Dzień pierwszy
Po pokonaniu setki mil na statku, odwiedzającym bezimienną wyspę tylko w nagłych przypadkach, moje oczy skupiły się na starej morskiej latarni, która miała zostać moim domem na następne kilkadziesiąt lat. Mając na celu zmianę otoczenia, spakowałem wszystkie potrzebne rzeczy do plecaka i wspiąłem się na statek. Decyzja była prosta. Po siedmiu godzinach nieprzerwanego snu obudziłem się, będąc świadkiem pierwszego świtu w moim życiu poza rodzinnym miastem. Prześladująca nas mgła powoli przekształcała się w część zapomnianej historii, pozostawiając za sobą ulotne ślady na powierzchni wody. Wchodząc na pokład i zbliżając się do dziobu statku z roztropnością dzikiej bestii, patrzyłem na fale uderzające w betonowe ściany latarni z precyzją sekundowej wskazówki zegara. Po kilku minutach za latarnią morską pojawiła się wyspa, której skalistość przypominała o jej historycznym majestacie. Jakie to dziwne, że zaledwie kilka godzin temu byłem częścią innej historii, trwającej niecałe trzydzieści lat.
Czy wyspa jest gotowa na przybycie nieznajomego w poszukiwaniu pokoju? Czy będę w stanie zdobyć zaufanie ludzi obserwujących mnie przez masywne ściany opuszczonej latarni morskiej?
19 grudnia 1977
Jestem nienarodzonym dzieckiem w ramionach rozpaczającej matki. Jestem pępowiną, dławiącą płód w łonie młodej kobiety. Jestem zwiędłymi kwiatami na grobie wielkości skrzypiec z rzadkiego drewna. Jestem łzami, przelewanymi w nadziei zapomnienia bólu. Jestem furią, rozdzierającą serce matki po stracie dziecka. Jestem nadzieją, która na zawsze opuściła kobietę w oczekiwaniu na poród. Jestem smutkiem, przytłumionym alkoholem i powracającym następnego ranka. Jestem rozwodem, dopadającym młodą parę po siedmiu szczęśliwych latach i jednym pogrzebie. Jestem lustrem złamanym przez cios, upadającym na zimną płytkę łazienki. Jestem tętnicą, pociętą przez część zbitego lustra. Jestem kolejną trumną, wielkości kontrabasu z rzadkiego drewna. Jestem bólem, który prowadzi do samobójstwa i łączy matkę z synem.
Po raz kolejny, wypełniając pierwszą stronę niepodpisanego pamiętnika moją miniaturą, wyjąłem resztkę kończącej się gumki i wymazałem zawartość. Zawsze zdumiewało mnie, jak łatwo można było pozbyć się słów zapisanych kilka sekund wcześniej zwykłym ołówkiem. Dzisiaj jesteś autorem, a jutro pozbywasz się wszystkiego w nadziei, że nie będziesz przyłapany na niewłaściwych myślach. Upewniając się, że koniec ołówka jest stępiony, podniosłem składany nóż i powoli zacząłem go ostrzyć. Poczułem za sobą jakiś ruch: zbliżał się do mnie kapitan statku.
— Nie jesteś zbyt rozmowny dla jedynego towarzysza na tej łajbie — powiedział, opierając się o poręcz — czy ktoś z Twoich umarł na wyspie?
— Zaproponowano mi tutaj nową pracę — odpowiedziałem, nie odrywając wzroku od noża.
Słysząc odpowiedź, kapitan uśmiechnął się pod nosem, jakby w moich słowach było coś zabawnego. Spojrzałem na niego, nie zmieniając obojętnego wyrazu twarzy.
— Mówisz poważnie? — zapytał ze zdziwieniem.
— Dlaczego myślisz, że nie mówię poważnie?
— Ponieważ nikt nie odwiedza bezimiennej wyspy z własnej woli — odparł kapitan, nie ujawniając tajemnicy tej ziemi.
Próbując nie myśleć o człowieku, którego stopa nigdy nie weszła na wyspę, niezaznaczoną na mapie świata, schowałem składany nóż i patrzyłem, jak statek zbliża się do piaszczystego brzegu. Spojrzenie mężczyzny w ciemnoszarym płaszczu skupiło się na okręcie, który po raz pierwszy miał okazję zobaczyć na własne oczy. Kiedy się zatrzymał, powoli otworzyłem zamek poręczy i zszedłem na dół, opuszczając drewniane schody. Obserwując moje działania, kapitan pośpiesznie podniósł drabinę i zamknął bramkę. Przez następne kilka minut stałem i patrzyłem na statek, o który biły fale, próbujące sprzyjać jego odejściu. Odwracając się wreszcie do osoby witającej mnie na obcym terenie, poczułem niewytłumaczalne pragnienie, by jak najszybciej znaleźć się wewnątrz latarni morskiej. Jak gdyby sama ziemia, będąc świadkiem kilkuset narodzin i śmierci, była przeciwko mojej nieoczekiwanej obecności.
— Dzień dobry. Proszę pokazać dokument, potwierdzający Pana tożsamość — wypowiedział swoje pierwsze słowa.
Zgodnie z poleceniami nieznajomego wyjąłem z kieszeni paszport i podałem mu w nadziei, że skończymy boleśnie oficjalną część powitania.
— Wszystko się zgadza — powiedział mężczyzna w średnim wieku — witamy na bezimiennej wyspie.
Patrząc na ogromne pnie drzew, ukrywające za sobą coś niezrozumiałego, zdałem sobie sprawę, że czas spędzony w pobliżu wyspy, będzie moim ostatnim źródłem inspiracji, które na zawsze pozostanie ze mną. Mimo przygnębiających manier człowieka — wyznawcy idealnego systemu — zapytałem go, nie odwracając wzroku od autentycznej twarzy wyspy:
— Dlaczego bezimienna?
— Ponieważ wyspa nigdy nie została nazwana — odpowiedział, nie wątpiąc ani chwili w swoją odpowiedź.
Niepewnie kiwając głową, zabrałem paszport i spojrzałem na niego, czekając na następne instrukcje:
— Co teraz?
— Teraz udajemy się w kierunku latarni, która wymaga opieki — powiedział, kierując wzrok na coś za mną.
Odwracając się ponownie spojrzałem na latarnię — jedyny dowód na istnienie cywilizacji na wyspie. Fale z wielką gorliwością starały się zmienić bieg historii. Przebywały tysiące kilometrów, uderzając o brzeg, by sekundę później zacząć swój nieodwracalny powrót.
— Proszę za mną — powiedział, zbliżając się do drewnianej łodzi, która niegdyś była z wielkim trudem wykonana przez nieznanego rzemieślnika.
Zgodnie z jego rozkazami, oboje wspięliśmy się na pokład i zaczęliśmy swoją podróż. Siedzący naprzeciwko mnie mężczyzna, wiosłując w stronę mojego nowego domu z łatwością Atlanta, starał się unikać kontaktu wzrokowego. Koncentrując się na celu, nie odrywał oczu od niewidocznego punktu na horyzoncie. Obserwując jak łódź oddala się od lądu, usłyszałem krzyk, który zwrócił moją uwagę. Na plażę wybiegła młoda dziewczyna, owinięta długim, ale zbyt cienkim na tak zimny grudzień szalikiem. Podbiegając do krawędzi oddzielającej otwarte wody od piaszczystego brzegu, krzyknęła coś:
— Zabij go — usłyszałem, będąc zbyt daleko, by być pewnym możliwości mojego niedoskonałego słuchu.
— Kim jest ta dziewczyna? Co ona krzyczała? — zapytałem go w nadziei, że usłyszę odpowiedź.
On, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co dzieje się wokół niego, coraz szybciej przybliżał nas do celu. Nagle z lasu wyskoczył siwy dziadek, z brodą niczym lutowy śnieg i pociągnął ze sobą młodą dziewczynę. Oboje zniknęli mi z oczu po kilku sekundach, ale dziewczyna wciąż próbowała coś wykrzyczeć. Niepokojąco spojrzałem w oczy niewzruszonej osobie.
— Dotarliśmy — powiedział, przywiązując linę do haka przymocowanego do fundamentu latarni.
Idąc za nim, wzdłuż czterech wąskich stopni, prowadzących do drzwi w kolorze czerwonego wina, wszedłem do budynku. Za masywnymi ścianami latarni zdałem sobie sprawę, jak silne były podmuchy wiatru, które utrudniały nam podróż. Zamknięte drzwi gwarantowały absolutną ciszę, powodującą spokój, a następnie uczucie niewytłumaczalnej trwogi. Spiralne, metalowe schody, pieczołowicie pomalowane na odrażający, ciemnozielony kolor, prowadziły w górę, do obserwacyjnej części latarni morskiej. Zatrzymując się przy małym oknie, wielkości zeszytu nutowego, spojrzałem na łódź, która ciągle obracała się na boki. Wyglądało na to, że za chwilę jedyny znany mi mieszkaniec bezimiennej wyspy, będzie zmuszony popłynąć do brzegu. Kontynuując wspinaczkę, przyspieszyłem tempo, aby go dogonić. Kiedy znalazłem się na szczycie, miałem okazję patrzeć przez panoramiczne okna, dzięki którym wyspa była dobrze widoczna i mogłem być świadkiem wielu incydentów. Czarne drzwi z litego dębu, prowadziły na zewnętrzną platformę, otaczając latarnię wokół jej obwodu. W stronę otwartego morza skierowany był masywny lampion. Sterowanie było możliwe tylko od wewnątrz. Podchodząc bliżej, byłem zaskoczony i rozczarowany, że życie na wyspie, pomimo wysokości budowli, wciąż jest ukryte przed moimi oczami. Część obserwacyjna o średnicy około dziesięciu metrów zawierała składane krzesło z młodej olchy, materac z burgundowym kocem, zwinięty jak list w butelce, i telefon, zbierający kurz z kamiennej podłogi.
— Proszę o podpis — powiedział, wręczając mi kawałek papieru, z gęsim piórem w kałamarzu.
Nie czytając ani słowa z treści, podpisałem umowę. Patrząc na dokument, stworzony przez kogoś na maszynie do pisania, poczułem głębokie zainteresowanie tym, co działo się na bezimiennej wyspie.
— Nadal korzystacie z gęsiego pióra?
— Nie udało się Panu podpisać dokumentu? — zapytał, nawiązawszy ze mną jeden z niewielu kontaktów wzrokowych.
— Wcale nie — powiedziałem, nie otrzymawszy właściwej odpowiedzi.
— W tym przypadku, pióro w kałamarzu radzi sobie ze swoim zadaniem, prawda? — odpowiedział, wkładając rzeczy do torby — ma Pan jeszcze jakieś pytania?
— Co należy do moich obowiązków?
— Pana zadaniem jest dbanie o latarnię. Środki utrzymania i łazienka znajdują się w dolnej części budynku.
Pamiętając, jak dotarliśmy do mojego nowego miejsca pracy, postanowiłem zadać jeszcze jedno pytanie:
— Jak dostać się na brzeg?
— To nie jest konieczne — odpowiedział, kierując się w stronę wyjścia.
Schodząc po metalowych schodach, wydających odgłos uderzenia, spojrzałem na telefon. Gdyby jednak pojawiła się taka potrzeba, nie znałem nawet numeru, pod którym mógłbym skontaktować się z bezimienną wyspą. Czując się jak więzień, który nie ma wpływu na nic, spróbowałem szczęścia po raz ostatni:
— Proszę podać mi swój numer — krzyknąłem, patrząc jak wychodzi.
— Linia telefoniczna może tylko odbierać połączenia przychodzące. Skontaktujemy się z Panem — powiedział, zatrzaskując drzwi w kolorze czerwonego wina.
Zostając w samotności, nagle zdałem sobie sprawę, że od teraz wskazówki zegara odliczają czas, spowalniając każdą sekundę spędzoną na latarni. Wyciągając z plecaka tytoń, kupiony z myślą o długim pobycie w planowanej niewoli, wziąłem trochę do ręki i owinąłem go cienkim papierem. Po zwinięciu papierosa, wyszedłem na zewnętrzną część latarni i próbując zapalić zapałkę, obserwowałem, jak wiosłuje w stronę wyspy. Łódź, z człowiekiem próbującym pokonać te kilkadziesiąt metrów, wyglądała z lotu ptaka na tak miniaturową, że przez sekundę poczułem władzę nad wszystkim, co było przed moimi oczami. Tylko niebo, odbite w zimnych wodach oceanu, było poza moją mocą. Opierając łokcie o płot, oddzielający mnie od siedemnastometrowego klifu, nadal nie mogłem oderwać wzroku od wyspy, która zainteresowała mnie znacznie bardziej niż morskie przestrzenie. Nie widząc niczego, co pomogłoby mi zrozumieć, jak wygląda jej cywilizacja, zaciągałem się papierosem, strzepując popiół do fal, szalejących na poziomie fundamentu latarni. Nieznajomy mężczyzna dotarł właśnie do brzegu, wyciągnął łódź z wody, aby morze nie mogło mu jej odebrać i, ocierając pot z czoła, poszedł w kierunku gęstego lasu ze starych drzew.
Wiatr stawał się coraz silniejszy, podnosząc piasek i ciągnąc go z boku na bok. Na horyzoncie pojawiły się nagle pierwsze ptaki, próbujące mu się oprzeć i osiągnąć niespotykane dotąd wysokości. Gasząc papierosa o drewniane ogrodzenie, wszedłem do wnętrza latarni, ponownie zaskoczony nieoczekiwaną ciszą. Moją uwagę zwrócił napis wyryty na ścianie, który ze względu na złożoność kursywy postanowiłem przeczytać na głos:
— Trzy serca i jedna boleść — wyszeptałem, patrząc na potencjalny rok grawerowania.
Zdając sobie sprawę, że słowa, jak gdyby wyrwane z kontekstu i data 1879, mogły zostać uwiecznione po wielu dziesięcioleciach od budowy latarni, nie mogłem ukryć wrażenia, wywołanego przez nieznaną historię wyspy, która trwała już co najmniej drugie stulecie. Postanowiłem zbadać to starożytne dziedzictwo lokalnej kultury i ruszyłem w dół. Przesuwając dłonią po poręczy, jak ślepy staruszek, krok po kroku przyglądałem się zaokrąglonym ścianom latarni, w nadziei na znalezienie podobnych rycin. Mocne ściany budynku były krystalicznie czyste. Naturalny kolor kamienia powodował dreszcz na myśl o dotknięciu go. Tylko dwa okna po obu stronach przypominały o istnieniu świata z zewnątrz, pozwalając światłu stać się częścią zamkniętej przestrzeni. Schodząc z metalowych stopni, rozejrzałem się po korytarzu i potrzebowałem chwili, by zrozumieć, że wejście do dolnej komory jest tuż pod moimi stopami. Trzymając się mocno pierścienia na pokrywie luku, pociągnąłem i otworzyłem go z wielkim hałasem. Echo pokrywy, która spadła na kamień, nieco mnie ogłuszyło i przez kilka sekund byłem zdezorientowany. Patrząc na kolejne schody prowadzące w całkowitą ciemność, próbowałem znaleźć jakieś źródło światła, aby wiedzieć, z czym mam do czynienia. Na ścianach nie było ani jednego śladu oświetlenia. Zdając sobie sprawę, że jedynym wyjściem z sytuacji jest rozpuszczenie się w ciemności, mocno chwyciłem krawędzie, oddzielające mnie od jednego niewłaściwego kroku i ostrożnie zszedłem do trzeciego stopnia. Niczym bestia, skradająca się bez żadnego dźwięku, schodziłem coraz niżej, a patrząc w górę, widziałem, jak punkt światła, który pozwalał mi nie wpaść w histerię, stawał się coraz mniejszy. Potykając się, zrozumiałem, że dotarłem do samego dna. Ani jeden błysk światła nie był w stanie przeniknąć tak głęboko. Rozpoczynając ruch po obwodzie, oparłem się o ściany, w nadziei znalezienia przełącznika. Po kilku sekundach, pokonując kilka przeszkód pod stopami, w końcu udało mi się włączyć światło, które oślepiło moje oczy, jakbym ujrzał je budząc się z głębokiego snu. Zakrywając się prawą ręką, starałem się stopniowo przyzwyczaić do oświetlenia i powoli zacząłem rozglądać się po pokoju, w którym ukrywało się wiele mało interesujących rzeczy. Pośród olbrzymiej ilości metalowych konserw, z duszonym mięsem, i wodą, w pięciolitrowych pojemnikach z pożółkłego plastiku, leżała spleśniała kotwica z przywiązaną do niej liną i zakurzony zestaw pociemniałego srebra. Po otwarciu następnych, o ile mi się wydawało, ostatnich drzwi, zdałem sobie sprawę, że łazienka to lejek prowadzący bezpośrednio do oceanu.
— Lepiej być nie może — powiedziałem, nie ukrywając sarkastycznego wydźwięku wypowiedzi.
Zabierając ze sobą trochę wody, dwie puszki i srebrne naczynia, zgasiłem światło i ruszyłem do wyjścia. Z każdym krokiem, który prowadził mnie do obserwacyjnej części latarni, byłem przekonany o swojej bezradności. Pomimo wysokości budynku i widoku, który otworzył mi niezbadane kilometry opowieści, byłem ptakiem, który wszedł do klatki z własnej woli.
Na zewnątrz było już ciemno. Wiatr zdawał się przestać martwić o moje przybycie, uspokajając fale. Odczuwając zmęczenie po długiej podróży i zbyt niską temperaturę, położyłem się na materac i owinąłem kocem, żeby się ogrzać. Jeśli jednak latarnię można było nazwać moim nowym domem, nie byłem pewny, czy ściany były gotowe wspierać mój dobrobyt. Planując zamknąć oczy tylko na sekundę, potrafiłem je otworzyć dopiero następnego ranka.
Dzień drugi