E-book
16.14
drukowana A5
49.99
Emigrant na wakacjach

Bezpłatny fragment - Emigrant na wakacjach

--------- Poradnik --------- Jak przeżyć w Stanach Zjednoczonych albo jak schudnąć na obczyźnie


Objętość:
198 str.
ISBN:
978-83-8324-000-8
E-book
za 16.14
drukowana A5
za 49.99

Dedykuję córce Helenie

Uwaga!!! Ta strona i dedykacja powinna być przed spisem treści! Błędy składu w ogromnej części wytworzył „inteligentny” system Ridero, który automatycznie generuje układ i numery stron, również szpicowych i tej. Bękarty i wdowy, sieroty i szewcy (najpopularniejsze błędy łamania tekstu) balują w najlepsze, jak dzikie wieprze. Jest to jednak usługa darmowa, a darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby czy w zad.

— — — — — — — —

Łukasz Ogórkiewicz

EMIGRANT NA WAKACJACH

Poradnik

Jak przeżyć w Stanach Zjednoczonych

albo jak schudnąć na obczyźnie

Wydanie trzecie

(należy czytać w klozecie)


Korekta: Anna Polus


Projekt graficzny okładki: Łukasz Ogórkiewicz


Redakcja: Anna Skóra


Tekst i zdjęcia: Łukasz Ogórkiewicz


Skład: Terminator z Ridero


Copyright © 2022 — Łukasz Ogórkiewicz

All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Za rozpowszechnianie zbałamucę męża lub żonę.


London 2022

Od autora

Stany Zjednoczone to bardzo zróżnicowany kraj. Każdy region, miasto czy dzielnica może być odmienną historią i każdy z nas, zarobkowych emigrantów, mógłby przedstawić ją w zupełnie innych barwach. Ten tekst nie jest dokumentem, obiektywnie przedstawiającym życie emigranta w Ameryce, ale jedynie opisem moich wrażeń związanych z pobytem w USA. Większość z ludzi przebywających na emigracji w Stanach z pewnością widzi i ocenia ten kraj zupełnie inaczej niż ja.

Gdy w jednym z barów w Polsce opowiadałem o Stanach, odezwał się zirytowany klient:

— Co ty za bzdury wygadujesz? — wtrącił oburzony. — Byłem w Nowym Jorku przez siedem lat i nikt tam nie zostawiał napiwków. Wiem, bo tam byłem — zaznaczył.

— A byłeś może poza polską dzielnicą? — po chwili konsternacji zadałem retoryczne pytanie.


Spis mych wspomnień jest obrazem moich subiektywnych spostrzeżeń związanych z wielką i ciekawą (dla mnie!) przygodą na emigracji. W założeniu ma być to lekka i łatwa w czytaniu lektura, więc drogi czytelniku, jeśli pogubisz się, przeglądając np. Księgę Wyjścia, nie wracaj do niej ponownie, próbując wyłapać jakikolwiek sens. Podejrzewam, że podobnie jak ty teraz, tak i ja wtedy czułem się zagubiony w ojczystym kraju z absurdalną biurokracją.

Stany Zjednoczone są ogromnym krajem, w którym każdy z nas może odnaleźć zupełnie inne miejsca — z odmiennym mikroklimatem, zasadami, lokalnym prawem i kulturą ludzi. Trudno by było poznać i porównać styl życia mieszkańców różnych dzielnic w obrębie jednego większego miasta, a co dopiero odnieść się do poszczególnych stanów tego trzeciego co do wielkości kraju na planecie Ziemia. Zaznaczę więc znów, iż nie jest to obiektywna relacja z pobytu w USA, ale jedynie opis wydarzeń widzianych z mojej perspektywy, z domieszką humoru i często niepoukładanych myśli.

Charakterystykę opisanych osób w znacznym stopniu uprościłem i nie ma sensu szukać tu żadnych podobieństw do moich znajomych, którym mogę powiedzieć jedynie zwykłe: „Dziękuję”. Doceniam nawet te chwile, które przy tej emocjonalnej wichurze może nie były przyjemne, ale wspólnie przez ten sztorm przebrnęliśmy. Mam nadzieję, że nikogo z Was nie obraziłem, bagatelizując zbytnio opis, który (OSTRZEGAM) może być zaminowany błędami, i to nie tylko ortograficznymi i stylistycznymi.

Wymieszałem również fakty i zamieniłem imiona przyjaciół, aby nie doszukiwać się „tego złego”, tylko uprościć historię. Przypisanie negatywnych cech niektórym z bohaterów nie było moim celem, ale jedynie drogą do zobrazowania ogólnego zarysu wydarzeń.

Wszystkie osoby (może poza Bogdanem i mną) to postacie fantastyczne, szczególnie pod względem charakteru. Nie jestem Dostojewskim i nie potrafiłem przedstawić ich cudownego emocjonalnego wnętrza ani pokazać rozterek i przyczyn ich życiowych decyzji. Mogę tylko dodać informację dla urzędu imigracyjnego lub skarbowego tudzież czytelników, którzy będą starać się przypisać negatywne postacie i zdarzenia do konkretnych osób z imienia i nazwiska:

Oświadczam z ręką na kamieniu (sercu), że całość jest jedynie wytworem mojej chorej wyobraźni ;)

Właściwie to jedynie moja nadpobudliwość i często niezrozumiałe poczucie humoru mogą stanowić pewien problem. Taka pierepałka czy łamigłówka, nie tylko dla Czytelnika, ale również dla Pani redaktor, która próbowała wytłumaczyć mi istotne różnice pomiędzy słowami „fantastyczne” a „fikcyjne” i sugerowała zmianę odnośnie do wyżej wymienionych postaci. Ja natomiast jestem strasznie upartym dyslektykiem i jeśli coś w mojej pustej łepetynie wybrzmiewa lepiej, to nie jestem w stanie tego zmienić. Ponadto nalegałem, by pozostawić formy potoczne i swojskość (czasem podwórkowość) wypowiedzi. Mam jednak nadzieję, że nikt takich słownych zgrzytów nie odbierze jako braku szacunku czy, nie daj Boże, braku kompetencji Pani redaktor. Zaznaczam: to wszystko moja sprawka (mea culpa, mea maxima culpa). Skupiłem się bowiem bardziej na dowcipie i szokującej szczerości niż na poprawności, więc ten tekst jest w istocie formą pamiętnika, w którym zmienny nastrój autora wpływa na dynamikę stylu i dziwny dobór słów. Czasem wyrażenia mogą nawet wydawać się nieadekwatne, ale osobiście uwielbiam tą (tę) nierówność i marzę o tym, Drogi Czytelniku, byś tą lub tę kapryśność także polubił. Ja wolę wersję mówioną, bardziej potoczną, więc tam, gdzie chciałem, wpisałem tę niewłaściwą „tą”, bo bardziej kojarzy mi się z czys-tą.

Osobiście hentnie nawstawiałbym tó mnustfo błenduf, jeśli tylko byłoby zabawniej ;) (przepraszam na chwilkę, bo Pani redaktor ma właśnie zawał i muszę zadzwonić po karetkę).

Życzę miłego czytania.

Rozdział 1
Księga Wyjścia

„Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć” — tak o dobrym filmie powiedział niegdyś Alfred Hitchcock. Idąc jego śladem, a nawet chcąc nieco wyprzedzić mistrza grozy, postanowiłem zacząć swoją książkę, a właściwie spis wspomnień, od dnia końca świata.

Tego właśnie dnia, bardzo zadowolony z życia i z optymistycznym do niego podejściem, dopiero co dorobionym własnym kompletem kluczy po raz pierwszy otworzyłem drzwi do wynajętego przeze mnie pubu. Łzy na twarzy właściciela lokalu, Tomka, wpatrującego się z niedowierzaniem w telewizor, wybiły mnie jednak z euforii.

Początkowo pomyślałem, że Tomek, u którego wcześniej ja i wspólnik pracowaliśmy jako barmani, a teraz postanowiliśmy wynająć jego pub, został przeszkolony w zawiłej sztuce negocjacji przez Arabów, którzy zawsze po zakończeniu transakcji udają niezadowolenie. No chyba że jest niesamowicie wrażliwym mężczyzną, który właśnie ogląda albo co gorsza — przegapił kolejny odcinek Niewolnicy Izaury. Spojrzałem więc i ja na ekran telewizora, lecz zamiast romantycznych scen z Leoncjo ujrzałem dymiące się ruiny budynków.

— Cześć, co się stało? — zapytałem z udawanym zainteresowaniem. Nie dlatego, że jestem mało wrażliwy, tylko dlatego, że nie rozumiałem jego dziwnego zamiłowania do architektury.

— KONIEC ŚWIATA — odparł załamującym się głosem.

— Co? Jak to koniec świata? — zawołałem. Znając swoje zezowate szczęście, pomyślałem, że pewnie tak jak kiedyś Twardowski otworzyłem drzwi do karczmy „Rzym”. Zaraz jednak oprzytomniałem, przypomniawszy sobie, że nie podpisywałem żadnego cyrografu, a umowa najmu miała formę werbalną, przypieczętowaną uściskiem dłoni. Do licha, przecież wciąż znajdowałem się w małym miasteczku w północnej Polsce. Zdębiałem, po czym zdezorientowany rozejrzałem się wokoło niepewnie i pytająco. — Co się stało?

— Zaatakowali Amerykę, będzie trzecia wojna światowa — powiedział przestraszony.

Tak, drodzy Państwo, moja przygoda z polskim biznesem zaczęła się dokładnie 11 września. Najpierw wschodni „sierp i młot” powstrzymywał Polaków przed rozwijaniem prywatnych myśli biznesowych, a potem zaistniało ryzyko, że zachodnie problemy mogą zakłócić naszą gonitwę za dobrobytem.

Na szczęście nie było tak źle, jak mogłoby się wydawać. Od USA dzielił nas bowiem ocean, a mnie nie obowiązywał już przymusowy pobór do wojska. To ostatnie za sprawą dziekana mojej uczelni, który zdecydował, że na ostatnim roku studiów trzeba zaliczyć wszystkie zaległe egzaminy. Nie mogłem więc zrobić nic innego, jak tylko przez kolejny rok pogłębiać swoją wiedzę na Politechnice Gdańskiej. Aby wydłużyć mój pobyt w cywilu, zaraz po obronie pracy dyplomowej i uzyskaniu dumnego tytułu inżyniera zapisałem się na studia magisterskie.

Wielu absolwentów wydziału mechanicznego (dla których pierwsze trzy lata studiowania były najgorsze, a potem po prostu zaczynali naukę na drugim roku), analizując sytuację na polskim rynku pracy, nie przewidywało zatrudnienia związanego z wyuczonym zawodem, więc ochotniczo zapisywali się do wojska. Wojska, przed którym strach był wcześniej głównym powodem obywateli płci męskiej do podjęcia dalszej nauki.

Sytuacja w kraju po raz drugi odwróciła się do góry nogami. Jeszcze za czasów PRL-u każdy obywatel był zobowiązany do podjęcia pracy pod groźbą kary więzienia, a po zmianie systemu w późniejszych latach demokracji ludzie gonili nieubłaganie za jakimkolwiek zajęciem. Znienawidzona i przerażająca służba wojskowa stała się ostatnią deską ratunku, aby absolwenci uczelni zdobyli jakiekolwiek zatrudnienie.

Ochotników z wyższym wykształceniem było więc tak dużo, że na szczęście przestano się frasować i zajmować osobami, które same nie były zainteresowane pracą dla armii. Można więc śmiało powiedzieć, że ekipa rządząca Polską w tych latach specjalnie windowała bezrobocie do dwudziestu procent (2002 rok) tylko po to, by mieć dobrze wykształconych żołnierzy. Od lat bowiem przodowaliśmy na świecie nie tyle samym zaawansowaniem technologicznym polskiej armii, co liczbą jej generałów. Liczba ta nie tylko przewyższała ponad dwukrotnie liczbę generałów w Stanach Zjednoczonych, ale zaczęła już nawet doganiać przeludnione Chiny.

Zamiast w armii postanowiłem sprawdzić się w kapitalistycznym świecie, na polu nieustającej walki o pieniądze, konkurencyjności i innych, zakazanych wcześniej, „zachodnich grzechów”, które w moich młodych latach i wcześniejszych dekadach były negatywnie opisywane przez socjalistycznych przywódców narodu. Nie przewidziałem jednak, że ludzie ci, towarzysze, którzy tak pluli na zachodni rozpustny system gospodarczy, poczują się w nim znacznie lepiej niż większość ogłupianej przez lata populacji kraju.

Wprowadzona została masa przeróżnych podatków, w których zwykły zjadacz chleba, taki jak ja, po prostu się gubił. Po ich podsumowaniu okazało się, że zarobione pieniądze mógłbym co najwyżej przeznaczyć dla ZAiKS-u na niezapłacony podatek od słuchania muzyki.

Ten podatek zresztą zmusił do emigracji mojego znajomego, który miał konkurencyjną „kuflotekę” z muzyką na żywo. Po interwencji policji i założeniu mu przestępczej kartoteki, zaraz po zakończonym sezonie letnim (przy czym ze względu na nieustający brak zadaszenia zmuszony był do ograniczenia działalności do pięciu miesięcy w roku), udał się na zasłużony odpoczynek do pracy w angielskim mieście Birmingham. Wszystko po to, by móc spłacić zaległy podatek ZAiKS-u w wysokości około pięciu tysięcy złotych.

Ciekawym procederem było w ogóle naliczanie tego podatku w zależności od posiadanego sprzętu grającego i np. liczby kolumn. Na szczęście nikt nie wpadł na pomysł, by opodatkować autobusy, np. PKS-u, w których z około dwudziestu czterech głośników leciała taneczna muzyka z Białegostoku.

Agenci ZAiKS-u „profesjonalnie i nieomylnie” określali sumę podatków na około siedemdziesiąt złotych za sprzęt oraz dwa i pół złotego punktu głośnikowego. Dlatego obciążenie tego ważnego środka transportu pomiędzy polskimi miasteczkami a peryferiami dodatkowym kosztem mogłoby znacznie pogorszyć jakość usług tych jakże znanych i szanowanych linii dalekobieżnych.

Podstawy matematyki rozszerzonej nie pozwalały na idealne wyliczenie zaległości podatkowych. W związku z tym każdy szanujący się biznesmen w Polsce musiał zapewnić sobie armię dobrze wyszkolonych i opłacanych księgowych, tak aby socjaliści, dopiero co ugryzieni szaleństwem kapitalizmu i przeobrażeni w krwiożerczych wyzyskiwaczy, nie mogli się dopatrzeć tak poważnych uchybień jak np. niedopłacenie grosza.

Nowy rząd szybko znalazł możliwości zatrudnienia tysięcy osób w zawiłym i zagmatwanym systemie NIP-ów, PIT-ów, CIT-ów, VAT-ów i ulg podatkowych i w ten sposób już w 2015 roku jedna czwarta wszystkich zatrudnionych pracowała w budżetówce. Nie można było przecież uprościć tego systemu tak, żeby nawet analfabeta zarabiał pieniądze i przeznaczał np. stałe 10% zysku na podatki, lub też wprowadzić prostego biznes konta, w którym bank na podstawie wpłat i wydatków uiszczałby wyliczone przez siebie zobowiązania na rzecz państwa. Przepowiednia towarzyszy z PRL-u sprawdzała się i w otwartej gospodarce rynkowej trzeba było nie tylko zapierdzielać i kombinować, ale również z gracją przeskakiwać przez rzucane pod nogi, wciąż rosnące papierowe kłody biurokracji.

Nie poddawałem się jednak i nie przestawałem mieć nadziei, że w końcu zrozumiem wszystkie rozliczenia związane z działalnością gospodarczą. Zacząłem od sprawdzenia zawartości kasy i podliczenia utargu — po zdiagnozowaniu manka domyśliłem się, że mój współpracownik też nie pojmuje tematu. Po burzliwej dyskusji wyznał mi, iż skończył zmianę bardzo późno i zapomniał mi powiedzieć, że pożyczył z kasy na taksówkę. Po dwóch tygodniach brak klientów w początkowych godzinach pracy zaowocował ponownym treningiem umysłowym związanym z utargiem i nawet nie zdziwił mnie fakt, że mój wspólnik doszedł do podobnych wniosków co ja. Teraz obaj wiemy, że w tym kraju ciężko się dorobić, pracując uczciwie.

Pożegnalna rozmowa odbyła się w dość miłej atmosferze. Ja, jako posiadacz przepustki do raju, czyli amerykańskiej wizy, zdecydowałem się wyjechać, a jako zadośćuczynienie za powstanie małej dziury w naszej przestarzałej niefiskalnej kasie uzgodniłem dogodną zniżkę na imprezę kończącą moje przygody z biznesem i inaugurującą nowe życie w kraju za wielką wodą.

Widząc łzy w oczach właściciela wynajmowanego przeze mnie lokalu i współudziałowca, pomyślałem, że musiałem albo wynegocjować naprawdę korzystne dla mnie warunki odnośnie do ostatniego balu, albo wywołać poczucie wielkiej tęsknoty za moim towarzystwem.

Rozdział 2
USA

Już w samolocie wiedziałem, że będzie to przygoda mojego życia. Bilety skandynawskiej firmy lotniczej SAS, kupione okazyjnie od znajomego, były nie dość, że z tzw. otwartym powrotem, to jeszcze z „otwartym barem”. Po przybyciu na gdańskie lotnisko zacząłem się zastanawiać, kim jest jego patron — Walesa. Nazwisko to skojarzyło mi się z Lechem Wałęsą, a brak polskich znaków był zapewne przemyślanym krokiem projektantów lotniska, aby przyzwyczaić przyszłych emigrantów do życia bez liter łę.

Mój pierwszy w życiu lot — do Kopenhagi — odbyłem małym trzęsącym się samolotem i zajęło mi to zaledwie jednego „strzemiennego”. W duńskiej stolicy spędziłem nieco ponad godzinę, błądząc po lotnisku i żałując, że polska waluta jest tu tak niedoceniana, że na jedno piwo musiałbym poświęcić pieniądze zarobione niemalże przez cały dzień pracy w mojej ojczyźnie. Na szczęście w boeingu, który transportował mnie przez Atlantyk, zarówno posiłki, jak i alkoholowe dodatki do nich były wliczone w cenę biletu. Przypominał mi o tym wielokrotnie znajomy Mirek, który wspaniałomyślnie pozwolił mi nocować u siebie przez pierwszy tydzień mojego aklimatyzowania się w Ameryce.

Dobrze zapamiętałem historie związane z Ameryką, które opowiadał mi jeszcze w naszym pięknym kraju. Spotykaliśmy się w „Taxi”, barze znajdującym się w centralnym punkcie Pruszcza Gdańskiego. To właśnie tam, w tym legendarnych dla (pijących) pruszczan miejscu, Mirek nauczył mnie pić whisky. Na początku nie lubiłem tej szkockiej wódki na kościach. Potem się do tego smaku przyzwyczaiłem, ponieważ niemal za każdym razem, gdy zamawiałem whisky, gospodarz dołączał do mnie i wypiciu pierwszej kolejki rozlewał zawartość butelki w dwie szklanki. Częstując mnie, nie żałował sobie. Opróżnialiśmy ją w całości — nie chcieliśmy, aby do następnego dnia się zepsuła lub straciła cenne procenty. Niwelowało to ewentualne wyrzuty sumienia z powodu zmarnowania tak drogocennego trunku. Drogocennego? No tak! Przez takie częste „kosztowanie bez większych kosztów” (przynajmniej dla mnie) pobudziłem lub odpowiednio wypaliłem kubki smakowe, by polubić tę ognistą wodę. Mirka też.

Za każdym razem raczył mnie interesującą opowieścią z wielkiego świata, o którym — jako osoba z doświadczeniem pracy na statkach opływających oceany — wiedział znacznie więcej niż ja. Wsłuchiwałem się i próbowałem zapamiętać jak najwięcej. Wiem, że jeśli ktoś szczerze dzieli się swym bogatym doświadczeniem życiowym, to jest to cenna wiedza, pozwalająca w przyszłości uniknąć takich sytuacji, w których opowiadający dostał bolesnego kopniaka w zad. Śmiałem się, gdy opisywał mi swój lot do Stanów (tą samą firmą SAS), w czasie którego pewna rodzina rodaków odmawiała po kolei wszystkich wydawanych przekąsek. Bezbłędnie wyczuł sytuację, zlitował się i zawołał w naszym, zrozumiałym dla nich języku:

— To jest gratis! Wliczone w cenę biletu!

Większej radości na ich twarzach nie spowodowałby nawet uścisk ręki prezydenta. Nastąpiło nagłe ożywienie, a przekąski były prawdopodobnie tak kaloryczne, że dodatkową energię musieli wykorzystać, wymachując rękami w stronę stewardes.

Posiadałem więc życiową wiedzę, która pozwoliła mi nawet na jeszcze większą (przypominającą Churchilla) ekstrawagancję, więc przed posiłkami, podczas nich i pomiędzy nimi postanowiłem zapoznać się z jak największą ilością skandynawskich alkoholi. Co jakiś czas spoglądałem za okno i ku memu zdziwieniu nieustannie widziałem przepiękny zachód słońca, który malował białe różnokształtne chmury pod nami na hipnotyzujące odcienie purpury. Czasem wydawało mi się, że nie tylko mój przełyk pali, ale również płonie niebo, po którym lecimy.

Dwa miejsca ode mnie siedział Duńczyk, który również raczył się „ognistą wodą”. Po pewnym czasie, ku mojemu zdziwieniu, zrobiłem się na tyle odważny, że postanowiłem sprawdzić swoją znajomość języka angielskiego i zapytać o wyniki ekspertyzy wypijanych przez niego napoi wyskokowych. Nawiązała się tak bardzo miła pogawędka, że osoba siedząca między nami szybko opuściła swe miejsce i zniknęła bezpowrotnie, użyczając nam w ten sposób swojego stolika. Zwiększyło to znacznie komfort biesiady. Na zmianę chodziliśmy do obsługi samolotu i grzecznie pytaliśmy:

— Czy mógłbym teraz spróbować tuborga?

Nowo poznany znajomy chciał zapoznać mnie z całym asortymentem skandynawskich piw, a ja, by nie zachwiać w nim dumy z duńskiego browarnictwa, oczywiście nie mogłem zakończyć degustacji. Ponieważ lecieliśmy na zachód, słońce tonęło za atlantyckim horyzontem przez kilka godzin. Duńczyk zamyślił się i zaczął opowiadać o nieudanej próbie otwarcia biznesu w Polsce. Wywód był krótki. Ze względu na liczne kradzieże musiał przenieść interes na Litwę lub Łotwę, więc nie miał o czym za wiele opowiadać. Szkoda, że tylko to z pobytu w Polsce zapadło mu w pamięć. Chyba że chciał oszczędzić mi kolejnego zakłopotania i celowo zmienił temat.

Nad samym Chicago niebo rozświetliły światła tego wietrznego miasta, co przyciągnęło naszą uwagę i przerwało rozmowę. Lądowanie przebiegło szybko i łagodnie, a po wyjściu z samolotu podążyłem za tłumem podróżujących. Zatrzymała nas kolejka do kontroli paszportów. Po odstaniu swojego, przebierając nogami przed niewielkim zaszklonym biurkiem, usłyszałem donośny głos „miłej” pani oficer, która zapytała bardzo stanowczo:

— Jak długo zamierzasz pozostać w Stanach Zjednoczonych?

— To zależy, jak dobrze będę się bawił — odparłem z przekąsem i skrzywiłem usta, imitując zepsuty bumerang, który nie chciał już zawracać (mogła mnie jeszcze cofnąć z granicy i wysłać z powrotem do domu, nawet z ważną wizą, i według swojego „widzimisia” mogła dać mi paszportowego „misia”).

Moja odpowiedź nie zmieniła kamiennego wyrazu jej twarzy, ale prawdopodobnie dodała jej sił do wbicia pieczątki. Hałas uderzającego stempla i jej spojrzenie ściągnęły mi z twarzy głupawy uśmieszek.

Po odbiorze walizek jako jeden z niewielu usłyszałem pytanie.

— Skąd przyleciałeś? — zapytał po angielsku lotniskowy, graniczny służbista.

— Z Polski — odpowiedziałem krótko, kierując się w stronę wyjścia, które w międzyczasie pochłaniało masy przyjezdnych, a za mną szybko utworzył się zator.

— A to zapraszamy na lewo. — Oficer w półgeście powitania rozciągnął jedynie prawe ramię (zapominając pewnie o tym drugim, koniecznym do „przytulasa-powitasa”) i tym samym wyciągnął mnie z tłumu, udrażniając przepływ ludzi. Za mną wyłowił jeszcze kilka osób o słowiańskich, zdziwionych twarzach i niczym gestapowiec w czasie łapanki kazał im podążać za mną i dołączyć do reszty wybrańców.

Po lewej stronie ujrzałem sporą kolejkę, w której stali w większości, jak nie w całości, obywatele Polski. Jeszcze bardziej zadziwił mnie pan w lateksowych rękawiczkach, wyglądający na Meksykanina, który pytał płynną polszczyzną albo wyuczonym jednym zdaniem:

— Czy przywiozłeś z Polski jedzenie?

Pytał każdego po kolei, prześwietlając delikwentów pewnym wzrokiem niczym biotechniczny potomek Roentgena z wbudowanym wariografem.

— Nie — odpowiedziałem, gdy odczekałem swoje, przeskakując z nogi na nogę, jakbym właśnie odbył miesięczną podróż parostatkiem bez dostępu do WC.

Chyba jednak moja facjata nie wydawała się przekonująca lub na tyle uczciwa, żeby przepuścić mnie bez uprzedniego sprawdzenia zawartości bagażu. Sprawną ręką przeczesywał moją bieliznę w poszukiwaniu kiełbasy. Musiał być w tym bardzo dobry, bo w koszu obok spoczywały jej spore ilości, razem z masą innych, jakże wartościowych, lokalnych, głównie podhalańskich wyrobów.

Ja na szczęście zostałem dobrze poinformowany przez mego mentora, Pana Mirka, więc w moich rzeczach nie znaleziono żadnego pożywienia. Nie musiałem więc się dziwić, tak jak większość sprawdzanych, którzy z wybałuszonymi oczami powtarzali: „Jak to się tu mogło znaleźć?”. Podejrzewałem, że na polskich lotniskach pracują jacyś mądrzy marketingowcy, którzy podrzucają losowo wybrane produkty spożywcze do wybranych walizek, aby rozreklamować nasze rodzime produkty, np. oscypki. Istniała też możliwość, że chodzi o wsparcie biednych obywateli Meksyku, którzy tak dokładnie przeszukiwali nasze toboły w poszukiwaniu smacznej żywności. Pomyślałem, że w Polsce nie jest jeszcze tak źle, skoro nie musimy zabierać jedzenia z bagaży obcokrajowców.

Niesamowicie się ucieszyłem, gdy zobaczyłem Pana Mirka, czekającego na mnie na lotnisku. Oznaczało to, że nie grozi mi spędzenie kilku nocy na pobliskiej ławce pod przykryciem licznie opadających jesiennych liści. Prosto z lotniska pojechaliśmy do supermarketu na małe zakupy, które kosztowały tyle, co połowa minimalnego wynagrodzenia w Polsce. Powiem szczerze, że nie miałem pojęcia, jak się zachować. Nie wiedziałem, czy jest to typowy pokaz nowobogactwa, czy po prostu zwykłe uzupełnienie zaopatrzenia. Bardzo nieśmiało zapytałem, ile mam się dorzucić, po czym bardzo zdziwiona mina Pana Mirka uświadomiła mi, że to jednak zwyczajne zakupy, a nie pokaz jego majętności. Poza tym słowa: „Oszczędzaj pieniądze, bo na pewno ci się przydadzą”, utwierdziły mnie w przekonaniu, że trafiłem na szczerych i porządnych ludzi, którzy starają się pomóc rodakowi.

Jeszcze wtedy nie do końca dowierzałem, kiedy mówili: „Słuchaj, Łukasz, jeśli pomieszkasz trochę na Zachodzie, nie będziesz już potrafił odnaleźć się w Polsce”. Nie dowierzałem i zawsze odpierałem to, mówiąc, że nie wyobrażam sobie życia poza ojczyzną. Wątpiłem, że zmienię się na tyle, żebym mógł mieszkać poza Polską. W niedalekiej przyszłości przyznałem im jednak rację i podobnym zdaniem ostrzegałem moich znajomych wyjeżdżających do USA. Mówiłem, że nie będzie im wcale wrócić do życia w Polsce tak łatwo, jak zapewniają, ale otrzymywałem tę samą patriotyczną odpowiedź, która w moich ustach również wówczas wydawała się tak samo oczywista: „Na pewno wrócę, za bardzo kocham Polskę”.

W pierwszych dniach pobytu poinstruowano mnie, jak wygląda życie w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Poznałem prosty system alfabetycznego lub cyfrowego rozróżniania ulic w chicagowskiej szachownicy. Spotkałem również starą znajomą z Pruszcza Gdańskiego, Olę, i pomiędzy jej pesymistycznym wpływem a optymistycznym i energetycznym miganiem świateł w stolicy Illinois poczułem się trochę zagubiony. Nie chciałem siedzieć na głowie ludziom, których de facto dopiero co poznałem. Zacząłem więc pytać, co dalej powinienem zrobić, czy znajdę pracę w kraju, w którym moja dawna znajoma sobie nie radzi.

Pan Mirek poradził mi, żebym się nie spieszył, ale wyczuwając moje rozdrażnienie, zapytał, czy nie chcę przepracować kilku godzin jako busboy (pomocnik kelnera). Zaznaczył, że nieodpłatnie, ale jeśli spodobam się szefostwu, to może mnie przyjmą na stałe. Zadowolony zgodziłem się bez namysłu i następnego dnia zabrał mnie do swojej pracy w polskiej restauracji. Bardzo mnie rozbawił opowieścią o tym, jak ją znalazł i jak po pojawieniu się w niej pierwszy raz, nie wiedząc, jak wygląda szefowa, wycałował wszystkie spotkane po drodze kobiety po rękach. Pech sprawił, że akurat natknął się na żeńską ekipę sprzątającą budynek. Masa zdziwionych kobiet zaczęła zastanawiać się, cóż takiego specjalnego zrobiły, że ktoś ucałował ich spracowane ręce.

Pierwszy dzień mojej pracy był ciekawym doświadczeniem, tym bardziej nie wiedziałem więc, dlaczego Pan Mirek próbował wcisnąć mi do ręki kilka dolarów z napiwków, mówiąc, że mi się należy. Odmówiłem przyjęcia tego wynagrodzenia, bo wydawało mi się nieadekwatne do wykonanej pracy. Pan Mirek nalegał uparcie i kłuł powietrze zwiniętymi banknotami niczym wprawiony nożownik, a ja broniłem się, machając otwartą dłonią w geście podziękowania. Nie mogłem jednak zbyt długo kłócić się z mym guru, więc skapitulowałem i z namaszczeniem otuliłem palcami rulonik, po czym schowałem do kieszeni swój pierwszy zarobek w wysokości dwunastu dolarów. Jeśli pamięć mnie nie myli, był to mój trzeci dzień pobytu w Ameryce, a umawiałem się, że zabawię u państwa C. przez maksimum tydzień.

Czwartego dnia obudziłem się dość późno i zastałem Pana Mirka z gazetą w kuchni. Odwrócił mozolnie głowę w moją stronę i z powagą, a zarazem pewną niedbałością (podobną do zachowania ludzi z wyższych sfer) zlustrował moją mizerną aparycję: zmartwioną twarz i rozbiegane, karmione strachem wytrzeszczone oczy. Następnie z wolna i bez oznak jakiejkolwiek dezaprobaty zmienił pozycję i wbił wzrok z powrotem w gazetę.

— Nie powinieneś się tak wszystkim przejmować — oznajmił. Zamilkł na chwilę w zamyśleniu, tak jakby ważył, czy następne słowa nie staną się dla mnie zbyt dużym ciężarem. Przerzucił wielką stronę polskiego tygodnika. Gdy tylko ucichł szelest zadrukowanego papieru, a Pan Mirek upewnił się, że czasopismo leży mu w rękach w odpowiedniej pozycji, kontynuował: — Stan psychiczny osób, z którymi się spotykasz, może być zaraźliwy. Chciałbym, żebyś o tym pomyślał — zaznaczył taktownie.

W lot domyśliłem się, o co mu chodzi, ale nic nie odpowiedziałem. Komentarz był zupełnie zbędny i w tej sytuacji niewłaściwy i krępujący dla nas obu. Wyprostowałem się i skinąłem lekko głową na znak zrozumienia. Najwidoczniej na mojej twarzy zaczęły malować się wątpliwości, bo zapytał mnie, czy może jakoś pomóc.

Obawiając się, że nie dotrzymam obietnicy, iż zatrzymam się u nich najwyżej na tydzień, spytałem Pana Mirka, jak szybko mogę znaleźć pracę. W odpowiedzi zadzwonił na numer z pierwszego lepszego ogłoszenia.

Zapytali tylko, czy mogę być gotowy w ciągu godziny do wyjazdu do Ohio.

Byłem.

Rozdział 3
Ohio czy ochujom?

Droga do Ohio była długa i nużąca. W nagrodę otrzymałem posiłek w postaci hamburgera, a ponadto wysłuchałem opowieści prowadzącego samochód „kierownika” o tragicznej sytuacji w Polsce. Kierowcą był „współwłaściciel firmy sprzątającej”, który wywyższał się ponad miarę, przekonując mnie, że przez ostatnie dwa tygodnie mieszkał z pracownikami pod Cleveland tylko po to, aby ich przypilnować. Jak się później okazało, musiał również chwycić za miotłę i ostro wspomóc swych podwładnych. Dotarliśmy do celu w godzinach popołudniowych. Wprowadził mnie do mieszkania, przedstawił współpracowników i z widoczną ulgą na twarzy szybko opuścił to miejsce, najwyraźniej próbując wymazać z pamięci męki „tylko pilnowania” brygady.

Lokum, jak na miejsce zamieszkania profesjonalnych sprzątaczy, wyglądało dość obskurnie. Ogromny karton w kuchni z zaciągniętym na niego wielkim, czarnym workiem dobrze sprawdzał się jako śmietnik, w którym rozkładały się przepełniające go resztki jedzenia. Na podłogach porozstawiane były duże puszki po tanich konserwach pełniące rolę popielniczek. Najwyraźniej rutynowo segregowali śmieci na spożywcze i tytoniowe, bo zamiast wyrzucić niedopałki do głównego kartonu, dostawiali nowy, pusty pojemnik po konserwie, gdziekolwiek palili. Nie było też problemu ze znalezieniem miejsca na nową popielniczkę. W głównym, obszernym pokoju stał tylko niewielki stolik z kilkoma krzesłami i małą sofą, więc miejsca na podłodze nie brakowało. Później zaczęło mnie to trochę drażnić, chodziło się bowiem niepewnie, bo nie wiadomo było, gdzie znajdzie się owa bomba z kipami, którą nie raz udało mi się przez przypadek potrącić.

Początkowo zdziwił mnie fakt, że moi współlokatorzy nie przejęli się ciemną plamą na białej wykładzinie, ale później spostrzegłem, że takich plam jest dużo więcej. A więc nie tylko ja miałem problemy z poruszaniem się po tym „zaminowanym” mieszkaniu. Dodatkowym „atutem” był zapach starego, zużytego oleju, na którym smażyli talarki ziemniaków. Zmieszany z resztą aromatów pochodzących z odpadków, żywności i wszechobecnych kipów, dawał niezłą motywację do opuszczenia lokum i oddalenia się w kierunku miejsca pracy. Dlatego, pomimo zmęczenia podróżą, ucieszyłem się nawet, że ta domowa sielanka nie trwała zbyt długo, bo po niespełna godzince mojej aklimatyzacji w mieszkaniu udaliśmy się do Walmartu — ogromnego supermarketu.

Na ogarnięcie trudów związanych z posprzątaniem tego supersklepu mieliśmy całą noc. I tak siedem dni w tygodniu, bez dnia wolnego. Niby nic takiego dla pięciu osób ze wschodniej Europy, ale by się przypodobać i wykonać zadanie jak należy, pojawialiśmy się gotowi do pracy półtorej godziny wcześniej (obiecana wypłata 1400 dolarów potrafiła wykrzesać dodatkowe siły). Jak poinformował mnie „przełożony” w czasie podróży z Chicago, moje zadanie polegało głównie na tłumaczeniu poleceń kierownictwa sklepu z języka angielskiego na polski.

Najwyraźniej wszyscy zostali już odpowiednio poinstruowani. Rozbiegli się bowiem po markecie, wcisnąwszy mi uprzednio do rąk odkurzacz. Zacząłem odkurzać stylem domowym, czyli każdy kawałek dywanu. Przestraszyłem się, że po kilku godzinach pracy ogarnąłem około dziesięciu procent powierzchni wykładziny. Miły ukraiński współpracownik, pełniący funkcję brygadzisty, napomknął, że powinienem zmienić myślenie na bardziej globalne, mówiąc w skrócie:

— Odkurzaj tylko tam, gdzie jest brudno!

Dobra rada bardzo ułatwiła sprawę i pozwoliła mi zaoszczędzić resztki mojej energii. Ucieszyłem się bardzo, bo ledwo chodziłem, a teraz miałem tylko biegać z kąta w kąt.

W czasie sprzątania i w drodze do pracy trochę się wyróżniałem — miałem inne buty niż reszta załogi, ale w końcu i tak kupiłem takie same budżetowe tenisówki, bo zakupione przed pracą obuwie okazało się niewygodne.

Pierwszy raz w życiu spotkałem się z reklamacją towaru w USA. Przygotowałem się na ostry spór słowny, tym bardziej że buty, które kupiłem kilka godzin wcześniej, zostały użyte w trakcie pracy i spaceru w deszczu po zabłoconych ulicach (zapomniałem dodać, że przy drodze do hipermarketu nie było chodników, widocznie ludzie robiący zakupy korzystali tylko i wyłącznie z zasobów motoryzacji). Patrząc na brudne i mocno zdeformowane tenisówki, zapytałem niepewnie, za to z pewnym wyrzutem sumienia:

— Przepraszam, czy mógłbym oddać te buty?

Podałem zamknięte pudełko i rachunek. Próbowałem zdobyć się na odwagę i jakoś jeszcze moją zmianę zdania wytłumaczyć, nim jednak zdążyłem coś powiedzieć, kasjer obejrzał rachunek i obuwie, po czym z uśmiechem na twarzy odpowiedział:

— Wolisz gotówkę czy nowe buty?

— Gotówkę — odparłem z zadowoleniem, bo moje umiejętności językowe były niewystarczające do dłuższej kłótliwej debaty, która z pewnością miałaby miejsce w Polsce.

Otrzymałem dziesięć dolarów. Pieniądze te trochę ciążyły mi w kieszeni. Wiedziałem, że buty nie nadawały się już się do ponownej sprzedaży. Proceder podobnych reklamacji jest dobrze znany amerykańskiemu społeczeństwu i sprzedawcy często skarżą się w rozmowach z innymi pracownikami sklepów, że niektórzy klienci (głównie nowo przybyli) przychodzą po zwrot kosztów za po części skonsumowane jedzenie, które pomimo tego, że im rzekomo nie smakuje, kupują na nowo.

Zmęczony i niewyspany wróciłem z brygadą do domu. Myślałem tylko o tym, by się chwilkę przespać, więc jakże normalne i naturalne w tej sytuacji wydawało mi się pytanie:

— Gdzie jest moje łóżko?

— Ty nie masz łóżka. Musisz je sobie kupić.

— Jak to kupić? Co kupić i gdzie? — Zupełnie zdębiałem. Oczekiwałem prostej odpowiedzi. Przecież pracownik-kierowca, który był tu przede mną, nie spał chyba na podłodze?

— Na przykład materac w hipermarkecie — oznajmił wyraźnie rozbawiony Litwin.

— Nie mogliście mi tego powiedzieć, jak tam byliśmy? — spytałem zdenerwowany, a ochota na sen w szybkim tempie zamieniała się w żądzę krwi.

— Nie pytałeś –powiedział obojętnie, jakby to był zbyt często powtarzany żart, który przestał już śmieszyć. Jego żona i dwóch kolegów słuchali z zaciekawieniem. W końcu nie mieli nawet telewizora, więc podobnie ekscytujące sceny mogli oglądać jedynie przy zmianie pracowników.

Udałem się więc z powrotem do sklepu i po mniej więcej godzinie wróciłem z materacem. Na szczęście jeden z lokatorów akurat wracał ze spaceru i wprowadził mnie do naszego mieszkania. Pozostało mi tylko nadmuchać swe łoże i cieszyć się krótką drzemką. Poprzedniego dnia zjadłem tylko i wyłącznie hamburgera, którego wartość energetyczną spożytkowałem na nocnej zmianie. Obudził mnie nie tylko głód, ale i zapach przypalających się na starym oleju kartofli.

— Macie coś dla mnie?

— Co?

— Jakiś talerz, sztućce, jedzenie?

— Tylko to. — Włączył się do zabawy uśmiechnięty Ukrainiec, pokazując mały zabawkowy widelec.

— Gdzie znajdę jakiś lokalny sklep spożywczy?

— Niedaleko. Jak wyjdziesz z domu, to idź w prawo.

Domyśliłem się, że zabawiali się tak dość regularnie, bo nie tylko dobrze rozumieli każdą moją wypowiedź, ale całkiem dobrze odpowiadali po polsku.

Nie byłem chyba przygotowany do zmierzenia swoich sił w amerykańskich milach, bo po dwudziestu minutach spaceru nie zauważyłem ani sklepu, ani żywej duszy wokół. Zmartwiony zobaczyłem za to otwarty zakład fryzjerski. Miła pani strzygąca właśnie klienta zdziwiła się, gdy zapytałem:

— Where is the nearest shop? (Gdzie jest najbliższy sklep?)

— There is no shops around. (Tu nie ma żadnych zakładów w pobliżu).

— Potato, tomato, onion? (Ziemniaki, pomidory, cebula?)

— Aaa. Veg store, ten minutes up the road. (Aaa, warzywniak, dziesięć minut tą drogą).

Właśnie dowiedziałem się, że język angielski, którego uczyliśmy się w polskich szkołach, różni się od wersji amerykańskiej i sporo słów ma odmienne znaczenie. Znacznie trudniejsza w zrozumieniu okazała się jednak amerykańska odmiana języka polskiego. Na przykład zdania typu:

— Czy mieszkasz w bejsmęcie? (piwnicy)

— Czy masz w domu kakrocie pod karpetem? (karaluchy pod dywanem)

— Przenieś tą baksę pod kanę garbeciową (pudło pod śmietnik).

Przenosząc — bakse, nie przenosiło się z nią polskiego ę na koniec wyrazu, by brzmiało tak amerykańsko, bez ń.

— U mojego męża w szopie (zakładzie) — moje ulubione wyrażenie, często używane przez moją szefową.

Po rozwiązaniu anglo-amerykańskiej łamigłówki słownej trafiłem do warzywniaka, ale okazało się, że nie mogę zidentyfikować większości warzyw i nie mam pojęcia, ile one kosztują (nie było wywieszonych cen). Spytałem przechodzącą nieopodal osobę z obsługi:

— Czy sprzedajecie cebule?

— Tak, to jest cebula. — Wskazał na ogromną jarzynę tuż pod moim nosem.

Obejrzałem ją ze wszystkich stron, bo nie mogłem uwierzyć, że ten ciężki, ponad kilogramowy, przerośnięty brązowy melon jest cebulą.

— Czy można to zważyć?

— Tak, tam wiszą wagi.

— A ile to kosztuje?

— Przy kasie ci powiedzą — zbył mnie grzecznie.

Ze względu na nietuzinkowy wygląd warzyw zakupiłem ich niewiele, ale i tak ciężko się je niosło. Moje zadowolenie z zakupów nie trwało długo, bo po chwili marszu uświadomiłem sobie, że się zgubiłem. Wszystkie osiedla wyglądały podobnie i nie miałem pojęcia, czy dobrze idę. Nie miałem też komórki, numeru telefonu czy adresu mojego nowego lokum. Zacząłem panikować. Głód, zmęczenie i niewyspanie pozbawiło mnie zdrowego rozsądku, ale zastrzyk adrenaliny wywołany strachem pobudził komórki nerwowe i rozpocząłem wewnętrzny dialog z samym sobą:

— Na policję pójść nie mogę, bo i tak nie znam adresu. Poza tym co turysta bez prawa do pracy może robić w tej zabitej dechami dziurze?

— Nie załamuj się, najwyżej pójdziesz od razu do pracy, jeszcze jeden dzień bez snu jakoś wytrzymasz.

— Praca, hipermarket… Ha, ha, już wiem, jak trafić do domu!

Odnalazłem blok, w którym się niedawno zameldowałem, ale nie znałem kodu do drzwi na klatkę schodową, nie miałem również zielonego pojęcia, jaki jest numer naszego lokum. Poczułem się strasznie senny i zdenerwowany sytuacją, w której się właśnie znalazłem. Zmęczenie, a może brak jakiejkolwiek empatii współlokatorów i chęci ludzkiej pomocy, wprawiły mnie w dziwny stan umysłu. Myśli same błądziły gdzieś pomiędzy wściekłością a totalną bezradnością. Brak snu i zmęczenie po całonocnej pracy kierowały moje fale mózgowe na nieznane mi wcześniej bezdroża. Nie byłem w stanie podjąć jakiejkolwiek rozsądnej decyzji, a każda minuta oczekiwania wydłużała się w nieskończoność. Bezskutecznie próbowałem sobie przypomnieć numer mieszkania, ale wiedziałem, że mieściło się gdzieś na pierwszym piętrze. Liczbę przycisków domofonu podzieliłem na liczbę pięter, tak aby zawęzić przedział liczbowy. Chociaż znacznie zwiększyłem prawdopodobieństwo trafienia, to i tak bałem się zadzwonić pod zły numer. Cóż miałem powiedzieć w razie pomyłki? Że mam zaniki pamięci i nie wiem, gdzie mieszkam? Albo oznajmić słabą angielszczyzną z typowo polskim akcentem, że szukam przyjaciół, którzy nielegalnie ze mną pracują i mają podobny wschodnioeuropejski akcent? Moja wewnętrzna walka z coraz większym trudem utrzymywała mnie poza krainą upragnionych snów. Wzrok zaczął mi płatać figle, obraz się rozmazywał, a nogi robiły się coraz bardziej galaretowate i słabe. Gdy miałem podjąć ostatni krok i w desperacji wcisnąć losowo wybrany dzwonek, usłyszałem za sobą miły głos.

— Zostawiłeś w domu klucze, zaraz otworzę.

Odwróciłem się i jakby przez mgłę zobaczyłem zbliżającą się do mnie szaroniebieską plamę, która to chwilę później otworzyła i przytrzymała mi drzwi.

— Tak, dziękuję — odpowiedziałem z ulgą, po czym zabrałem zakupy i powolutku zacząłem wspinać się po schodach. Czekałem, aż miła pani oddali się wystarczająco daleko, bym bez wzbudzenia jej podejrzeń mógł odszukać swoje mieszkanie. Jak na autopilocie, ale jakże szczęśliwy, dotarłem do wymarzonego końca mojej wycieczki. Zapominając o głodzie, beztrosko położyłem jedzenie na naszej wycieraczce. Rozbawieni i głośno rozmawiający współmieszkańcy, gdy zapukałem do drzwi, nagle ucichli. Pukałem dość długo bez skutku, słysząc jedynie szepty w środku.

— Otwórzcie, to ja! — wołałem. — Jestem sam. Otwórzcie.

Kilkukrotnie błagalnie powtórzyłem nawoływanie i w momencie, gdy traciłem nadzieję, że to ci obcokrajowcy, właściwy blok i drzwi, usłyszałem brzęk klucza przekręcającego bębenek zamka.

— Myśleliśmy, że to emigracyjni — powiedział przejęty Ukrainiec, otwierając drzwi.

Nogi rzucane pod kłody

Lub odwrotnie czy na zmianę (nocną). Wszystko po to, by schudnąć dla urody i wciąż być młody

W trakcie pracy nie obyło się bez problemów. Kierownik sklepu był bardzo niezadowolony z pięćdziesięciokilkuletniego Litwina, który ignorując jakiekolwiek wytyczne BHP, pędził jak szalony uliczkami supermarketu, pchając huczącą i pylącą maszynę do polerowania podłogi. Litwin nie zważał na nic i wydawało się, że jego rosnąca zła sława, typowa dla maniaków lub seryjnych morderców, tylko motywuje go do coraz to pewniejszych ataków i prób zderzeń czołowych ze wszystkim, co się porusza lub stoi na jego drodze. Nie tylko klienci sklepu, ale i pracownicy zaczęli uciekać przed wariatem ścigającym ich po sklepowych alejkach. Byłem świadkiem, jak pewien biedak wykładający towar na górne półki zeskoczył z drabiny i z przerażonym wyrazem twarzy umknął w popłochu, a niewzruszony Litwin, skupiony na powierzonym mu zadaniu, szybko wypolerował podłogę pod spadającą drabiną.

Największa na świecie sieć hipermarketów Walmart chlubiła się wypracowanym przez lata bezpieczeństwem pracy, często zatrudniając emerytów i osoby upośledzone (pewnie dlatego sam się tam znalazłem), często tylko po to, by powitali klientów ciepłym: „Dzień dobry, jak się dzisiaj czujesz?”. Zaniepokojony kierownik wziął mnie na stronę i rzekł:

— Proszę cię, powiedz temu szaleńcowi, żeby zwolnił, bo komuś w końcu stanie się krzywda.

— Nie ma problemu, pogadam z nim — obiecałem.

Rozmowa z wiekowym Litwinem nie przyniosła żadnego rezultatu, rzucił krótko:

— Я такoй работал три месяца в другом Волмате, и так я буду работать (dla nieznających cyrylicy: Ja takoj rabotał tri miesiaca w drugom Walmatie i tak budu rabotat).

Chciałem zadać mu pytanie, czy nie zastanawiał się, co mogło być powodem jego przeniesienia, ale szybko wystartował i pognał z polerownicą potocznie zwaną „bafarką”. Kierownictwo narzekało również na Arletę, młodą Litwinkę, że sprząta kantynę przed przerwą na posiłek, a nie po niej. Jeden z przełożonych kazał mi zawołać dziewczynę przez megafon. Tak więc po całym sklepie rozległ się głośny okrzyk:

— Arleta, paszła do lanczruma!

Litwinka podeszła do nas nieśmiałym krokiem i ze zdziwioną miną zapytała:

— Co stanęło się? — zapytała, o dziwo jakoś bardziej zrozumiale niż zwykle. Przestraszona, przełamała się i zaczęła mówić w języku przypominającym polski.

Zastępca kierownika, Amerykanin, wyjaśnił z lekkim podenerwowaniem, że powinna sprzątać po przerwie na posiłek, bo sprzątanie czystej stołówki tuż przed konsumpcją nie ma żadnego sensu. Wspomniał również, że próbował jej to jakoś wytłumaczyć kilka razy wcześniej, ale bez jakichkolwiek rezultatów. Niestety, chyba zanadto zaufał moim zdolnościom językowym, bo polecił mi również przekazać Arlecie, żeby opróżniła lodówkę z pozostawionego jedzenia dopiero po zakończeniu zmiany. Następnego dnia wicedyrektor przybrał dziwną postawę i z lekkim zdziwieniem, a może nawet pewną rezygnacją, podziękował mi za pracę Arlety, mówiąc:

— Super, że w końcu posprzątała po naszej pierwszej przerwie. Udając się na naszą drugą, główną przerwę na posiłek, ucieszyliśmy się, widząc po raz pierwszy czystą stołówkę. Ale niestety nie mieliśmy co jeść, bo lodówka została umyta, a wcześniej opróżniona.

Nazajutrz nasz polski szef zadzwonił do mnie.

— No cześć, i jak tam praca?

— Może być, ale mam problemy językowe.

— No to musisz podszkolić ten swój angielski — oznajmił.

— To nie z angielskim mam problemy, ale z rosyjskim — wyjaśniłem.

— Mów do nich dużymi literami, a zrozumieją — przykazał.

Nie zrozumieli. Po kilku skargach do głównego dyrektora na temat wariata z bafarką kierownik przypominał się bardziej stanowczo.

— Powiedz mu, żeby przestał pracować na tej maszynie, bo ludzi pozabija. Najlepiej zwolnij go, bo nie mogę już na to patrzeć. Mój szef dzwonił do mnie z pretensjami, że nie panuję nad sytuacją.

— Ja nie jestem jego szefem, ja tu tylko tłumaczę, a on mnie w ogóle nie słucha. Może ty z nim porozmawiasz?

— OK, zawołaj go.

Po chwili położył rękę na ramieniu Litwina i z uśmiechem poklepał go, jakby obawiając się jego reakcji.

— Good job, very good job (dobra praca, bardzo dobra praca) — powiedział to z tak szczerym uśmiechem, że zdębiałem.

Jeszcze chwilę temu pałał taką złością, a teraz traktował go jak najlepszego kumpla. Nie mogłem pojąć, skąd ta nagła przemiana a’la dr Jekyll i Mr. Hyde. Byłem pewien, że kierownik opieprzy Litwina równo w polskim stylu. Zgłupiałem zupełnie, a on kontynuował pochwały, niemal tuląc go do siebie.

— Good job, but NOT on this machine! — Mówiąc NOT, kilka razy rozłożyście machnął rękoma i zmienił ton wypowiedzi. Wskazał jeszcze raz na polerownicę i powtórzył gestykulację, intonując NOT ON THIS MACHINE (NIE na tej maszynie). Nie krzyczał, ale był stanowczy i poważny. Wtedy właśnie zrozumiałem powiedzenie: Everything before the word „but” is horse shit, czyli w prostym tłumaczeniu: Wszystko przed „ale” jest gówno warte.

Nie chciałem, żeby starszy pan został bez zatrudnienia, więc zaproponowałem mu zamianę naszych narzędzi pracy. Trochę przestraszony zgodził się od razu i zaczął wypytywać mnie o swoje nowe obowiązki. Znam się dobrze na obsłudze odkurzacza, więc wyjaśniłem co i jak. Nie miałem jednak zielonego pojęcia o obsłudze polerującego potwora, maszyny zwanej bafarką.

— Dobra, powiedziałem ci, co robić z odkurzaczem, więc pomóż mi z tą maszyną.

— Niech ukraiński „superwajzer” ci wytłumaczy — odburknął.

Po nocnych zmaganiach z bafarką usłyszałem rosyjskie przekleństwa: „Psia blać, Polak, na chujów sto!…” itd. — wiązanka przekleństw (pod adresem jakiegoś Polaka) zdawała się nie mieć końca.

W tym momencie zobaczyłem, jak Litwin w obłokach kurzu ręcznie wyciąga brud i śmieci z odkurzacza, pokasłując i plując z odrazą.

— Powinieneś przygotować mu odkurzacz — napomknął do mnie Ukrainiec.

— Co? To on nie wie, że do odkurzacza wkłada się worki? — spytałem zdziwiony.

Sytuacja w domu dodatkowo pogorszyła się, gdy niosłem brudne rzeczy do stojącej na korytarzu pralki. Pranie kosztowało dwadzieścia pięć centów i chyba ta astronomiczna kwota zachęciła Litwina do pogoni za mną.

— Magu z toboj? — spytał, pokazując mi swoje gacie i skarpetki.

— Nie — odparłem z obrzydzeniem.

Zazwyczaj nie jestem asertywny, ale widok żółtobrązowej bielizny z ilością dziur porównywalną do tej w szwajcarskim serze nie pozwolił mi się zgodzić na współdzielenie pralki. Utrata możliwości zaoszczędzenia równowartości polskiej złotówki bardzo go zabolała i zaczął pałać do mnie widoczną nienawiścią.

Nadeszła zima, a ja, budząc się, poczułem dziwne dreszcze. Pomimo tego, że moje łoże składało się z tego samego materiału, co gumowe, dmuchane sex lale, nie były to dreszcze podniecenia. Zorientowałem się, że w mieszkaniu nie działa ogrzewanie. Pomocna Amerykanka, która szczerze polubiła ciężko pracujących Europejczyków i zaprosiła nas na święta do swego domu, podjechała ze mną do spółdzielni. Początkowo mili recepcjoniści, gdy tylko dowiedzieli się, o którym lokum mowa, zmienili ton.

— Byliśmy tam kilka razy i nikt nie raczył otworzyć, mimo że słychać było, że ktoś jest w mieszkaniu. Zaczęliśmy głośno walić w drzwi i też nie pomogło. Nie ma sensu tam jechać.

— Bardzo proszę, mogą panowie pojechać ze mną, bo mróz robi się nie do zniesienia.

(Szczególnie, że spałem na zimnym gumowym materacu).

Naprawa trwała krótko. Fachowcy spojrzeli tylko na stan mieszkania, krzywiąc się lekko, i wyszli. Momentalnie zrobiło się ciepło, ale zamiast radości lokatorów zobaczyłem ich zmartwione miny.

— Teraz pewnie dojdą nam koszty ogrzewania.

— Przecież nie płacimy za rachunki. Tylko stałe dwieście dolarów miesięcznie od osoby — odparłem.

— Pewnie teraz coś doliczą. A tak w ogóle nie chcemy jechać do niej na święta, jakieś prezenty trzeba by było kupić.

Aby przełamać ten marazm, postanowiliśmy kupić telewizor. Każdego dnia jeden z nas miał sprawdzać oddalony od nas o trzydzieści minut drogi charytatywny komis „Good Will”, gdzie Amerykanie zostawiali swoje stare rzeczy na sprzedaż, by zysk pomógł potrzebującym. Po dwóch dniach dwie wysłane z misją osoby oznajmiły, że w sklepie nie było telewizora. Nadeszła moja kolej. Po wejściu do sklepu od razu ujrzałem dwa stare telewizory i dałbym sobie rękę uciąć, że przynajmniej jeden z nich był tam już kilka dni wcześniej. No cóż, słowo się rzekło i teraz będę targał ten ciężki, stary, sześcienny model TV. Na szczęście dla mojego kręgosłupa zwróciłem uwagę na karteczki porozwieszane w sklepie: „Jutro wszystko po dolarze”. Miła obsługa potwierdziła.

— Tak. Wszystko, co tu widzisz, jutro będzie kosztować jednego dolara.

— Nawet ten telewizor za trzydzieści dolarów?

— Wszystko, co tu widzisz — powtórzył jeden z ekspedientów.

Zadowolony przekazałem współmieszkańcom dobre wieści i następnego dnia wypadła kolej Ukraińca, by sfinalizować zakup. Po trzech godzinach wszedł do domu z telewizorem i dwoma dwuosobowymi materacami.

— Jak to przytargałeś?

— Sprzedawca mnie podwiózł.

— Przecież nie mówisz po angielsku, co mu powiedziałeś? — zapytałem zaciekawiony.

Pokazał mi swój nowy nabytek. Był nim dość mały, ale toporny komputerowy tłumacz z syntezatorem mowy. Z elektronicznym akcentem zardzewiałego robota odparł:

— I PAY YOU TRI DOLARS AND YOUR DELIVERY TO MY HOME.

— I co się stało? Co odpowiedział? — nagabywałem, ledwo powstrzymując wybuch śmiechu.

— Nic nie powiedział, tylko zaczął się śmiać. — Ukrainiec spoglądał przed siebie, jakby wyrządził mi jakąś wielką krzywdę.

— I co dalej? — ponagliłem, bo wiedziałem, że już długo nie wytrzymam i niebawem ryknę kozim głosem.

— Powiedziałem: I PAY YOU FIFTEEN DOLARS AND YOUR DELIVERY TO MY HOME i wtedy się zgodził na dostawę. — Jeszcze raz usłyszałem elektroniczną wersję języka angielskiego i z coraz większym trudem starałem się utrzymać powagę.

— Super, to co cię tak smuci? — spytałem po chwili, gdy powstrzymałem następną, narastającą kaskadę śmiechu.

— Mogłem najpierw zaproponować mu pięć lub dziesięć dolarów — przemówił zamyślony.

Był pełen rozterek. Najpierw jego twarz wyrażała dumę z nawiązania rozmowy po angielsku, po czym przybrał rozgoryczoną minę człowieka ze złamanym sercem, który z miłości do mamony z niebywałym smutkiem wspomniał „zawyżony” rachunek. Dodatkowo w część wypowiedzi wkradł się bezduszny, syntetyczny głos robota. Ten metalowy dźwięk brzęczy mi w głowie do dziś i niezmiennie wywołuje radość z doświadczeń i nieprzewidywalności życia. Kontrast pomiędzy tęgą, dumną miną Ukraińca a tą zakłopotaną i beznamiętnym, syntetycznym głosem robota był powalający.

— Ha, ha! — Nie wytrzymałem. — Kupiłeś towar wart z siedemdziesiąt dolarów za piętnaście i się martwisz. Przecież i tak się na to składamy. Trzymaj trzy dolary ode mnie.

Nowy rozdział?

Czy jeszcze stary?

W pracy układało się coraz lepiej. Pomału poznawałem pracowników nocnej zmiany. Dopasowywałem się do ich harmonogramu zajęć. Zagadywałem ich, ćwicząc język angielski. Okazali się bardzo mili i przyjaźni.

— Czy mam wypolerować podłogę, jak będziesz miał przerwę? — spytałem nieśmiało osobę, która uzupełniała luki na półkach.

— A czy mógłbyś to zrobić teraz? No wiesz, w czasie przerwy lubię kokietować dziewczyny, a ta twoja maszyna zagłusza nawet moje krzyki.

— Pewnie, dziękuję — odparłem.

— To ja też dziękuję. — Mrugnął znacząco, wskazując na dziewczęta w dziale obok. — Aha, jak będziesz w dziale z narzędziami, to uważaj. — Zmienił głos w szept. — To rasista.

Z pewnym niepokojem podchodziłem do miejsca, gdzie miałem pierwszy raz w życiu spotkać człowieka, o którym mówiono z taką bojaźnią. Spodziewałem się tęgiego, napakowanego gościa o aryjskich rysach twarzy, z tatuażem „Nienawidzę Polaków” widocznym zaraz pod swastyką. W owym czasie stawiałem znak równości pomiędzy rasizmem a ksenofobią. Ucieszyłem się, że zamiast białej, ziejącej grozą bestii napotkałem całkiem miłego Murzyna, który odezwał się do mnie pierwszy, wskazując alejki swojego miejsca pracy.

— Jak chcesz, to zaczynaj, ja zrobię sobie chwilę przerwy — oznajmił.

— Super, dzięki — odpowiedziałem z uśmiechem i szybko zabrałem się do roboty. Ze strachem rozglądałem się wokoło, wypatrując lecących w moim kierunku ostrych narzędzi, wyrzuconych przez potwora czy też mordercę, czyli pierwszego napotkanego rasistę.

Przeżyłem.

Pewnie miałem szczęście i wspomniana bezwzględna osoba ma urlop. Ciekawość wzięła górę. Chciałem dowiedzieć się, jak wygląda ten oprawca, abym mógł pokonać swój lęk, ewentualnie szybciej uciekać, jeśli go zobaczę. Zapytałem więc zakładowego casanovę.

— Trochę mnie przestraszyłeś tym rasistą — napomknąłem cicho. — Byłem wczoraj na tym dziale i go nie spotkałem. Ma wolne?

— Nie, pracuje. Był wczoraj.

— To może akurat miał przerwę, bo ja rozmawiałem tylko z całkiem miłym czarnoskórym.

— To właśnie on — wyszeptał.

Odszedłem zdziwiony. Nie mogłem uwierzyć, że osoba o czarnej karnacji może być rasistą. Dopiero późniejsza wyprawa do Anglii uświadomiła mi, że niezależnie od odcienia skóry możemy zachowywać się równie podle w stosunku do siebie. Niestety, żaden kolor nie chroni przed głupotą i ignorancją.

Pewnego dnia kierownik hipermarketu dyskretnie rozejrzał się po sali, czy nikt nas nie podsłuchuje, i ostrzegł mnie:

— Słuchaj, Lukas. Ktoś kradnie towar. Znaleźliśmy rzeczy ukryte pomiędzy pustymi paletami.

— To na pewno nikt z nas.

Nikt z naszej załogi nie jest na tyle inteligentny — pomyślałem. Poza tym wracamy razem do domu.

— Proszę, przekaż tylko innym, żeby niczego z firmy nie wynosili.

Przekazałem i zaraz po moim przekonującym wykładzie na temat konsekwencji niesubordynacji stary Litwin wyciągnął pusty słoik i zaczął napełniać go zielonkawoniebieską cieczą.

— Co robisz? — zapytałem. — Przecież przed chwilą mówiłem, żeby niczego nie wynosić.

— Okna trzeba umyć — odparł i wyszedł urażony.

Okien nigdy nie umył, zapomniał pewnie zabrać reszty sprzętu do mycia.

Kilka dni później doszła do mnie wiadomość, że w innym walmarcie zwolnili faceta za kradzież kopy jaj, wartej dolara. Zdziwiłem się, bo droga i drobna biżuteria była swobodnie wystawiona na niczym niezabezpieczonych wieszakach. Sam znalazłem złoty pierścionek pod dywanem obok, ale zamiast do kieszeni odłożyłem go na miejsce.

Moja podłogowa polerownica zaczęła szwankować. Coraz więcej siły potrzebowałem, żeby ją pchać. Jak dziki koń ze złowrogim rykiem uciekała na różne strony, nie dając się prowadzić prosto. Poza wyrzucanym dymem okruchów zdartej nawierzchni podłogi zaczęła wypuszczać gaz.

Rozmowy ze współtowarzyszami pracy sprowadzały się do jednego tematu — pieniędzy. Przeważnie każda dyskusja kończyła się makabrycznym zdaniem:

— A jak nie oddadzą nam depozytu?

Firma opóźniała wypłatę o miesiąc, tłumacząc to depozytem.

— Dostajecie pieniądze co miesiąc? — spytałem.

— Tak — odparli.

— To dlaczego myślicie, że wam nie zapłacą później?

— To depozyt — powtarzali niezmiennie, zawsze bardzo przerażeni.

Atmosfera strachu zaczęła mi się udzielać, poza tym warunki pracy przez uszkodzony sprzęt znacznie się pogorszyły. Postanowiłem więc zadzwonić do mojego nowego szefa, którego jeszcze nie miałem przyjemności poznać, ale kierowca (lub kierownik) zostawił mi jego numer, bym mógł z niego skorzystać w razie jakichkolwiek kłopotów. Byłem pewien, że otrzymam odpowiednią radę, wsparcie albo rekompensatę finansową, gdyż rodak na pewno doceni mój ogromny wkład pracy do sukcesu jego przedsiębiorstwa. Pocieszy i wspomoże.

— Dobry wieczór!

— Czego chciałeś?

— Bafarka się psuje i ciężko się nią pracuje.

— To idź do kierownika sklepu.

Przedstawiłem mu swój punkt widzenia i nurtujące mnie problemy. W czasie rozmowy, pewnie ze względu na sporą odległość między nami, co rusz podkręcaliśmy głośność debaty. A przy ostatnim jego zdaniu byłem zmuszony do odsunięcia słuchawki o kilka centymetrów od moich wrażliwych uszu.

— To nie jest, kurwa, przedszkole. Zrozumiałeś? Ty jesteś tam, żeby zapierdalać.

— Jeśli tak pan stawia sprawę, to składam dwutygodniowe wymówienie i z dniem pierwszego stycznia kończę pracę.

— Dlaczego, kurwa, pierwszego? Może drugiego, trzeciego?! — wykrzyknął.

— Może być. — Mocno zdenerwowany rzuciłem słuchawką.

Tego samego dnia powiadomiłem kierownika hipermarketu o uszkodzonej maszynie, ale stwierdził, że wszystko z nią OK. Dopiero trzy dni później, kiedy zacząłem krwawić z nosa, zabronili mi jej używać i szybko załatwili zastępczą. Praca na nowym turbosprzęcie była znacznie łatwiejsza. Zacząłem nawet przyzwyczajać się do apokaliptycznych wizji naszej załogi konserwatorów powierzchni płaskich. Litwinka, która jak dla mnie wykonywała najtrudniejszą pracę — należało do niej między innymi dbanie o czystość toalet (często zastanawiałem się, jak poradziła sobie z niby naturalną rzeczą, która w dziwny, nienaturalny sposób znalazła się w pisuarze) — powiedziała mi, że po powrocie na Litwę będzie wszystkim opowiadać, jaką to fajną pracę znalazła w amerykańskim butiku. Jej mąż mył okna. Ku mojemu zdziwieniu razem postanowili tu zostać i pracować jeszcze przynajmniej rok. Na pytanie: „Dlaczego? Przecież macie dziesięcioletnią wizę turystyczną, możecie wrócić do kraju, zobaczyć swoje dzieci i po krótkim czasie wrócić tu, nie tracąc ważności wizy”, nie uzyskałem odpowiedzi.

Niecały rok później dowiedziałem się o wielkiej, ponadstanowej aferze, w której wyszło na jaw, że największa sieć hipermarketów Walmart zatrudnia nielegalnych emigrantów do nocnego sprzątania. Zrobiło się niezmiernie przykro, że moi dawni współpracownicy będą mieli kłopoty, a może nawet, pomimo nad wyraz ciężkiej pracy i odkładania za wszelką cenę, stracą swoje oszczędności i prawo wjazdu na terytorium Stanów Zjednoczonych.

Monotonia conocnej pracy przestała być aż tak nużąca, poznałem sporo ciekawych ludzi. Byłem nawet raz w barze i wypiłem szybko dwa piwa. Po namowie wiceprezesa polskiej spółki „sprzątanie na czarno” byłem na katolickiej mszy świętej.

— Łukasz. Najlepiej zrobisz, jak wbijesz się w garnitur i pójdziesz na mszę. Kierownik nocnej zmiany jest zagorzałym katolikiem, więc wyrobisz sobie fory.

Tak zrobiłem. Po mszy poczułem się jak Judasz, który sprzedał się za kilka miedziaków. Żałowałem, że dałem się skusić i sprzedałem tak tanio kawałek swojej duszy.

Po powrocie do mieszkania, żeby zagłuszyć donośny głos mojego sumienia, szybko włączyłem się do rozmowy z domownikami.

— Ha, ha. Czyżby cię oświeciło w tym kościele? — zaśmiał się Ukrainiec.

— A o co chodzi? Inaczej wyglądam? — Popatrzyłem na zdziwionych obserwatorów.

— Wyglądasz tak samo, ale gadasz z nami po rosyjsku.

Miał rację. Bezwładnie przełączyłem się na język, który słyszałem w USA częściej niż angielski. Atmosfera domowa poprawiła się znacząco, wszyscy poznawaliśmy i rozumieliśmy się coraz lepiej. Ale jak to zwykle bywa, była to cisza przed burzą.

Szybkim krokiem zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Radosny, świąteczny nastrój został brutalnie przerwany. Bez najmniejszego ostrzeżenia ktoś zawzięcie zaczął szarpać za drzwi, wywołując paniczny strach u moich przyjaciół. Zamarliśmy. Przez nasze umysły przebiegła jak strzała jedna prosta myśl: emigracyjni. Drzwi otworzyły się z hukiem, a w futrynie ukazała się postać naszego polskiego szefa, do złudzenia przypominająca pozę Bruce’a Lee w Wejściu Smoka. Jego purpurowa twarz i kurczowo zaciśnięte knykcie zdradzały zdenerwowanie i determinację do podjęcia walki. Wszedł pewnie w głąb mieszkania. Zaraz za nim pojawił się drugi mężczyzna, którego mętny i obojętny wzrok uciekał od konfrontacji. Szef rozluźnił trochę mięśnie żuchwy, co pozwoliło mu wysyczeć zdanie.

— Pakuj się. Już tu nie pracujesz. — Trzęsącym się palcem wskazał na mnie. — On zajmie twoje miejsce. — Wycelował w nieznajomego drugą ręką.

— Dobrze — odparłem zaraz po tym, jak wyszedłem z lekkiego szoku. — Mógł pan zadzwonić wcześniej, to byłbym już gotowy — zaznaczyłem, chociaż do ust cisnęły mi się inne słowa.

— Jakoś tak wyszło — odburknął i rozluźnił się, pewnie dlatego, że obyło się bez fizycznej agresji. Nie wiem, jak wyglądały inne rozstania z „jego” pracownikami, ale było widać, że spadł mu nie kamień, ale spory głaz z serca.

— Zaraz będę gotowy. Czy możesz mnie zawieść do Chicago? — spytałem.

— Jak się pospieszysz, to nie ma sprawy, ale ruchy, bo już późno — powiedział rozkazująco.

Pakowanie zajęło mi tyle czasu, co zapięcie walizki. Poczułem dziwną radość z braku posiadania szuflad, bo nie musiałem wyciągać z nich swych rzeczy. Byłem zwykłym szeregowym pracownikiem i podejrzewałem, że żeby posiadać półkę, trzeba było zostać przynajmniej półkownikiem. Oddaliłem się od natrętnego spojrzenia „szefa”, przechodząc do kuchni. Reszta naszej starej brygady zrobiła dokładnie to samo, tylko trochę wcześniej. Zlustrowałem wnętrze i powiedziałem:

— Słuchajcie. Wszystko to zostawiam dla nowego pracownika. Przekażecie mu to? — poprosiłem ładnie, bo zależało mi na tym, by mój następca miał łagodniejszy start ode mnie. Nie wiedziałem jednak, czy wypada oferować jedzenie, w szczególności to napoczęte, obcej osobie. Krępowałem się.

— Niet. My budiem kuszat (będziemy jeść) i rachunek za materac zostaw, to do sklepu oddamy! — usłyszałem.

Żałowałem, że w tym pośpiechu nie miałem choć chwili, by zapoznać się z nieznajomym, który miał mnie zastąpić, i przekazać mu to, co pozostawiłem. Pomiędzy nami stał władczo ponaglający „kierowco-kierownik”. Najprawdopodobniej stworzył tę barierę w obawie, bym nie przekazał za dużo niewygodnych informacji lub nie zaczął ostrzegawczo mrugać alfabetem Morse’a.

Po negatywnej odpowiedzi lokatorów zamurowało mnie zupełnie i nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie brałem nawet pod uwagę możliwości odmowy, a co dopiero szokującego wyznania, że przywłaszczają sobie moje mienie. Nie mogłem wyjść z szoku, że za kilka dolarów można wyzbyć się nie tylko dobrych manier, ale i przyzwoitości, godności i empatii, czyli właściwie wszystkiego, co ludzkie. Machnąłem po prostu ręką i wyszedłem, wiedząc, że nic nie wskóram. Nawet gdyby mi przytaknęli pod moim naciskiem, to i tak zmieniliby zdanie zaraz po moim wyjściu. To po prostu było zapisane w ich zaciekłych minach. Zamiast na gościnę, to właśnie na te miny nadzieje się mój zmiennik — pomyślałem i posmutniałem przez to bardziej niż przez niezapowiedzianą utratę pracy. Ja dałem ponad dwa tygodnie wypowiedzenia, zdziwiłem się, że do mnie nikt nie zadzwonił.

W drodze powrotnej przełamałem lody długotrwałego milczenia i zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Oznajmiłem, że nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy i gdybym wiedział o tym trochę wcześniej, mógłbym coś sobie zorganizować w Chicago.

— Miałem pracować do stycznia — zagaiłem.

— Wyszło, jak wyszło — powiedział trochę zakłopotany.

— Bez żalu — odparłem nieszczerze. — Ale czy mogę chociaż skorzystać z twojego telefonu? — spytałem, bardzo obawiając się odmowy. Zostało niewiele czasu, by coś zorganizować. Było już na tyle późno, by wiedzieć że w Chicago będziemy po północy. Chciałem znaleźć chociaż tymczasowe zakwaterowanie. Szukanie noclegu pieszo, i to bez telefonu, za to z całym dobytkiem, było dość ryzykowne.

— Telefon? Bez problemu. — Zadowolony dał mi ceglastą komórkę, tak jakby w ten sposób oczyścił się z wyrzutów sumienia.

— Dziękuję. — Z ulgą chwyciłem za „telefon do przyjaciela”.

Najpierw zadzwoniłem do pana Mirka. U niego w małym mieszkanku zamieszkała kolejna osoba z jego rodziny, więc nie miał dla mnie miejsca. Nie miałem mu tego za złe. Wiadomo, że święta lepiej spędzić z bliską rodziną niż ze zdesperowanym znajomym, więc nie nalegałem. Nie miałem prawa nikogo stawiać w takiej sytuacji, szczególnie przed świętami, ale nie miałem zbyt dużo możliwości do wyboru. Tak właściwie pozostał mi tylko jeden numer telefonu do znajomych.

Po dłuższej chwili oczekiwania odebrała moja kumpela Ola. Wyjaśniłem sytuację, w której się znalazłem, i poprosiłem o pomoc. Na odpowiedź czekałem dość długo. Ona konsultowała się ze swoim tatą, a ja w międzyczasie zastanawiałem się nad tym, jak się buduje ciepłe amerykańskie kartonowe domy i w którym miejscu zatłoczonego miasta mógłbym umieścić jeden dla siebie. Wreszcie wspaniałomyślnie zgodzili się mnie przyjąć, a ja odgoniłem ze swojej wyobraźni obrazy niedalekiej przyszłości, w której nocą walczę ze szczurami o trochę jedzenia tudzież spokoju.

Na miejscu pojawiliśmy się dawno po północy. Długo i z wielkim niepokojem czekałem, aż ktoś odbierze telefon i wyratuje mnie z bezdomności.

— Zaraz schodzę po ciebie. — Głos ze słuchawki uspokoił moje skołatane serce.

— Czy mogę dostać wypłatę? — zapytałem kierowcę i byłego „szefa”.

— Nie mam ze sobą tyle gotówki. A masz social security number?

— Jaki numer? Nic nigdy nie mówiliście o żadnym numerze. — Podenerwowany spojrzałem mu w oczy.

— To nie problem — oznajmił. — Znajdź kogoś, kto ma, i zadzwoń do nas, to dostaniesz pieniądze.


Pan J., ojciec koleżanki, przedstawił się i pokazał mi łóżko, po czym szybko się oddalił, by kontynuować senny wypoczynek. Ja niestety nie mogłem zasnąć. Nie dość, że odzwyczaiłem się od snu w nocy, to jeszcze biłem się z myślami: „Co dalej począć?”. Syczący grzejnik co pewien czas ze świstem wypuszczał parę. Ten dźwięk potęgował burzę w mózgu. Zastanawiałem się, co prędzej wybuchnie.

Zacząłem obliczać plusy i minusy pobytu w Ohio i doszedłem do wniosku, że po prawie miesiącu żmudnej pracy znowu znalazłem się w punkcie wyjścia. Napracowałem się, a nic nie zarobiłem, ale przynajmniej mam na jakiś czas dach nad głową.

Nie jest tak źle — pomyślałem. Chociaż nie mogę zasnąć, to chociaż żyję w amerykańskim śnie.

Rozdział 4
Chicago

Grudniowe słońce wybudziło mnie z letargu. Jego nieśmiałe promienie zaczęły przebijać się przez grube zasłony i mogłem zapoznać się z otoczeniem. Nie wiedziałem, czy to szare zimowe niebo, czy surowy wystrój wnętrza wprawił mnie w grobowy nastrój. W tym pokoju, oprócz nazwy living room, nie było nic żywego. Pomimo tego, że do pana Johna kilka tygodni temu wprowadziła się córka, mieszkanie wyglądało, jakby od lat stanowiło lokum tylko dla głęboko wierzącego kawalera, który aby skupić się na modlitwie, celowo pozbawił się choćby odrobiny luksusu czy kolorytu mogącego odciągnąć go od życia w ascezie. Barwy ścian były tak zimne, że mój wzrok odruchowo skupiał się na świętych obrazkach. Wielkie okno w stylu wiktoriańskim i ciężki mosiężny krzyż wprowadzały nastrój powagi i skupienia.

Zazwyczaj szybko przyzwyczajam się do nowych warunków i dostosowuję do nich, ale w tym momencie wydawało mi się, że jestem jedynym człowiekiem, który właśnie przeżył apokalipsę i wszystko dookoła, poza mną, jest martwe. Powoli i nieśmiało, niczym wampir wydobywający się z krypty w bocznej nawie kościoła, wstałem z łóżka i popatrzyłem przez okno. Wielki kamień z mojego wciąż gorącego, szybko pompującego serca spadł, gdy zobaczyłem, że świat na zewnątrz, bez zmian, kręcił się i wił. Ten zwykły, codzienny widok był dla mnie zbawieniem. Domownicy, zmęczeni po przerwanym przeze mnie nocnym śnie, mozolnie przemieszczali się do kuchni, co do złudzenia przypominało marsz zombie. Po wymianie zwyczajowych grzeczności zasiedliśmy do śniadania. Gdy spytałem o sól, pan John wskazał na małą komodę.

— Zawsze taniej — powiedział, spuszczając wzrok na talerz.

— Pewnie — odparłem, nie mogąc oderwać oczu od hipnotyzującej zawartości komódki, o dziwo, zapełnionej po brzegi jaskrawymi kolorami zręcznie poukładanych przypraw. Zacząłem zastanawiać się, czy zostało ich choć trochę dla innych konsumentów w lokalnym McDonaldzie.

— Czy słyszał pan może o jakiejś pracy dla mnie? — zapytałem.

— Możesz pojechać ze mną do firmy, to zapytam. Czasem, jak jest ruch, to zatrudniamy kilku bezdomnych alkoholików z Kościoła Miłosierdzia, żeby sobie dorobili. Może i ciebie wezmą do pomocy.

— Super, może się uda — odparłem zadowolony z narastającą nadzieją. Żałowałem tylko, że moje upodobanie do napojów wyskokowych zostało zatarte przez nocną pracę i przez ostatnie trzy tygodnie wypiłem jedynie dwa piwa, więc moja facjata mogła się nazbyt wyróżniać w grupie osób wciąż pijących.

Droga do polskiej firmy produkującej słodycze minęła dość szybko. Miałem dużo pytań na temat Chicago, w końcu pan John mieszkał tam od piętnastu lat. Chętnie i z dumą dzielił się swoim doświadczeniem i wiedzą. Im więcej mówił, tym popadał w coraz to większą megalomanię i zaczynał do złudzenia przypominać Lecha Wałęsę, który zawsze miał pewną i właściwą odpowiedź na każde pytanie.

Dzielnica polska wyglądała tak, jakby zatrzymała się w latach siedemdziesiątych. Przeważały szare i zbudowane z brązowej cegły staromodne budynki, w pomiędzy które co jakiś czas wrzucone były rodzynki nowoczesności. Większość polskich sklepów do złudzenia przypominała mi szarą codzienność komunistycznego PRL-u. Krótko mówiąc, zawiodłem się trochę, bo spodziewałem się tętniącego i szybko rozwijającego się miasta, które niczym wir wprowadzi mnie w erę świetlanej przyszłości. Niestety oczekiwania, że powielę scenariusz filmu Powrót do przyszłości i znajdę się w miejscu o tak rozwiniętej cywilizacji, że z fascynacją jaskiniowca będę podziwiał coraz to nowsze i dziwniejsze wynalazki, zostały niespełnione. Było wręcz przeciwnie, bo nawet styl ubierania czy układania włosów mieszkańców Jackowa był modny w Polsce lata temu.

Nie zmartwiło mnie to za bardzo, a nawet podniosło na duchu, bo zawsze byłem na bakier ze światem mody, któremu tylko czasem, na krótki okres, udawało się utrzymać mnie w ścisłych fasonowych granicach. Niestety większość czasu galanteryjnego więzienia spędziłem w latach osiemdziesiątych, a czarne mokasyny, piramidy i gruby turecki sweter o fasonie tradycyjnego rosyjskiego dywanu na tak długo zagościły w moim stylu, że nie tylko odmienieni modą znajomi, ale i rodzona siostra zaczęła udawać, że mnie nie poznaje. W końcu jednak wybuchła i wykrzyczała, idąc kilka metrów za mną, że jeśli nie wyrzucę tych rzeczy i nie zgolę tego „szczawiego” wąsa, to nigdy więcej publicznie się ze mną nie pokaże. Nie lubię kupować odzieży, a jak już to zrobię, to noszę ją, jak najdłużej mogę, odkładając denerwujące mnie zakupy na jak najbardziej odległy termin. A w przeszłości moje zakupy wyglądały mniej więcej tak:

— Jakie buty ci się podobają? Jaki rozmiar i które chcesz przymierzyć? — Ekspedientka wyczuła zdecydowanego na zakup klienta.

— Najtańsze.

I jeśli były wygodne, to nowe, czarne mokasyny z frędzelkami (których dodatkową zaletą było to, że skutecznie odstraszały natrętne muchy od moich stóp) stawały się moją własnością za jedyne dwadzieścia złotych, i to jeszcze przed denominacją z 1995 roku. W życiu nie zrobiłem lepszego interesu, poza tym nie musiałem już rozmawiać z innymi homo sapiens, bo zostałem zaliczony do grona stylistycznych dinozaurów.

Lubiłem alternatywny i pasjonujący świat mojej bujnej wyobraźni, więc nie przejmowałem się malejącą liczbą znajomych, ale rodzina to rodzina i po ultimatum mojej siostry Oli zakupiłem trochę w miarę uniwersalnych ubrań, o prostym, ponadczasowym kroju. Odmiana była zaskakująca i drastyczna. W owym czasie nie tylko powracający „przyjaciele” chętniej ze mną rozmawiali, ale i nieznajome dziewczęta patrzyły na mnie jakoś tak inaczej niż zwykle, milej, i zachęcały do dyskusji. Kiedyś, gdy byłem na biwaku harcerskim, jedna z nich wykrzykiwała jak wariatka na całą papę: „Kocham cię! Słyszysz? Kocham, ten chłopak w grafitowej koszuli!”. Nim zorientowałem się, że kolor szary (przez niektóre osoby z ewidentnymi problemami egzystencjalnymi, niepotrzebnie tak bardzo komplikujące sobie życie) może być nazywany grafitowym, na głównym placu zebrała się spora grupa gapiów. Wstałem od drewnianego stołu, odwróciłem się i zacząłem krzyczeć: „Idź stąd!”, „Spadaj stąd!”. Przez poprzednie lata nie odzywałem się tak zbyt często, więc mój mały zasób słów musiałem zrekompensować dużą ilością wyrzucanych szyszek, którymi chciałem odstraszyć napastującą mnie dziewczynę i tym samym zakończyć uciechę rozbawionej gawiedzi. Po jakichś pięciu minutach i kilku celnych trafieniach małolata zrezygnowała i schowała się w swojej jamie, tylko trochę przypominającą namiot, a ja już wiedziałem, że moje beztroskie życie samotnika właśnie zaczyna dobiegać końca.

Większość moich rzeczy, pomijając bieliznę (a może nawet ona też), jest wiekowa, więc bez problemu wkomponowałem się wyglądem w tubylczą populację Jackowa.

— Panie Janie, a jak wygląda centrum miasta? — zapytałem.

To pytanie strąciło pana Jasia z piedestału, a jego twarz, wcześniej uśmiechnięta i dumna, przyjęła wyraz głębokiej konsternacji.

— Był pan przecież w śródmieściu? — kontynuowałem nagabywanie.

— Tak oczywiście, downtown, byłem tam dwa razy — odparł nieśmiało, a wyraz „downtown” wypowiedział z takim ostrym, polskim akcentem, że brzmiało to jak „dawntown” (miasto z zespołem Downa).

— I jak wygląda? — dopytywałem z zapałem.

— No tak właściwie to tylko tamtędy przejeżdżałem, więc… — Zapadł nagle w dziwny stan apatii i odpłynął gdzieś myślami, jakby szukał odległych wspomnień, ukrytych głęboko w odmętach jego umysłu. Przerwałem krępującą ciszę i szybko zmieniłem temat na bardziej lekki i tuzinkowy.

— To czym się pan tak właściwie zajmuje?

— Od lat pracuję w tej fabryce słodyczy, jesteśmy jedną z największych polskich firm w Stanach, a ja… — Zadziwiające był tempo, w jakim mój nowy przewodnik odzyskał pewność siebie.

Zaczął opowiadać z wyraźnym samozachwytem o tym, jak bardzo niezastąpioną i ważną osobą jest w tej branży. Odniosłem wrażenie, że bez niego cała ta skomplikowana, słodka maszyneria albo całkowicie się by się zepsuła, albo przynajmniej przepyszne wyroby cukiernicze, zamiast wyjątkowym nadzieniem, byłyby przepełnione goryczą. Natychmiast odtrąciłem okropną myśl o ewentualnej katastrofie tejże gałęzi przemysłu i pozbawieniu tysięcy polskich dzieci niebotycznej słodkości. Wizja ta przeraziła mnie tym bardziej, że święta Bożego Narodzenia zbliżały się szybkimi krokami.

Na szczęście John, pewny siebie, opuścił samochód i udał się w stronę fabryki, zapraszając mnie do środka. Zakład wydawał się opuszczony, stary i niezmechanizowany. Kilku pracowników ręcznie pakowało mniejsze pudełka do większych. Była to bardziej „przepakownia” niż wytwórnia. Stan wyposażenia i blaszanego, połatanego zadaszenia rodził obawę, że zaraz coś się urwie i z hukiem zakończy mój marny żywot, spadając i uderzając z pustym dźwiękiem w moją zatroskaną głowę. Należy pamiętać, że pusty dźwięk zderzenia głowy np. z wazą nie oznacza, że to waza jest pusta.

— Idziesz? — ponaglił mnie John.

— Może pan iść sam, nie chcę panu zawadzać — powiedziałem, udając, że fascynuje mnie wejście do zakładu.

— Dobrze, załatwię sprawę jak najszybciej. — Ciemna przestrzeń pochłonęła go nagle. Zniknął niczym stary, mądry niedźwiedź w swojej jaskini.

Leć i uratuj wigilijne stoły — pomyślałem. Tak aby były przepełnione słodkościami, a szczęśliwe dzieciaki mogły do woli zapychać się czekoladą i być frywolnie nieświadome poświęcenia, z jakim John ratuje dobrego ducha świąt.

W okresie przedświątecznym przeważnie wszystkie firmy, poza pogrzebowymi, z trudem radzą sobie z natłokiem zamówień i powiększają grono pracowników, którzy uwijają się niczym pszczoły w ulu, by poradzić sobie z wymaganiami rynku. Zakład, który właśnie obserwowałem i który powinien przyjąć zwariowaną atmosferę przedświąteczną, był raczej wyludniony. Garstka ludzi leniwie i mozolnie wykonywała swoje obowiązki. Nawet nagłe pojawienie się tak ważnej osobistości jak John nie wywołało paniki i nie pobudziło brygady do zmiany szybkości ze ślimaczej na chociaż żółwią. Ludzie uwijali się jak muchy w smole i gdyby chcieli choć trochę zwolnić, nie mieliby innego wyjścia jak po prostu się zatrzymać. Takie tempo zarezerwowałem sobie na okres mojej starości i pierwszy raz przeszła mi ochota na podjęcie pracy. Po pierwsze przez zagrożenie bezpieczeństwa, a po drugie wiedziałem, że nie utrzymam się w ryzach na długo i niczym wyścigowy koń, który właśnie wybił się z boksu, przyspieszę tempo produkcji, co doprowadzi do zwolnienia z pracy kilku emerytów. Gdy przygarbiony John po około dwudziestu minutach opuszczał gmach, wyglądał jak dziadek, który właśnie przechodzi w stan spoczynku. Jego smutna mina dodawała mu lat, a na zafrasowanym czole wyłoniło się kilka dodatkowych zmarszczek. W zimowych, mało wyrazistych promieniach słonecznych jego siwe włosy straciły połysk, a twarz mu pomatowiała tak, jakby przez chwilą spadła na niego lawina kurzu. Sądząc po wrażeniu, jaki wywarł na mnie budynek fabryki, było wielce prawdopodobne, że tak właśnie się stało.

— Niestety nie udało mi się nic wskórać — oświadczył z takim smutkiem, jakby właśnie przyznawał się do porażki. — Nie ma za dużo pracy, odwiozę cię do domu.

— Trudno — odparłem.

Skoro nawet John nic nie wskórał, to już nikt inny mi tu nie pomoże. Szkoda, że jest tak świetnym pracownikiem. Zapewne tak dobrze zaplanował pracę, że wykonano ją bezproblemowo i niezwłocznie uporano się z przedświątecznym zgiełkiem, i już teraz pracownicy mogą cieszyć się zasłużonym relaksem po tej gonitwie, a ja stałem się przez to zbędny i kontynuowałem bezrobocie.

Po chwili byliśmy już w środku starego, beżowego oldsmobile’a, a nieudolna próba wrzucenia wstecznego biegu była idealnym udźwiękowieniem teraźniejszej sytuacji. Ale jak to mówią ludziska, „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, i głośny zgrzyt skrzyni biegów dał nam idealny temat do dalszej dysputy.

— O, automat z wajchą przy kierownicy, jak to działa?

John natychmiast odzyskał rezon i przyjął opiekuńczy, pouczający ton.

— To stary model, ale wyjaśnię ci działanie. Tak wrzucasz bieg do przodu. To pozycja, przy której parkujesz. A tak się wrzuca wsteczny.

Samochód jeszcze dwa razy wydał jazgot dezaprobaty, ale w końcu uległ sile kościstej dłoni Johna i ruszyliśmy do tyłu.

W drodze powrotnej rozmawialiśmy głównie o mnie i o tym, skąd tak dobrze znam dwie, z jego trzyosobowej gromadki potomstwa, córki. Opowiadałem, że często bywałem w jego rodzinnym domu, który opuścił lata temu w poszukiwaniu chleba, i dobrze znam również jego żonę. Domyśliłem się, że obawia się zostawić mnie sam na sam w domu z piękną córką, więc gdy wspominałem o nich, przybierałem ton zatroskanego starszego brata. Nie udawałem — jego córy, chociaż bardzo ponętne, zawsze kojarzyły mi się bardziej z siostrami niż kochankami i pomimo kilku małych wybryków w stanie upojenia nigdy nie posunęliśmy się tak daleko, żeby skomplikować to proste, przyjacielskie uczucie.

Przyjemna konwersacja zakończyła się w trakcie licznych, nieudanych prób zaparkowania pojazdu. Lubię mieć odmienne zdanie, ale przy tych manewrach moja głowa, rzucana hamowaniem na przemian w tył i w przód, bezwładnie wyrażała aprobatę każdej niewypowiedzianej myśli. Twarz Johna przemieszczała się z lewej strony na prawą i odwrotnie, w zależności od ruchu pojazdu, jakby celowo negowała wszystko w zasięgu wzroku, który co rusz zmieniał kierunek o sto osiemdziesiąt stopni. W pewnym momencie musiałem się powstrzymywać, żeby nie wyrwać mu z rąk kierownicy i nie wykrzyczeć jakiegoś przekleństwa.

Wieczorem zdążyliśmy już przełamać pierwsze lody i dyskutowaliśmy zupełnie swobodnie. John chodził niczym nastroszony paw, z nieskrywaną satysfakcją, że znalazł wiernego słuchacza, który liczy się z jego zdaniem.

— Tata lubi opowiadać o Chicago. — Jego córka Ola ożywiła się nagle i uśmiechnęła.

Bardzo się z tego gestu ucieszyłem, bo lubiłem tą dziewczynę. Przez chwilę przypominała mi samą siebie sprzed lat, kiedy to cieszyła się życiem i nie musiała zażywać silnych antydepresantów. Miałem nadzieję, że wkrótce przestanie je brać i zupełnie wyzdrowieje.

— Wie pan, może gdzie mogę znaleźć pracę? — ponagliłem.

— Jest takie miejsce, stacja benzynowa na skrzyżowaniu ulic Belmond i Milwaukee, tam czekają ludzie szukający dorywczej pracy. Głównie menele — ostrzegł.

— No to jadę.

Powinienem wpasować się idealnie — pomyślałem.

— Jest już za późno. Chcesz, to podrzucę cię tam jutro rano po drodze do pracy — odparł zdziwiony moją nadgorliwością i pędem w poszukiwaniu zajęcia.

— Bardzo dziękuję, chętnie skorzystam z okazji — powiedziałem, ujawniając swój poziom desperacji.

W piątek rano wyskoczyłem z oldsmobila w okolicy stacji Shella. Jej wielkie żółto-pomarańczowe logo przypominało ognisko przyciągające wymizerowanych, skacowanych bezdomnych, którzy niczym ćmy kręcili się wokół w poszukiwaniu pracodawcy.

— To tam. — John wskazał ręką na miejsce docelowe.

— Dziękuję i do zobaczenia.

— Powodzenia. — Miłe życzenia ociepliły mroźny poranek.

Wmieszałem się w tłum i naturalnie ustawiłem w grupie białych osób, tylko z wyglądu przypominających Polaków. Obszerny dach chronił nas nie tylko przed deszczem. Z powodzeniem mógł również stanowić osłonę przed satelitarną obserwacją. Ja, jako emigrant bez prawa do pracy, powinienem się zabezpieczyć przed jakimkolwiek rodzajem inwigilacji.

Zniecierpliwiony lustrowałem każde nadjeżdżające i tankujące auto w nadziei, że jakiś potrzebujący niewolnika kierowca zabierze mnie i wyratuje z opresji, dając chociaż tymczasowe zatrudnienie, dzięki czemu otrzymam długo wyczekiwane zielone banknoty. W obserwacji przeszkadzał mi drapiący w oczy dym papierosowy. Zadaszenie dodatkowo kumulowało ten dym wewnątrz skweru. Na szczęście lekkie powiewy wiatru przesuwały go na boki i ratowały mnie przed zaczadzeniem. Niedopałki niczym bomby spadały pomiędzy dystrybutorami, a ich iskry pobudzały moje serce do większego wysiłku. Paliwo było rzeczywiście tanie. Kosztowało trochę powyżej dolara za amerykański galon, ale — na Boga! — podejrzewałem, że było tak samo łatwopalne jak cztery razy droższe w Polsce. Dziwiłem się, że obsługa stacji nie wyprosiła nas jeszcze, a widok tlących się pocisków nie wywołuje u nich podobnych do moich palpitacji serca. Po niemal godzinnym treningu kardio usłyszałem wymarzone zdanie:

— Potrzebujemy trzech ludzi na dachy.

— Jestem sam, weźmiecie mnie? — Przebiłem się przez tłum malkontentów.

— Potrzebuję trzech, musisz znaleźć jeszcze dwóch.

— Ktoś chętny? — Odwróciłem się i błagalnym tonem powtórzyłem: — Ktoś chce pojechać ze mną?

— Osiem dolarów to za mało — usłyszałem głos jednego z wyczekujących. — Za mniej niż dwanaście, no, może dziesięć, nie pojadę.

Zdawałem sobie sprawę, że ci ludzie mają szczytny plan picia przez co najmniej trzy tygodnie za jedną dniówkę, więc musi być ona jak największa. Ja jednak potrzebowałem kasy, by przetrwać.

— Jest praca, kto chętny? — zdesperowany pytałem ich po kolei.

Większość z nich odwracała wzrok, udając, że mnie nie słyszy. Sprawiali wrażenie, jakby chcieli się wyrzec najgorszego menela z tego grona, który zamiast wonią papierosów, przetrawionego alkoholu i niemytego ciała wolałby śmierdzieć znienawidzonym zapachem świeżego — wskutek pracy — potu. W końcu z grupy około dwudziestu ludzi udało mi się zebrać pełen skład brygady i w tym samym momencie zorientowałem się, że samochód typu pick-up ma już na pace trzech Meksykanów.

— Spóźniłeś się, chłopcze. — Mój niedoszły szef wskoczył do auta i odjechał.

Chociaż nie zostałem zaakceptowany w tym doborowym gronie i rozgniewany odłączyłem się od owego wymagającego stadka, wciąż czekałem cierpliwie na następną okazję. Do późnego popołudnia nie pojawił się ani jeden potencjalny pracodawca, więc zrezygnowany wróciłem piechotą do domu.

Sobotni poranek zaczął się nietuzinkowo. W kuchni przy pustym stole siedzieli John i Ola, oboje mieli dość poważne miny.

— Dziś nie jemy śniadania.

Zastanowiła mnie łatwość Johna w narzucaniu swojego zdania innym. Nie byłem cukrzykiem, więc nie zmartwiłem się za bardzo. Zdarzało się, że czasami pomijałem ten ranny posiłek. Lubiłem gotować i już chciałem zaoferować przygotowanie jedzenia dla wszystkich, łącznie ze zrobieniem zakupów, bo myślałem, że John chce mi coś zasugerować, ale on tylko przeciągał napięcie. W odpowiednim, kulminacyjnym momencie wykrzywił usta, które tak długo powstrzymywał przed uśmiechem, i rzekł:

— Dzisiaj zapraszam was do restauracji, więc lepiej pojechać tam z większym apetytem, mając puste żołądki.

— Wow! — wykrzyczała Ola, a ja nadal nie mogłem zrozumieć, co się właściwie dzieje.

W restauracji „Czerwone Jabłuszko” pojawiliśmy się około godziny drugiej po południu. Cena była bardzo przystępna, bo około sześć dolarów za praktycznie nieograniczoną ilość jedzenia ustawionego na długich ławach. Zaskoczył mnie bogaty wybór dań. Zrozumiałem wówczas intencje Johna, gdyż jedynym ograniczeniem ich spożycia była objętość naszych żołądków. Ten system, zwany all you can eat, był dość popularny i przyciągał sporą ilość Amerykanów, którzy bez łamania języka poprzez próby wypowiedzenia polskich nazw mogli wybrać smakowite kąski i posmakować licznych walorów polskiej kuchni. Jednakże na każdym stole znajdowała się informacja, podana jedynie w języku polskim:

„Możesz napełniać swój talerz do woli,

ile tylko razy zapragniesz, więc prosimy:

nie pozwól, by twoje jedzenie się zmarnowało.

Za resztki pozostawione na talerzu pobieramy

opłatę, uwzględniając ich wagę”.

Pomimo głośnego przeczytania ulotki niewzruszona Ola nałożyła sobie na talerz górę żarcia i większość zostawiła. Ja praktycznie wylizałem swój talerz, bo nigdy nie lubiłem marnować czegoś, co mogłoby uratować komuś życie, np. w Afryce. Staram się wykorzystywać zasoby matki ziemi w jak największym stopniu. Usłyszałem gdzieś, że gdyby na Ziemi mieszkali tylko Amerykanie, to aby zaspokoić ich potrzeby, konieczne byłyby zasoby z pięciu takich planet jak nasza. Nie dziwi mnie więc, że u co trzeciego obywatela tego kraju zdiagnozowano otyłość.

Pod wieczór głośno zabrzęczał telefon.

— Do ciebie. — John przekazał mi słuchawkę.

— Halo, słucham. –Wypowiedziałem te słowa podejrzliwie, zastanawiając się, kto może znać numer, pod którym można mnie zastać.

— Cześć. Nie chciałbyś może wrócić do nas do pracy? Zaistniało wielkie nieporozumienie, nie mieliśmy pojęcia, że robisz na bafarce.

Poczekałem chwilę. Wsłuchałem się w donośny głos w tle naszej rozmowy. Szef, z którym miałem zatarg, nie zadzwonił osobiście, ale dawał swojemu pracownikowi wyraźne instrukcje.

— Zaproponuj mu tysiąc pięćset dolarów — podpowiedział obojętnie.

— Za bafarkę dostaniesz tysiąc pięćset dolarów — powtórzył po przełożonym mój rozmówca.

— Chcą mnie wziąć z powrotem. Jechać? — zapytałem Johna, zasłaniając mikrofon telefonu.

— Jak chcesz, Łukasz, twój wybór — odpowiedział z lekkim smutkiem, sugerującym rychłe rozstanie.

— To jak? Możemy podjechać zaraz po ciebie, zgadzasz się? — ponaglał.

W tle wciąż słyszałem dyrektywy głównego szefa firmy. Ton jego głosu był lekceważący i pełen pogardy. W ten sposób, jakże typowy dla nowobogackich chamów, próbował zaznaczyć swoją wyższość. Czułem, że dyskusja ze mną bez pośrednika byłaby dla niego poniżeniem, przyznaniem się, że wylanie mnie z roboty było błędem, i zrównaniem się z moją, jakże niskiej wagi, osobą.

— Czy nie przeszkadzam wam za bardzo? Za trzy dni są święta — zwróciłem się do Johna, który stał obok, przysłuchując się rozmowie.

— Ależ skądże, możesz zostać, pojedziesz z nami na wigilię.

— Dziękuję za propozycję, ale muszę odmówić. — Z dumą dałem swoją odpowiedź. Nie chciałem wracać do tego miejsca, tym bardziej zaraz przed Wigilią. Byłem pewien, że byłaby to droga w jedną stronę, a przecież sam chciałem zrezygnować z tej pracy z początkiem stycznia.

— Dobra, olej go. — Zawiedziony szef wydał ostatni rozkaz pośrednikowi, który szybko zakończył naszą konwersację.

— Jak chcesz, ale żebyś później nie żałował — powiedział podenerwowanym tonem.

Pewnie obaj nie spodziewali się odmowy i nie wiedzieli, jak na nią zareagować. Ja natomiast (jak tylko właściciel mieszkania udzielił mi pozwolenia na wykonanie telefonu) dowiedziałem się od towarzysza z Ukrainy, który w Ohio właśnie szykował się do pracy, że Polak, który miał mnie zastąpić, wybłagał od Ukraińca dwadzieścia dolarów i zniknął bez śladu.

W niedzielę pojechaliśmy do kościoła św. Jacka, w którym odbywały się msze dla emigrantów, w języku polskim. Od nazwy tego kościoła pochodziła nazwa polskiej dzielnicy — Jackowo. Tłum wypływał poza mury świątyni. Z trudem udało się nam przecisnąć przez zbitą grupę ludzi, którzy licznie stali przed wielkimi wrotami kościoła, tak jakby bali się zrobić kilka dodatkowych kroków, by znaleźć się w środku. Dom modlitwy Świętego Jacka nie różnił się od dobrze mi znanych świątyń w Polsce. Był urządzony tradycyjnie. W symetrycznej wnęce, w centrum ściany znajdującej się naprzeciwko wejścia, znajdował się ołtarz. Był on tak mocno oświetlony, że nie mogłem zobaczyć, co przedstawia. Przesycony błyszczącym się złotem, odbijał światło mocnego południowego słońca i reflektorów. Jego silny blask raził w oczy i skłaniał nie tylko mnie, ale i resztę wiernych do pokornego opuszczenia wzroku. Duży łuk złocistej kopuły osłaniał go przed deszczem. To zadaszenie najprawdopodobniej było inscenizacją wniebowstąpienia. Dwie boczne nawy były jasnokremowe, otoczone pasami bieli i poprzeplatane prostymi, złotymi ornamentami.

Kilka lat wcześniej zacząłem używać własnego, danego mi przez Boga rozumu i przestałem być gorliwym, uległym katolikiem, za którego myśli duszpasterz. Nigdy jednak nie wyzbyłem się szacunku dla wspólnoty połączonej w modlitwie. Jakaś niewidzialna siła pchała mnie w stronę konfesjonału. Musiałem wyzbyć się wielkiego poczucia winy po tym, jak sprzedałem kawałek swojej duszy, udając zagorzałego katolika w kościele w Ohio. Byłem gorszy od taniej ladacznicy czy Judasza. On dostał chociaż trzydzieści srebrników. Ja pojawiłem się na mszy w Ohio nie z potrzeby serca czy poczucia chrześcijańskiego obowiązku, tylko zachęcony marną obietnicą lepszych warunków pracy.

„Jeśli szef zobaczy cię na niedzielnej sumie, to będzie bardzo zadowolony. Na pewno cię polubi i doceni” — przypomniałem sobie radę wiceprezesa, który przywiózł mnie do Ohio.

Musiałem zmyć tę plamę na moim honorze i zamknąć ten rozdział. Mój spowiednik zrozumiał mnie doskonale.

— W trudnościach emigracji wielu rodaków odnajduje na powrót drogę do wiary.

Jak trwoga, to do mamy lub Boga, a jak mamy tu nie ma… — wyszeptałem w duchu.

Z lżejszym sercem i z własnej nieprzymuszonej woli ustawiłem się w kolejce kanibali, aby wzmocnić magię tego miejsca i posilić się ciałem Baranka. John obserwował mnie z dumą i aprobatą. Puszył się jak paw i mędrzec, który doprowadził mnie do źródła życia i pewnego zbawienia. Tym razem jednak zrobiłem to z potrzeby serca, a nie po to, żeby się komuś przypodobać, przekomarzałem się z nim w myślach. Ale dziękuję, że mnie tu przywiozłeś.

Byłem oczyszczony i w ten prosty sposób pozbyłem się poczucia winy. Teraz z czystym sercem mogłem zacząć nowy rozdział i powoli zabrudzać go nową partią przyjemnych grzeszków. Przed wyjściem ostatni raz spojrzałem z pokorą na ołtarz, przeżegnałem się i oddaliłem wraz z Johnem do jego znajomych. Z szacunkiem wysłuchałem natchnionych mszą przemówień i dyskusji. Byłem zdziwiony, że po kazaniu ludzie ci mogli jeszcze mówić o czymś innym niż pieniądze. Ja z przemowy księdza wyłapałem jedynie skargę na drobne datki na tacę, które ledwo co wystarczają na utrzymanie bazyliki i bogobojnych, ubogich duszpasterzy.

„W życiu wam się powiodło i z pomocą Pana naszego osiedliliście się na tej ziemi. Nie zarabiacie już przecież w bilonach. Mimo to nie okazujecie dziękczynienia i na tacę, nawet w święta, wrzucacie tylko monety. Wstydźcie się swojego skąpstwa i niewdzięczności. Oby w niebie nie dosięgła was adekwatna nagroda, godna waszej chytrości” — wciąż brzmiały mi w uszach gromkie słowa kazania. Nie komentowałem i nie oceniałem głębokiej, lecz jak dla mnie ślepej wiary kapłanów. Kto wie, może kiedyś powrócę tu i ponownie podążę drogą Kościoła. Może mam inne zdanie i przewartościowałem swój system priorytetów i wartości, ale na pewno nie jestem alfą i omegą, i chociaż często obrastam w piórka boskiego stanu nieomylności, uznałem, że nie warto palić za sobą mostów, za pomocą których mogę kiedyś powrócić na te dojne (dla Kościoła) pastwiska niczym marnotrawny syn.

Historyjki mojego gospodarza powtarzały się. Z miny jego córki wywnioskowałem, że słuchała już tych samych wykładów, i to nie jeden raz. Nie mówię, że krótkie opowieści nie były ciekawe i pouczające, bo jedną z nich sam przytaczam do dziś, ale przewodziła im ta sama idea: „Nie wychylaj się”, „Tak już jest i lepiej nie wychodzić poza szereg”, np.:

Było dwóch Polaków, jeden czyścił górę domu, a drugi jego dół. Praca za tysiąc dolarów była lekka i przyjemna, do czasu, gdy jeden z nich zwrócił się do właściciela willi:

— Wiem, że kolega bierze miesięczny urlop, a ty szukasz zastępstwa. Mam propozycję. Ja wysprzątam za niego, a ty dopłacisz mi połowę jego pensji i za 1500 dolarów wypucuję ci całą chałupę.

— Dobrze — przytaknął Amerykanin. — Sprawdzimy, czy dasz radę.

Po miesiącu zadowolony wypłacił Polakowi połowę pensji rodaka, który okazał się niepotrzebny i został zwolniony. Mijały tygodnie, a dom był czysty i zadbany. Właściciel posesji stwierdził jednak, że to za dużo pieniędzy jak dla jednego sprzątacza, więc pozbawił go pracy. W prasie umieścił ogłoszenie: „Zatrudnię Polaka do sprzątania dwupoziomowego domku jednorodzinnego. Pensja tysiąc dolarów”, i bez problemu znalazł odpowiednią osobę.

Egzystencja Johna skupiła się na zarabianiu, a jego celem było zniwelowanie wydatków do minimum. Cały tydzień mijał mu rutynowo. Starał się nie wychodzić poza komfortową strefę Jackowa, a nawet zawęził ją do drogi do pracy i do dobrze znanych dyskontów. Wcześniej nie mogłem pojąć, jakim cudem po tylu latach w Stanach po angielsku potrafi powiedzieć tylko maybe (może). Teraz wiedziałem, że tak jest mu po prostu wygodnie i nie potrzebuje rozwoju ani innego świata.

Ja natomiast już w niedzielę wieczorem, po popołudniowym nabożeństwie i tych samych rozmowach, które zamiast motywować, budziły strach przed nieznanym, poczułem się przytłoczony. Byłem ciekawy świata, chciałem poznać go ze wszystkich stron. Nie wystarczał mi chleb i ciepły dom. A skoro byłem w USA, wyrywałem się, by poznać tutejsze obyczaje. Niestety głównie przebywałem w miejscu, które wyglądało jak Polska kilkanaście lat temu, za czasów kryzysu i komuny. Zamiast iść do przodu, zrobiłem krok w tył, a nie lubiłem się cofać. Jednak zwykły szacunek do człowieka, który uratował mnie przed bezdomnością, nie pozwalał mi przełamać tej rutyny. Byłem ograniczony nie tylko granicami polskiej dzielnicy, ale i możliwościami finansowymi. Rzeczywistość zaczęła mnie przytłaczać. Najpierw nudne Ohio, a teraz sceny z Polski sprzed lat. To gdzie ja w ogóle jestem? Wizja takiego życia dusiła mnie, zamykała w wewnętrznym więzieniu, w którym John żył od lat i poza którym, co usilnie chciał mi przekazać, mogło być tylko gorzej. Na szczęście wieczorem zadzwonił telefon (który bardziej pełnił rolę dekoracyjną) i wyprowadził nas z letargu.

Tak jak pierwsza świąteczna gwiazdka, tak i rozmowa z panem Mirkiem zwiastowała dobrą nowinę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.14
drukowana A5
za 49.99