Prolog
Set młody już nie był. Jego monstrualna kiedyś klatka piersiowa zapadała się coraz bardziej, za to pęczniejący brzuch dopominał się regularnie o kolejne dziurki w pasie. Włosy i broda, niegdyś ciemne i bujne, były teraz przerzedzone, zarysowane srebrem przez czas, coraz obficiej pojawiały się w uszach i w nosie. Set zdawał sobie sprawę, że on, jeszcze nie tak dawno dumny wojownik, stawał się ciapowatym misiaczkiem. Świadomość ta była niczym gwóźdź do trumny jego stanu umysłu, w którym od szesnastu lat stale pobrzmiewało tylko jedno słowo: katastrofa.
Mijał akurat miesiąc, odkąd opuścił Astorię, swoje rodzinne strony, i udał się na wschodnie wybrzeże Kontynentu Upadłych. Im dłużej trwała ta wyprawa, tym częściej zadawał sobie pytanie, dlaczego w ogóle się w nią zaangażował, obierając tak niepopularny turystycznie kierunek. Zwykle pierwszym powodem, jaki sobie uświadamiał, było wspomnienie rodzimej ziemi, przypominającej mu o goryczy doznanych porażek.
— Tak… Sama mnie, jędzo, wygnałaś — wymyślał jej w takich chwilach. Potem doznawał olśnienia: przecież wyruszył, ponieważ przypadła mu do gustu nazwa przemierzanego kontynentu, tak dobrze korespondująca na ten czas z jego wewnętrznym, jak i zewnętrznym stanem. Na zakończenie rozważań był skłonny założyć się o własnego rumaka, że podróż ta od początku miała li tylko i wyłącznie jeden cel — egzotyczne samobójstwo.
Tymczasem droga, którą podążał, okazała się nad wyraz nużąca, ponura i dramatycznie wręcz monotonna. Wiodła przez bezkres wymarłych przestrzeni, gdzie Set nie napotykał żadnych istot ludzkich. Z żywych istot widywał tylko lemingi, które wraz ze skończeniem się prowiantu na stałe zagościły w jego menu jako danie główne. Na domiar złego, mimo że trwała wiosna, to od rozpoczęcia tułaczki towarzyszyła mu powracająca nawałnica śnieżna, jakby rozmyślnie obrała go sobie za cel do dręczenia. Ogólnie od początku wędrówki panował ziąb i wiatr, a równinny krajobraz nie dawał przed niekorzystną aurą żadnego schronienia. Na efekty nie trzeba było więc długo czekać i zarówno Set, jak i jego koń błyskawicznie podupadli na zdrowiu.
— Cóż za chwalebna, pseudoromantyczna podróż, nieprawdaż, koniku? — mówiąc to, Set skulił się wobec wzmagającej się burzy śnieżnej, smagającej go niczym bicz za sprawą huraganowych podmuchów wiatru. Rozejrzał się po bezkresnej równinie w nadziei dostrzeżenia jakiegoś schronienia. Nie był jednak w stanie zaobserwować niczego poza białym całunem śniegu.
— A teraz jeszcze to… — wycharczał i wyrzucił z siebie całą gamę podejrzanych dźwięków, sugerujących, że zamierza wypluć palące go od dłuższego czasu płuca. Wytarł ręką pasemka śliny spływające z ust. Poklepał po boku ledwo człapiące pod nim z wyczerpania zwierzę i kontynuował rozpoczętą tyradę: — Tak więc, Gniady… Mogę ci mówić Gniady? — Set odczekał dłuższy moment. Brak oznak sprzeciwu ze strony wierzchowca uznał za przyzwolenie. — Tak więc, Gniady… Wybacz, że wyciągnąłem cię na tę straceńczą wyprawę, z której zapewne już nie powrócimy, albowiem, jak wiesz, nie mamy już ani do czego, ani do kogo wracać… — Set pomyślał, że jechać także nie mają dokąd, ale zapobiegawczo postanowił przemilczeć ten drobiazg przed koniem. — Widzisz, Gniady… Mieć tak wiele jednego dnia, a następnego obudzić się i nie mieć praktycznie nic — kogo by taki los nie złamał? — Dygoczący z zimna mężczyzna złapał się na tym, że czeka, aż koń coś mu odpowie. Najlepiej, gdyby objawił przed nim jakąś prawdę ponadczasową.
„A tak w ogóle… Rozmowa z koniem?!” — zreflektował się nagle. Doszedł jednak do wniosku, że innego rozmówcy może już w życiu nie uświadczyć. Może więc nie ma co grymasić i wypada wziąć z życia to, co jeszcze pozostało, nawet jeżeli miałaby to być rozmowa z koniem.
— Jak się czujesz, Gniady? — spróbował znów zagaić. Wtedy zorientował się, że Gniady już nie jest gniady: wlokący się noga za nogą koń był całkowicie pokryty szronem.
„Może wypadałoby teraz mówić do niego Siwy?” — Te rozważania przerwał Setowi napad morderczego kaszlu, który próbował tamować zgrabiałą z zimna dłonią. Kiedy atak się skończył i chciał powrócić do filozoficznych dociekań, zauważył, że ręka, którą zasłaniał usta, pokryła się siateczką czerwonych kropeczek. — W mordę, Gniady, chyba złapałem gruźlicę… — Ledwo wypowiedział te słowa, wstrząsnął nim kolejny atak kaszlu. — Musimy się zatrzymać, Gniady, poszukać schronienia, zbudujemy igloo… — odezwał się Set z narastającą nutą histerii w głosie. Czuł, jak całym jego ciałem targają zimne dreszcze, a przy każdym wydechu z płuc wydobywają się podejrzane świszczące dźwięki. „Co za katastrofa” — pomyślał. — Katastrofa, słyszysz mnie, Gniady? Prawdziwy upadek!
W chwili, w której wypowiedział ostatnie słowo, pod koniem ugięły się nogi i żałośnie parskając, rumak przewrócił się na ziemię, przygniatając zmarzniętym cielskiem nogę dosiadającego go jeźdźca.
— Cholera, ale boli… — zaskamlał przygwożdżony podróżnik. W końcu udało mu się wyszarpnąć przygniecioną kończynę. Niestety próba ustania na niej skończyła się bolesnym niepowodzeniem. Podejrzewał, że noga była złamana, i to więcej niż w jednym miejscu.
Natomiast burza śnieżna wzmagała się, jakby przystępowała z Setem do ostatniej rundy walki, by decydującym ciosem, niczym bokser, posłać go ostatecznie na ziemię.
— Chcesz zatańczyć? Myślisz, że już mnie masz?! — Set pogroził pięścią kłębiącym się na niebie chmurom, po czym podczołgał się do swego ekwipunku. Wyciągnął z niego krótkie ostrze i rzekł podniośle do leżącego zwierzęcia: — Wybacz, gniado-siwy przyjacielu, ale każda przyjaźń, niezależnie, jak wzniosła, musi się kiedyś skończyć. Żałuję, że nasza w takich okolicznościach… — I rozpłatał rumakowi brzuch, sadowiąc się ochoczo w wylewających się, parujących na zimnie wnętrznościach, by uciec od przeszywającego na wskroś chłodu. Wtulał się w rozharatane zwierzę coraz mocniej, aż cały znalazł się w jego wnętrzu.
Było wilgotno, ciepło i miękko. „Prawie jak z kobietą w łóżku” — pomyślał Set z rozrzewnieniem. Lecz po pewnym czasie niemal czystej błogości poczuł, że końskie trzewia zaczęły stygnąć. Wyczołgał się ze swego sanktuarium i zanurkował w ekwipunku. Wydobył z niego garść drobnych, suszonych bobków pewnych małych gryzoni. Marzył o ogniu, chociaż jednej, małej iskierce. Nagle z przerażeniem stwierdził, że reszta zapałek, jakie posiadał, przemokła od końskich wydzielin. Podobnie jak i on sam. Znów coraz bardziej dygotał.
— Młody Traper, Młody Traper… — szeptał drżącym głosem Set, gdy przetrząsał zawartość nazwanego tak plecaka. Znalazł tam dwa krzesiwa i tłukł nimi bez opamiętania nad garstką suszonych bobków. Aż uświadomiwszy sobie absolutną beznadziejność swego położenia, zaprzestał tej czynności. Upadł obok rumaka i patrząc, jak płatki śniegu pokrywają odchody lemingów, zastanawiał się, o czym pomyśleć w ostatnich chwilach życia. I tym razem nie było wyjątku. Gdy tylko zamknął oczy, myśli przyszły same. Te same, co od ostatnich szesnastu lat…
Pierwsze obrazy, sielankowe dzieciństwo, rodzinny folwark, rodzice, zwierzęta, radość i śmiech, dziecięce zabawy. Następnie młodość, Akademia Mieczy, doskonałe wyszkolenie bojowe, jeszcze skuteczniejsza indoktrynacja. Walka wyłącznie pod sztandarem własnego księcia, walka szlachetna i honorowa. Klapki na oczach, zatyczki w uszach, okropieństwa wojny to mit słabych ludzi. Nadmiar hipokryzji jednak z czasem męczy, uwiera pod zbroją. Prośba do księcia, kierunek: ochrona faktorii handlowej na Dzikich Wyspach. Są tam piraci, handel niewinnymi. Set uderza, niech żyje wolność. Tak, wśród uwolnionych jest ona, wybucha wielka miłość, a po ośmiu miesiącach rozwija się dziecko w łonie matki, mające niebawem po raz pierwszy zobaczyć blask słońca. Natomiast kolejnego dnia jest ranny Set, na spalonym molo, we krwi swoich kompanów, odprowadzający wzrokiem porwaną żonę, niknącą na horyzoncie z wrogą flotyllą.
Ale to nie koniec, to początek końca. Rozpoczynają się poszukiwania, zbyt drogie, zbyt nieskuteczne. Set zostaje najemnikiem, to oznacza pieniądze, lecz te się kończą. Potrzeba ich więcej. Jest prosta droga: to kłamstwo i zdrada, przyjaciel z nożem w plecach, nagła zmiana frontu, zadenuncjowana kochanka. Pojawiają się pieniądze, a potem ich nie ma, efektu także. Są konsekwencje, przykre, bolesne. Brak pracy, ostracyzm, pogarda, obca flegma ponownie na twarzy.
Zapadła już noc. Po śnieżnej zamieci nie zostało ani śladu, tak jakby jej nigdy nie było. Białą równinę wzięli we władanie absolutny spokój oraz jego towarzyszka, przejmująca cisza. Set spojrzał w górę, by na bezchmurnym niebie po raz ostatni przyjrzeć się migotliwym gwiazdom. Jego oczy zaszkliły się. Pomyślał o utraconej żonie i z tęsknotą w głosie wyszeptał:
— Będę na ciebie czekał, kotku…
I wtedy pochłonęła go ciemność.
I. Esencja Serca
Set powoli otworzył oczy. Przymglone światło, lekki zapach kadzidła, cisza, nie wieje, nie jest zimno. Zdziwiony zsumował myśli: „A więc zamknięta przestrzeń. Wydaje się, że jakiś namiot. Dobrze, poruszę się troszeczkę”. Przechylił głowę w prawo, w lewo, spróbował wierzgnąć nogami. Bez powodzenia. Leżał na plecach, a kostki i nadgarstki miał skrępowane sznurami, połączonymi z wbitymi w ziemię palikami. I na dodatek… był całkiem nagi. „A więc korekta: jest bardzo źle, czyli nic nowego”. Ta myśl wywołała w nim potężną falę kaszlu, zakończoną pojawieniem się na ustach wielce niepożądanej czerwonawej pianki.
Kiedy przeszły mu spazmy, zauważył, że obok ktoś siedzi i wpatruje się w niego intensywnie. Była to mała, siwa, naga i niewyobrażalnie pomarszczona staruszka. „Niewątpliwie wiedźma” — pomyślał. Patrzyli tak na siebie nawzajem dobre kilka chwil, aż zdesperowany Set podjął wyzwanie.
— Ekhm… Witam… — powiedział i znowu dopadł go atak kaszlu. Najwidoczniej z jakichś niewiadomych przyczyn ten uwziął się na Seta, aby ograbić go z ostatnich strzępów jego osobistego uroku. — Dziękuję za ocalenie. Jestem… przyjacielem — trudził się dalej leżący mężczyzna. Nie wywołało to jednak żadnej reakcji ze strony staruszki. Tkwiła nieruchoma niczym słup soli i tylko spoglądała na niego: to w oczy, to na okolicę serca, nic więcej.
Zrezygnowany Set rozejrzał się po namiocie. Całkiem duży, w kształcie kopuły, a wszystko w nim wydawało się przesadnie stare. Powłoka podszyta skórkami w celu ocieplenia wnętrza, porozstawiane w nieładzie słoiki z paproszkami, zwisające na linkach korzenie, poczerniała, dyndająca u góry lampka naftowa. Słowem: nic nadzwyczajnego, typowe legowisko wiedźmy. Rozczarowany odkryciem, Set na powrót wpadł w przygnębienie.
— Czy… — Chciał właśnie ponowić próbę konwersacji, gdy dziarska staruszka jednym susem wskoczyła na niego i usiadła na nim okrakiem. Zszokowany Set, zdając sobie sprawę z ich nagości, wpadł w histerię. „Tylko nie to! Nie chcę tak odejść! Umrę zajeżdżony na śmierć przez niezaspokojoną od dziesięcioleci jędzę!”
Wydawało się, że już gorzej być nie może, aż nagle staruszka wyciągnęła spod leżącej na ziemi skórki rzeźnicki nóż. Wzniesiony do góry, dumnie zalśnił swym blaskiem w jej pomarszczonej dłoni.
— Poczekaj! Daj mi chwilę! Nie jestem ostatnio w formie, może jakaś kusząca bielizna? Jakieś zioła?! — wykasływał kolejne słowa Set, wstrząśnięty przebiegiem takiej gry wstępnej.
Nie zdążył nic więcej powiedzieć, bo staruszka wbiła mu nóż w okolicy serca i zaczęła robić obszerne nacięcie.
— Aaaagggr! — wydarł się przerażony mężczyzna, naprężając ciało niczym strunę. Naprawdę nigdy by nie przypuszczał, że chwilowy brak potencji stanie się prawdopodobną przyczyną jego zgonu.
Kiedy miał już rozpłataną klatkę piersiową, staruszka niespodziewanie zaatakowała samą siebie. Wbiła nóż nad swoim pomarszczonym pępkiem i rozcięła się aż do gardła.
„Oto mój ostatni przebłysk świadomości” — pomyślał Set. „Pewnie bym zemdlał, widząc to, co zobaczyłem, gdybym właśnie nie umierał…”
Ponownie ogarnął go mrok.
*
Set powoli otworzył oczy. Przymglone światło, lekki zapach kadzidła, cisza, nie wieje, nie jest zimno. Zdziwiony zsumował myśli: „A więc zamknięta przestrzeń. Wydaje się, że jakiś…”
— Nie! — krzyknął przeraźliwie i skoczył na równe nogi. Pełen najgorszych obaw spojrzał na swoje ciało, a wtedy ogarnęła go fala błogostanu. „Jakaż niewyobrażalna ulga. Nie ma nawet zadrapania, a klatka piersiowa wygląda dobrze, nawet zbyt dobrze” — pomacał mięśnie piersiowe, które z nieznanych przyczyn podwoiły swoje rozmiary. Co ciekawe, dopiero co zgruchotana kończyna rwała się wręcz do tańca. Set spróbował zakasłać. Wydawało się, że po chorobie płuc nie zostało ani śladu.
Rozejrzał się po wnętrzu namiotu. Nie zauważył nikogo. „Dobrze, nawet bardzo dobrze”. Był nagi, a wciąż miał w pamięci ostatnie, makabryczne sceny.
Wyszedł na zewnątrz. Przywitała go bezbrzeżna, przyprószona śniegiem równina. Krajobraz, jakim karmił się przez ostatnie tygodnie. Jałowa pustka ze wszystkich stron.
— W mordę! — wrzasnął nagle i odskoczył jak oparzony.
Dostrzegł wypatroszone zwłoki jego niedoszłej kochanki. Wstrząśnięty Set wrócił do namiotu i zastygł, próbując zebrać myśli. „A więc byłem na otwartej przestrzeni, a potem znalazłem się tutaj, czyli musiałem zostać przeniesiony. Tak, to musiało być dzieło staruszki. Później było to szaleństwo, orgia z nożem. Jednak to ja żyję, a ona nie. Do tego czuję się jak nowo narodzony. Czyżbym miał do czynienia z aniołem? Raczej nie. Wygląd i metody trochę trudne do zaakceptowania. Hm… Być może było ze mną tak kiepsko, że zaważyły względy ambicjonalne i poczciwa staruszka postanowiła wypruć sobie flaki, byle tylko przywrócić mnie do świata żywych? Ha! Słowem: ambitna bestia! Chociaż… Niby w jaki sposób sterta jej wnętrzności miałaby mi pomóc?”. Nie… To wszystko nie trzymało się kupy. Coś tu było nie w porządku i podpowiadało mu, że lepiej się stąd zabierać, i to jak najszybciej.
Set dokonał szybkiej rewizji namiotu. Sukces! W kącie znalazł swoje ubranie i ekwipunek. Z samym ubraniem się poszło już gorzej. Puściło kilka szwów garderoby wokół torsu i na ramionach. Za to wyjątkowo luźno zrobiło się w okolicach brzucha. Następnie Set zarzucił na siebie plecak Młody Traper i swój łuk. Zaopatrzył się w pozostały oręż: krótkie ostrze i młot bojowy, czule zwany Alfredem. Zestaw noży wciąż znajdował się w kieszeniach jego kurtki. W takim rynsztunku gotów był do dalszej podróży.
Stanął u wejścia do namiotu. Już chciał pognać raźnym krokiem przed siebie, kiedy dopadła go klątwa przeszłości. Iść, ale dokąd? Iść, ale po co? Może wyglądał i czuł się teraz niczym młody bóg, zdolny przenosić góry, lecz jego wola i umysł pozostały niemal do cna wypalone. Zaś myśl, że kolejne lata mógłby spędzić na jałowych poszukiwaniach żony, odebrała mu resztki entuzjazmu. Na jej odnalezienie stracił już bowiem dawno wszelką nadzieję. Przez chwilę odwrócił się nawet z wyrzutem ku zwłokom staruszki. „Może lepiej byłoby, gdybym rzeczywiście zginął?”. Niestety, nie widział dla siebie w tym życiu żadnych sensownych, a zarazem osiągalnych celów.
W końcu pierwotny instynkt przetrwania zmusił go do wykonania ruchu. Poczłapał więc smętnie, noga za nogą, do przodu. Nie uszedł nawet kilkunastu kroków, gdy usłyszał lodowato zimny, młody, kobiecy głos:
— Stój.
Stanął jak wryty i wykonał piruet. Nikogo nie zauważył, a staruszka nadal leżała rozpłatana koło namiotu i raczej nie wyglądała na zbyt rozmowną. Set pomyślał, że od nadmiaru ekstremalnych wrażeń zapewne się przesłyszał. Zrobił ostrożnie jeszcze jeden krok i z ulgą przyjął panującą ciszę. Pewniej wykonał następny, po czym usłyszał ten sam głos:
— Stój. To zły kierunek, idziemy prosto na zachód.
Set błyskawicznie ponowił piruet, zdając sobie sprawę, że na tych odludnych pustkowiach wyglądał niczym kiepski tancerz. Lecz na horyzoncie i tym razem nie było żywego ducha. „Chyba tracę zmysły” — pomyślał zdezorientowany. Patrząc podejrzliwie na truchło staruszki, postanowił jednak podjąć grę z najwyraźniej płatającym mu figle umysłem.
— Na zachód, tak? Doskonale, właśnie zamierzałem się tam przespacerować. A czemu pani nie widzę? Jest pani może duchem?
— Nie musisz wiedzieć, nie powinieneś wiedzieć, nie teraz — odezwał się beznamiętny głos.
Zdecydowanie nie takiej odpowiedzi spodziewał się Set. „Albo właśnie oszalałem, albo mogę mieć problem nieco innego rodzaju” — pomyślał i aby zamanifestować swą niezależność, odwrócił się z premedytacją we wschodnią stronę. Niespodziewanie przy próbie uczynienia kroku stracił czucie w całym ciele.
— Co znowu, u diabła? — żachnął się.
— Bez mojego pozwolenia nawet tchu nie zaczerpniesz.
— Wolne żarty…
— Powinniśmy już iść. — Głos dał do zrozumienia, że nie jest zainteresowany pogawędką.
— Nie, nie, nie. Będę tu stał, aż zdechnę, albo puścisz mnie wolno.
— Pomożesz mi w czymś, potem odejdziesz.
Set z zadowoleniem przyjął fakt, że jego groźby zmusiły to „coś” do podjęcia negocjacji. Postanowił więc ponownie dowiedzieć się, z czym lub też z kim ma do czynienia. Choć nabierał podejrzeń, że to duch owej demonicznej staruszki z namiotu. Nie mogło być innego wyjaśnienia tego koszmarnego fenomenu.
— Czy możesz ukazać mi swoją postać? — zapytał i zastygł w oczekiwaniu, spodziewając się wizerunku jakiejś piekielnej diablicy.
— Nie posiadam postaci, ty natomiast posiadasz w sercu moją esencję. Dzięki temu manifestuję swoją wolę w przestrzeni twego umysłu i panuję nad twoim ciałem. Tyle. Teraz ruszajmy.
Set starał się przetrawić te informacje i z każdą chwilą, gdy coraz lepiej je rozumiał, narastał w nim opór wobec wiedźmy z namiotu, a obecnie w jego głowie. Nabrał już bowiem przekonania, że to musiała być ona.
— Wiesz, chyba nie chce mi się z tobą gadać. Sram na to… Agrrhhaa! — Nagle poczuł, jakby jego umysł poraził piorun. — Bolało… Tortury, co? Zobaczymy. Jeszcze nie wiesz, ile ja potrafię… Aaarrggg! — Kolejne wyładowanie, silniejsze, zwaliło go z nóg na kolana. Set złapał się za głowę, odnosząc wrażenie, jakby zagotował mu się mózg w czaszce. Kiedy ból ustąpił, przemówił, tym razem jękliwym tonem: — Poczekaj, posłuchaj… Nieważne, co tam masz do zrobienia. Ja się do tego po prostu nie nadaję. Na co dzień mam depresję, myśli samobójcze i ochoczo szukam śmierci. Co prawda ładnie mnie ktoś odrestaurował i, jak domniemam, to twoje dzieło, ale przy pierwszej potyczce sam się radośnie nadzieję na ostrze włóczni. Dlatego mam dla ciebie rozsądną propozycję. Znajdziemy ci innego misiaczka. Zwrócisz mi wolność, a z nim będziesz sobie maszerować na zachód, choćby dookoła świata. Co ty na to?
— To musisz być ty, nikt inny, już postanowione.
— Ale czemu, do diabła?! — Set tupnął ze złości nogą jak obrażona dziewczynka.
— Nie musisz wiedzieć, nie powinieneś wiedzieć, nie teraz.
„Znikąd ratunku” — pomyślał mężczyzna, bezradnie zwieszając głowę, i odezwał się markotnie:
— Zrobimy to zadanie i zwrócisz mi wolność, cudownie… A jakie to zadanie?
— Nie musisz wiedzieć, nie powinieneś wiedzieć, nie teraz.
— Srać na to! Czyli mam być tylko tępym osiłkiem od brudnej roboty, a jak nie, to będziemy tu siedzieć i dla zabicia czasu będziesz smażyć mi mózg, tak?! Ech… A karczmarka Bef ostrzegała, że Kontynent Upadłych to raczej kiepski pomysł…
— Będziesz mnie także uczył.
— Czego, do diaska? — To wszystko zaczynało być zbyt absurdalne.
— Wyjmij Alfreda.
— Skąd wiesz, u diabła, o Alfredzie?! — Set poczuł się odarty z ostatnich resztek swej intymności. Nie dość, że miał w głowie wiedźmę, to na dodatek znała ona imię jego najlepszego przyjaciela.
— Widzisz ten głaz na lewo? Uderz go z całych sił.
— Proszę — warknął Set. Akurat miał wielką ochotę wyładować złość i walnąć w cokolwiek z całej siły. Wziął potężny zamach i uderzył głowicą młota centralnie w kamień, odłupując pokaźny kawałek. „Nieźle, nawet za najlepszych lat nie miałem takiej krzepy” — pomyślał.
— Zrób to raz jeszcze.
— Po co?
— Zrób!
Set nie miał ochoty na błyskawicę penetrującą mu wnętrze czaszki. Chwycił młot i z furią zatopił go w skale, tym razem rozpryskując ją na drobne kawałeczki, których część z impetem wystrzeliła w górę.
— W mordę! Co to było?! — wrzasnął, wstrząśnięty nagłym wzrostem swojej potęgi.
— Synchronizacja naszej woli. Za drugim razem moja wola podążała za twoim ruchem.
— Więc chcesz uczyć się walki? Wiedźma-wojownik? — Set pokręcił głową, nie kryjąc wątpliwości, i dodał zaintrygowany: — Czy ty także możesz zainicjować ruch, a moja wola może podążyć za nim?
— Tak. I mogę pokierować twoim ciałem, jak chcę i gdzie chcę, i w każdej chwili mogę zgasić twoją świadomość niczym blady płomień świecy, pogrążając cię w wiecznym mroku. Ale wówczas oboje na tym stracimy. Dlatego potrzebuję zarówno twego ciała, jak i twej woli.
Set z trudem przełknął ślinę. Wyglądało na to, że był ugotowany. Nie twierdzi, że jej pomoże. Było oczywiste, że jej nie pomoże i przy pierwszej okazji wypali ją z umysłu żywym ogniem. Ale na ten czas i tak nie miał, gdzie się udać, a perspektywa posiadania popcornu zamiast mózgu nie napawała optymizmem.
— Zatem dobrze, ruszajmy na zachód — odparł.
— Na zachód… Powinieneś wiedzieć coś jeszcze.
— Tak? — Set nabrał nadziei, że tajemniczy głos poinformuje go, że niebawem wyrosną mu skrzydła i nie będzie musiał trudzić się marszem.
— Nie musisz ciągle kłapać szczęką. Wystarczy, że intencjonalnie skierujesz do mnie słowa w umyśle. Usłyszę cię wtedy tylko ja, tak jak ty obecnie jako jedyny możesz słyszeć mnie.
— Rozumiem, fascynujące… — skwitował rozczarowany Set, udając, że ziewa. Naraz ponownie stracił czucie w ciele. — Ale co, do cholery, tym razem?
Głos nie odpowiedział. Zaś ciało Seta przykucnęło i spod kamienia na ziemi wyciągnęło dwa kolczyki w kształcie łezki, o krwawo rubinowej barwie. Set poddawał się tej tyranii z zaciekawieniem, gdy raptem zalała go fala grozy.
— Nie, proszę, nie rób tego. Jeśli chcesz, to usmaż mi znowu mózg, ale nie to, błagam — skamlał, domyślając się, co jego ciało uczyni ze świecidełkami. Na próżno. Zaostrzonymi końcówkami kolczyków przebił małżowiny uszne i wpiął w nie rubinowe ozdoby. Gdy to zrobił, odzyskał kontrolę nad ciałem. — Wiem, że jesteś kobietą, ale to już przesada… Po co to? Mam rozumieć, że zaraz zza jakiegoś krzaka wyciągniesz wstążki, koronki i kusą spódniczkę, tak? I jak to sobie wyobrażasz? Że w takim rynsztunku będę nacierać na oddziały zbrojne, wymachując młotem bojowym? Przeciwnicy umrą z zażenowania, zanim któregoś dopadnę, i tyle sobie powalczysz — roztkliwiał się.
— To się przyda.
— Przyda, oczywiście, a jak zapytam, do czego, to zapewne usłyszę, że nie muszę wiedzieć albo że nie powinienem wiedzieć.
— Tego ci nie powiem.
— O! Jakież to, w mordę, urocze! Dziękuję za szczerość. Rozumiem. Kolczyki, babskie sekrety — o tym to ze mną nie pogadasz. Ale jak będziemy przedzierać się przez wrogie hordy, zabijając na lewo i prawo oraz tonąc w morzu krwi, to potem chętnie ze mną usiądziesz i przy lampce wina podzielisz się wrażeniami, co?
— Zrzędzisz.
— A ciekawe, jak ty byś się zachowywała, gdyby ktoś zrobił z ciebie marionetkę i pociągał radośnie za sznureczki, gnieżdżąc się w twojej głowie? A tak w ogóle, to jak ty się nazywasz? Masz jakieś imię?
— Lili.
— Lili? Tak się nazywasz? Co to za imię dla wiedźmy?
— Nie jestem wiedźmą.
— A kim…? — Set poczuł, jak przeszły mu ciarki po plecach.
— Tego ci nie powiem.
— Więc tamte zwłoki…
— To nie moje.
— A czy… to twoja sprawka? — Set wskazał na pokrojoną staruszkę.
— Tak.
— No to niezłe z ciebie ziółko, Lili. Wręcz przebieram nóżkami na myśl o podróży z tobą. Ech, co za koszmarny dzień… — Set pomyślał, że chyba najgorszy od szesnastu lat, gdy stracił żonę i dziecko. To wspomnienie go przygasiło. Złagodniał i postanowił się również przedstawić. — Jestem…
— Set. Wiem. Jesteś Set. Czekałam na ciebie. — Zamurowało go.
— Skąd mnie znasz???
— Obserwowałam cię.
— Długo?
— Od roku.
— Roku… — Set przywołał w pamięci ostatni rok swego życia. Rok absolutnej nędzy, hańby i rozpaczy, kiedy był cieciem w pewnej mordowni, a większość kiepskiego zarobku po prostu w niej przepijał. Był to taki zamknięty obrót gotówki. — Ooo, to sobie pooglądałaś, Lili. Czyli rozumiem, że wpadłem ci w oko. Doskonale, ruszajmy zatem na zachód — odparł i pomyślał: „Tu ją mam. Nie mogła mnie obserwować, bo nikt nie zainteresowałby się takim żałosnym śmieciem, jakim w ostatnich latach się stałem. A skoro tutaj kłamała, to wszystko, co od niej usłyszałem, mogło mijać się z prawdą. Pójdę z nią. Nie mam wyboru, ale będę uważał. Tak, będę bardzo uważał”.
II. Strategia generała Feda
Był piękny wiosenny poranek. Na astoriańsko-rossalińskim pograniczu rozpoczynał się urzekający swą urodą dzień. Wszędzie, jak wzrokiem sięgnąć, rozpościerały się kobierce zielonej trawy, przyozdobione mozaiką zakwitających kwiatów, których różnorodna woń przyprawiała o zawrót głowy. W przestrzeni dominował nadgorliwy śpiew ptaków. Wzbijały się one ku błękitnemu niebu i nurkowały w koronach drzew, aby pośród nich kontynuować swe miłosne trele.
W takiej niemal baśniowej scenerii znalazł się blisko pięćdziesięcioletni generał Fed. Był on człowiekiem przeciętnej postury: ani za grubym, ani za chudym, średniego wzrostu, prezentującym na twarzy niezwykle bujną, czarną brodę oraz bokobrody kontrastujące perfekcyjnie z łysą czaszką. Stał on dumnie na wzgórzu przed rossalińską twierdzą Sara, obleganą przez jego astoriańską armię. Miejsce to zapewniało generałowi dokładnie to, co cenił najbardziej: doskonały przegląd taktyczny pola walki oraz bezpieczny dystans od wszelkich możliwych zagrożeń.
Po zlustrowaniu terenu nadchodzącego starcia Fed doszedł do wniosku, że czas najwyższy udać się do sztabu generalnego. Postanowił wezwać oficerów i przekazać im odpowiednie dyrektywy. Książęce rozkazy były jednoznaczne: atakować do utraty tchu.
Wkrótce po rozesłaniu gońców i przybyciu do sztabu otoczył generała wianuszek oficerów, którzy złożyli sprawozdanie ze stanu zdolności bojowej swoich regimentów. Wysłuchawszy owych deklamacji, Fed rozpoczął własną przemowę:
— Rozkazy księcia są jasne, przejrzyste i nie pozostawiają cienia wątpliwości. To atak, panowie! — Oficerowie z powagą i zrozumieniem pokiwali głowami. — Atak na pełną skalę! — kontynuował Fed, zamaszyście wymachując kartką papieru. Sugerował zebranym, że właśnie tam ma zapisaną książęcą wolę, podczas gdy w rzeczywistości depesza z rozkazami zdążyła się nieopatrznie zapodziać. — A oto moje bezpośrednie wytyczne co do dzisiejszego ataku. Zapraszam do mapy!
Oficerowie, zgrabnie jak na scenie baletowej, otoczyli Feda niczym primabalerinę wokół stołu, na którym leżała makieta obleganego zamku z oznaczonymi pozycjami oddziałów wojskowych. Generał, wymachując energicznie szpicrutą, zaczął tłumaczyć zawiłą sztukę kunsztu wojennego.
— Otóż, panowie, na prawej i lewej flance, tuż u podnóża tego i tego oto wzgórza, ustawimy pierwszy i trzeci regiment łuczników. Powiedzmy… trzy szeregi. Reszta oddziałów będzie czekać w odwodzie, aby w odpowiednim momencie uzupełnić luki powstałe w formacjach walczących. Ostrzelamy ich… — zrobił pauzę i dumnie wykrzyczał: — Ostrzelamy płonącymi strzałami! — I dodał już spokojniej: — W centrum natomiast, na tym oto wzniesieniu, proszę się uważnie przypatrzeć… — Fed wiercił szpicrutą wypukły element mapy, aż zrobił w nim dziurę. — Tu ustawimy pierwszy regiment piechoty. Na tym etapie bitwy to byłoby wszystko, panowie. Dowódcy wymienionych oddziałów proszeni są o niezwłoczne wykonanie przydzielonych im obowiązków. Chyba że nie wyraziłem się dość precyzyjnie i pozostają dla kogoś jakieś niejasności… — zakończył, podejrzliwie rozglądając się po oficerach.
— Jeśli można, panie generale! — odezwał się dowódca jednego z regimentu łuczników.
— Proszę — odparł spokojnie Fed.
— Z całym szacunkiem, ale… jeśli poślę moich ludzi pod wskazane wzgórze, znajdą się w idealnej pozycji do ostrzału z baszt nieprzyjaciela. Zostaną zdziesiątkowani! — oznajmił dramatycznie.
Pozostali oficerowie zmierzyli go wzrokiem i spojrzeli na generała.
— Zdaję sobie z tego doskonale sprawę — odpowiedział Fed. — Wojna wymaga ofiar, pułkowniku!
— Ale… — Dowódca łuczników próbował jeszcze coś wskórać, jednak generał pozostał nieugięty:
— Ale czas pańskiej przemowy właśnie się skończył. Dziękuję i zapraszam na stanowiska. Czy ktoś jeszcze ma coś do zakomunikowania?
— Melduje się dowódca pierwszego regimentu piechoty, panie generale!
— Witam. Pana oddział także został desygnowany do udziału w walce. Gratuluję.
— Za pozwoleniem, panie generale: czy mamy przygotować drabiny do szturmu na mury?
— A czy w rozkazach było coś o drabinach? — Fed zrobił przesadnie zdziwioną minę i wybałuszył szare oczy.
— Nie, panie generale! Lecz jak będziemy szturmować mury zamku?!
— A kto mówi, że będziecie cokolwiek szturmować, pułkowniku?
— Ale… — zająknął się oficer.
— Ale czas pańskiej przemowy właśnie się skończył, dziękuję i zapraszam na stanowiska. Czy ktoś jeszcze ma problem ze zrozumieniem rozkazów? — zapytał nieco już zniecierpliwionym tonem Fed. Tym razem odpowiedziała mu cisza. — Doskonale. A więc do dzieła, panowie. Mamy bitwę do stoczenia!
Generał wyszedł z namiotu i udał się na opuszczone niedawno wzgórze, aby stamtąd sprawować pieczę nad nadchodzącą potyczką. Na miejscu gruntownie obejrzał pole walki za pomocą niebotycznie długiej lunety, którą pieszczotliwie nazywał Okiem Wojny. Ze swego punktu obserwacyjnego wychwycił, że oba regimenty łuczników znalazły się na wyznaczonych stanowiskach. Od tego momentu rozpoczęła się nierówna walka dystansowa: z jednej strony wystrzeliwano salwy płonących strzał, które ginęły za murem obleganej twierdzy, z drugiej strony strzały i bełty posłane z murów siały spustoszenie w szeregach Feda. Niebawem wystawione do walki oddziały jego łuczników zostały przetrzebione o połowę.
Nagle generała dopadło dwóch gońców, którzy wręczyli mu karteczki od dowódców łuczników. Jak się okazało, pytali oni, czy należy posłać rezerwy w celu uzupełnienia luk w szyku. Fed wykonał dłonią gest nakazujący, aby posłańcy pozostali na miejscu, i skierował Oko Wojny na mury fortecy.
— Mam cię! — powiedział, dostrzegając czarny dymek wznoszący się nad basztą nieprzyjaciela. Błyskawicznie zanotował coś na pliku karteczek i zwrócił się do gońców:
— Proszę natychmiast przekazać te rozkazy do wszystkich jednostek. Odwrót taktyczny na całej linii na ustalone wcześniej pozycje!
Gdy gońcy zniknęli generałowi z oczu, spokojnie udał się w otoczeniu adiutantów do swojej kwatery.
Naraz podbiegła do niego zdyszana postać.
— Melduje się dowódca pierwszego regimentu piechoty, panie generale!
— Słucham — rzekł łagodnie Fed, wielce zadowolony z przebiegu dzisiejszych działań zbrojnych.
— Otrzymałem rozkazy o powrocie na pozycje wyjściowe, panie generale!
— Dokładnie. Sam je wydałem.
— Ale… rozkazy księcia, mieliśmy atakować!
— Przecież atakowaliśmy, czyż nie? — udał zdziwienie Fed.
— Tak, a…
— Czyżbym miał znowu usłyszeć z pana ust słowo „ale”? — Generał przybrał władczy ton głosu.
— Nie, panie generale! — zreflektował się oficer.
— A więc odmaszerować. Już… Już, już, już. — Fed wykonał gest, jakby strzepywał sobie brud z nadgarstków, i po chwili otaczali go tylko adiutanci. — Proszę się należycie przysposobić — odezwał się do jednego z nich. — Będę dyktował list do księcia. Później proszę przepisać go na czysto.
Adiutant pospiesznie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej papier oraz pióro. „Doskonale” — pomyślał Fed, widząc jego gorliwość. „Nareszcie żadnych »ale«”. Z zadowoleniem zaczął dyktować:
— Wasza Wysokość… Nie, nie tak… Wasza Książęca Wysokość. Tak będzie dobrze. Otóż zgodnie z otrzymanymi rozkazami Waszej Książęcej Wysokości przystąpiliśmy niezwłocznie do bezpardonowego szturmu na umocnione pozycje wroga. Dzięki heroicznemu poświęceniu żołnierzy, którzy z radością oddali swe życie ku chwale Waszej Książęcej Wysokości, zadaliśmy wrogowi niewypowiedziane straty. Wciąż jeszcze widać nad oblężoną twierdzą łunę od szalejących tam pożarów. W tej chwili przegrupowujemy wojska w oczekiwaniu na dalsze wytyczne. Z poważaniem, uniżony sługa Waszej Książęcej Wysokości, generał Fed.
Kiedy generał dotarł do swojej kwatery, którą stanowił nad wyraz okazały namiot, rozsiadł się w skórzanym fotelu i nakazał adiutantowi nalać kieliszek koniaku.
— Nie ma to jak się troszeczkę odprężyć po dobrze wykonanej robocie — powiedział z niekłamaną satysfakcją Fed. Zdawał sobie sprawę, że rozkazów księcia nie należało lekceważyć. Jednak był świadom i tego, że obecny stan twierdzy oraz morale jej obrońców przekształciłyby najbardziej huraganowy szturm w druzgocącą klęskę. — I wilk syty, i owca cała, a zatem jeszcze kieliszeczek… — rzekł do adiutanta i odprężył się w miękkim fotelu już na dobre.
Tymczasem należało przyznać, że dzisiejszy manewr taktyczny nie był odosobnionym przypadkiem w strategicznym podejściu Feda do prowadzonych przez niego kampanii wojennych. We wszystkich pięciu księstwach kontynentu Grostii słynął on z żołnierskiego drylu oraz niezwykle defensywnej taktyki, dzięki której nigdy nie przegrał żadnej bitwy. Co prawda, żadnej też jeszcze przez to nie wygrał, ale, jak sam powtarzał, nie można mieć w życiu wszystkiego.
Co zaś znamienne, defensywne podejście Feda w kwestiach militarnych przekładało się na ostrożność w jego życiu prywatnym i uczuciowym. Była to swego rodzaju filozofia defensywna czy, jak zwykł mawiać sam generał, wrodzona przezorność. Przykład takiej postawy stanowiła praktyka przedwczesnego odwrotu. Fed zawsze powtarzał, że lepiej jest wycofać się zbyt wcześnie niż wycofywać się, gdy jest już na to za późno. Dzięki tej strategii nie raz uratował swoją armię przed niechybną klęską. Lecz takie podejście miała mu za złe między innymi jego świętej pamięci małżonka, ponieważ nie mógł z nią przez to spłodzić potomka. Pocieszał ją, że dzięki temu nie spłodzi także bękarta. Generał Fed, mistrz odwrotu, uznawał ostrożność oraz powściągliwość za najwyższe cnoty i podstawy sukcesu w każdej dziedzinie.
Sielankowy nastrój przerwał generałowi kolejny zdyszany posłaniec.
— Czego tym razem?! — warknął Fed, zirytowany, że ktoś śmie mu przeszkadzać w zasłużonym odpoczynku. Goniec zasalutował, wręczył mu karteczkę i szybko z siebie wyrzucił:
— Depesza od księcia. Najwyższy priorytet, panie generale!
Fed wyszarpnął kartkę z ręki gońca i wskazał mu wyjście z namiotu. „Najwyższy priorytet nigdy nie wróżył nic dobrego” — pomyślał generał i otworzył list. Im dłużej go czytał, tym silniej marszczył krzaczaste brwi, zakrywające mu znaczną część niskiego czoła. Kiedy pochłonął wzrokiem całą wiadomość, zmiął kartkę w dłoni i z kwaśnym grymasem wykrzyczał do adiutantów:
— Wezwać mi tu natychmiast wszystkich oficerów! W trybie pilnym wracamy do stolicy Astorii!
III. Łowcy
Odkąd Set przybył na Kontynent Upadłych, wciąż nie mógł przyzwyczaić się do monotonii i jałowości tej przeklętej, zapomnianej przez wszelkie istnienie krainy. Jej krajobraz zbyt silnie kontrastował z opuszczoną przez niego ojczyzną, gdzie próżno było szukać choćby skrawka jałowej ziemi.
Astoria, leżąca na kontynencie Grostii, skąd pochodził Set, słynęła z łagodnego klimatu: niemroźnych zim, niedokuczliwego lata, deszczu na prawie każdą okazję. Natura obdarzyła tamtejsze krajobrazy pokrytymi wieczną zielenią wzgórzami, schodzącymi w czarujące bujną roślinnością doliny. Te z kolei poprzeszywane były zakolami leniwie płynących rzek i potoków. Wreszcie rosły tam lasy o tak bujnej wegetacji, że z powodu gęstego listowia było się w nich skazanym na podróż w półmroku.
Pod tym względem Kontynent Upadłych porażał wręcz odmiennością. Pogoda zmieniała się tu jak w kalejdoskopie, to obdarowując podróżnika lodowatym chłodem, to przechodząc w falę pustynnego żaru. Zupełnie jakby tutejsza aura za nic miała aktualnie trwające pory roku. Co się tyczy ukształtowania terenu, był on równy jak stół do bilardu. Przecinały go strumyki, w których nie było widać ruchu, rzeźbiące teren jak siateczka zmarszczek. Znajdowały się tu krwawo-niebieskie głazy z migotliwą poświatą, wyglądające w tym pejzażu jak niewyciskane od tysiącleci czyraki. Wśród fauny dominowały lemingi, buszujące w trawie niczym wszy w psiej szczecinie i chyba niewiele lepiej od nich smakujące. Ostatecznie czary goryczy przepełniało nocne wycie kojotów — adekwatnej pieśni dla tej upadłej krainy.
Co prawda, Set słyszał, że w południowej części kontynentu leżą miasta. Lecz doszły go też opowiastki, że daleko na zachodzie znajdują się góry przecinające niebiosa i morza płonącej lawy. Żyją tam, a raczej wymierają, starożytne rody i nie brakuje oczywiście kanibali, wiedźm czy wilkołaków, a napotkanie żywego trupa jest dość powszechne. Jednak Set, zamiast wierzyć w to, co słyszał, wolał wierzyć w to, co widział. A widział wymarłą krainę i nie dawał wiary, że ktokolwiek mógłby w niej dobrowolnie pomieszkiwać.
Wielkie więc było jego zdziwienie, gdy po dwóch tygodniach podróży z Lili na smętnym horyzoncie zamajaczyły dwie ludzkie sylwetki. Mimo że w tych rejonach najprędzej spodziewał się spotkać upiory czy maszerujące ochoczo szkielety, ciekawość wzięła górę i zaintrygowany przyspieszył kroku ku tajemniczym postaciom. Kimkolwiek by nie były, znajdowały się one na linii wschód-zachód. Set żywił więc nadzieję, że Lili nie pociągnie go nagle za uzdę, wołając: „Prrr, koniku”. Bacznie nasłuchiwał w głowie kobiecego głosu, lecz ten się nie pojawiał.
Kiedy postacie również spostrzegły Seta, zatrzymały się i zwróciły w jego stronę. Najpierw wojownik zauważył, że jedna z nich jest o głowę wyższa od drugiej. Następnie, że trzymają się za ręce. A gdy znalazły się zupełnie blisko, dostrzegł, że są zakapturzone i ubrane w powłóczyste, brudnoszare szaty.
Już zamierzał się przedstawić, gdy zarejestrował ruch mniejszej postaci na wysokości piersi. Jego ręka odruchowo skierowała się ku głowicy miecza za pasem. W odpowiedzi większa postać raptownie wyciągnęła nóż i uskoczyła w bok, a druga zrobiła krok do tyłu, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej.
— No to zatańczmy — wychrypiał Set. Wyjął miecz i zajął optymalną pozycję między przeciwnikami. Jednocześnie przeklął w duchu swą dziecięcą naiwność. Jak na tych bezdrożnych pustkowiach mógł spodziewać się czegoś innego niż przemoc?
Czekając na ruch zakapturzonych postaci, Set ocenił, że nie wyglądają zbyt groźnie. Skoro więc taka ich wola, niech same nadzieją się na jego ostrze. Jednak przeciwnicy również pozostawali w swoich pozach, bez żadnego ruchu. Chwila ta przeciągała się, aż nagle zza skrzyżowanych ramion mniejszej postaci dało się słyszeć zupełnie niespodziewany odgłos — płacz niemowlęcia.
Set oniemiał. Zrobił ostrożnie krok do tyłu. Powoli schował miecz i podniósł ręce, pokazując puste dłonie. Ten pokojowy gest musiał zrozumieć każdy.
Widząc to, większa postać schowała nóż i podeszła do mniejszej. Objęła ją czule, a kwilące zawiniątko ucałowała, zdawało się, w główkę. „W mordę, prawie ich pozabijałem” — przeklął się w duchu Set. Patrząc na swoje ręce, zastanawiał się, jakim prawem stąpał jeszcze po ziemi, skoro te przeklęte dłonie gotowe były jeszcze tyle zła uczynić. Zmieszany, podrapał się po karku i odezwał do zakapturzonej pary:
— Przepraszam za nieporozumienie, wybaczcie… Czy mógłbym w czymś pomóc? Mam trochę suszonego leminga, a jeśli mielibyście kawałek drewna, to mogę wystrugać leminga dla dziecka. — Postanowił się zrehabilitować, aby zatrzeć pierwsze, nie najkorzystniejsze wrażenie.
Po tych słowach zakapturzone postacie zsunęły kaptury. Ta większa okazała się mężczyzną w wieku około trzydziestu pięciu lat, z długimi jasnymi włosami splecionymi w kok i obfitym zarostem o podobnej barwie. Mężczyzna miał też długi i prosty nos, wystające kości policzkowe oraz przenikliwe, błękitne oczy. Mniejsza postać była niezwykle piękną kobietą, dwudziestoparoletnią, z idealną, jaśniejącą blaskiem twarzą w kształcie łezki, delikatnym podbródkiem i zadartym noskiem. Była też posiadaczką intrygujących oczu o niespotykanej, płomiennej barwie. Okraszała ją burza ognistych loków, które wydawały się wręcz płonąć na jej głowie. Słowem, iście zjawiskowa postać. Set po prostu nie mógł oderwać od niej wzroku. W pewnym momencie błękitnooki mężczyzna przemówił spokojnym i zdecydowanym tonem, wyrywając go z niemal hipnotycznego transu:
— Z jakiej krwi jesteś?
— Krwi? — zdziwił się Set i postanowił rozwiać wątpliwości co do własnego pochodzenia. — Jestem zza Zimnego Morza. Pochodzę z kontynentu Grostii, a konkretnie z księstwa Astorii, a tutaj podróżuję. — Doszedł do wniosku, że na tym odludnym pustkowiu takie słowa stawiają go w pozycji człowieka światowego. Zastanawiał się, czy napotkana para nie będzie go zaraz błagać, aby podzielił się z nią opowieściami o pięknych księżniczkach, wspaniałych krainach, tudzież heroicznych czynach zamorskich rycerzy. „No to szykuje się niezła biba przy ognisku” — pomyślał z pewną dumą.
— Ruszajmy, on nam nie pomoże — zwrócił się do kobiety mężczyzna.
— Zaraz, zaraz! — obruszył się Set, nie takiej bowiem reakcji oczekiwał. — Ale w czym problem, w czym nie pomogę?
— Ścigają nas łowcy. Mają wierzchowce. Są o mniej niż dzień drogi stąd — przemówiła kobieta.
„Cóż to był za głos… I dlaczego ta przecudna bogini o rajskim szczebiocie nie mogła mówić odrobinę dłużej, choćby o pogodzie?” — rozmarzył się Set. „Ale, ale… ścigający ich łowcy? Czyli niezbyt dobrze” — zreflektował się i podrapał po brodzie.
— Łowcy… Jesteście ich zwierzyną łowną? To kanibale? — zapytał.
Niestety zamiast kobiety odpowiedział mężczyzna, na co Set nieco się skrzywił.
— Nie kanibale, a łowcy głów. Chcą tylko naszych głów. — Wskazał na siebie, kobietę i dziecko.
— Hm… — mruknął Set, nadal drapiąc się po brodzie, i w myślach ocenił: „Czyli równie kiepsko”. — Ilu ich jest?
— Nie wiemy dokładnie — odparł mężczyzna. — Poruszają się czwórkami. Tropią nas od wielu dni. Porozumiewają się za pomocą rogów. Wiemy, że jedna z ich grup jest coraz bliżej nas. Coraz wyraźniej słychać róg z południa.
— Z południa… — powtórzył z zadumą Set, który zdrapał już sobie skórę na brodzie prawie do krwi. Natomiast nazwa kierunku geograficznego przypomniała mu o milczącej Lili i jej obsesyjnym parciu na zachód. Jeżeli więc chciałby pomóc tym ludziom, to miałby dodatkowy problem ze swoją towarzyszką. A czy chciał im pomóc? Przede wszystkim chciał pomóc samemu sobie. Zaś myśl, że okręci się na pięcie i będzie dalej prowadził swoje żałosne życie, podczas gdy w pobliżu spadną niewinne głowy, przyprawiała go o mdłości. Poza tym, ze względu na jego obecny potencjał bojowy związany z tajemniczą istotą w jego głowie, o śmierć w walce mogło wcale nie być ławo. Set podjął więc prostą decyzję: tak, pragnie owych łowców pozabijać.
— Proszę, poczekajcie chwilę, nalegam — oświadczył stanowczo. Para spojrzała po sobie i bez entuzjazmu pokiwali głowami na zgodę.
Set usiadł na ziemi i podjął w umyśle potajemną konwersację. Gdyby uczynił to na głos, mężczyzna z kobietą zapewne puściliby się w te pędy do ucieczki. Jednak nie było im to dane.
— Lili, najsłodsza — zagaił Set. — Co byś powiedziała na wycieczkę na południe? Ot, taki mały skok w bok. No wiesz, co mam na myśli, he, he… Każdy tego czasem potrzebuje…
— Idziemy na zachód — odpowiedział chłodno kobiecy głos.
„Spokojnie, to dopiero pierwsze rozdanie” — pomyślał Set. „Potasujemy karty i spróbujemy ponownie”.
— Wiesz, cukiereczku, moglibyśmy pomóc tym ludziom. Nic nie stracimy, a gdy zrobimy dobry uczynek, bogowie być może przychylniej na nas spojrzą i łatwiej nam pójdzie twoje zadanie. Co ty na to, kwiatuszku? — Set czuł, że jego infantylny wywód był trochę żałosny, czego dowodem okazało się uczucie lekkiego mrowienia w głowie. Widać Lili szybko traciła cierpliwość i przygotowywała się na swój popisowy numer ze skaczącą w mózgu błyskawicą. — Czekaj, czekaj! — krzyknął w myślach zdesperowany Set i raptem go olśniło. Ostatnia karta z talii i oto as. — Chciałaś uczyć się walczyć, prawda? A więc nadarza się idealna okazja na prawdziwy trening. Poćwiartowanie łowców głów to jest dokładnie to, czego ci potrzeba. Zaufaj mi, wiem, co mówię. Zauważ, że do tej pory trenujemy tylko z powietrzem. Ile jeszcze chcesz walczyć z powietrzem? Co to w ogóle za przeciwnik, powietrze? — Set dał z siebie wszystko i czekał. Minęła dłuższa chwila, aż Lili lodowato odparła:
— Idziemy na południe.
— Kocham cię, Lili, kocham! — wykrzyczał uradowany Set i zreflektował się, że zrobił to na głos. Wstał i szybko przemówił do pary: — Nie, nie… Zapomnijcie o tym. Nic się nie stało. To taki radosny okrzyk z moich stron, rozumiecie? — Po ich minach było widać, że raczej nie rozumieją. Niezrażony Set kontynuował: — A więc idę na południe wypatroszyć nękających was drani. Wręcz nie mogę się tego doczekać. Daję słowo. Co wy na to? — Po tej deklaracji spojrzał na czubki swoich butów, oczekując, że utoną w pocałunkach. „Pewnie mogłyby być trochę czyściejsze, ale niebawem zapewne będą, he, he…“ — Fantazjowanie na temat obuwia przerwał mu błękitnooki mężczyzna:
— Z jakiej krwi jesteś? — zapytał.
— Znowu to? Myślałem, że mamy ten temat za sobą — skrzywił się Set.
— Twoje oczy.
— Co z nimi?
— Mają rubinową poświatę.
„O w mordę” — pomyślał Set. „To jak nic przez tę istotę w mojej głowie. Najpierw kolczyki, a teraz to. Widać, ma jędza słabość do czerwieni”.
— To nic, to… zapalenie spojówek, jaglica… Mam jaskrę po dziadku… Ludzie, to takie ważne, kurwa!? Chcą was pozabijać, poobcinać głowy, macie tutaj dziecko, ogarnijcie się trochę! — gorączkował się Set, zły na parę za jej małostkowość oraz brak wylewnych podziękowań za jego heroiczne wstawiennictwo. W odpowiedzi para odbyła krótką naradę, po czym błękitnooki mężczyzna, kłaniając się lekko, oznajmił:
— Jestem Tor, a to moja żona Wet.
— Bardzo mi miło — odpowiedział z uśmiechem Set. — A jak nazywa się maleństwo? — Próbował wychylić głowę niczym żyrafa, by dostrzec opatuloną główkę dziecka. Bez powodzenia.
— Mój syn nazywa się Ito — rzekł błękitnooki mężczyzna i dodał. — Idę z tobą.
— Nie ma mowy. — Set pokręcił głową. — Działam solo, a poza tym jestem tu nie od wczoraj. Samotna kobieta z dzieckiem nie ma tu prawa przeżyć. — Przeszło mu przez myśl, że z mężem też pewnie nie, ale dyskretnie to przemilczał. — Musisz ochraniać rodzinę, Tor. Nie ma dyskusji — zakończył dobitnie.
— Dobrze, niech tak będzie.
— A więc miło było was poznać, a teraz żegnam. Mam kilka głów do odcięcia! — Set uśmiechnął się szeroko, zupełnie jakby ścinanie głów stanowiło jego pasję, i skierował się na południe.
Naraz przystanął i z wolna odwrócił się ku uciekinierom. Para cały czas odprowadzała go wzrokiem, jakby nie wierząc, że rzeczywiście uda się na południe.
— Macie się dokąd udać? — zainteresował się Set. Zgodnie zaprzeczyli. — Dobrze… Gdybyście chcieli poszukać schronienia w Astorii, to jeżeli pójdziecie idealnie na wschód, po drodze napotkacie zgliszcza po moich obozowiskach. Idąc tym szlakiem, przy odrobinie szczęścia dotrzecie do samotnego namiotu. Posuwając się dalej na wschód, natraficie na brzeg Zimnego Morza. Odszukajcie tam opuszczoną wioskę rybacką. Co trzy miesiące przypływa do niej statek. Żeby go zwabić, co noc rozpalajcie na plaży wielkie ognisko. Kiedy przypłynie po was szalupa, powołajcie się na mnie. Set, tak się nazywam. — Wysupłał z kieszeni cztery złote monety i rzucił kobiecie. — To na podróż, wystarczy z nawiązką. Potem będziecie musieli radzić sobie już sami. Bywajcie.
— Czekaj! — odezwała się naraz kobieta zwana Wet.
Set był kontent. Kilka złotych monet, aby jeszcze raz usłyszeć ten boski głosik, to niewygórowana cena. To były dobrze zainwestowane pieniądze.
— Dlaczego to robisz? — zapytała Wet.
— Dla Ito. — Set skinął głową na dziecko i ruszył na południe, więcej się już nie oglądając.
Kiedy oddalił się od pary z dzieckiem, przystąpił do opracowywania strategii względem spodziewanej niebawem potyczki. „Zastanówmy się” — rozpoczął rozważania. „Jeśli spojrzeć na moje ubranie, w tych brązowych skórkach będę widoczny na wiele mil. Ci łowcy natomiast posiadają przewagę liczebną, niewątpliwie mają łuki lub kusze. Otwarta walka więc odpada. Co prawda, ja także mam łuk, ale nigdy nie byłem dobrym strzelcem, dzięki czemu stałem się już żywą legendą wśród tutejszej populacji lemingów. Bywa… A co z zasadzką? Czy można by się gdzieś tu przyczaić? Hmm… Teren płaski jak deska. Wykopać dołek? Chyba na własny grób. Dobrze, zatem pozostaje ostatnia możliwość. Nocny atak z zaskoczenia. Bingo! Ognisko łowców będzie w mroku widoczne z daleka. Najpierw więc podbiegnę w jego okolice, potem podczołgam się, a następnie Alfred zaśpiewa im na dobranoc”.
Set maszerował, aż zaczęło zmierzchać. Wtedy na południu usłyszał brzmienie rogu. Odpowiedziało mu nieco cichsze — daleko na północy oraz z zachodu. „Osaczają ich półksiężycem” — pomyślał o łowcach, biorąc pod uwagę położenie zasłyszanych rogów względem napotkanych uciekinierów. „A teraz zapewne zatrąbili sobie na drzemkę. Doskonale, czas na wyłom w ich szeregach”. Set puścił się truchtem na południe. W pewnym momencie zauważył zielonkawą poświatę. Podszedł jeszcze trochę i zaczął się czołgać. Im bliżej był ogniska, tym czynił to wolniej i ostrożniej.
Gdy znalazł się o rzut kamieniem od płomieni, przycupnął, bacznie lustrując okolicę. Zauważył cztery przywiązane razem wierzchowce i zielonkawe ognisko otoczone przez cztery siedzące postacie. Jedynym szczegółem, jaki mógł wyłowić w skąpym świetle, były masywne turbany na głowach mężczyzn. Obserwował ich, czekając, aż udadzą się spać. Wtedy zamierzał zaatakować. Minęło jednak sporo czasu, a łowcy siedzieli nadal, jakby zahipnotyzowani tańczącymi w mroku płomieniami. Nikt się nie odzywał.
— Oni nie zasną. — Set niespodziewanie usłyszał kobiecy głos i zanim zdał sobie sprawę, że pochodził z jego własnej głowy, pokrył się zimnym potem. Ochłonąwszy, zapytał:
— Skąd wiesz, Lili?
— Nie zasną — powtórzyła jak echo.
„Ech, to sobie pogadaliśmy” — westchnął w duchu Set. Lecz myśl, że mógłby tu ślęczeć aż do świtu, zmobilizowała go i postanowił ruszyć tyłek. W skupieniu podczołgał się do przodu. Zdjął z pleców młot bojowy. Położył go na ziemi i ucałował stalowe okucie jego głowicy. Tak przygotowany, wyszeptał w przestrzeń swego umysłu:
— Lili, jesteś gotowa?
— Zawsze — odpowiedziała chłodno jak zwykle. Choć tym razem w jej głosie wyczuwało się lekką nutę podniecenia.
— Dobrze wiedzieć. A więc ruszamy! Teraz!
Set chwycił młot bojowy i drąc się wniebogłosy, wystrzelił na przeciwników jak z procy. Uniósł śmiercionośną broń nad głowę i wspomagany przez Lili uderzył w środek ogniska, posyłając na łowców chmurę rozżarzonych kryształów. Poderwał głowicę młota lekko nad ziemię i pociągnął nią po łuku, jakby grał w golfa, trafiając wstającą postać w czaszkę i rozbryzgując jej strzępy w przestrzeń. Następnie uniósł broń na wysokość pasa i uderzył w kierunku reszty łowców. Dwóch zdołało się uchylić, a trzeci otrzymał obezwładniający cios w tułów, gruchoczący mu żebra i posyłający go na ziemię jak szmacianą lalkę. Set znów uniósł młot do góry i z przerażającą szybkością spuścił Alfreda na czaszkę kolejnego przeciwnika, miażdżąc ją do szczytu kręgosłupa. Na ten widok ostatni z łowców rzucił się do ucieczki. Ruchem młota po łuku Set podciął mu nogi tak, że ten padł jak długi na brzuch. Zanim zdążył się podźwignąć, morderczy cios zmiażdżył mu kolano, a przeraźliwy krzyk odbił się echem po nocnej ciszy. Ostatnie uderzenie pełzający łowca otrzymał w plecy na wysokości serca, gdzie głowica młota przebiła się aż do ziemi.
Zapadła cisza, którą przerywało tylko ochrypłe rzężenie gdzieś w mroku nocy. „A… to zdaje się pan, który ma kłopoty z oddychaniem. Niech go o to głowa nie boli, bo zaraz i tak ją straci” — powiedział w duchu Set. Dobył krótkie ostrze i ruszył ku przedagonalnym jękom.
Kiedy ranny łowca zauważył oprawcę, rzężąc i krztusząc się, spróbował jakoś przemówić.
— Co tam bulgoczesz, hę? Nie znasz wspólnego języka? Pomyliłeś epoki, koleś? — zadrwił uzbrojony w krótki miecz mężczyzna. Odpowiedziała mu kolejna fala bulgotu. — Cóż, skoro i tak sobie nie pogawędzimy, to zróbmy to szybko i miejmy to z głowy. Pozdrowienia od Ito. — Set zawiesił miecz nad łowcą i siekł go bezlitośnie po szyi i karku, jakby obrabiał pniak drewna. Po chwili głowa łowcy odpadła od tułowia. Set podniósł ją za turban, który ciągle się na niej trzymał, i odezwał się cynicznym tonem:
— I jak, podobało ci się, Lili? — Odpowiedziała mu cisza. — Jak to? Nie podzielisz się wrażeniami z wujkiem Setem? Tę główkę dedykuję tobie, najmilsza. Wiesz… Jak by ją i tę pozostałą tak dobrze zasuszyć, to można by z nich zrobić eleganckie kolczyki. Kręci cię to? — Lili ciągle milczała. Set rozejrzał się po pobojowisku i dodał: — Mam nadzieję, że ci się jednak podobało, bo jeżeli pójdziemy dalej na ten twój zachód, pewnie będzie to częsty widok.
— Idziemy na zachód — oznajmiła lodowato Lili.
— Na zachód… — powtórzył Set i odrzucił głowę z turbanem na ziemię. Zdał sobie sprawę, że krwawa jatka nie zrobiła na jego towarzyszce większego wrażenia. Przełomu w jej postanowieniu nie było więc co oczekiwać.
— Dobrze, ruszymy. Tylko porozglądam się trochę — powiedział spokojnie.
Najpierw podszedł do resztek ogniska i kopnął kilka tlących się zielonych kryształów. „Ciekawe” — pomyślał. Następnie przetrząsnął plecaki swych ofiar. Ostatecznie zdecydował zaopiekować się rogiem, który już słyszał, garścią zielonych kryształów do podpałki oraz plastrami suszonego mięsa, żywiąc nadzieję, że nie było ludzkie. Niestety na widok leminga miał już odruch wymiotny, więc desperacja wzięła górę i postanowił zaryzykować. Potem podszedł do spętanych koni, wielce rad, że zdobył rozsądny środek transportu.
— Lubisz jazdę konną, Lili? — zapytał beztrosko. Jego towarzyszka nie odpowiedziała. Trzeba było przyznać, że niezwykle trudno było ją wciągnąć w najkrótszą nawet konwersację. — Lubisz, lubisz, a jak nie, to polubisz. Od dziś poruszamy się, moja droga, konno — dopowiedział sam sobie Set. Odwiązał pierwszego rumaka. Ustawił go łbem ku północy i zasadził mu potężnego klapsa w zad, aż zwierzę zarżało i pognało przed siebie. To samo Set uczynił z drugim wierzchowcem. „Przy dużej dozie szczęścia nasi uciekinierzy dostaną podwózkę” — pomyślał. Osiodłał pozostałe zwierzęta, usadowił się na jednym z nich i oznajmił Lili: — Mając dwa konie, będziemy poruszać się sprawniej. Odjedziemy stąd i prześpimy się trochę przed wschodem słońca. Potem zaś, moja ty rzeźniczko, ruszymy dalej na ten twój zachód.
Ponownie odpowiedziała mu cisza.
IV. Dar-Tor
Przenikliwy chłód przeszedł niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w upalny skwar lata. Tor prowadził swoją rodzinę na północny wschód z mglistym cieniem nadziei, że oddalą się od łowców. Szli smagani gorącym wiatrem, głodni i spragnieni, zaszczuci niczym tropiona zwierzyna, nie wiedząc, na jak długo wystarczy im sił, aby wymykać się kolejnym obławom. W pewnym momencie Wet odezwała się do męża:
— Wiesz, że tam, dokąd zmierzamy, nie ma nic. Więc dlaczego?
Tor zadumał się. Popatrzył w nieskończoną przestrzeń po horyzont i posępnie odparł:
— Na tym świecie nie ma już dla nas miejsca. Jedyne, co możemy zrobić, to spróbować przetrwać po prostu jeszcze jeden dzień… Gdziekolwiek. To wszystko.
— Nie mów tak. My możemy odejść, ale nie on. On musi żyć — odpowiedziała z głęboką wiarą Wet, wskazując na niemowlę w zawieszonym na jej piersiach nosidełku. Tor nic nie odpowiedział, więc Wet kontynuowała: — A ten wędrowiec? Wydawał się inny. Dlaczego nie pójdziemy za jego radą? Może dałoby to pewną szansę, a tu… Tu nie ma nic. — Rozpostarła szeroko ramiona, wskazując na wszechobecną pustkę.
Tor zatrzymał się. Chwycił żonę za ramiona i potrząsnął nią.
— To, że tamten wędrowiec miał oczy twojej krwi, nie znaczy, że nie był szalony. Widziałaś jego ozdoby w uszach? Powiedz mi: kiedy ostatnio spotkaliśmy tu kogoś, kogokolwiek, komu moglibyśmy zaufać?
Wet zastanawiała się, co odpowiedzieć. Gdy wtem kątem oka dostrzegła jakiś ruch w oddali. Zastygła jak kamień, uważnie się przyglądając, po czym uradowana wykrzyczała:
— Patrz! Patrz! To konie!
Tor szybko przykucnął i pociągnął za sobą Wet. On również spostrzegł dwa ochoczo cwałujące rumaki. Wypatrywał nerwowo ludzkich sylwetek, lecz o dziwo ich nie zauważył. Natomiast Wet, uwolniwszy się z uścisku męża, wzniosła dziękczynnie ręce i ruszyła ku wierzchowcom, śmiejąc się głośno i krzycząc radośnie:
— To dar! To znak, abyśmy poszli za głosem wędrowca!
Tor wstał. Kompletnie nie wiedział, co o tym myśleć. Ale na tych najdzikszych pustkowiach pojawiła się nagle, niczym wyciągnięta spod ziemi, para rumaków.
— Chodź! No, chodź, Tor! — Wet dopadła pierwszego z dwóch siwych koni i z wielkim uczuciem czochrała go po bujnej grzywie. Jej mąż podszedł do niej i z powagą oświadczył:
— Z dwoma wierzchowcami możemy zrobić nawrót na zachód i przebić się z powrotem na Tęczowe Pastwiska.
— Nie! — rzuciła z pasją Wet. — Musimy opuścić ziemię, która nas przeklęła! Wędrowiec mówił o statku. Odpłyńmy stąd, na zawsze!
— Wet…
— Zaufaj mi, choć raz, proszę cię! Ten jeden raz!
Tor poczuł niesmak. Nie powinna była tak mówić, powinna mu zaufać! To on był odpowiedzialny za rodzinę. On nosił to brzemię i to do niego należało podejmowanie trudnych decyzji. Wet w tym czasie wskoczyła na rumaka. Chwyciła za lejce i skierowała konia na wschód.
— Przestań się wygłupiać. Stój! — warknął Tor zirytowany zachowaniem żony. Kobieta pochyliła się ku niemu i jak matka tuląca do snu swoje dziecko szepnęła delikatnie:
— Ten jeden raz, Tor… Ten jeden raz…
— Mężczyzna zrobił minę, jakby miał przełknąć gorzkie lekarstwo, i odpowiedział:
— Dobrze… Ten jeden raz.
I ruszyli szlakiem wędrowca. Znaczyły go kopczyki spopielonych bobków gryzoni i resztki po wypatroszonych lemingach. Co pewien czas natrafiali na miejsca z niemiłosiernie zrytą ziemią, poprzecinane wąskimi wgłębieniami, tudzież obite niczym obuchem, wyglądające jak pobojowiska po walce z duchami. Te obrazy mocno podkopywały wątłe zaufanie Tora, jakim darzył tajemniczego wędrowca. Tym bardziej przecierał oczy ze zdumienia, gdy po tygodniu podróży żona wskazała mu na horyzoncie samotną sylwetkę namiotu.
Tor dał żonie znak ręką, aby się zatrzymała. Zszedł z konia i udał się do tajemniczego przybytku. Przed wejściem leżały zasuszone zwłoki zmasakrowanej staruszki. Mężczyzna zawahał się przez moment i wszedł do środka namiotu. Po krótkim czasie wyłonił się z powrotem. Wspólnie z Wet spętali konie i zaczęli dokonywać oględzin opustoszałego siedliska.
„Do tej pory wszystko, co powiedział tajemniczy wędrowiec, okazało się prawdą” — myślał Tor, przegrzebując stare rupiecie. „Może więc rzeczywiście jest przed nami jakaś nadzieja. Być może za wielką wodą naprawdę czeka nowy, bezpieczny świat”. Wtem jego ręka natrafiła na przedmiot, którego nie mógł pomylić z niczym innym. Była to napięta cięciwa krótkiego łuku. Pod nią skrywał się kołczan ze strzałami oraz rzeźnicki nóż. Tor poczuł przypływ pewności siebie. Znowu posiadał broń, za sprawą której mógł siać zniszczenie wśród wrogów.
Wielce pokrzepiony udał się z nowymi skarbami do Wet, która krzątała się po drugiej stronie namiotu. Zauważył z zadowoleniem, że kobieta ustawiła garnek z wodą na palenisku. Obok leżały grzyby, zioła i suszone jagody. Torowi głośno zaburczało w brzuchu, choć posiłek nie zaczął się jeszcze gotować. Usiadł naprzeciw żony i uśmiechając się po raz pierwszy od wielu tygodni, łagodnie się do niej zwrócił:
— Niemal jak w domu, prawda?
— To dziś nasz dom, cieszmy się nim. — Kobieta odwzajemniła uśmiech i złożyła na ustach męża soczysty pocałunek. Tor objął żonę ramieniem. Już prawie zapomniał, jak to jest mieć dach nad głową i odpoczywać spokojnie ze swoją kobietą w cieple domowego ogniska.
Wkrótce zapadła noc, a wtulona w siebie para syciła się pierwszym od tygodni gorącym posiłkiem, wyjadając go z garnka. Kiedy opróżnili naczynie, zgasili przykopconą lampkę i położyli się zwróceni ku sobie. Tor gładził czule płomienne loki Wet, podczas gdy ona nuciła pradawne pieśni z jej rodzinnych stron. W pewnym momencie mężczyzna pocałował żonę, jakby spijał z jej ust słodycz płynącej z wolna melodii. Muskał ją lekko wargami po szyi, ramionach, rozchylił jej koszulę i wtulił głowę między nagie piersi.
Łagodny śpiew wciąż wypełniał przestrzeń mroku i Tor w tej jednej chwili poczuł, że niczego więcej nie potrzebuje do szczęścia. Zdawał sobie sprawę, że ten stan lekkości nie był dla niego naturalny, a odbierane w tych okolicznościach uczucie szczęścia było mu niemal obce. Lecz tej nocy pozwolił sobie na bycie takim, jakim miał ochotę być, i dobrze się z tym czuł. Po pewnym czasie Wet umilkła i ukołysani ciszą, oboje usnęli.
Tor zbudził się z uczuciem parcia na pęcherz. Wyszedł z namiotu za potrzebą. Przywitała go noc oraz tajemnicza tarcza księżyca w pełni. Nabrał głęboko do płuc rześkiego powietrza. „Cudownie” — pomyślał. Naraz daleko na horyzoncie dostrzegł zielonkawą łunę. Zamarł. Odniósł wrażenie, że światło się przybliża. Przerwał wykonywanie fizjologicznej potrzeby i wbiegł do namiotu.
— Wet, obudź się, szybciej, są tutaj! — Gwałtownie potrząsnął żonę za ramiona.
Kobieta otworzyła wielkie, zaspane i przerażone oczy.
— Wet, to łowcy. Nadchodzą. Zostań tu. — Tor wcisnął jej w dłoń rzeźnicki nóż, a sam sięgnął po łuk i kołczan ze strzałami.
Przycupnął w pobliżu namiotu. Jego oczy zdążyły przyzwyczaić się już do mroku. Dodatkowo światło księżyca w pełni pozwalało na względnie dokładne określenie odległości do strzału.
Ułożył strzałę na cięciwie i powoli ją naciągnął. Celował w źródło światła — pochodnię trzymaną przez jeźdźca. Nieopodal niego zobaczył jeszcze trzy jadące konno postacie. Wiedział, że nie może zwlekać dłużej. Przymierzył i wypuścił strzałę w przeciwnika dzierżącego pochodnię. Grot utkwił mu w gardle, przynosząc szybką śmierć ofierze. Tor złożył się do kolejnego strzału i przeszył drugiego przeciwnika. Jednocześnie zorientował się, że został już dostrzeżony. Jeden z łowców ruszył z kopyta wprost na niego, a drugi puścił się pędem po łuku. Tor pospiesznie wystrzelił trzecią strzałę. Grot utkwił w szyi nadbiegającego wierzchowca. Zraniony koń, rżąc przeraźliwie, stanął dęba i spowodował upadek jeźdźca. Tor odrzucił łuk. Wyjął nóż i skoczył ku leżącej na ziemi postaci. Zanim zdołała się podźwignąć, już szatkował ją nożem. Nagle usłyszał za sobą ruch. Odwrócił się. Był to ostatni z łowców, który okrążywszy namiot, zajechał Tora od tyłu. Ten nie miał już czasu na reakcję i zakrzywionym ostrzem dostał w pierś. Ścisnął otwartą ranę. Jego dłonie zalała krew. Czuł, jak błyskawicznie uchodzą z niego siły. Padł na ziemię i z trudem czołgał się do namiotu. Kiedy znalazł się przy nim, opadł bezwładnie na plecy. Był gotów na śmierć i chciał przyjąć ją godnie.
Łowca zeskoczył z konia. Podszedł do Tora i postawił stopę na jego krwawiącej klatce piersiowej. Pochylił się i przeniósł na nią ciężar ciała, mówiąc coś w niezrozumiałym języku. Pod wpływem ucisku, ból zmieszany z brakiem tchu odbierał Torowi świadomość. Wtem łowca przestał mówić. Znieruchomiał i padł na niego niczym ścięte drzewo. Ostatnim wysiłkiem ranny mężczyzna stoczył go z siebie. Na tle srebrzystej tarczy księżyca zobaczył ociekający krwią rzeźnicki nóż, trzymany przez kobietę o łopoczących na wietrze włosach. Rozpoznał w niej Wet, swoją żonę.
Następnie Torowi wydało się, że gdzieś spada. Odniósł wrażenie, jakby znalazł się wewnątrz zielonego płomienia, który rozmiarem dotykał szczytu niebios i pochłaniał cały świat. Przez moment przemknął mu obraz Wet wyciskającej z materiału krwawą wodę i na powrót poczuł, że coś go pochłania. Wydawało mu się, że znalazł się w komnacie, w której klęczała z uniesionymi rękoma jakaś majestatyczna postać, otoczona przez zielone języki ognia. Potem ponownie rozpoznał nad sobą twarz Wet. Wówczas doświadczył wrażenia, że zawładnęła nim potężna siła i porwała go niczym trąba powietrzna, targając nim okrutnie na wszystkie strony, aż wyrzuciła go do kadzi z czerwono-niebieską poświatą. Z tą chwilą Tor poczuł, jakby jego istnienie rozerwało się na tysiące drobnych kawałeczków. Wtedy stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, Wet siedziała przy nim i ocierała mu czoło kawałkiem tkaniny. Spróbował się poruszyć, ale wykrzywił się z bólu.
— Opatrzyłam cię — powiedziała z czułością Wet, widząc, że jej mąż się obudził. — Początkowo rana wyglądała bardzo źle, ale już zaczyna się goić. To prawdziwe błogosławieństwo, że znaleźliśmy się w tym namiocie. — Wskazała na korzenie i zioła, których użyła do sporządzenia leczniczych okładów. Troskliwie zapytała: — Jak się czujesz?
Tor z trudem wsparł się na łokciach i odezwał się:
— Jak długo byłem nieprzytomny?
— Dwa dni.
— Musimy natychmiast wyruszyć. — Złapał Wet za ramię.
— Ale jak? Jesteś ranny — zafrasowała się.
— Dam radę, muszę, inaczej zjawią się tu kolejni łowcy. Udamy się szlakiem tamtego wędrowca. Jeżeli mówił prawdę, konno dotrzemy do morza w dwa tygodnie.
— Jesteś słaby, musisz coś zjeść, odpocząć. — Wet złożyła dłonie w błagalnym geście.
— Nie ma na to czasu. Będę odpoczywał w nocy. Teraz musimy jak najszybciej stąd odjechać. Koniec dyskusji. Przygotuj wszystko, natychmiast.
Wet pochyliła głowę i wstała, aby wypełnić wolę męża.
Niedługo potem brnęli w skwarze ku jedynemu możliwemu wybawieniu, jakim zdawało się dla nich wybrzeże Zimnego Morza.
V. Kocioł
Od pamiętnej krwawej jatki z łowcami Set postanowił, że będzie milczał. Milczał niczym grób, z którym sam nieraz się utożsamiał. Miał Lili za złe, że nigdy nie zabierała głosu jako pierwsza. Chyba żeby mu wydać rozkazy: „rozbij obóz”, „ćwiczymy walkę”, „złap leminga”, „idź na zachód”, „uważaj, nie właź w gówno, to teraz także moja stopa”. Aby wydusić z niej cokolwiek innego, musiał nieustannie ciągnąć ją za język, a język ten nie należał do zbyt wyrafinowanych. Lili uznawała równoważniki zdań za szczyt elokwencji, a ton jej głosu był wiecznie wyzuty z wszelkich emocji. Wydawała się nie mieć żadnych dylematów, rozterek, pytań czy wątpliwości. Set postanowił zatem poczekać, aż jego towarzyszka wreszcie pęknie i sama się przed nim otworzy. Dlatego milczał.
Mijały jednak kolejne dni, a Lili odzywała się tylko w razie korekty kierunku czy wydania innego rozkazu. Tymczasem wobec wszechogarniającego letargu siła postanowienia Seta o podtrzymaniu ślubów milczenia topniała tak intensywnie jak śnieg pod jego stopami, który gwałtownie ustępował przed atakiem tropikalnych upałów. Zdesperowany Set usprawiedliwiał się tym, że skoro podejmował już inicjatywę w rozmowie z koniem, to dlaczego nie z głosem w swojej głowie? Inaczej tylko patrzeć, jak z braku alternatywy nawiąże dyskurs ze sznurówkami butów bądź wda się w filozoficzną debatę z mijanym kamieniem. Dlatego w końcu przemógł się i postanowił brać, co świat mu daje, skoro w jego przypadku najczęściej zwykł zabierać. Pewnego dnia, jakby nigdy nic, po prostu odezwał się do Lili, marudząc, jak to miewał w zwyczaju:
— Daleko jeszcze, landrynko ty moja? Ten upał tak mi doskwiera, że padam na twarz z wyczerpania. — Set bynajmniej nie czuł się zmęczony, ale nieudane próby wzbudzania litości u Lili pozostały najwyraźniej jego nawykiem.
— To rozbijmy tu obóz i położysz się wcześniej spać. Dziś nie będziemy też ćwiczyć walki.
Na te słowa Set zrobił wielkie oczy. Do tej pory Lili nigdy nie zaprzątała sobie głowy jego zmęczeniem, zżerającym go od środka głodem czy klejącymi się od niewyspania powiekami.
— Od kiedy to jesteś taka łaskawa, rusałko ty moja?
— Może od dziś… — odparła kokieteryjnie. Set zrobił tak zdziwioną minę, jakby zauważył, że niedyskretnie zeszczał się w gacie. — Zamiast gadać, lepiej rozpal ognisko i zjedz leminga. Tylko nie przesól jak ostatnio, fuj…
— Nagle wyrosły ci kubki smakowe? — zdumiał się Set. Do tej pory mógłby przeżuwać podeszwę buta, a jego towarzyszce nie robiłoby to różnicy.
— Może wyrosły, może od wczoraj. — Lili się zaśmiała i zanuciła jakąś melodię.
W końcu Set otrząsnął się z pierwszego szoku i rozpoczął rozkładanie obozowiska. Kompletnie nie wiedział, co sądzić o przepoczwarzeniu się Lili z emocjonalnego trupa w wypowiadającą się w cywilizowany sposób osobę. Z jednej strony tego od niej oczekiwał, ale gdy do tego doszło, niespodziewanie napełniło go to dodatkowym lękiem i niepewnością. A kiedy siedział już przy ognisku, obgryzając leminga, którego Lili tym razem sama posoliła, kradnąc mu bezwstydnie ciało, jej głos rozbrzmiał ponownie. Przy czym wszystkie słowa wyszeptywała głosem tak uwodzącym, nasączającym każdą sylabę ciepłem i błogością, że Set poczuł, jak zjeżyły mu się włoski na karku.
— Jaki chłodny wieczór, chyba zanosi się na burzę śnieżną. Och, jakże żałuję, że nie mogę otulić cię kocem z tygrysich skór. Mrau…
— To naprawdę ty, Lili? Może jesteś chora?
— Hej! Pobudka! Nikogo więcej tu nie ma! — krzyknęła roześmiana, dodając wyniosłym tonem niczym udzielna księżna: — A ja mam się doskonale. Ale dziękuję za zainteresowanie, doceniam to.
Zmieszany Set pokręcił głową. Temperament Lili wybuchł niczym drzemiący od wieków wulkan, który nadrabiał przydługi sen, wyrzucając z siebie potoki ognistej lawy, a w przypadku jego towarzyszki całą gamę przeróżnych emocji. Zasypiając tej nocy, Set czuł się dziwnie, zupełnie jakby położył się spać z inną osobą.
*
Mijał właśnie miesiąc, odkąd wyruszyli na zachód, i jałowy krajobraz ulegał radykalnej przemianie. Akurat rozpoczynało się lato i coraz częściej doświadczali ciepłych, wilgotnych dni, a rzadziej suchości i chłodu. Czyli dokładnie tak, jak powinno to wyglądać. Wraz z pogodą zmieniała się fauna i flora. Pojawiały się iglaste drzewa, a z czasem całe liściaste zagajniki. Zamiast lemingów Set spróbował smaku zajęcy, które kicały ochoczo po okolicy. Dotarli też do całkiem okazałej rzeki.
Set mijał bujne krzewy, kwitnące łąki, z upodobaniem wsłuchiwał się w różnorodny śpiew ptaków. Czuł się niemal jak w rodzinnych stronach, ale, co go niezmiernie zaskoczyło, nie przyprawiało go to jak zwykle o chandrę czy samobójcze myśli. Wręcz przeciwnie. Po wrażeniach ostatnich tygodni chłonął każdy nowy dźwięk, każdy zapach. Zanurzał się w nich bez pamięci i był w doskonałym humorze. Kiedy ostatnio tak się czuł?
— Cudnie, nieprawdaż, Lili? — zagadał, wciągając głęboko do piersi powietrze pełne najrozmaitszych woni.
— Ładnie, kolorowo — odpowiedziała, znowu jakby trochę nieobecna. Set zaś rozmarzył się już na dobre.
— Jeżeli tak dalej wygląda ten twój zachód, to oznacza, że prowadzisz nas do raju, ha! Lili, rodzynko ty moja, nie można tak było od razu?
— Wygląda różnie — odparła rezolutnie.
— Zachód wygląda różnie? — zainteresował się Set, któremu to stwierdzenie zmąciło nieco podniosły nastrój.
— Tak… O, zobacz, jest miejsce na przeprawę — pisnęła Lili.
Set zauważył dyndające, przewiązane sznurem kładki prowadzące z jednego brzegu rzeki na drugi oraz dwie przeciągnięte liny służące jako poręcze. „A więc przeprawmy się” — pomyślał. Zeskoczył z konia i podszedł do prowizorycznego mostu. Postukał butem w najbliższą deskę, potem kolejną i oświadczył:
— Wygląda to w miarę przyzwoicie. Może trochę huśtać, ale powinniśmy spokojnie przejść, o ile nie spłoszą się koniki.
— Zatem ruszajmy! Wio! — krzyknęła z entuzjazmem Lili.
Przed wejściem na most Set rozejrzał się wokół, szukając wzrokiem czegoś, co mogłoby zaniepokoić rumaki. Gdy nic takiego nie dostrzegł, zaczął przechodzić na drugi brzeg. Rzeka nie była tu ani zbyt rwista, ani zbyt głęboka, co okazałoby się jednak marnym pocieszeniem w razie upadku. Problem był innej natury. Most wisiał bowiem wysoko nad poziomem wody i spadnięcie z niego byłoby makabryczne w skutkach.
Kiedy Set doszedł do środkowych kładek, mostem zaczęło coraz mocniej bujać. Jeden z rumaków zarżał i zatrzymał się.
— Marchewka jest na drugim brzegu, obiecuję. Chodź, sam sprawdzisz — próbował oczarować opornego konia Set. O dziwo, z pozytywnym skutkiem, ponieważ koń ruszył i mała karawana posuwała się naprzód. Gdy mężczyzna postawił stopę na twardej ziemi, odetchnął z ulgą: — Doskonała robota — powiedział i obejrzał się na konia. Miał wrażenie, że ten spogląda na niego z pewnym wyrzutem. — A… marchewka? — Set podrapał się po głowie. — Ooo… Tam gdzieś na pewno jest. Chodź, chodź, poszukamy! — Pociągnął za sobą wierzchowca.
Wtem poczuł, jak grunt zapada mu się pod stopami. Puścił uzdę i machając rozpaczliwie rękoma i nogami, gwałtownie spadał, aż upadł na twarde podłoże, z którym kontakt nie okazał się zbyt przyjemny.
— Moja dupa… — wyjęczał.
— Wygląda to na pułapkę — stwierdziła oczywisty już fakt Lili.
— Taa… — przytaknął Set i ocenił swoje położenie. Wysokość dołu wynosiła prawie dwadzieścia stóp, średnica około dziesięciu, a u szczytu szczerzył się, zapewne z satysfakcji, koński łeb. — Po prostu doskonale — mruknął pod nosem obolały mężczyzna. — Wiem. To kara od losu za marchewkowe kłamstwo. Lili, jak stąd wyjść? Możesz użyć jakiejś… mocy?
— Jakiej?
— Nie wiem jakiej. To nie ja jestem wiedźmą! — W obliczu kłopotów Set szybko się irytował.
— Nie jestem wiedźmą, bystrzaku.
— Nie pomagasz.
— Więc postaraj się.
— A zatem dobrze. Jak zawsze zdany jestem tylko na siebie. A miało być tak pięknie: latające motylki, kwitnące kwiatuszki. Ech, życie… — westchnął. W tym momencie obok końskiej głowy zobaczył głowę chłopca. — Hej, czekaj! — krzyknął Set, zaskoczony pojawieniem się nowej postaci. Tajemnicza chłopięca głowa zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. — On też nie pomaga — mruknął Set. — O czym to ja…? Ach tak, zdany tylko na siebie… Właśnie, dokładnie tak.
Na nowo starannie obejrzał tunel. Wyjął z kieszeni kurtki nóż i podźgał ziemię. „Dobrze, nawet bardzo dobrze” — pomyślał. Ziemia była tu bardzo zbita, ciasno poprzeplatana korzeniami. Wyjął drugi nóż i postanowił użyć obu jak czekanów. Wbił pierwszy po rękojeść nad głową i z mozołem się na nim podciągnął. Następny ulokował wyżej i podciągnął się drugi raz. Czyniąc tak na przemian, powoli przesuwał się ku górze. W połowie dystansu ramiona paliły go jak diabli, ale się nie poddawał, nie miał wyboru.
— Zesram się, a dam radę. — Próbował dodać sobie animuszu. Kolejny nóż wbity nieco wyżej i podciągnięcie. Naraz Set trafił na fragment miękkiej ziemi. Nóż wyorał w ścianie pokaźną dziurę. Wymsknął się z niej i wypiął Seta ze ściany tak, że ten spadł na dno tunelu. — W dupę… — zajęczał po ponownym powitaniu z tutejszym gruntem.
Wtem odezwała się Lili:
— Idą tu.
— Kto, u diabła? — syknął mężczyzna w dole, skoncentrowany na rozmasowywaniu obolałego tyłka.
— Ludzie z wioski. Chłopiec ich prowadzi.
— Skąd wiesz? — Set na powrót wpadł w irytację. Wszystko szło znowu nie tak.
— Widzę. I podejrzewam, że nie mają dobrych zamiarów. Masz jeszcze najwyżej jedną próbę. No dawaj, tym razem ci pomogę.
— Dzięki, kurwa, za łaskę! — wrzasnął Set i ruszył do wspinaczki.
Raz-dwa, raz-dwa. Wbity nóż, podciągnięcie, drugie ostrze wbite wyżej, podciągnięcie, i tak dalej, do skutku. Wspomagany przez Lili, Set przemieszczał się bezproblemowo i wkrótce oparł rękę na ziemi u wylotu pułapki. „Doskonale, teraz wystarczy ostatni raz się podciągnąć i oto witaj wolności. A do tego nie musiałem się nawet zesrać, aby wejść na szczyt”. Wychylił głowę nad powierzchnię. Niestety, pierwsze, co zauważył, to zbliżającą się do jego twarzy obnażoną stopę. Spadając po raz trzeci na dno pułapki, Set doskonale wiedział, że będzie bolało… A tymczasem nastała ciemność.
Kiedy się ocknął, okazało się, że dynda na konarze, przytroczony do niego niczym wieprzek, i jest niesiony przez dwóch osiłków. „Jak nic, kanibale. To chyba dobry moment, żeby się jednak zesrać”. Seta zalała fala grozy, gdy zdał sobie sprawę, w jak opłakanej sytuacji się znalazł. Z duszą na ramieniu zwrócił się do towarzyszki swego umysłu jak do ostatniej deski ratunku:
— Lili, co oni zamierzają? Masz jakiś pomysł? — Odpowiedziała mu cisza. — Lili! Jest tu kto?! — Brak odzewu. „Pięknie. Po prostu miód i orzeszki, typowo kobiece. Tylko daj, daj, daj. Idź na zachód, naucz walczyć, a jak przychodzi co do czego i pojawiają się pierwsze problemy, to znika i tyle ją widziano. Pewnie gdy leżałem nieprzytomny na dnie tunelu, wyleciała mi przez dupę na miotle. Wystarczyło, że zwietrzyła prawdziwe kłopoty, cipa” — podsumował rozżalony.
Nim ostatecznie wpadnie w histerię, postanowił obejrzeć swoich oprawców. Wokół niego tańczyły dzieci, chłopcy i dziewczynki. Wszyscy nadzy lub półnadzy i wszyscy solidarnie niezwykle umorusani. Na przodzie i z tyłu jego „lektyki” szli mężczyźni w czarnych, krótko obciętych włosach, w kusych spódniczkach oraz wykwintnych malunkach na twarzach i torsach, zaś podstawowym atrybutem każdego z nich była długa dzida.
„A więc dzicy ludożercy” — podsumował oględziny Set. „Może gdybym dał im wykład na temat chowu trzody chlewnej albo drobiu, zagustowaliby w innym mięsie niż ludzkie?”. Te błyskotliwe rozważania brutalnie przerwała mu chłosta gałązką jałowca. Zajęty nią malec wpadł w niemałą euforię i zaraz dołączyły do niego inne dzieci, a wśród mężczyzn rozszedł się podejrzany chichot. W obliczu takich wydarzeń Set raz jeszcze podjął rozpaczliwą próbę kontaktu z towarzyszką, wrzeszcząc tym razem co sił w otwartą przestrzeń:
— Lili! Przyprawiają mnie! Już mnie przyprawiają!
Oczyma wyobraźni widział na środku wioski wielki kocioł z bulgoczącym bulionem i sobą, zanurzonym w nim po szyję z górą majeranku na głowie. Przerwał wizję, gdy pochód triumfalnie wkroczył między drewniane zabudowania. A więc wioska i kocioł. Seta sparaliżował strach.
Tymczasem wyglądało na to, że jego pojawienie się wzbudziło wśród mieszkańców żywy entuzjazm. Ukazali się staruszkowie gniewnie wymachujący patykami służącymi do podpórki oraz kobiety podskakujące i wywijające obnażonymi piersiami służącymi im do… wiadomo czego. Okazało się też, że co prawda kocioł nie jest jeszcze przygotowany, za to na środku piaszczystego placu stoją wbite w ziemię dwie skrzyżowane ze sobą belki.
Set został odwiązany od konaru. Pomyślał, że to wspaniałe uczucie, gdy naraz o jego gardło oparło się kilkanaście grotów włóczni. Dlatego specjalnie nie oponował, kiedy przywiązano go do skrzyżowanych belek. Ponadto naprzeciw niego zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy wioski — tak zrobiło się tam tłoczno.
Po całej zacnej ceremonii, podczas której Set został wystawiony na publiczny pokaz, ludzie ucichli, rozstąpili się i na plac wszedł mały pomarszczony staruszek. Prezentował na sobie wielce oryginalne, metalowe elementy garderoby. Wśród nich wyróżniały się rulony blachy pozaginane elegancko wokół kostek, nadgarstków oraz szyi. Imponował także przebitym przez nos w linii poziomej trzycalowym gwoździem. Powiedzieć, że wyglądał majestatycznie, byłoby pewnym nadużyciem. „Jaka szata, taki król” — podśmiechiwał się w duchu Set. Choć tak naprawdę sytuacja wcale nie była zabawna.
Korzystając z chwili względnego spokoju, nie omieszkał przyjrzeć się wiosce. Rozglądał się za wielkim kotłem, ale zauważył jedynie liche chatki zbudowane z patyków i zaschniętego błota. Okna miały kształt nieforemnych prostokątów. Nie było tu żadnych szklanych elementów, cegieł czy śladów zaprawy. „Jednym słowem: dzicz” — skwitował Set, zafrapowany coraz bardziej brakiem wielkiego kotła.
Wtem jeden z wojowników położył plecak Seta przed wodzem. Staruszek podniósł rękę i na placu zapanowała absolutna cisza. „Nareszcie. Oto moja wielka, wiekopomna chwila. Niech otworzą się przed nimi wrota cywilizacji, paciorki, koralik. Jeszcze przed zachodem słońca będą mnie czcić niczym bóstwo” — rozmarzył się Set i rozejrzał po tłumie. „Biorę tę cycatą z lewej oraz jej koleżankę. To tak na dobry początek” — odpłynął na dobre w fantazje, byle tylko nie myśleć o złowrogim kotle z gotującą się wodą.
W tym momencie wódz wyciągnął z plecaka róg łowców. Na ten widok wśród zgromadzonego tłumu poderwał się niewyobrażalny tumult. Tubylcy zaczęli trząść się i podskakiwać. Od falujących włóczni i piersi Setowi zakręciło się w głowie. Nagle coś przemknęło tuż obok niej. Wydało mu się, że ktoś rzucił kupą.
Z kolei wódz podszedł tuż do niego. Napluł mu w twarz i zdzielił rogiem w policzek. Odrzucił narzędzie tortur i podniósł rękę. Rozentuzjazmowany tłum ucichł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a oprawca Seta przystąpił do ponownej penetracji plecaka.
— Koło fortuny, zakręć kołem fortuny… — nucił Set, by dodać sobie odwagi, której resztki topniały w nim w zastraszającym tempie.
Wódz zakończył losowanie i tym razem wzniósł kryształy łowców. Na histeryczną reakcję tłumu nie trzeba było długo czekać. Staruszek rzucił kryształy na ziemię i zaczął po nich skakać, wbijając je w jasną, piaszczystą glebę. Jednocześnie zamiast uciszyć tłum, jak uprzednio, sam wywrzaskiwał coś dla Seta niezrozumiałego, doprowadzając mieszkańców wioski wręcz do amoku. „Kocioł” — pomyślał Set i stał się blady niczym ściana. „Jak nic kocioł”.
Po chwili tego szaleństwa wiwatujący tłum rozstąpił się, a między szpalerem nagich piersi i włóczni przemaszerował pomalowany na trupio mężczyzna, ubrany jedynie w dwa… rzeźnickie noże.
— Nie! Błagam! Nie! — Set nie wytrzymał napięcia i wrzeszczał we własnym języku, co stanowiło interesujące zestawienie z okrzykami tubylców. — Ktoś tu musi mówić we wspólnym! Musi! — krzyczał.
Wódz wciąż zapamiętale wklepywał w ziemię zielone kryształy, a lśniące ostrza noży zbliżały się złowrogo do Seta, który nie ustawał w swoich wysiłkach.
— Pieniądze! Dam wam pieniądze! Złoto! Bogactwo! Wszyscy będziemy bogaci!
Nie pomogło. Najwyraźniej nieprzekupny trupi rzeźnik stanął z nim twarzą w twarz, zastanawiając się, w którym miejscu dokonać nacięcia. Tak ważka sprawa zaintrygowała nawet samego wodza, który przestał podskakiwać i z zainteresowaniem przyglądał się poczynaniom poddanego.
— Jestem waszym bratem! — wrzeszczał żenująco Set, ogarnięty już kompletną paniką. — Kiedyś porwali mnie stąd łowcy! Dziś wróciłem do was, kochani! Tato! Ktoś widział tu mojego tatę?! O, patrzcie, tam stoi mój brat! Hej, bracie! Kurwa!
Pierwsza krew. Nacięcie od mostka do ramienia, tuż pod prawym obojczykiem. Niezwykły kunszt i precyzja, pełna elegancja. Wódz kiwnął głową z uznaniem i zachęcił rzeźnika do kontynuacji.
Natomiast Set wszystkiego, czego obecnie pragnął, to móc wrzeszczeć. Drzeć się wniebogłosy do utraty tchu, przeklinając wszystkich bogów i ludzi, aby zagłuszyć spodziewany ból i obraz tego, co się z nim stanie. Jednak i ten przywilej został mu odebrany, bo nagle nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Dopiero gdy trupi rzeźnik rozpoczął symetryczne nacięcie, z ust Seta, bez udziału jego woli, wylał się niezrozumiały bełkot.
Rzeźnicki nóż zastygł w bezruchu, a wódz zmarszczył jeszcze bardziej i tak już pomarszczone czoło. Obaj oprawcy z wyraźnym zaciekawieniem wsłuchiwali się w wydawane przez Seta dźwięki, aż wódz uniósł rękę i raz jeszcze wyczarował w wiosce magiczną ciszę. Przyjrzał się kolczykom przywiązanego do belek nieszczęśnika. Głęboko spojrzał mu w oczy, zupełnie jakby raptem dostrzegł w nich coś nowego. Pokiwał znacząco głową, po czym obrócił się na pięcie i po prostu odszedł.
Wkrótce mężczyźni w kusych spódniczkach odwiązali Seta od belek. Padł na ziemię, ryjąc twarzą w piachu, i tak pozostał dłuższy czas w bezruchu. Kiedy uniósł głowę, zauważył przed sobą dzban z wodą oraz kosz pełen owoców, a także placki zbożowe z orzechami. Obok owych frykasów leżała jego broń oraz na powrót wypełniony jego dobrami plecak. W polu widzenia Seta pojawił się też chłopiec prowadzący ku niemu dwa konie. Z kolei ludzie z wioski spokojnie rozchodzili się, tracąc nim jakiekolwiek zainteresowanie.
Kompletnie rozbity mężczyzna ze szramą pod obojczykiem usiadł i spojrzał na jedzenie. Choć wyglądało doprawdy zachęcająco, odniósł wrażenie, że jego ściśnięty od nadmiaru emocji żołądek nie przyjąłby niczego, co włożyłby sobie do ust. Cudem ocalały, czuł się niczym pusta, wypalona skorupa, wydmuszka, z której wyssano wszelką zawartość i pozostawiono głuchą pustkę. Naraz w jego głowie odezwał się przymilny, kobiecy głos:
— Smacznego, rycerzu.
— Jakoś nie mam apetytu. Może trochę później… — odpowiedział Set takim głosem, jakby znajdowali się na rodzinnym pikniku, a epizodu z tubylcami w ogóle miał miejsca.
— Jak sobie chcesz, mamy czas, jesteśmy tu bezpieczni.
— Taa, zauważyłem… — Set otarł stróżkę krwi pod obojczykiem i spokojnie zapytał: — Skąd znasz język tubylców?
— Znam wiele języków. Wszystkie, jakie słyszałam.
— Aha… Więc witamy lingwistkę ponownie na pokładzie. A tak przy okazji: można wiedzieć, gdzie się podziewałaś?
— Cały czas tutaj, z tobą — odpowiedziała Lili, zupełnie jakby wypowiadała prawdę oczywistą.
— Byłaś tu cały czas i nic nie zrobiłaś?
— Przecież zrobiłam — obruszyła się.
— Nie spieszyło ci się…
— Chciałam zobaczyć, jak sobie poradzisz.
— I jak mi poszło?
— Raczej kiepsko.
— Taa… — Set przywołał w pamięci treść swoich, jak sądził, przedśmiertnych wrzasków. — A co powiedziałaś tubylcom? Bo biorąc pod uwagę twoją nietypową wylewność, odniosłem wrażenie, że opowiadałaś im historię swego życia.
— Poniekąd, mój ty królewiczu, poniekąd — odpowiedziała figlarnie Lili.
— Mnie nie powiesz?
— To nie jest dobry moment na takie opowieści. Miałeś dziś wystarczająco dużo napięć. Och, dlaczego nie mogę rozmasować ci pleców? — Lili przyjęła ton, jakby włożyła swoje serce w krajalnicę do mięsa.
— Zmieniłaś się, Lili… — Set znacząco pokiwał głową.
— Doprawdy? — udała zdziwienie.
— Zmieniłaś się… — powtórzył smętnie i pochwycił z kosza z owocami morelę. Był już w stanie skonsumować rozstawione przed nim dary obfitości. W innych okolicznościach byłaby to iście królewska uczta. Teraz jednak najsłodszy nawet owoc miał nieco gorzkawy posmak.
Po skończonym posiłku Set udał się w stronę zachodniego wyjazdu z wioski. Po drodze mieszkańcy coś do niego mówili, niektórzy uśmiechali się. On odpowiadał im wymuszonym półuśmiechem, na tyle, na ile było go stać, ciągle mając w pamięci, że jeszcze niedawno chcieli go żywcem obedrzeć ze skóry.
VI. Racja stanu
„Ten upał jest nie do zniesienia. To chyba lato stulecia” — pomyślał generał Fed. Otarł perliste krople potu z czoła i zwolnił kroku w pałacowym korytarzu. Wrodzona ostrożność podpowiadała mu, że najlepiej byłoby w ogóle się zatrzymać, aby przypadkiem nie stać się ofiarą udaru. Lecz sugerowała również, że zatrzymując się, nie dotrze na czas na książęcą naradę, co mogło skutkować równie przykrymi konsekwencjami. Dlatego wybrał, zdawało się, mniejsze zło i udał się prosto do celu.
Dotarł do pomalowanych na żółto drzwi, za którymi spodziewał się spotkać zaproszonych na debatę gości. Modlił się w duchu, aby nie było tam jeszcze księcia Astorii, który w całej Grostii słynął z cholerycznego temperamentu.
Wewnątrz okazałego pomieszczenia generał dostrzegł ziejące pustką honorowe miejsce przy stole. Odetchnął z ulgą i usiadł na najbliższym krześle. Wyglądało na to, że poza księciem Astorii wszyscy zaproszeni byli już obecni: biały jak kreda z powodu pudru na twarzy przewodniczący dyplomacji oraz niezwykle wychudzony główny rachmistrz. To skromne towarzystwo siedziało z powagą i w milczeniu przed spodziewaną burzą.
Korzystając z podarowanego czasu, generał powiódł wzrokiem po komnacie. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio tu przebywał. Długi dębowy stół wydawał się tym co niegdyś i stanowił jedyną rzecz, jaką Fed skojarzył z przeszłością. Wzdłuż stołu niczym żołnierze stały dwa rzędy wyściełanych żółtym materiałem krzeseł. Jeden z jego końców zdobił fotel w cytrynowym kolorze, którego wystawny fason nie pozostawiał cienia wątpliwości, że nie przeznaczono go dla zwykłego śmiertelnika. Generał przeniósł wzrok na ściany gęsto ozdobione obrazami. Jak się zorientował, przedstawiały chwalebne chwile z dziejów Astorii, takie jak zdobycie rossalińskiej Felicji czy zwycięstwo w wielkiej bitwie morskiej na Zimnym Morzu, zwanej Topielicą Trzech Księstw.
Fed przypatrywał się właśnie kolejnym malowidłom z nieskrywaną nadzieją, że ujrzy na nich któryś ze swych słynnych odwrotów, gdy wtem otworzyły się drzwi i do sali z furią wkroczył sam książę Astorii. Stanął koło swego honorowego miejsca, jednak na nim nie usiadł, tylko uderzył pięścią w stół i wykrzyczał do zgromadzonych:
— Wszyscy wiemy, z jakich powodów się tu zebraliśmy! Zatem słucham, co macie w tej materii do powiedzenia! I nie zamierzam słuchać ciszy! Ostrzegam!
Wobec tych słów i animuszu, z jakim zostały wypowiedziane, Fed zgarbił się, aby wyglądać na mniejszego niż w rzeczywistości. Jednocześnie szczerze żałował, że nie może stać się niewidzialny. Następnie zastanowił się nad doborem strategii na rozpoczynającą się wokół dębowego stołu potyczkę. Doszedł do wniosku, że rozsądne byłoby upuszczenie czegoś pod stołem i spędzenie tam długich chwil na bezowocnych poszukiwaniach.
Naraz książę ryknął wprost do niego:
— Generale Fed! Proszę przedstawić militarne stanowisko!
Niestety, w tym krytycznym momencie droga ucieczki pod stół została Fedowi brutalnie odcięta. Nie miał wątpliwości, to była bitwa, a on znalazł się na pierwszej linii frontu. Spojrzał na zmarszczoną gniewnym wyrazem twarz księcia. Podstawą kunsztu wojennego stanowiło bowiem przeprowadzenie dokładnego rozpoznania przeciwnika. Książę był po czterdziestce. Niski i tłusty, reprezentował tradycyjną sylwetkę swego arystokratycznego rodu. Na dużej głowie nosił pokaźną perukę z białymi lokami, a z okrągłej buzi wystawał mu wielki, zakrzywiony niczym u sępa nos. Zdobiły go także dramatycznie obniżone kąciki ust, co nadawało jego twarzy wiecznie pretensjonalny wyraz.
Po analizie książęcej urody generał czuł się już należycie przygotowany do rozpoczęcia obrony. Zainicjował ją, mówiąc flegmatycznym głosem, silnie kontrastującym ze wściekłymi pokrzykiwaniami władcy Astorii.
— A więc, jak wiadomo, od dłuższego czasu… prowadzimy na północy wojnę z Rossalią. Natomiast nagły atak na nas na odcinku wschodnim połączonych sił Kazardii oraz Farkonii spowodował, że przeciwnicy zdobyli nad nami trzykrotną przewagę liczebną…
— Trzykrotną! — Książę nie wytrzymał i z impetem uderzył pięścią w stół, aż doradcy podskoczyli na krzesłach.
Generał kontynuował, widząc, że oczy zebranych zwrócone są cały czas w jego stronę. Zrozumiał, że utknął na szpicy, i choć pragnął wycofać się z tej jakże niedogodnej pozycji, z powodu książęcej władzy nad nim nie mógł tego uczynić.
— W obecnej, trudnej sytuacji — ciągnął dalej — nie widzę innego wyjścia niż fortyfikacja murów miejskich. Z nich odeprzemy każdy szturm na miasto.
— Kurwa! — wrzasnął książę, a jego pięść po raz trzeci dosięgła z głuchym hukiem twardego blatu. Generał odetchnął z ulgą, że nie jego twarzy.
Władca Astorii przeniósł wzrok na głównego rachmistrza. Na ten widok Fed poczuł pewną dumę. Oznaczało to, że książęca szarża na jego odcinku została z powodzeniem odparta. „Czas się przegrupować” — pomyślał. Otarł obfity pot z czoła i z zaciekawieniem spojrzał na robiącego wielkie oczy rachmistrza, zastanawiając się, jak sobie poradzi.
Książę, najwyraźniej zmęczony wrzaskiem i obijaniem bogu ducha winnego stołu, spokojniejszym już głosem zwrócił się do namierzonego wzrokiem członka narady:
— Na ile czasu wystarczy nam zapasów, jeżeli zostaniemy oblężeni?
— Z posiadanych w mieście środków oraz dóbr, jakie zdążylibyśmy do niego ściągnąć przed ostatecznym zamknięciem bram, możemy wyżywić ludność przez pół roku. Oczywiście przy odpowiednim racjonowaniu porcji, co dla większości oznacza ich drastyczne ograniczenie. Jeżeli zaś przeznaczylibyśmy żywność tylko dla żołnierzy oraz zacniejszych mieszkańców Astorii, możemy utrzymać się ponad trzy lata. Aczkolwiek w tych okolicznościach należy wziąć pod uwagę zamieszki miejscowej ludności. Głodni ludzie potrafią być doprawdy nieznośni. — Generał słuchał, jak główny rachmistrz błyskawicznie wyrzuca z siebie zdania wyjątkowo wysokim głosem, zupełnie jakby jakaś tajemnicza siła ściskała go za gardło. „Ciekawa taktyka” — pomyślał. — Ponadto pragnąłbym uściślić wypowiedź mego, nie do końca kompetentnego w swej domenie, poprzednika i nadmienić, że połączone floty atakujących zablokują astoriański port. W efekcie w przypadku oblężenia dojdzie do całkowitego odcięcia miasta od zewnętrznego świata.
„Zdrajca, dywersant, padalec” — myślał Fed, patrząc z nienawiścią na głównego rachmistrza.
Nagle władca Astorii rzucił zajadle do przewodniczącego dyplomacji:
— Sytuacja dyplomatyczna!
Zapytany odkaszlnął w rękę, aby zyskać na czasie, i mentorskim głosem śpiewnie oświadczył:
— Nic, absolutnie nic nie wskazywało, nie było najmniejszych nawet przesłanek, że powstanie w Grostii obecny układ sił sojuszniczych. Kazardia z Farkonią walczyły ze sobą od dziesięcioleci i rozejm między nimi nie miał racji bytu. A co dopiero sojusz… I to przeciw komu? Przeciw księstwu Astorii, które było względem obu zwaśnionych stron od dawna neutralne. Nasza pomniejsza rada, debatując nad tą sytuacją, nie zdołała się w tym bezprecedensowym wydarzeniu dopatrzeć żadnej logiki, żadnego sensownego uzasadnienia. Jednak, co gorsza, w układzie geopolitycznym, jaki się wyłonił, możemy spodziewać się rychłej inwazji na nasze ziemie Darkonii. Korzystając z okazji, zechce zapewne wziąć odwet za ostatnią wojnę o sporne Lasy Asariańskie. Podsumowując, w tej chwili jesteśmy zdani wyłącznie na siebie, ponieważ dosłownie z dnia na dzień powstała przeciw nam niemal cała Grostia. Podczas gdy sojuszników nie mamy żadnych i raczej ciężko będzie ich znaleźć.
W końcu przewodniczący dyplomatów umilkł i na sali zapanowała grobowa cisza. Książę z marsową miną zaczął przemierzać energicznie odległość wzdłuż stołu. Raptem zatrzymał się i wymierzając razy przestrzeni, wrzasnął:
— Co zatem radzicie czynić?!
Żaden z doradców nie śmiał podnieść głowy, a co dopiero zabrać głosu. Władca Astorii postanowił najwyraźniej dać podwładnym czas do namysłu, ponieważ dalej maszerował wzdłuż zasłużonego stołu.
Generał, spoglądając na księcia, nie dał się jednak zwieść. Jego bogate doświadczenie wojskowe podpowiadało mu, że oto harcuje lekka konnica, aby uderzyć na przeciwnika w najmniej spodziewanym momencie. On zaś, siedząc po drugiej stronie stołu, z zadowoleniem przyjął fakt, że znalazł się w odwodzie.
Książę raptownie zatrzymał się przed przewodniczącym dyplomacji i wydarł się:
— Niech przewodniczący naszej wielce szacownej dyplomacji oświeci nas łaskawie, jakie powinniśmy przedsięwziąć kroki! Proszę!
Wywołany doradca obrócił się nerwowo na krześle ku władcy Astorii i o wiele mniej pewnym i śpiewnym głosem wydusił z siebie:
— Uważam, że powinniśmy… pertraktować…
Wraz z ostatnim słowem z impetem spadła na jego policzek otwarta dłoń księcia, za sprawą czego w powietrze wzbił się tuman pudru.
„Bardzo dobrze” — cieszył się w duchu Fed. „Wymierzając ciosy na lewo i prawo, książę niebawem się zmęczy. Należy wziąć przeciwnika na przeczekanie”.
— Czekam na sugestie! — nie odpuszczał władca Astorii.
— Pertraktowaaać… — wyjęczał z kolei główny rachmistrz już niemal kobiecym głosem, gdy książę złapał go za gardło i z pasją dusił. Kiedy zwolnił uchwyt, podszedł do eleganckiego fotela i oklapł w nim, przybierając zdegustowany wyraz twarzy.
„Doskonale, wręcz wybornie” — radował się w myślach generał. „Armia po forsownym marszu oraz kilku potyczkach potrzebuje odsapnąć, aby zregenerować siły”. Wszystko wskazywało na to, że bitwa wokół dębowego stołu dobiegała kresu.
Książę, podpierając pięścią policzek z miną, jakby wypił szklankę cytrynowego soku, wystękał z cytrynowego tronu do Feda:
— Niech zgadnę… Pertraktować?
Generał tylko twierdząco skinął głową, ponieważ dziwnym zbiegiem okoliczności wypowiadanie owego słowa, tożsamego z podjęciem negocjacji, stało się w tej komnacie nad wyraz niebezpieczne.
Przewodniczącemu dyplomatów, którego połowa upudrowanej twarzy interesująco korespondowała z drugą, zaczerwienioną, książę oznajmił monotonnym głosem:
— Wyślij posłów i dowiedz się, czego właściwie od nas chcą ci Farkończycy i Kazardowie. Lecz do tych rossalińskich psów nie wysyłaj. Ich motywy znamy aż za dobrze… — Ziewnął przeciągle i dodał: — Posiedzenie uważam za zakończone. Zabraniam wam oraz waszym rodzinom opuszczać miasto. To wszystko. — Książę zamknął oczy, by uciąć sobie popołudniową drzemkę i zregenerować siły przed kolejnymi wybuchami porywczego temperamentu. W tym czasie jego doradcy zniknęli za drzwiami komnaty.
Kiedy generał Fed znalazł się na korytarzu, poczuł się bezpiecznie. O całym zajściu w sali zdawał się już zapominać. To była przeszłość, a ta nie skrywała zagrożenia. Z kolei widmo nadchodzącej wojny także niespecjalnie zaprzątało Fedowi głowę. To była przyszłość, niepewna i nieodgadniona. A znając tradycję wojskową w Grostii, to nawet gdyby Astoria padła, jego generalskiej głowie nic nie powinno z tego tytułu grozić. W takich okolicznościach pozwolono by mu spokojnie odejść, i to z honorami. Dlatego przyszłością także się nie przejmował. Zajął się kluczową dla niego, jak uważał, teraźniejszością. Zdecydował się udać do chłodnej piwniczki swego domu, gdzie zamierzał gasić żar tego upalnego dnia ulubionymi gatunkami piwa.
Już chciał wyruszyć, gdy podeszła do niego kobieta w niebieskiej, powłóczystej sukni i długich, białych jak mleko włosach. Patrząc na generała błękitnymi oczyma, nie przedstawiając się, a za to miło się uśmiechnąwszy, łagodnie oświadczyła:
— Nadchodzi czas zmian generale, wielkich zmian, i nikt nie będzie mógł pozostać z boku. Niebawem ziszczę się jako twój koszmar: łaskawie ofiaruję ci dar przetrwania, bądź bezpowrotnie cię zniszczę. Nadchodzi czas ważkich wyborów.
VII. Wiedźma
Od opuszczenia wioski domniemanych ludożerców Set przemieszczał się z Lili przez niemal pustynne tereny. Węże i jaszczurki zajęły miejsce zajęcy, a w zamiast drzew pojawiły się martwe kikuty krzewów.
— I oto ta magiczna chwila. Powitajmy koniec podróży na zachód. Jesteśmy u celu — oświadczyła pewnego razu Lili.
— W porządku — odparł obojętnie Set, na którym ta wiadomość nie zrobiła większego wrażenia. Zdjął plecak i pozbierał suche krzewy na opał.
Gdy zapłonęło ognisko, zaopatrzył się w kawał pieczonej koniny. Doszedł ostatnio do wniosku, że posiadanie dwóch koni jest dobre, ale posiadanie jednego konia oraz pełnego brzucha, zdecydowanie lepsze. Powąchał pożywną kolację i powiedział z zadowoleniem:
— Wydaje się, że jeszcze nie śmierdzi. Smacznego, Lili.
— Wolałam węże — odparł pozbawiony niedawnego entuzjazmu kobiecy głos.
— Cóż, nie można mieć w życiu wszystkiego — skwitował filozoficznie Set i wrzucił potrawę do ognia, aby najpierw oblizały ją płomienne języki. — Czy mogę dowiedzieć się czegoś więcej na temat czekającego nas zadania? — zapytał.
— Właśnie chciałam wprowadzić cię w jego szczegóły. Za wzniesieniem na zachodzie znajduje się obozowisko wiedźmy. Ona…
— Pozbywamy się konkurencji, co?
— Nie przerywaj. Ona ma coś, co ja chcę mieć, i nie odda tego po dobroci.
— Będziemy coś negocjować?
— Gdybym planowała negocjacje, to wzięłabym na tę okazję dyplomatę, nieprawdaż?
— Aha…
— Właśnie. I nie przerywaj. Wiedźmę trzeba zabić, i to szybko. To mistrzyni trucizn. Wystarczy, że cię czymś draśnie, a już się nie obudzisz i skończysz jako pieczeń na jej rożnie.
— Podkradnijmy się w nocy — powiedział Set, który dzięki uwadze Lili przypomniał sobie o swojej pieczeni.
— Jej obóz jest położony w miejscu posiadającym moc, którą wiedźma nauczyła się wykorzystywać. Widzi więcej, inaczej. Niezbyt daleko, niezbyt wyraźnie. Ale nas już zobaczyła, więc będzie przygotowana.
— Aha… Auć! Auć! — Set oparzył sobie palce, próbując dobrać się do skwierczącego mięsiwa, które okazało się zbyt gorące.
— Wiedźma spodziewa się nas — kontynuowała Lili — ale to nie jej powinniśmy się obawiać. Ma ona pewną… zwierzęcą obstawę, która będzie chciała dostarczyć nam dodatkowych wrażeń.
— Zwierzęcą? — zaciekawił się Set, dmuchając na skwarkę i marząc o tym, aby osiągnęła temperaturę umożliwiającą mu jej przełknięcie bez ryzyka wypalenia w żołądku dziury.
— Wiedźma ma dwa wilki. Trzeba je będzie sprzątnąć — zarządziła Lili.
— Wilki… — powtórzył jak echo Set i zauważył z niechęcią, że jego pieczeń ma podejrzany, zielonkawy kolor. „Cholerny upał” — pomyślał zdegustowany i wrzucił niedoszły posiłek do ogniska, dochodząc do wniosku, że jednak śmierdzi. — A jakaś dobra wiadomość?
— Znam doskonały przepis na gulasz z wilka — odpowiedziała przymilnie i niezwykle kusząco Lili.
— Wchodzę w to — odparł Set, któremu kontrolę nad mową odebrał jego własny żołądek.
Nazajutrz słońce paliło niemiłosiernie, a niebawem pod jego złocistą tarczą miała odbyć się krwawa walka. Zwierzę kontra człowiek, kły przeciwko ostrzu miecza, pazury przeciw strzałom i potędze młota.
Set stanął na wzniesieniu. W dolinie dostrzegł piach, kurz i pył, dwa przerośnięte szare wilki oraz brunatny namiot, który skrywał ponoć wiedźmę do zabicia.
— Trochę spasione. — Wskazał łukiem na zwierzęta.
— To chyba dobrze. Będziesz miał w końcu szansę w coś trafić… za pierwszym razem — docięła Lili. Set wzruszył ramionami i udał się w stronę namiotu otulonego przez groźne bestie niczym futrzany szal.
Zauważywszy Seta, wilki synchronicznie zachodziły go półkolem z dwóch stron. Wojownik napiął cięciwę łuku i wycelował w jednego z nich. Palące promienie słońca zrobiły jednak swoje i z czoła Seta spłynęła mu do oka kropla potu. Wtedy wystrzelił i… chybił.
— Kurwa — syknęła rozczarowana Lili. Wilki zaś, traktując wystrzał jak sygnał do ataku, przypuściły szturm na Seta. Ten odrzucił łuk i chwycił krótkie ostrze. Drugą rękę uzbroił w Alfreda i czekał na napastników.
— No chodźcie, pieski. Kici, kici, cip, cip, cip — droczyła się Lili.
— Zamilcz, kobieto! Próbuję się skoncentrować! — odwrzasnął Set.
W tym momencie bestie skoczyły w powietrze i z dziką furią poszybowały ku niemu. Wojownik zrobił wypad w bok z przyklękiem. Znalazł się pod lecącym w powietrzu wilkiem i rozpłatał mu trzewia krótkim ostrzem. Równocześnie osłonił się Alfredem przed drugą bestią. Ale ze średnim skutkiem. Wilk spadł na niego i przewrócił na wznak. Wbił pazury w kurtkę na jego piersi i próbował zatopić kły w twarzy chronionej tylko przez uchwyt bojowego młota. Na szczęście w drugiej ręce Set ciągle trzymał miecz i umieścił go po rękojeść w boku wilka. Zwierz zaskomlał żałośnie, po czym stoczył się w konwulsjach na ziemię.
Wojownik wstał z ziemi. Otrzepał ubranie z piasku i odetchnął z ulgą. Nie przywykł do walki z dzikimi zwierzętami. Dobił je, bezceremonialnie odrąbując im głowy.
— Nie przesadzasz przypadkiem? — odezwała się kwaśno Lili, mając na uwadze najnowsze dzieło Seta.
— To tak dla pewności, wiesz… Wiedźmy, wilki, magia… Wolę nie ryzykować. — Wojownik już miał ruszyć do namiotu, kiedy jego wzrok zatrzymał się na rosnących pod wilkami kałużach krwi. Widać było, że nad czymś się zastanawia. Wreszcie spytał Lili:
— A znasz może jakiś dobry przepis na wilczą kaszankę?
— Najpierw wiedźma, potem kaszanka — odparła surowo.
— Ech… — Set poczuł się jak osioł biegający za wiszącą na sznurku marchewką, a w tym przypadku — za potrawą z wilka. „Ale cóż. Zabrnęliśmy już tak daleko, że chyba rzeczywiście nie ma co zwlekać i czas to zadanie po prostu zakończyć” — pomyślał.
Znalazł się przed wejściem do namiotu. Przez dłuższy czas nasłuchiwał, ale nie zdołał wychwycić z wnętrza choćby szmeru. Niespodziewanie poczuł na twarzy zimno i wilgoć. Zorientował się, że rozpadał się śnieg, choć na niebie nie widniała najmniejsza nawet chmurka. Set nie miał jednak zamiaru koncentrować uwagi na kolejnych anomaliach pogodowych tego przeklętego kontynentu. Odłożył Alfreda oraz plecak, aby nie krępowały mu ruchów. Chwycił parę noży i wszedł do środka.
Czuł się, jakby wkroczył do pieczary. Było ciemno i chłodno. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Ciszę mąciły miarowo spadające skądś krople wody. Nagle tuż nad jego głową przeleciał nietoperz. Serce zabiło mu gwałtowniej. „Coś tu jest nie tak, zdecydowanie nie tak” — myślał. Odniósł wrażenie, że ktoś go obserwuje. Zastygł w bezruchu i zmrużył oczy, starając się przeniknąć wzrokiem mrok zagadkowego pomieszczenia. Lecz nie był w stanie dostrzec niczego poza zarysem skalnych konturów. Usłyszał podejrzane, niskie buczenie. Nim zdążył zareagować, naprzeciw niego jak spod ziemi wyrósł wielki, czerwony smok. Potwór wyjęty żywcem wprost z mitycznych legend, buchający parą z monstrualnego pyska i rozświetlający przestrzeń ognistymi ślepiami.
Wtem smok rzucił się wprost na przybyłego śmiałka, by rozszarpać go na strzępy i spalić na popiół. Setowi cudem udało się chwycić łuskowatą gardziel. Spoglądał w rozwartą paszczę, gdzie lśnił urzekającym blaskiem zestaw ostrych jak sztylety zębów. Nagle mężczyzna poczuł na sobie piekielny oddech, który zmienił jego piękną, młodzieńczą twarz w dobrze upieczoną wędzonkę.
— Aaagggr! — Set wydał z siebie zrodzony z bólu i trwogi wrzask. Odskoczył od zionącej ogniem bestii i skulił się przy ziemi. W powietrzu unosił się zapach siarki oraz przypalonego mięsa. Jego mięsa. Skonstatował, że nie stracił wzroku. Rozejrzał się ze strachem, oczekując śmiertelnego ciosu. Wtedy zorientował się, że znajduje się w ładowni statku, który gwałtownie nabiera wody. W polu widzenia ponownie pojawił się smok. Ale tym razem niebieski, o trzech głowach, z masywną płetwą zamiast ogona.
Set nic z tego nie rozumiał i nie chciał rozumieć. Za wszystkie skarby świata chciał się z tego piekła po prostu wydostać. Nie dostrzegł jednak żadnej drogi ucieczki. Poczuł, że drżą mu ręce i kolana. Wyciągnął miecz i zamarł. W dłoni trzymał długie salami. Naraz usłyszał znajomy głos:
— Kurwa, wilk musiał cię zadrapać. Widać, wiedźma nasmarowała ich pazury jakimś gównem!
— Że co? To się nie dzieje naprawdę? — zapytał z niedowierzaniem
roztrzęsiony Set. — Widzisz to, co ja?
— Wybacz, misiu, ale mam, kurwa, własne koszmary — wycedziła z wściekłością Lili. — Zabij ją natychmiast albo ja to zrobię. Jest tuż przed tobą.
Set domyślił się, że stojący przed nim niebieski gad to wiedźma. Niepewnie zerknął na trzymane w ręce salami, po czym zaczął nim okładać smoka. Po każdym ciosie z ran potwora wypadała garść kolorowych cukierków.
— Odtrutka — syknęła Lili. — Odtrutka.
— Gdzie? Jak? — pytał zdezorientowany Set, który akurat zamarzał od chłodu wdzierającego się do pomieszczenia, przeistaczającego się w mroźne igloo.
— Trzyma je przy swoim pasku. To ziołowo-miodowe kuleczki. Szybciej!
— Dlaczego sama nie weźmiesz tej kurewskiej odtrutki?! — żachnął się wojownik, zauważywszy, że odkruszyła mu się zmarznięta stopa.
— Bo widzę tu pełno Oryxów… I się, kurwa, boję! — wykrzyczała dramatycznie Lili.
— Co to są, kurwa, Oryxy?! — wrzasnął Set, którego tak naprawdę bardziej interesowało jego kolano, które pękło z hukiem po uprzednim zlodowaceniu.
— Odtrutki, połknij wszystkie, natychmiast. — Głos Lili stał się raptem zatrwożony i cichy, jakby należał do osoby ukrywającej się przed śmiertelnym zagrożeniem.
Set pochylił się nad resztkami skąpanego w łakociach smoka i zauważył, że oplata go oślizły węgorz. „To musi być to, pasek” — pomyślał. Uniósł go i przyjrzał mu się dokładnie. Cały był oblepiony kawałeczkami błota lub co gorsza… Doszedł do niego zapach przypominający nieczyszczoną od lat latrynę. Niestety, to nie było błoto…
— Liż — usłyszał szept Lili.
Jednak Set postanowił wziąć węgorza na przeczekanie. Czuł prawdziwy ból. Wszystko wyglądało jak prawdziwe. Ale skoro nie było, to zdołał przezwyciężyć pierwszy atak paniki. Lecz za nic na świecie nie był w stanie przełamać wstrętu przed przełknięciem nawet najbardziej nieprawdziwego gówna. „Wystarczy trochę poczekać” — pomyślał. Skoro wszystko tu ulega zmianom, to trzymana przez niego zawartość niebawem także w coś się przetransformuje.
Nie minęło wiele czasu, gdy Set zorientował się, że przebywa w kwadratowym pomieszczeniu, którego ściany zsuwają się do środka, zamierzając go zmiażdżyć. Serce zaczęło mu walić jak oszalałe. Choć wiedział, że doświadcza jedynie mirażu, strach powrócił, i to z nieokiełznaną siłą. Lili najwyraźniej odczuła zmianę w fizjologii towarzysza, bo ściszonym głosem rzuciła:
— Nie rozumiesz. Tu naprawdę można zginąć. Serce w końcu tego nie wytrzyma. Trucizna będzie działać coraz silniej.
Słysząc to, Set z przerażeniem, a zarazem wielką nadzieją spojrzał na ściskanego węgorza. Tak, to niestety wciąż był węgorz. Przyjrzał się jego zewnętrznej warstwie. „Brązowe błoto… zdecydowanie błoto” — upewniał się w duchu. W każdym razie bardzo chciał, aby to było błoto, a wiara ponoć i góry przenosi. Zaparł się więc i w chwili, kiedy ściany go już dosięgały, zaczął lizać, ssać i obcałowywać wyraźnie zadowolone z takiego obrotu sprawy zwierzę. Potem odrzucił rybę, którą zdążył wypieścić jak chyba nigdy żadną kobietę, i runął na plecy.
Odniósł wrażenie, że jest w namiocie, który wiruje z zawrotną szybkością. Z czasem namiot zwalniał i zwalniał. Gdy całkiem się zatrzymał, Set poczuł silne mdłości i obficie zwymiotował. Wtedy dopiero poczuł ulgę. Usiadł i rozejrzał się. Był w zdemolowanym namiocie, obok niemiłosiernie zmasakrowanej staruszki. Wyglądało na to, że świat powrócił do pierwotnej formy.
— Nareszcie… — odezwała się Lili.
— Eee… Blee… — wyjąkał kompletnie rozbity Set.
— Spokojnie, odpocznij sobie, staruszku, ja tu muszę troszeczkę pomyszkować.
Lili, która szybko odzyskiwała rezon, przejęła kontrolę nad ciałem Seta i wzięła się za przetrząsanie namiotu, lokując wyselekcjonowane zawiniątka w pudełeczku. Set nie oponował. Było mu absolutnie wszystko jedno. Doświadczył znanego sobie uczucia. Człowiek ociera się o śmierć. Jest przekonany, że już po nim. A kiedy okazuje się, że jednak żyje, przyjmuje zupełnie inną perspektywę patrzenia na świat. Wszystko, co było na wagę złota, przestaje być wartościowe. Wszystko, o co się zajadle walczyło, oddaje się bez walki. Lecz perspektywa, jak to perspektywa — zmienia się na chwilę, a potem powraca się do starego punktu widzenia. Wtedy rzeczy i sprawy nabierają dawnych znaczeń. Ale na razie umysł Seta był pustką, bezdenną i wszechprzenikającą otchłanią, która pochłonęła przejawy jakichkolwiek emocji.
— Zadanie wykonane. Ciałko powraca zatem do właściciela! — oświadczyła naraz z żywą radością w głosie Lili.
— Czyli… nasze drogi się tutaj rozchodzą, czy tak? — zapytał obojętnie Set.
— Hm… Miałam na myśli, że znalazłam tutaj to, czego szukałam. A zadanie, jakie mamy do wykonania, jest… cóż, wielozadaniowe, złożone, rozumiesz? A to był jego pierwszy etap. Dlatego teraz udamy się w dalszą drogę. A ciałko powraca do właściciela, aby mogło mnie nieść. Bo samodzielny marsz czy jazda konna na dłuższą metę mnie nużą, wybacz.
— Ach tak, hrabino… Zatem dokąd obecnie pani sobie życzy?
— Na południe! Do Potoppi! Ale najpierw… Ach! Zupełnie bym zapomniała! Obiecane żarło!
Lili w ciele Seta chwyciła kilka naczyń walających się po namiocie i pobiegła do zaszlachtowanych wilków.
Natomiast Set pomyślał melancholijnie o cukierkach z ran smoka, których w obecnych okolicznościach nie będzie mu dane skosztować. Za to pod wieczór zajadał pikantny, wilczy gulasz. Pomrukiwał z zadowolenia i gładził się po pęczniejącym brzuchu, wychwalając Lili za jej kulinarne czary.
VIII. Czy upadły powstanie?
Tor otarł pot z czoła. „Chyba wystarczy” — pomyślał i spojrzał na dorównujące mu wysokością płomienie ogniska. Jego blask oznaczał zagładę bądź wybawienie — ściągniętych tu łowców, albo statek tajemniczego wędrowca. Ten nocny rytuał w opuszczonej wiosce rybackiej Tor i Wet powtarzali codziennie od ponad miesiąca i niepewni jutra oczekiwali na ostateczny werdykt losu. W międzyczasie Tor na tyle doszedł do siebie, że wspólnie z żoną podjął się trudu stworzenia namiastki rodzinnego domu. Na szczęście w opuszczonej wiosce rybackiej choć zrujnowanych domostw nie brakowało i po prowizorycznym remoncie jednego z zabiedzonych przybytków posiedli coś, co mimo wszystko mogli nazwać swoim domem.
Kolejną ważną sprawą stało się znalezienie źródła pożywienia. Tutaj niezastąpione okazały się łuk z namiotu wiedźmy, wprawne oko oraz morze, które w zatoczkach między klifami skrywało prawdziwe bogactwo ryb.
Po zapewnieniu podstaw bytu Tor i Wet mieli dla siebie dużo czasu jak nigdy przedtem. Dlatego Tor, mimo że często wybiegał myślami ku potencjalnemu zagrożeniu z zachodu, stał się z czasem w nieznany sobie sposób szczęśliwy.
Aż pewnego dnia…
— Statek! Statek! — Na dźwięk dochodzącego z oddali głosu żony śpiący na spróchniałym łóżku Tor otworzył oczy. — Płyną! Płyną! — Krzyk było słychać coraz bliżej. Uzmysłowiwszy sobie jego wymowę, mężczyzna skoczył na równe nogi i podbiegł do drzwi. Gdy je otworzył, rozradowana Wet rzuciła mu się w ramiona. Pocałowała go mocno w usta i wykrzyczała:
— Na chwilę zasnęłam! A kiedy obudziłam się, zobaczyłam na morzu prawdziwy okręt! Jak dar zesłany przez przodków! Jest ogromny i nie uwierzysz! Już płynie po nas szalupa! Chodź szybko, Tor! — Chwyciła męża za rękę. On wyrwał się z uścisku, wymacał na półce nóż i schował go za pasek od spodni. Wziął też kołczan i łuk, po czym zwrócił się do Wet:
— Weź ze sobą dziecko. Ja będę z nimi rozmawiał. Tylko ja, rozumiesz? Możesz stać za mną, ale w mroku. Tak aby nie widzieli, że jesteś kobietą. Powiedz, że rozumiesz.
— Tak, chodź szybciej, Tor! — Wet z radości aż iskrzyły się wielkie, ufne oczy. Tor spojrzał na nią z dezaprobatą. Ciągle zachowywała się jak duże niepoważne dziecko, zupełnie inaczej niż kobiety z jego klanu.
Truchtem udał się w stronę pobliskiego brzegu. W świetle płonącego ogniska dostrzegł na wodzie łódź, a w niej pięć postaci, z których jedna spoglądała na niego, dwie wiosłowały, a kolejne dwie trzymały zapalone pochodnie.
Ciszę nocy przerywał tylko miarowy chlupot wody. W końcu i on ucichł, gdy w pobliżu brzegu łódź się zatrzymała. Wtedy wioślarze odłożyli wiosła i jakby nigdy nic podnieśli naładowane kusze, mierząc w Tora. Ten postanowił czekać, aż mężczyźni wykonają następny ruch, i szczerze liczył, że będą to nie lecące z ich strony bełty, ale słowa. Jego życzenie spełniło się i nocną ciszę przerwał tubalny głos siedzącego na łodzi otyłego mężczyzny:
— Witam! Choć kogo innego spodziewałem się tu spotkać. Choć tak naprawdę to nie spodziewałem się tutaj już spotkać nikogo, he, he, he… — zaśmiał się, łapiąc się za okazały brzuch, pewny, że opowiedział dowcip, aż boki zrywać.
Tor, widząc, że nie była to najwyraźniej pułapka, której się obawiał, szybko odzyskał zimną krew i przeszedł do sedna sprawy:
— Spotkaliśmy na drodze samotnego wędrowca. Powiedział nam, że tę wioskę rybacką odwiedza okręt i jeżeli powołamy się na jego imię, które brzmi Set, oraz zapłacimy złotem, to kapitan okrętu zabierze nas do Astorii.
— Eee… Tak. Ten kapitan, o którym mowa, to zdaje się ja… A wy spotkaliście tego szalonego starca. Obdarował was wspaniałomyślnie dobrą radą i może jeszcze pieniędzmi, hę? Czy może torturowaliście biedaka? Wyciągaliście z niego ogniem i mieczem informacje, po czym okradając go, porzuciliście jego truchło na pustkowiach, hę? — zapytał wyzywająco gruby mężczyzna.
Nastała krępująca cisza. W końcu Tor przemówił:
— Po prostu natrafiliśmy na niego podczas podróży. I to prawda, że wyglądał na nieco szalonego. Jednak dam głowę, że nie miał nawet trzydziestki. Nie był starcem. — Zastanowiło go, z jakiego powodu kapitan podał fałszywy wiek napotkanego wędrowca. Tłuścioch, kręcąc przecząco głową, odparł:
— W takim razie spotkaliście jakiegoś innego Seta… Mój miał już po pięćdziesiątce. A jak myślicie, dużo po okolicznych pustkowiach podróżuje Setów, hę?
Ponownie zapadło milczenie. Tor zdawał sobie sprawę, że przebieg dyskusji nie był dla niego korzystny. Nie rozumiał zupełnie zaistniałej różnicy zdań. Nagle tuż zza pleców usłyszał błagalny głos swojej żony:
— Mamy ze sobą małe dziecko. Musimy stąd odpłynąć…
Tor zmarszczył brwi. Kazał jej przecież zostać z tyłu i się nie odzywać. Mogła wszystko zepsuć. Zauważył, że kapitan zaczął się jej bacznie przyglądać, wręcz rozbierać wzrokiem. Następnie zwrócił się wprost do niej, jakby Tor raptem zniknął:
— Eee… Tak. Widok tak pięknej kobiety zmiękczy najtwardsze nawet serce morskiego wilka… Moje w każdym razie już się rozpływa niczym rozdeptana meduza. Za to co innego zaczęło solidnie twardnieć niczym kolec płaszczki, he, he, he…
Tor poczuł w tym momencie szczerą odrazę do tego grubego głupca. Spojrzał na jego bujną, czarną brodę oraz dziwaczną, trójkątną czapkę na głowie i skrzywił się z niesmakiem na jego słowa. Kapitan zaś kontynuował wywód:
— Eee… Tak. W sumie nie wyglądacie zbyt groźnie. Za to połowa z was… O, przepraszam, zapomniałem o dzieciątku. Zatem dwie trzecie z was bądź… jedna trzecia? Nie wiem, nie miałem przyjemności zobaczyć owego maleństwa. O czym to ja? A tak… A więc dwie trzecie z was bądź jedna trzecia wygląda za to kurewsko dobrze! He, he, he… — Kapitan rozpostarł szeroko ramiona, jakby chciał pochwycić Wet. — Dlatego jeżeli pokażecie mi trzy złote krążki, zabiorę was do Astorii, niezależnie od tego, co zrobiliście tamtemu staremu nieszczęśnikowi. Nie chcę tego wiedzieć.
Tor patrzył ponuro na kapitana. Wprawdzie ściskał złote monety w dłoni, ale nabrał poważnych obaw, czy podróż z tym obleśnym durniem to dobry pomysł. Zastanawiał się, czy ten odstręczający gbur nie był kompletnie pijany. Poczuł, jak Wet ciągnie go za rękaw.
— To jak będzie, moje robaczki świętojańskie? Nie zamierzam w tej łajbie nocować. — Kapitan wskazał na łódź.
— Tor… — wyszeptała trwożnie Wet. W końcu odpowiedział jej — surowo, a zarazem na tyle cicho, aby tylko ona go usłyszała:
— Popłyniemy, ale pamiętaj: jeżeli coś pójdzie nie tak, to będzie twoja wina.
Niedługo potem rodzina z rybackiej wioski płynęła szalupą po łagodnych falach Zimnego Morza ku całkiem okazałemu żaglowcowi. Zaś Tor, odprowadzając wzrokiem niknący w dali ich dotychczasowy dom, z obawą rozmyślał, gdzie też im przyjdzie zamieszkać w przyszłości.
*
Mijał trzeci dzień morskiej podróży do Astorii. Miała ona potrwać od kilku do kilkunastu dni, w zależności od napotkanych wiatrów. A te potrafiły być tutaj ponoć bardzo kapryśne. Tora z rodziną ulokowano w malutkiej kajucie, gdzie poza rozklekotanym łóżkiem, wełnianym kocem i odrobiną wolnej przestrzeni nie znajdowało się nic innego. Na śniadanie, obiad i kolację serwowano wszystkim wciąż to samo danie, mianowicie dobrze przesoloną zupę rybną. Te iście spartańskie warunki nie przeszkadzały Torowi. Natomiast to, z czym toczył heroiczną walkę i przegrywał, to wzburzone fale oceanu. Była to jego pierwsza w życiu morska podróż i ciągłe huśtanie przyprawiało go ustawicznie o nudności i wymioty. Także dziś, w ten ciepły pochmurny dzień, Tor wyczekiwał momentu, kiedy falujący ocean upomni się o swoją własność, czyli niestrawione ryby z jego zmaltretowanego żołądka. Wtem ktoś klepnął Tora w plecy, a dodatkowy bodziec wywołał w nim wyczekiwaną falę wymiotów, posłaną głośno za burtę. Zanim obejrzał się na współsprawcę owego zajścia, usłyszał znajomy, odpychający go głos: — Witaj, przyjacielu! Znowu postanowiłeś zarzygać mi okręt, hę? A może to rybki nie smakują? A to się kucharz wkurwi, he, he, he… — Wielce zadowolony z siebie kapitan, którego Tor, jak mógł, starał się unikać, nie zaspokoił się złośliwą uwagą. Miał najwyraźniej ochotę na dłuższą pogawędkę, bo oparł się o burtę obok Tora i wpatrując się w morski horyzont, zapytał: — Powiedz mi, drogi przyjacielu. Skąd wytrzasnąłeś taką gorącą sukę, hę? — Kapitan wskazał kciukiem kierunek, gdzie mieściła się kajuta Tora i Wet. — W życiu nie widziałem takiej kobiety. A widziałem ich już naprawdę sporo, he, he, he… Ma wspaniały dziób. Eee… to jest twarzyczkę i cudną rufę… to jest wspaniały tyłeczek. A te żagle niczym przy pełnym wietrze. Eee… no wiesz — Kapitan rozczapierzył palce na wysokości torsu. Tor nie odpowiadał. Patrzył posępnie tam, gdzie jego rozmówca, próbując opanować fale gniewu w umyśle oraz mdłości w żołądku. Kapitan ciągnął dalej: — Z daleka jesteście, hę? Wiesz, może bym się wybrał moim stateczkiem gdzieś na ten wasz zachód, jeżeli mielibyście tam więcej takiego ognistego towaru, he, he, he… Ech, co za klacz! Ależ bym ją… A właśnie, właśnie, mój drogi przyjacielu. Nie wyglądacie na zbyt majętnych i nie wiem, jak tacy przybysze jak wy poradzą sobie na astoriańskich ulicach. Domniemam, że sobie nie poradzą. Więc radzę wam nie szastać pieniędzmi i w sumie mógłbym wam zwrócić złotą monetę. Właściwie to nawet dwie, jeżeli tylko ta morska syrenka umiliłaby mi swoim ciałkiem… Ostatniego zdania kapitan nie zdążył dokończyć. Tor chwycił go za brodę i pociągnął silnie w dół, aż jego twarz z impetem uderzyła o balustradę burty, rozkwaszając mu nos. Zgiętego w pół przeciwnika Tor uderzył kantem dłoni w kark. Kolanem wymierzył mu solidnego kopniaka w krocze i pchnął na deski pokładu. „Zasady obowiązują zawsze, a te zostały właśnie złamane” — powiedział sobie w duchu zwycięzca krótkiej walki, gotowy na każdy przebieg wypadków. Los jednak sprawił, że w miejscu, gdzie przebywali, byli sami i nikt nie zauważył owego incydentu. W związku z tym Tor postanowił wyrzucić kapitana za burtę, gdy ten pozbiera się z pokładowych desek i przypuści atak. Lecz on tylko zwijał się z bólu i jęczał, ściskając obolałe krocze. Kiedy w końcu skończył stękać, położył się na plecach i głęboko dysząc, wysapał: — Kurwa… Jeżeli to… w waszych stronach ma oznaczać „nie”, to kategorycznie rezygnuję z podróży… na ten wasz daleki, kurwa, zachód… O kurwa… Tor patrzył na kapitana z niedowierzaniem. Myślał z niesmakiem, że ten żałosny grubas powinien podjąć walkę albo chociaż wystawić przeciw niemu swoich ludzi. A on najwyraźniej się relaksował. Takie zachowanie na Tęczowych Pastwiskach nie miałoby racji bytu. W zadumie spojrzał na odległy horyzont, jakby chciał stamtąd uzyskać odpowiedź, do jakiego dziwnego kraju zmierzają i jakie zastaną tam barbarzyńskie obyczaje. Na widnokręgu zobaczył ciemny punkt. Zmrużył oczy. „Czyżby już nowy ląd? Może jakaś wyspa?” — myślał. Z bocianiego gniazda poniósł się wrzask okrętowego chłopca: — Statek z lewej burty! Statek! Tor usłyszał za sobą poruszenie połączone z głośnym pojękiwaniem i obok niego stanął obolały kapitan. Krzywo uśmiechnął się, ocierając krew z rozkwaszonego nosa. Wyciągnął zza pasa lunetę i wymierzył obiektyw w tajemniczy punkt na widnokręgu. Operował trzymanym przy oku przyrządem, mrucząc niczym stary kocur, aż wypowiedział bardzo wymowne słowo, zupełnie jakby ktoś spuszczał z niego powietrze: — Ooo kurwaaa… — Odwrócił się. Złożył dłonie przy ustach i jak przez tubę wrzasnął na całe gardło: — Piracka fregata! Szykować szalupy! Ratujmy się! Cały pokład zaroił się raptem od biegających marynarzy. Kapitan już chciał rzucić się do swej kajuty, ale uścisk dłoni Tora na jego ramieniu usadził go na miejscu. Unieruchomiony grubas wrzasnął zirytowany: — Czego, kurwa? Jedna lekcja tańca na dziś chyba wystarczy?! — Nie będziecie się bronić? — zapytał surowo Tor. — A widzisz gdzieś tu, kurwa, żołnierzy, hę? Pobudka, dzikusie, jesteśmy marynarzami, nie umiemy walczyć! — Wypłynęliście bezbronni na otwarty ocean? — W życiu nie widziałem na tych wodach piratów, ani jednego, nawet jebanej ćwiartki, a opływałem ten akwen już dziesiątki razy! Do tego to nie jest statek kupiecki, tylko, kurwa, rybacki! Nie mamy tu żadnych bogactw, więc tym bardziej środków na zatrudnianie jakiejś jebanej armii! Dotarło, hę?! — Kapitan spojrzał z niepokojem na sylwetkę obcego okrętu, jakby chciał się upewnić, że nie rozpoczął się jeszcze abordaż, choć statek ciągle majaczył w oddali niczym mała czarna kropka. — Nie jestem ekspertem od walki morskiej, ale w szalupach piraci zatopią was bez problemu — zauważył Tor. — Kurwa, racja, ale może nie wszystkich, jeżeli każda szalupa popłynie w inną stronę, hę?! Za to jeżeli przywitamy piratów na statku chlebem i solą, a oni wpadną do naszych ładowni i znajdą tam cuchnące filety zamiast lśniących sztabek złota, to myślisz, że co, kurwa, zrobią, hę?! Grzecznie przeproszą, po czym zmyją się, kurwa, z powrotem na swój jebany pokład, hę?! Otóż oświecę cię, co, kurwa, zrobią! Tych, którzy nie przypadną im do gustu, wyrzucą za burtę, a resztę zabiorą na targ niewolników. Podczas gdy łajbę, kurwa, zarekwirują! — Kapitan od wrzasku i narastającej złości zrobił się na twarzy cały czerwony. Tor zaś spokojnie odpowiedział: — Mówiłem, że nie jestem ekspertem od walki morskiej, ale po pierwsze, jeżeli obierzemy odpowiedni kurs, piraci dogonią nas najwcześniej w nocy. Po drugie w mroku obrona jest łatwiejsza. Po trzecie obrona statku jest ogólnie łatwiejsza, bo abordaż to karkołomne wyzwanie. Po czwarte ludzie, którzy walczą dla pieniędzy, nie dla idei, niezbyt chętnie giną, więc po kilku trupach z ich strony odstąpią od walki. Po piąte mam doświadczenie wojskowe i zorganizuję obronę. Po szóste stanę w pierwszej linii w największym ogniu bitwy. Wreszcie po siódme zrobię to wszystko za darmo. Nastała dłuższa chwila milczenia, podczas której kapitan zastanawiał się, czy ma do czynienia z szaleńcem. Szacował, co w obecnej sytuacji stanowiło większe zagrożenie: ów niepoczytalny blondyn czy piracki statek. W końcu złapał się rękoma za swoje brzuszysko i radośnie odezwał: — He, he, he… To „po siódme” to mnie, kurwa, przekonało. — I wydarł się wniebogłosy: — Ahoj, moje świnki morskie! Baczność! Wprowadzamy w życie plan pod kryptonimem „Szczęśliwa Siódemka”! Zbiórka na głównym pokładzie! Natychmiast! Szybciej, moje morskie prosięta! Szybciej! Wieczna chwała nie będzie na was wiecznie czekać! Nagle Tor natarczywie zapytał: — Czekaj, mówiłeś, że żywych biorą w niewolę, tak? — Eee… Tak — wydukał kapitan i gniewnie dodał: — Tylko mi nie mów, że pojawił się jakiś jebany problem z „siódemką”! — Nie, ale w takim razie moja żona też będzie walczyć. — Ooo… Wspaniale! Niech porazi wrogów swym wdziękiem, niech zabija pięknem! He, he, he… — zaśmiał się kapitan, kuląc się zaraz i przyjmując gardę przed spodziewanym ciosem, kiedy natrafił na ciskający piorunami wzrok Tora. — Jaką macie broń na pokładzie? — zapytał błękitnooki mężczyzna, o dziwo, bez nerwów. — Broń? — zadumał się kapitan, jakby próbował sobie przypomnieć, co oznacza to słowo. — Jedną piękną stal już tu widzę. — Tor wyciągnął kapitanowi zza pasa szablę z bogato zdobioną rękojeścią. — To nie jest, kurwa, broń! — wrzasnął tłuścioch. — To wabik na kobiety… No wiesz, to takie męskie być uzbrojonym, he, he, he… — uśmiechnął się sprośnie. — Zatrzymam ją. Czymś muszę walczyć. Czy znajdzie się jeszcze coś poza żerdziami? — Eee… Będziemy walczyć żerdziami, hę? — jęknął z powątpiewaniem kapitan. — Bronić się. A do tego świetnie się nadadzą. Używacie ich również jako harpunów na grubszego zwierza, prawda? — Eee… Tak. — Doskonale. Posłużą nam jako włócznie. Pytam kolejny raz: czy na statku znajduje się inna broń? Niedawno widziałem w waszych rękach dwie kusze, i to wycelowane we mnie. — Eee… Tak. Są popsute. I chyba nic więcej nie mamy… — Głos kapitana stawał się coraz bardziej zrezygnowany. Wobec tego Tor postanowił zadbać o morale swej przyszłej armii, póki jakieś w ogóle istniało. Nie drążył tematu, tylko zakończył: — W porządku. Pośpieszcie się ze zbiórką. Jest sporo do zrobienia. Wkrótce armia marynarzy intensywnie wdrażała stworzony przez Tora plan obrony. Zgodnie z nim statek ustawiono tak, aby spodziewany atak odpierać na lewej burcie. Na całej jej linii rozstawiono barykady ze związanych beczek z solonymi śledziami. Za nimi mieli przyczaić się uzbrojeni w żerdzie marynarze, z zadaniem spychania przeciwników poza statek. Następnie na środku lewej burty przybito do pokładu wielki regał z kajuty kapitana. I to tam postanowił stanąć Tor. Jego zadaniem było eliminowanie napastników, którzy wedrą się na pokład w części centralnej. Do pomocy wyznaczono mu chłopca z bocianiego gniazda, zobowiązanego do wykrzykiwania komend „prawo” i „lewo”, aby w mroku nocy ułatwić Torowi lokalizację przeciwników. I wreszcie naprzeciwko przybitego regału ustawiono stanowisko ogniowe dla Wet. Stanęła tam beczka z płonącą naftą i ułożono zestaw strzał z osmołowanymi grotami. Ostatnie zadanie Tor powierzył kapitanowi. Polegało na siedzeniu do końca bitwy we własnej kajucie i… nieprzeszkadzaniu walczącym. Teraz pozostało już tylko czekać na nieuniknione. Była noc, wiał lekki wiatr i mżyło. Piracki okręt, który powoli zrównywał się ze „Szprotką”, bo tak nazywał się statek kapitana, okazał się dwukrotnie od niej większy. Nie to było jednak największą bolączką Tora. Spodziewał się, że jeżeli dojdzie do dłuższej walki, niedoświadczeni w niej marynarze porzucą stanowiska i uciekną w popłochu. A to będzie oznaczało ich rzeź i przegraną. Dlatego Tor przede wszystkim liczył na pełne zaskoczenie atakujących i wywołanie wśród nich paniki, by błyskawicznie zniechęcić ich do walki. W tym celu upozorowano, że statek jest opuszczony. Aż do spodziewanej konfrontacji marynarze mieli pozostać w ukryciu. Wet ubrała się na czarno, a płonącą beczkę zasłonięto deskami. W ten sposób napastnikom spodziewającym się łatwego łupu przygotowano niemiłą niespodziankę. Tymczasem Tor tak zaabsorbował się przygotowaniami do nadchodzącej potyczki, że zapomniał o mdłościach wywołanych chorobą morską. Tak, musiał to przyznać: znalazł się w swoim żywiole. Stał na czele ludzi, dowodził, wydawał rozkazy. Okazywano mu za to szacunek i posłuszeństwo. On zaś święcie wierzył, że poprowadzi swoją małą armię do zwycięstwa. A jak nic na świecie kochał zwyciężać. Do tego perspektywa kolejnej ucieczki napawała go taką odrazą, że gdyby kapitan nie zgodził się na konfrontację z piratami, to samotnie stanąłby w nierówne szranki. Tak dość miał już uciekania, ekwiwalentu hańby. Ponad wszystko pragnął walki, a ta właśnie się rozpoczynała. Z wrogiego okrętu poszybowała salwa haków z linami, które z brzękiem uderzyły o pokład „Szprotki”. Szarpnięte przez piratów liny naprężyły się, lokując haki w burcie rybackiego statku. Oba okręty raptownie zbliżyły się do siebie i otarły z przeciągłym zgrzytem, łącząc niemal w jedno ciało. Po obu stronach regału opadły dwa pomosty. Tor ostrożnie wychylił się zza prawego rogu mebla. Dostrzegł burtę pirackiego statku z zapalonym szpalerem pochodni i kładkę łączącą statki. Zaczęli na nią wchodzić schowani za masywnymi tarczami pierwsi piraci. Jeden z nich wychylił zza osłony głowę. Czerń nocy rozświetlił ognisty błysk i zapalona strzała utkwiła napastnikowi w oczodole, po czym pirat spadł w szczelinę między okrętami wprost do oceanu. Prawa kolumna zatrzymała się, a z pirackiego statku wystrzelono salwę bełtów, które poza nieco odsłoniętą Wet nie mogły nikomu wyrządzić krzywdy. W odpowiedzi druga płonąca strzała wbiła się w stopę sąsiada pierwszej ofiary i śmiertelną ciszę przerwał nieludzki wrzask. Tor obserwował to widowisko z zapartym tchem. Wpatrywał się, jak pirat z przebitą i płonącą stopą odrzuca tarczę, by spieszyć na ratunek cierpiącej kończynie. A po chwili dosięga go jeszcze jedna ognista strzała, która wbiła mu się w środek ucha. Okaleczony mężczyzna z dzikim rykiem rzucił się do ucieczki na własny okręt. W efekcie jego kamrat, na którego napierał, zachwiał się i obaj wpadli do wody. Kiedy rozległ się głośny plusk, płonąca strzała przybiła do tarczy nierozważnie opartą na niej piracką dłoń. To znów zaowocowało potępieńczym wrzaskiem, który rozdzierał ciszę nocy. Ale nie tylko tym. Tor zauważył z satysfakcją, że prawa kolumna piratów zaczęła się cofać. Nagle na rufę i dziób opadły w sumie cztery pomosty. „Oto chwila prawdy” — pomyślał dowódca marynarzy, którego głuche uderzenia o lewą burtę „Szprotki” sprowadziły z powrotem na ziemię. — Lewo! — dobiegł go z góry chłopięcy głos. Tor odwrócił się. Po przeciwległej stronie regału zobaczył postać uzbrojoną w topór i tarczę. Podbiegł do niej i zadał jej śmierć cięciem przez gardło. Przywarł do regału, oczekując dalszych przeciwników. Ci skoczyli z lewego pomostu na pokład we dwóch, a on zaatakował. Na drodze ostrza stanęła jednak piracka tarcza. Szabla odbiła się od niej z łoskotem, a przeciwnik wyszedł z kontrą. Tor ledwo odskoczył, unikając trafienia. Drugi z piratów ruszył z toporem po łuku, by zajść go od tyłu. Trzeci pojawił tuż za nimi. Tor przylgnął plecami do regału i przyjął pozycję obronną, unosząc tarczę z dekla od beczki. Tymczasem piraci zaatakowali, i to jednocześnie. Pierwszy wykonał cięcie mieczem, ale jego cios został sparowany tarczą. Z drugiej strony przeciwnik napierał toporem, który skrzyżował się z szablą. Atakujący pośrodku wykonał wypad do przodu i czubek jego szpady zmierzał w brzuch przyszpilonego do regału obrońcy. Gdy wtem napastnik padł jak długi na pokład, odsłaniając płonącą strzałę sterczącą mu z karku. Tor zaszlachtował dwóch pozostałych przeciwników, wpatrujących się w osłupieniu na płonące drzewce w ciele kamrata. Następnie spojrzał na miejsce, z którego wylewali się piraci z lewej kolumny. Na pokładzie „Szprotki” stało ich tam czterech i wszyscy mieli na twarzach paskudne grymasy. Nagle płonąca strzała utkwiła w gardle jednego z nich, a pozostali jak na komendę rzucili się do ucieczki w stronę lewego pomostu. Tor pobiegł za nimi i ciął szablą przez plecy jednego po drugim. Ostatni z nich, czując za sobą oddech śmierci i wiedząc, że nie zdoła jej umknąć, odwrócił się. A gdy otworzył z przerażenia usta, utkwiła w nich ognista strzała, zaś Tor odrąbał mu głowę. Piracka łepetyna, z ogniem wydobywającym się z ust, potoczyła się głucho po lewym pomoście. To wystarczyło aż nadto: lewa kolumna także się wycofała. — Wet! Zabezpiecz dziób! Grupa środek! Pozbierać broń! Utrzymać pozycję! — krzyknął Tor. Zza pobliskich beczek wyskoczyło kilku marynarzy, którzy potruchtali do regału. Z kolei Tor pognał ku rufie, żywiąc nadzieję, że środek okrętu został zabezpieczony, a dziób będzie osłaniany przez strzały Wet. Po drodze świsnęło kilka bełtów i Tor dopadł do beczkowej barykady, gdzie trzech marynarzy dźgało żerdziami próbujących dostać się na pokład piratów. Jeden z napastników zeskoczył za plecy obrońców i ciął rybaka mieczem. Tor szablą pozbawił pirata głowy. Chwycił żerdź konającego marynarza i ustawił się z nią pomiędzy pozostałymi przy życiu obrońcami. Oczekiwał przeciwników, ale nikt nie nadchodził. Zniecierpliwiony wyjrzał ponad burtę. Pomost był pusty. Spojrzał nerwowo w stronę rufy, starając się dostrzec sytuację na dalszym z pomostów. Niestety, było zbyt ciemno. Pochylił się nisko, aby znaleźć się poza zasięgiem bełtów, i ruszył w tamtą stronę. Na miejscu zastał czterech marynarzy w gotowości bojowej. Przycupnął wśród nich. Trwali dłuższy czas w ciszy. Doświadczenie Tora podpowiadało mu, że na pirackim okręcie trwała właśnie zażarta debata. Szacuje się straty, rozważa sens dalszej walki i określa szansę jej powodzenia. Doskonale wyczuwał sytuację, w jakiej znaleźli się kapitanowie pirackiej fregaty. Sam nieraz był w podobnych okolicznościach. Aż w pewnym momencie pomosty z łoskotem poderwały się, a przecinane na wrogim okręcie liny uwolniły „Szprotkę” z sideł. Oba statki, zupełnie jakby trzymały się dotąd za ręce, a teraz je puściły, zaczęły się od siebie oddalać. Na „Szprotce” jednak nikt jeszcze nie świętował. Tor doskonale rozumiał marynarzy. Chrzest bojowy niemal dla każdego uczestnika takiej dziewiczej walki oznaczał szok, z którego dopiero z czasem można się było otrząsnąć, aby celebrować zwycięstwo. Ale on, w swoim duchu weterana, już rozpoczynał wielkie świętowanie. Udał się raźnym krokiem na środek pokładu. Podpalił pochodnię i wzniósł ją, by z satysfakcją wykrzykiwać rozkazy. — Zapal pochodnie! — W różnych częściach statku zamigotało blade światło. — Raport o zabitych i rannych! — To musiało trochę potrwać. W końcu okazało się, że z pięćdziesięciu trzech marynarzy poległo sześciu, a trzech zostało rannych. Tor uznał to za doskonały wynik, choć zabici pewnie chcieliby temu zaprzeczyć. — Zbiórka w szeregu! — Po tej czynności Tor wyznaczył określonych marynarzy na warty, a z resztą oddziału udał się do kajuty kapitana, który ciągle się nie pokazywał. Na miejscu mocno zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiadał. Zwycięski dowódca nie zamierzał bawić się w ceregiele. Nie dzisiaj, nie po tym, czego właśnie dokonał. Bezceremonialnie złapał za klamkę i wkroczył z impetem do środka. Za nim wcisnęła się grupka marynarzy. Zebranym ukazał się kompletnie zalany kapitan. Patrzył na przybyłych otępiałymi oczyma w taki sposób, jakby ich nie zauważał, i podśpiewywał melancholijnie: — Szprotko, moja jedyyyna… Żegnaj, moja kochaaana… — Kapitanie! — krzyknął na całe gardło Tor, wyrywając tłuściocha z pijackiego transu. — Eee… Tak? — wydusił z siebie kapitan i rozejrzał się rozkojarzony, jakby ktoś wybudził go raptem z głębokiego snu. — Zwyciężyliśmy! — Tor nie przejmował się jego żałosną postawą. W zupełności wystarczył mu dumny dźwięk jego własnego głosu, zwycięskiego głosu. — Straciliśmy tylko sześciu ludzi! — Eee… To dużo, hę? — Śmiem twierdzić, że bardzo mało. Doskonała robota! — Tor chwalił sam siebie, bo czemu nie? — Sześciu ludzi? A co powiem ich kochankom… Eee… to jest żonom poległych, hę? — Że zginęli jak bohaterowie! Kapitan na dźwięk ostatniego słowa nagle jakby wytrzeźwiał. Wybuchł wielką energią i w euforii wrzasnął: — Bohaterowie! Tak! Bohaterowie! Dziś wszyscy jesteśmy bohaterami! A największym… Eee… Jak ty się właściwie nazywasz? — Tor. — Tor! Tornado! Otworzyć beczułkę rumu! Albo nie! Sześć! Uczcimy tak pamięć poległych! Alkohol dla wszystkich! Dla wszystkich bohaterów! Jesteśmy bohaterami! Dziś wszyscy jesteśmy bohaterami! A największym Tornado! — Ale najwyżej pół szklaneczki na głowę. Musimy być czujni. Przy czym ja nie piję — oznajmił Tor. Pić bynajmniej nie musiał, był już bowiem pijany swoim zwycięstwem. Otworzono tymczasem beczułkę rumu, a po niej kolejne. Z każdym łykiem palącego trunku marynarzy opuszczało paraliżujące napięcie, efekt wydarzeń dzisiejszej nocy. Pijąc bez umiaru i wydzierając się wniebogłosy, hurtem dostosowali się nastrojem do swego kapitana. — Tor! Tor! Tor! Bohater i wybawca! Początkowo Tor skrzywił się na widok upadłej dyscypliny. Ale pocieszył się, że piraci liżą bolesne rany i będąc w zgoła odmiennych nastrojach, jakiś czas nie powinni sprawiać kłopotu. Dlatego kiedy przyszedł czas niekończących się gratulacji i owacji na jego cześć, oddał się temu bez reszty. Gdy większość marynarzy zapadła w pijacką śpiączkę, rozkładając się w dziwacznych pozach w kajucie kapitana oraz poza nią, Tor zorientował się, że już świta. Postanowił raz jeszcze podziękować tym, którzy nie stracili jeszcze przytomności, za uroczysty bankiet na swoją cześć, i przy szybko rzednącej burzy oklasków poszedł do swojej kwatery. Dopiero w tym momencie przypomniał sobie o Wet. Nie wierzył, aby coś złego mogło ją spotkać. Mimo wszystko przyspieszył kroku. Pod pokładem zdjął ze ściany zapaloną lampkę naftową, a wolną ręką zakrył nos, chroniąc się przed panoszącym się na tym poziomie statku rybim fetorem. Przemierzając mroczny korytarz, Tor rozpamiętywał, jak się z Wet poznali. Wówczas także w powietrzu świszczały strzały, z tą tylko różnicą, że zmierzały do tarcz strzelniczych. Wcześniej nigdy nie sądził, że weźmie za żonę kobietę spoza swego klanu, i to w dodatku jedną z tych płomiennych, których ani on, ani jego ludzie nie darzyli zaufaniem. Lubił powtarzać sobie, że to miłość złamała w nim owe uprzedzenia. Lecz gdzieś w głębi duszy zdawało mu się, że było to coś więcej albo coś zgoła innego. Wet była inna niż z reguły pokorne, skromne kobiety, które zdążył poznać. Potrafiła być niezwykle radosna, spontaniczna, często nieprzewidywalna, nawet szalona, słowem: intrygująca. Wydawało mu się czasem, że pojął ją za żonę, aby móc ją ujarzmić. Podporządkować sobie i poskromić jej dziki temperament. Czasem nęciła go wręcz myśl, aby okiełznać ją niczym dziką, niesforną klacz. Wbrew jej wybuchowemu charakterowi uczynić ją uległą, całkowicie posłuszną jego woli. W tym sensie Wet stanowiła wyzwanie, a Tor… kochał wyzwania. Wszedł do kajuty i zawiesił lampkę naftową na haczyku zwisającym z niskiego sufitu. Spojrzał na łóżko i uśmiechnął się z zadowoleniem. Tak jak przypuszczał, znalazł w nim Wet. Spod koca, którym była przykryta, wystawała tylko burza jej płomiennych loków. Najwyraźniej już spała. Nagle przeszło Torowi przez myśl, że jego żona, strzelając z łuku zza jego pleców i raz po raz częstując przeciwników płonącymi strzałami, wyeliminowała ich więcej niż on sam. Szybko odrzucił ten pomysł. Nie mogło tak być. A nawet jeżeli było, to nie miało znaczenia. To on dowodził, to on zwyciężył. Nie miało też znaczenia, gdy przegrał z nią w finale turnieju łuczniczego, na którym się poznali. Zadrżała mu wtedy ręka. Lecz niewątpliwie zadrżała z miłości do niej. To nie było w porządku. Dlatego to on czuł się moralnym zwycięzcą tamtego pojedynku. Następnie Tor odrzucił wszelkie niepokojące myśli, by w żaden sposób nie zepsuć sobie dzisiejszego święta. Skoncentrował się na krągłościach żony, które odznaczały się pod cienkim nakryciem. Wsunął dłoń pod koc na wysokości jej ud i natrafił na gładką, ciepłą skórę. Pogładził ją i przesunął dłoń ku górze, aż dotknął kępki włosków łonowych. „Jest naga” — ta świadomość błyskawicznie podsyciła w nim żądzę. Masował żonie krocze, drugą ręką odpinając klamry swego paska od spodni. W pewnej chwili Wet otworzyła oczy i rozchyliła usta. Tor nie miał zamiaru czekać dłużej. Zamaszystym ruchem odrzucił koc odsłaniając kobiece nagie ciało. Zdecydowanie rozsunął rozgrzane uda żony i wszedł w nią. Cicho stęknęła. Rytmicznie kołysał się na niej, chwytając ją za piersi i wpijając palce w jej uda. Być może trochę za mocno, ale nie miało to znaczenia. Pragnął dobrze poczuć ciało, które winno zapewnić mu należną przyjemność, a że na skrzypiącym niemiłosiernie łóżku chciał skończyć szybko, poruszał się coraz energiczniej. Po krótkim czasie odczuł zbliżającą się, kulminacyjną falę rozkoszy. Przywołał w myślach obraz kapitana wznoszącego za niego toast na tle gromko wiwatujących marynarzy. Ta wizja zwielokrotniła jego doznania tak, że kończąc, głośno jęczał. Zaraz potem było po wszystkim. Odetchnął z ulgą i stoczył się z Wet na bok łóżka. Odwrócił się do niej plecami i nie odzywał się. Z satysfakcją przyjął, że i ona milczała. „Tak właśnie powinno być. Dobra żona powinna odgadywać intencje męża i czerpać zadowolenie ze swego posłuszeństwa. To był wielki dzień. Kto wie? Być może los się odwróci i dzisiejsze zwycięstwo stanie się zarzewiem powrotu utraconej chwały. O, przodkowie. Oby tak właśnie się stało!”. Z takim życzeniem Tor ułożył się do snu, aby śnić o swej potędze i chwale.
IX. Karawana
Szybko okazało się, że droga na południe niespecjalnie różni się od tej na zachód. Set odniósł wrażenie, że pod względem wariacji pogodowych i równinnego terenu Kontynent Upadłych stanowił niemal monolit. Obecnie szlak wiódł ponownie przez wymarłą ziemię, smaganą to śniegiem, to słonecznym żarem.
Tymczasem ósmego dnia podróży do miasta o nazwie Potoppi na odległym horyzoncie zamajaczyła ciemna smuga. Set zbliżył się do niej i wyłowił wyraźniejsze kształty: krótką kolumnę wozów zaprzężonych w konie. Zaintrygowany widokiem, obrał kurs na tajemniczą karawanę.
Choć było to dla niego trudne, musiał przyznać, że zwyczajnie tęsknił za ludźmi. Oczywiście takimi, którzy nie chcieli go zabić i których on nie chciał pozbawić życia. Dlatego teraz, widząc cywilne wozy, nabrał nadziei, że po szaleństwie ostatnich tygodni dane mu będzie zakosztować choć szczypty normalności.
Kiedy pokonał połowę dystansu do karawany, oddzieliły się od niej trzy postacie na koniach i galopem ruszyły w jego stronę. Set obserwował tę scenę z mieszanym uczuciem, dlatego poprawił ułożenie krótkiego ostrza. Tak na wszelki wypadek.
Gdy wysłannicy zatrzymali się przed nim, Set uważnie im się przyjrzał. Grupa składała się z dwóch lekkozbrojnych wojowników oraz wojowniczki. Była to kobieta potężnej postury, odziana w stalowy pancerz i dobrze uzbrojona. Za broń służył jej dwuręczny miecz przewieszony przez szerokie plecy, a jej koń do siodła miał przytroczony zestaw budzących respekt oszczepów. Lecz to, co najbardziej uderzyło Seta, to podobieństwo pewnych aspektów urody wojowniczki do kobiety zwanej Wet, tej samej, która z mężem i dzieckiem uciekała przed niesławnymi łowcami.
Aby rozluźnić nieco atmosferę, Set odezwał się swobodnie do wpatrującej się w niego kobiety:
— Niedawno poznałem twoją siostrę.
— Nie żyje od siedmiu lat — odpowiedziała lodowato, niezwykle niskim jak na płeć piękną głosem. Set poczuł, że nagle zaschło mu w gardle. „Gratuluję fortelu, po prostu doskonałe wejście” — przeklął się w duchu. Teraz nie było już jednak odwrotu. Wypadało kontynuować niefortunny wątek, aby wyjść z tej rozmowy z twarzą oraz z życiem.
— Więc pewnie była to krewna… Miała podobne włosy, oczy. — Wskazał na wojowniczkę. — Spotkałem ją daleko stąd, na wschodzie. Uciekała przed jakimiś łowcami. Zabiłem kilku z nich i…
— Zabiłeś łowców? Ilu? — weszła mu w słowo kobieta.
— Czterech. Zatrzymałem nawet trochę okolicznościowych pamiątek. — Set sięgnął do plecaka. Wyjął róg łowców oraz kilka zielonych kryształów. Wojowniczka podjechała do niego bliżej. Długo spoglądała mu w oczy, a potem na jego uszne ozdoby. — Eee… To nie to, co można by pomyśleć. To taki ostatni krzyk mody z moich rodzimych stron. Ach, człowiek ciągle ulega tym nowym trendom, aby być na czasie, cóż poradzić… — Set gęsto tłumaczył się z posiadania rubinowych kolczyków. Ale kobieta zdawała się w ogóle nie zwracać uwagi na jego słowa. Był w niej jakiś tajemniczy spokój i siła, posągowa niewzruszoność.
— Czy patrzyłeś w płomień zrodzony przez te kamienie? — Wskazała na zielonkawe kryształy. Set przybrał zadumaną minę i przecząco pokręcił głową. — Jesteś pewien? — kobieta ponowiła pytanie, świdrując płomiennymi oczyma źrenice Seta i przybliżając się do niego tak, że prawie otarli się czubkami nosów.
— Tak… Absolutnie pewien — pisnął jak mała dziewczynka.
— To nigdy tego nie próbuj. — Wojowniczka uderzyła dłonią trzymane przez mężczyznę przedmioty tak, że upadły pod końskie kopyta. Nawróciła konia w kierunku łańcucha wozów i rzuciła przez ramię: — Nazywam się Zuu. Jeżeli udajesz się do Potoppi, możesz nam towarzyszyć. Jeśli w inną stronę, powodzenia. Będzie ci potrzebne.
Set stał pewien czas lekko oszołomiony, spoglądając na oddalających się jeźdźców.
— Sam nie wiem, co o tym sądzić. Co ty na to, Lili? — Cisza. Był to jeden z tych częstych ostatnio momentów, kiedy Set odnosił wrażenie, że towarzyszka jego umysłu wybrała się na wycieczkę i była autentycznie nieobecna. „Skoro więc trzeba podjąć decyzję samodzielnie, niech i tak będzie” — pomyślał. Jak się okazało, ciekawość błyskawicznie wzięła górę nad jego lękami. Toteż zaintrygowany posępną wojowniczką Zuu i ciekaw egzotycznych postaci, jakie żywił nadzieję spotkać wśród wozów, podjął decyzję oznajmiając ją całemu światu:
— Karawano, nadchodzę! — I popędził ochoczo rumaka.
Zbliżając się do nowego celu, Set chłonął orzeźwiający powiew wiatru, kojarzący mu się ze zwiastunem nowej przygody. Lecz gdy dotarł do karawany, nie był w stanie ukryć druzgocącego rozczarowania. Tuż obok niego turkotało się sześć rozklekotanych wozów, które wyglądem przywodziły na myśl otwarte po wiekach, pozbawione wieka trumny. Przywitany takim widokiem, niespecjalnie się zdziwił, gdy w wozach zobaczył ludzi przypominających żywe trupy. Wśród wymizerowanych podróżników przeważali starcy, było trochę kobiet i dzieci. Niemal wszyscy byli pozawijani w szarobure łachmany. Pomiędzy nimi walał się mizerny dobytek w postaci zawiniątek, pakunków oraz innych równie żałosnych gratów.
Set zrównał konia z ponurym orszakiem. Towarzyszyła mu grobowa cisza, nikt się nie odzywał. Zastanowił się, czy przypadkiem nie pomylił karawany z konduktem żałobnym.
Naraz jego wzrok przykuła wyróżniająca się gustowna kamizelka, której materiał i krój przywodziły na myśl astoriańskie salony. Zaintrygowany podjechał do właściciela stroju, który zasiadał dumnie w pierwszym wozie posępnej kolumny. Przyjrzał się z bliska gustownie ubranemu jegomościowi — jego spodniom, butom, a nawet musze pod brodą, składającym się na elegancki komplet. Widok ten wlał w serce Seta nadzieję, że może zdobił on jego krajana. Dopiero rysy twarzy napotkanej postaci zasiały co do tego wątpliwości: śniada skóra, monstrualnie garbaty nos, małe, chytre oczka. „Hm… To chyba nie jest Astoriańczyk” — podsumował oględziny Set. Niezrażony odkryciem, zagadnął do eleganckiego mężczyzny z lekkością w głosie:
— Witam podróżnika z Astorii!
Gustownie ubrany jegomość uśmiechnął się serdecznie i odpowiedział:
— Tak, tak, no właśnie, Astoria, wspaniałe, wspaniałe towary. Nie to, co tutaj, panie kochany. Nic, nędza, po prostu pustka.
— Przyznaję, że przemierzyłem już szmat drogi na tej ziemi i za bogato tu nie wygląda…
— Tak, tak, no właśnie, a niech pan, panie kochany, spojrzy na ten wzór, ten krój, tę jedwabistą miękkość. — Elegancki jegomość puszył się niczym paw, prezentując swoje ubranie i z entuzjazmem kontynuował: — Kiedyś z Astorii przywiozłem tuzin, rozumie pan, panie kochany? Tuzin takich kompletów, i wszystkie poszły na targu w Potoppi niczym świeże bułeczki po pięciokrotnej cenie kupna. Ludzie zabijali się o nie, dosłownie. Przez co, niestety, wiele strojów podziurawiono i poplamiono krwią… — Elegancki jegomość zasępił się na chwilę, jakby chciał uczcić minutą ciszy zniszczone niegdyś ubrania. Lecz szybko odzyskał rezon i przemówił z nową energią w głosie: — Panie, panie kochany, ale to były czasy, wspaniałe czasy, a teraz… Niech pan tylko spojrzy, panie kochany, tylko to mi zostało. — Wskazał na siedzącą naprzeciw niego opatuloną postać. Set wychylił głowę, aby się przyjrzeć. Odpowiedziało mu spojrzenie smutnych, zielonych oczu należących do młodej dziewczyny. — To moja córka, Ika. Ja natomiast nazywam się Zord i jestem, a właściwie byłem… znamienitym kupcem.