E-book
7.35
drukowana A5
18.4
drukowana A5
Kolorowa
40.74
Farmer warszawski

Bezpłatny fragment - Farmer warszawski


Objętość:
86 str.
ISBN:
978-83-8351-037-8
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 18.4
drukowana A5
Kolorowa
za 40.74

1. Wstęp

„Następnego dnia obudziłem się o wczesnej porze. Wciąż było ciemno. Moje oczy przez długi czas były otwarte, kiedy usłyszałem w mieszkaniu nade mną zegar, który wybijał godzinę piątą. Chciałem z powrotem zasnąć, ale nie mogłem; byłem zupełnie wybudzony i tysiące myśli kłębiło się w mojej głowie. Nagle, kilka dobrych fragmentów przyszło mi na myśl, całkiem niezłe i nadające się do użycia jako szkic lub w seriach; nagle znalazłem, całkiem przypadkiem, piękne frazy, frazy, jakich nigdy nie napisałem. Powtarzałem je sobie powoli, słowo po słowie; były doskonałe. A przybywało ich jeszcze więcej. Wstałem i wziąłem ołówek i trochę papieru, które leżały na stole za moim łóżkiem. Jakby pękła we mnie jakaś żyła, jedno słowo podążało za drugim, znajdowało swoje miejsce, dostosowało się do sytuacji, scena za sceną, akcja się rozwijała, jedna riposta po drugiej wzbierała w moim umyśle, bawiłem się bezgranicznie. Myśli przychodziły do mnie tak szybko i płynęły tak obficie, że straciłem całą masę delikatnych szczegółów, bo ołówek nie nadążał za nimi, a mimo to szedłem tak szybko, jak tylko mogłem, z ręką w ciągłym ruchu, żeby nie tracić ani minuty. Zdania wciąż we mnie wzbierały, byłam w ciąży ze swoim obiektem”.


— tłumaczenie własne — Breton, A. (1924). Manifestoes of surrealism (R. Seaver & HR Lane, Trans.) University of Michigan Press. Original work published. Str. 23

2. „Le Message Automatique”

(Tytuł eseju Andre Bretona, który został opublikowany w magazynie Minotaure w 1933 roku, jako znaczący wkład w teoretyczne prace nad automatyzmem.)


Poniższe teksty powstały zgodnie z tymi założeniami. Wartością dodaną i punktem wyjścia do konstrukcji prakseologicznej pism była literatura, z kluczowymi fragmentami, która była iluminacją do uruchomienia automatyzmu. Wyjątkiem są trzy ostatnie teksty, dla których bodźcem był metronom ustawiony w rytmach: Grave, Adagio i Allegro.

„Zwapniałe muszle dna rżysko kości pole ośnieżone.

Popioły po umarłych cywilizacji morza”

Luis Aragon „Elza” str. 30

Jest sobie bufor. Barykada, grobla, uaktywniająca się w chwilach, gdy organizujemy sobie dialog. Jaka część naszej organicznej postaci broni się przed realizacją wspólnych obszarów wydzielonej przestrzeni? Dzieje się tak za każdym razem, gdy książyc otwiera swoją ciemną stronę, a słońce pulsuje nierytmicznie na krawędziach horyzontu. Stwarzamy sobie pozory komfortu, który niknie w podejmowanych decyzjach konspiracji. Którędy dotrzemy do celów wzbogacanych radem i polonem chciwości i pożądań? Rozchylają się wrota niewiedzy i błędnych przewidywań a z nich wylatuje chmara rozwścieczonych, błękitnych fal rozgardiaszu niewerbalności. Chwile potem, dostaję się do piersi szlak północnych zmrożeń rozkwitań. Cóż począć, gdy dwie formy odstają od krucho sklejonych ociepleń ramion. Doskonale wiemy, czego chcemy, ale tylko w nastroju uczciwości spostrzeżeń społecznych. Wiara w bezkompromisowość przynosi chwilowe i iluzoryczne otrzeźwienie, że rozterki zginą w świetle lamp ulicznych. Kalkulacja, czy przejść na drugi brzeg, gdy Ganges porywa nasze medytacje w rozpadlinę mistycznej równowagi. Kolejnym razem wezmę lunetę do dłoni i przejrzę świat przez soczewki słabej i wątłej kurtyny naszych socjalizacji. Tylko, po co? Zmianiać duszę, to jak wyczyścić gaźnik z wiór losu i zakorzenionych doświadczeń świata, który płynie na barce w złocistym, ciepłym i oceanicznym śnie. Noc? Gdzie jesteś?


„Pokorny gość obskurnych kabaretów,

Gdzie diablic krąg kwieciście wytatuowanych

Trójzębem kusi go do słodkich skoków w piekło,

Więc siedzi w ogłupieniu — zafascynowany”

Hugo Ball

Mój Słodki Marceli, czemu nie wspinasz się już po drabinie, by powiesić plakat? Dlaczego zniknąłeś? Tak bardzo było nam ciebie brak. Witkacy pytał: gdzie ten mój kochany Żyd? Zniknąłeś na zawsze, ale nie z mojej irrealności. Powiadają, że zjadłeś siebie samego. Wbijałeś widelec w stopę i oto co mamy: Sztukę. Piękne historie opowiadali ci, którzy z tobą tam byli. Jesteś na wieki łyżeczką ażurową, na której płonie słodka kostka. Tak, tak. Wielu zapomniało. Lecz nie my. Widzę dziś ciebie i nie tęsknię. Bo po co? Niech moment polemiczny zastanie w duszy swoją komnatę i niech trwa i trwa. Cóż my współcześni możemy wiedzieć, co tam się wtedy działo? Nie opowiadałeś zbyt wiele — i słusznie. Dlaczego mamy rozumieć per se, skoro to anti per se. Kłaniam się dziś twojej odwadze i umiejętnościom. Zazdroszczę czasów: Lenina po drugiej stronie ulicy i wszystkich antyszkutników, którzy budowali z tobą antyarkę. Wybacz, to wszystko oszustwo. Nie ma cię, nie ma sztuki. Jest tylko zerosztuka. Bywaj nasz wielki polaku-semito. Na zawsze twoje nic.


„Myśl powstaje w ustach” — T.Tzara

S. Jaworski „Między awangardą a nadrealizmem”

Ciemny tłum kłębi się bez końca. Czas przekracza granice ultrasubiektywności. Czerwony wirus zgody, solidarności i empatii człapie łagodnie w kordialnych spazmach. Ludzki odbiór dostrzega ciemność, która wiedzie ku lepkiemu od miodu słońcu. Wiwisekcja marzeń i przedstawień dotyka tylko niektórych. Wznoszą się dłonie, w których zaciska się miłość i wolność w pięść. Usuwamy z naszych trzepaków retrospekcji, bloki betonowe lekkomyślności i kontrastujemy przestrzeń z klatką wąskich relatywności. Wchodzę po schodach, z białą flagą nad snami, ze sztyletem za plecami, który linoryt przebiegły uwzorzy. Śmieję się z podkowy — tej drwiąco zaciśniętej w konserwatywnym grymasie. Rozpinam płaszcz uchylonych skojarzeń i denackich śmieszności. Egzogeniczna ryba, z piaskiem zamiast łusek, wciska swe płetwy w katatoniczną przepaść rapsodii. Funkcja produkcji wpada w sedes i drży przed skutkami alokacji postkolonialnej. Czuję stężenie niemoralnego obowiązku wiary. Przykładam dłoń do pistoletu spłukowego. Spoglądam na drżącą z przerażenie deskę i jej kształt. Wije się i rozpacza. Nie ma już litości. Podeszwą, czystą od technokracji, władzy i pieniądza, przyciskam ją do kształtu wody. Pociągam za spust. Eksploduje brzemienność, tryska autonomizm, fontanna zrywa okowy. Kalejdoskop niezawisłych przepływów uruchamia kosmiczne cele, które lądują na stratosferze. Podnoszę głowę i wpatruję się w zorzę idylli. Jutrzenka, piękna jak głowa bielika amerykańskiego, podnosi palec i rozluźnia sztywne mięśnie konformizmu.


„Czemu nie surrealizm? Czemu go w Polsce nie było? […] Odpowiedź jest dość prosta. Mieliśmy Mickiewicza a nie Victora Hugo, mieliśmy Słowackiego a nie Alfreda de Vigny. Surrealistyczna rekompensata nie była nam potrzebna. Zagony surrealizmu nie mogły przeniknąć do krajów, które wydały we właściwym czasie intensywną, bujną poezję romantyczną.”

Adam Ważyk „Dziwna historia awangardy” str.98

Na styku osobowości jarzy się wielkomiejska poświata przewidywań elementarności sztuki. Ambiwalencja chwyta za maszynę parową, wyciskając z niej wulgarność ołtarzu a prastare zamiecie serdecznych roztargnień przysparzają welurowych ekspresji. Wzruszenia przykrywają kołdrą zziębnięte flesze bezpostaciowości. Przejmująca gościnność fizjologicznych wynaturzeń geometrii trafia w czuły punkt alterego. Freud gładzi dłonią pustą od poznawczych reakcji wersywną brodę. Prawdę mówi połączenie syntetycznych skojarzeń z szachową planszą, gdy rozwiewa wątpliwości co do natury grawitacji. Labirynt autopsji z dekadencką spuścizną strun basowych wije się jak kot za kłębiącymi się na dnie zmysłami. Socjalizm jest tym dobrem, które niweczy wszelkie próby przedostania się na powierzchnię oceanu ignorancji, choć w szale chwyta się za ostrze kapitału. Codziennie zaglądamy w prarozwój zmechanizowanego świata, pławiąc się w rozpuście kapitalistycznych wymiocin. Futro, krawat, pistolet przeciwko sierści, piór, wolności i paradoksów, stoją na szańcu płynnej nadrzeczywistości. Choroba wieku tli się na zgliszczach kulturowych silosów. Wyrasta z niej kamień, który puchową, nadświetlną drogą przekracza granice galaktycznej konfirmacji. Zdrobniałe brzmienie wzniosłości topi się w szklance antynomii. Dotykam rękojeści brzytwy, patrzę w górę i rozcinam źrenice obłoków szczęścia, tuląc do piersi cylinder. Przepona drga, a czwarta czakra pokazuje palcami serce. Biorę głęboki oddech rzeczywistości i ruszam tam, gdzie wzrok nie sięga. Przepycham się przez fantazmaty, kopie miraże, nakrywam się dymem dialogu i puszczam wodze wyobraźni.


„Ja liryczne w wydaniu nadrealistycznym jest kompleksem (a więc jest to »ja« zespołowe) a narzędzia poetyckie służą do terapii psychoanalitycznej, która dopiero wyodrębnia »bohatera lirycznego«. […] w nadrealizmie utwór liryczny jest terenem, na którym ścierają się wyrażalne z niewyrażalnym, sens z nonsensem. »Ja« nadrealizmu jest już dualistyczne, rozdwojone na swoją świadomość i nieświadomość. Liryka staje się sceną akcji. Po zwycięskiej wobec eposu liryki wdziera się dramat.”

Zbigniew Bieńkowski „Liryka Polska” str. 398

Kołyszą się gwiazdy na zamkniętych drzwiach percepcji. Podnoszą do góry dłonie, zwijając je w rulon świadomości. Dokąd ucieka czas, który wywleka swoje pięści na głowach skorpionów. Widzę twarze zamazane krwią z boisk igrzysk rzymskich. Wielka Niedźwiedzica patrzy z mokrymi oczami na dysk niesiony przez próżnię. Macham szablą tępą i złotą. Nie wiem, kiedy to się skończy, tak obezwładniająca tęsknota. Rozszarpuję czaszkę i skórę na plecach. Brak taktyki i logiki. To czysta nieświadomość. Ona mnie prowadzi i nie gubią się w relacjach przestrzennych, w przejawach interakcji osób, światów i zdarzeń. Obserwuję tę siatkę łącz interpretacji, nie będę mieć ochoty starać się to miarkować.


„Zwiotczałe mięso, wierzbowe mało sprężyste pręty, znane płakliwe siąpania kataralnych nosów, zielonawe dla niebieskości dookolnych dżungli żółtw marionetki, szczątki ludzkie zasuszone przez Nowozelandczyków i pokrwnych im ludożerczych Apaczów — lekko przesuwają się przed mymi osłabłymi naraz oczami, wieszam wypchane ndzionką pikantnych pasztetów powłoki zajęcze, wieszam na haki rzeźnicze pomnażające się cidownie me wszystkie poza jednym surduty, chłonę nozdrzami lekki odległy zapach nieuchronnych w kolei następnej rzeczywistych biesiad po zwycięstwie.”

Marek Słyk „W barszczu przygód”, str. 113

Konsylium spraw nieobecnych orzekło niejednogłośnie, że wartość brutto pomielonego falsyfikatu rzeczywistości spadło na łeb pojmanego w żartach milionera ucieczek. Model lustracyjny w cierpieniach Herodota został odlany z nieszczęść historycznych spółkowań. Komiwojażer, dostrzegłszy to, zapdł się w glinianą niecke uczuć, aby do końca w ekstremum zdarzeń powielać ciekły azot wzruszeń. Dogmatem współczesnej kultury zatem wydaje się wór z drzewa marzeń. Kontradykcje wielobocznych struktur pamięciowych dostają agonii na widok koszmarnie barokowych eminencji. Tam, gdzie restrykcje zepsutego świata zamykają wolność jednostki, powstaje zrąb apokaliptycznych przestworzy destrukcji. Ogrom przed-zdarzeń przenika na wskroś wieloznaczne multiplikacje karnawału interakcji: tych ludzkich i tych abstrakcyjnych w wielości atrybutów prestiżu.


„Są dwa rodzaje poetów w Polsce: jedni — grzeczniutcy, rozpieszczeni starannie fryzują swe wiersze, drudzy — „robią” proroków. Są jeszcze inni, nie rodzajowi. Ci, dla których poezja nie jest ani cukiernią, ani świątynią, lecz pracownią życia, wypranego z wulgarnego estetyzmu. Ci inni — to my, byli futuryści”

Anatol Stern, Bruno Jasieński „Ziemia na lewo”, 1924

Nie będę sławił żadnego ptaka w tej plątaninie ludzkiej pochyłości. Ani imię jego śpiewał w rymach okołobiegunowych. To tylko efemeryda, lekka nie ulotność, która bawi nas od czasu — do pozostałych wymiarów. Jest wieczór jak wytarty lemiesz, przepracowany nóż, tnący pięknie tkany miszmasz. W zakręt wchodzi refleksja, ułomna od swej niedoścignionej płomiennym zębem wyrytej rewolucyjności. Brzemienna czerwień, na przekór świńskim ryjom, upokarza rozwiązłość prakseologiczną. Przykucnięty na zboczu zawiści krzyż, jest przystankiem dla atlantyckich przelotów. Koło zatacza ptak, umięśniony puchem i nakarmiony przestrzenią. Śni mi się gorzki morskiej soli smak, przekręcam klucz do bram apercepcji — tworzą się schematy. Gdy z rozpędu trzaśnie w myśli mur — pojawią się rozstępy. Tłuszcz skapuje: kap, kap — rybich wątrób i bies. Azymut prosty jak naprowadzany laserem asfaltowy umizg. Skręcał kołem w świat, wydarty ptakom z popielatych dziobów. Wyłączam działanie, reguluję tybetański rytuał, a spod płaczących na biało dam, skowyczy wilcza męka. Pisk, krzyk — wdycham przeponą mgłę — i zaczynam taniec od nowa.


„Lekarz utrzymuje, że atak nie musi się od razu skończyć śmiercią. Użył określenia: rozmiękczenie mózgu, czy coś w tym rodzaju. Piękne określenie, prawda? (uśmiecha się smętnie) Nasuwają się myśli o wiśniowych, aksamitnych draperiach, o czymś miękkim i delikatnym…”

Oswald Alwing w „Upiorach” Henryka Ibsena

Afekt to emocja. Biegun jest barierą, kresem, początkiem, współrzędną. Afektywność to cykliczny sposób na wytwarzanie ruminacji, które transcendentnie pokrywają racjonalną część mózgu. Czym, zatem jest afektywność dwubiegunowa? Dokąd zmierzają uczucia, sensoryka, wrażliwość, czułość i nonszalancja? Zmienia się nastrój pod wpływem odmian, odbić, rykoszetów punktów zwrotnych. Wznosi się buńczuczność w stratosferę strachu, aby utknąć tam na chwilę. Bo w drugim momencie siedzimy w wagonie kolejki górskiej. Ślizg w zbiór rozkoszy i niepohamowanej egzaltacji jest niemalże niewidoczny — prędkość światła przebija horyzont zdarzeń. Przemiana z górnych stref afektywnych — w doliny przeciwnych emocji. Burczy wgląd w świadomość kolektywów spostrzeżeń. Aromat fajkowych pól zmienia barwy jednolicie pstrokatej widowni. Podaje vege fermentację, która z zieleni przeistacza się w szkarłat pojęciowy. Wagon znów pnie się do góry. Paruje konwulsyjna ekstaza. Pochodna drugiego stopnia w rachunku różniczkowym behawioralnym. Bez arbitrażu ocen i instrukcji, gondola ospale wznosi się, aby po chwili strącić się z fiordu deprawacji iluzjonistycznych.


„W miarę konstytuaowania się społeczeństwa bezklasowego, zaczną wygasać klasowe funkcje sztuki”

Jerzy Grotowski „Teatr a człowiek kosmiczny” str. 121

Cisza w uchu igielnym zwiastuje burzę zestresowanych podwalin niewieczności. Niemigocące światło kontrastów rozpoczyna spacer po wszechświecie, po drodze niemlecznej. Wokół roi się od niegwiazd, zamkniętych w dźwiękoszczelnych pastwiskach znaczeń. Ciszę czarnych dziur zaczyna mącić ręka w wodzie zazdrości, a światło przekracza progi niewiedzy, dostarczając dowodów na istnienie rozbłysków nut. Nie ma ich na pięciolinii wysokich napięć rozkoszy. Niedźwięk pojawia się w najwięcej oczekiwanym momencie. Na kole młyńskim mielą żarna strachu i nadziei. Frustracja ćwierćnut ginie w kluczach masek wydarzeń. Niecisza i bezdźwięk ruszą w proch miłości, trzymając się za ręce i tuląc się do ramion interpretacji. Muzyka dotyka czasu jak palce werbla, jak słońce puszcza oko do Andromedy. Wyłania się dźwięk kolorowych gazet z dzienników nocy. Wiara w obszary bezdźwięczne jest złudna jak zgniłe jabłko na brzuchu jeża. Kolce falsetów drażnią gardło pejzaży, kręcących się w kółko i rozbrzmiewających w katedrach kotłów piekielnych. Patrzę w błękit obezwładniających duszę kryształów. Nie mam dokąd uciec. Nie chcę. Sześć głosek.


„Wyobraźnia przedstawiona jest według dwóch logik, które przypisują obrazom moc wytwarzania bytu: raz jest ona podporządkowana pragnieniom ludzkiej istoty naturalnej i jej fantazmatom, co udziela obrazom mocy sprawczej, zakorzenionej w formach podświadomych, to znów powierza się jej misję zgłębiania świata wyższego od naszych zmysłów, poszukiwania nadrzeczywistości…”

Jean-Jacques Wunenburger

„Filozofia obrazów”

Semiotyka przerosła formułę wydarzeń scenicznych. Z jednej strony pojawia się fakt absolutny w postaci przepływów fotonów, z drugiej dialog, który uzupełnia struktury relacji kwantowych. Wyniosłość syntaktyczna sprawuje nadzór nad roztropnością reprezentacji, jednak zapętla się w gonitwie refleksji wiązadeł mięśniowych. Na to wszystko nakłada się płaszczem interpunkcji pragmatyka tężni warunkowych. W stanie fundamentalnej sielanki samowystarczalności czeka na ruch aksjologii. Ta natomiast, w wieloaspektowości zmęczonej ciągłą resuscytacją aborygeńskich gardeł, snuje rozważania teoretyczne na krawędzi, wesołej już empiryki. Klasyfikacja celów, czyli tego, co jest istotne, a co tylko skonsumowane, osiąga wzgórek hiperboliczny. Stamtąd rozpościera się to, co jest konieczne i przygodne oraz to, co jest konkretne i ontyczne. Właśnie na arenie automatyzacji bezkompromisowości powstaje przedmiot w didaskaliach ontologiczny. Czysta Forma w Istnieniu Poszczególnym wyłania się ze stosunku uczuć metafizycznych.


„Nicht ist drinnen, nicht ist draussen

Denn was innen, das ist aussen”

NIc nie jest w środku, nic nie jest na zewnątrz

Ponieważ to, co jest w środku, jest na zewnątrz

J.W. Goethe „Epirrhema” tł. wł.

Skłócony świat rozbija się o trwożną rzeczywistość. Dostajemy się w szpony własnych afektacji, zasłaniając nasz racjonalizm. Walka trwa. Jest jedno lekarstwo na chore urojenia emocjonalne: zwiastujemy prawdziwą nadrzeczywistość. To nie jest iluzja. To trwały porządek ułożony w mozaikę właściwości. Wydobywamy kreację z nieograniczonych pokładów snów i podświadomości. Niech ona przejmie stery, stanie się afrodyzjakiem driverem, niech niesie, unosi, głosi prawdę tworzenia. Przytulmy się do niej. To sterowiec, zeppelin naszych potrzeb. Powoli i z mozołem wspinamy się do nich po schodach krętych ukośnie w dół zagrzebanych oczekiwań. Jeśli ktoś nie potrafi, niech położy się na leżaku oddechów wspartych złotą przeponą, zamknie oczy i pomyśli o tym, co nie istnieje w środku bytu dziedzictwa.


„[…] jest oczyszczeniem nas samych ze sztamp, brudów, przyzwyczajeń, frazesów i kabotyństwa. Kabotyństwa, które najskuteczniej zamyka wewnętrzne i zewnętrzne drogi prowadzące do świadomości.”

Tadeusz Łomnicki

Zapalają się światła ramp. Czcionki stają się lekkie i ledwo widoczne. Przetaczają się obrazy, zdarzenia, lecz to nie skarbiec. To pustka. Nie ma mowy i działaniu. Kto sypnął pierwszy śniegiem w kocioł złudzenia? Nie wiadomo, jaką zająć pozycję. Znów pojawia się element przekraczający granice. Transcendencja świata i komnata pełna pozorów. Przekształcona przestrzeń w namacalną więź i korzenie. Jest wielkim pierogiem z farszem kłamstwa i oszustwa. Kiedy dotrzeć do sedna? Spijamy słowa z ust widowni, przeobrażając je w dotyk, słuch i wzrok. Piękny jest świat, który opowiadamy. Piękny od najsilniejszych afektów. Wilk i owca, krzyż i smoła, siła i piach. Nie mamy prawa zmieniać, oceniać i wpływać, gdy nie otwieramy duszy i jej wszystkich odcieni. Pada światło estrady na twarz zamgloną, która lewituje w obłokach sławy. Buńczuczny charakter wyburzeń mentalnych — to pospolita gra w domino. Kto ruszy piątkę — zatrzymuje dwójkę. Choć staramy się nie myśleć o nagrodzie, to jednak ona wyznacza nam cele. Jesteśmy jak pocisk sterowany laserem, naprowadzany w punkt. Niestety nigdy go nie osiągnie. Leci zgodnie z trajektorią, by później, zamiast dziesiątki uderzyć w czwórkę. Lecz to i tak jest zysk. Lepsze cztery od pudła. To rykoszet: gdy biegniemy po zwycięstwo i go nie osiągamy, i tak dostajemy coś w zamian. Jeśli to nie wrzawa, to przynajmniej jej czterdzieści procent. Kurtyna w bok.


„No man ever looks at the world with pristine eyes. He sees it edited by a definite set of customs and institutions and ways of thinking. Even in his philosophical probing’s he cannot go behind these stereotypes; his very concepts of the true and the false will still have reference to his particular traditional customs”

Ruth Benedict “Patterns of Culture”, str.2,

Kryminalna zawziętość naszych afektywności przekracza granice postrzegania rzeczy takimi, jakie są. Dotyczy to większości predestynacji słabych nurtów ospale poruszających naszą wyobraźnię. Dokądkolwiek wysyłamy sygnały o wartościach ekstremalnych, osiągają stratosferyczne poziomy responsywności. Wielkości tradycyjnych pokładów niedoścignionych w plątaniu pejzaży realności, przemilcza instynkty zapisane w wiązaniach aminokwasowych. Rozdzielczość figuracji obserwowana przez nieuzbrojone oko dostarcza mgnień refleksyjnych rozprzestrzenionych w czasie i wodzie. Dotykamy różnych namiętności w chwilach zupełnej bezradności tak, aby przechylić szalę na gniazdo roztropności. Szermierz bez tarczy, koń bez mnisich zapleceń grzywy, wiatr ubogi w piekący w oczach piach, złoto nie istnieje — jest ciemną mgławicą urojeń filozoficznych. Podczas pełni dokonują się rzeczy możliwe. Sierść stroszy swoje nieubłagane sny kata, pod puchową kołdrą karkołomnych wibracji. Nie pójdę tam z tobą, jesteś moim przyjacielem. Pójdziesz, a wszystko umrze, jak wypalony pustką busz. Gaśnie światło — wstaje matka nocy. Kiwa ciepłą dłonią, zaprasza do oranżerii wypłyceń archetypowych. Spokojnym głosem wywrzeszczają się myśli. Boję się o kota i wilka.


„[…] jeśli spojrzymy w jego [nie-byt] oblicze, to dostrzeżemy w nim osobliwe i zdumiewające rysy. Nie mają one nic wspólnego z własnościami jakiejkolwiek rzeczy. Nicość nie jest rzeczą. Są one czymś w rodzaju wumiarów nicości. Takim wymiarem, tylko na pozór oczywistym, jest na przykład to, że niecość nie ma konca. Co zatonęło w nicości, to nigdy nie pwraca. Słowo <<nigdy>> jest tu wyrazem nieskończoności nadciągającej nicości.”

Bernhard Welte „Folozofia religii” 1996. Str. 57

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 18.4
drukowana A5
Kolorowa
za 40.74