Mojemu mężowi i synom
Rozdział 1 — Bułgaria 2011
„Ważne, że żyjesz w zgodzie ze sobą, nikogo nie udajesz i przed niczym nie uciekasz. Kiedy jesteś świadomie sobą i kochasz ten stan — jesteś szczęśliwy” —
Beata Pawlikowska
Mam trzydzieści siedem lat i jestem mamą Maxa (dziesięć lat) i Patryka (siedem lat). Od roku jestem także rozwódką. Odkąd pamiętam, zawsze marzyłam o podróżach, chociaż nigdy nie byłam dobra ani z geografii, ani z historii i do tego nie znam języków. Niedoskonałości nie przeszkadzają jednak marzyć, więc marzyłam długo, aż w końcu: TADAM!
W tym roku spełniam moje marzenie jako kobieta po przejściach, za to ze świetnym mężczyzną u boku. Żeby nie było — facet też po przejściach.
Trochę się obawiam, ponieważ po raz pierwszy wyjeżdżamy razem, do tego z dziećmi i na tak długo. No nic, raz kozie śmierć. Bułgario, przybywamy!
Dzień pierwszy
5.08.2011 — piątek
Rozważaliśmy samolot, ale mój lęk przed lataniem sprawił, że jednak zostaje samochód. Spakowani czekamy na Krzyśka. Nie mieszkamy jeszcze razem, co zdecydowanie dodaje pikanterii. Na szczęście przyjeżdża o czasie, za chwilę jesteśmy zapakowani po dach i ruszamy, wszyscy równo podekscytowani. Trasa, którą mamy przebyć, biegnie przez Serbię do Bułgarii.
Zakładamy, że będziemy jechać bez przerwy. Niestety pół godziny po północy Patrykowi krew leje się z nosa (pewnie ze zmęczenia). Akurat wjeżdżamy do Belgradu, więc szukamy szybko noclegu. W przydrożnych hotelach wszystko zajęte, ale jeden recepcjonista na tyle przejmuje się naszym losem, że wydzwania gdzieś i za chwilę wraca z adresem w ręce — to nasz apartament. Zajeżdżamy tam o pierwszej w nocy. Jest piękny, dwupoziomowy. Rozlokowujemy się szybko i równie szybko padamy.
Dzień drugi
6.08.2011 — sobota
W podobnym tempie nastaje ranek.
— Kochanie, a może, skoro już tu jesteśmy, pozwiedzamy sobie trochę ten Belgrad? — proponuje Krzyś.
— W zasadzie świetny pomysł. — Nawet się nie zastanawiam, w końcu nigdzie się jakoś specjalnie nie spieszymy. Zupełnie bez przygotowania, ale co zobaczymy, to nasze.
To, co przykuwa naszą uwagę, to slumsy i drogie hotele na jednej ulicy, pozostałości po wojnie, ruiny domów. Hotel Jugoslavia — zapuszczony, monumentalny budynek — w niczym nie przypomina dawnej świetności.
Po drodze ogrody, parki i place zabaw — kamienne krowy pomalowane w kolorowe kwiaty, które tyle radości sprawiają chłopcom.
Robię zdjęcia jak oszalała. Chcę uchwycić każdą chwilę, radość dzieci, zachwyt Krzyśka, niepokojące piękno Belgradu pomieszane z powojennym tragizmem. Czas szybko mija, a my musimy ruszać dalej.
Autostrada odkrywa przed nami kolejne odsłony Serbii, która jest piękna, ale na pewno nie jest bogata. Wszędzie rozpoczęte i niedokończone budowy, pustostany — nie wiem, czy to po wojnie tak zostało, czy ci ludzie żyją tak z dnia na dzień. Co ciekawe, bardzo dużo tutaj warsztatów samochodowych — oby nie były nam potrzebne…
Chłopcy trochę przysypiają, w zasadzie zaskoczona jestem tym, że są tak grzeczni.
Wjeżdżamy do Bułgarii, droga już nam się dłuży, jest ciemno. Robimy przerwę w Sofii — musimy coś zjeść. Dość długo szukamy lokalu, który by odpowiadał wszystkim, aż w końcu w naszych brzuchach już tak burczy, że robi się nam wszystko jedno i lądujemy w jednej z nielicznie otwartych restauracji. Ponieważ jest po dwudziestej trzeciej, tak naprawdę mamy niezbyt duży wybór. Wybieramy dania trochę w ciemno, to chyba jest jakaś turecka knajpa. Jedzenie wygląda całkiem ładnie, ale praktycznie zaraz po skończeniu kolacji wszyscy dostajemy rozstroju żołądka. Całe szczęście, że wzięłam leki — biegnę do auta, aplikuję każdemu stosowną dawkę i czekamy, aż zadziała, żeby móc jechać dalej.
Mamy szczęście, ponieważ apartament w okolicach Nesebyru wynajął nam mój kolega z byłej pracy. Będziemy jednymi z pierwszych gości: budynek jest nowy i to pierwszy sezon wynajmu. Znajomy wytłumaczył nam całą drogę, łącznie z tym, że kiedy będziemy w Sofii, to mamy jechać, aż zobaczymy wielki tabor cygański, który zawsze tam jest i to na pewno będzie atrakcja, szczególnie dla dzieci. Wtedy mamy skręcić w lewo. Niestety tabor się gdzieś wyniósł, a my, szukając go, wyjeżdżamy z Sofii, wciąż jadąc prosto. Trochę kluczymy po autostradowych estakadach — specjalnie na tę wyprawę kupiłam nawigację, ale ona ma coś takiego, że zawiesza się w najmniej oczekiwanym momencie, no i jeden z tych momentów właśnie nadszedł. Znajdujemy na szczęście drogowskaz na Burgas i zadowoleni udajemy się w tym właśnie kierunku. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, noc jednak jest do spania, a nie do prowadzenia auta. Krzysiek prosi mnie, żebym na chwilę przejęła kierownicę. Nigdy nie jechałam cudzym autem, mam jakąś fobię z tym związaną, zawsze się obawiam, że spowoduję wypadek, ale głupio mi odmówić. Widzę, że oko mu leci, więc zmieniamy się. Nie mam doświadczenia w prowadzeniu diesla, sprzęgło też jakieś dziwne, nie umiem go wyczuć. Samochód trochę wyje, mam nadzieję, że za chwilkę zaskoczę, o co chodzi, ale sprzęgło mnie nie słucha, samochód traci płynność przy zmianie biegów, co kończy się tym, że Krzyś łagodnie proponuje jednak, że prześpimy się oboje gdzieś na parkingu. Dzieci już dawno padły.
Dajemy sobie godzinę, która mija tak szybko, jakby to było pięć minut. Kiedy Krzysiek znów odpala auto, nawet nie silę się na otwarcie oczu, tylko mruczę mu coś w rękaw. Musi odsunąć moją głowę, żeby dostać się do biegów. Czuję tylko kołysanie samochodu i słyszę usypiającą pieśń silnika. Płynę…
— Kochanie, zobacz tylko! — Otwieram oczy, gdy delikatny pocałunek ląduje na moim policzku. — Wschód słońca!
Ledwo widzę, ale mimo to jest niewiarygodnie pięknie.
— Chłopcy, dzień wstaje, zobaczcie! — woła Krzysiek do przebudzających się dzieci.
— Jesteśmy już na miejscu? — pyta Max, przecierając oczy.
— Prawie, syneczku, mamy jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów.
— Prawda, mamo, że nie spałem? — Patryk również się budzi. — Ale szybciutko dojechaliśmy!
Przez chwilę jeszcze cieszymy się porankiem, po czym pakujemy się z powrotem do auta i ruszamy na poszukiwanie naszego apartamentu.
— Ty wiesz, jaki tam jest adres? — pyta Krzysiek. — Coś trzeba wpisać w nawigację.
— Wpisywałam, ale nawigacja nie widzi tego adresu, na szczęście Kuba rozpisał mi na kartce, gdzie skręcić.
Powoli dojeżdżamy do miejsca skrętu.
— To tu! To tu! — krzyczę nagle. — Jest hydrant! Skręć w lewo!!!
— Co jest? Hydrant? — Krzysiek z niedowierzaniem patrzy na mnie. — Żartujesz?
— No skręcaj, tak mam zapisane: „za hydrantem w lewo”! Boże, jak dobrze, że go zauważyłam!
Rzeczywiście, za hydrantem jest droga w lewo, skręcamy więc i już bez problemu trafiamy na miejsce.
Naszym oczom ukazuje się nowy, chroniony budynek z recepcją. Bierzemy klucze, mieszkanie jest na parterze — to dwa pokoje z aneksem, za to z tarasu mamy wyjście prosto na patio i basen! Jest jednak tak wcześnie, że tylko wnosimy bagaże i wszyscy idziemy jeszcze spać, co powoduje, że dzień zaczynamy dopiero o dwunastej w południe.
Dzień trzeci
7.08.2011 — niedziela
Całe południe spędzamy w basenie przy naszym budynku, potem na plaży, gdzie niemiły pan kasuje nas na dwadzieścia lewów, bo plaża jest płatna: jak nie wykupię leżanki, to mam spadać. Chcę jednak zostać, bo plaża rewelacja, morze ciepłe, dzieci skaczą przez fale, a Krzysiek z jakimś Serbem męczą się z latawcem, bo nie mogą go uruchomić. Pławię się w słońcu i mam ich wszystkich na oku. Mam też na oku panią topless, na którą żurawia zapuszczają wszyscy panowie, również moi. A najbardziej Patryk. Krzyś jest jednak nadal bardzo zajęty latawcem…
Wykąpałam się w morzu, to cud.
Dzień czwarty
8.08.2011 — poniedziałek
Tym razem jedziemy na inną plażę, bo Krzysiek nie chce płacić myta.
— Kochanie, pojedźmy kawałek dalej, na pewno będą jakieś dzikie plaże, za darmo i z mniejszą ilością turystów.
No ja, szczerze mówiąc, wolę leżaczek, ale Krzyś tak na mnie patrzy, że kapituluję i odpuszczam swoją wygodę. Trudno.
Trafiamy więc kilka kilometrów dalej na plażę, która na pewno nie jest dzika, ale za to jest za darmo i brzmi całkiem swojsko-polsko: pewnie inni Polacy jak i my nie chcieli płacić i dali się złapać w sidła skąpstwa. Jest tu, owszem, pięknie, ale w wodzie leży pełno kamieni i ranię sobie nogi. Chłopcy jednak dzielni, nie chce nam się wracać, więc ja się znów wyleguję się w słońcu, a oni prawie nie wychodzą z wody. Jest tu pontonowe molo, całkowicie opanowane przez Patryka, który biega z okrzykami w tę i we w tę i wprawia mnie w stres.
— Mamo! Patrz, jak biegam!
— Mamo, chodź!
— Mamo, wejdź na most! Tu są opony!
— Mamo, jeść!
— Mamooooooo!
Ratunku.
Dzień piąty
9.08.2011 — wtorek
Dziś leje. Udajemy, że nas to nie rusza, w końcu jesteśmy w Bułgarii.
Nie wiem, czy się przyznać Krzysiowi, że kiedy JA jadę na wakacje, to zawsze pada. Nawet tutaj. Jednak się nie przyznaję, w zamian za to wyszukuję w przewodniku ciekawe do zobaczenia miejsca.
Ostatecznie decydujemy, że pojedziemy do starej stolicy Bułgarii — Wielkiego Tyrnowa.
Rzeczywiście jest to ostatni moment, żeby coś zrobić, bo chłopcy z nudów zaczynają się okładać i jęczeć, więc szybciutko się zbieramy.
Jedziemy i jedziemy, wjeżdżamy w góry, a raczej wzgórza, i okazuje się, że droga może i niezła, ale bez oznaczonych zakrętów i wyrysowanych linii na jezdni. Cieszę się, że jest jasno, bo nietrudno o wypadek, kilka takich mijamy po drodze. Na chwilkę zbaczamy do Kilifarevskiego Monastyru, który widniał na mapie, i okazuje się, że to jeden z ciekawszych postojów. Historia tego klasztoru sięga 1348 roku! Pomimo siąpiącego deszczu jest tak pięknie, że oczarowani spędzamy tu całkiem sporo czasu.
W Wielkim Tyrnowie odkrywamy Carewec — ruiny twierdzy na wzgórzu o tej samej nazwie. Mury obronne, które miały tysiąc metrów długości, kojarzą mi się trochę z Murem Chińskim. Wizytówka Bułgarii, tylko z toaletami jest kłopot: wykafelkowane, ale zupełnie zdewastowane, włączając w to odpadający geberit.
Chodzimy sobie i podziwiamy ruiny pałacu carskiego, świątyń i domów, wraz z wlokącym się za nami i jęczącym Patrykiem, który nigdy nie lubił spacerów, ale łudzę się, że przynajmniej coś tutaj go zaciekawi. W końcu buntuje się i nie chce iść dalej na nogach. Koniec i kropka. Stoimy.
Mieliśmy iść spacerkiem coś zjeść, ale młody stawia taki opór, że zmieniamy plany i wsiadamy do auta, żeby podjechać do restauracji.
Przez chwilę szukamy jakiegoś miejsca do zaparkowania, ale z tym tutaj nie jest za dobrze. W końcu udaje nam się gdzieś wcisnąć. Zwracam uwagę, że bardzo dużo lawet kręci się po centrum miasta.
— Jak myślisz, chyba mogę tak zostawić samochód? — pyta mnie Krzyś, bo stoimy jednym kołem na pasach odgraniczających miejsca parkingowe.
— No nie wiem, ale chyba raczej tak…
Zamawiamy pizzę i zjadamy ją ze smakiem — tutaj włoska pizzeria musi być prawdziwie włoska, bo pizza jest pyszna, a z menu można wyczytać cokolwiek po angielsku poza cyrylicą. No i obsługa jest anglojęzyczna, więc i ręce nam odpoczywają.
Patrzę na Krzysia i widzę, że coś nie gra.
— Co jest?
— Wiesz co, chyba pójdę jednak sprawdzić ten samochód, bo nie daje mi to spokoju. — Wstaje, posyła mi całusa i widzę, jak wychodzi z restauracji. Całe ściany są przeszklone, więc za chwilę mam okazję poobserwować, jak mój kochany „niemąż” biega po ulicy i wymachuje rękami. Za chwilę wpada znów do restauracji i krzyczy coś do kelnera. Obaj wypadają na zewnątrz. Znów wbiegają do środka, kelner coś zapisuje na kartce i daje ją Krzysiowi, który w końcu odwraca się w moim kierunku i kiwa mi ręką. Za chwilę jest przy mnie.
— Zniknęło nasze auto — mówi zdenerwowany.
— Co?? Ukradli? — niedowierzam.
— Nie, pan z knajpy mówi, że wywieźli na parking lawetą, bo jednak było źle zaparkowane. Oni tu tylko czyhają na takich jak ja.
No cóż, trzeba brać taxi i jechać po samochód. Krzysiek decyduje, że pojedzie sam, co też czyni, a ja zastanawiam się, jak wróci, skoro nie zna angielskiego, nie wziął adresu i nas nie wziął, a ja nie mam telefonu, bo został w samochodzie, którego też nie ma. Uśmiecham się zatem miło do obsługi, zamawiając kolejną kawę i tuląc śpiącego Patryka, bo obawiam się, że będziemy tu nocować.
A jednak nie. Auto się znajduje, Krzysiek Zdobywca wraca. Regulujemy rachunek i wychodzimy w towarzystwie zaciekawionych spojrzeń. WRACAMY.
Znowu leje, wypadek za wypadkiem, a przed nami policja na kogutach.
— Oni jadą czy stoją? — próbuje dociec prawdy Krzyś.
— Chyba stoją, albo tak się wydaje.
— Nie, jadą jednak, ale bardzo wolno.
Krzysiek boi się wyprzedzić, bo już dużo kasy zapłacił za dodatkowy parking i szkoda mu wydać ją na mandat. Jednak i jego cierpliwość kiedyś się kończy. Wyprzedza. I co widzą nasze oczy?
Wraz z eskortą idzie sobie Biały Koń, za nim piechotą policjant, za którym wlecze się policyjne auto i tak sobie wędrują wieczorową porą, po górskich drogach, w Bułgarii. Zastanawiam się, czy czasem nie zjadłam jakiś grzybków halucynogennych z tą pizzą, ale Krzyś też to widzi, a jadł co innego. Zresztą on pomyślał o grzybkach znacznie wcześniej, jak nam auto zniknęło z parkingu. Co za piękny i dziwny kraj. Dojeżdżamy do „domu”, padamy wszyscy, a za oknem dalej leje.
Dzień szósty
10.08.2011 — środa
Od rana już nie leje, ale wieje okropnie i zimno, jak to w Bułgarii… No to postanowione: dziś pojedziemy do Istambułu!!! Czego to chłopcy nie zobaczycie, jakie piękne budowle i krajobrazy! Jedziemy. I jedziemy. I ciągle góry i jest pięknie, bo w tych górach słońce nam przyświeca, krowy sobie spacerują po szosie, kozy również, i ludzie jeżdżą wozami z końmi (pewnie stąd był ten Biały Koń).
Trochę już się chłopcom nudzi, klimatyzacja nam się do tego w aucie zepsuła i jest strasznie gorąco, więc zbaczamy z kursu i wjeżdżamy zupełnie przypadkiem do starej wioski, w której jest muzeum! Wioska-skansen, w jednym domku siedzi starowinka, pracuje przy krosnach i mówi po rosyjsku! oprowadza nas po całym domku, pierwszy raz w życiu widzę, jak się z wełny robi nić na wrzecionie i inne ciekawostki. Po wszystkim babuleńka wyciąga bilety i płacimy dwa lewy za tę wizytę, ale co mnie urzeka: bilety to stare, pożółkłe kartki z pieczątkami, okładka zrobiona z kartonika bombonierki :) Niesamowite wrażenie. Powiedziałabym nawet, że to powrót do przeszłości.
Obserwuję tu dziwny zwyczaj: na drzwiach domostw wiszą zdjęcia zmarłych wraz z informacją kto to i którą ma rocznicę śmierci. Mam wrażenie, że w tym skansenie czas się zatrzymał, a ja sama wchodzę do Świata Zmarłych.
Na odjezdne kupujemy miód z kawałkiem plastra w środku (plastra miodu), drugi z orzechami i wyruszamy dalej. Jest dość późno, ale twardo jeszcze stoimy przy tym, że i tak warto ten Istambuł zobaczyć.
Mamy jeszcze kawał drogi do Turcji i to krętymi drogami. Pokonujemy ją z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, kłócimy się ze sobą, czy w dobrym kierunku jedziemy, dzieci już marudzą, bo mamy ponad trzydzieści stopni w aucie i wreszcie dojeżdżamy do granicy. I tu zonk! Totalni z nas ignoranci. Od razu widać, że nieczęsto się na zagraniczne wojaże wypuszczamy. Nie mamy wiz i nie chcą nas wpuścić. Nikt nie mówi po angielsku ani po niemiecku. Po rosyjsku też nie chcą z nami gadać. Parkujemy i wchodzimy do budynku, gdzie można cokolwiek załatwić. Chłopcy z lekka przestraszeni. Na szczęście w biurze ktoś mówi po angielsku, albo raczej duka jak ja. Średnio miły pan każe nam iść do biura policji. Pan policjant z kolei mówi nam, gdzie możemy kupić wizy. Jest szesnasta, dwieście kilometrów przed nami, wizy kosztują około pięćdziesiąt euro za nas wszystkich. Patrzymy na siebie i wszystko jasne: wracamy. Innym razem zaszalejemy. Pytam, czy gdzieś mam coś podbić czy coś załatwić w związku z rezygnacją z wjazdu, ale pan kiwa głową, że nie i wszystko OK. Myślę sobie, że to nie Bułgar, więc jak kiwa „nie” to jest to „nie”. Siadamy więc do auta i dyskretnie się wycofujemy.
Okazuje się jednak, że powrót wcale nie jest taki prosty. Kolejny pan z okienka przy granicy nie chce nas wypuścić, bo czegoś nie mamy. Nie umiemy się dogadać, pan powtarza tylko „komputer, komputer”, więc wracamy na parking.
W międzyczasie na granicę podjeżdża motocykl z polską rejestracją. Krzyś natychmiast rwie się do konwersacji, zagaduje ich, a potem opowiada im, jak to chcieliśmy zwiedzić Istambuł.
— Dobrze, że jednak zrezygnowaliście, bo to bez sensu — mówi motocyklista. — Tam jest korek na dwie godziny, a samo miasto ma ze sto kilometrów, więc jechać na dwie godziny to zły pomysł. Zanim dojedziesz, będziesz musiał wracać.
Na parkingu zauważam urzędnika, który już się tam kręcił wcześniej, więc podchodzę i próbuję z nim porozmawiać. Niebo go zesłało, bo wszystko nam załatwia poza kolejką i chyba w końcu uda się opuścić Turcję. Jeszcze tylko musimy przejechać przez coś, co nazywa się taksa-dezynfekcja. Nie wiemy, o co chodzi, ale czuję zimny pot na plecach, bo ta przyjemność kosztuje sześć lewów, a my za ostatnią gotówkę kupiliśmy miody w skansenie…
— Masz jakieś drobne? — pytam Krzyśka.
— No właśnie nie mam — odpowiada zmartwiony i wtedy wpadam na genialny pomysł.
— Max, masz ze sobą te dwadzieścia lewów, co ci dałam na kieszonkowe? — pytam z nadzieją w głosie.
— No mam, a co? — Max jest nieco zdziwiony.
— To, synu, właśnie ratujesz nam tyłki. Pożyczam od ciebie tę kasę, OK? Jutro ci oddam.
Staram się nie patrzeć na pana z budki, który na pewno widzi, jak zabieram dziecku pieniądze. Co za pomysł, żeby sądzić, że tu wszędzie zapłacimy kartą! Płacimy, przejeżdżamy przez jakąś kałużę, czyli dezynfekujemy się, i szlaban się podnosi. Po cichu myślę sobie, że się z Krzyśkiem dobrałam. Przy wyjeździe zauważam na górze napis „gule gule” czy jakoś tak, jako „do widzenia” chyba, i zaczynamy się śmiać, bo nie ma to jak udana wycieczka do Istambułu!
Ale nic to, godzina wciąż młoda, jedziemy więc z powrotem wybrzeżem, zwiedzając po drodze inne miejscowości, między innymi Sozopol, w którym się zakochuję, i dzikie plaże, które jednak w Bułgarii są.
W Sozopolu zatrzymujemy się na dłużej i spędzamy tu miłe chwile, aż do zachodu słońca. Chłopcy bawią się na plaży, a ja wtulam się w ciepłe ramiona mojego Krzysia i patrzę na te moje szalejące latorośle.
Dzień siódmy
11.08.2011 — czwartek
Nareszcie POGODA!!! Chłopcy od rana szaleją w basenie, potem idziemy na plażę.
Po drodze Max słabnie. Kłócimy się z Krzyśkiem, bo ja chcę wracać, a on mówi, żeby iść na plażę, bo tam wiatr młodego owieje i będzie mu przyjemniej, jak poleży pod parasolem. Że niby nie będzie tak gorąco. Bierze go na barana i idziemy, a za nami Patryk awanturujący się, że on też nie ma siły, a jest młodszy, i kto go poniesie.
Max co jakiś czas na plaży ożywa i się kąpie, potem leży, potem znów ożywa i ja nie wiem, co jest grane. Zbieramy się do „domu”, ledwo wychodzimy z plaży, Max wymiotuje, po czym obwieszcza, że przełamał swój wstyd przed wymiotowaniem w miejscu publicznym i że czuje ogromną ulgę. I że nic mu już nie jest. Ja też czuję ulgę i dla odmiany jednak lekki wstyd. Wracamy na plażę.
Dzień ósmy
12.08.2011 — piątek
Zbieramy się do powrotu. Pakowanie i pilnowanie chłopców w basenie nas przerasta, więc najpierw Krzysiek zalega na leżaku, potem ja. Decydujemy, że nie jedziemy prosto do domu, tylko zwiedzamy po drodze stolice. Rozpoczynamy poszukiwania noclegów, bo nie mamy już kasy, ale za to mamy chęci. Droga powrotna będzie prowadzić przez Bukareszt i Budapeszt.
Zanim jednak uruchomimy nasz nowy plan, jedziemy do trzeciego pod względem wielkości miasta w Bułgarii — do Warny. Tam chcemy zobaczyć delfinarium, bo chociaż można kawałek dalej obejrzeć delfiny na żywo, my wolimy mieć pewność, że na pewno je zobaczymy (delfiny na żywo tylko o świcie lub wieczorem, a nie mamy czasu). Po kilkukrotnym zgubieniu drogi docieramy na miejsce. Okazuje się jednak, że delfinarium właśnie zamknięto, ale jeśli pójdziemy sobie na kawę, to w kawiarni też widać delfiny. Ryczący Patryk przestaje być ryczący i biegnie w powyższe miejsce, a potem jeszcze prędzej biegnie na plac zabaw, gdzie, huśtając się, strzela klapkiem prosto w jakiegoś Bułgara siedzącego na wprost huśtawki przy stoliku. Mina pana bezcenna, moja też. Patryk niestety ma radochę. Odbieram od pana klapek, przepraszam i biegnę po drugiego w obawie przed następnym atakiem. Patryk jednak musi pana osobiście przeprosić, co studzi jego kolejne ciekawe pomysły.
Po kawie idziemy na spacer, gdzie mijamy piękną, ale zaniedbaną starą willę, w okolicy której okropnie cuchnie.
— Pewnie w niej ktoś umarł i czeka, aż go znajdą — rzucam swobodnie.
Chłopcy nagle odzyskują siły i biegiem rzucają się do auta.
— Mamo, a dlaczego ciało śmierdzi? — pyta Patryk, siedząc już wygodnie w samochodzie. — A czy widziałaś, jaki kolor ma skóra mumii pod bandażami? — ciągnie dalej, nie dając mi pozbierać myśli.
Matko jedyna, po co komu taka wiedza?
Chcemy wracać przez Rumunię, z przejściem w Ruse — Bukareszt będzie pierwszym punktem na naszej trasie powrotnej. Nawigacja kieruje nas jakimiś dziwnymi drogami.
Im dalej od wybrzeża, tym bardziej widać różnicę między regionami: domy zapuszczone, zaniedbane, wyobrażam więc sobie biedę w Rumunii. Tradycyjnie jedziemy na żywioł, bez przygotowania i oczywiście Krzysiek w trakcie trasy ma inny pomysł. Słyszał od zaczepionego na postoju kierowcy autobusu, że na granicy w Ruse jest korek na kilka godzin, bo remontują most, więc zbaczamy z trasy i jedziemy do miejscowości Tutrakan, oddalonej o około sześćdziesiąt kilometrów od Ruse, bo chcemy być cwani i ominąć korek. Mówię Krzyśkowi, że na mojej mapie nie ma tam mostu, ale on uważa, że skoro myśli, że tam most jest, to na pewno jest. Pięć razy gubimy drogę, jest ciemno, czarno wręcz, dusza moja siedzi już na ramieniu, ale co tam, jedziemy borem, lasem i nieoznakowaną drogą. Myślę tylko, żeby nie powtórzyć historii z zakopaniem się w glinie (to długa i stara historia), bo kto nas uratuje. Dojeżdżamy do Tutrakanu prawie na oparach paliwa. Okazuje się, że jest tu, co prawda, stacja paliw, ale nie ma mostu. Na szczęście jest droga na Ruse z inną stacją, bo na tej, gdzie stoimy, nie można płacić kartą. Nic nie mówię, bo nie muszę. Kocham go. Jestem właśnie na końcu świata.
W Ruse rzeczywiście jest korek na kilka godzin, ale dla ciężarówek. I one grzecznie stoją, my jedziemy za jakimś Francuzem, który najwyraźniej wie, gdzie jechać. Na granicy szok. Wszyscy krzyczą: kierowcy, urzędnicy i dzieci. Samochody stoją w korku, takim wieloramiennym, nie wiadomo, kto ma najpierw jechać, ruch jest wahadłowy i wszyscy się pchają. Most nas zaskakuje — po jednym pasie w każdą stronę, w tym jedna nitka remontowana. Chyba nic mnie już nie zdziwi. A jednak.
W Rumunii wjeżdżamy na dużo lepsze drogi, wyraźniej oznakowane, wreszcie widać, gdzie są zakręty i jak biegnie trasa. Domy schludne, zadbane i śliczne. To na pewno Rumunia? Krzyś mówi, że pojedziemy przez Transylwanię. Włosy stoją mi dęba. Nie chcę jechać tam w nocy. Nocujemy w Bukareszcie.
Dojeżdżamy do Bukaresztu. Zmachani, zmęczeni, dzieci padły już dawno, jest około drugiej w nocy. Oczywiście nawigacja nie widzi adresu naszego hotelu. Na wjeździe do stolicy kupujemy więc plan miasta. Jestem dobrym pilotem, a przynajmniej tak sobie i Krzyśkowi wmawiam, bo cóż nam pozostało. Niestety, nocą w Bukareszcie nawet Najlepszy Pilot nie daje rady. Plan jest, ale nie widzę dobrze oznaczeń ulic albo już oślepłam od tego gapienia się na drogę. Intuicja mi mówi, że jesteśmy na właściwej ulicy, ale hotelu jak nie było, tak nie ma.
Krzyś na skrzyżowaniu wychodzi z auta, zaczepia taksówkarzy i na migi próbuje się dogadać. Ja jestem jego wiernym kibicem, ale jeden kibic to jednak za mało, bo dalej nic nie wiemy. Jak zwykle jednak mamy więcej szczęścia niż rozumu, ponieważ świadkiem naszych poszukiwań jest czekająca na zielone światło, przysadzista, miła blondynka, która krzyczy w błogim dla mojego ucha języku z okna swojego samochodu:
— Have you any problem?
— O, yessssss!
Kocham angielski, chociaż dukam tylko i gramatyka dla mnie może nie istnieć. Blondynka wysiada z auta i dowiadujemy się, że jeśli cudzoziemcy szukają przygody, powinni przyjechać do Bukaresztu. I że Polacy są najmilszymi cudzoziemcami szukającymi drogi.
Podaję jej numer do hotelu, z wdzięczności mogłabym ją po stopach całować, ale hamuję się ostatecznie.
Każe nam za sobą jechać. Nie mamy nic do stracenia, przecież nie uprowadzi nas w oddzielnym aucie. Jedziemy. Zatrzymujemy się przy hotelu Royal. Mówię jej, że to nie ten hotel, bo nasz ma w nazwie Royal Accomodation. Dzwoni jeszcze raz. Facet z hotelu ma po nas przyjechać. Czekamy jakieś pół godziny, jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, ja mam coraz większą głupawkę, nawet Krzysiek zaczyna rozmawiać po angielsku, albo tak mi się wydaje.
W międzyczasie po chodniku, przy którym stoimy, przejeżdża auto, za parę minut wraca, łapie je policja, która, jak się okazuje, stoi kawałek dalej. To wszystko dzieje się jakby w tle, myślę sobie: „Fajny film. Ja śnię”.
Cóż, nie śnię. Okazuje się, że nasz hotel to hotel wirtualny, a tak naprawdę to są „apartamenty” rozrzucone po całym mieście. Nasz w nazwie jest luksusowy. Jak się zmierzyliśmy z rzeczywistością, to faktycznie tylko w nazwie.
Luksusowy Apartament mieści się na tej ulicy, którą wcześniej znalazłam. W rozpadającym się bloku z windą, która ma takie podwójne drzwi, co to je trzeba domknąć, bo inaczej nie pojedzie, i jeszcze przekręcić specjalny klucz. Mieści się w tej widzie tylko kobieta w ciąży, albo ja i dzieci, i jedna torba. Krzysiek biegnie więc na górę na nogach. Fajny sposób na rozprostowanie kości po tylu godzinach jazdy. Za to dzieci mają niepowtarzalną atrakcję. W Polsce chyba już tak nie pojeżdżą.
Jest trzecia w nocy, czuję, że zaraz zacznę mówić po łacinie, bo pan od hotelu nie chce sobie pójść. Okazuje się, że chce już kasę, bo jutro idzie do jakiegoś klubu i go nie będzie. Wysyłam więc Krzysia do bankomatu, bo chcemy spławić pana od luksusów, i w końcu nam się to udaje. Dopiero gdy zamykają się za nimi drzwi, zastanawiam się, czy to rozsądne, że poszedł sam.
Mieszkanie czyste i schludne, damy radę się w nim przespać, tylko muszę sofę przesunąć, żeby ją rozłożyć. Nie czekam na Krzyśka, bo dzieci zaraz się do końca rozbudzą i nici ze spania. Urywam za to natynkowe gniazdko od prądu. Byle do jutra.
Dzień dziewiąty
13.08.2011 — sobota
Jutro nastaje około dziewiątej. Zmęczeni zbieramy się do zwiedzania Bukaresztu. Jesteśmy w centrum, więc samochód zostawiamy na parkingu i idziemy na nogach. Nie mieliśmy czasu przygotować się do wycieczki i z tego powodu idziemy z mapką, którą nam zostawił Luksusowy Pan (to jedna z ciekawostek, bo ta mapka jest w świerszczyku, pilnuję więc, żeby nie wpadła w ręce dzieci).
Po drodze mijamy katedrę rumuńskiego kościoła prawosławnego, w której środku znajduje się mumia. Biegnę za Patrykiem i nie zdążam przeczytać, kim była ta zmumifikowana postać. Młody na hasło „mumia” wraca, żeby ją zobaczyć i nie kryje rozczarowania, że nie ma bandaży, tylko przykryta jest ozdobnym całunem. A taki był ciekawy koloru skóry tej mumii.
Na zewnątrz przepięknie, monumentalnie, poza tym na każdym kroku żebracy w markowych ciuchach. Wracając, mijamy dziwną rodzinę, wyglądającą trochę jak rodzina Addamsów. Przynajmniej jej najmłodszy członek przypomina wygłodzonego hrabiego Draculę: chudy, w starym fraku, wokół baaardzo długiej twarzy o pergaminowej skórze wiją się długie, czarne, tłuste włosy. I jeszcze te cienie pod oczami… Jego ojciec włamuje się chyba do jakiegoś bloku, a babka tudzież matka, bo ciężko ocenić, siedzi na schodku, pije piwo i coś tam podjada. Wiejemy.
Doczytuję, że w katedrze to były relikwie patrona Bukaresztu Demetriusza Nowego.
Poruszająca jest przestrzeń w tym mieście i fontanny wiodące do mającego tysiąc sto pomieszczeń pałacu Ceaușescu — dawniej znanego jako Dom Ludowy. Parking przed pałacem ogromny i pusty, lokale przy głównej ulicy stolicy wystawione na sprzedaż lub na wynajem, NIC SIĘ W TYM MIEŚCIE NIE DZIEJE. Nie ma zwiedzających, nie ma pieszych, poza pojedynczymi niedobitkami i nami. Za to mijamy bezdomnego, który się goli w fontannie. Z lusterkiem.
Odkrywamy, że jest tu metro. Kierujemy się więc w jego stronę, żeby sprawić dzieciom frajdę i przejechać chociaż jeden przystanek. Przed stacją jest plac zabaw. Nowy Jork by się go nie powstydził: to jedna z najfajniejszych atrakcji dla dzieci, jakie spotkaliśmy. Do tego za darmo. Robimy przerwę na zabawę. Tylko cienia brak, a jest koszmarnie gorąco. Plac zabaw jest imitacją zamku, zaopatrzony w najróżniejsze huśtawki, zjeżdżalnie, mostki, tajemne przejścia. Dla dużych i dla małych. Mam wrażenie, że spadł nam z nieba…
W metrze mamy mały problem, bo bilety zostały skasowane, ale bramka nas nie wpuszcza. Wszyscy się gapią, jak się z nią mocujemy, w końcu Krzyś każe dzieciom przejść pod bramką, a ja już, już mam zrobić to samo, ale w końcu jakiś ochroniarz pokazuje nam na migi, że ten kasownik to jednak należy do bramki obok, którą grzecznie przechodzę jak człowiek. Nie patrzę na Krzyśka, bo umieram ze śmiechu.
— Polaki, Polaki… — dochodzi do nas od strony ochroniarza, więc jakby ktoś słyszał jakieś dowcipy o Polakach w Bukareszcie, to o nas.
Patryk patrzy na wjeżdżające metro z otwartą buzią:
— O rety, mamo, kocham ten pociąg!
Po wyjściu z niego dziwnym trafem opada z sił i wlecze się za nami prawie na czworakach. Udajemy, że nie widzimy, Krzysiek zrywa dla mnie kwiatek z krzaka, Patryk również — uważa, że zerwał jeszcze ładniejszy, Krzyś utyka mi go za uchem. Mam nadzieję, że nie jest pod ochroną. Kochane te moje chłopaki.
Wracamy do auta i wyruszamy do Bukaresztu. Trochę nam się już nie chce. Widzę, że Krzysiek jest zmęczony, ale nie chce mi dać prowadzić, bo jak próbował ostatnio, to prawie zarżnęłam sprzęgło. Nie żeby celowo, ale jednak nie umiem jeździć cudzym autem.
W dzień łatwiej się podróżuje, bo znajdujemy bez problemu nazwy ulic i spisuję się jako pilot. Wyjeżdżamy w końcu z Bukaresztu i to w dobrą stronę…
Rumunia nie ma rozbudowanej sieci autostrad, jedziemy więc czymś w rodzaju naszej krajowej ósemki. Jest pięknie, Transylwania urzeka, chłopcy proszą o bajkę o Draculi, więc silę się na jakąś oryginalność, bo chcę spać dzisiejszej nocy. Podaję im łagodną wersję.
Jestem zachwycona tym krajem. Niesamowita architektura, domki wiejskie niepowtarzalne, jedyne, co się rzuca w oczy, to bardzo wysokie ogrodzenia: nigdzie nie widać, co jest na podwórkach.
Jedziemy i jedziemy, jednak to daleko i odczuwamy brak autostrady. Już nawet ogromna ulewa i zaraz po niej tęcza nie czynią cudów z nastrojami dzieci. Patryk twierdzi, że umiera z głodu, zatrzymujemy się więc i zamawiamy jedzenie. Jest tak sennie, że spędzamy tu godzinę. Znowu dojedziemy w nocy na nocleg. W Rumunii żegna nas napis: „Drum Bum”.
Przed nami wyczekane Węgry i autostrada. Nic nie rozumiem z napisów. Krzysiek opowiada, jak jeździł jako mały chłopiec z mamą na handel do Budapesztu i jak spali w krzakach, bo za późno przyszli na nocleg i gospodyni ich nie wpuściła, bo się bała. Jego mama, żeby się nie przeziębił, założyła mu majtki na głowę. Jak widać przygody trzymały się go od małego. Chłopcy zachwyceni. Widzę oczami wyobraźni, jak wieczorem zakładają sobie te specjalne „czapki” na głowę. Nie mylę się.
Kilometry mijają, znów jest noc. Dojeżdżamy do Budapesztu. Tym razem nawigacja widzi adres hotelu, podobno odnowionego, zarezerwowaliśmy też apartament — szumnie brzmiący, po doświadczeniach nie jesteśmy pewni, czy to dobry pomysł. Kupujemy mapę i dobrze, bo nawigacja doprowadza nas do dobrej ulicy, ale zaraz głupieje i nie widzi hotelu. Moja intuicja jednak jest dobra i znajduję nasze lokum. Gratulacje dla Pilota. Chociaż Krzysiek trochę mi pomógł, muszę przyznać.
Hotel w porządku, ma neon i wygląda na normalny. Faktycznie odnowiony, ale jak się okazuje, poza naszym apartamentem. Tradycyjnie jest druga w nocy i nie chce nam się szukać już czegoś innego. Pokoje w porządku, gorzej z łazienką, ale jest czysto, więc zostajemy.
Chłopcy mają ogromny salon. Max pada od razu, co za grzeczne dziecko! Patryk za to otwiera wszystkie szuflady i szafy i wkłada tam różne rzeczy. Między innymi klucz od pokoju, którego nazajutrz szukam przez godzinę.
Dzień dziesiąty
14.08.2011 — niedziela
Rano jestem tak zmęczona, jakbym się nie kładła, duchota dobija, przed nami cały dzień zwiedzania i osiemset kilometrów trasy. Krzyś chce jechać prosto do domu po zwiedzaniu, ja jednak upieram się jak osioł i ostatecznie przekonuję go, że padniemy, jak się nie prześpimy gdzieś po drodze. Rezerwujemy hotel w Brnie i jedziemy zwiedzać Budapeszt. Po drodze przewija się kilka opcji.
I wersja: auto zostaje, poruszamy się komunikacją miejską.
Mówię „OK”, ale zaraz pojawia się II wersja:
— Nie, nie, Lena, jednak pojedźmy autem i zaparkujmy gdzieś po drodze, potem dalej na nogach.
Znów mówię „OK”. Czekam jeszcze na III wersję, ale na nią przyjdzie czas później. Jedziemy/idziemy zwiedzać.
Mamy mapę, opisane ulice i gigantyczny korek, w którym tracimy półtorej godziny. I do tego jeszcze mamy pełno jednokierunkowych ulic. Kluczymy, po drodze zaliczamy bunt Patryka, który chwilowo psuje nam nastrój, ale olewamy to na hasło Maxa, który znienacka po naszych tyradach do Młodego wypala:
— Czy możemy zmienić temat?
Możemy, zmieniamy i zwiedzamy.
Idziemy do zamku, stamtąd widzimy parlament i most — główne atrakcje zaliczone, chłopcom już się nic nie chce, ale na górę na zamek można jechać kolejką. My nie jedziemy, ale stoimy na pomoście i patrzymy, jak jedna kolejka wjeżdża, a druga zjeżdża.
Chłopcy jakby dostali pląsawicę, biegają z jednej strony na drugą, nawet zdjęcia nie można im zrobić, bo się nie da. Krzysiek śmieje się z nich, ja się delikatnie usuwam, bo mam lęk wysokości. Z boku mogę się pośmiać ze wszystkich trzech: chłopcy biegający za kolejką, a za nimi ganiający z aparatem Krzyś. Mamy dużo zdjęć z samymi nogami dzieci, bo nie dało się za nimi nadążyć.
Na górze zwiedzamy dziedziniec, idziemy na lody, moczymy nogi w fontannie (co za ulga!!!) i jedziemy na Wyspę Małgorzaty.
Nie możemy trafić na most, bo jakoś nasza ulica biegnie pod mostem, ale na niego nie wjeżdża. Tu następuje III wersja: zostawiamy auto i idziemy kładką, którą widzimy przed nami, na piechotę na wyspę. Tylko że, jak się okazuje, to kładka na peron, a nie na wyspę. Wracamy do auta. Krzysiek się tłumaczy i przeprasza, ale to przecież nie problem. W końcu udaje się nam wjechać na drugi most. Wyspa urokliwa, ale nic się specjalnie na niej nie dzieje. Patryk z suchych liści robi „pokaz sztucznych ogni”, drobiąc je i wyrzucając w górę, przez co ma parę fajnych zdjęć.
Został nam ostatni punkt wycieczki: tropicarium-oceanarium, podobno jedno z ciekawszych w Europie. trzy tysiące metrów kwadratowych powierzchni, jest czynne do dwudziestej pierwszej — sprawdziłam specjalnie. Wyruszamy, to blisko naszej wylotówki, jest siedemnasta. Jedziemy godzinę, bo znowu korek. Gubimy się i znajdujemy, i tak parę razy.
Dojeżdżamy do tego adresu i jakież jest nasze zdziwienie, gdy znajdujemy tam TESCO. Tesco w Budapeszcie jest wszędzie. Wysiadamy z auta i szukamy tego tropicarium. NIE MA. Słyszę z tyłu:
— Lena, nie załamuj się, musi gdzieś być.
Jak to jest, że Krzysiek zawsze czyta w moich myślach?
Na szczęście tym razem ma rację. Tropicarium znajduje się w pasażu Tesco. Pani nie chce nas już wpuścić, bo jest dziewiętnasta i do tej godziny wpuszczają klientów. Krzyś jednak używa swojego czaru i zostajemy ostatnimi gośćmi tego przybytku.
Jak napiszę, że to nie było nic szczególnego, to nie skłamię. Wmawiam sobie, że warto było tyle stać w korku i Krzyśkowi też to wmawiam. Bardzo chcemy już wyjechać z Budapesztu.
Niewątpliwie po pustym Belgradzie i Bukareszcie Budapeszt żyje.
Jedziemy do Brna. Marzę o spaniu, mamy blisko, bo trzysta kilometrów autostradą. Przez niewiedzę wpisuję adres hotelu: Brno, Havličkova, i przez to tracimy godzinę w nocy, bo to zły adres. Na szczęście Krzysiek dzwoni do hotelu i dogaduje się po niemiecku. Powinnam była wpisać Brno Modřice, Havličkova. Dla mnie Brno to Brno. Brno Modřice to też Brno. Nawigacja głupieje, bo droga jest zamknięta, przez kilkanaście minut jeździmy w kółko, aż w końcu pytamy się o drogę w przydrożnej knajpie i pewien pan ratuje nas z opresji. Trafiamy na nocleg. Jest to jedyne miejsce, gdzie Krzysiek może sobie pogadać po niemiecku. Mamy tu najlepsze warunki jak do tej pory, tylko właściciel jakiś dziwny, kręci nosem na późne śniadanie, jest druga w nocy, nie będę się zrywać rano na siódmą. Oglądamy jeszcze czeski punk i troszkę nam wesoło.
Dzień jedenasty
15.08.2011 — poniedziałek
Chłopcy mają oddzielny pokój, słyszymy ich rano biegających po ogrodzie z okrzykiem: „Tutaj jest basen!”. Wybiegam więc szybko, bo boję się, że do niego wskoczą, a to oczko wodne tylko.
Wyjeżdżamy. Krzysiek kłóci się z gospodynią, bo się po niemiecku źle dogadali, do tego zgubił sto dwadzieścia euro, z czego sto znajduję w samochodzie (mnie się jednak kasa lepiej trzyma). Kłócący się w oddali jakoś dochodzą do porozumienia, Krzysiek cieszy się ze znalezionych pieniędzy i uwaga: nadchodzi dzień, kiedy powitamy Polskę.
Po drodze Krzysiek opowiada, jak to kiedyś z kolegami poszli na grzyby i nazbierali same muchomory. Historia jest przeznaczona dla mnie, ale dzieci mają jakieś długie uszy i z tyłu pada pytanie Patryka:
— Krzysiek, a ty te grzyby jadłeś?
— A dlaczego pytasz? — dziwi się Krzyś.
— NIE POLECAŁBYM… — odpowiada z pełną powagą Patryk.
Jakoś daleko nie ujechaliśmy, gdy przed nami pięknie prezentuje się zamek w Letovicach. Oczywiście nie mamy koron i nie można tu płacić kartą, ale jednak euro robi swoje i udaje się nam kupić bilety. Największą atrakcją dla dzieci jest nie tyle zamek, co jego lochy i upozorowane upiory i strachy, łącznie z kościotrupami w celach i superzakrwawionym wisielcem. Do tego dobiegająca z lochów nastrojowo wyjąca muzyka i chłopcy są ugotowani. Zapierają się przed wejściem i odwaga ich najwyraźniej opuszcza. Krzyś dzielnie idzie dalej, ja chcę iść za nim, ale gdy słyszę dobiegające z góry: „Max, przytulmy się, co?”, to wracam do nich. Jakiś czas później Patryk oznajmia, że było super, bo pierwszy raz widział „szkielet na wolności”.
Za chwilę mijamy granicę i Max stwierdza na postoju w Polanicy, że jakoś dobrze tu się czuje i dobrze oddycha. Mój patriota.
Około Kłodzka pękło nam pięć tysięcy kilometrów.
Z widocznych zmian — przed wyjazdem: „Mamo, daleko jeszcze?”. „Sto kilometrów”. „Łeeeeee”.
Po wyjeździe: „Mamo, daleko jeszcze?”. „Trzysta kilometrów”. „Hurraaaaa!”.
To były bardzo udane wakacje.
Rozdział 2 — Szwajcaria 2012
„Nie czekaj, aż pojawi się coś dużego. Zacznij w tym miejscu, w którym się znajdujesz, z tym, co masz, a zawsze dojdziesz do czegoś wspaniałego” — Mary Monin Morrissey
Rok minął niespodziewanie szybko. Krzysiek prowadzi firmę w Niemczech — na weekendy przyjeżdża do domu. Od listopada 2011 mieszkamy razem, jeśli tak można powiedzieć. Ma córkę o równe dziesięć lat starszą od Maxa. Mają w ten sam dzień urodziny, taki to zbieg okoliczności. Julka mieszka z mamą, z którą ma dość szczególny kontakt, ale to na inną opowieść.
W każdym razie w tym roku mamy jechać na wakacje do Szwajcarii, do przyjaciela Krzyśka. Znają się jeszcze z lat studenckich z Monachium. Ten rok jest dla nas trudny finansowo, więc nie mamy za bardzo pieniędzy na szaleństwa, już prawdziwym wyzwaniem jest sama decyzja, żeby odwiedzić Jochana, ale skoro mamy za darmo bazę noclegową, to czegóż sobie życzyć więcej.
Trochę problemów stwarza nam pod względem wychowawczym Patryk — jest zupełnie inny od Maxa, z którym dla odmiany nigdy problemów nie było.
Tymczasem przed nami najbardziej wyczekiwany czas w roku, czyli wakacje!!!
Dzień pierwszy
10.08.2012 — piątek
Mieliśmy wyjechać dzisiaj około południa, żeby spokojnie dojechać na dwudziestą drugą do Burghausen. Oczywiście tysiąc dwieście spraw i się nie dało. W międzyczasie wyszło, że Patryka buty kompletnie się rozwaliły i na gwałtu rety trzeba było szukać nowych. O nie, nie, to żaden pikuś — to poważne przedsięwzięcie, mierzymy około trzydziestu par i znowu ŻADNE MU NIE PASUJĄ. Zapieram się jednak tym razem i obwieszczam, że bez butów nie wychodzę ze sklepu. W końcu biorę te, które odpowiadają mnie. Nie to, żebym była wredną matką, ale w ciągu ostatnich trzech miesięcy przymierzyłam mu chyba z dwieście par butów i żadnych nie kupiliśmy: za szerokie, za wąskie, nie może w nich ruszyć palcem, a te nieładne, tamte za ciemne, on chce swoje stare albo mam mu kupić identyczne do tych, co nosi obecnie. W końcu jednak mamy te buty i wracamy do domu. Jest piętnasta. Krzyś lekko zdziwiony, że my ciągle w proszku, właśnie wrócił z miasta, ma jeszcze coś załatwić, OK, zamawiamy szybko pizzę i dostajemy przyspieszenia.
Niestety, nie jedziemy naszym autem, bo ciągle stoi w naprawie — nasz ubezpieczyciel to porażka, od dwóch miesięcy nie możemy się z nimi dogadać. Mamy zastępcze auto, więc nie jest źle, tyle tylko, że trochę ciasno.
W sumie jestem spakowana, ale jeszcze to, jeszcze tamto, wracam się z piętnaście razy, bo nie pamiętam, czy wyłączyłam żelazko, wodę, pralkę z prądu. Czy wszystkie światła pogaszone? Krzysiek w międzyczasie wraca, czeka z chłopcami na parkingu, a ja siadam na chwilę na schodach, bo z samej siebie już mi się chce śmiać. Biorę głęboki oddech i idę do samochodu. Na dworze leje. Mojego starego forda pożyczamy Julce (dorosła jest). Okazuje się, że Krzysiek przełożył z niego nie ten fotelik — dziś rano specjalnie kupiłam nowy Patrykowi, ale Julka już pojechała moim Szerszeniem w siną dal. No trudno. Nie, nie wkurzam się, bo co mi to da. Powinnam wiedzieć, że Krzysiek nie odróżnia beżu od szarości, bo jest daltonistą. Jedźmy.
Nie ujechaliśmy nawet dziesięciu kilometrów, kiedy dobiega do nas z tyłu:
— Mamoooo, daleko jeszcze?
— Jeszcze nie dojechaliśmy do Wrocławia.
Po drodze dzwoni koleżanka i informuje mnie, że właśnie przyjechał szef na wizytację, a druga koleżanka to się zwolniła. Wyłączam telefon.
Krzyś mówi, że do wtorku musi jeszcze pracować. Najpierw więc pojedziemy na parę dni do Burghausen, a dopiero potem dalej.
Dojeżdżamy do autostrady, a tu pod Kątami korek. Taki niby tyci, a stoimy jakieś pół godziny. Krzyś żartuje, że może wrócimy i wyjedziemy jutro. Mnie humor wraca i mówię mu, że mogę stać tu i godzinę, byleby chłopcom bajek na drogę starczyło.
Jedziemy. I jedziemy. Atmosfera wakacyjna rozkręca się na całego, zjadamy prawie cały zapas jedzenia, który uszykowałam na drogę. Jest ciemno, Krzyś oczywiście nie chce, żeby go zmieniać, więc zasypiam. Budzę się na jego ciche przekleństwo:
— Cholera.
— Co się stało?
— Nie uwierzysz. Przegapiłem zjazd.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jeździ tędy co tydzień. Śmiejemy się i szukamy nowej drogi. Byleby dalej od Oławy. I tu wychodzi, że zapomniałam zabrać nawigacji.
Jest pierwsza w nocy. Budzę się lekko zdzwiona, bo stoimy. Nie wiem, gdzie jesteśmy, ale Krzyś chrapie obok z głową na kierownicy. Przytulam się do niego w miarę możliwości i tak sobie chrapiemy jeszcze piętnaście minut. Mamy jakieś pół godziny do celu.
Burghausen jest naszym pierwszym przystankiem wakacyjnym. To bawarskie miasteczko z polską tradycją. Podobno zabudowania zamkowe, u podnóża których leży to miasto, są uznawane za najdłuższe w Europie. Krzyś pracuje tutaj od wielu lat, wynajmuje mieszkanie ze swoimi pracownikami, widzę, że się lekko stresuje, bo nie wie, czy mieszkanie mi się spodoba. Jest puste, bo reszta ekipy również wyjechała na urlop. Mieszkanie sprawia ogólnie dobre wrażenie, chociaż cóż, jest męskie, ale całkiem dobrze utrzymane jak na pięciu facetów. Do tego tylko dla nas. Podoba mi się.
Idziemy spać. Ledwo do mnie dociera, że Krzyś mruczy mi do ucha, że nie wierzy, że tu jestem.
Dzień drugi
11.08.2012 — sobota
Na dziś nie mamy planów, musimy zrobić jakieś zakupy i pooglądamy miasto. Krzyś w pracy, my zwlekamy się około południa z łóżek, wychodzimy na balkon, a tam… rzeka!!! Mamy balkon zwisający nad rzeką Salzach! Po drugiej jej stronie jest już Austria i przepiękne miasteczko Ach. Jest cudnie, cudownie.
— Jaaaacie, mamo, my tu nie wpadniemy?? — pyta Max, ze strachem spoglądając przez balustradę balkonu.
Wraca Krzysiek, zabiera nas na plac zabaw dla dzieci, ale nie jest to zwykły plac zabaw, to jest NADZWYCZAJNY plac zabaw, specjalny dla Patryka i Maxa. Spędzamy tam pół dnia, Krzysiek ma frajdę podobną jak oni, robię im trochę zdjęć. Max wspina się na wieżę z siatki, Patrykowi uśmiech nie schodzi z twarzy. Pogoda jest jak na zamówienie. Jedziemy jeszcze po jakieś zakupy, skoro mamy tu przeczekać do wtorku.
W sklepie chłopcy znaleźli w przecenie wielki zestaw klocków lego. Nie wiem, jak oni trafiają na takie rzeczy. Dostali po piętnaście euro kieszonkowego, na cały wyjazd. Tu następuje wielka komitywa i ku mojemu zaskoczeniu otrzymujemy z Krzyśkiem propozycję:
— Mamo, ten zestaw to NASZE największe marzenie! Czy jeśli się złożymy, dołożysz nam resztę i kupisz nam to? Kosztował sto euro, a teraz kosztuje pięćdziesiąt! Nic innego już nie będziemy chcieli!
Patrzę na Krzyśka i nie jestem w stanie ukryć uśmiechu.
— Musimy się zastanowić. Jeśli się zgodzimy, to nie kupicie sobie już żadnej pamiątki.
— Wiemy.
— Patryk musi obiecać, że nie będzie marudzić i będzie ładnie szedł z nami na nogach. Grzecznie.
— Obiecuję. No chyba że już NAPRAWDĘ nie będę miał siły.
— No dobra.
Krzyk radości zwraca uwagę wszystkich klientów. Chłopcy wiszą nam na szyjach. Przez cały dzień są bardzo grzeczni.
Jesteśmy wszyscy już trochę zmęczeni i wracamy do domu.
Cóż, że wracamy, skoro nie możemy wjechać, bo jest zakaz wjazdu do ścisłego centrum, gdzie mieszkamy. Będzie jakiś festyn i zamknięto drogę. Krzysiek nas wysadza, a sam szuka parkingu gdzieś dalej. Cała nasza uliczka wypełniona jest spacerowiczami w tradycyjnych strojach bawarskich. Widziałam też te stroje w markecie za sto euro. Fajny zwyczaj. Powystawiali stragany, można kupować tutejsze specjały, napić się wina i… głównie napić się wina. Coś się też dzieje na rzece. Nie wiemy jednak co.
Chłopcy zajmują się układaniem lego, my dosłownie na chwilę wyrywamy się na dół. Kosztuję tego straganowego wina, co sprawia, że krew mi buzuje, wracamy więc, żeby szybko położyć dzieci, które nie chcą się położyć, bo mają LEGO. Masz ci los. Kładzie się więc Krzysiek, bo widzę, że jest zmęczony bardzo, obiecuję, że go obudzę, i idę do dzieci. Około dwudziestej drugiej kładę się i ja. Nie wiem, czy zasnę, bo strasznie gwarno na dole, ludzi przybywa i przybywa, ale takie już uroki festynów. W końcu i ja zasypiam.
CO TO??? Łubu, dubu, łup! — rozlega się kilkakrotnie i wyrywa mnie ze snu. Pędzę do dzieci, wydaje mi się, że na dole coś się zawaliło. Dzieci siedzą z nosami na szybach:
— Mamo!!! Petardy!!!
Słyszę z pokoju zaspany głos Krzyśka:
— Kochanie, chyba petardy będą…
— Już były! To taka kołysanka do snu — śmieję się — nie musiałeś na nasz przyjazd kochanie aż tak się starać — wołam do niego.
Nagle rozlega się głośna muzyka i stajemy się świadkami niesamowitego widowiska światła i dźwięku. Wybiegamy w piżamach na balkon, cała rzeka w sztucznych ogniach i kolorach, rozbrzmiewająca muzyką (poza hukiem). Stoję z otwartymi ustami. Jesteśmy jak w loży, poniżej tłumy gapiów, my przytuleni w czwórkę gapimy się na to wszystko, wydając tylko jęki typu:
— O jaaaa, rety, patrzcie, widzieliście to?!…
Cisza, która nastaje po widowisku, aż dudni w uszach, idziemy więc spać. Nazajutrz mamy w planie zamek i basen.
Dzień trzeci
12.08.2012 — niedziela
Znów nie możemy wstać. Na szczęście Krzysiek ma wolne. Chłopcy zniknęli w krainie LEGO (Boże, jaki mieli cudowny pomysł!), a my mamy czas dla siebie. Lubię to i jest mi fajnie. Patrzę na śpiącego jeszcze Krzyśka, na jego malutki pokoik, i też nie wierzę, że tu jestem. Czuję się jak na stancji, a wczorajsze petardy wydają mi się snem.
Zbieramy się do zamku, Patryk trochę zaniepokojony, że znów daleko i znów pieszo, ale przy życiu trzyma go obietnica popołudniowego basenu. Wychodzimy. Okazuje się, że na cztery osoby mamy trzy aparaty fotograficzne. Niczym japońska wycieczka robimy zdjęcia, ale Burghausen jest tak piękne, że nie można się oprzeć: jeszcze tylko ta kamieniczka, ta fontanna, to okno, te drzwi… Krzysiek śmieje się ze mnie, ale przypominam mu, że kiedyś zrobił dla mnie z dwieście zdjęć w Burghausen, żebym wiedziała, jak wygląda jego miasteczko, co i tak nie oddało jego piękna, muszę przyznać. Dochodzimy do zamku, Patryk jęczy, ale kiedy przypominam mu, że jeśli będzie jęczał, oddam do sklepu lego, nagle mu mija i już do końca dnia jest bez fochów.
Max jest tak zajęty fotografowaniem, że wydobywa z siebie tylko: „Mamo, zaczekaj!”. Mi z kolei bardzo szybko się rozładował aparat, a nawet do zamku nie zdążyłam dojść. Przekonuję więc Maxa, żeby mi pożyczył swój i robię jeszcze parę zdjęć jego aparatem. Krzysiek spotyka paru znajomych, udaję, że rozumiem wszystko, i uśmiecham się miło. Jak co roku obiecuję sobie, że przypomnę sobie język. Ech.
Zamek jest rzeczywiście najdłuższym zamkiem w Europie i faktycznie, zanim dochodzimy do końca, jesteśmy już zmęczeni. Piękno widoków jednak sprawia, że chce się więcej i więcej. I pewnie byśmy tu jeszcze zostali, gdyby nie burczenie w brzuchach, które zaczyna zagłuszać nasze myśli. Wracamy.
W domu robię naleśniki. Nie przyszło mi na myśl, że w męskim mieszkaniu nie będzie żadnego sprzętu poza tłuczkiem do mięsa. Patelnia kompletnie nie nadaje się do smażenia, nie mam czym podważyć tych naleśników, podrzucać też się nie dają. Frustruję się niesamowicie, bo pierwszy raz w życiu naleśniki mi nie wyszły. Krzysiek przytula mnie i wkurza mnie jeszcze bardziej, bo się śmieje. Robimy spaghetti i to wychodzi. Uff. No to co? No to basen!
Po drodze spotykamy kolejnych znajomych Krzyśka i wniosek mam jeden: muszę pamiętać, że alles Gute to „wszystkiego dobrego”, a nie „wszystko dobrze”. Chłopcy tak wariowali podczas rozmowy, biegali dookoła, że byłam pewna, że mi głowa za nimi odpadnie, więc jak ci znajomi Krzyśka powiedzieli do mnie: alles Gute, to pomyślałam, że chcą mnie uspokoić, twierdząc, że wszystko jest dobrze. Krzysiek prawie padł ze śmiechu na moje: Ja, ja. No trudno. Alfą i Omegą nigdy nie byłam i chyba jednak nie będę.
Basen jest the best. Urzeka mnie tylko, ile moi chłopcy mają energii. Nie nadążam za nimi, bo jeden zjeżdża na dużej zjeżdżalni, drugi na małej i tylko przemykają obok mnie z głośnymi piskami. Patryk pluje wodą na wszystkie strony.
O właśnie, coś im się stało, bo jak nigdy moi chłopcy zaczęli pluć. Z balkonu na dół, ze schodów na dół, z zamku na dół… i w końcu do basenu. Ki diabeł?
— Chłopcy, co wy robicie! Zachowujecie się jak lamy!
— Nie jak lamy, mamo, jak PLUTONY!
Zgarniamy Plutony z basenu, po drodze jeszcze atakuje nas mały plac zabaw, już prawie przy wyjściu.
— Możemy?? Tylko na chwilkę, prosimy…
W sumie nigdzie się nam nie śpieszy, więc siadamy na ławce, a młodzi dalej spalają energię (skąd jej tyle??? Ha, może tym razem zasną prędzej!). Jedną z zabawek jest tam taka mała koparka, na której się siada i można nią sterować. Patryk opanowuje zawód operatora koparki, idzie mu bardzo dobrze, na tyle dobrze, że i Krzyśkiem zawładnęła chęć spróbowania, jak to jest, i kiedy koparka się zwalnia, jest prawdziwym jej okupantem. Potem czekamy tylko na niego. Akurat jeśli o niego chodzi, to nie chcę, żeby zmarnował za dużo energii.
Wracamy do domu. Chcemy przegrać zdjęcia, ale okazuje się, że Krzysiek gdzieś zgubił aparat. Wydaje mi się to całkiem niedorzeczne, ale po przeszukaniu wszystkich rzeczy, przekopaniu całego mieszkania, faktycznie go nie ma. Duża strata, bo nie tylko chodzi o sprzęt, ale było tam trochę naszych pamiątkowych zdjęć.
— Nie rozumiem, dlaczego jesteście tacy smutni, to tylko aparat.
Mądrość Patryka mimo wszystko nie działa odprężająco. Ubieramy się i idziemy szukać do miejsc, w których potencjalnie Krzyś mógł go zostawić. Jest ciemno i prawdopodobieństwo znalezienia bliskie zeru, ale robimy to, żeby zrobić wszystko. Jedziemy też na policję, dostajemy adres biura rzeczy znalezionych. W końcu mamy dość i udajemy się na drugą stronę rzeki, do Austrii, zobaczyć iluminację zamku z punktu widokowego. To, co widzimy, zapiera dech w piersiach, potrzebne nam to było bardzo. Krzysiek przytula się do mnie i czuję, że powoli się wyciszamy. Wiem też, dlaczego to miasteczko nazywa się Ach. „Ach” to jedyne, co się wydobywa z naszych ust, gdy patrzymy na zamek.
Po powrocie dzieci padają jak muchy, my razem z nimi odrobinkę później. Jutro Krzysiek znowu do pracy, a potem Chiemsee albo inne jezioro. Tym razem nic nie planujemy konkretnie, wsiądziemy do auta i gdzie nas oczy poniosą, tam pojedziemy. I wezmę słownik.
Alles Gute!
Dzień czwarty
13.08.2012 — poniedziałek
Dziś bez szału, dzień jak to w Burghausen… Krzyś w pracy, miał wcześniej wyjść, ale w sumie został dłużej, za to jutro już ma wolne. Fajnie tak, jak wraca z pracy, ja z obiadem, dzieciaki czekają, bo zaraz mamy gdzieś wyskoczyć.
Kiedy Krzyś jest w pracy, wybieram się z chłopcami na spacer. Niestety, humory im nie dopisują i muszę co chwilę wkraczać do akcji. Umordowani lądujemy przy fontannie, przy której Krzysiek najprawdopodobniej zostawił swój aparat. Oglądamy ponownie dokładnie teren, ale oczywiście po aparacie ani śladu. Siedzimy tu chwilę, chłopcy moczą się trochę, opryskują wodą okolicę i zabieramy się z powrotem. Po drodze wchodzę jeszcze do sklepu i tu okazuje się, że i ja zostawiłam coś przy fontannie, a mianowicie swoje okulary. Na szczęście to towar mniej chodliwy, więc kupuję chłopakom lody, zostawiam ich na ławeczce na minutę pod sklepem i pędzę co tchu po swoje oczy. SĄ. Pędzę z powrotem do chłopaków i wpadam prosto na Krzyśka, który akurat coś załatwia w mieście.
Po obiedzie mamy siły jednak tylko na plac zabaw i przygotowujemy się powoli do Lozanny vel Lucerny, bo Krzyś nie pamięta, gdzie konkretnie mieszka Jochan.
Patryk przez pół dnia udaje alarm, czyli jest „ararmem”, Krzysiek musi go włączać i wyłączać pilotem od auta, a ja mam coraz większą głowę i huczę na obu.
Jutro Salzburg. Nad jezioro jednak nie pojedziemy. A Patryk i Max chcą na basen.
Dzień piąty
14.08.2012 — wtorek
Budzą nas kościelne dzwony, bo kościoły mamy z każdej strony. Te dzwony biją specjalnie dla mnie. Nie może być tak, że wybije tylko na przykład sześć uderzeń. Przed tymi sześcioma są jeszcze cztery, jako żebym była na pewno wiedziała, że to szósta. Krzyś mówi, że już ich nie słyszy i faktycznie, bo śpi. O siódmej przychodzi do nas do łóżka Patryk, bo „Max go budzi i nie może spać już od północy chyba”. Przytulamy się więc w trójkę i jeszcze na chwilę zamykamy oczy.
O ósmej zwlekam się zrobić śniadanie dzieciom. Dziś ja robię poranną kawę. Wszystko idzie gładko, dzieci w dobrych humorach, Krzyś też, jakoś udaje mi się nastawić piekarnik, podpiekam bułki, odkrywam, że Max zjadł rano wszystkie parówki, kiedy nikt nie patrzył, na co mój synuś mówi mi, że napadło go mięcho. No OK, mamy co jeść. Krzyś mnie woła, żebym mu coś pokazała na komputerze. Patrzę na bułki, jeszcze chwilę muszą być w piecu, idę do niego, a potem dostaję jakiegoś amoku, bo jestem pewna, że Krzysiek wyjął te bułki i chłodzą się na balkonie. Chcę wyłączyć piec, a tam sześć węgielków. Moja mina bezcenna, Krzyśka jeszcze lepsza. Chyba mnie zostawi przez moje gotowanie, jak tak dalej pójdzie, chociaż mówi, że nie… Najbardziej cieszy się Max, bo on lubi spalone, i ze smakiem i wielkim chrupaniem je zajada. Złote dziecko dosłownie.
Zbieramy się. Jakoś się nie dogadujemy, kto co ma robić i nie ma kanapek. Ale cóż, Krzysiek mówi, żebyśmy już schodzili na dół, a on jeszcze tylko coś tam zrobi i też zejdzie, a kanapkami to mam się nie przejmować.
Coś długo mu schodzi, dzwonię do niego, żeby wziął klucze, bo ja ich nie mam. Pod domem jest malutka fontanna, w której Patryk zdążył się w tym czasie już umoczyć. Nic mu nie będzie, jest ciepło.
Jedziemy.
Do Salzburga jest czterdzieści pięć kilometrów, piękna droga, widać już Alpy i śnieg na nich leżący, a z tylnych siedzeń słychać westchnienia zachwytu. Mijamy Ach i Au — fajne nazwy! Prawie wszystkie domy mają balkony tonące w kwiatach. Zakochuję się ponownie w tych balkonach, firankach i tak dalej.
Salzburg. Jestem tu drugi raz, Krzyś któryś tam. Nie przeszkadza nam to jednak zgubić się w mieście. Nie ogarniamy oznaczeń drogowych, oboje nie mamy orientacji w terenie i na coś trzeba zwalić. Ja bym jechała w prawo, Krzyś w lewo, w końcu Max znajduje znak na centrum i tam jedziemy. Parkujemy przy małym browarze, gdzie unosi się woń piwna: chmiel i takie tam smrodki. Patryk nie chce więc wysiąść, bo mu „śmierdzi w tym mieście”. Oboje z Maxem są już głodni i zaczynają się jęki. Krzysiek nie wytrzymuje i schodzi do ich poziomu, a ja mam ochotę uciec. Ostatecznie się opanowuję, dogadujemy się co do bułek z pobliskiej piekarni i podążamy na zamek.
Jest piękna pogoda. Idziemy sobie deptakiem nad Salzachem, mija nas paru Polaków, prawie wpadamy pod rowery, które gnają z prędkością światła. Po drodze chłopcy okupują plac zabaw, Max zjeżdża na plastikowej zjeżdżalni i strzela iskrami z tyłka, fajnie.
Dochodzimy do Starego Miasta. Dom Mozarta, dom jego żony Konstancji, w którym mieszkała po jego śmierci z drugim mężem, kupujemy mozartowskie czekoladki (również dla dziewczyny Maxa, która jeszcze nie jest jego dziewczyną, ale może po wakacjach nią będzie). Patryk zapomina o fochach, Max biega z aparatem, są fontanny, kościoły, schody i inne cuda oraz cała chmara ludzi. Wchodzimy po schodach na górę, na której stoi zamek.
Można też na niego wjechać kolejką, ale szkoda nam trzydzieści euro, podobnie jak w Budapeszcie.
Patryk obwieszcza w połowie drogi na zamek, że zaraz „zdechnie jak pies” i kładzie się na betonie. Mówię mu, że pies odpoczywa w pięć minut, więc podnosi się po tych pięciu minutach i daje radę.
Jest wysoko, boję się odwrócić, żeby spojrzeć na miasto w dole, bo mam lęk wysokości, Max mówi, że zrobi mi zdjęcia, żebym widziała, jak było ładnie. No to głupio mi trochę i odwracam się. Krzyś śmieje się ze mnie, ale przytula mnie i mówi, że mam się nie przejmować. Nic innego mi nie pozostało. Wchodzimy i schodzimy.
Chcę sobie zrobić z Krzyśkiem zdjęcie w starych strojach, jest tam taki zakład fotograficzny, ale Krzyśkowi szkoda dwudziestu euro. Lis jeden. Obrażam się na chwilę, ale w sumie ma rację. Za to Max robi nam fotkę. Żadna mi się nie podoba, bo jestem gruba. Ale nie mówię tego na głos.
Chłopcy strawili już bułki z piekarni i są głodni. Szukamy pizzerii, ale tutaj, nie wiadomo czemu, o pizzę trudno. Krzysiek wpada na pomysł, żeby przejść na drugą stronę mostu. Kłócimy się troszkę, bo wiem, czym to pachnie: jak już znajdziemy pizzerię, szkoda nam będzie trzydziestu euro, a schabowe mamy w domu. Krzysiek jednak stwierdza, że mam mu zaufać, bo chce, żebyśmy sobie usiedli przy kawie. Jeśli o kawę chodzi, to wiem, że na pewno się jej napiję. To idziemy. I idziemy, i idziemy. I nagle bingo! Jest pizzeria! Krzyś chce iść dalej, ale okupuję stolik i nigdzie się nie ruszam. Zamawiamy pizzę i bardzo miła pani daje dzieciom lizaki. Są zachwyceni, a pizza pyszna. Wracamy do domu.
Gdy już wjeżdżamy do Burghausen, właśnie budzi się Patryk. Max:
— Ale długo spałeś!
— Nie spałem wcale!
— Spałeś!
— Tylko na chwilę zamknąłem oczy. Mamo, a wyjechaliśmy już z Salzburga?
Krzysiek widzi, że jestem zmęczona. Nie wiem, czy to klimat, czy co, ale faktycznie mam dość. Jeszcze jutro z samego rana Lozanna i po drodze Neuschwanstein, czyli ponad osiem godzin w podróży plus ze trzy godziny zwiedzania. W związku z tym mój ukochany lituje się nade mną i obwieszcza, że zabiera dzieci na basen.
Chłopaki są na basenie, właśnie znów biją dzwony, siedzę na balkonie z wystygniętą kawą i zastanawiam się, kiedy wrócą, bo jakoś tak dziwnie mi samej…
Dzień szósty
15.08.2012 — środa
Wczoraj Patryk przed zaśnięciem:
— Mamo, a jutro to mnie nie budź, tylko tak delikatnie przenieś…
— ???
— No do samochodu. Mówiłaś, że bardzo wcześnie będziemy wyjeżdżać.
Nie dało się zaspać. Dzwony nie zawodzą i tym razem. Dziś Krzysiek przypala bułki, ja w sumie już spakowana, nie do końca wiem, co nas czeka, bo plany i wizje są całkiem luźne, wiem natomiast, że nie pojedziemy do Lozanny tylko jednak do Lucerny. Po drodze nadal Neuschwanstein. Krzyś twierdzi, że spędzimy tam ze trzy godziny i pewnie tak będzie.
Dzieci ledwo wstały, już od pierwszych zdań się pokłóciły, potem pobiły, potem poobrażały. Grają stereo: najpierw Max jęczy, potem Patryk. Obawiam się, że po tym wyjeździe Krzysiek zostawi mnie przez dzieci. Nie wiem, jak on to znosi. Ja ledwo.
Sprawdzam jeszcze raz trasę, bo jak szukałam wcześniej, to wyszło mi cztery i pół godziny, a jak szukał Krzyś, to wyszło sześć i pół. Już wiem, gdzie tkwi błąd — Krzyś szukał trasy do Lozanny, bo mu się pomyliło, gdzie jedziemy, ja do Lucerny. Na szczęście ta bliższa trasa jest właściwa. Całe szczęście, że sprawdziłam mapę. I adres.
W samochodzie obaj moi chłopcy osiągają apogeum złych humorów. Koniec końców w toyocie siedzą cztery gradowe chmury. Na szczęście powoli dojeżdżamy do Neuschwanstein (Krzyś mówił kiedyś, że to jest sześćdziesiąt kilometrów od nas, a to chyba ze sto sześćdziesiąt, możliwe, że nie słyszałam tej jedynki z przodu, hm…). W sam czas, bo chłopcy zaczynają się okładać przenośnym DVD.
Ostatecznie okazuje się, że do Neuschwanstein z Burghausen jest dwieście czterdzieści sześć kilometrów.
Cóż za zawód dla naszych oczu: zamek, który się wyłania z gór, w niczym nie przypomina disneyowskiego zamku z czołówek bajek, ponieważ główną wieżę ma w remoncie! Ale pech! Kiedy byłam tu czternaście lat temu, też nic nie widziałam, bo była mgła. No trudno. Może jednak coś zobaczymy, na pewno piękne widoki. Szukamy parkingu. Wszystkie parkingi zajęte, nie ma miejsca, jest święto i wszyscy Niemcy przypadkiem pojechali oglądać Neuschwanstein. Znajdujemy jakieś dzikie miejsce do parkowania spory kawał od trasy na zamek. W sumie dobrze, że cokolwiek się znalazło. Wysiadamy.
Chłopcy chcą siku i są głodni. Niby nie ma problemu. Max sobie siknie pod drzewem, ale Patryk, burżuj jeden, w miejscu publicznym sikać nie zamierza. Obwieszczam, że nie mam do niego siły. Jakby tego było mało, okazuje się, że nie kupimy biletów na zamek, bo te trzeba było rezerwować wcześniej, a wejście tylko z przewodnikiem, i jak właśnie jest dwunasta, to najbliższa wolna grupa jest na siedemnastą. Tak więc zostają nam jednak same widoki. Cała sytuacja nie poprawia naszych humorów. Normalnie pewnie byśmy się śmiali, ale dziś mamy wyjątkowo zły dzień. Krzysiek mówi nam, że chce iść dłuższą trasą wokół zamku, tak żebyśmy zobaczyli Marienbrücke — most nad przełęczą. Ja spokojnie mogę iść, ale nie spodziewałam się wycieczki górskiej, więc nie mam dobrych butów, a do tego jest taki upał, że chłopcy nie dadzą rady. Myślałam, że te trzy godziny, o których mówił Krzysiek, to pochodzimy po zamku, a nie wokół niego… Decydujemy ostatecznie, że idziemy.
Zadowolony z obrotu sprawy Krzysiek bierze mnie za rękę i ciągnie za sobą, za nami wleką się Patryk i Max. Patryk w końcu decyduje się wysikać pod drzewem, co sprawia, że wraca mu humor i zaczyna w podskokach wbiegać na górę. Zastanawiam się, czy też nie powinnam się wysikać dla poprawy nastroju. Max dla odmiany umiera pięć razy na etapie pięciu metrów, ale przypominam sobie, że tak samo było, gdy byliśmy na Szczelińcu, a potem mu przeszło, więc zagadujemy go i jakoś humor się nam wszystkim poprawia.
Po drodze na przełęcz spotykamy górala grającego na lirze korbowej, nawet nazwę nam po polsku powiedział. Krzysiek spędza z nim chwilę na pogaduchach, chłopcy zachwyceni instrumentem, a za chwilę jeszcze bardziej zachwyceni, bo za zakrętem jest już most. Krzyś jest trochę zdziwiony, bo okazało się, że poszliśmy jednak krótszą drogą, niż planował, z czego po cichu się cieszę. W każdym razie nie obejrzeliśmy panoramy gór, ale widok z mostu jak najbardziej. Ja, co prawda, połowicznie, bo mam lęk wysokości, a do tego most był pełen ludzi najróżniejszych ras i języków i ogarnęła mnie panika. Krzysiek oczywiście miał ubaw, a ja po angielsku opuściłam ten Cud Rąk Ludzkich.
Teraz już prosto na zamek, po drugiej stronie góry widać drugi zamek, jest to rezydencja rodziców Ludwika II Bawarskiego, również piękna, chociaż nie taka baśniowa. Po drodze gubię chłopaków, bo robię zdjęcia i zagapiam się na jezioro. Bosko.
Znajdujemy się w końcu, jak również innych Polaków, całkiem tu swojsko. Patryk wszędzie, gdzie widzi trawę, przysiada, że niby na piknik i zajada żelki. Zamek naprawdę robi wrażenie i chociaż nie możemy wejść do środka i zobaczyć słynnej kuchni z windą, nie żałuję, że przyjechaliśmy. Max zdecydowanie złapał bakcyla i od kilku dni nie rusza się bez aparatu. Humory całkiem nam już się poprawiły, zbieramy się jednak i wracamy do auta. Jeszcze kawał drogi do Lucerny.
W Niemczech jest pełno zamków. Mijamy Füssen, znów zamek, potem mijamy kolejną miejscowość i znowu, wszędzie chciałoby się wejść i zobaczyć, ale dnia by nie starczyło. Góry piękne, jeziora i cały tutejszy pejzaż urzeka mnie i działa jakoś tak wyciszająco.
W całej naszej podróży są momenty, gdzie dotkliwie odczuwamy brak nawigacji. Mój telefon zastrajkował i nie chce nic namierzać, to samo stało się z Krzyśkowym. Albo nie umiem ich ustawić. Jakoś łatwiej jednak jest mi myśleć, że to jednak to pierwsze. Przez pozostałą drogę w Niemczech kłócimy się z Krzysiem, którędy jechać, bo ja znalazłam na mapie według mnie najkrótszą drogę, po przekątnej praktycznie, a on chce jechać dołem przez Austrię i nadrabiać ze sto kilometrów. Na szczęście udaje mi się go przekonać i jedziemy po mojemu. Prawie po mojemu, Bo Jochan, u którego będziemy mieć bazę noclegową w Lucernie, zaproponował nam trasę w samej Szwajcarii lokalnymi drogami, żebyśmy mogli nacieszyć się pięknem tamtejszej przyrody. Idę więc łaskawie na ten kompromis, bo nie wiem, co mnie czeka. O, gdybym wiedziała! (i tak bym pojechała). W każdym razie zatrzymujemy się w Lindau w celu ustalenia szczegółów, korzystając z Internetu tutejszego McDonalda, uzgadniamy, co trzeba, i ruszamy dalej, niestety w przeciwną stronę. Coś nam nie pasuje, bo brak właściwych drogowskazów, kierunek na Lindau Insel jakoś nas nie przekonuje, wracamy więc i znów głośno wzdychamy do zapomnianej nawigacji i jej „skręć w prawo” lub „zawróć”.
Zanim jednak dojedziemy do Szwajcarii, stoimy w mega korku w Bregenz i dalej, ponieważ przejeżdżamy obok Jeziora Bodeńskiego i razem z nami przyjechali tu wszyscy inni, i tak sobie miło stoimy, i zazdrościmy tym, którzy parę metrów od nas plażują na trawce lub piasku i przyjechali do tego rowerami. Widoki cudne, pogoda naprawdę nam dopisała.
Postanawiamy, że nie jedziemy autostradą w Szwajcarii, bo według Krzyśka mają tylko roczne winiety i oczywiście szkoda nam tych czterdziestu franków, trzymamy się więc trasy Jochana i mojej, czyli: drogi lokalne, potem ósemeczką, potem dwójeczką i proszę, już jesteśmy. Mamy tylko jechać jak Pan Bóg przykazał na znakach, bo kary są dotkliwe, a nam przecież szkoda ileś tam franków.
Wjeżdżamy do Szwajcarii. Zaskakują mnie poziome światła drogowe, znacznie mniejszy ład niż w Niemczech i pomieszanie stylów. Widać też, że domy stare, nieremontowane, mamy momentami wrażenie, że jesteśmy w Polsce. Jestem zdziwiona. Mapa przygotowana i zbaczamy właśnie z głównej drogi. Jedziemy w kierunku Altstätten, dalej na Waldstatt, gdzie mamy wrócić na ósemkę. Jezu, jak ja żałuję tej decyzji! Wybraliśmy przypadkiem najbardziej chyba krętą drogę, jaką jechałam w życiu! Wjeżdżamy na szczyt góry! Wpadam w panikę, nie patrzę na boki, tylko wytrzeszczam oczy na Krzyśka, błagam go, żeby jechał wolniej — aż w końcu nie wytrzymuje i mówi, że już nie może wolniej, bo jedzie dwadzieścia na godzinę. Dałabym głowę, że jechał szybciej… Siedzę sztywno wbita w fotel, który trzymam oburącz tak, że prawie go nie wyrwę. Kto inny byłby zachwycony, jak na przykład moje dzieci, sądząc po odgłosach dochodzących z tyłu i patrząc na minę Krzyśka, ale ja oczywiście muszę mieć lęk wysokości!
Po jakimś czasie zatrzymujemy się na malutkim parkingu, bo Krzyś chce zrobić zdjęcia, żebym widziała, gdzie byłam, jako że mam prawie cały czas zamknięte oczy. Przy samym szczycie zatrzymujemy się jeszcze raz i właśnie dzwoni mój telefon. Ex.
— Daj mi dzieci.
Daję.
— Cześć, tato. Nie, nie wiem, gdzie jesteśmy, bo jedziemy i jedziemy, i jesteśmy na jakiejś górze, i nie wiem, ale to chyba Szwajcaria. Prawie cię nie słyszę. Dlaczego się nie logowałeś, zapomniałeś? Szkoda, mama tyle się namęczyła. Nie słyszysz? Halo! Halo! Mamo, rozłączył się.
Ex ma super zadanie — musi codziennie wejść w grę Maxa, ponieważ tylko w ten sposób nie umrze jakieś wirtualne zwierzątko. Wcześniej, gdy chłopcy byli z exem na wakacjach, ja musiałam tego pilnować — a nie było to łatwe, bo ciągle zapominałam, przez co raz bym je nawet uśmierciła, zdążyłam w ostatniej chwili!
Zjeżdżamy z góry. Jestem w stanie popatrzeć na boki. Jest po prostu niewiarygodnie pięknie. Uznajemy zgodnie z Krzyśkiem, że tutaj życie musi być jednak bardzo trudne, szczególnie zimą. Firanki w oknach wszystkich cudne, ale domy z zewnątrz nie bardzo, w sumie skromnie tu chyba ludzie żyją. Kierujemy się na Waldstatt, tutaj zatrzymujemy się na chwilę, bo jest uroczo i muszę cyknąć fotki.
Wjeżdżamy na wymarzoną przeze mnie ósemkę, która jest zdecydowanie mniej kręta, ale nie da się i tak jechać szybciej niż pięćdziesiąt na godzinę. Czyli wleczemy się. Oczywiście gubimy się w co poniektórych miasteczkach, ale ludzie chętnie nas kierują dalej i jakoś tak dojeżdżamy do Rapperswil-Jona. Tutaj przejeżdżamy bardzo długim mostem w tę i we w tę, i jeszcze raz w tę, bo się gubimy. Pierwszy orientuje się Max, że coś jest nie halo, bo pada pytanie przy trzecim przejeżdżaniu mostu:
— Czy my już tędy przed chwilą nie jechaliśmy? — Czym wywołuje konsternację.
Jest ciemno, pięknie, światła na wybrzeżu tworzą niesamowity klimat. Niestety nie umiem robić zdjęć moim aparatem w nocy, więc pozostaje zapamiętać te widoki.
Odnajdujemy w końcu drogę i trochę się załamujemy, jak na stacji paliw liczymy jeszcze, ile nam zostało kilometrów. Moglibyśmy skrócić sobie trasę o parę kilometrów, ale musielibyśmy pojechać kawałek lokalną drogą, a na to po ciemku za Chiny się nie zgodzę. Jedziemy więc przez Schwyz i napawam się tym, co widzę. Widzę jednak krótko, bo leci mi oko i tak oto Wielki Pilot zasypia. Budzę się jeszcze parę razy z wyrzutami w głowie, że zostawiam Krzyśka samego bez „nawigacji”, ale zaczynają mi się mylić kolory, a w Szwajcarii autostrady są oznaczone dla zmyłki Polaków na zielono, więc jak któryś raz źle kieruję Krzyśka, ten zaczyna polegać na tym, co widzą jego daltońskie oczy.
I słusznie.
Ostatecznie budzę się w Lucernie. Tutaj dojeżdżamy do dworca, bo to umówione miejsce spotkania z Jochanem. Faktycznie, Jochan przychodzi po dwóch minutach i zabiera nas do siebie. Oddaje nam swoją trzydziestometrową kawalerkę i sam po krótkim wprowadzeniu nas w życie Szwajcarii (nawet go rozumiem, mieszamy angielski z niemieckim i jakoś idzie) opuszcza swoje lokum i udaje się w siną dal. Robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie, naprawdę, jak na wszystkich poznanych Niemców bardzo, bardzo.
Kawalerce niczego nie brakuje, śpimy na materacu, chłopcy na podłodze i karimatach, dla nich to zdecydowanie frajda. Padają, my też. Uff. Spełnienie marzeń — Szwajcaria wita.
Dzień siódmy
16.08.2012 — czwartek
Otwieram jedno oko i nie wiem, gdzie jestem. Z boku dobiegają dziwne odgłosy, zza okna dudnienie. Albo mi się wydaje, albo pada deszcz. Nie wydaje mi się. Lucerna wita nas deszczem. Coś tu nie gra, Jochan obiecał wczoraj, że będzie pogoda. Dziwne odgłosy to budzik i szept Krzyśka: „Kochanie, wstajemy”. Jest ósma rano. Dzieci chrapią w najlepsze.
Myślę sobie, że nie wzięłam żadnej kurtki, mam jedynie bluzę z kapturem, która została w samochodzie, który z kolei stoi pod mostem przy autostradzie (Krzysiek go wczoraj odstawił — jest to jedne z nielicznych miejsc, gdzie się nie płaci za parkowanie). Ale olśnienie! Mam jeszcze kurtkę skórzaną i już mi lepiej. O dzieciach pomyślałam, mają płaszcze przeciwdeszczowe, a Krzysiek twierdzi, że lubi deszcz, więc nic nie ma. Hm.
Wszystko fajnie, tylko okazuje się, że Jochan nie pija kawy i nie ma ani jednego jej ziarenka w domu, więc czujemy poranny niedosyt. Na szczęście obok jest McDonald’s i po śniadaniu zatrzymujemy się w nim na kawę. Pan, który ją przygotowuje, fascynuje chłopców własnej roboty kwiatkami z pianki mleka, muszę obiecać Patrykowi, że zrobi takiego kwiatka w domu.
Lucerna olśniewa pięknem. Alpy wyrastające z jeziora sprawiają, że czuję się jak we śnie. Pogoda poprawia się nieco, wybieramy się więc na długi spacer. Przechodzimy obok dworca, kierując się na drewniany most, potem deptakiem wzdłuż wybrzeża. Chłopcy cały czas zafascynowani ptakami, jest tutaj dużo łabędzi i kaczek. Są nawet oswojone wróble, które wyrywają okruszki chleba kaczkom, normalnie patrzę na te ptaki i przypomina mi się Ptasie Radio — kłótnie na całego. Mamy ze sobą wczorajsze bułki, chłopaki karmią ptactwo, ptasie kłótnie robią się atrakcją nie tylko dla moich, ale również dla przechodzących obok turystów. Jest tutaj cała masa obcokrajowców, międzynarodowe miasto. Nie możemy chłopców oderwać od karmienia, na szczęście w końcu i bułki kiedyś się kończą, więc możemy iść dalej. Max robi jeszcze szybko zdjęcia Patrykowi w czapce Spider-Mana.
Za chwilę oglądamy wystawy ze szwajcarskimi zegarkami. Patryk jest zafascynowany.
— Mamo, kupisz mi taki?
— Nie sądzę.
— A ty, Krzysiek?
— Pewnie, jak wygram w totka.
Zegarek jak to zegarek, bagatelka sześćdziesiąt tysięcy franków. Scyzoryki nie są tańsze. Ale oglądanie nic nie kosztuje.
Pogoda już całkiem rześka, słońce zaczyna wyłaniać się zza chmur. Jest szansa, że się wykąpiemy, chociaż nasze tempo na to nie wskazuje. Jochan pokazał nam miejsce, gdzie nad wodą jest fajny plac zabaw, jest to niezły kawałek, ale postanowiliśmy, że tam pójdziemy.
Deptak urzeka aleją kasztanów, mijamy kasyno, drewniane kąpielisko — to taka budka, w której wykupuje się miejsce i można się opalać, i kąpać, ale nie ma plaży, tylko jest miejsce właśnie w tym budynku. Dziwne. Jochan mówił nam, żeby z tego nie korzystać, że fajniejsza plaża jest po drugiej stronie jeziora. Ale jest pięknie, cykam fotki jedna za drugą, na ile mi pozwala rozbiegany Patryk, cały czas się obawiam, że wpadnie do wody.
Dochodzimy do placu zabaw. Widziałam lepsze, szczerze mówiąc, no ale Jochan nie ma dzieci, więc wybaczam mu.
Przed placem zabaw jest trawnik z pomnikami, gdzie znika Patryk, bowiem posągi są tutaj większą atrakcją niż plac zabaw, ponieważ są gołe. Max mimochodem cyka zdjęcia w zbliżeniach. Myśli, że nie widzimy. My tymczasem padamy na ławkę, która okazuje się zupełnie mokra. Co tam, wyschniemy. Co się da, to wycieram. Chłopcy hasają, Krzyś zasypia na chwilę na moich kolanach. Czas się zatrzymał.
Sprawdzamy mapę. W sumie kawałek dalej jest muzeum transportu. Obawiamy się jednak, że Patryk nie dojdzie, albo dojdzie, ale nie wróci, bo jednak jest to daleko. Chcemy tam podejść i wrócić kolejką, ale okazuje się, że nie ma tam przystanku.
Wszystkie nasze eskapady polegają na tym, że nie jesteśmy do nich przygotowani. Nigdy nie wiemy, co ile kosztuje, ani czego się spodziewać. Nie nastawiamy się na zwiedzanie muzeów, tylko na oglądanie tego, na co nas stać. Inaczej nigdy byśmy nie wyjechali, bo ciągle brakuje nam pieniędzy. Te wakacje w ogóle są bardzo skromne, praktycznie na nic nas nie stać. Liczymy każdą kawę i każdą bułkę. Pizza Margherita w Lucernie kosztuje w przeliczeniu sześćdziesiąt złotych. W ogóle wszystko kosztuje cztery razy drożej. Tłumaczymy więc chłopcom, co i jak, i jakoś całkiem fajnie to przyjmują. Umawiamy się, że na obiad kupujemy pizzę w sklepie i sami ją sobie robimy. No i wszyscy są zadowoleni.
Tymczasem postanawiamy wracać inną drogą. Chcemy zwiedzić kościół Saint Leodegar im Hof i powolutku, idąc uliczkami, zbieramy się na obiad. Po obiedzie jednak nie pójdziemy na plażę, ponieważ postanawiamy pozwiedzać resztę Starówki.
Zanim dochodzimy do kościoła Saint Leodegar, chłopcy znów szaleją z ptakami. Uważam na Patryka, tymczasem do wody wpada Max. Nawet nie wiem, kiedy to robi, wraca w skarpetkach i wylewa wodę z butów. Poślizgnął się i otarł lekko łokieć i kolano. Śmiejemy się, bo kto jak kto, ale Max coś ma szczęście do lądowania w wodzie. I tak idziemy już w stronę domu, więc musi jakoś dojść w tych mokrych butach. Nie słyszę ani jednego słowa narzekania, mój dzielny synek. Na trawniku powoli rozsiadają się turyści na piknik. Fajnie.
Niedaleko domu jest kolejny plac zabaw. Sto razy lepszy niż ten przy deptaku! W tej chwili nie mamy czasu, obiecujemy jednak chłopakom, że w kolejnym dniu z samego rana tam pójdziemy.
Po obiedzie padamy z nóg, zasypiam na chwilę, chłopcy też polegują, mamy półgodzinną sjestę. Umawiamy się z Jochanem, że pójdzie z nami pozwiedzać resztę miasta.
Prowadzi nas uliczkami, do których byśmy nawet nie zajrzeli! W Lucernie jest ponad sto hoteli, hotel jest nawet w starym więzieniu! Jochan pokazuje nam też zameczek, który chciał kupić Michael Jackson, ale władze Lucerny nie zgodziły się na lądowisko jego prywatnego helikoptera, więc budynek kupił kto inny. Ptaki nadal są największą atrakcją wycieczki. No i może fontanny.
Idziemy na kolację. W Lucernie nie zje się niczego w knajpie poniżej dwudziestu franków na osobę. Szok. Jochan zna jednak swoiste miejsca. Jest po dziewiętnastej, prowadzi nas do restauracji z tarasem na dachu, gdzie widzimy panoramę miasta. W takiej scenerii kolacja smakuje wyśmienicie. Tym bardziej że o dwudziestej pierwszej zamykają i wszystko jest obniżone o pięćdziesiąt procent. W trakcie jedzenia dowiaduję się, ze Jochan pisze się przez „h” i że nasz sympatyczny niemiecki znajomy jest Rumunem. No i to wyjaśnia, dlaczego mianowałam go najmilszym spotkanym Niemcem…
Powoli się ściemnia. Próbuję zrobić zdjęcie zachodzącego słońca, ale mój aparat nie daje rady. Lucerna nocą jest jeszcze piękniejsza. Powolutku wracamy ścieżkami znanymi tylko Johanowi.
Jutro albo kąpiel, albo góry. Umawiamy się z Krzysiem, że rano podejmiemy decyzję. Johan mówi, że jeśli się sprężymy, możemy zaliczyć i jedno, i drugie. Nie chcemy nic zaliczać na siłę. Chcemy się zrelaksować przed wyjazdem.
Na koniec zasypiamy wszyscy mocnym, zasłużonym snem.
Dzień ósmy
17.08.2012 — piątek
Promienie słońca łaskoczą mnie delikatnie, więc chcąc nie chcąc otwieram oczy. Patrzę na moich chłopaków — śpią w najlepsze. Krzyś przytula się do mnie i szepcze, że jeszcze pięć minut. Napawam się tym wtulaniem, jego ciepłem i spokojem. Leżymy tak sobie chwilę, po czym Krzysiek idzie po bułeczki. Ustalamy, że po śniadaniu chłopcy idą z nim na plac zabaw, a ja nas w tym czasie spakuję, bo idziemy jednak w Alpy.
Szczyty kuszą swoim pięknem, Patryk trochę się buntuje i zaliczamy kilka awantur, ale zbieramy w końcu ekipę i wyruszamy najpierw po samochód. Krzyś twierdzi, że jest to dziesięć minut drogi na piechotę. Z Patrykiem jest to minut dwadzieścia. Co dwie minuty musimy mu odpowiadać, czy daleko jeszcze. Max z niepokojem dopytuje się, czy wyprowadzając się od Johana, też będziemy musieli z bagażami tak daleko wędrować. Gubimy się trochę, ale z mapą w końcu jakoś trafiamy do naszego samochodu. Na szczęście tym razem nikt go nie zwinął.
To, co mnie dobija w Szwajcarii, to ograniczenia na drodze. Przez te znaki z czerwoną obwódką dwadzieścia kilometrów staje się całą wiecznością. Jedziemy do Villi Honegg. Tutaj Szwajcaria niewątpliwie jest Szwajcarią, jaką znamy z filmów i opowieści — nieprzyzwoicie bogata, zadbana i piękna. Oczywiście tradycyjnie skręcamy nie w tę drogę, co trzeba, ale do tego już jesteśmy przyzwyczajeni.
Dojeżdżamy. Na parkingu stoją auta, jakich nie powstydziłby się Bond. Obok jest pole golfowe. Chłopcy zaliczają jeszcze drewniany mostek na parkingu.
— Mamo, zrób zdjęcie bez schodów, wszyscy się będą pytać: jak oni tu weszli? — Patryk jak zwykle zafascynowany schodkami. Nie chce jednak dalej iść z nami, najwyraźniej uważa, że dzień bez awantury to dzień stracony. Widzę, że Krzysiek za chwilę wybuchnie, bo odeszliśmy już jakieś dwieście metrów, a Patryk dalej stoi przy aucie i moja z nim dyskusja trwa:
— Patryk, chodź, proszę — krzyczę do niego po raz dwudziesty piąty.
— Nic nie słyszę!
— Chodź, bo czekamy na ciebie!
— Nic nie słyszę!
— Liczę do trzech i będzie kara!
— Nic nie słyszę!
— Za karę nie będziesz grać na komputerze. Raz, dwa…
Patryk leniwie rusza. Ja w tym czasie hamuję Krzyśka, który zaraz wyjdzie z siebie. Patryk podchodzi z hasłem na ustach:
— Mamo, dlaczego nie mówiłaś, że już idziemy?
No ręce opadają.
Nie poddajemy się, umawiamy się z dziećmi, że idą przed nami. Teraz jęczą obaj, bo zobaczyli, gdzie mamy wejść. Na zachętę obiecuję im, że po powrocie zjemy sobie lody w perle Alp, czyli w Villi Honegg. Krzysiek patrzy na mnie wymownie. Liczę się tym, że na lody wydamy ponad sto złotych, ale mam zaskórniaki na specjalną okazję. Nie odmówię sobie kawy w tej scenerii. I miała to być niespodzianka dla Krzyśka, który uwielbia dobrą kawę.
Idziemy, ścieżka łatwa, wokół ślicznie. Robię zdjęcia okolicy, która mnie oczarowała, oraz chłopaków, którzy czarują mnie codziennie. Po drodze okazuje się, że zapomnieliśmy napojów, a żar z nieba się leje. O dziwo, chłopcy jakoś to przyjmują do wiadomości. W końcu osiągamy punkt widokowy. Krzysiek wyczarowuje skądś puszkę coca-coli na czarną godzinę i zwilżamy usta. Rety. Dech zapiera. Oczywiście cykamy foty, fotki i foteczki. Robię zbliżenie plaży, którą widać w dole, a potem, oglądając zdjęcia w aparacie, zastanawiam się, co to za szczyt.
Chłopcy nie chcą wracać, aż w końcu przypominamy o lodach i Patryk puszcza się biegiem, a za nim Max, pokrzykując z troską w głosie:
— Nie biegnij!!!
Nie muszę nic mówić. Krzysiek się śmieje. Po drodze jest ławeczka, więc słyszymy tylko, jak Patryk krzyczy z dołu:
— Mamo, poczekamy w poczekalni!
I tyle ich widzimy. Dochodzimy do willi. Patryk chce być w cieniu, Max w słońcu. Przez dłuższy czas wypracowujemy kompromis.
Willa luksusowa, prywatny helikopter, basen, nocleg osiemset franków za dobę, aż się boję zapytać o cenę lodów. Siadamy w końcu na środku tarasu. Po bokach ustawione fotele bujane. Jest też leżanka, na której chłopcy się kładą i wołają do Krzyśka, żeby zrobił im masaż. Oczywiście zabawa na całego, zwracamy uwagę reszty gości radosnym śmiechem dzieci, trochę siara, ale olewam to, w końcu nikt nas tam nie zna. Zabawa trwa, dosiada się do nas jakaś starsza pani i opowiada o okolicy i o tym, że ta willa jest własnością Arabów i że oni wykupują Szwajcarię. Potem patrzy na Krzysia, na mnie, mówi, że mamy piękne dzieci, ale oczy to mają po mamie. „No, po mamie”, śmiejemy się.
W tym czasie chłopcy przenoszą się na bujane fotele i słyszę krzyk Patryka:
— Mamo, zdejmij mnie, bo się boje oprzeć!
No nie wiem, skąd ten strach, tyle huśtawek zaliczył, a tu się fotela bujanego boi. Tłumaczymy mu, o co chodzi z tym fotelem, ale wpada w panikę i muszę go zdjąć. Pocieszny jest.
Tymczasem kelnerka przynosi nasze zamówienie. Dla Patryka lody, dla Maxa tort wiśniowy, który okazał się biszkoptem nasączonym wiśniówką, dla mnie mrożoną kawę i lody. Koniec końców zamieniam się z Maxem i w końcu wszyscy jesteśmy zadowoleni. No prawie, bo tort paskudny. Moja kieszeń wytrzymała też rachunek, którego nie chcę pokazać Krzyśkowi. Jest bosko.
Jeszcze chwilę sobie siedzimy i rozmawiamy dalej ze starszą panią, ale czas nieubłaganie prze do przodu w odróżnieniu od nas. Chcieliśmy wyjechać ze Szwajcarii o piętnastej, ale chyba to jednak nie będzie możliwe. Jest za pięknie, żeby się tak wcześnie zrywać.