Mojemu mężowi i synom
Rozdział 1 — Włochy, Francja i Monako 2016
„Życie bez podróży jest jak potrawa bez soli” — Elżbieta Dzikowska
Po podróży poślubnej przyszedł czas na wakacje z dziećmi. Tym razem jednak nie rozpoczynają się w Burghausen. Krzysiek na czas urlopu zawiesił pracę, nauczony doświadczeniem z Chorwacji, a ja wynalazłam dla nas prześliczną miejscówkę w Toskanii — i to ma być nasza kolejna przygoda.
Chłopcy wyrośli mocno przez ten rok, pracujemy z Patrykiem nad „pępkowością świata” — to znaczy próbujemy znaleźć jakiś wspólny mianownik w komunikacji, żeby uniknąć ciągłych awantur. Zależy mi też bardzo na Maxie, bo przez to całe zamieszanie z zespołem Aspergera mam wrażenie, że źle się w tym wszystkim czuje. Mam nadzieję, że ten wyjazd pomoże nam złapać równowagę, nacieszyć się sobą i nadrobić braki z całego roku.
Dzień pierwszy
19.08.2016 — piątek
Wyjeżdżamy około dziesiątej, wyjątkowo w tym roku bez stresu, zdążyłam wszystko zapakować i chyba niczego nie zapomniałam. Docelowo jedziemy do Riparbelli, jakieś tysiąc pięćset kilometrów, więc rozbijamy dojazd na dwa dni. Krzyś załatwił nam nocleg u mamy swojego przyjaciela w Monachium — Frau Otti.
Chłopcy cieszą się, bo ciekawi są Włoch i wymarzonej przeze mnie Toskanii — zawsze mówiłam, że pojechanie tam to jedno z moich marzeń, szczególnie po obejrzeniu filmu Pod słońcem Toskanii. Do tego zapowiadam im przystanek nad Gardą, bardzo chcę pokazać to przepiękne jezioro — planujemy tam być jutro około szesnastej.
Droga mija nawet spokojnie, Patryk dopytuje się, czy wzięliśmy mu hulajnogę — ten nowy nabytek to strzał w dziesiątkę, lekarstwo na jego pieszą niemoc. Wzięliśmy — to była pierwsza rzecz na liście.
Po drodze jak zwykle korki, bo pełno remontów, ale bez większych przeszkód trafiamy na miejsce. Frau Otti wita nas bardzo serdecznie, dopiero teraz mamy okazję się poznać, chociaż mojego męża zna już ze dwadzieścia lat. Chłopcy trochę onieśmieleni, ponieważ Otti ciągle o coś ich pyta po niemiecku i nic nie rozumieją. Jesteśmy mocno zmęczeni. Ale kolacja jest przepyszna, ciężko się oderwać od stołu. Wiemy jednak, że o ósmej musimy wyjechać, żeby na spokojnie dotrzeć na miejsce, więc w końcu idziemy spać.
Dzień drugi
20.08.2016 — sobota
Wyjeżdżamy prawie zgodnie z planem, bo o ósmej trzydzieści — no nie dało się inaczej, Otti zrobiła nam takie śniadanie, że grzechem by było nim wzgardzić. Dostajemy od niej porządną wałówkę na drogę, aż się głupio czuję, ale ona Krzyśka traktuje prawie jak syna, więc może stąd ta hojność.
Z Monachium wyjeżdżamy w korku, droga bardzo zatłoczona, już wiem, że znacznie dłużej pojedziemy, niż zakładaliśmy. Pogoda naprzemienna: raz bardzo mocno grzeje słońce, raz leje deszcz. Krzysiek jest już bardzo zniecierpliwiony, bo namówiłam go, żeby zjechał z autostrady, a teraz stoimy w jeszcze większym korku, bo większość kierowców, jak się okazało, wpadła na ten sam pomysł.
Sprawdzam czas: do Gardy zostały nam jeszcze ze dwie godziny drogi, a jest osiemnasta. Powoli tracę nadzieję, że zajedziemy, zanim zajdzie słońce. Nieszczęśliwie mam rację, ponieważ docieramy do Gardy na wpół do dziesiątej wieczorem, w miejscu jeziora jest… mgła. Z nieba siąpi. Nic nie widać. Stoimy na brzegu jeziora i pokazuję właśnie moim dzieciom, co powinny zobaczyć:
— Wyobraźcie sobie, że to jest jezioro, które powstało u podnóża gór, wokół rosną palmy i kolorowe kwiaty, można przejść sobie deptakiem przy brzegu…
Krzyś obejmuje mnie i szepcze do ucha, że jeszcze tu przyjedziemy, że mam się nie przejmować. Kochany jest.
— Yhy… Mamo, a możemy już coś zjeść? — Patryk sprowadza mnie na ziemię.
— Może być pizza? — pytam, chociaż znam odpowiedź.
— Taaaak — krzyczą zgodnie wszyscy trzej.
No dobra, to idziemy na pierwszą włoską i, jak się okazuje, przepyszną pizzę. Mniam.
Dajemy sobie jeszcze chwilę i zbieramy się w dalszą drogę. Znów wjeżdżamy na autostradę, która na szczęście już nie jest tak zatłoczona. Mimo to, chyba ze zmęczenia, droga nam się bardzo dłuży. Chłopcy dawno już śpią, ja próbuję zagadywać Krzyśka, ale sama ledwo widzę na oczy. Jesteśmy już na szczęście blisko Livorno, mamy zjazd z autostrady, ale nagle słyszymy jakiś hałas. Krzyś zatrzymuje się, żeby sprawdzić, co się stało, bo wydaje nam się, że złapaliśmy gumę. Niestety mamy rację. W oponie znajduje się wielki, gruby gwóźdź. Siadamy na krawężniku i nie wiemy, śmiać się czy płakać.
— Co dalej? — pytam cicho.
— Wiesz co, powietrze nie zeszło, pojedziemy powolutku, to około godzina drogi, może się uda, a jeśli nie, będziemy się wtedy martwić. Dobrze, że zjechaliśmy z autostrady.
Dojeżdżamy szczęśliwie, gdy Riparbella pogrążona jest w głębokim śnie. Na szczęście klucze do naszego domku mamy zostawione w sekretnym miejscu. Musimy świecić sobie latarką, żeby znaleźć wejście. Budzimy chłopców i przenosimy bagaże, a potem wszyscy padamy.
Co za dzień.
Dzień trzeci
21.08.2016 — niedziela
— Wstajecie już? — Do sypialni zagląda Max. — Widzieliśmy z Patrykiem basen na zewnątrz, ładnie tu. Może pójdziemy popływać?
— Co dzisiaj robimy, mamo? Nudzi mi się i Internet nie działa. — Patryk przepycha się przez Maxa.
— Dajcie chwilę pomyśleć — mówię — przebierzcie się w kąpielówki i poczekajcie na mnie przy basenie.
— Ja pójdę z nimi, a ty sobie jeszcze poleż — odzywa się Krzyś.
W ten sposób za chwilę wszyscy jesteśmy już na nogach. Idę wziąć prysznic, który okazuje się moją zmorą, bo nie dość, że ma zasłonkę, a nie cierpię tego oślizgłego, przyklejającego się do mojego ciała wynalazku, to w dodatku jest strasznie mały! I przecieka. Taka rzecz jednak nie zmąci mojego szczęścia. Wycieram podłogę i idę robić śniadanie, które zamierzam podać na zewnątrz. Przez otwarte okno w kuchni docierają do mnie radosne wrzaski mojej trójki.
Akurat gdy jemy śniadanie, przychodzi pośredniczka, dzięki której wynajęliśmy ten domek. Dostajemy mapę i wskazówki co do pobytu. Załatwia nam żelazko, jest mi potrzebne, a nie ma na stanie wyposażenia. Ustalamy, że dziś pojedziemy zobaczyć Cecinę, małe miasteczko nad morzem, niedaleko naszego lokum. Jest tam też Lidl, gdzie chcemy zrobić zakupy.
Miasteczko jest malutkie, ale śliczne. Patryk szaleje na swojej hulajnodze, że ledwo możemy za nim zdążyć. Maxowi buzia się nie zamyka. Po zakupach wracamy do Riparbelli, bo potrzebujemy dzisiaj luźnego popołudnia. Niestety nie udaje nam się znaleźć zakładu z wulkanizacją opon, więc nadal jeździmy z naszym nieodłącznym przyjacielem gwoździem.
W zasadzie do wieczora nic nie robimy. Chłopcy szaleją w basenie, Krzyś razem z nimi, a ja leżę sobie na leżaczku i jestem szczęśliwa… Po obiedzie ustalamy, że jutro popłyniemy na Elbę. Włączam Internet, żeby kupić bilety na prom, i już się cieszę na jutro.
Dzień czwarty
22.08.2016 — poniedziałek
Najbardziej z tego dnia to chyba cieszy się Patryk. Wstał pierwszy i już jest gotowy. Max pomaga mi przygotować śniadanie, Krzyś pakuje nas na cały dzień.
Nagle coś podcina mi nogi.
— Co to było? — krzyczę i z niedowierzaniem patrzę na psa, który zjawił się nie wiadomo skąd i właśnie dobrał się do naszych śmieci, rozwalając je po całej kuchni.
— Psikus! — dobiega z zewnątrz. — Psikuuuuus! Boże, gdzie on się podział? Paweł, widziałeś psa?
— Jest u nas — wychylam się zza okna — chyba przyszedł na śniadanie.
— O rany, przepraszam! Jestem Anka — przedstawia mi się nowa znajoma — mieszkamy w domku obok. Zaraz go zabieram. Maryyysiaaaa!
Za chwilę przybiega śliczna dziewczynka, na oko ma jakieś osiem lat. Pies na jej widok dostaje szału, z radości strasznie głośno szczeka, na szczęście Marysia zakłada mu smycz i zabiera go.
— Niezły początek znajomości — śmieje się Anka.
Obie wychodzimy na dwór i witamy się z naszymi mężami. Nowi znajomi są z Katowic, będą tutaj dwa dni dłużej niż my.
Paweł ma kompresor samochodowy, który uratuje nam oponę, gdyby zeszło powietrze, więc pożycza go nam i w ten sposób jesteśmy już w pełni wyposażeni na wyprawę.
Na Elbę płyniemy z miasteczka Piombino. Mamy wypłynąć o jedenastej i wrócić o osiemnastej, powinno nam wystarczyć tyle godzin, żeby nacieszyć się wyspą i co nieco zobaczyć.
Na promie Patryk trochę się boi, ale z ciekawością patrzy, jak parkowane są auta. Gdy wchodzimy na pokład, od razu musimy zamówić coś do jedzenia, tak smakowicie wyglądają wystawowe bułeczki. Pogoda jest piękna, na szczęście zabraliśmy też rzeczy na plażę, więc jeśli będziemy mogli, na pewno się wykąpiemy. O samej Elbie prawie nic nie wiemy poza tym, że był tu Napoleon.
Okazuje się, że wyspa jest prześliczna. Zwiedzamy sobie Portoferraio wraz z pięknymi fortami i willą Napoleona, ale chcemy objechać wyspę samochodem — może się uda. Ruszamy więc w zakorkowaną drogę — korki się nas trzymają bardzo mocno, jak widać. Po drodze zajeżdżamy na plażę, gdzie znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem. Na szczęście cud się zdarza. Parkujemy na małym placyku, idziemy na pizzę i potem na plażę. Patrykowi bardzo się tu podoba, proponuje nawet zamienić miejscówki.
Gdy trochę nas przypieka, decydujemy się na dalszą jazdę wokół Elby — ile zdążymy, tyle nasze. Dopompowujemy oponę i udajemy się w stronę Marciany, w górze widać jakieś miasteczko, nad którym wznosi się wieża kościoła. Decydujemy się na wjazd na tę górę. Po drodze dostrzegam za wycieraczką jakiś świstek. Zatrzymujemy się, Krzyś ogląda ten papier, wygląda jak paragon. Zaglądam mu przez ramię i wydaje mi się, że to mandat. Włączamy Internet i tłumaczymy treść z papierka. Tak, to mandat za złe parkowanie. Okazuje się, że miejsca parkingowe oznaczone są różnymi kolorami i trzeba wiedzieć, jaki kolor co znaczy. Teraz już będziemy wiedzieć na pewno.
To miasteczko na górze to Poggio. To tu napijemy się espresso. Niewielki placyk, przy którym parkujemy, jest prawie pusty, bo jest sjesta. Na szczęście espresso można kupić. W dole widać lazurowe morze, nie mogę się wręcz napatrzeć. Patryk chce swoją hulajnogę, szaleje na niej, ale nie może wjechać po schodkach, których tu jest całe mnóstwo. Od razu psuje mu się humor, ale dzielimy się na grupki — Krzyś z Maxem idzie w jedną stronę, ja z Patrykiem w drugą, pomagam mu wnieść po schodach hulajnogę. Zwiedzamy tak całe miasteczko, dużo domów jest na sprzedaż. W zasadzie to się nie dziwię, trochę wygląda na wymarłe, ale może to przez sjestę. Sprawdzam czas i widzę, że musimy już wracać, bo nie zdążymy na prom, a nie wiem, czy znów nie będzie korków.
Krzyś chce jeszcze jedno espresso i trochę się kłócimy, bo ja nie chcę jechać na ostatnią chwilę i wolę to espresso wypić spokojnie, czekając na prom. No i masz ci los, mój mąż się na mnie obraża i w tej skwaszonej atmosferze wracamy do portu.
— Nie mów, że się na mnie gniewasz — przerywam dłuuugą ciszę.
— Nie gniewam się, ale nie rozumiem, dlaczego tak się uparłaś, przecież spokojnie byśmy zdążyli wypić to espresso. Taki piękny był tam widok, na dole już nie będzie takiego klimatu.
Z jednej strony bronię swojej decyzji, ale w duchu przyznaję mu rację. Sobie z drugiej strony też — co by było, gdybyśmy się spóźnili?
Na szczęście nie ma korków i docieramy pół godziny przed czasem. W zasadzie to na moje nieszczęście, bo widzę ten wielki wyrzut w oczach Krzysia, więc zaciągam go na espresso, no ale wiem, że to już nie ten klimat, nie ten widok i czas. Taka namiastka malutka tylko.
Dzięki wcześniejszej rozmowie zły humor jednak szybko mu mija i za chwilę już płyniemy. Gdy docieramy do domu, już jest ciemno. Mój mąż szepcze mi do ucha, że uwielbia się godzić. Lubię te nasze wieczory, przeciągające się do późnej nocy.
Jutro atakujemy kontynent.
Dzień piąty
23.08.2016 — wtorek
Budzi nas Patryk, który siedzi na mnie i krzyczy.
— Mamo, wstawajcie, jedziemy dziś do Pizy!!!
Boże Święty, po co ja mu to wczoraj powiedziałam. Piza jest najważniejszym punktem wakacji, ponieważ marzeniem Patryka jest zobaczenie krzywej wieży. Cieszę się razem z nim na ten dzień, bo fajnie jest spełniać dziecięce marzenia. Nie przypuszczałam tylko, że on od szóstej będzie na nogach!
W ogóle to miałam dziś dziwny sen. W tym domku mamy taki stary kredens z prześliczną porcelaną, no i śniło mi się, że ten kredens cały się trząsł, a porcelana się rozbiła. Sen był tak rzeczywisty, że aż idę sprawdzić, czy to prawda. Na szczęście kredens jak stał, tak stoi, a naczynia w środku są całe.
Cóż, czas się zbierać, więc szykujemy śniadanie i ustalamy, że pojedziemy z samego rana, żeby mieć więcej czasu po południu.
Około dziewiątej dzwoni moja siostra, czy u nas wszystko w porządku. Mniej więcej w tym samym czasie pisze mój brat z podobnym pytaniem. Jestem trochę zaskoczona, ale informacja od Reni zupełnie zwala mnie z nóg. W środkowych Włoszech było w nocy silne trzęsienie ziemi i są już ofiary. Smutna to wiadomość, od razu szukamy w Internecie, w jakim regionie dokładnie to się stało. Myślę sobie, że życie jest bardzo kruche, można wieczorem położyć się spać i rano już nie wstać. Nie nakręcam się jednak, tylko kończymy śniadanie, pakowanie i siadamy do auta
— Mamo, czy wzięłaś moją hulajnogę? — Patryk jak zwykle pilnuje swoich spraw.
— Jak mogłabym nie wziąć, bez niej się nie ruszam! — odpowiadam zgodnie z prawdą. Hulajnoga bowiem to genialny pomysł.
Po drodze szukamy jeszcze wulkanizacji i tym razem udaje nam się ją znaleźć. Wymieniamy oponę, na szczęście mają taką na stanie, i jedziemy dalej.
Droga jest kręta — gdy widzę na nawigacji zakręty sto osiemdziesiąt stopni, to mi słabo. Łapię się na tym, że mówię Krzyśkowi, ile stopni będzie miał zakręt. Gdy dojeżdżamy do Pizy, oddycham z ulgą.
Patryk dostaje przyspieszenia i prawie biegniemy za nim i jego hulajnogą, co sprawia, że w tempie iście błyskawicznym, jak na nasze możliwości, przybywamy pod wieżę, która wraz z katedrą i Polem Cudów w ogóle nie pasuje do reszty zabudowań. Całość wygląda bardzo imponująco. Patryk prawie natychmiast ustawia się w kolejce, bo chce wejść na wieżę, ale okazuje się, że trzeba kupić bilety. Teraz z kolei ja się ustawiam w kolejce po nie, ale niestety sprawa nie jest prosta, ponieważ najbliższe wejście będzie za trzy godziny, a tyle nie chce mi się czekać.
Patryk jest niepocieszony, nawet zdjęcia pod wieżą nie chce sobie zrobić, ale obiecuję mu, że następnym razem to kupimy te bilety on-line i nie będzie problemu.
Siedzimy chwilę na schodach katedry, obserwujemy przewalający się tłum, a mój telefon urywa się od zawodowych propozycji. Rzeczywiście Pole Cudów.
Wycofujemy się z ryczącym Patrykiem, na szczęście hulajnoga potrafi rozwiać niezadowolenie i znów nastawiamy się na bieg za nim. Max idzie z nami, trzymając mnie za rękę, co jest wzruszające, bo jest już mojego wzrostu. Miło. Robimy krótki przystanek na kupno wachlarzy i pędzimy dalej.
— Skoro jeszcze mamy taką młodą godzinę, to może zahaczymy o San Gimignano? Średniowieczny Manhattan? — pytam w samochodzie mojego męża. — To tylko około półtorej godziny drogi stąd…
— Taaaak, chcę na Manhattan! — Patryk natychmiast podłapuje, Max mniej wylewnie, ale też jest za, więc zmieniamy kierunek i jedziemy w głąb Toskanii.
Droga znów jest bardzo kręta, po drodze odwiedzamy winnicę i kupujemy sobie kilka butelek wina. Jest tak pięknie, że przestaję się skupiać na serpentynach, co jest niezwykłe.
San Gimignano widoczne jest z daleka — jego panorama na szczycie góry robi imponujące wrażenie. Nie możemy zaparkować, bo pomimo kilku parkingów nigdzie nie ma miejsca! Po półgodzinnym jeżdżeniu w kółko w końcu ktoś wyjeżdża i kończymy krążenie. Patryk mówi, że on bez hulajnogi nie idzie, no ale z hulajnogą za bardzo się nie da, tak przynajmniej mi się wydaje. Najpierw musimy dostać się na górę, na szczęście jest winda. Krzysiek nie chce jechać windą, więc mamy mały zgrzyt, bo Patryk już się przy niej zaparł. Tłumaczymy mu, że idąc na górę na piechotę, więcej zobaczymy, ale to nie działa. W końcu wjeżdżamy tą windą, bo w zasadzie nie mam mocnych argumentów na „nie”, a szkoda mi czasu na kłótnie. Patryk stwierdza, że schodząc na nogach, też zobaczymy to samo. Nie sposób nie przyznać mu racji, o ile patrzy się plecami.
— Wiesz co — mówię do Krzysia, gdy już jesteśmy na górze — to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie! — Jestem zauroczona, zachwycona i wszystko razem wzięte.
— Mam wrażenie, że mówisz to za każdym razem, jak coś zwiedzamy — śmieje się mój mąż, obejmując mnie.
— Może i tak, w końcu tu jest wiele takich miejsc — odpowiadam mu, opierając się na jego ramieniu. — Ale mi fajnie!
Wszystko z kamienia, zastanawiamy się, w jaki sposób budowano te wieże. Wszędzie wąskie uliczki i schodki, małe sklepiki, w których można kupić trochę szafranu, z którego słynie to miejsce.
Przysiadamy sobie na schodkach. Patryk biega po uliczkach razem z Maxem, więc jestem już spokojniejsza, a ich tempo jest jednak znacznie wolniejsze od hulajnogi.
Zatrzymujemy się na niewielkim placyku w kawiarni, słońce chyli się ku zachodowi i chociaż to piękna chwila, to trochę mi smutno, że kończy się kolejny dzień, a ja jeszcze się nie nasyciłam Toskanią.
Zrywam się, gdy uświadamiam sobie, że droga powrotna to serpentyny, a po ciemku to ja dostanę zawału serca, więc powoli zaganiam wycieczkę do auta. Idziemy w dół na nogach, zgodnie z umową. Patryk nawet za mocno nie jęczy, Max zadowolony, bo jemu też tu się bardzo podoba.
Z parkingu ciężko wyjechać, to chyba taka pora, że już większość turystów opuszcza miasteczko. Po drodze chciałabym jeszcze zobaczyć Volterrę, ale gdy dojeżdżamy, jest już całkowicie ciemno i jedyne, co możemy zrobić, to krótki spacer i podziwianie iluminacji. Szkoda.
Jutro jeszcze nie wiem, co będziemy robić, bo marzy mi się Florencja, ale nie wiem, czy w tym upale dam radę. Robimy kolację, Patryk pada, Max siedzi sobie z nami przy basenie i gadamy. Tego było mi trzeba. Przychodzą do nas Anka z Pawłem, oddajemy im kompresor, dzielimy się wrażeniami z dzisiejszego dnia i my polecamy im San Gimignano, a oni nam Lukkę.
Gdy w nocy przytulam się do mojego męża, szepczę do niego, że mogłabym tu zamieszkać.
— Wszędzie, gdzie chcesz, kiciu, byle ze mną — mruczy mi do ucha i oddajemy się pieszczotom księżycowej nocy.
Dzień szósty
24.08.2016 — środa
Budzę się pierwsza. Nie wiem, która jest godzina, ale słyszę radosne szczekanie psa. Wolałabym śpiewanie ptaków, ale Psikuś skutecznie je zagłusza. Zanim chłopcy wstaną, przytulam się jeszcze do pleców mojego męża i szepczę mu do ucha, że dziś moja kolej na zrobienie kawy.
Jest bardzo gorąco, więc dzieci korzystają z basenu, a my ustalamy plan na kolejne dni. Chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej, ja chciałabym Florencję, ale jest tak gorąco, że nie da się zwiedzać, szczególnie z dziećmi. Lukka jednak jest mniej wymagająca czasowo, więc kusi i nęci, i w końcu decydujemy się na pojechanie tam zaraz po obiedzie. Oczywiście z hulajnogą.
Po drodze czytam na głos przewodnik.
Gdy dojeżdżamy, na szczęście nie ma problemu z parkingiem, za to Patryk ciągle nam znika z pola widzenia, więc się denerwuję, bo tu co chwila są jakieś place i placyki, od których rozchodzą się gwiaździście uliczki i ja nie wiem, jak on się znajdzie, gdy się zgubi. Biegam więc za nim i krzyczę:
— Zaczeeeeekaaaaaj!!! Patryyyyyyk!
Krzyś się śmieje, że się role odwróciły.
Razem ze mną biega Max i krzyczy to samo.
Lukka ma sporo wysokich wież i to jest nasze wybawienie, bo Patryk wprost uwielbia wszelkie punkty widokowe. Krzysiek próbuje go dogonić i proponuje mu wejście na jedną z nich. Wraz z Maxem zostajemy na dole, pilnując hulajnogi — oboje mamy lęk wysokości. Siedzimy sobie u podnóża tej wieży w cieniu i możemy trochę odpocząć. Na chwilę przymykam oczy.
— Mamo, mamo, tam na górze rosną drzewa! Widziałem całą Lukkę i jeszcze więcej! Mógłbym na tej wieży zamieszkać! — Potok słów natychmiast przywraca mnie do rzeczywistości. — Chcę wejść na każdą wieżę tutaj, OK? Widziałem ich z góry całe mnóstwo!
Patrzę na Krzysia, który uśmiecha się do mnie od ucha do ucha.
— Nie ma problemu, jeśli o mnie chodzi — mówi. — Max, może jednak wejdziesz z nami? Na górze są naprawdę piękne widoki. — Pokazuje nam zdjęcia, jakie udało mu się zrobić.
— To ja już jadę — słyszymy nagle i to jest koniec postoju. Widzimy tylko plecy Patryka.
Rzeczywiście Patryk wchodzi na wszystkie wieże, na które się da i które znajdujemy, kluczymy po uliczkach, szukając ich na mapie, bo nie wszystkie widać z daleka — w ten sposób mamy przynajmniej dodatkowe cele wycieczki, a ja mam czas na odpoczynek, pilnując hulajnogi. Max się przełamuje i wchodzi z nimi. Myślę sobie jednak, że ja to ja, ale mojemu mężowi też należy się chwila spokoju, i gdy docieramy na Piazza San Michele, proponuję mu espresso, na co z wdzięcznością przystaje.
— I lody! — krzyczy Patryk.
— To ja zajmę miejsce! — Max wybiera kawiarniany ogródek, skąd mamy piękny widok na kościół San Michele in Foro, który mnie absolutnie zachwyca. Słońce jest coraz niżej, kościół mieni się w jego promieniach, ale tylko do połowy, reszta chowa się w cieniu. Obchodzimy cały plac, właściwie obiegamy, bo chociaż ustaliłam z Patrykiem jakieś zasady poruszania się na tej hulajnodze, to jednak tempo robi swoje.
Docieramy do kolejnego pięknego zabytku, jakim jest Duomo di San Martino. To miasto, to miejsce, gdzie na pewno wrócę bez dzieci. Do samochodu mamy niedaleko, wracamy do domu, gdy już jest ciemno.
Dzieci kładą się spać, a mój mąż szykuje dla mnie winko przy basenie. Kąpiemy się tam tylko we dwoje, przy świetle księżyca i z lampką wina. Cudowna, włoska noc.
Dzień siódmy
25.08.2016 — czwartek
Dziś mamy dzień lenia. Upał leje się z nieba taki, że nie chce się ruszać ani rączką, ani nóżką, więc większość dnia spędzamy przy basenie. Patryk już nawet zaczyna się nudzić, pomimo że ma towarzystwo, bo Ania z Pawłem też na razie nigdzie nie jadą. Robimy dziś wspólny obiad i nie mamy żadnych planów.
Patryk leży na materacu i udaje, że śpi, bo się obraził o coś na Marysię. Nie reaguje na moje prośby, żeby przyszedł na obiad ani na żadne inne typu: „trzeba posmarować się kremem”. Dla nas to znak, że jednak trzeba coś wymyślić, bo inaczej będziemy musieli reagować siłowo. Wymyślamy więc krótki objazd po okolicy, plażę w Cecinie plus na końcu zakupy w Lidlu. Pomysł wszystkim się podoba, więc idziemy się ogarnąć i wyjeżdżamy.
Wszystkie miasteczka, które mijamy po drodze, wyglądają podobnie! Kamienne, wąskie uliczki, kolorowe tabliczki na domach i kościółek z cmentarzem. Większość leży na wierzchołkach licznych tutaj wzgórz. Kluczymy czasem po wąskich uliczkach, bo są jednokierunkowe i często bardzo strome. W jednym z miasteczek zatrzymujemy się na lody i espresso. Mam wrażenie, że życie tutaj zamarło, a to po prostu sjesta. Po lodach wracamy w stronę Ceciny, bo chcemy jeszcze skorzystać ze słońca i plaży.
Wybieramy Spiagge Bianche koło Vady, bo jest to biała plaża, z piaskiem mieniącym się w słońcu, gdzie miejscami wygląda, jakbyśmy chodzili po diamentach.
Jedna rzecz mnie tu zaskakuje: wiatr! Moja sukienka wydyma się jak żagiel, Patryk mówi, że się nie rozbiera, bo mu zimno, Max za to z Krzyśkiem biegną jak zwykle poskakać przez fale. Mi też chłodno, więc owijamy się z Patrykiem ręcznikami i patrzymy na szalejących w morzu Maxa i Krzyśka. Mam ochotę zamoczyć sobie stopy, ale woda jest strasznie zimna! Właściwie to mi zawsze zimno, jak tak sobie myślę, tylko Morze Czarne było dla mnie na tyle ciepłe, że mogłam się w nim wykąpać.
Nawet nie wiem, ile tu siedzimy, Patryk nie marudzi, bo bawi się piaskiem, zmęczeni skoczkowie właśnie wracają i pryskając naokoło wodą, mówią do mnie jeden przez drugiego, a ja czytam książkę i nie bardzo wiem, o co chodzi.
— Mamo, poczekajmy na zachód słońca!
— Lena, nie wiem, która godzina, a mamy jeszcze zrobić zakupy…
— Sklep jest do dwudziestej pierwszej, na pewno zdążymy i zobaczyć zachód słońca, i zrobić zakupy — odpowiadam, powoli zbierając rzeczy, bo ten zachód to już za chwilę.
Do Lidla zdążamy i Patryk kupuje sobie w nim bułkę z nadzieniem, która wygląda jak wielki pieróg i jest tym wręcz zachwycony. Szkoda, że w Polsce nie ma takich bułek.
Kolację robimy sobie razem z Anką i Pawłem i bardzo miło nam leci czas. Lubię tutaj wieczory ze wszystkimi odgłosami, jakie wydaje przyroda, ostatecznie wliczając w to Psikusia. Kiedy patrzę, co on wyczynia, to dziwię się, że jeszcze nie wskoczył do basenu. Cud jakiś. Za to gdy tylko otwieram drzwi od domku, zjawia się natychmiast, wpada jak piorun kulisty i tak samo wypada z naszymi śmieciami w pysku — bo śmieci trzymamy w reklamówce przy zlewie w ramach segregacji. Już się nawet do tego przyzwyczaiłam, że muszę odczekać chwilę, zanim wyjdę, żeby nie zabić się o wpadającego do domu psa.
Jutro musimy wyjeżdżać — czas minął zdecydowanie za szybko, Florencję przekładamy na następny raz, Sienę również. Nie żałuję jednak, że mieliśmy inne priorytety, bo chcieliśmy poznać szlaki Toskanii i trochę nam się udało.
Gdy leżymy w łóżku, wpadam na pomysł, żeby przedłużyć wakacje, bo Krzyś ma jeszcze wolne, ja też. W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pojechać dalej.
— Kochanie, tak patrzę na mapę i myślę sobie, że skoro już tu jesteśmy, możemy wracać przez Szwajcarię i przedłużyć nasze wakacje o kilka nocy, zahaczając o Lazurowe Wybrzeże… Co o tym myślisz? — Patrzę na Krzysia wzrokiem Kota w Butach ze Shreka.
— A masz jakiś konkretny pomysł? Bo w zasadzie czemu nie? Pytanie, ile to będzie kosztować i co chcesz zobaczyć, lub odwrotna kolejność — śmieje się do mnie.
— Czekaj, zaraz podam ci plan — odpowiadam, studiując jeszcze przez chwilę mapę. — Pojedziemy do Cannes i to będzie nasza baza wypadowa. Co nam się uda zobaczyć, to nasze, ale najbardziej chciałabym pojechać do Cannes właśnie i do San Tropez, śladami Louisa de Funèsa, zobaczyć posterunek żandarmerii i uliczki, gdzie kręcone były ulubione filmy moje i mojego ukochanego dziadka. Z tymi filmami kojarzy mi się dzieciństwo!
Krzyś wie, o czym mówię, bo on też kocha kino francuskie, w szczególności komedie. Wiem, że się zgodzi, czuję to w kościach, zresztą, dlaczego miałoby być inaczej. W tym roku finanse nam na to pozwalają, Bóg jeden raczy wiedzieć, jak to będzie później, więc szybko szukam noclegów w Cannes. Znajduję w całkiem dobrej cenie mieszkanie w pięknym budynku, trzysta metrów od morza. Jeśli wyjedziemy najpóźniej o jedenastej, to powinniśmy zdążyć do siedemnastej, osiemnastej, wybierając drogę E80 i potem A10 — myślę, że będzie malowniczo, bo trasa biegnie wzdłuż linii brzegowej morza.
Z podekscytowania nie mogę zasnąć. Krzyś też nie może, chociaż powód jest inny — ja naprawdę nigdy nie wiem, skąd on czerpie energię. Gdy w końcu czuję nadchodzący sen, uświadamiam sobie, że zapomniałam się z tego wszystkiego spakować.
Dzień ósmy
26.08.2016 — piątek
To, że zapomniałam się spakować, to mniejszy problem, niż to, że zapomniałam nastawić budzik i, gdyby nie mój mąż, a właściwie Psikuś, na którego zawsze rano można liczyć, to byśmy wyjechali pewnie o piętnastej. Tymczasem mój mąż budzi mnie śniadaniem do łóżka i aromatycznym espresso. Mówi, że chłopcy już sami się spakowali, pozostało tylko sprawdzić, czy niczego nie zapomnieli.
Krzyś siada na łóżku naprzeciwko mnie.
— Lubię patrzeć, gdy jesz — mówi, trącając mnie nogą.
— A ja lubię, gdy mi przynosisz do łóżka śniadanie — odpowiadam z pełną buzią. — Pycha!
Gdy w końcu się ogarniam, okazuje się, że prawie wszystko już spakowane i gotowe, zostały tylko moje rzeczy, bo Krzyś nie wiedział, co chcę założyć.
Pakujemy więc wszystko do samochodu, żegnamy się z sąsiadami i ruszamy w drogę. Dopiero teraz mówimy dzieciom o zmianie planów.
— Wow, naprawdę??? Naprawdę jedziemy do Cannes??? To tam, gdzie przyjeżdżają wszystkie gwiazdy filmowe?? — Max nie może uwierzyć.
— No tak — śmieję się — może kogoś rozpoznasz, a już na pewno zobaczymy Aleję Gwiazd.
Nie przewidziałam jednego: korki. Droga nam się wydłuża znów o jakieś dwie godziny, bo większość turystów mieszka przecież nad morzem i ta trasa może i jest malownicza, ale niekoniecznie najszybsza. Robimy sobie tylko jeden przystanek na pizzę i zbliżamy się w końcu do Genui. Na moście korek, chociaż sam most robi wrażenie. Gdy stoimy jednak prawie godzinę, wrażenie blednie i zaczynam się denerwować. Muszę zawiadomić gospodarza mieszkania, że się spóźnimy. Na Bookingu mam informację, że jeśli przyjedziemy po osiemnastej, to płacimy dodatkowo piętnaście euro. No, ale kto mógł przewidzieć takie korki.
W samej Francji już luźniej, dojeżdżamy na dwudziestą. Budynek jest prześliczny, chociaż nasze mieszkanie leży w jego mniej reprezentacyjnej części i znajduje się na czwartym piętrze bez windy, co studzi nieco moją ekscytację. Krzyś jest bardzo zmęczony, bo trasa była ciężka. Samo mieszkanie bardzo ładne, z widokiem na ogród i morze. Gospodarz jest Rosjaninem, oczywiście żąda od nas tych nieszczęsnych piętnastu euro. Krzysiek próbuje z nim negocjować, że to przez korki i nie zamierzaliśmy się spóźnić, ale ja wiem, że nic z tego nie będzie, bo taki zapis jest w warunkach rezerwacji. Próbuję go wyciszyć, ale nie udaje mi się, zmęczenie też nie pomaga, sama jestem już na niego zła. Daję gospodarzowi te piętnaście euro, żeby sobie poszedł, i gdy zamykają się za nim drzwi, wyrzucam całą złość na mojego męża. Kłócimy się chyba po raz pierwszy z takim zacięciem, że aż dzieci próbują nas uciszyć. Ja uważam, że nie było o co robić awantury, a Krzysiek wciąż utrzymuje, że gospodarz powinien wykazać się empatią i wziąć chociaż połowę tej kwoty, a nie całość. Włoska kłótnia we Francji. Jestem strasznie zła, bo prysł cały czar Cannes, jestem zawiedziona, bo nie tak sobie wyobrażałam moje pierwsze zetknięcie z Francją, miało być romantycznie, a zrobiło się nieznośnie przez głupie siedemdziesiąt złotych. Idę więc sobie do sypialni poryczeć, żeby wraz ze łzami zeszły mi emocje.
Okazuje się, że Krzysiek jest na mnie obrażony, bo nie stanęłam po jego stronie. Tylko o to.
— Wiesz co, albo damy sobie chwilę, żeby emocje opadły, albo będziemy się dalej kłócić, bo widzę, że i ty, i ja gadamy w kółko o tym samym i nic z tego nie wynika. Przykro mi, że tak się poczułeś, ale ja nie mogę stanąć po twojej stronie, jak wykłócasz się z właścicielem o parę euro i do tego nie masz racji — mówię i czuję, że nie chce mi się z nim gadać. — Ja potrzebuję ochłonąć.
Wychodzę do salonu, w którym siedzą chłopcy.
— Mamo, pokłóciliście się??? — Max nie może uwierzyć. — Nigdy nie słyszałem, żebyście się tak kłócili. Wszystko OK?
— Tak, pokłóciliśmy się, raz na sześć lat mamy prawo — odpowiadam, puszczając do niego oko, chociaż tak naprawdę wcale mi nie jest do śmiechu. — Każde z nas ma prawo do własnego zdania, ale trudniej je zaakceptować, gdy się tego nie rozumie. Nie przejmuj się, to głupota, tylko nerwy i zmęczenie nas poniosły.
— A, mamo, pójdziemy nad morze? — Patryk odkłada swój telefon. — Ubierać buty?
W tym momencie Krzysiek wychodzi z sypialni.
— Idziemy, ubierajcie się.
Oboje wciąż jesteśmy na siebie źli, tylko dzieci zmuszają nas do utrzymania pozorów, że niby jest OK, chociaż wiemy doskonale, że bacznie się nam przyglądają i nie wierzą w pozory. Wychodzimy z domu i obieramy pierwszą lepszą uliczkę w kierunku morza. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że jest ślepa. Nie ma przejścia, chociaż morze jest tuż-tuż — wzdłuż wybrzeża ciągną się tory kolejowe i przejścia są tylko w wyznaczonych miejscach. Pytanie gdzie. Wracamy pod nasz budynek, skąd akurat wychodzi młoda dziewczyna. Krzysiek podchodzi do niej i próbuje zapytać o morze. Nie wiem, jak to robi, ale zna parę słów po francusku od swojej córki Oli, która władała biegle tym językiem i mieszkała przez rok we Francji, więc jakoś się dogaduje, bo dziewczyna zaprasza nas do swojego auta. Na szczęście mówi łamanym angielskim, więc dowiaduję się, że stąd pochodzi, ale mieszka w Paryżu, tylko przyjechała tu do rodziców na miesiąc, pracuje w tej chwili dorywczo w restauracji, którą nam poleca i do której właśnie jedzie. Wysiadamy, żegnając się serdecznie. Krzyś dumny z siebie jak paw zerka na mnie spod byka.
Prawda jest taka, że jak emocje opadają, to obnażają bezsensowność takich kłótni. Zwykle chodzimy za rękę albo objęci, dzieci przed nami albo za nami, albo nie wiadomo gdzie, jeśli Patryk ma hulajnogę. Tym razem kroczymy w milczeniu obok siebie i powoli zaczyna mi się chcieć śmiać. Widzę kątem oka, że Krzyś nie zmięknie, najwyraźniej uważa, że tym razem to ja powinnam wyciągnąć pierwsza rękę. Wyciągam więc i chwytam delikatnie jego dłoń, która jakby na to czekała, bo zaciska się mocno na mojej.
— Ufff, nareszcie — głośno komentuje to wszystkowidzący Max. — Patryk, pogodzili się!
— To co, idziemy coś zjeść? — rzuca Patryk. — Może zjemy w tej restauracji, gdzie pracuje ta pani?
Niestety nie ma w niej miejsc, więc idziemy gdzieś dalej, w końcu trafiamy na jakąś pizzerię niedaleko kasyna.
— Ale naprawdę mogłabyś stać za mną murem, ja zawsze za tobą stoję — Krzyśka najwyraźniej męczy jeszcze nasz spór — cokolwiek byś nie zrobiła.
— A ja w ogóle w ten sposób nie pomyślałam, że możesz to tak odebrać — mówię zgodnie z prawdą — po prostu wściekłam się, że znowu robisz problem z paru euro. Wiesz co, zostawmy to tak, jak jest, bo za chwilę to samo przejdzie, a jak będziemy to jątrzyć, to się nigdy nie zagoi. Mi też przykro, że zepsułeś mi moje marzenie.
— No dobra — przystaje niechętnie na moją prośbę Krzyś. — Nie chciałem ci nic zepsuć — dodaje i przytula mnie mocno.
— A ja nie chciałam ci sprawić przykrości, więc przepraszam, że to cię tak zraniło.
Wieczór przebiega już całkiem spokojnie i miło. Nie za bardzo wiemy, jak wrócić, bo niby cały czas szliśmy przed siebie, ale najtrudniej nam odtworzyć trasę, którą jechaliśmy autem z tą dziewczyną. Na szczęście udaje nam się trafić do celu, jesteśmy bardzo zmęczeni, ale ten spacer bardzo dobrze nam zrobił po długiej podróży i po tej nieszczęsnej kłótni.
— Kłócić się to ja już nie chcę, ale godzić to bardzo chętnie — mówi Krzyś, wchodząc do sypialni.
— Byle nie tak samo głośno, dzieci nie muszą być świadkami wszystkiego. — Śmieję się, przyciągając go do siebie. — Kocham cię.
Dzień dziewiąty
27.08.2016 — sobota
Słyszę, że ktoś mnie woła, ale nie bardzo wiem, co się dzieje.
— Mamo, maaaaamoooo, przyniosłem wam kawę, tylko nie mogę otworzyć drzwi, bo mam zajęte ręce — słyszę głos Maxa. — Mamooooo!
Ale zaskoczenie! Miło nam bardzo i chętnie wypijamy Maxowe espresso. Ustalamy, że wraz z Krzyśkiem pójdą po pieczywo i coś do niego, a ja w tym czasie się ogarnę. Chcą namówić jeszcze Patryka, ale dla niego to żadna atrakcja, więc nie chce iść. Dopiero jak Krzysiek mówi, że będzie mógł dla siebie coś wybrać ze słodyczy, zrywa się i idzie z nimi. Chwila ciszy.
Wybieramy się dziś do centrum Cannes samochodem, chcemy podjechać w różne miejsca, a na piechotę zabrałoby to za dużo czasu. Mamy zamiar udać się też na plażę. Dosyć ciekawie to wygląda, bo plaża ma z piętnaście metrów szerokości i wkomponowana jest w miasto. Od deptaka i ulicy ogranicza ją tylko niewysoki murek, który można po prostu przekroczyć, nieco wyżej stawiając nogi. Co ciekawe, tu na plaży ludzie robią sobie pikniki! Wszędzie widzimy porozkładane koce albo stoliczki z jedzeniem i piciem, pootwierane wina i szampany… Parking wzdłuż plaży jest bezpłatny, co jest dla nas kolejnym zaskoczeniem. Spędzamy tu jakieś półtorej godziny, ale potem jedziemy jeszcze do miasta, bo chcemy coś zjeść, czeka na nas przecież Aleja Gwiazd.
Cannes jest zupełnie inne, niż sobie wyobrażałam. Owszem, widać przepych i bogactwo, miasto jest zadbane, ale też wszędzie widać bezdomnych. Mija nas jakiś podpity, nędznie wyglądający jegomość, który zwraca moją uwagę, bo mówi do siebie po polsku, używając wszelkich możliwych wulgaryzmów. Zatrzymujemy się oczywiście przy Alei Gwiazd, czytamy dokładnie, czyje to odciski dłoni, mamy przy tym naprawdę fajną zabawę. Niedaleko jest całkiem dobrze wyposażony plac zabaw, więc możemy sobie chwilkę odpocząć, podczas gdy Patryk szaleje na zjeżdżalniach. Wzdłuż promenady można kupić pamiątki z Cannes, więc Max kupuje sobie magnes, a Patryk nic nie kupuje, bo jest zły, że musiał opuścić plac zabaw. Tak naprawdę schodzi nam tu cały dzień, nawet nie wiem kiedy.
Wieczorem robię kolację ze smakołyków, które chłopcy zakupili w pobliskim sklepie, dla Patryka oczywiście bułka z nutellą, wszystko inne może nie istnieć, no może jeszcze pizza i parówki.
Miejsce jadalne mamy w salonie, w takim przeszklonym wykuszu, bardzo tu ładnie, bo jedząc, mamy piękny widok.
Krzyś wyciąga francuskie wino.
— Lubię to wakacyjne wino — mówię zgodnie z prawdą. — Fajnie tak popróbować różnych smaków i rodzajów, aż żałuję, że nie zapisywałam, co pijemy.
— Możemy zacząć od początku, tylko trzeba wrócić do Toskanii — śmieje się Krzyś i napełnia mój kieliszek.
Mogłabym tak się z nim przekomarzać, kłócić i godzić w kółko, tylko żeby te kłótnie nie były na poważnie…
Dzień dziesiąty
28.08.2016 — niedziela
— Kochanie, co ty na to, żebyśmy dziś pojechali do San Tropez? Sprawdziłem na mapie, to nie jest daleko, jakieś półtorej godziny drogi stąd.
— Zauważyłeś, że większość naszych dziennych tras to półtorej godziny w jedną stronę? — pytam, bo faktycznie tak coś mi się kojarzy. — Pewnie, że tam jedziemy, to mój drugi punkt na liście, zaraz po Cannes! Strasznie jestem ciekawa tego miasta.
Droga jest bardzo kręta i nie da się rozwinąć prędkości. Jedynie miejscowi jadą tu z szaleńczą jak na warunki prędkością, co natychmiast przypomina mi zakonnicę z filmu, która jeździła podobnie, często mając za pasażera jakiegoś żandarma. Przypominamy sobie różne sceny z filmów, śmiejemy się z nich i tak mija nam trasa. Robimy też małe przystanki na punktach widokowych, bo rzeczywiście jest co podziwiać.
W San Tropez wjeżdżamy na duży parking, gdzie bez problemu znajdujemy miejsce. Nad nim wznosi się wielki diabelski młyn, który natychmiast wzbudza zachwyt Patryka.
— Mamooo, możemy się przejechać na kole? Błagam! Proszę!
W zasadzie czemu nie, Krzysiek kupuje trzy bilety, bo wiadomo, że ja nie pojadę, za to będę robiła im z dołu zdjęcia.
Idziemy sobie wzdłuż wybrzeża, prawdopodobnie właśnie przypływa jachtem jakaś znana postać, ponieważ przy brzegu zgromadził się ogromny tłum gapiów. Jakoś nie kręcą nas żadni idole, więc staramy się obejść ten tłum i próbujemy odnaleźć komisariat żandarmerii. Zauważam drogowskazy i idziemy za nimi, aż dochodzimy do budynku, który w niczym nie przypomina tego z filmów.
— Mamo, a może to były oznaczenia nie na budynek z filmu, tylko na policję? — pyta przytomnie Max i niestety ma rację. No nic, idziemy dalej, może jakoś nam się uda, w końcu ta część miasteczka nie jest jakoś strasznie duża. Uliczki bardzo się zmieniły od czasu lat siedemdziesiątych, ale domy pozostały te same. W jednej z nich mój wzrok przyciąga wystawa butiku, wchodzę do środka i tak zostaję właścicielką ślicznej białej sukienki z San Tropez. Za chwilę zatrzymujemy się na coś do zjedzenia. Oczywiście to coś, to pizza, bo nic innego nie przejdzie u Patryka, który jest już bardzo znudzony snuciem się po mieście, Max mówi, że go bolą nogi, ja jestem niepocieszona, że nie znaleźliśmy szukanego budynku, słońce chyli się ku zachodowi, więc powoli wracamy do auta.
Krzysiek jeszcze nie daje za wygraną, więc zaczepia napotkanych policjantów i pyta ich o drogę do słynnego budynku. Policjanci pokazują mu, że to niedaleko, ja z kolei widzę już diabelski młyn i w zasadzie wydaje mi się, że zaraz dojdziemy na parking.
Rzeczywiście, wracamy z innej strony, niż wyszliśmy, a komisariat żandarmerii stoi jak byk zaraz obok naszego parkingu. Okazuje się, że staliśmy do niego plecami, więc nie mogliśmy go zauważyć. Śmiejemy się do rozpuku, robimy sobie zdjęcia przed komisariatem i wszyscy jesteśmy zadowoleni, poza Patrykiem, który jest bardzo zmęczony, znudzony i chce do domu.
Gdy wracamy, znów jest ciemno, z resztek jedzenia robię kolację. Żałuję, że nie mamy balkonu, bo chętnie bym sobie na nim posiedziała z moim mężem — jest bardzo ciepła noc.
Dzień jedenasty
29.08.2016 — poniedziałek
Otwieram oczy i od razu myślę, gdzie dziś jechać.
— Wiesz co, jakoś nie mam ochoty na tłumy, a w Nicei to raczej będzie tłumnie — zwracam się do Krzysia, który dziś ma ochotę dłużej sobie poleżeć.
— A co mamy w alternatywnie? Bo możemy zostać tutaj… Nie chce mi się wstawać…
— Nie ma tak dobrze. Jeśli Nicea nie, to może Antibes? Krócej się jedzie, małe miasteczko, to i urokliwe na pewno. Może być?
— Jasne, ale daj mi jeszcze chwilkę. — Krzyś przeciąga się, odsłaniając przy tym swój opalony tors.
— Celowo to robisz! — śmieję się i rzucam w niego poduszką. — Rób, co chcesz, ja idę robić śniadanie.
W zasadzie nie musimy się jakoś specjalnie spieszyć, bo akurat do Antibes jedzie się z Cannes pół godziny. Leniwie więc sobie jemy, trochę ogarniam nasze rzeczy, bo jutro już wyjeżdżamy. Postanawiamy, że pojedziemy sobie jeszcze na godzinkę na plażę, a potem prosto do Antibes.
Bardzo mi się tu podoba, cała trasa do Antibes ciągnie się wzdłuż torów. Okazuje się, gdy sprawdzam z ciekawości połączenie, że pociągi kursują tu co dwadzieścia minut i jadą tylko piętnaście albo trzynaście minut, więc może warto było skorzystać z tego środka lokomocji. Krzyś jednak mówi, że przez to, że mamy tyle rzeczy, bo byliśmy jeszcze na plaży, z czegoś trzeba by było zrezygnować i pewnie ma rację.
Sprawdzam też ceny domów. Parę przykładowych ofert uświadamia mi, że nigdy nie będzie nas stać na dom tutaj, chyba że wygramy w lotto i to nie dwa miliony, tylko więcej.
Antibes wita nas oczywiście pięknym słońcem — stare miasto, podobnie jak w Saint Tropez, pełne jest wąziutkich uliczek, zamkniętych dla ruchu. Parkujemy więc auto możliwie jak najbliżej starego miasta, wyciągamy hulajnogę i Patryka, który za nic nie chce wysiąść, bo już się zmęczył. Przekupuję go obiadem i ostatecznie udaje się nam bez większego stresu pozwiedzać to piękne, stare miasteczko. Co jakiś czas muszę wnosić Patrykowi hulajnogę, bo uliczki pną się w górę po stopniach, więc rzeczywiście ciężko jest mu jeździć, co go zniechęca.
Przysiadamy sobie na chwilę na stopniach uliczki, Max robi zdjęcie mnie i Patrykowi, bo czekamy na Krzyśka, który poszedł szukać toalety.
— Mamo, wiesz co, kocham cię. — Patryk wtula się w moją sukienkę, a ja czuję wzruszenie, bo bardzo rzadko to od niego słyszę. — Tak mi dzielnie pomagasz z tą hulajnogą…
Gdy wraca Krzyś, snujemy się dalej. Idziemy wzdłuż murów obronnych, skąd rozpościera się taki widok, że zapiera dech w piersiach.
— To jest twoje miejsce na ziemi? — odzywa się Krzyś, przytulając mnie.
— Skąd wiedziałeś, co chcę powiedzieć? — dziwię się trochę, ale rzeczywiście można powiedzieć, że wszedł mi w słowo.
— Widziałem twoją minę — śmieje się — i znam cię.
Zaglądamy w różne zakamarki, wchodzimy do kościółka Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, ale muzeum Picassa widzimy tylko z zewnątrz. Powoli zmierzamy do samochodu. Jest co prawda jeszcze całkiem jasno, ale mamy już plan na wieczór, więc chcielibyśmy w miarę wcześnie wrócić do domu.
— Max, zostałbyś dziś wieczorem na jakieś dwie, trzy godziny sam z Patrykiem? Zamkniemy was w mieszkaniu, ale w razie czego będziesz mógł się otworzyć od środka, my mamy klucze, więc nikomu nie otwieraj, dobrze? — pytam, bo sama nie wiem, czy to dobry pomysł.
— Ale weźmiecie telefon?
— Oczywiście i będziemy do ciebie dzwonić co jakiś czas, OK?
— OK, a będziemy mogli pograć? I gdzie w ogóle idziecie?
— Chcemy sobie zrobić romantyczny wieczór, tak jak kiedyś w Bułgarii, tylko że wtedy byliśmy na dole w restauracji, a tu musimy iść kawałek dalej.
— Dobrze, mamo, nic się nie martw, poradzę sobie.
Szykujemy dzieciom kolację, za chwilę sami szykujemy się do wyjścia. Ubieram moją białą sukienkę z San Tropez, robię pełny makijaż i wychodzimy. Trochę się stresuję, ale mam nadzieję, że nic złego się nie wydarzy.
Dłuższą chwilę szukamy restauracji, w której byłby wolny stolik. Okazuje się, że tu trzeba po prostu wcześniej rezerwować, bo zwykle wszystkie miejsca są zajęte! Na szczęście w jednej z restauracji kelner nie odprawia nas z kwitkiem, tylko proponuje, żebyśmy zaczekali chwilę, a on zorganizuje stolik. Rzeczywiście po chwili nas zaprasza. Do tego mówi trochę po niemiecku, więc mój mąż jest cały szczęśliwy.
Wszystko tu wygląda pięknie i elegancko, również menu, z którego nic nie rozumiem, bo jest po francusku. Wyłapuję tylko tuńczyka i kalmary, zamawiam więc tuńczyka, bo obawiam się, że zamawiając w ciemno, dostanę żabie udka.
W międzyczasie zaczepia nas mężczyzna ze stolika obok, pyta po angielsku, skąd jesteśmy. Mówię mu, że z Polski, na co on uśmiecha się szeroko i opowiada nam swoją wojskową historię, bo okazuje się, że stacjonował w Polsce przez kilka miesięcy.
Wybór dania okazuje się być trafiony w dziesiątkę, bo tuńczyk jest wprost przepyszny! Raczymy się chwilę tutejszą atmosferą — siedzimy w ogródku, bo ta restauracja ma tylko miejsca na zewnątrz, i zza płotka widać, jak obok, w mocno oświetlonym parku, trwa w najlepsze gra w bule.
Wracamy nadmorskim deptakiem. W zasadzie jest dwudziesta druga, ale tutaj życie tętni, na plażach dalej pikniki, na balkonach tak samo. Tu chyba wszyscy jedzą na zewnątrz. Wszędzie słychać wesołe odgłosy życia.
Gdy docieramy do domu, dzieci już śpią. Przykrywam ich kołdrą i całuję w policzki, jakby nadal byli malutkimi dziećmi. A nasz wieczór dalej trwa.
Dzień dwunasty
30.08.2016 — wtorek
Dziś wyjeżdżamy. Po drodze chcemy jeszcze zobaczyć Monako. Tak naprawdę to nie będzie czasu na zwiedzanie, ale może uda nam się trochę objechać to sławne miasto. Kierujemy się dziś na Monachium, bo znów śpimy u Otti. Tym razem pojedziemy przez Szwajcarię.
— O rety, zapomniałam o kartkach! — wołam do Krzyśka, trzymając w ręce wypisane i niewysłane kartki z Cannes.
— Nie martw się, wyślemy po drodze.
— Ale znaczków nie mamy!
— Mówię ci, że coś wymyślę, chodźmy już, bo zaraz przyjdzie gospodarz i policzy nam kolejne piętnaście euro za opóźnienie. — Krzyś mruga do mnie okiem, zbieramy się szybciutko i za chwilę już jesteśmy w drodze.
— OK, no to Monako, Genua, Mediolan, Lugano, Lindau i Monachium — wyliczam kierunki trasy.
— Mamy kawałek, z dziesięć godzin bez korków.
— Będziemy gdzieś około północy, na Monako naprawdę mamy mało czasu.
Udaje nam się jednak i zobaczyć kasyno, i objechać miasto kilka razy, podziwiając ubranych na śnieżnobiało policjantów. Miasto bogactwa i przepychu — rzeczywiście widać to w każdej kamienicy, na ulicach czy wystawach. Szybko jednak zbieramy się dalej, zatrzymując się jeszcze na ostatni rzut oka na Monako z punktu widokowego, i wracamy na trasę do Genui. Szukamy stacji paliw, tutaj mój Krzyś przypomina sobie o kartkach, znów nie wiem, jak to robi, ale dogaduje się ze sprzedawcą na stacji, który pomagał nam zatankować paliwo, zostawia mu pieniądze na znaczki i prosi o wysłanie kartek. Ku mojemu zdziwieniu sprzedawca się zgadza, bierze kartki, pieniądze i żegna nas cały roześmiany.
— Na pewno je wyśle — mówię do Krzysia — ja nawet nie wiem, czy on dobrze rozumiał, o co chodziło.
— A założysz się? — Krzyś jest zawsze pełen wiary w ludzi.
Bez większych problemów i korków docieramy nad Jezioro Bodeńskie, gdzie jest malutki koreczek, a potem dalej. Chłopcy nawet się specjalnie nie kłócą, cieszy nas to bardzo i, jak sądzę, jest to efekt tego, że są coraz starsi.
Gdy przyjeżdżamy do Otti, jesteśmy bardzo zmęczeni. Na szczęście spakowałam nas w ten sposób, że rzeczy na jutro włożyłam do jednej małej torby, więc całą resztę możemy zostawić w samochodzie bez wypakowywania.
Otti oczywiście czeka z kolacją, ale nawet za bardzo nie mamy siły jeść. Dajemy jej toskańskie wino, chwilę opowiadamy, ale że wszystkim głowy lecą, to idziemy spać.
Rano nie musimy się zrywać o świcie, umawiamy się na śniadanie na dziewiątą.
Dzień trzynasty
31.08.2016 — środa
Ciężko nam się dziś wstaje. Otti czeka na nas punktualnie, pytam się, czy coś pomoc, ale już wszystko jest przygotowane. Sprzątam więc po śniadaniu, żeby jej z tym wszystkim nie zostawiać, bo w końcu ma swoje osiemdziesiąt dwa lata. Dostajemy znowu pełny prowiant, machamy na do widzenia i zmierzamy już do domu. Do naszego domu, za którym tak naprawdę bardzo się stęskniłam.
— Nie jesteś zmęczony? — pytam Krzysia, ponieważ przez całe nasze wakacje jak zwykle był kierowcą.
— Coś ty, wiesz dobrze, że nie usiedziałbym na miejscu. Bardzo lubię z wami jeździć.
Rozmawiamy sobie większą część drogi, robimy przystanek na stacji paliw na godzinę, a gdy dojeżdżamy, jest już ciemno. Jutro nas rozpakuję, pooglądamy pamiątki i wrócimy do rzeczywistości. Dziś marzę już tylko o tym, żeby wtulić się w mojego męża w naszym własnym łóżku i odpłynąć w marzenia.
PS Zostawiłam w Cannes kupione w Rovereto palto, które na szczęście odesłano na moją prośbę.
Kartki szczęśliwie dotarły tydzień po nas.
Rozdział 2 — Hiszpania 2017
„Podróże mają magiczną moc uzdrawiania duszy i zdecydowanie pomagają zdystansować się do problemów dnia codziennego. Nie rozwiązują ich bezpośrednio, jednak pomagają przewartościować i spojrzeć na nie jakby z drugiego brzegu rzeki” —
Martyna Wojciechowska
Nie mogę się doczekać wakacji. Praca mocno mnie eksploatuje psychicznie i czuję ogromną potrzebę oderwania się od rzeczywistości, spędzenia czasu z bliskimi i bycia po prostu żoną i mamą.
Od marca wiemy, że Krzyś ma niedomykalność zastawki. Jedni lekarze chcą mu zrobić operację, inni mówią, że jeszcze ma czas. Choroba wyszła na badaniach profilaktycznych, więc on w tej chwili nie ma jakichś mocnych objawów, mimo wszystko położyło się to cieniem na naszej codzienności i bardzo się o niego boję. Ufam jednak, że będzie dobrze.
Tymczasem pomysł z Hiszpanią wziął się stąd, że jeszcze tu nie byliśmy, a jesteśmy ciekawi podobieństw z Portugalią. Oczywiście robimy objazdówkę, zaczynamy już w czerwcu, więc najpierw samolot, potem wynajem auta, dwie bazy noclegowe: obok Malagi w Manilvie i w Alicante. Co zobaczymy, to nasze.
Chłopcy są chętni do zwiedzania, nawet Patryk, chociaż nie bierzemy już hulajnogi, bo Młody uważa, że mu się stopa na niej nie mieści (nie wiem jak, skoro moja się mieści, bo to hulajnoga dla dorosłych). Nie walczę o to jednak, bo przecież lecimy samolotem, więc i bagaż musi być skromny.
Rezerwując miejscówki, biorę pod uwagę przede wszystkim potrzeby Patryka, ponieważ my i Max odnajdziemy się w każdych (albo prawie każdych warunkach), natomiast dla Patryka musi być basen, bo tylko on nas ratuje przed jego nudą, gdy akurat nie zwiedzamy.
W Hiszpanii nie mamy konkretnych miejsc do zobaczenia, to się wykluje już na miejscu.
W pakowaniu jestem coraz lepsza, więc tym razem lecimy z trzema małymi walizkami i trzema dużymi. Mało tego, jesteśmy wszyscy spakowani już dzień przed wylotem. Lecimy z Frankfurtu.
Dzień pierwszy
27.06.2017 — wtorek
Wylot mamy jutro o siódmej z Frankfurtu nad Menem, na szczęście Krzyś ma przyjaciela, który tam mieszka i nas przenocuje. Notabene, u jego mamy w Monachium spaliśmy w zeszłym roku. Jedziemy więc bez stresu, jak przyjedziemy, tak będziemy, byle nie za późno, bo ktoś nas musi wpuścić.
Do Frankfurtu jest dość daleko, ale różnica w cenie biletów była na tyle znaczna, że zdecydowaliśmy się na taki układ. Chłopcy są nawet ciekawi, jak to będzie. Patryk głośno wyraża swój lęk przed lataniem. Max jak zwykle jest bardziej powściągliwy. Obiecuję Młodemu, że będę siedzieć w samolocie obok niego.
Jazda w korkach i z przystankami na siku — nic nowego. Tym razem jedziemy moim autem, żebym mogła zmieniać Krzysia po drodze, bo jego autem się oczywiście boję.
Gdy dojeżdżamy, jest około dwudziestej drugiej, szybka kolacja, kąpiel, chwilę gadamy z Jensem, przyjacielem Krzysia, i idziemy spać. Rano on idzie do pracy, my zostawiamy tu samochód, a na lotnisko dostaniemy się metrem. Co prawda wolałabym taxi, żeby się nie tarabanić z bagażami, ale Jens (który nie ma auta) wylicza nam różnicę w cenie, więc jednak będziemy jechać metrem. O piątej musimy być na lotnisku, więc pobudkę robimy o drugiej — i tak się zaczyna nasza przygoda.
Dzień drugi
28.06.2017 — środa
Noc tak szybko mija, a właściwie to my mamy tak szybko pobudkę, że wydaje mi się, że nie zdążyłam dobrze zasnąć, a tu już dzwoni budzik. Ta pora boli. Patryk nie chce wstać, więc trochę się denerwuję, bo to nie czas ani miejsce na kłótnie. Tym bardziej że jego reakcje są głośne i obawiam się, że obudzi cały dom.
— OK, nie wstawaj, samolot nie będzie czekać, więc my jedziemy METREM (liczę na jego zryw w tym momencie, bo marzył, żeby się nim przejechać), a ty zostań z Jensem i poćwicz niemiecki. Albo angielski, jak chcesz. — Mówiąc to, wychodzę z pokoju i idę się umyć.
Gdy wracam, Patryk już ubrany, ale obrażony, no trudno. Zbieramy się szybciutko i Krzyś prowadzi nas do metra, na szczęście wie co i jak, bo jest tu częstym gościem.
W metrze o mały włos nie wsiadamy do złego pociągu, na szczęście Krzysiek w porę się orientuje, że to nie ten peron i zdążamy na właściwy w ostatnim momencie.
Lotnisko jest spore, ale jakoś się odnajdujemy w jego zawiłościach. Problem zaczyna się przy bramkach, ponieważ nasze bilety nie chcą się zeskanować, aplikacji w telefonie nie zainstalowałam, teraz już mi się nie chce zakładać na czterech komórkach, więc wracam się na odprawę i proszę poza kolejką o wydrukowanie biletów. Te na szczęście wczytują się bez problemu i pierwsza próba za nami.
Kolejne zamieszanie mamy przy kontroli. Co prawda Krzyś nie ma dziś podkutych butów, ale za to kieszenie pełne monet i to niestety nie złotych. Zapomniałam mu przypomnieć co i jak i masz. Oczywiście zostaje na rewizji osobistej, bo jakże inaczej. Tym razem jednak pilnuje naszego komputera jak oka w głowie.
Co ciekawe, na rewizję osobistą poproszony jest również Patryk. Widzę jego zmieszanie i lęk w oczach.
— Oj, chyba doszły tutaj twoje poranne pokrzykiwania — żartuję sobie.
— Mamooooo — Patryk patrzy na mnie z wyrzutem — oni coś mówili o narkotykach do mnie po angielsku — szepcze konspiracyjnie.
— O, to patrz jaka przygoda! — staram się mu dodać odwagi. — Nic się nie bój, to rutynowa kontrola, sprawdzą cię i puszczą, ja stoję obok.
Pytam celnika, co się dzieje, bo syn ma dopiero trzynaście lat. Pan mruga do mnie okiem i mówi, że to tylko taka rutyna. Widzę jednak, że Patryk mocno się zdenerwował, bo bardzo mu się nasiliły tiki.
Po wszystkim obejmuję go i mocno przytulam.
— Widzisz, to normalna kontrola. Za to będziesz miał co opowiadać kolegom — śmieję się.
Przed wylotem idziemy kupić jeszcze jakieś słodkie bułki za monety znalezione w kieszeni Krzysia i nawet nie wiemy, kiedy nadchodzi czas odlotu.
W samolocie siedzę obok Patryka, tak jak obiecałam. Max twierdzi, że się nie boi, i pewnie tak jest. Ja swój strach też opanowałam, w ogóle mi się panika nie włącza, sama jestem zdziwiona. To pewnie przez to, że moja uwaga skierowana jest na Młodego, którego podczas startu trzymam za spoconą, zimną dłoń.
— Mamo, mamo, mamo, mamo, niech to się skończy — powtarza jak mantrę, aż w końcu jesteśmy w górze, niebo rozświetla piękne słońce i już teraz słyszę tylko ochy i achy. Jest dobrze.
W Maladze szybko się odnajdujemy, odbieramy nasze auto i udajemy się do Manilvy. Nie za bardzo wiem, jak tu jest z autostradami, ale wolę dziś skorzystać z tej płatnej opcji, niż gdzieś zabłądzić. Mamy około półtorej godziny drogi do naszej miejscówki, czyli jak zwykle. Jedyny minus to nasz bagażnik, który zdołał połknąć tylko dwie duże torby i jedną małą, reszta jedzie na Maxie, Patryku i niestety na mnie. No, ale tyle przeżyjemy. Samochód za to mamy nowy i sprawny i to jest plus.
Gdy przyjeżdżamy na miejsce, na recepcji jest spora kolejka. To raczej duży ośrodek, ale na pierwszy rzut oka bardzo ładny. Max się zachwyca otoczeniem, a Patryk jęczy, bo musimy czekać, czyli standard.
Apartament ma tylko jedną sypialnię, ale chłopcy w salonie mają osobne sofy, więc to nie problem.
Z balkonu rozpościera się widok na Gibraltar, przepięknie to wygląda! Co rano będę się tym widokiem napawać przy porannej kawie, czy to nie brzmi cudownie?
Przy wypakowywaniu rzeczy okazuje się, że nowa walizka, zakupiona w jednym z sieciowych sklepów, tak cuchnie plastikiem, że przeszły tym zapachem wszystkie rzeczy i to niestety moje. Wystawiam ją na balkon, bo zapach rozprzestrzenia się na cały apartament i robi się nie do wytrzymania.
Odpoczywamy chwilę, bo jednak jesteśmy zmęczeni po tylu godzinach, ale na pewno dziś pójdziemy na basen i do restauracji, mamy i tak zresztą do odebrania drink powitalny — taki tutaj mają miły zwyczaj.
Drink odbieramy, ale w basenie nie da się popływać, bo jest strasznie zimno! Ja myślałam, że w Hiszpanii będzie gorąco, wręcz upalnie, a tutaj wieje od morza lodowaty wiatr i mimo słońca siedzimy przykryci ręcznikami. Masz ci los.
Jutro musimy zrobić zakupy, bo chociaż mamy tu wykupione śniadania, to o całą resztę musimy zadbać sami.
Dzień trzeci
29.06.2017 — czwartek
Ranek znów wita nas zdecydowanie za szybko. Albo inaczej: za szybko mamy śniadanie. Budzę chłopców, bo zanim wszyscy wstaniemy, to pewnie z godzina minie. Restauracja jest na drugim końcu naszego wakacyjnego osiedla, ale to dobrze, bo przynajmniej wieczorem mamy tutaj ciszę i spokój.
Z balkonu mam przepiękny widok na słoneczny Gibraltar, ale też niestety coś muszę zrobić z tą walizką, bo normalnie śmierdzi mi teraz na balkonie.
— Zjem później, teraz nie jestem głodny — odpowiada mi beztrosko Patryk na moją prośbę, żeby wstał, bo zaraz idziemy na śniadanie. Max dawno gotowy, ja i Krzyś też.
— No niestety — mówię — mamy tutaj wykupione śniadania na konkretną godzinę i oczywiście możesz zostać w domu, ale my idziemy zjeść, a ty będziesz potem głodny. Tutaj nie mamy żadnego prowiantu.
Młody powoli się zbiera, zdążamy na ostatnie pół godziny śniadania. Jestem ciekawa, co tu podają.
Zajmujemy stolik na tarasie, siadam w słońcu, ponieważ wieje zimny wiatr. Obok rozpoczynają się zajęcia z fitnessu, to sobie popatrzę.
Mamy tu całkiem duży wybór słodkich ciastek, warzyw i owoców. Patryk na pewno coś tu sobie wybierze.
— Nie mam co jeść, mamo. — A jednak myliłam się. Znajduję saszetki z nutellą i to jest nasz ratunek. Tymczasem dla nas to prawdziwa uczta.
Chcielibyśmy iść na basen, ale jest za zimno, więc postanawiamy, że jedziemy do Sewilli. Patrzymy na mapę i wybieramy drogę numer A377 — chcemy zobaczyć Hiszpanię poza autostradą, więc droga zajmie nam pewnie więcej niż planowane trzy i pół godziny, ale mamy cały dzień, więc nie ma to znaczenia.
Po drodze mijamy Rondę, ale ze względu na to, że zbyt późno doczytuję w przewodniku, jakie to piękne miasto, jedne z najstarszych w Hiszpanii, z zabytkami, obok których podobno nie da się przejść obojętnie, jedziemy dalej i za późno jest, żeby wrócić. Wpisuję więc to miasto na listę na następny raz i dalej zmierzamy ku Sewilli. Sprawdzam teraz szybko, co jeszcze mamy po drodze, żeby znów czegoś nie przegapić. Znajduję miasteczko Zahara — opisane jest tak pięknie, że decydujemy się zjechać z trasy.
Tymczasem przed nami wyłania się jeziorko o pięknym, seledynowym kolorze, a nad nim wznoszące się białe miasteczko, zwieńczone zamkiem. Bajecznie to wygląda.
Na tle wysuszonych zboczy górskich kolor jeziora tworzy niezwykły kontrast — wjeżdżając do miasteczka, już wiemy, że to tu właśnie zrobimy sobie przerwę na espresso, tym bardziej że trwa sjesta i nic więcej raczej nie zamówimy.
Spacerujemy uliczkami, wspinamy się nimi pod górę, chętnie bym weszła nawet na zamek, gdyby tylko nam czas pozwolił.
— Kochanie, tu jest przepięknie! — Krzyś podchodzi do mnie z aparatem. — Stań tu w tym punkcie widokowym, zrobię ci zdjęcie na tle jeziora.
— Mamo, kiedy wracamy? — Jedyną osobą, która się nudzi, jest Patryk, bo Max jest równie zauroczony tym miejscem jak my.
— Już schodzimy — mówię — na dole usiądziemy sobie na chwilę, widzę stąd jakiś plac zabaw, może będziesz mógł się chwilę pobawić.
Gdy jesteśmy obok kawiarni, okazuje się, że to nie plac zabaw, tylko siłownia, z której za chwilę wszyscy korzystamy poza Patrykiem, bo on chciał plac zabaw.
Próbujemy sobie zrobić zdjęcie rodzinne, ale Młody ma ostatnio schizę na punkcie swoich zdjęć i wszystko kasuje. Nie do końca rozumiemy, z czego to wynika, szkoda nam, że nie będzie miał pamiątki, ale jest taka awantura, że obawiam się, że dojdzie do rękoczynów z jego strony, więc nie eskalujemy już problemu, tylko odpuszczamy temat i Patryk się wycisza. W końcu brak wspólnego zdjęcia to nie koniec świata. Naszych mamy całe mnóstwo.
Wracamy do auta, na zewnątrz jest już bardzo gorąco, obawiam się, jak będzie w Sewilli, gdzie pewnie nie dociera już chłodny wiatr znad morza.
Nie zatrzymujemy się już więcej, żeby mieć więcej czasu na samą Sewillę — bardzo jestem jej ciekawa.
Parkujemy przy Parque de María Luisa, robimy sobie spacer, docierając do Plaza de España. W tym momencie zatrzymuję się i patrzę, nie mogąc oderwać wzroku od przepięknego pałacu, który mam przed sobą. Chłopcy chcą wejść do środka, więc wchodzimy tam, oglądając azulejos i pokaz flamenco — a właściwie koncert. Nogi same rwą mi się do tańca, bo kocham flamenco. Nie sposób nie kupić wachlarzy w budkach z pamiątkami, więc kupujemy i chętnie z nich korzystamy podczas dalszego spaceru.
Przed jękami Patryka ratuje nas sewilska wieża, dzwonnica katedry — Giralda. Oczywiście chce na nią wejść, więc część męska wchodzi, ja zostaję. Katedra, Torre del Oro i cała masa innych zabytków do obejrzenia sprawia, że robi się całkiem późno. Zatrzymujemy się tylko na obiad, lody i powoli obieramy kierunek: samochód.
Wracamy w nocy, jesteśmy tak padnięci, że sen to tylko kwestia przyłożenia głowy do poduszki.
— Ale tu jest pięknie — wzdycha mi do ucha Krzyś — szkoda, że nie przyjechaliśmy tu na miesiąc.
— Yhy — potakuję i czuję, że odpływam, jestem tak zmęczona, że nawet Krzyś przegrywa z moim snem.
Dzień czwarty
30.06.2017 — piątek
Dziś na śniadanie idziemy szybciej, bo postanawiamy jechać do Kadyksu, który jest nieco bliżej nas niż Sewilla, ale znów pojedziemy bocznymi drogami, więc pewnie i tak zejdzie nam jakieś trzy godziny na sam dojazd.
Lubię przyglądać się ludziom, gdy jemy śniadanie. Niektórzy siedzą przy stole i w ogóle się nie odzywają, inny okazują sobie dużo czułości, a jeszcze inni nic nie jedzą, bo ogarniają dzieci, które z prędkością światła wpadają na coraz to nowe pomysły.
Tym razem jednak nie ma czasu na dłuższą posiadówkę śniadaniową, tylko szybko pakujemy, co potrzeba, i ruszamy w drogę.
— A tak właściwie, mamo, to kiedy pójdziemy na plażę? — pyta Max, gdy przejeżdżamy obok najbliższej nam plaży.
— Jutro — odpowiadam po zastanowieniu — może być? Odpoczniemy sobie po tych wyjazdach.
— Ja się nie kąpię, bo mi zimno — stwierdza Patryk — i spodenki mam za małe i za duże.
— Jak to? — dziwi się Max.
— No tak, mama mi takie zabrała.
Czuję, jak mi ciśnienie wzrasta. Zabrałam mu nowe spodenki, które dopiero co, gdy je mierzył w domu, były dobre! Ale nie wchodzę w wymianę zdań, bo skończymy kłótnią. Obiecuję sobie, że po powrocie z Kadyksu jeszcze raz mu je przymierzę. Jeśli to prawda, co twierdzi, trzeba pewnie będzie kupić kolejne. Nie pierwszy raz taka akcja, trudno.
Mijamy Gibraltar.
— Mamo, a kiedy wejdziemy na tę górę? — Max jest zaciekawiony historią Gibraltaru, więc obiecuję mu, że przyjedziemy tu wieczorem, bo i tak będziemy tędy wracać. Co prawda na górę nie wejdziemy, ale może uda nam się wjechać, bo w tej chwili widzimy tylko korek, jaki się ciągnie od granicy — bo, jakby nie było, Gibraltar to Wielka Brytania.
Po drodze wjeżdżamy do Tarify — jest to najbardziej wysunięte na południe miasto Hiszpanii i jednocześnie można by rzec, że koniec Europy. Miejsce, w którym Ocean Atlantycki łączy się Morzem Śródziemnym. To tu znajduje się raj dla kitesurferów i wszelkich sportów wymagających dużych fal. Znajdujemy parking prawie pod samą plażą. Wieje tak mocno, że muszę się wrócić do auta po szal i bluzę dla Patryka. Max dostaje drugi szal, bo swojej bluzy nie wziął. Po drodze jesteśmy świadkami malowania czarno-białego graffiti, czemu nie może nadziwić się Patryk, bo artystka maluje je na leżąco.
— Idę się przywitać z oceanem — woła do mnie Krzyś, po czym rozbiera się do spodenek i biegnie w stronę oceanu. Woda jest lodowata, na samą myśl, że można się w niej kąpać, czuję mrowienie.
— Strasznie zimno, mamo — woła do mnie przez huk fal Max — jak Krzysiek tam wytrzymuje?
— No właśnie nie wiem — odpowiadam zgodnie z prawdą.
Na szczęście przywitany Krzyś wychodzi szybko z wody, biegnie znów do mnie i gardzi szalem, który mu podaję, twierdząc, że wyschnie w tych lodowatych podmuchach wiatru.
Mijamy na plaży miejsce, gdzie dawno temu robiło się specjalną potrawę ze zgniłych ryb — chłopcy na samą opowieść wzdrygają się i idziemy dalej, obchodząc plażę, przyglądając się Afryce, bardzo dobrze widocznej po drugiej stronie brzegu, aż w końcu dochodzimy do arabskiego zamku Guzman. Oczywiście ważnym punktem wycieczki jest espresso i lody, które zjadamy w bezwietrznym wnętrzu kawiarni.
Powoli wracamy do auta i jedziemy dalej, podziwiając charakterystyczny krajobraz Andaluzji.
Kadyks wita nas upałem i już nie tak zimnym wiatrem. To białe miasto sprawia wrażenie, jakby było z bajki. Marokańskie wpływy architektoniczne, bardzo wąskie uliczki i wszędzie malutkie balkoniki. Trafiamy nawet na wystawę Balkony Kadyksu.
Udaje nam się zaparkować w samym centrum. Idziemy przed siebie w ciemno, bo nie mamy planu, proszę chłopców, żeby porozglądali się, może znajdziemy punkt informacyjny. Tam na pewno będą jakieś mapki. Robię tylko zdjęcie placu, gdzie zaparkowaliśmy, i to daje mi poczucie bezpieczeństwa, bo nie zgubimy przynajmniej auta.
— Popatrz, kochanie, na ten balkonik.
— I na tę kołatkę!
— O, tu też śliczny balkonik.
— Ależ piękna fasada!
— Mamo, nudzi mi się.
— Czy pójdziemy na lody?
— Mamo, czy my się nie zgubimy?
Czas płynie bardzo szybko, my za to powoli snujemy się po tych wszystkich zakamarkach. Kamieniczki są bardzo wysokie, uliczki wąskie, co sprawia, że nasz świat zamyka się w obrębie wzroku i każdy zakręt, czy skrzyżowanie to niespodzianka.
Znajdujemy w końcu kiosk, w którym są darmowe mapki, i już teraz czujemy się jak ryby w wodzie. Żeby się łatwiej połapać, idziemy według mapki od placu do placu (bo tu same place) i w ten sposób docieramy do Catedral Nueva, kościoła Santa Cruz i Teatro Romano. Na gwarnym placu przed katedrą robimy sobie przerwę na lody i espresso. Wracając, wstępujemy na wieżę Torre Tavira, skąd widać praktycznie cały Kadyks. Widok jest niesamowity, bo białe budynki w tym prażącym słońcu są jeszcze bielsze i jeszcze bardziej dostojne. Od tej bieli odcinają się stare kościoły, górujące na kamienicami. Dopiero z góry widać, jak wąskie są tutejsze uliczki i — co ciekawe — większość domów ma płaskie dachy, część ma na dachach tarasy.
Oczywiście to wszystko widzę na zdjęciach, które robi dla mnie Krzyś, bo ja jak zwykle czekam sobie grzecznie na dole z lekkim dyskomfortem, że nie mogę się już zasłonić pilnowaniem hulajnogi, bo po prostu jej nie ma.
Idziemy jeszcze sobie wzdłuż przybrzeżnych murów obronnych, aż dochodzimy do samochodu, którym podjeżdżamy w pobliże Plaza de San Juan de Dios, gdzie lądujemy na obiedzie.
Nogi mnie bolą, jak nie wiem co, najdzielniejszy jak zwykle jest Max, chociaż muszę przyznać, że i Patryk dobrze się trzyma, pobudzony wizją pizzy margherity.
Gdy wracamy, słońce powoli chyli się ku zachodowi. Zdążamy jeszcze podjechać na punkt widokowy obok Gibraltaru, żeby rzucić ostanie spojrzenie na Afrykę, wjeżdżamy zgodnie z obietnicą do Gibraltaru, ale nie wychodzimy z samochodu, bo już nic nie widać — jest zupełnie ciemno.
— Mamo, a możemy jutro trochę poodpoczywać? — pyta Max.
— No, pograłbym sobie na komórce — marzy Patryk.
W zasadzie czemu nie, plażę na pewno też warto zobaczyć. Nastawiamy się więc na odpoczynek bądź na jakiś mały wyjazd po południu.
Dzieci padają około północy, my w perspektywie jutrzejszego odpoczynku siadamy na naszym tarasie (wcześniej zamknęłam walizkę) i wpatrujemy się w morze przy lampce wina. Jedyna rzecz, której się nie spodziewałam, to to, że będę siedzieć okutana kocem, bo mi zimno. W lecie, w pięknej, słonecznej Hiszpanii. A wiatr sobie hula.
Dzień piąty
1.07.2017 — sobota
Dziwna sprawa, bo dziś nie wieje.
Na śniadaniu siedzimy sobie dłużej, dając klucze od mieszkania Patrykowi, żeby sobie poszedł i pograł, bo się nudzi. Zastanawiające jest, że gdyby się nie nudził, po tylu latach czułabym się nieswojo. Właściwie to on nie gra, tylko ogląda na YouTube filmiki naukowe, więc tyle pożytku.
Idąc z powrotem, przechodzimy koło basenu — praktycznie wszystkie leżaki są już zajęte, więc nawet gdybyśmy chcieli, to nie uda nam się tutaj poleżeć. Przebieramy się więc w stroje kąpielowe i udajemy się na plażę. Niestety musimy podjechać samochodem, bo na nogach jest to za daleko.
Schodzimy kawałek po schodkach, a gdy już jesteśmy na dole, okazuje się, że mamy do czynienia z czarnym piaskiem. W zasadzie ta plaża jest po prostu kolorowa. Jeszcze nie ma zbyt wielu osób, więc mamy się gdzie rozłożyć. Patryk się nie rozbiera, bo nie udało mi się go przekonać do kąpielówek, ale chodzi i zbiera różne kamienie.
Max idzie do wody razem z Krzysiem i jak w podskokach tam leci, to jeszcze szybciej wraca, bo zimno. Po prostu nie ma jak w Hiszpanii. Mamy jednak książki, więc każdy jest szczęśliwy na swój sposób.
— Lenka, nuuudzę się. — Słyszę za plecami śmiech Krzysia, bo czytam, leżąc na brzuchu. Czuję, jak na moich rozpalonych od gorącego słońca plecach lądują lodowate krople wody, kiedy się nade mną pochyla. — Jejku, jak ja zmarzłem — wyznaje mi i rzeczywiście jest lodowaty. Jak ocean.
— Mamo, a co dzisiaj jeszcze będziemy robić? — Patryk wyłączył już tryb szwędacza i powrócił na nasz kocyk. — Bo ja bym jednak gdzieś pojechał…
— No, właściwe to ja też — podchwytuje Max.
— Słuchajcie, może Malaga? — Krzyś przerzuca kartki przewodnika.
Jestem za. Jutro wyjeżdżamy do Alicante, więc tak naprawdę to jedyny dzień, który nam pozostał w Andaluzji.
W mieszkaniu przebieramy się szybko i wyruszamy do Malagi. Bardzo chcę zobaczyć Alcazabę — znajdujemy więc blisko parking i zaczynamy zwiedzanie Malagi od kompleksu: Alcazaba–Coracha–Gibralfaro.
Alcazaba jest niesamowita — rozdzielamy się wszyscy, bo tu nie można się zgubić, a każdy ma swoje tempo. Jednym okiem tylko obserwuję Patryka, czy nie wchodzi za wysoko na mury. Trafiam na ślubną sesję zdjęciową w tym plenerze. Prześliczna para, szczególnie panna młoda, o kruczoczarnych włosach, misternie upiętych, wcale nie chuda, ale bardzo kobieca. Zwracam uwagę na jej stopy — do śnieżnobiałej sukni z bordową różą przy pasie ma złote sandałki z drobnej plecionki. Cudne wprost.
Gdy tak stoję, przyglądam im się i czekam, aż skończą zdjęcia, żeby iść dalej, czuję, że ktoś mnie obejmuje.
— Zazdroszczę im tej sesji — szepcze mi do ucha Krzyś, całując mnie w szyję.
No fakt, nasza sesja miała bardziej przyziemną scenerię.
— Ślub kościelny wciąż jednak przed nami, więc kto wie, gdzie go weźmiemy. — Przytulam się do niego mocno.
— Będę chodził z tobą, samemu smutno się zwiedza — mówi Krzyś i bierze mnie za rękę, bo już możemy iść dalej.
Wszystko mnie tu zachwyca. Ogrody na górze, wewnątrz zamku, przemyślane i idealnie wkomponowane w całokształt. Wprost niezwykłe.
Poza tym mamy stąd piękny widok na Malagę i na morze. Naprawdę nie można się napatrzeć.
Okazuje się, że dalej już nie pójdziemy, bo Patryk ma dość. Szczerze mówiąc, zakładałam, że w pewnym momencie powie, że ma dość, pytanie brzmiało: w którym.
Wracamy i siadamy więc sobie w kawiarni, żeby złapać trochę słońca i odpoczywamy. Wciąż jestem pod wrażeniem tego, co przed chwilą zobaczyłam.
Dalszy spacer jest równie spokojny. Moją uwagę przykuwa ziemia, ubrana w kamienną posadzkę — praktycznie ten kamień wyłożony jest wszędzie, tworzy różne wzory i przyciąga wzrok.
Zachwycam się tutejszą architekturą — widać, jak bogata była Hiszpania, widać wpływ różnych kultur i czasów. Gdyby te mury mogły mówić, usłyszelibyśmy wiele ciekawych historii.
Wyciszeni wracamy do Manilvy — musimy się spakować, bo jutro rano ruszamy dalej i to z bagażami, więc lekko nie będzie.
Gdy kładę się w końcu do łóżka, łapię spojrzenie mojego męża i wiem, że dzień się wcale jeszcze nie skończył.
— Pośpij sobie jutro dłużej — mruczy mi w szyję — wyjedźmy po dziesiątej, po śniadaniu. Ja się rano wszystkim zajmę… Jedyne co, to zerknij na mapę, jaką drogą chciałabyś pojechać…
Dzień szósty
2.07.2017 — niedziela
Nie pospałam dłużej, bo naszło mnie pragnienie zobaczenia Alhambry — twierdzy Nasrydów w Grenadzie. W zasadzie, czy pojedziemy dołem przez Almerię, czy górą przez Grenadę, to zarówno odległość, jak i czas podróży wychodzą na to samo: prawie sześćset kilometrów i sześć i pół godziny jazdy. Cały dzień. Warto robić fajne przystanki.
Wyjeżdżamy o ósmej trzydzieści, od razu po śniadaniu. Z bagażami pod brodą niezbyt nam wygodnie, ale jakoś w końcu udaje nam się znaleźć w miarę wygodne, jak na te warunki, pozycje.
Patrzę na mijane góry, niesamowite widoki, robię chyba tysiąc zdjęć. Gdy dojeżdżamy do Grenady, nie mamy problemu z zaparkowaniem, znajdujemy miejsce zaraz przy pomarańczowym gaju, jednak gdy dochodzimy do Alhambry, okazuje się, że do wejścia ustawiła się już ogromna kolejka. Mało tego, gdy zostawiam męską część naszej eskapady w kolejce i idę sprawdzić do kas, jak to wygląda, okazuje się, że zostały wolne bilety tylko na godziny popołudniowe, a my nie możemy tyle czekać. Kiedy patrzę na zabudowania, wydaje mi się, że przyjazd tutaj powinien być na cały dzień, a nie na godzinę czy dwie. Przed nami stoi w kolejce inna rodzina z Polski — mówię im, czego się dowiedziałam, i oni też rezygnują.
Max rozczarowany, my z resztą też, być może uda się tu przyjechać z Alicante, ale szczerze mówiąc, wątpię.
— Ja to się cieszę, że nie było biletów, bo chodzić to mi się za bardzo nie chce! — Przynajmniej Patryk zadowolony i wesolutki. No nie ma tego złego.
Na parkingu nie mogę się oprzeć i zrywam sobie pomarańczę, a za chwilę pluję dalej niż widzę, bo w życiu nie jadłam czegoś tak kwaśnego.
Oczywiście przeglądam przewodnik w poszukiwaniu, co po drodze jest warte zobaczenia, skoro Grenada nam nie wypaliła, i mam! Pojedziemy do Guadix — miasta troglodytów.
W samym Guadix nie możemy znaleźć drogowskazów na dzielnicę, której szukamy. Parkujemy niedaleko katedry i wyruszamy na poszukiwania. Nawet Patryk jest ciekawy, czego szukamy.
Oczywiście jest pora sjesty, mam wrażenie, że jesteśmy tu tylko my i nikt więcej. Idąc w górę, docieramy do zamku Alcazaba, ale jaskiń ani śladu. Nie do końca wiem, jak to się nazywa po hiszpańsku, ale na szczęście pojawia się jakiś starszy pan i pokazujemy mu zdjęcie w przewodniku. Otrzymujemy informację, że na piechotę to za daleko i powinniśmy podjechać tam samochodem. Przynajmniej znamy już kierunek i wiemy, jak to się nazywa oraz jakich drogowskazów szukać: „casas cueva”, „cueva museo”. W końcu docieramy do domów-jaskiń.
Przed nami prezentują się góry, z których wystają białe kominy — niecodzienny widok. Domy są wykute w skale, w jaskiniach. Jest ich tu podobno około dwóch tysięcy. Czytałam, że mieszkali w nich Maurowie, chroniący się przed chrześcijanami.
— Mamo, patrz, tam jest punkt widokowy! — Patryk ciągnie mnie za rękę.
Rzeczywiście, gdy wchodzimy na to wzniesienie, widzimy z góry, ile tych jaskiń jest. Podobno do tej pory mieszkają w nich ludzie.
— To ja nie wiedziałem, że troglodyci żyją do dziś! — dziwi się Patryk, tłumaczę więc, że to nie końca tacy troglodyci, jak mu się wydaje, tylko zwykli ludzie.
Gdy schodzimy z punktu widokowego, mamy szczęście: zaczepia nas jakiś pan i zaprasza do swojego domu-jaskini. Oczywiście chętnie korzystamy z zaproszenia.
Okazuje się, że mieszkanie jest całkiem przyjemne, idealne zarówno na upały, jak i chłodne dni, niczego tu nie brakuje.
Kupujemy od tego pana miód z pomarańczy.
— Wiesz co, mamo, nie przejmuj się, że nie było biletów w Grenadzie. Guadix to coś innego niż kolejny pałac czy zamek — pociesza mnie Max i wiem, że ma rację. Przed nami jeszcze trzy godziny drogi — trzysta kilometrów, więc nie mamy na co czekać, Alicante wciąż przed nami.
Ośrodek, w którym zarezerwowałam mieszkanie, leży na obrzeżach miasta, nawet trochę poza nimi, ale za to na zdjęciach wyglądał bardzo ładnie.
Docieramy tam dość późno. Zdążamy jeszcze na kolację i rozpakowujemy się. Tym razem mamy przestronne mieszkanie, ale nie wykupiłam śniadań — kuchnia za to jest w pełni wyposażona. Bardzo mi się tu podoba.
Niestety całą noc nie śpię, ponieważ Krzyś bardzo kaszle. Żal mi go, bo dopadła go również gorączka i najprawdopodobniej jest to Zemsta Oceanu, z którym niedawno się witał. Czyli jutro lekarz.
Dzień siódmy
3.07.2017 — poniedziałek
Krzyś dzisiaj zostanie w łóżku, bo gorączka się utrzymuje. Oczywiście nie wiem, jak jest wysoka, ponieważ nie mam termometru, ale jest wyraźnie rozpalony. Na szczęście wykupiłam ubezpieczenie turystyczne, mamy też alternatywnie karty EKUZ, więc nie zginiemy. Dzwonię do towarzystwa ubezpieczeniowego, żeby zamówić lekarza. Odpowiedź jest natychmiast: będzie za godzinę. Czyli zdążę jeszcze zrobić śniadanie. Chłopcy ciągle śpią, jest ósma.
Lekarz jest Hiszpanem i nie mówi po angielsku. Na szczęście polisa zapewnia tłumacza, więc łączą nas z polską lekarką mieszkającą w Maladze, która tłumaczy na bieżąco to, co mówi lekarz. Przede wszystkim mówi, że Krzyś ma głośne szmery w sercu i powinien iść do kardiologa. To już wiemy. Na kaszel Krzyś dostaje antybiotyk.
W międzyczasie wstaje Max.
— Mamo, strasznie źle się czuję.
Sprawdzam, czy ma gorączkę, ale nie ma. Przypominam sobie, że też przemarzł w Tarifie. Pytam lekarza, czy jego też zbada, lekarz mówi, że najpierw powinnam zrobić zgłoszenie i mam to zrobić od razu, póki jest u nas, bo nie będzie mógł już dzisiaj drugi raz przyjechać. Zgłaszam. Badanie. Antybiotyk.
Został jeszcze Patryk, który również wstaje, ale dla odmiany ma bardzo czerwone i spuchnięte oko.
— Coś mi się stało, mamo.
Patrzę na lekarza, a on się śmieje i znów każe mi zgłaszać. To jęczmień albo coś w tym stylu — Patryk był ubrany w Tarifie, ale najwidoczniej przewiało mu chyba te oczy i proszę. Tylko jak ja mu to lekarstwo wkropię? Zwykle jest dzika awantura.
Lekarz pyta jeszcze, jak ja się czuję.
„Rewelacyjnie! Tylko mi słabo na samą myśl o tym, że mam trzech chorych facetów w domu i są wakacje” — aż ciśnie się na usta. Mówię jednak, że ja akurat czuję się bardzo dobrze.
Lekarz zaleca, że panowie mają odpoczywać i się nie przemęczać, ale na słońce trochę mogą wyjść. Czyli chociaż na basen będę mogła pójść. Uff. Ściągam sobie cztery ebooki na publio.
Dziś żywimy się w lokalnej restauracji, bo nigdzie nie jedziemy.
Dzień ósmy
4.07.2017 — wtorek
— Nudzi mi się.
To mówię ja, nie Patryk.
Robię pranie, bo zużyliśmy wszystkie czyste rzeczy. No i jest jeden mały kłopocik, bo nie mamy suszarki na pranie. W recepcji rozkładają ręce, więc upieram się i jedziemy do pobliskiego sklepu kupić suszarkę. No bez niej się nie da, poza tym ręczniki też muszę gdzieś suszyć. No i w końcu wychodzę z domu! Krzyś przełknął jakoś te dwadzieścia euro, chyba widzi moją determinację. Wiem jedno: od tej pory sprawdzam na Bookingu, czy na wyposażeniu potencjalnego mieszkania, które będę chciała wynająć na wakacje, jest suszarka. Bo niby to oczywiste, a okazuje się, że jednak nie.
— Wow, mamo, teraz wszyscy będą nam zazdrościć! — żartuje Max. Rzeczywiście, jak się wyjdzie na taras i spojrzy na sąsiednie balkony, to ręczniki wiszą w najróżniejszych miejscach i w różny sposób. A u nas będzie porządnie. O!
Dzień dziewiąty
5.07.2017 — środa
Co młody organizm, to młody. Z okiem Patryka coraz lepiej, Max też jakby lepiej. Krzyś nadal cierpi, ale przynajmniej ta noc była przespana.
Zjedliśmy cały słoik miodu pomarańczowego z Guadix i trzy kilo cytryn, bo robię nam wszystkim wodę z cytryną i miodem na wzmocnienie.
Rano idziemy sobie na basen. Okazuje się jednak, że trzeba tu walczyć o leżaki jak o ogień. Udaje nam się zdobyć dwa, ale mamy jeszcze ręczniki, więc je rozłożymy i będzie OK. Za chwilę rozpoczynamy walkę o miejsce w cieniu, bo robi się nieznośnie gorąco. Wytrzymujemy jakąś godzinę i Krzyś stwierdza, że już lepiej się czuje, a poza tym wyczytał w przewodniku, że niedaleko jest miejscowość Elche, gdzie podobno znajduje się piękny palmowy gaj. To tylko trzydzieści kilometrów stąd, więc taki wyjazd będzie miłą rozrywką. Upewniam się, że ekipa czuje się na tyle dobrze, żeby ruszyć z miejsca w siną dal, szybko się szykujemy i ruszamy do gaju-raju.
W samym Elche nie bardzo wiemy, na co się kierować. Widzimy jakieś palmy, więc zatrzymujemy się. To palmowy park, rzeczywiście ładny, ale wydaje mi się, że to nie o tym Krzysiek czytał. Pytamy się przechodniów, pokazując zdjęcie w przewodniku. Kierują nas jeszcze dalej, bo to rzeczywiście nie to miejsce.
Idziemy już całkiem spory kawałek, aż docieramy do poszukiwanego ogrodu. Gdy tylko kupujemy bilety, Patryk znika nam z pola widzenia, a Max leci go szukać. Mam nadzieję, że się nie zgubimy.
Palmy i kaktusy, kaktusy i palmy. I pawie — cała rodzina. Naprawdę można tu odpocząć, drzewa i wysokie trawy, kaktusy dają cień, aż nie chce się stąd wychodzić. Spędzamy na tym spacerze całkiem sporo czasu, w zasadzie po co się spieszyć, jak w domu nudno.
Siadamy jeszcze na chwilę na espresso i przeglądamy przewodnik. Znajdujemy w nim miejscowość o wdzięcznej nazwie Santa Pola, jest tam plaża, a że mamy ochotę zanurzyć w morzu stopy, to proszę, będzie jak znalazł.
Gdy podjeżdżamy na plażę, okazuje się, że to plaża dla zwierząt. Tak więc rozkładamy się w szczekającym towarzystwie psów, ale za bardzo nam to nawet nie przeszkadza.
— Lenka, ja chyba się trochę pomoczę! — woła do mnie Krzyś i biegnie prosto do morza. Zastanawiam się, czy to mądre, no ale tak: tu nie wieje, jest gorąco i woda na pewno nie jest tak lodowata jak w Tarifie, bo to nie ocean. Nim zdążam się nad tym zastanowić, mój szanowny małżonek już siedzi w wodzie prawie po szyję. Max stwierdza, że on nie idzie, a Patryk, że tylko zamoczy nogi. Wzięłam jednak kąpielówki Maxa, do których przekonuje się Patryk, i za chwilę, jakimś cudem, jest przebrany i leci do Krzyśka, a ja nurkuję w kolejny kryminał. Ach, jak mi się tu dobrze czyta!
— Co się stało? — Podchodzę do Krzysia, bo widzę, że kroczy w wodzie jak czapla, jakby czegoś szukał.
— Aż mi głupio powiedzieć, bo wleciałem do wody w japonkach i jeden mi spadł, i chciałem go szybko wyłowić, bo to wiesz, są moje ulubione, i gdy się nachyliłem, wpadły mi do wody moje okulary przeciwsłoneczne, więc znów się nachyliłem, w tym momencie zsunęła mi się obrączka. No i jej szukam. I okularów, bo klapka, od którego to się zaczęło, wyłowiłem.
Nie wierzę własnym uszom! Po chwili chodzimy jak cztery czaple, ale obrączki ani okularów nigdzie nie ma. Pewnie są już dawno u Neptuna.
Wracamy w kiepskich humorach, Krzyś nie może sobie wybaczyć, że za ratowanie klapka za dziesięć złotych stracił obrączkę i ulubione okulary. Próbuję go pocieszyć, ale na nic moje starania.
Po drodze robimy jeszcze zakupy, poza podstawowymi artykułami kupujemy ogromnego arbuza, ale po obiedzie nikt już nie ma siły go zjeść.
Wieczorem siadamy sobie w restauracji przy basenie i jest całkiem miło. Najbardziej cieszę się z tego, że moi mężczyźni lepiej się czują.
Potem jest jeszcze milej, bo Krzyś najwyraźniej wraca do formy.
Dzień dziesiąty
6.07.2017 — czwartek
Na basenie znów nie ma wolnych leżaków, poza tym Patryk nadal ma jakiś problem z tymi swoimi kąpielówkami i nie mogę się z nim dogadać. Zostawiamy go na jakieś pół godziny w domu i w trójkę idziemy pobyć sobie chwilkę przy basenie. Naprawdę jest tu bardzo ładnie — wszędzie kolorowe kwiaty, dużo zieleni — oczywiście nawadnianej, bo inaczej mielibyśmy tu tylko wysuszoną trawę.
Przeglądamy przewodnik i znajdujemy Murcję wraz z katedrą Santa María, która ma drugą co do wysokości wieżę w Hiszpanii (zaraz po Sewilli), mierzącą dziewięćdziesiąt dwa metry. Poza tym katedra ta ma dwadzieścia pięć dzwonów, a o trzynastej słychać je wszystkie. To będzie nasz dzisiejszy cel.
Murcja ma oczywiście swoją historię i arabskie korzenie. Zmuszając Patryka, żeby wsiadł do samochodu i odlinkował się od swojego telefonu, już wiem, że dużo dziś nie pozwiedzamy. Ale może chociaż do katedry się dowleczemy.
Gdy Młody nie ma dnia, ciężko nam znaleźć wspólny język, tym bardziej że on wciąż jeszcze nie do końca umie nazwać swoje emocje i potrzeby. Ciągle uczymy się jego instrukcji obsługi, a że często reaguje nieadekwatnie do sytuacji, to czasem i nasza reakcja jest zbyt spontaniczna i nie do końca właściwa. Tak więc trochę jesteśmy już od rana zmęczeni tymi utarczkami, znajdowaniem forteli, żeby chciało mu się coś z nami zrobić, a on pewnie jest zmęczony nami.
— Jedźmy do tej Murcji, znajdziemy tam na pewno jakieś pyszne lody albo pizzę — zachęcam Patryka.
— W kółko te kościoły, one tak samo wyglądają, mamo! — Co prawda, to prawda, zabytki tutaj są piękne, ale w takim natężeniu mogą się znudzić i na pewno zlewają się w jedno. Przynajmniej katedry.
— W zasadzie masz rację, może zbyt dużo naraz, ale odpoczywać też nie chcesz na basenie, a ja chcę, żebyśmy spędzili ten czas razem, a nie ty w domu z telefonem, a my gdzieś indziej.
— Bo mam za małe kąpielówki. I za duże. Maxa ubrań nie chcę.
— To chodź, kupimy inne. Przecież i tak będę musiała kupić, skoro te nie są dobre. To wykorzystajmy ten czas tutaj, wszędzie mamy sklepy z kąpielówkami.
— Nie chce mi się.
Ręce mi opadają, na szczęście przypomina mi się, że w przewodniku mignęła mi informacja, że w Walencji jest centrum naukowo-doświadczalne — miejsce, do którego Młody na pewno będzie chciał pojechać, i możemy tam spędzić nawet cały dzień. Proponuję mu to rozwiązanie na jutro, w zamian za to, że teraz pojedzie z nami bez marudzenia. Przekupstwo działa. Patryk ładuje się do auta i w końcu możemy ruszać i to bez awantury.
Tym razem Max czyta nam przewodnik na głos, większości rzeczy nie mamy szans zobaczyć ze względu na Patryka, ale nie przyjechaliśmy tu, żeby pozaliczać wszystko, tylko być razem, więc, uwzględniając nasze rodzinne możliwości, cieszymy się tym, co mamy.
Szukamy jak zwykle miejsca w miarę blisko katedry. Okrążamy kilka razy centrum, aż w końcu znajdujemy parking, zaraz obok nocnego klubu ze szczególną witryną o wdzięcznej nazwie Sala R.E.M. przy Calle Puerta Nueva. Wybieramy drogę wzdłuż Calle Gutiérrez Mellado, potem przepiękną Gran Via Alfonso X el Sabio, aż docieramy do placyku, gdzie udaje nam się kupić szczegółową mapę centrum i już wiemy, że idziemy w dobrym kierunku. Po drodze zatrzymujemy się na espresso w La Tienda de Susano. To miejsce to prawdziwa perełka — to nie tylko espresso i tapas, to również sklep z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, zachowany w tym klimacie. Zauroczeni, oczywiście kupujemy tu puszkę sardynek na pamiątkę.
Do katedry mamy już całkiem blisko i rzeczywiście za chwilę ukazuje się naszym oczom. Zdążamy na koncert dzwonów i powoli zarządzamy odwrót.
W domu robię szybki obiad, mamy czas na odpoczynek, Patryk na telefon, Max coś tam sobie czyta. Nasz wielki arbuz dalej stoi nietknięty, bo nie mamy miejsca w żołądkach, a szkoda go otwierać, żeby się nie zepsuł.
Krzyś chodzi za mną cały dzień i rzuca na mnie urok, chyba już zupełnie dobrze się czuje, bo energia mu wróciła, z czego bardzo się cieszę.
Muszę jeszcze dotrzymać słowa Patrykowi i zorganizować bilety do Walencji, bo, nauczona doświadczeniem z Grenady, nie będę ryzykować, że zajedziemy i nie wejdziemy.
Rzeczywiście, na stronie centrum, którego szukam, czyli Miasta Sztuki i Nauki (Ciudad de las Artes y las Ciencias) można kupić bilety do różnych stref miasteczka plus na filmy 3D. Wołam Patryka, żeby wybrał, na który seans chce wejść, wybieramy jakiś o lasach. Chcemy zobaczyć również oceanarium i pokaz fok, strefę naukową. Kupujemy bilety. Doczytuję jeszcze, że trzeba je wydrukować, i tu się rodzi problem, bo nie mamy jak.
Krzyś wpada na pomysł, żeby podejść do recepcji, stamtąd nas kierują do szefa ośrodka, który chętnie nam pomaga. Ma jednak jakiś problem z drukarką, ale w końcu udaje się ją naprawić i dostajemy nasze bilety. Cali szczęśliwi wracamy do apartamentu i obwieszczamy chłopcom, że jutro jedziemy do Walencji.
Tymczasem robi się wieczór, idziemy na kolację do naszej restauracji i tak siedzimy sobie przy basenach, aż zmęczenie bierze górę i oddajemy się ciszy nocnej. A właściwie to chłopcy się jej oddają, a my tak nie do końca.
Dzień jedenasty
7.07.2017 — piątek
— Lenka, chcesz kawy? — mruczy obok mój szanowny małżonek.
— No i teraz nie wiem, co powiedzieć — odpowiadam, śmiejąc się — bo czy gdy powiem „tak”, to będziesz chciał, żebym ją zrobiła przy okazji tobie, czy sam chcesz mi zrobić…
Krzyś nic nie mówi, tylko przyciąga mnie do siebie.
— Za buziaka przyniosę ci dziesięć kaw, śpiochu.
W zasadzie to nie mamy za dużo czasu, bo musimy zdążyć na seans, a sama podróż to około dwie, dwie i pół godziny.
Największy problem mam z Patrykiem. Ten wyjazd jest specjalnie dla niego, myślałam, że pierwszy będzie gotowy do wyjścia, a on za nic nie chce wstać z łóżka. Stosuję wszelkie znane mi pokojowe metody. Nic.
— Wstawaj w końcu, bo nie zdążymy na seans! — drę się już, bo brakuje mi argumentów.
Oczywiście moja agresja ma wiadomy wpływ na reakcję Młodego — czyli żaden, poza słownymi zaczepkami. W końcu wpadam w stan, którego zwykle wolę unikać. Koniec końców drę się tak, że słyszy mnie chyba całe osiedle.
Krzyś wchodzi do pokoju, delikatnie mnie obejmuje i całuje w policzek. Potem stawia Patrykowi ultimatum. Wychodzę z pokoju Młodego, a on powoli wstaje. Z całego serca nienawidzę takich sytuacji. Swojej bezsilności i uporu Patryka. Mam takie emocje, że czuję smak złości, która mnie zalewa. Mam wrażenie, że wypływa uszami, wraz z parą, która ze mnie schodzi.
Śniadanie robią sobie sami. Krzyś szykuje kanapki na drogę dla mnie, bo nie jestem w stanie nic zjeść. Czasem jest tak, że gdy przez długi czas naginam się cierpliwie do Młodego, to potem wystarczy całkiem mała rzecz i następuje samozapłon, a ja zajmuję się cała ogniem. Potem muszę pozbierać te zgliszcza w całość i zrobić coś z materiałem, który pozostał. Najbardziej zawsze żal mi Maxa, który musi słuchać tych wrzasków.
Ja po tego typu rozrywkach zbieram się cały dzień, Młody jakby nigdy nic otrzepuje się i przechodzi do porządku dziennego. Z tą różnicą, że jest grzeczny jak anioł, bo wie, że przegiął.
— Mamo, a jak długo pojedziemy? — pyta.
— Prawdopodobnie dwie i pół godziny, ale nie wiem dokładnie — odpowiadam, chociaż wcale mi się nie chce z nim gadać.
— Ale jestem ciekawy tego miasteczka — cieszy się — to będzie cały dzień atrakcji!
— To dlaczego nie chciałeś jechać?
— Bo mnie nie poprosiłaś.
— Patryk. Prosiłam cię pół godziny na różne sposoby.
— To ja nic nie słyszałem. Dopiero jak wrzasnęłaś.
Krzyś parska śmiechem, bo nie wytrzymuje. Ja nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. No za cichutka jestem.
— To teraz tak mam z tobą rozmawiać, jak będę chciała cię o coś poprosić? Żebyś mnie dobrze słyszał? Mam na ciebie wrzeszczeć???
— No nieeee, tylko teraz chyba tak mocno spałem…
Dojeżdżamy całkiem szybko, parkingi jeszcze prawie puste, ale to dobrze, bo znów mamy szansę blisko zostawić samochód. Miasteczko jest ogromne.
Nie do końca rozumiem, co mówi do mnie pan z obsługi, gdy pokazuję mu bilety. Obaj moi synowie mówią po angielsku lepiej ode mnie, ale gdy proszę ich o pomoc, odwracają się na pięcie i udają, że nic nie rozumieją. Wstydzą się. Jakoś w końcu się dogaduję. Pan po prostu próbował objaśnić nam mapkę miasteczka i tłumaczył zasady zwiedzania. No dobra, zaczynamy.
Film o przyrodzie robi na mnie niesamowite wrażenie. Po pierwsze efekt 3D sprawia, że wydaje mi się, że znajduję się w samym środku kręconej sceny. Film opowiada o parkach narodowych Ameryki Północnej, o śmiałkach skaczących na rowerach ze skał. Muszę zamykać oczy, bo wydaje mi się, że to ja skaczę, a mam lęk wysokości. Sceny te zapierają mi dech w piersiach, aż kręci mi się w głowie.
Przechodzimy do strefy wiedzy. Co to dużo opowiadać: cuda natury. Cuda techniki. Nie możemy opuścić tej części miasteczka, żeby iść dalej, bo Patryk wciąż się czymś zachwyca, siedzimy tu już chyba ze dwie godziny.
Następnie czeka na nas oceanarium.
Na dworze leje, ale nam to nie przeszkadza. Wchodzimy do jednej z restauracji, zamawiamy obiad i przyglądamy się biegającym, starającym ukryć się przed deszczem, ludziom. Część miasteczka jest na dworze, więc czekamy, aż deszcz się wyciszy i możemy iść dalej.
Oglądamy pokaz delfinów, absolutnie zachwycający i pomysłowy. Wchodzimy do motylarni, gdzie siadają na mnie wielkie i kolorowe motyle. Chociaż brzydzą mnie ich gąsienice, to muszę przyznać, że to ciekawe przeżycie. Jeden z nich o mały włos, a wyszedłby ze mną. Na szczęście pracownik zauważa motyla na moich plecach i delikatnie go zdejmuje.
Nawet nie wiem, kiedy się robi popołudnie. Mam ochotę zobaczyć zabytki Walencji, ale poza mną już nikt więcej na to ochoty nie ma, więc poddaję się i grzecznie wracamy do domu. Max jest zachwycony dzisiejszym dniem, Patryk w zasadzie też.
Mamy taką zasadę, że gdy już opadną nam emocje po awanturze, wracamy na spokojnie do tematu i analizujemy, co się tak naprawdę wydarzyło.
Próbuję wytłumaczyć Młodemu, skąd się wzięły moje emocje, dlaczego mi się zrobiło przykro i puściły mi nerwy. Gdy mu tak tłumaczę, czuję, ze łzy znów napływają mi do oczu. Odwracam się, żeby na niego spojrzeć, a okazuje się, że on słodko śpi. Uśpiłam go gadaniem.
— Uwierzysz? — zwracam się do Krzysia. — Ja tu peroruję, a on zasnął.
— Zrób to samo — radzi mądrze mój mąż — tobie też to dobrze zrobi.
— Za to ja cię przytulę, jak już dojedziemy — oferuje się Max, moje słonko.
Gdy dojeżdżamy, sił nam starcza na zrobienie kolacji i poprzytulanie się. Jutro w końcu jedziemy do Alicante, wszystko jedno, o której wstaniemy, ale jedno wiem na pewno: to nie ja będę budzić Młodego.
— Patryk, jutro ty budzisz mnie — oświadczam.
— Tylko się, mamo, nie rewanżuj! — śmieje się Młody.
— Przemyślę to — mówię i idę oddać się przyjemniejszym rzeczom. Jutro też jest dzień.
Dzień dwunasty
8.07.2017 — sobota