
I nagle cud się stał, nas owiał
Powiew geniuszu: sukces czysty!
Oto lekarstwo! Kto wyzdrowiał?
Nikt nie zapytał. Marli wszyscy!
To my, przeklęci marzyciele:
W górach, w dolinach i w kościele,
Gorsi byliśmy niż zaraza.
Ja sam otrułem ludzi wielu;
Pomarli wszyscy. Przyjacielu,
Chwalić morderców? To odraza!
WAGNER
Mój drogi bracie, dosyć smutku!
Byliście obaj tu zbawieniem,
Magia milowym jest kamieniem,
By leczyć sprawnie, aż do skutku.
Czcij ojca swego, mówi Pismo,
A on dla ciebie wszystkim będzie;
Będąc mężczyzną badaj wszystko,
Aby syn twój mógł dotrzeć wszędzie.
FAUST
Nadzieja twoja głupców matką,
Co w morzu błędów zatonęli!
To morze nieprzyjazne statkom,
Co robić nie mogą, co by chcieli.
Lecz niech ta chwila dobrej łaski
Nie zwiędnie w cieniu naszych smutków!
Zobacz, jak wieczorne blaski
Migoczą w drzewach, powolutku.
Spójrz, jak porusza się ptaszyna,
Przeżyła dzień,
I nowe życie rozpoczyna,
Tam, dokąd pilno jest się udać.
Szkoda, że skrzydeł nie mam wielkich,
Bym uniósł się nad ziemi cień.
Chciałbym się starać, czynić cuda!
I dojrzeć w wiecznym zmroku świetle
Świat, co u moich stóp spoczywa,
Każda dolina żyje wściekle,
I srebrny strumień, co wypływa.
By bieg tych bogów wiecznie przetrwał,
By dzikie góry wiecznie były;
Otwarty jest ocean wiedzy, to widok jest dla oka miły
I widzi oko me na przestrzał.
Czyżby bogini nasza zanikała?
Lecz budzi się już nowy pęd,
Spieszno mi wypić co niemało,
Noc już minęła, z przodu dzień!
Pode mną fale, a niebo w górze,
To piękny sen, więc chcę wciąż spać.
Niestety! Skrzydła mej duszy nie chcą trwać,
Więc wszystkie głosy: grajmy w chórze!
Jednak każdemu jest wrodzone,
Że pcha go naprzód to uczucie;
Nad nami, w niebie zagubione,
Pieśni skowronków brzmią tak w skrócie;
Jeśli nad świerków koronami
Orły szybują, jakże dumnie,
Gdy ponad lądem, jeziorami
Dążysz do domu — choćby w trumnie.
WAGNER
Też nieraz czułem smutek wielki,
Lecz nigdy dotąd mocno tak. Wszelki
Wysiłek w życie można włożyć;
By nigdy ptakom nie zazdrościć.
Żyjemy lepiej, niż ludzie prości,
Książka do książki, kartka w kartkę! Można pożyć
Tym cudzym życiem pięknym w zimie
I ogrzać członki swe skostniałe,
Ach! Odwinąć rolki, i nim minie,
Noc — niebo twoje będzie całe!
FAUST
Świadomyś tylko jednych pragnień
I obyś innych, złych, nie poznał!
Dwie dusze żyją, ach niestety! Tam w piersi mojej, tamój na dnie,
Jedna chce poczuć, druga poznać;
Jedna się trzyma z całej siły
Świata marnego, co zmartwiały;
A drugiej za to bardzo miły
Świat moich przodków, ten przebrzmiały.
I wołam powietrznego ducha,
Co się unosi, władzy pełen
I złoty zapach z niego bucha,
Niech mnie wprowadzi na mój teren!
Nosiłbym ja dziś płaszcz magiczny,
Abym mógł kraje zwiedzić obce!
On byłby wszystkim, drogi chłopcze,
On jak królewski płaszcz jest śliczny.
WAGNER
Nie wywołuj demonów przedwiecznych,
Co krążą pośród sfery ciemnej,
Tych dla człowieka niebezpiecznych,
Co nienawidzą tak przyziemnie.
Z Północy ostrym zębem gryzie
Mróz i choroba, wszelkie znoje;
Z samego rana wszędzie wlizie
I pożre całkiem płuca twoje;
Pustynny wiatr w południe niesie,
Ogień, duchotę, spalić może,
Z Zachodu rój szarańczy w lesie,
Na polach, łąkach zeżre zboże.
Chętnie słuchają, wśród swych tańców,
Jak ludzie cierpią, chętnie kłamią;
Udają niebiańskich posłańców,
I po angielsku słowa łamią.
Lecz chodźmy! Bo świat już poszarzał,
Mgła i mróz się zaczyna zdarzać.
Wieczorem, zda się, w domu onym —
Ale gdzie patrzysz tak zdziwiony?
Cóż to tak nagle zamilkłeś, kolego?
FAUST
Widzisz ty, Wagner, psa tego, czarnego?
WAGNER
Patrzyłem nań długo, czy ważny? Nie wierzę.
FAUST
Zastanów się dobrze! Co to jest za zwierzę?
WAGNER
To zwykły pudel, co na swoją modłę
Podąża tropem, cóż, własnego pana.
FAUST
A widzisz ty, Wagner, jak zwierze to podłe
Wciąż coraz bliżej? Od samego rana!
Ogień wiruje dookoła niego,
Tak podejrzewam, że czarcia to sprawa.
WAGNER
Widzę tu tylko pudelka czarnego;
To równie dobrze może się wydawać.
FAUST
Zdaje się, że macki się ciągną magiczne,
Aby me stopy tak ciasno skrepować.
WAGNER
Panie, to tylko durne zwierzę śliczne,
Co dwóch obcych ludzi, nie pana, wyczuwa.
FAUST
Spójrz! Coraz bliżej, on jest już tak blisko!
WAGNER
Zobacz! To nie duch, to jest zwykłe psisko!
Warczy, i skamle, i leży na brzuchu,
Ogonem pomacha. Pchłę ma tam przy uchu.
FAUST
Dołącz psie do nas! Chodź tu piesku do nas!
WAGNER
A czy głupiego psa przekonasz?
Stoisz bez ruchu, i on czeka;
Mówisz do niego, a on szczeka;
Rzucisz mu patyk, on przyniesie,
Czy wrzucisz w wodę, zgubisz w lesie.
FAUST
Masz pewnie rację; nadstawiam ucha:
Czuję tresurę, nie słyszę ducha.
WAGNER
Ku psu, jeśli on dobrze ułożony,
Skłania się nawet mąż wielce uczony.
Tak, on w całości na podziw zasłużył,
Mistrz nauczyciel, który się nie nuży.
(idą do bramy.)
Pracownia (I)
Faust wchodzi z pudlem.
FAUST
Pola i łąki za mną pozostały,
Okryte cieniem tej głębokiej nocy,
Pełen powagi z lęku drżę już cały,
Gdy w duszy budzi się chęć do pomocy.
Instynkty dzikie już posnęły
Z gwałtownym ruchem, w próżnym trudzie;
Miłość bliźniego już się budzi, co zaczęły
Boże anioły, skończą ludzie.
Uspokój się, pudlu! Nie biegaj tak w koło!
Po co tu wąchasz moje progi?
Tutaj przy ogniu jest ciepło, wesoło,
Dam ci poduszkę, sen masz błogi.
Tak jak ty nas na górskich ścieżkach
Przegoniłeś i rozgrzałeś,
Może wraz ze mną tu zamieszkasz,
Milczący bracie, na twą chwałę?
Och, kiedy w tej naszej jakżeż wąskiej celi
Znowu zapłonie ta lampa przyjaźni,
Znów się rozpali to dobro, co ścieli
Się w naszym sercu, gdyśmy są odważni.
Znowu zaczyna rozum gadać,
No i nadzieja znów rozkwita,
I człowiek krzyczy życiu ZDRADA!
Ach! Tęskność za życiem niespożyta.
Przestańże warczeć! Bo do tonów świętych,
Co duszę moją przenikają,
To twe warczenie nie pasuje! Uszy się same zamykają.
Ludzie, podobni demonom przeklętym,
Wiecznie marudzą swym głosem nadętym:
„Bo dobre i piękne jest tak uciążliwe”