Przedmowa
Do Myszaczka
Chciałabym tu pobieżnie naszkicować, dlaczego w ogóle tę RZECZ piszę, wytłumaczyć się, a także usprawiedliwić chaos, jaki ta RZECZ reprezentuje. Nazywam moją pisaninę RZECZą, bo po prostu nie umiem jej zaszeregować, górnolotnie okreslić ogólnie przyjętym mianem i wpakować w ramy istniejących konwencji pisarskich.
Nie jest to powieść-rzeka, bo RZECZ nie jest powieścią, choć ma dużo wspólnego z rzeką; nie jest to zbiór wspomnień, bo za dużo w niej jest rzeczy zbędnych lub nieistotnych, dygresji nie na temat, cytatów, zwykłej paplaniny i pourywanych ciągów myślowych; nie jest to traktat filozoficzny, bo drżę z obawy zaliczenia mnie do domorosłych filozofów; nie jest to w końcu pot pourri, a w domyśle śmietnik, do którego wrzuciłam wszystkie produkty mojej nadaktywnej wyobraźni — bo w miarę pisania zaczełam nabierać respektu dla samej siebie i wiem, że RZECZ nie zasługuje na to, by zaliczyc ją do tej kategorii.
Kiedy wielokrotnie rozmawiałysmy na temat mojej potrzeby pisania, a Ty gorąco mnie do tego zachęcałaś, ogarniała mnie zawsze trwoga i przerażenie. Wielokrotnie zabierałam się do dzieła, ale szło to jak po grudzie; paraliżowała mnie myśl, że cokolwiek napiszę, będzie to niezrozumiałe, wręcz śmieszne, a w najlepszym razie popłuczyny po kimś innym. Te wszystkie kursy pisania, rady uznanych pisarzy, porady skribentow i ludzi zajmujacych się profesjonalnie sztuką tworzenia piórem, napawały mnie niesmakiem i zniechęceniem. Były być może dobre dla całej rzeszy maluczkich, chcących pisać kryminały i powieści detektywistyczne, pisać dużo, szybko i zarabiać na nich pieniądze.
Ja nie byłam wychowana na takich wzorcach — mierziło mnie to i przygnębiało. No, bo jakże tak? Będąc niezdolną wcisnąć się w te gotowe szablony, myślałam, że to ze mną jest coś nie tak, bozia nie dała talentu, jestem wykopaliskiem z innej epoki i nigdy nie stworzę czegoś, co będzie zrozumiałe dla współczesnych. Czyżby nie było dla mnie ratunku?
Próbowałam, naprawdę próbowałam. Według schematu — pomysł, akcja, osoby, środowisko i katharsis. Nie wychodziło. Za duża presja, za wysoka poprzeczka — a może po prostu za mało samodyscypliny i zero talentu.
RZECZ zaczęłam pisać przez zaniechanie i zanegowanie. Krótkie zapiski wydarzeń, a nawet snów, jakieś użyteczne cytaty, rożne recenzje książek czy programów telewizyjnych, a nawet ad hoc spisywane żale i nastroje. To wszystko było naiwne i chaotyczne, ale spełniło swoje zadanie, a mianowicie stworzyło regularną potrzebę chwytania za pióro. Nadal jednak męczyła mnie bezcelowość tego, co robię. Wyzwolenie przyszło, kiedy napisałam za Twoją poradą, moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. Tym samym, za jednym zamachem pozbyłam sie jednego z najbardziej ciążących mi problemów.
Żeby pisarz mógł wiarygodnie opisać środowisko i postacie, to powinien najpierw je dogłębnie poznać, czuć z nimi, widzieć je na własne oczy — a potem, hulaj dusza — dowolnie je przekształcać, transformować, zmieniać i robić najróżniejsze fikołki.
A ja? — co ja takiego przeżyłam albo widziałam, bym mogła umiescić akcję swojego dzieła w wiarygodnym środowisku? Czy to nie byłaby megalomania? Morderstwo w piekarni, w małym szwedzkim miasteczku?
Tak, oczywiście, mogłabym pomyśleć o powieści sci-fi albo fantasy. Problem wiarygodności by wtedy odpadł. Tylko, że wtedy czułabym, że robię to dla zabawy, a jeszcze nie mam na razie na tyle wyzwolonej przestrzeni psychicznej, żebym mogła się całkowicie wyalienować i przenieść w wyimaginowany świat.
Natomiast wspomnienia — tak. Tu mam „mięso na kościach”, jak to soczyście określają Szwedzi. Nikt lepiej ode mnie nie mógłby przecież opisać środowisk, w których wyrosłam, ludzi, którymi byłam otoczona, czy zdarzeń, w których uczestniczyłam. I jaki zbożny cel! Cokolwiek opiszę, będzie to z pociechą dla moich potomnych. Wystarczy samemu wobrazić sobie, że znajduję nagle gruby tom wspomnień mojej mamy czy ojca, a już nie mówiąc o dziadkach.
Oczywiście, ambicją jest opisać dawne wydarzenia zgodnie z prawdą, ale też subiektywnie, z mojego punktu widzenia. Środowiska i krajobrazy, których już nie ma, ludzi, dawno temu pogrzebanych i zapomnianych. Nie potrafię się jednak, z dawnych nawyków, powstrzymać przed przeplataniem tego ciągu wspomnień różnymi dywagacjami, czasami wymądrzaniem się, a czasami urywkami wspólcześnie dziejących się zdarzeń. Daje to odetchnąć i mnie, i czytelnikowi, a poza tym nie wiąże mnie jakaś absurdalna wydumana ramówka, do której muszę wszystko dopasować, żeby, broń boże, nie wystawało i psuło szyki redaktorom.
Cudowne uczucie! Nikt oprócz moich wnuków nie będzie mnie cenzurował, bo ich na szczęście będą obchodzić głównie fakty, a nie, że składnia gdzieś się załamuje, metafora jest płaska, a rozumowanie głupawe. Najwyżej bedą się śmiać z tego dziwacznego przodka, który wygłupiał się z tym pisaniem, ale w głębi ducha czuję, że bedą mi wdzięczni. Nareszcie też znalazłam się w tej błogosławionej sytuacji, że wręcz nie mogę się doczekać, kiedy znowu przystapię do pisania, że cieszy mnie ta perspektywa, że nie szukam wymówek i odkładam tego na pózniej — bo sprawia mi to ogromną frajdę, odpręża i nadaje sens mojemu życiu.
I tak właśnie, po ciężkim podejściu, zupełnie nieświadomie zaczęłam stosować radę amerykańskiej pisarki Anny Lamott, o której tak pisze Regina Bratt, w swoim poradniku „Bóg nigdy nie mruga”:
„Pierwszy raz zetknęłam sie z jej twórczością w książce „Bird by Bird: Some Instructions on Writing and Life”. /… / Czytała ją większość pisarzy. To już klasyka. Pomysł na tytuł pojawił się pewnego dnia, kiedy brat Anne, wówczas dziesięcioletni, męczył się nad referatem o ptakach do szkoły. Miał trzy miesiące, żeby go napisać, ale zabrał się za to w ostatniej chwili. Bliski łez, usiadł za biurkiem, obłożony książkami o ptactwie, których dotąd nawet nie otworzyl. Jego tata pocieszył go tymi słowami: — „Ptak po ptaku, kolego. Po prostu opisz je po kolei, ptak po ptaku. Oto cała filozofia pisania.”
Tak to wygląda, Myszaku, na dzień dzisiejszy, dokładam tego ptaka po ptaku i buduję tę moją RZECZ, ku chwale przodków i dla pamięci potomnych.
Chcę, żebyś wiedziała, bo trudno jest mi to przedstawić werbalnie — nie jestem w tym dobra, a już szczególnie nie przez telefon.
Bengtsfors, wrzesień 2011
Wstęp
czyli ogary poszły w las
Najtrudniej jest zawsze napisać pierwsze zdanie. To prawda tak oczywista, jak to, że niektóre żaby są zielone. Zdanie otwierające dzieło jest jego wizytówką, nadaje kierunek, zaciekawia i zachęca. Napisanie takiego pierwszego zdania przyprawia zazwyczaj nieszczęsnego pisarza o palpitacje, rwanie włosów z głowy i bezsenność. Ci, którzy już to mają za sobą, a nawet, między innymi, dzięki temu przeszli do historii literatury, zazwyczaj nigdy nie robili z tego problemu, ciach — mach i ruszali z kopyta. Natomiast wszelkiej maści krytycy literaccy, a już szczególnie nauczyciele polonisci, byli na tę kwestię nadzwyczaj wyczuleni.
Pamiętam, jak moja nauczycielka języka polskiego w liceum podkreślała z emfazą znaczenie tej umiejętności przy pisaniu szkolnych wypracowań. Cytowała nam często różne zdania rozpoczynające sławne powieści w klasycznym kanonie literatury polskiej i światowej — ale najbardziej zachwycała się zdaniem rozpoczynającym „Popioły” Żeromskiego — „Ogary poszły w las”.
Napisałam więc ten mały, niewymyślny wstęp właściwie tylko w jednym celu — by się w nim cichutko przyznać, że moje ogary były z początku zdziczałe, leniwe, a przy tym zupełnie niewytresowne. Wypuszczałam je po troszku co kilka dni, a nawet miesięcy, by je trochę obłaskawić, poznać ich usposobienie, przymierzyć się do nieco poważniejszej tresury. Sami zobaczycie, że były bardzo rozbrykane — szarpały się tu i tam, nie wiedząc, w którą stronę tak naprawdę chcą pobiec.
A echo nawoływało — do mnie, do mnie — w zieloną gestwinę pamiętników; tu, tu — w kręte scieżki esejow; tam, tam — w trzęsawisko rozważań filozoficznych; tutaj, tutaj znajdziecie zapomnienie w sadzawce odległych wspomnień.
Posłużyłam się tu metaforą ogarów, by wytłumaczyć się z początkowej chaotyczności i migawkowości mojego dzieła. Mogłam oczywiście niektóre fragmenty wyrzucić (wszystkie podręczniki pisania książek nakazują stanowczo wyrzucać jak najwięcej, okrajać, skrócać i odchudzać, by zapewnić utworowi przejrzystość i zwięzłość), ale zdecydowałam się je zachować. Powodowały mną czysto altruistyczne pobudki. Otóż chciałam się podzielić z czytelnikami moimi koślawymi początkami, by wzbudzić w nich miłe poczucie wyższości, które zwykle prowadzi do dobrodusznej pobłażliwości, a to z kolei zaspokoiłoby moją egoistyczną potrzebę akceptacji.
Oczywiście, pod warunkiem, że przez to przebrną.
Oczywiście, dlatego piszę ten wstęp, żeby zachęcić ich do przebrnięcia.
Oczywiście, że w końcu wytresuję moje ogary, by poszły w las!
Elżunia
Odgrzewane wspomnienia i niesforne refleksje
***
„Jak miło jest znać Pana Leara, co tyle nabazgrał bazgranin.
Niektórzy go cenią nad wyraz, niektórzy zaś mają go za nic.”
Marzec 2010
Kiedy przysiadłam poły, żeby wreszcie zacząć pisać, cokolwiek, by dać ujście tej wzmagającej się z każdym dniem potrzebie wypowiedzenia się, to odkryłam tę małą notatkę o Kontrolancie, napisaną kiedyś, dawno temu, pod wpływem impulsu. Dopisałam do niej historyczne tło wydarzeń.
Od sześciu miesięcy prowadzę samodzielnie (instruowana przez męża, zwanego przez współpracowników Kontrolantem) piekarnio-cukiernię, usytuowaną centralnie w malutkiej miejscowości położonej w malowniczej krainie jezior w zachodniej Szwecji. Moje przedsiębiorstwo korzeniami swymi sięga czasów, gdy w Europie szalała druga wojna światowa, a w Polsce, na Mazowszu, moja dziesięcioletnia mama chowała się przed nalotami bombowymi w maleńkiej ziemiance wykopanej w ogródku przez jej ojca.
W tym czasie życie na prowincji w Szwecji płynęło leniwie, dosyć biednie, co prawda, ale bez obaw, że następnego dnia nie będzie co włożyć do garnka. Mleko z pobliskich gospodarstw było dostarczane regularnie do sklepów, rzeźnik miał pełne ręce roboty, a małe zakłady przemysłowe zapewniały prace mieszkańcom.
Założycielka piekarniczego interesu, Svea, pracowita wdowa, od rana do późnego wieczora wyrabiała ręcznie ciasto, piekła chleby i bułki w niewymyślnym piecu, czasami proste wyroby cukiernicze. Z biegiem czasu rozszerzyła działalność na branżę restauracyjną i z pomocą dorosłego już syna serwowała domowe obiady mieszkańcom miasteczka.
Firma szła coraz lepiej, jej okres świetności przypadł na lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku, aż do czasu, kiedy interes przejął syn, a jego starsza już wiekiem matka wycofała się z aktywnej działalności. Syn wrócił do konceptu piekarniczo-cukierniczego, unowocześnił nieco park maszynowy i nastawił się głównie na wyrób tortów i konfekcji cukierniczej. Zaaranżował również w lokalu maleńką kawiarenkę.
Kiedy w kilka lat po wyjściu za mąż i przyjeździe do Szwecji zaczęłam pracować tam jako ekspedientka, ze zdziwieniem skonstatowałam, że prawie z dnia na dzień stałam się miejscową celebrytką. Powodem tego był prawdopodobnie respekt jaki rodzina mojego chlebodawcy wypracowała sobie przez lata cieżkiej pracy i solidności kupieckiej. Zaufanie, jakim obdarzono nieznaną nikomu imigrantkę, było gwarantem jej prawości.
Czas płynał, pracowałam, doskonaliłam język, polubiliśmy się wzajemnie z mieszkańcami miasteczka. Aż nadszedł czas, kiedy postawiono mi pytanie, czy chcę przejąć i poprowadzić firmę…
Ja! Miłośniczka książek z głową w chmurach, nieśmiała marzycielka, jednocześnie lubiąca ludzi na tyle, by wzdragać się na samą myśl o komenderowaniu nimi… Zostać kupcem, sklepikarzem… Całe moje snobistyczne wychowanie z przedwojennymi ideałami mojego ojca… szlachcic nie ima się geszeftu! A w poźniejszych latach cała ta komunistyczna nagonka na sklepikarzy, badylarzy, prywatną inicjatywę… Całe moje dzieciństwo i młodość wpajano mi do głowy, że wszyscy kupcy, handlarze, przedsiębiorcy — to zgnili kapitaliści, krwiopijcy wyzyskujący innych i liczący pieniądze; bez duszy, bez wzniosłych ideałów, gardzący sztuką, wiedzą, nauką.
A tu nagle, po przeciwnej stronie Bałtyku, wręcz przeciwnie. Liczą się ci, którzy mają swój biznes, zapewniają pracę innym ludziom, bogacą się. Inni natomiast, urzędnicy, pracownicy wolnych zawodów etc. to, przynajmniej tu, na prowincji, podejrzane elementy, które wymigują się od pracy.
A więc, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma; równie zaszczycona propozycją, co zszokowana, podjęłam wyzwanie i w ten sposób stałam się bizneswoman. Tonęłam w gratulacjach i kwiatach od moich klientów i okolicznych kupców. Miesiąc poźniej już wiedziałam — popełniłam największą pomyłkę w swoim życiu.
Nie da się wtłoczyć motyla w pancerz żuka gnojownika.
***
Notatka z lutego 2010, która zapoczątkowała cały ten zgiełk
„Esse, non videri” — istnieć, nie będąc widzianym
Z komory fermentacji ciasta znowu wyskoczył wentyl — cały gaz wyleciał. Kontrolant był w nocy, wietrzył i mówił, że pewnie będzie przez to chory. Ja się tej maszyny boję — co by było, gdybym to ja zmuszona była pilnować jej po nocach, albo w środku dnia, podczas pracy — narażać pracowników? Czyli w punkcie wyjścia: zdezelowana maszyna, naprawiana cały czas przez dyletanta Janne. Trzeba zadzwonić do firmy z tymi urządzeniami, zapytać o nową, jej cenę, kiedy dostarczą, czy biorą na siebie odpowiedzialność.
Jestem właścicielką firmy toteż wszystkie negocjacje muszę prowadzić sama, w moim niedawno wyuczonym, jeszcze niezbyt doszlifowanym, szwedzkim języku. Ale, jeśli maszyny nie można rozebrać na części, to trzeba czekać aż śniegi stopnieją — bo nikt jej tu nie przewiezie i zainstaluje.
Kontrolant twierdzi, że musi tę maszynę ładować w nocy o dwunastej, bo chłodzenie nie funkcjonuje. Pytam się, jak to było przy tych starych właścicielach (kiedy pracowałam tu jako ekspedientka, nigdy nie interesowałam się zapleczem produkcyjnym).
Mówi, że wszystko było opóźnione — najpierw trzeba nastawić komorę na grzanie, temperatura musi wzrosnąć do 40 stopni; to zajmuje godzinę, należy więc zacząć o trzeciej w nocy, i wtedy, o czwartej rano, jak piekarz przychodzi do pracy, wszystkie wypieki powinny być gotowe, wyrośnięte, tylko do wstawienia do pieca. Tak jak było zawsze przed tym. To znaczy wszystkie ciasta były upieczone o godzinie czwartej i wtedy zaczynali robić ciasto na bułki i chleby, wyrastać je i piec. Bo jest dostawa do szkoły, musi tam być przed ósmą. A tu okazuje się, twierdzi Kontrolant, że musi ją dostarczać na szóstą, bo po pierwsze jest rannym ptaszkiem, a po drugie panicznie boi się, że nie zdąży. Zaczyna więc pracę ambitnie o dwunastej w nocy.
Czyli: Kontrolant nie śpi po nocach, tylko pilnuje i ładuje maszyny, a w ciągu dnia, zmęczony i niewyspany, o wszystko się piekli. Ja: od rana do wieczora sprzedaję wypieki. Personel się obija albo z nudów robi na drutach. Wieczorami piszemy z Kontrolantem faktury i porządkujemy rachunki.
Mamy problem z aparatem płatniczym. Kiedy pytam, kiedy wymienimy (urząd podatkowy grozi karami), to Kontrolant wybucha, że nie ma na nic czasu, że nie nadąża, że musi odśnieżac.
Moja mama, mieszkająca z nami na próbę, pyta życzliwie, dlaczego nie zaprosił swojej mamy do nas na obiad, i że szkoda, że o tym nie pomyśleliśmy, (ona mówi oczywiście do wszystkich w swoim języku, bo ludzie jej generacji nie przyjmują do wiadomości, że ktoś może nie rozumieć ich języka, uważają, że im głośniej, tym bardziej zrozumiale). Kontrolant się denerwuje, że mama podnosi na niego głos i że on tak nie może funkcjonować.
A nade mną wisi ciężka i mroczna chmura panicznego strachu o przyszłość. Przygniata mnie i przesyca każdą moją przytomną myśl, zarówno w dzień jak i w nocy. Co będzie, jeśli urząd podatkowy ukarze mnie grzywną? Kto spłaci pożyczkę bankową na kupno firmy? Jeśli stare maszyny wysiądą i produkcja stanie w miejscu? Jeśli piekarz, w podeszłym wieku i z nadwagą, złamie nogę na stromych schodach wiodących do spiżarni? Ja przecież nigdy w życiu nie upiekłam chleba, nie mówiąc już o konfekcji cukierniczej czy tortach! Mnie wychowała Polska Ludowa na przaśnych bochenkach produkowanych taśmowo w zakładzie produkcyjnym, kupowanych za stałą państwową pensję, wypłacaną co miesiąc, czy się stoi, czy się leży…
Co się ze mną stanie, gdy firma splajtuje? Co będzie z moją emeryturą na stare lata? Dochody są za małe, by pokryć wszystkie ubezpieczenia. Co stanie się, gdy zachoruję? Kto stanie za ladą i sprzeda wypieki? Co będzie, jeśli władze sanitarne zakwestionują warunki pracy?
Co stanie się z moją rodziną? Mamą staruszką, miotającą się między tymi dwoma światami — nowomodną, niezrozumiałą Warszawą, przypominajacą Hongkong, samotnością w zgiełku milionowego miasta — a samotnością na tej cichej, obcej szwedzkiej prowincji, z bliskimi mówiacymi obcym językiem, z jedyną córką zagubioną, zestresowaną, niezdolną wyplątać się z tej zagmatwanej sytuacji. Która matka potrafi to znieść ze stoickim spokojem?
***
Październik 2011
Przysłowie mówiące o tym, że starych drzew się nie przesadza, ilustruje proces adaptacji mojej blisko osiemdziesięcioletniej mamy do życia na szwedzkiej prowincji.
Jej duchowe cierpienia wielokrotnie się zwiększyły, jej życie wyrwane z kontekstu stało sie chaotyczne i niepewne.
Ta piękna, silna, samodzielna kobieta, na moich oczach zaczeła przekształcac się w zastraszoną staruszkę, niepewną co do do swoich zachowań, relacji z cudzoziemską rodziną zięcia, swojego światopoglądu, swojej przyszłości. Uczepiła się kurczowo katolickiej wiary, która wzmocniona przez wyobcowanie, zaczęła przekształcać się w dewocję i mistyczne uniesienia. Jej rygoryzm moralny w stosunku do otoczenia się zwiekszył, a zachowania rytualne zaczeły występować ze wzmożoną częstotliwością.
Ja rownież cierpiałam katusze. Zajęta przez dwadzieścia cztery godziny na dobę prowadzeniem swojej, pożal sie boże, „firmy”, niewyspana, zestresowana i ciągle poirytowana, nie mogłam zapewnić mamie tego komfortu psychicznego, którego właśnie wtedy najbardziej potrzebowała.
To ona, dzielna jak zawsze, wzięła ostatkiem sił sprawy w swoje ręce i telefonicznie nawiązała kontakt z katolickim zakonem, który miał pod opieką rodzinną parafię mamy w Warszawie. Księża prowadzili też cieszący się bardzo dobrą opinią Dom Seniora w małej miejscowości pod Warszawą.
Mama zdecydowała się na powrót do Polski — do swoich współplemieńców, ojczystego języka, ukochanego mazowieckiego pejzażu, religii i wszystkich swiętych. Nareszcie znów była sobą, energiczna i wesoła; widać było, jak wielki ciężar spadł jej z serca.
Mną natomiast targały sprzeczne uczucia. Cieszyłam się jej radością, ale jednocześnie przytłaczało mnie ogromne poczucie winy. Nie umiałam i nie mogłam zapewnić mojej matce szcześliwej starości, wziąć jej pod swoje skrzydła (które nawiasem mówiąc, były dawno temu przycięte i nadpalone), nie umiałam nawet w tych niesprzyjajacych okolicznościach karnie pochylić glowę i podporządkować się jej wymaganiom dotyczącym mojego światopoglądu, religijności, sposobu zachowania.
Widziałam w jej oczach, kiedy patrzyła na mnie, jak cierpi, że jej jedyne dziecko zaprzepaściło na wieki swoją szansę na zbawienie, na życie wieczne, na nasze wspólne ponowne zjednoczenie po śmierci.
To jedna strona medalu. Druga jest przykra i żenujaca. Zostałam wychowana w społeczeństwie, gdzie normą było zaopiekować się swoimi leciwymi rodzicami. To był jeden z najświętszych obowiazków moralnych człowieka. Tak nauczała religia, tak polecali księża z ambony, tego wymagało środowisko i rodzina. Przez całe dzieciństwo i młodość naocznie doświadczałam tej reguły — mamy starsza siostra, Andzia, zaprzepaściła przecież wszystkie szanse na założenie rodziny, by do końca życia opiekować się swoją mamą — moją babcią Elżbietą. Była przez to ogromnie ceniona w swoim środowisku, otoczona szacunkiem i estymą, jako strażniczka wyższych moralnych racji.
Oddanie swoich rodziców do domu opieki społecznej graniczyło ze zbrodnią najwyższego kalibru. To się po prostu nie mieściło w głowie. Tylko ludzie wyzzuci z honoru i przyzwoitości mogli w ten sposob postępować. To nastawienie miało być może swoje podstawy w fakcie, że takie domy, zarówno przed wojną, jak i w czasach komunizmu, cieszyły się bardzo złą opinią i nazywane były przez ogół Domami Starców.
Pamiętam, że kiedy na początku lat siedemdziesiątych rodzina mojej przyjaciółki z dzieciństwa Martusi zadecydowała, by oddać jej przybraną ukochaną babunię do takiego domu, w rozmowach moich rodziców powiało grozą. I nie pomógl fakt, że Dom Kombatanta w Warszawie był najbardziej luksusowym w tamtych czasach. Trafiali do niego tylko zasłużeni bojownicy o wolność (w rzeczywistości, w wiekszości ci, którzy mieli odpowiednie koneksje).
Podobnie wyglądało to w Szwecji. To był przedsionek piekła, ostatni etap, na którym oczekiwano od ludzi, że jak najszybciej opuszczą ten ziemski padół. Do tej pory istnieje w świadomości Szwedów pojęcie „ättestupa”, nawiązujące do tradycji, albo, jak chcą niektórzy legendy, mówiącej o tym, że w dawnych czasach, w krajach skandynawskich, społeczeństwo pozbywało się swoich zniedołężniałych starców zrzucajac ich na pewną śmierć z wysokiej i stromej skały. Podobno postępowano tak, kiedy starzec stawał się niezdolny, by sam się utrzymać lub przyłożyć do wspólnej pracy w gospodarstwie. Obecnie pojęcie to jest używane w politycznym kontekście, jako pejoratywna metafora niewystarczającej opieki społecznej.
Teraz wszystkie domy opieki nad starszymi ludźmi, zarówno w Polsce jak i Szwecji, nosza dumne nazwy — Dom Seniora, czy Dom Spokojnej Starosci, sa wygodne, często wręcz luksusowe, zapewniają opiekę medyczną i wartościowe pożywienie, stymulują dusze i ciała swoich podopiecznych.
W takim właśnie domu postanowiła zamieszkać moja mama. Pożegnała się ze Szwecją, pożegnała się z ukochanym mieszkaniem w Warszawie, złożyla swoje życie w ręce Boga i jego kapłanów, nareszcie zyskała kontrolę nad swoim życiem i osiągnęła harmonię i równowagę.
Co we mnie potwierdziło przekonanie, że jestem życiowym nieudacznikiem. Co, jednocześnie, przyniosło mi ogromną ulgę i uspokojenie. Co, również, złożyło na moje barki ogromne poczucie winy, którego się prawdopodobnie nie pozbędę do końca życia. Amen.
***
Listopad 2011
Mama śni mi się bardzo często. Czy to ze względu na odległość, jaka nas dzieli, czy też ze względu na moje poczucie winy. Dziś w nocy znowu mi się śniła; patrzyłam z góry, kiedy ubrana w czerwoną, frywolną sukienkę, grała w karty (chyba brydża), siedząc przy czworokątnym stoliku w otoczeniu innych pań i panów. Była lekko podchmielona i upierała się, by kontynuuowac grę i zabawę.
Musiałam ją nieść. Była długa i wiotka w tej swojej czerwonej sukni i wymykała mi się cały czas z rąk. W pewnym momencie wymknęła się i wpadła do głębokiego, przepastnego dołu. Była teraz ubrana w długą białą suknię i zaczęła mnie też tam wciągać, siłą ciężkości. Z trudem uczepiłam się jej białego welonu, (a może szala) i wciągnęłam ją do góry. Potem znów ją niosłam przez pola i bezdroża — a potem nie pamiętam.
Wieczorem rozmawiałam z nią przez telefon. Jak zawsze przypomniała mi, że co miesiąc daje na mszę za — jak to określiła — „Elżunię i jej rodzinę w Szwecji”. I dzisiaj szczerze jej za to podziękowałam.
Zagubiłam się. Przecież, jeżeli ktoś spytałby mnie o mój światopogląd, to z najszczerszym i najuczciwszym przekonaniem odpowiedziałabym, że jestem ateistką, w najlepszym razie agnostykiem. Teraz natomiast coś zaczyna mnie gryźć i niepokoić.
Dużo ostatnio naczytałam się czysto naukowych tłumaczeń dotyczących natury wszechświata, przyrody i fizyki, przedstawiających niezbite dowody, że wszystkim rządzi przypadek. Nigdy mi to nie przeszkadzało — mam przecież swoją teorię nieprzerwanej ciągłości odczuwania życia. Ale teraz zrobiło mi się jakoś zimno i pusto. Po głowie gdzieś krąży mi pieśń kościelna z dzieciństwa:
“My chcemy Boga, Panno Swięta, o, usłysz naszych wołań głos,
Miłości Bożej dźwigać pęta, to nasza chluba, to nasz los…”
Pytam się siebie, czy to starość? Przecież to tak typowe — wszyscy niemal buntownicy, ateiści, rewolucjoniści, na starość zwracają się ku Bogu i po prostu, badźmy szczerzy, dewocieją, (vide mama — nie była buntowniczką, ale przez całe życie miała swoje zdrowo-rozsądkowe poglądy). Właściwie, to zaczynam uświadamiać sobie, że nigdy nie byłam i chyba nie jestem a-teistką. Cały czas przecież szukam tych tłumaczeń, które, uwzględniając całą dostępną naukę, dopuszczają istnienie pierwszej przyczyny i celu we Wszechświecie. Doceniam i podziwiam Dawkinsa ale Lee Strobel też kusi swoją bezpretensjonalną demagogią…
***
Czytam właśnie książkę Simona Critchley ”Księga zmarłych filozofów”. Taki niesamowicie zachęcajacy tytuł! Ale w środku — co za bisarr idé?! On rzeczywiście opisuje w jaki sposób ci biedacy umierali. Staram się zrozumieć, co chciał uwydatnić — to, czego nauczali — w kontekście ich banalnej i pospolitej śmierci?
Fenomen śmierci zawsze mnie pociągał. A ponieważ, jak pisze Critchley, filozofia uczy nas właściwego stosunku do śmierci i umierania, pociągała mnie również zawsze filozofia. Zakładam, cytując Critchleya, że „…ucząc się umierać, zdołamy się także nauczyć żyć”. Niepozorna książeczka, a jednak można było się z niej wiele dowiedzieć. Np. Johann Gottlieb Fichte (1762 -1814) pisze:
“W naturze każda śmierć oznacza narodziny, a w umieraniu od razu widzialna staje się intensyfikacja życia. Śmierć nie zabija. Przeciwnie, za starymi mrokami zaczyna się rozwijać ożywcze życie. Śmierć i narodziny to tylko przejaw wewnętrznych zmagań samego życia, które dąży do tego, by zawsze ukazywać się w przeobrażeniu.”
Aha! Aha! A nie mówiłam! Jak w tym napisie na nagrobku ”A nie mówiłem, że jestem chory!!” (znalazł Gustaw Holoubek, cytuję za Magdaleną Zawadzką)
Kłania się moja teoria nieprzerwanej ciągłości odczuwania życia, którą sobie cichutko pielegnuję, a czasami nawet probuję tłumaczyć maluczkim (moja starsza corka zwana Myszaczkiem, otrząsa się z niesmakiem).
Lecz jeśli miałabym wybierać: z jednej strony — czysty materializm i przypadek: umrzeć, nie istnieć, nie ma Boga, nie ma nic, nie ma celu i znaczenia; z drugiej strony — jest Bóg, jest cel i znaczenie, jest nagroda i kara, niebo i piekło (nawet w stricto katolickim znaczeniu) — to wybrałabym tę drugą alternatywę ryzykując, że resztę wieczności spędzę w piekle, ale ze świadomoscią, że to ma znaczenie.
***
Grudzień 2011
Oglądam „Skavlan Show”. Gość — profesor Hans Rosling, zwany przez szwedzkie media „rozrywkowym statystykiem”, wyjaśnia, dlaczego uważa, że automatyczna pralka była najbardziej znaczącym wynalazkiem w dziejach ludzkości; w programie — korelacja z grupą ”Florence and The Maskine”, która odpowiada za muzyczną oprawę programu.
Tylko Skavlan tak dowcipnie, zabawnie i z wysublimowanym humorem dobiera swoich rozmówców i pasujących do tematu artystow. Zdarza się rownież, nieoczekiwanie, jak właśnie w tym programie, że osoby z różnych światów nagle przypadają sobie bardzo do gustu i dzielą się ze sobą i publiką zaskakującymi spostrzeżeniami, zrodzonymi właśnie na krawędzi zetknięcia ich odmiennych zainteresowań.
Wywiady Skavlana są inteligentne, dające dużo do myślenia i zabawne. Jeśli ogladać telewizję — to właśnie taką: sprawy ważne i bieżące, wydarzenia i osoby o których się mówi; nietypowe życiorysy, etyczne łamigłówki i nagle banalny temat zostaje postawiony na głowie i jest naświetlony z nieoczekiwanego punktu widzenia.
***
Oglądam program literacki „Babel”. Czytam na bieżąco (chociaż przecież w ogóle nie mam kiedy), po troszku, ale systematycznie, „Filosofi 100 stora tänkare” („100 wielkich myślicieli filozofii” /tlum.moje/) Philipa Stokes’a.
Jest bardzo logicznie zorganizowana. Dla mnie, wiekowej — doskonały podręcznik; przecież nie zdążę już zapoznać się dogłębnie z tymi wszystkimi ideami filozoficznymi. Trzeba to bylo robić, kiedy mój chłopak i jego koledzy ze studiów dyskutowali Hegla, a ja myślałam o jak najszybszym zamążpójściu.
Właściwie to straszne — ta powierzchowna wiedza; wiem, że dzwonią, lecz nie wiem, w którym kościele. To wstyd, ale trzeba było zagłębiać się w to w młodości, nie teraz, kiedy czasu tak mało, a tak dużo jest do nadrobienia i ciągle przybywa…
Co tydzień, w każdym nowym programie literackim „Babel” w szwedzkiej telewizji, prowadząca Jessika Gardin rekomenduje masę smakowitych nowych książek, młodych, zdolnych powieściopisarzy, poetów i artystów.
Co się tyczy „moich” filozofów — jestem już przy tak zwanym „zwrocie językowym”. To znaczy że wszystkie ontologiczne i metafizyczne przemyślenia muszą być poprzedzone analizą faktu ich zaistnienia w języku. Hmm, interesujące…
***
Filozof Gilbert Ryle (1900 — 1976) uważa, że tzw. dualizm kartezjański (wyobrażenie o duchu w maszynie) opiera sie na błędzie kategorialnym.
Jako przykład opisuje studenta, który oprowadza swoich rodziców po uniwersytecie. Student pokazuje im bibliotekę, budynki różnych fakultetów, sale wykładowe, cały studencki campus. Załóżmy, że rodzice wtedy pytają: no tak, widzieliśmy wszystkie te budynki, ale gdzie możemy zobaczyć uniwersytet?
Ryle tlumaczy, że rodzice nie zrozumieli slowa ”uniwersytet”, gdyż mimo iż wydaje się należeć do kategorii jednostek, gdzie inne jednostki (jak np. budynki) są członkami grupy — jest wszelako jednocześnie słowem opisującym, w jaki sposób widziane przez rodzicow formacje sa zorganizowane w wyższym wymiarze świadomości.
Nareszcie przejrzyste rozumowanie wśród tych filozofów języka!
***
Styczeń 2012
Właściwie to bardzo niemądre, że robię takie długie przerwy. Czas kurczy się przecież nieubłagalnie; teraz gdy zbliżam się do sześćdziesiątki, godziny zamieniają się w kwadranse, kwadranse w minuty. Tak trudno jest się wprowadzić w odpowiedni nastrój, by na nowo zlustrować dawne przeżycia. Wspomnienia stają się coraz bardziej przezroczyste, chwilami zanikają, tracą kolory i witalność. Uczucia opadają spokojnie i powoli na dno duszy i kto jest na tyle silny, by wygrzebać je z powrotem na swiatło dzienne, przeżyć wszystko na nowo, wtrącić się znowu w stan niepokoju, rozpaczy czy gniewu? Czasami jednak próbuję robić chociaż krótkie notatki, płaskie i powierzchowne.
Teraz, kiedy nareszcie sprzedaż mojego cukierniczego interesu zbliża sie wielkimi krokami, moja niesforna pamięć zaczyna proces wygładzania i kolorowania wszystkich niemiłych epizodów, by przedstawić minione lata jako jeden szczęśliwy okres beztroski i koleżenskiej współpracy.
Ale przecież przypomnij sobie — te codzienne kontrole Kontrolanta — irytujące i stresujące; te samotne, ciemne popołudniowe godziny przez całe zimowe półrocze w maleńkiej dziupli mojego sklepiku, te same codzienne rutyny, których nie można zmienić lub podważyć, bo wokół krąży za wiele roszczeń i pretensji innych współpracowników, a samemu jest się jak byczek Fernando, co chętniej wącha kwiatki, niż walczy o swoje; wszystko jest takie przyziemne, nudne i bez polotu. Człowiek jest oczywiscie zdolny zmienić wszystko i skierować w inną stronę, jeśli tylko ma jasno wytyczony cel, silnie weń wierzy, przynosi mu to satysfakcję… Wtedy idzie pod prąd. Ale tu i teraz?
Czy moim celem jest angażowanie się w wyroby cukiernicze, tworzenie nowych wypieków, wprowadzanie ich na rynek, sprzedawanie, obliczanie zysków? Paradoks i moje piekło — i na co przeznaczyć te zyski? Pojechać do centrum handlowego i kupić sobie kolejne ciuchy? Wybrać się do pobliskiej miejscowości i kupić sobie hot-doga?
Jaki jest cel użerania się z tym przedsiębiorstwem, jeśli i tak nie można przeliczyć zysków na doznania, na zakup przeżyć zmiast przedmiotów? Uczucie, jak by się miało garb, który jest coraz cięższy i ciągnie w dół, nie pozwala się wzbić, pofrunąć, uwiera, gdy się próbuje, swędzi, gdy odstaje, lecz jednocześnie jest tak zrośnięty z własnym ciałem, że sama myśl o zoperowaniu narośli jest przerażająca, pełna panicznej rozpaczy, że chyba nigdy, nigdy nie zdobedę się na odwagę.
Inna sprawa, gdyby on odpadł sam z siebie...byłoby wprawdzie nadal strasznie i pusto, może jednak łatwiej by wtedy było fruwać? Kiedy nie będzie już garbu — to może skrzydła będą już zbutwiałe, niezdolne do lotu?
***
Boże Narodzenie 2012
Szwedzki potop. Myszaczek z całą swoją sztokholmską rodziną przyjechał z wizytą bożonarodzeniową. Chaos: zderzenie stylów życia, zachowań, wartości.
Nie myśl o tym, trzymaj się na poboczu. Żyj, jak żyjesz i pozwól innym żyć na ich sposób. Kim jesteś, co reprezentujesz, i co osiagnęłaś, by oceniać innych? Ich zachowanie, to anarchia i bohemia — nie mogę pozbierać myśli w środku tego tornado.
Ale, jak to jednocześnie kusi… pomyśleć: puścić wodze i dać się ponieść przez to hedoniczne tsunami, robić to, na co ma się ochotę, zapomnieć o strukturze dzień-noc, bawić się, czytać, dyskutować, gadać — aż do zwalenia z nóg…
OK, staruszko, zostaw ich w spokoju.
***
„Thinking outside the box”
A później czytałam w nocy — długo, długo, kawałek po kawałku (czasami przeskakiwałam fragmenty) — Umberto Eco ”Cmentarz w Pradze”. Zdumiewające. Straszne. Dziwne. Inne. Czy należy czytać takie książki? Czy może powinno to być przymusowe?
Cała Europa kłębiąca się przez stulecia ze swoimi mitami, pasjami, fobiami, brudami, teoriami, wojnami, torturami, fenaberiami — jakie to wszystko skołtunione, zawikłane jedno w drugim, straszne. Tak jakby Historia była tylko powierzchowną tkanką, pod którą kłębią się tak okropnie poskręcane jelita uprzedzeń i przesądów, tumory niewiedzy, lenistwa i niechęci, że … czy jest w ogóle na czym budować?
Na tym grzęzawisku, które co i raz wykluwa potwory antyhumanizmu, które cały czas przybiera różne postacie, przeobraża się i ciągle żyje, dyszy i rozwija się… Ach, odlecieć w czystą sci-fi, znaleźć inne światy, nieskażone tym śmierdzącym, mięsno-rozkładającym się nihilizmem, totalną głupotą i odmóżdżeniem.
Aż się prosi porządny kataklizm!
***
Marzec 2012
Książka-olśnienie! Kupiona przypadkiem, nowość na polskim rynku wydawniczym, natychmiast przetłumaczona z amerykańskiego. Życie idzie do przodu — młodziutkie dziewczyny o ufarbowanych na różowo włosach, piszą fantastyczne, mądre książki, a czytelnicy starszej generacji nie mogą wyjść z podziwu! Laini Taylor — „Córka Dymu i Kości” („Daughter of Smoke and Bone”). Co za fantazja — a jednocześnie jakie mądre spostrzeżenia. Pisze:
„/…/Zastanawiałeś się kiedyś, czy to potwory tworzą wojny, czy wojny tworzą potwory? Wiele widziałem, aniele. Są armie partyzantów, które zmuszają małych chłopców, by zabijali swoje rodziny. Coś takiego wyrywa duszę i zostaje po niej miejsce, w którym może rozwinąć się bestia. A wojsko potrzebuje bestii, prawda? Wychowują bestie, żeby miał kto za nich zabijać. A najgorsze jest to, że wydartej duszy nie da się już odzyskać”
***
Marzec 2012
Serwis kulturalny w „Aftonbladet” jest fantastyczny. Często można w nim znaleźć esencjonalne i głęboko przemyślane artykuły, gloryfikujace humanizm, rekomendacje książek wartych przeczytania, opis zdarzeń, które angażują świat kultury.
Anders Lokko czyta „blyskotliwą prezentację pedagogicznej cierpliwości”. Chodzi o książkę norweskiego filozofa Haralda Ofstada zatytułowaną „Vårt förakt för svaghet” („Nasza pogarda dla słabości”/tłum. moje/). Pierwsze wydanie tej książki ukazało się w 1972 roku. Lokko cytuje książkę:
„Jeśli potraktujemy nazizm jak zwierciadło, to widzimy w nim nasze własne cechy wyolbrzymione i własnie dlatego demaskujące. Antysemityzm nie jest istotny w nazizmie. Istotna jest nuka, że mocny ma władać nad słabym, i że słaby jest godny pogardy, ponieważ daje nad sobą władać.”/…/ (tłum. moje)
Dalej w artykule pisze Lokko:
„Jeśli obłupiemy nazizm aż do nagich kości, pozostanie tylko nagi brutalny tytuł książki, a wizja przyszłości Ofstada mocno przypomina ten turbulentny czas, w którym obecnie żyjemy: Europę, gdzie właśnie słabość spotyka się z pogardą w imię chciwości. Oczywiście nie nazywa się tego chciwoscią, tylko rynkowymi skutkami ubocznymi”. (tłum. moje)
***
Czytam książkę Haruki Murakami ”1Q84”. Wspaniała, jedyna w swoim rodzaju opowieść fantastyczna i tak jednocześnie realna. Nawet jeżeli napięcie rośnie i czekając z utęsknieniem na wyjaśnienie wszystkich tajemnic, pędzi się z czytaniem — to juz teraz mogę powiedzieć, że jeśli nawet katharsis mnie rozczaruje — to bedę chciała wrócić do tej książki i znowu zanurzyć się w tej cudownej rzeczywistości roku alternatywnego 1Q84 i zobaczyć na niebie dwa księzyce.
Proza Murakamiego ma taki uspokajający rytm mimo niesamowitych wydarzeń.
***
Prowadząc moje przedsiębiorstwo tak bardzo wewnętrznie się bronilam, by być zaliczona do grona „sklepikarzy” — to chyba najbardziej uwłaczające mojej godności słowo, jakie znam — tak mnie wychowała polska literatura (patrz np. „Lalka” B.Prusa, „Dziewczęta z Nowolipek” G. Zapolskiej) — ale czytając innych pisarzy, z innych epok, zarówno najnowszych, jak i najmłodszych, to ta pogarda dla pojęcia „sklepikarz” też tam jest. Vidè David Mitchell „Atlas chmur”, cyt: „...ci sklepikarze, szoferzy i straganiarze… boję się być jednym z nich” A ja myślałam, że to tylko ja…
Szwedzcy Moderaci chcieliby wtłoczyć w ubranko sklepikarza każdego żyjacego w Szwecji osobnika… A na pohybel im!
***
Urywki z rozważań domorosłego filozofa.
„Jeżeli abdykacja Boga pozostawia po sobie jakąs lukę, można wypełnić ją na różne sposoby”. Richard Dawkins „Bóg urojony”.
Podziwiany przeze mnie Richard Dawkins, kiedy już uporał się z religią w książce ”Bóg urojony”, tak przedstawia swoją wizję świata i miejsca czlowieka:
„Spróbójcie wyobrazić sobie promień światła, wąski niczym wiązka laserowa, pełznący wzdłuż gigantycznej osi czasu. Wszystko przed nim i za nim ginie w ciemnościach martwej przeszłości lub w mrocznych głębiach nieznanej jeszcze przyszłości. My, niewyobrażalni szczęśliwcy, znaleźliśmy się w jego zasięgu. Choć nasza egzystencja w tym miejscu potrwać może zaledwie okamgnienie, nie wolno nam stracić ani sekundy /…/, to przecież byłoby potworną zniewagą dla trylionów nieszczęsnych istot, które nigdy takiej szansy, jak my, szansy życia nie otrzymały…”
Zacytowałam ten fragment, bo kiedy do niego dotarłam, czytając „Boga urojonego”, uderzyło mnie, jak bardzo on w pewnym sensie przypomina obraz, który ja sama wygenerowałam sobie dużo wcześniej i który był konstrukcją myślową, pomagającą zrozumieć moją „teorię wszystkiego”.
Bardzo długo zwlekałam z zabraniem się do spisania moich przemyśleń. To straszne przecież — zostać zaliczonym do grona domorosłych filozofów, niedokształconych, samozwańczych proroków. Zauważyłam jednak, że Dawkins cytuje czasami zwolenników różnych kontrowersyjnych teorii; uznaje je za „intrygujące” i godne uwzględnienia w swoich wywodach. Pisze również:
„Dla mnie wysiłek, jaki podejmują ludzie, by zrozumieć Wszechświat, polega na budowaniu modeli. Każdy z nas, we własnej głowie, buduje model świata, w którym żyje…”
I to mnie trochę ośmieliło. Bo jeśli czuje się taką głęboką wewnętrzną potrzebę przeanalizowania wszystkich swoich rozważań, bazujących na setkach przeczytanych naukowych (popularno i pseudo -) publikacji, zpisków filozofów, literatury sci-fi — to widocznie taka już moja natura i nie ma co z tym walczyć i opierać się; to może oznaczać pasję poznawczą (i to nie jest wstyd) albo „kuku na muniu” (i to jest wstyd).
Moim punktem wyjścia była maksyma memento mori, obecna przez całe życie w każdej mojej przytomnej myśli. No więc dobrze, napiszę to dziwaczne zdanie: twierdzę, że śmierć w znaczeniu nieistnienia — nie istnieje. Metodykę opieram wyłącznie na logicznym, wydaje mi się, rozumowaniu, przy użyciu różnych konstrukcji myślowych i przykładów (tak, jak to robili starożytni filozofowie…).
Założeniem mojej tezy jest to, że życie ewoluuje (w znaczeniu darwinowskim) nie tylko na poziomie genetycznym ale również „memotycznym” (patrz: „memy” Dawkinsa). Nic, co już raz zaistniało, nie ginie bezpowrotnie.
Wróćmy teraz do cytowanego wyżej fragmentu z Dawkinsa o wiązce laserowej. Wobraźmy sobie olbrzymi, wielohektarowy prostokąt ziemi, gęsto zarośnięty lasem. Pomijając różnorodność roślin, zwierząt i ptaków, żyją tam miliony grzybów, owadów, bakterii i mikroorganizmów. Załóżmy teraz, że wzdłuż krótszego boku tego prostokąta wybucha ogień i w jednej linii zaczyna spalać wszystko, co napotka na swojej drodze.
Ogień posuwa się cały czas do przodu, pozostawiając za sobą spopielone, jałowe, nieżywe pogorzelisko. Po pewnym czasie, kiedy linia ognia jest już daleko w przodzie, na tyłach, na linii, gdzie ogień się rozpoczął, zaczynają wyrastać rośliny, bakterie i mikroorganizmy przetrawiają ziemię, pojawiają się wszystkie formy życia, które ogień zniszczył.
Pytanie nie jest takie: och, skąd się one wzięły?, a odpowiedź: pewnie przetrwały w ziemii, w powietrzu, w zarodnikach, które wiatr ze sobą naniósł.
Pytanie jest takie: czy te nowe istoty budzące się do życia na pogorzelisku, to takie same, jak te, które zginęły?
Załóżmy, że odpowiedź jest pozytywna (to przecież bardzo prawdopodobne).
Pytanie następne: czy te istoty, które się narodziły i wyglądają identycznie, jak te, które zginęły — to te same istoty?
I tu wszyscy krzyczą: ach, co za bzdura! Oczywiście, że to takie same istoty — ALE NIE TE SAME!
I tu leży sedno sprawy.
Wyobraź sobie teraz, że ty, tygrys i muszka owocowa, patrzycie na swoje odbicie w lustrze. Muszka owocowa sobie myśli: „tak, to ja, muszka owocowa, której mama miała kropkę na lewej nodze, i która sama wylęgła się na skórce przejrzałego banana.”
Tygrys podziwia swoje nastroszone wąsy i błyszczące pręgi i widząc swoje nadszarpnięte prawe ucho, z zadowoleniem stwierdza, że to on — ten tygrys, który wyszedł zwycięsko z walki z nosorożcem. Ty sam — widzisz swoje fizyczne odbicie, które jest niepowtarzalne, lecz jednocześnie zawiera wszystkie elemnty, które posiadają istoty twojego gatunku. Myślisz — i twoje myśli określają cię jako właśnie ciebie — to twoje wspomnienia, twoja drogą życiowa, doświadczenia, przemyślenia, pragnienia. Ale, gdyby tu, przed tym lustrem stał ktoś inny — czy nie przebiegałoby to tak samo?
Tym, czym inne muszki, tygrysy i ludzie różnią się od pobratymców z tego samego gatunku — są tylko i wyłącznie cechy mające swoje źródło w biologii. Istota bycia muszką, tygrysem czy człowiekiem jest TA SAMA.
To, co wytłumaczy to może prościej, jest przykład ognia. (Znowu ten ogień!)
Czy ogień istnieje? Co to jest ogień? Spalanie materiału w tlenie. Wszyscy wiedzą, jak ogień wygląda. Jaki ma kolor, właściwości. Zależy to od materiału, który spala.
Wyobraźmy sobie, że zgasimy na całej Ziemi wszystkie ognie. Czy ogień przestanie istnieć? Wystarczy piorun albo jedna zpałka i ogień zacznie się palić. Będzie w istocie swej dokładnie TAKI SAM jak inne ognie.
Jak będzie wyglądać odpowiedź na pytanie: „Czy to ten sam ogień?”
***
„Kiedy się wypełniły dni i przyszło zginąć latem
Prosto do nieba czwórkami szli żołnierze z Westerplatte”
Ten czterowiersz zawsze mnie niepokoił. Wyobrażałam sobie tych żołnierzy, którzy po śmierci, trzymając się za ręce, szeregiem, po czterech w każdym rzędzie, wstępowali po niewidzialnych schodach w górę, do nieba, i znikali za chmurami.
Jakie niewyobrażalnie wielkie ilości istnień ludzkich i innych żywych stworzeń zapłonęły przez chwilę życiem, żeby natychmiast zgasnąć. Uważam, że dopóki gdziekolwiek na Ziemi, (a może i w całym Wszechświecie) istnieje życie w jakiejkolwiek formie — to śmierć, „nicość”, nie istnieje.
Oczywiście, że tu nasuwa się nie tyle logicznie, co wygodnie, stare przewałkowane na wszystkie sposoby, pojęcie reinkarnacji. Zwolennicy tej hipotezy uważają, że „przypisana” do danego człowieka dusza, jego świadomość, przechodzi po śmierci z jednego ciała do drugiego — nowonarodzonego. Ciało jest nowe — ale dusza ta sama. Dusza danego człowieka zmienia ciała jak ubranka, ale zachowuje cały czas swoją charakterystyczną, właściwą tylko jej osobowość. Zwolennicy tej teorii, między innymi hinduiści, uważają również, że zasługi i „grzechy” człowieka przechodzą wraz z jego duszą na następne wcielenia, sumują się, balansują, ważą i cały czas określają tę jedną konkretną duszę z pokolenia na pokolenie.
Otóż według mnie jest to myślenie życzeniowe. Fajnie by było, gdyby tak było, ale nie jest. Biologia i ewolucja biologiczna jest okrutna i ślepa. Czyż nie tak? Dlaczego miałoby być inaczej z naszą najgłębszą „istotnością”? Teoria reinkarnacji jest na dobrej drodze, ale nie idzie nią do końca. Bo, niestety, kiedy umieramy — nasza dusza, świadomość, osobowość — umiera razem z nami. Ale to nie znaczy, że nigdy już nie poczujemy, że żyjemy. Umieramy w boleściach i w boleściach się rodzimy — życie żyje i jest siebie świadome cały czas, bez względu na to, na jakim jest aktualnie etapie.
Zadam ci teraz proste pytanie: czy masz świadomość że żyjesz?
Jeśli wgłębisz się w swoje jestestwo, to właściwie możliwe jest wyodrębnienie w sobie tego podstawowego „ziarna”(kärnan), które jest zupełnie niezależne od tego, kim ty jesteś. To „sedno” istoty (w twoim przypadku człowieka — innymi żyjącymi istotami zajmiemy się później) — jest poczuciem, „że żyję” — widzę, słyszę, myślę (cogito ergo sum) — i to poczucie trwa wiecznie, od urodzenia do śmierci i urodzenia znowu.
— No tak, powiesz — a co z odcinkiem czasu między śmiercią, a ponownymi narodzinami?
Kiedy już umarliśmy — czas przestaje istnieć. Bo czas, jak uczy fizyka, jest względny. Odnosi się tylko do ciał istniejących materialnie w przestrzeni. To znaczy, od „twojej” śmierci do „twoich” następnych narodzin, może upłynąć jedna kvantowa cześć sekundy, albo też może upłynąć czas równy wiekowi wszechświata. To nie ma znaczenia. Bo poczucie życia jest ciągłe.
W tej mojej teorii — nazwijmy ją „teorią ciągłości życia”, tracimy błogą wiarę w to, że wszystko, co zdobyliśmy na drodze duchowego samokształcenia jest ciągle dostępne na kolejnych szczeblach naszych pośmiertnych przeobrażeń. Zamiast tego mamy świadomość, że wszystkie nasze wysiłki poszły na marne, że nic z tego, co zbudowaliśmy we wnętrzu naszych mózgów, nie zostało zachowane pod jakąkolwiek postacią. Ta świadomość jest najbardziej niemiła dla myślących istot ludzkich i dlatego tak bardzo się przed nią bronimy, stwarzając dziwne religie i dziwne systemy filozoficzne.
A prawda, jak zwykle, jest prosta i bolesna. Nasza osobowość, zbiór wiedzy i doświadczeń, nasze umiejętności z takim trudem zdobyte w ciągu całego życia — wszystko to ginie na wieki wieków, amen. Jeśli — oczywiście jeszcze za życia — nie przekazaliśmy tej wiedzy innym istotom naszego gatunku! I tu właśnie dostrzegamy ogromną sprawiedliwość i humanizm teorii ciągłości życia.
Bo prawda jest taka, że przyszłe pokolenia — to przecież my sami. Ten świat, który budujemy teraz, będzie nam samym służyć za mieszkanie. Ta wiedza, którą zgromadziliśmy teraz, musi zostać przekazana tym, którzy przyjdą po nas. W innym przypadku podcinamy gałąź, na której siedzimy.
Jeżeli ja, średnio zamożna kobieta rasy białej, żyjąca względnie wygodnie w jednym z najbardziej rozwiniętych krajów świata, odżywiona i zdrowa — będę świadoma faktu, że w momencie mojej śmierci jednocześnie zaczerpnę swój pierwszy łyk powietrza jako ósme dziecko na wpół zagłodzonej czarnej matki w Sudanie — to jaki wniosek się nasuwa? Oczywiście — zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby zmienić warunki życia tam, gdzie jest ono nieludzkie.
Pomyśl teraz, że 7 miliardów ludzi na świecie, zamiast omamiać się głupimi religiami, przyjmie do świadomości, że mój obecny wygodny świat w każdej chwili może się stać twoim nieludzkim, strasznym światem — to jak takie myślenie mogłoby zmienić życie na Ziemi? — pchnąć ludzkość w nowym kierunku?
Potrzebna jest nam nowa ideologia, nowa nauka, nowa religia (jeśli już tak chcemy to nazwać), żeby zmienić tę straszną egzystencję ludzi na Ziemi. Bo ja — pisząca te słowa i ty — czytająca, należymy do 5% ludzkości, która żyje normalnie; reszta cierpi i głoduje.
Oczywiście można odwrócić całą sytuację i wyobrazić sobie, że ludzie, którzy przyjmą do siebie tę nową „religię” i którzy żyją właśnie teraz w nieludzkich warunkach, zaczną masowo popełniać samobójstwa, żeby pograć w życiową ruletkę i spróbować szczęścia. Pozwólmy im na to — każdy przecież usiłuje kształtować swój los na miarę swoich przekonań i możliwości. Takie działanie nie jest gorsze od dążenia, za wszelką cenę — wyzywając los, by znaleźć się w niebie Abrahama, Allaha czy Visznu.
Dalszy ciąg rozważań nastąpi…
***
„Podobno w każdej pogłosce tkwi ziarno prawdy.
Podobno wszystko, co może się wydarzyć — wydarzy się.
Podobno na naszej planecie pojawił się nowy prorok…”
Fragment kazania Proroka-Odnowiciela z Planety Robaków:
„Bracia i siostry. Wyobraźcie sobie grubą tkaninę albo membranę. Jeżeli po jednej stronie, na powierzchni, Bóg zacznie wyszywać wzór życia — igła za igłą — tam, gdzie widać nić, to dzień; tam, gdzie ona znika pod powierzchnią tkaniny — to noc.
I tak dzień za dniem, noc za nocą. Aż tu nagle ścieg się urywa… znika. Gdzie jest to życie, które tak nagle się urwało?
Ja wam powtarzam przecież — życie jest ciągłe — nigdy nie znika. Życie jest wplecione w strukturę wszechświata. Ta igła, która wyszywała wasze życie po tej stronie tkaniny, przebiła ją i wyszła na zewnątrz po drugiej stronie, i tam od początku zaczęła haftować wzór życia innej istoty.”
***
Luty 2013
To straszne stało się nagle w styczniowe, ciemne popołudnie. Jeszcze nie potrafię tego wyrazić słowami, nie mogę tego napisać i zobaczyć naocznie, jak wygląda takie zdanie.
— Maamoo! Gdzie jesteś?? Przecież to niemożliwe!! Ta garstka prochów obok twojego zdjęcia — czy to ty?
Czas przestał dla ciebie istnieć; czy się skurczył do wymiarów osobliwości i czeka na swój Wielki Wybuch, czy też rozszerzył i objął teraz całą nieskończoność? Czy odnalazłaś się w Bogu, tak jak tego bardzo chciałaś? Czy widzisz mnie? Czujesz ze mną? Czy to ty rozmawiasz ze mną w myślach?
Zawsze nonszalancko tłumaczyłam samej sobie: no tak, ja to lubiłam bardzo swojego ojca — ale nie czułam, że go kochałam; miałam z nim wspólny język — ale uczuciowo byłam z nim na pewien nieprzekraczalny dystans. Mama natomiast — tak, ja ją bardzo kochałam; czułam to cały czas podświadomie — nawet, kiedy twierdziłam, jak teraz, że właściwie, to jej nigdy nie lubiłam. Jak ona tak — to ja siak; zawsze inaczej, zawsze na odwrót, nigdy na tej samej fali — a jeżeli już, to rzadko. Dlaczego?
Przecież teraz widzę, że jestem dokładnie taka sama, jak ona. Chociaż nie. Przecież nie dorastam jej do pięt.
Lubić — nie lubić. To takie powierzchowne określenia. Nie pasują do kogoś, kto jest ponad tym. Moja mama była ponad tym. Była zawsze sobą — tego jej zazdrościłam. Ja zawsze byłam egzaltowana — to ją drażniło. Urodziła takiego emfatycznego kameleona.
Była bardzo ciekawa świata, ludzi i wiedzy. Ciągnęło ją w nieznane. Wyrwać się z tego płockiego, małomiasteczkowo-wiejskiego środowiska do wielkiego miasta Warszawy, zorganizować sobie pracę, mieszkanie, życie, przyjaciół — zupełnie sama! Bez wykształcenia, bez środków do życia! Wyszła ze środowiska, w którym nie czytało się książek — a jak wielkim miłośnikiem ich się stała! Jak wykreowała się sama na mądrą, wykształconą i światową kobietę!
Nikt jej nie pomagał — wręcz przeciwnie. Jej również wielkomiejska teściowa powiedziała, (jak moja mnie), że dziwi ją, iż jej syn ma jakieś tematy do rozmowy ze swoją niewykształconą żoną. Najpierw więc kierowała nią Wielka Miłość (do mojego ojca), później walka o przetrwanie w komunistycznej Posce, mając w domu ciężko chorego męża; walka o dziecko (mnie); walka o wnuczkę (Myszaczka).
Była bardzo wyczulona na niesprawiedliwość społeczna. Pamiętam, miałam może 8—9 lat, kiedy przypadkiem usłyszałam rozmowę mamy z młodziutką kuzynką Hanią, która właśnie zaczęła studiować medycynę. Hania zwierzała się często mamie i teraz też, opowiadając o swoich wrażeniach z praktyki szpitalnej, wyraziła się z niesmakiem o starszej, chyba niedomytej pacjentce. Mama była bardzo oburzona i bardzo Hanię zbeształa, pytając, gdzie jej lekarskie powołanie i miłość do bliźniego. To zrobiło na mnie duże wrażenie, bo w kuzynkę Hanię wpatrzona byłam jak w obrazek.
Mama zawsze mówiła prawdę w oczy. Za to jej nie lubiłam. To była zazdrość — ja tak nie umiałam, płaszcząca się zawsze konformistka, czująca się niewygodnie w sytuacji, kiedy trzeba było wybrać stronę. Dla mnie to była zawsze prowokacja — nazywałam ją Prowokatorką. A ona po prostu mówiła prawdę prosto z mostu.
Mimo tego, a może ze względu na to, była bardzo lubiana i szanowana.
***
— Jeżeli entropia powoduje, że wszystko zamiera, obumiera i rozpada się, niszczeje i dąży do absolutnego niebytu — to co to za siła albo prawo natury i jak się nazywa — która powoduje, że coś powstaje, rodzi się, rozwija, pięknieje, mądrzeje i dąży do absolutnej harmonii i szczęścia?
— Dlaczego w naszym świecie istnieje przyczyna i skutek, a wszechświat miałby istnieć bez przyczyny i skutku?
Prawdziwa filozofia rodzi się z mądrze zadawanych pytań, czyż nie tak?
***
Luty 2014
Czy można założyć, że instynkt samozachowawczy jest w jakiś sposób związany z poczuciem istnienia? Czy to jest jakby pierwotna forma, początek, budzenie się do życia poczucia istnienia? Czy kilkudniowa zygota człowieka, która cofa się przed usiłującym ja wyskrobać skalpelem ma już poczucie istnienia? Świadomość samej siebie? A jak nie — to co? Instynkt samozachowawczy?
Jeżeli przyjmiemy, że to jej budzące się poczucie istnienia warunkuje ją, by tego istnienia bronić — to logiczne jest chyba rozróżnienie pojęcia instynktu samozachowawczego (wcześniejsze), a „świadome poczucie istnienia” (późniejsze).
A jeżeli założymy, że tak się sprawy mają, to wniosek jest taki, że są to dwa zjawiska, które na drodze ewolucji przeistoczyły się jedno w drugie. Poczucie istnienia jest właściwe każdej żywej istocie. Mikrobiolodzy dawno odkryli, że nawet rośliny próbują w sposób dla nas gołym okiem niewidoczny bronić swojego istnienia.
Co to jest właściwie to poczucie egzystencji — uczucie, że istniejemy tu i teraz, w każdym ułamku sekundy. Że jesteśmy obecni. Czy wynika ono z samej definicji życia?
Czy poczucie życia jest konkretnym, dającym się zmierzyć fenomenem, czy też należy do świata abstrakcji, jak miłość?
„A kiedy umarłem — przejrzałem na oczy;
A kiedy przejrzałem na oczy — zobaczyłem ciemność;
A kiedy zobaczyłem ciemność — poczułem cierpienie;
A kiedy poczułem cierpienie —
zaczerpnęłem powietrza i wydałem swój pierwszy krzyk.
Przecież wszyscy jesteśmy z gruntu naszej istoty — tacy sami. Przejawiamy się tylko pod różnymi postaciami, które w ramach naszego gatunku są różnorako uwarunkowane fizycznie. Mali i duzi, czarni i biali, z dużą objętością mózgu i z małą.
To samo mogłyby powiedzieć o sobie, (gdyby mówiły), stworzenia ze wszystkich innych gatunków żyjących na Ziemi, a może i we Wszechświecie. Płatki śniegu nie są jednakowe, a przecież w gruncie rzeczy są tym samym.
Czyli, co się dzieje, gdy człowiek umiera? Przeczytaj jeszcze raz ten mały metaforyczny pięciowiersz na początku tego rozdziału. To nie jest trudne do zrozumienia. Kiedy nasz odbiornik przestaje działać, automatycznie podłączamy się do nowego odbiornika i wtedy dysponujemy już tylko i wyłącznie jego skalą zakresów.
Zapytasz może, co się dzieje, kiedy milion ludzi umiera, a rodzi się tylko jedno dziecko? Odpowiedź: każdy z tego miliona patrzy poprzez oczy tego nowonarodzonego dziecka; po prostu jest nim. Co się dzieje, kiedy sformułujemy to pytanie odwrotnie: rodzi się milion dzieci, a nikt nie umiera. Kto patrzy poprzez oczy nowonarodzonych?
Odpowiedź na to należy do zupełnie innej kategorii zagadnień. To tak samo, jak byśmy pytali: skąd się bierze śnieg?; skąd się bierze deszcz?; skąd się bierze ogień? Skąd się wzięło życie? Tu stwierdzamy tylko, że życie i śmierć są ze sobą nierozerwalnie związane.
A teraz zadasz mi może podchwytliwe pytanie: co się stanie, kiedy wszyscy ludzie na Ziemi wyginą? Przecież jest to możliwe w każdej chwili. Co stanie się z poczuciem istnienia tych wszystkich ludzi? W jaki sposób życie będzie się kontynuuowac, będzie nadal trwać?
Kiedy zachodzi sytuacja, że jeden gatunek na Ziemi wymiera, to natychmiast tę lukę w niszy ewolucyjnej wypełniają inne gatunki, dostosowując ją do swoich potrzeb.
To, co się stanie — to fakt, że będziemy zmuszeni zadowolić się biologicznym ciałem osobnika stojącego nam najbliżej genetycznie, prawdopodobnie stojącego o szczebel niżej (a być może wiele szczebli) na drabinie ewolucyjnej. Być może będzie to szympans albo bonobo. Ewolucja naszego gatunku cofnie się do tyłu. Znowu będą musiały upłynąć miliony lat, zanim w naszym mózgu zajdą potrzebne mutacje. Jest tylko jeden dopuszczalny warunek do przekroczenia granic swojego gatunku — masowe i całkowite wymarcie. Przecież natura wyraźnie uniemożliwia jakiekolwiek mieszanie się gatunków. Pary różnych gatunków nie mogą mieć zdolnego do rozrodu potomstwa.
Ewolucja jest jak labirynt. Miliardy najróżniejszych stworzeń na różnych stopniach rozwoju wędrują po nim, szukając wyjścia. Czasami błądzą po tym labiryncie setki tysięcy lat — jak np. dinozaury, które żyły na Ziemi przez okres ok. 200 tysięcy lat — i znalazły tylko ślepą uliczkę, która była ich końcem. Homo sapiens pojawił się na Ziemi ok. 150 tysięcy lat temu — i prostą drogą zmierzał do wyjścia, aż je znalazł. Jeżeli jakikolwiek gatunek żyjący na Ziemi przeżyje katastrofę na skalę kosmiczną — to musi zacząć błądzenie po labiryncie ewolucji od początku. Będzie czuł, że istnieje; może jako bakteria, z czasem jako płaz, gad; może nigdy jako ssak, tylko jakaś nowa, zupełnie inna forma życia.
***
Od dłuższego czasu noszę w sobie tę moją nową religię. Nazywam to religią świadomie — choć natychmiast rozlegają się okrzyki wściekłości i niezadowolenia, zarówno ze strony humanistów, jak i ortodoksów. Ci pierwsi krzyczą — nowa religia! Bzdury, czy potrzeba nam jeszcze jednej religii, by podzieliła świat na jeszcze więcej wzajemnie zwalczających się frakcji?
To bluźnierstwo! Krzyczą ci drudzy — religia jest jedna i to jest ta religia, którą my sami wyznajemy!
***
Czerwiec 2014
„Ach, tworzyć, tworzyć, słów dobierać…”
A teraz, kiedy znów po dłuższym okresie niepisania, zrobiłam się dużo starsza (moja starcza roztropność rozwija się w galopującym tempie) — zaczynam mieć chętkę na spisanie moich, bogatych w szczegóły, wspomnień z dzieciństwa i wczesnej młodości. Co robić? Ja cały czas chcę za dużo — nie dużo jednego: konkretu, zadania, pasji hobby, stylu życia, tylko za dużo wszystkiego po trochu. Życie jest takie różnorodne…
Chciałam być literaturoznawcą — ale jednocześnie chciałam malować obrazy i ściany, przestawiać meble i aranżować wnętrza…
Chciałam otaczać się tylko książkami i ludźmi, którzy by ze mną te książki czytali — ale jednocześnie chciałam grzebać się w ogródku i słuchać plotek i opowieści z życia sąsiadek, rodziny i koleżanek; wujków spalonych słońcem, ze spracowanymi rękami, ciotek pachnących na codzień zwykłym szarym mydłem, a perfumami „Być może” lub „Konwalią” od święta… (najczęściej w niedzielę rano przed wyjściem do kościoła na mszę świętą…)
Chciałam zostać biologiem molekularnym, astronomem, astrofizykiem, archeologiem — ale jednocześnie przemawiały mi do serca katolickie msze i pieśni religijne…
Chciałam być wierna swojemu miastu — tak kochałam przecież Warszawę mojego dzieciństwa i młodości — ale jednocześnie ciągnęło mnie w świat; byłam tak bardzo spragniona odkrywania nowych lądów, ludzi, zwyczajów…
Chciałam toczyć ze swoim partnerem długie filozoficzne dysputy, popijając herbatę w filiżankach w naszej domowej bibliotece — ale jednocześnie chciałam fizycznie się napracować, budując dom, stwarzając ogród, ramię w ramię z tym, który będzie ze mną z tego korzystał…
Chciałam, by moje dzieci przerosły mnie intelektualnie i zrobiły tę naukową karierę, która mnie tak bardzo pociągała, a której sama nie potrafiłam zrealizować — ale jednocześnie chciałam, żeby wybrały konkretny i „manualny” zawód, który zapewniłby im stabilizację życiową…
***
Im jestem starsza, tym bardziej moje serce przepełnia tkliwość, gdy myślę o tej małej, zahukanej dziewczynce o imieniu Elżunia, której dzieciństwo przypadało na lata pięćdziesiąte i początek lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku w odbudowywującej się po wojnie Warszawie. Wracam do niej we wspomnieniach i widzę siebie dzisiejszą, jak staję u jej boku w skafandrze przybysza z przyszłości; oddzielona przyłbicą hełmu, mogę tylko biernie obserwować, nie mogę jej w żaden sposób pomóc, przytulić lub pocieszyć.
Elżunia, chudziutka i wymizerowana, była niepozornym, nieciekawym dzieckiem.
To nie kokieteria i nie dowód megalomanii, kiedy w ten sposób siebie opisuję — to dowód zrozumienia i współczucia dla tego dziecka, które będąc owocem wielkiej miłości, zmuszone było jednocześnie dźwigać jarzmo biedy i socjalnego wyobcowania spowodowanego chorobą ojca, przeżywać wiele upokorzeń, być świadkiem manipulacji życiem najbliższych przez panujący wówczas ustrój (nazywany „socjalizmem w drodze do komunizmu”). Czasy były zgrzebne, szare i wydawałoby się bez perspektyw.
Jednak, mimo tych wszystkich niepomyślnych okoliczności, społeczeństwo, jak również rodziców Elżuni, cechowała niezachwiana wiara w przyszłość. Lekarstwem na siermiężną rzeczywistość było postawienie na dobra duchowe, a nie materialne. Idee, pragnienia, ambicje i marzenia były codziennie dyskutowane w domach, w pracy, w gronie przyjaciół. Cytowano poetów, wieszczów i innych klasyków, nikt nie był tym zażenowany, nikt nie uważał, że to patetyczne; konsumpcja dóbr kulturalnych w życiu publicznym i prywatnym stała się namiastką materialnego dostatku, wypełniała puste miejsca w spiżarni, na półkach sklepowych, w żołądku. Było wysoko pod sufitem, przymierający głodem intelektualiści wodzili rej, a na zaradnych ludzi interesu spoglądano z niesmakiem i wzgardą.
Nie można więc powiedzieć, że dzieciństwo Elżuni było biedne, nie — było bogatsze w innej konwencji, bardziej urozmaicone, a nawet czasami radośniejsze od dzieciństwa jej wnuków otoczonych wszelkiej maści zabawkami i elektroniką.
***
Midsommar 2014
Mam dziewięć lat, mieszkamy w Warszawie, na Ochocie, przy ulicy Szczęśliwickiej. Są wczesne lata sześćdziesiąte, w radiu śpiewa Irena Santor „...na Francuskiej kwitną bluzki, wiatr powiewa jak sukienka…”
Jest wiosna, kwitną białe bzy, a inny ulubieniec słuchaczy, Mieczysław Fogg, senior polskiej piosenki, ceniony jeszcze przed wojną, wtóruje — ”kiedy znów zakwitną białe bzy, znów aleją pary będą szły…” W powietrzu czuć zapach kwiatów stojących w wazonie, oczekiwanie, obietnicę radosnych wydarzeń. Rodzice, szczególnie ojciec, są w dobrym nastroju. Ja — nie mogę się doczekać. Nadszedł wreszcie ten dzień — Kiermasz Książek.
Ten najwcześniejszy, który pamiętam, usytuowany był w Al. Ujazdowskich. Całe Aleje wolne były tego dnia od ruchu drogowego, a wzdłuż trotuarów ciągnęły się, jedno za drugim, zbudowane z solidnego drewna barwne stoiska z książkami. Były odświętnie udekorowane. Każde chciało prześcignąć inne w pomysłowości ozdób i szyltow informacyjnych. Stoiska były wizytówką wydawnictw książkowych — a było ich w socjalistycznej Polsce kilkadziesiąt. Były tam wielkie, poważne wydawnictwa — autorytety, jak PWN (Państwowe Wydawnicwo Naukowe), PIW (Państwowy Instytut Wydawniczy), Książka i Wiedza, Wydawnictwo Literackie; pomniejsze wydawnicwa, specjalizujące się np. w kartografii, poezji, literaturze nowatorskiej, a przede wszystkim — masa wydawnictw literatury dziecięcej i młodzieżowej, z „Iskrami” i „Naszą Ksiegarnią” na czele.
To, co było wyłożone na tych stoiskach, przyprawiało o zawrót głowy! Szczególnie nas z ojcem — szalonych bibliofilów! Mnóstwo kolorowych, nowiutkich książek, prosto spod prasy drukarskiej, oszałamiająco pachnących nowością, piętrzących się w wysokich kolumnach, poukładanych na półkach, rozłożonych na ladzie… Ojciec miał odłożone trochę na ten cel ze swojej bardzo skromnej renty chorobowej, większość jednak dokładała mama. To było naprawdę malutko pieniędzy. Ja byłam bardzo niespokojna — że dostanę jedną książkę, tego byłam pewna, ale marzyłam o przynajmniej trzech, czterech.
Rzuciliśmy się z ojcem na Kiermasz, jak psy gończe, spuszczone ze smyczy. W Alejach tłumy. Panie, panowie, dzieci, wszyscy odświętnie ubrani; wszędzie sprzedawcy kolorowych baloników i wiatraczków, waty cukrowej i wody sodowej z sokiem wiśniowym. Z głośników zawieszonych na drzewach płyną popularne polskie przeboje radiowe. Przez korony wielkich, zielonych, zaczynających kwitnąć lip, przesiewa się wesołe, słoneczne światło. Lipy i kasztany pachną odurzająco. Wszystko pachnie — budki wydawnictw ciągną się przecież wzdłuż Parku Łazienkowskiego i Ogrodu Botanicznego. Wszędzie słychać gwar, śmiech i muzykę.
Najpopularniejsze stoiska są dosłownie oblężone. Nie można się dopchać do lady.
Ojciec oddycha z trudem. Kaszle, ale prze do przodu, ciągnąc mnie za rękę. Jest przystojny i elegancko ubrany. Grzecznie, ale nieustępliwie, toruje sobie drogę. No, nareszcie, dopchaliśmy się. Oczywiście stoiska i książki interesujące ojca idą na pierwszy ogień. To znaczy Wydawnicwo Literackie i wszystkie te, które promują poezję i najnowsze nowinki na rynku wydawniczym.
Ojciec gładzi z czułością grzbiety książek. Tu i tam podczytuje co nieco, dyskutuje z młodymi sprzedawcami, żartuje, flirtuje z panienkami zza lady. Jest w swoim żywiole — jego zabawne komentarze witane są wybuchami śmiechu; rarytasy, które już są wyprzedane, wyciągane są spod lady, a ja grzeję się w blasku mojego taty. Przy każdym nowym stoisku sytuacja się powtarza, ale najczęściej kończy się na kilku malutkich papierowych tomikach wierszy, które jednak pod swoją skromna przykrywką, kryją nazwiska nowatorskich poetów, o których głośno w Europie. (Tak, tak — takie rzeczy były tłumaczone i drukowane w socjalistycznej Polsce — kultura była w tych latach partyjnym priorytetem…) No i oczywiście — kilku polskich obiecujących, najnowszych. Ojciec był bardzo na bieżąco. Prenumerował prasę literacką i wiedział więcej, co się dzieje na rynku literackim Francji, niż rodowity przeciętny Francuz.
Czasami zdarzało się, gdy przypadkiem miał więcej pieniędzy, że kupił coś większego — klasyka oprawionego w płócienną okładkę, czy encyklopedię. W ten sposób powolutku kompletował swoją bibliotekę, która w momencie przejęcia jej przeze mnie liczyła ponad tysiąc egzemplarzy.
Ale wracając do kiermaszu. Oczywiście, że się niecierpliwiłam. Czas płynął, pieniądze były wydawane, a ja? Ciągnęłam ojca za rękaw od marynarki. Wkrótce też przyszła kolej na mnie. I nie było to wcale „na odczepnego”. Ojciec był bardzo zaangażowany w moją książkową edukację i sprawiało mu to prawie taka sama przyjemność wybierać i rekomendować książki dla mnie — jak i dla siebie.
***
Sierpień 2014
Znowu poruszam się jak w smole. Każdy dzień bez możliwości tworzenia czegoś, czegokolwiek — byle tworzyć, mieć wizję, dążyć do celu — wydaje się stracony i bez sensu. Budować dom, planować ogród — to też jest tworzenie — każda godzina pracy posuwa to tworzenie do celu; idee zamienia w konkretny kształt. Te przyziemne fizyczne cele, to mój substytut; zastępują mi mój najwznioślejszy cel — tworzyć pisaniem. Nadawać kształt myślom, ideom, uczuciom. Wszystko inne to namiastka.
A ja, niemądra, nie mogę tworzyć Dzieła w niesprzyjającej atmosferze i otoczeniu. Dlatego całe życie usiłuję to otoczenie zbudować i atmosferę stworzyć. Ale tyle już razy poszłam na kompromis z okolicznościami, że te moje warunki wykluwania przesuwają się ciągle w czasie — w przyszłość. Tak, jak ptak buduje gniazdo, tak ja moszczę sobie miejsce, w którym mogłabym nareszcie wykluć to swoje wielkie Jajo.
Ale nic mi nie pasuje, nic mi nie wychodzi. A w ogóle to jest przecież oczywiste, że jest to jedno wielkie oszustwo. Bezczelnie oszukuję samą siebie, bo po prostu brak mi polotu, talentu, sił i silnej woli, żeby wziąć się w garść i to Jajo wreszcie wykluć.
I dlatego życie płynie, ucieka przecież, a ja ciągle żyję „na brudno”, ciągle tworzę sobie substytuty; tworzę rzeczy do jedzenia, tworzę porządek, tam gdzie nieład, dobudowuję do stworzonych już rzeczy nowe; rzucam sobie samej kłody pod nogi, robię fotoboki, organizuję pliki w komputerze i cały czas, to co jest istotne — przesuwam w przyszłość. A ta już się prawie skurczyła do wymiarów osobliwości…
Cały czas jestem niespokojna i cały czas zżera mnie tęsknota za fatamorganą: średniej wielkości pokój, dosyć ciemny, z oknem przesłoniętym ażurową zasłoną… Wszystkie ściany od podłogi do sufitu zastawione są masywnymi, drewnianymi półkami z książkami; ocienione abażurami lampy oświetlają miejsca pracy; cicho, spokojnie, zielono i idealna czystość. Ja — sama, skoncentrowana, za biurkiem. Piszę. Ja — sama, skoncentrowana, w fotelu. Czytam. Nikt mi nareszcie nie przeszkadza. A przy tym — zupełny brak panicznej rozpaczy samotności…
Wiem, co ma na myśli Göran Greider, gdy pisze: „To nienaturalne być samym. Tęsknię zawsze za tą samotnością. Kiedy się pojawi, nie mogę jej zdzierżyć” (tłum. moje).
Ach, to wszystko przecież głupoty… To już mój chory ojciec był tysiąc razy silniejszy ode mnie. Też cierpiał na ten przeraźliwy ból tworzenia, ale przynajmniej stworzył piękny zbiór wierszy. To są wiersze doskonałe pod wieloma względami. One krzyczą ustami chorego, obdarzonego mnóstwem talentów człowieka, który te talenty dostał od życia na zmarnowanie. Forma tych wierszy jest tak doskonała i wycyzelowana, że domyślam się, jak wiele nad nimi pracował, wygładzał i poprawiał. Był niesłychanym perfekcjonistą. I ja też i dlatego tu leży również część tego pogrzebanego psa. Bo po co tworzyć, jeśli to nie będzie doskonałe? A zarówno on wiedział, jak i ja wiem, że mieliśmy (mamy?) ten potencjał. Ale talent, potencjał, wymaga ofiary. Jemu było ciężko ofiarować resztki swego tak okrojonego przez chorobę życia. A mnie było szkoda dosłownie wszystkiego, co życie miało do zaoferowania. Wyobrażając sobie siebie w tym ciemnym, opisanym wcześniej pokoju z książkami — widziałam jednocześnie, jak za ocienionym draperią oknem, przepływa cała magia rzeczywistości, jak to pięknie nazywa Richad Dawkins.
***
Załóżmy, że naprawdę wszystko istnieje. Załóżmy, że w miarę rozwoju naszych mózgów, będziemy w stanie to wszystko poznać — to znaczy, że życie istnieje niezależnie od tego, kto je przeżywa. Że życie, to niezmienne prawo fizyczne, tak jak grawitacja, masa czy energia. To może pewna forma energii? Kiedy umieramy, czas przestaje dla nas istnieć. My przestajemy istnieć. Ale życie?
(Ach, słowa… to tak jakby wtłoczyć myśli do za ciasnego ubranka…)
***
Listopad 2014
Właśnie przeczytałam najnowszą książkę Andrzeja Stasiuka „Wschód”. i — olśnienie! Deja-vu i zauroczenie. Odkryłam Stasiuka! Ja! Polonistka i częściowo literacka snobka — nigdy Stasiuka nie czytałam. Jasne — obiło mi się o uszy jego nazwisko, ale było to już po wyjeździe z Polski i zawsze jakoś w takich okolicznościach, które mnie do niego zniechęcały. Czy to były urywki recenzji, czy zasłyszane gdzieś plotki — nie wiem, ale zawsze wydawało mi się, że należy on do tej dziwnej kategorii młodych polskich gniewnych, którzy wypluwają z siebie ból istnienia w sposób nieco wulgarny i dziwaczny; tych, co obracają się w „szemranych” środowiskach, czy to z racji urodzenia, czy też własnego wyboru. Szkoda mi było czasu na taką literaturę, wiedząc, że na półkach księgarń i bibliotek piętrzą się stosy uznanych, wspaniałych książek, napisanych przez mądrych ludzi.
Być może także, że to on dorósł i dojrzał do tego, żeby być przeze mnie — już równie dorosłą i dojrzałą czytelniczkę — odkrytym i przeczytanym z zachwytem.
Mysza na przykład twierdziła, że czytała jakąś inną jego książkę i wydawała jej się dziwaczna. Ona jest młoda i to być może brzmiało w jej uszach, jak w moich np. Żeromski. Być może, żeby Stasiuka zrozumieć i polubić, trzeba należeć do tego samego pokolenie, co on. Trochę młodszy ode mnie, ale przecież wyrosły na łonie i wykarmiony przez ten sam komunizm, który wyhodował mnie i nam podobnych.
Jak ja się w tej książce odnalazłam! Zawsze myślałam, że coś ze mną jest nie tak — skąd te ciągotki do tego upadłego systemu, do jego ideologii i jej produktów. Skąd ta romantyczna poświata, która explodowała za każdym razem, kiedy słyszałam radzieckie pieśni i piosenki, wystarczył nawet ich hymn narodowy na jakimś meczu w telewizji.
Nasza nauczycielka rosyjskiego jeszcze w szkole podstawowej, prawdziwa Rosjanka z krwi i kości, mała, drobna, ciemnowłosa starsza wiekiem kobieta o imieniu Zinajda, uczyła nas rosyjskiego poprzez śpiewanie radzieckich pieśni patriotycznych: „Ech, darogi, pyl da tuman…”
Ale przecież nie tylko to. Ukochana babunia mojej pierwszej w życiu i najlepszej przyjaciółki Marty, z pierwszych lat szkoły podstawowej — wdowa po ukraińskim oficerze, była niesłychanie arystokratyczna i miała lwowską wymowę. To ona dopilnowała, gdy my, dwie siedmioletnie dziewczynki, siedziałyśmy przy fortepianie, żeby jej mała cioteczna wnuczka Marta grała i śpiewała „…wdol pa ulice mietelica mietiot, za mietielicoj moj mileńkij idziot…”
I ja tu nagle czytam Stasiuka, który pisze:
„Zostawaliśmy po zachodniej stronie (Bugu — przyp. moje). Lecz marzenie, by wybrać się dalej, nie opuściło mnie nigdy. Niemal tak, jak dwudziestoletniego spadochroniarza Martina Pöppela: „Nie ma na świecie kraju, który miałby dla mnie tak magnetyczną siłę przyciągania, jak bolszewicka Rosja./…/
Wiedzialem, że ropa była z Rosji, że Związku Radzieckiego. Że to na wschodzie. Daleko, ale zarazem blisko. Wyobrażałem sobie Moskwę jako coś odległego, szarego, wielkiego i nudnego. Była nierealna, ale żyliśmy w jej cieniu. Musiało minąć wiele lat, bym mógł się domyślić, co czuł Martin Pöppel. Musiał upaść kraj, który go wiódł na pokuszenie. Musiała powstać jakaś próżnia, którą trzeba było wypełnić wyobrażeniem i doświadczeniem.”
Ale przecież nie tylko ta postkomunistyczna trauma Stasiuka, która wywarła na mnie to magnetyczne wrażenie. To przede wszystkim jego dzieciństwo spędzone na Podlasiu, na zachód od Bugu oraz na skraju Warszawy; jego stosunek do matki — dziecka polskiej wsi, wojny, polskiego ubóstwa, mieszanki komunizmu z głęboką fanatyczną religijnością.
On jedzie do krainy dzieciństwa, wymienia kolejne przystanki: Stara Miłosna, Tłuszcz, Nasielsk…, a ja widzę kilkuletnią siebie, jadącą starym niebieskim autobusem Jelczem, z silnikiem wybrzuszonym pod maską obok kierowcy, parskającym oparami benzyny — poprzez Wyszków, Bodzanów, Imielnicę, w stronę Płocka, do Babci i Cioci…
Ja jechałam bardziej na zachód od Warszawy, on — na wschód, w kierunku ruskiej granicy. On jechał wzdłuż Bugu — ja przecinałam Wisłę pod Modlinem. A jednak krajobrazy Mazowsza i Podlasia prawie się od siebie nie różniły.
„Coraz głębiej w ten kraj. W jego wnętrzności. W głąb jego samotności. Teraz, gdy zaczyna się wiosna i nie ma jeszcze liści na drzewach i to wszystko wokół jest takie nagie, takie bezbronne i takie smutne. Zanim zacznie się maj, zanim przyoblecze miłosiernie te ziemię. Schnie błoto i czuć dym ognisk. Czuć woń gnoju ciągnącą się ciepłymi powiewami znad pół. Ten dym i ten gnój wchodzą opłotkami do miast. Jak zdradziecka mgła…”
Ale nie wszystko jest w tej podróży w głąb Polski ponure, szare i beznadziejne. Wystarczy choćby przeczytać fragment, kiedy autor opisuje inną swoją podróż po Polsce (oczywiście w kierunku wschodnim…). Gościnność ludzi, ofiarujacych zakurzonym wedrowcom chleb, mleko i nocleg:
Słońce wstawało, a my się kładliśmy. Miałem szesnaście, może siedemnaście lat i wyobrażałem sobie, że to właśnie jest Wschód — kraina cudów. Wchodzisz o świcie do małego miasteczka i goszczą cię tak, jak powinno się gościć wędrowca. Jedzenie, przychylność i sen.”
Przede wszystkim ludzie. Te kobieciny w chustkach na głowie, te babcie, ciotki, wujkowie, stryjkowie i dziadkowie, przysiadający w kącie w kuchni przy drzwiach, palący jeden za drugim tanie papierosy bez ustników. Przez uchylone drzwi wpadało światło słoneczne, ptaki ćwierkały, kury gdakały, a dym wił się w fantastyczne wzory w złotej poświacie.
„Była być może ósma. Szary, poranny lud stał na przystankach. Faceci palili. Miałem zamknięte okna, ale czułem ten zapach w zimnym, szklistym powietrzu poranka. Tak, było po ósmej, bo w Radiu Maryja leciały godzinki. Ilekroć rano jadę gdzieś poprzez kraj, to słucham i śpiewam /…/ by przywołać pamięć swoich babek i dziadków. Tak robiłem i teraz, na tej gołoledzi. Przypominałem sobie ich twarze. Były podobne do tych na przystankach.
Stosunek do tego ubóstwem przesiąkłego wschodu jest tak strasznie ambiwalentny. Jak można nie kochać tego znienawidzonego systemu, kiedy wrósł on tak mocno w szpik kostny, kiedy stał się synonimem dzieciństwa i młodości, a co za tym idzie życia i witalności. Jak odzielić jedno i drugie? Jak nienawidzieć, kochając?
„No bo jak to jest? Że z czasem oddalamy się od miejsca własnych narodzin i to ma być ucieczka, zdrada, emigracja? I wszystko, co robimy, jest próbą powrotu? Że życie to wygnanie? Jak u jakichś bośniackich bogomiłów?/…/ Że im szersze zataczamy kręgi, tym wyraźniejszy jest środek tego krążenia i tym silniejsze przyciąganie?”
I ta wspólna historia, tu, gdzie w środku Europy ścierają się te wielkie płyty tektoniczne: Wschód i Zachód. Mali chłopcy, których autor spotyka w Murgobie wyrastali w podobnych realiach, jak on sam:
Chłopcy milczeli. Patrzyli na obcych. Musieli znać opowieści o wojnie, o Berlinie, o krewnych, którzy nie wrócili. Tak jak i ja znałem. Odkąd zacząłem rozumieć słowa. Przysypiałem w cieple i półmroku i słyszałem: Niemcy to, Ruscy tamto, partyzanci… W świetle pojedynczej naftowej lampy widziałem ich cienie. Słyszałem ich kroki za drewnianą ścianą w ciemności. Skradali się. Słowa babek i ciotek przybierały kształty. Zabrali, podpalili, poszli. Z zachodu na wschód, ze wschodu na zachód. Wszędzie zostawiali ślady.”
Ile jest warstw w tej książce; zachowania ludzi uwarunkowane historycznymi okolicznościami, religijność matki Stasiuka. Jej ciągłe dreptanie, tam i z powrotem, jej troska o syna, zdziwaczenie, zagubienie w tym nowym świecie:
Drepcze do swoich garnczków na gazowej kuchence. Kto wie, może tęskni do czasów, gdy ludzie zasiadali za stołem, by się najeść. O jednej porze i przy jednym stole”.
W tej scenerii widziałam najpierw swoją babcię, ciotki a na koniec swoją mamę, która z mądrej, obytej w świecie kobiety, przekształciła się w małą, zastraszoną staruszkę, która:
„szuka tych dawnych, pojedynczych dźwięków, które przechowała w pamięci. Wtedy każdy oznaczał jakaś znaną rzecz. Te dzisiejsze nie znaczą już nic. Dlatego tuż po przebudzeniu włącza swoje radia. Jedno ma przy łóżku, drugie w kuchni. Radio Maryja, Radio Józef, Radio Wszyscy Świeci. Wstaje i drepcze między swymi rozgłośniami. To lepsze od nienazywalnego zgiełku świata.”
I na koniec, całkowity rozdźwięk, który boli. Przepaść nie tylko pokoleniowa, ale również cywilizacyjna. I być może credo autora:
„Do końca chce mojego szczęścia, żeby mi było dobrze i żebym był taki jak inni. Synku, chciałabym, żebyś na Zachód jeździł, mówi./…/ Mamo, dokąd ty mnie wysyłasz? Zdrajcę ze mnie chcesz zrobić? Podrzutka jakiegoś? Przecież jesteś mądra, a mówisz, jak te wszystkie psiuty z gazet, z telewizora: on nie lubi Zachodu, on jest antyzachodni, ten śmierdziel jeden, i jeszcze dzikusa udaje, żeby go tam chcieli słuchać. Naszą młodą demokracją gardzi i chce tutaj brudu i Tatarii jakiejś, lekceważy nasze zdobycze społeczne, intelektualne, nasz wysiłek cywilizacyjny oraz postkomunistyczne projekty, bo tylko syf mu w głowie, rozpad, żeby mu starymi oponami palili i żeby bydło srało gdzie popadnie, i nic go nie obchodzi wyzwolenie wyklętych mniejszości, ponieważ jest zwykłą świnią, która tarza się w nieczystościach przeszłości i ryje w brudzie zacofania.
I jeszcze pieniądze za to bierze. Mamo, jesteś mądrą kobietą i pozwól swojemu synowi podróżować tam, gdzie go prowadzą instynkt i serce. Jego świat nie ma stron.”
Uff, na tym muszę poprzestać, ponieważ w ten sposób mogłabym cytować całą książkę.
I dlatego, żeby pozostać w klimacie, poszłam za ciosem i jednym ciurkiem przeczytałam najnowszą książkę Świetlany Aleksijewicz „Czasy secondhand. Koniec czerwonego czlowieka”. I tu dopiero dostałam obuchem po głowie. Trzeźwo przedstawione skrajności. Romantyczna wizja komunizmu, wspólnego ubóstwa — kontra obrzydliwe targowisko próżności? Czy też rzeźnia ludzkości — kontra ciepły mieszczański dobrobyt? Ten, kto przeczyta — ten wcale się nie dowie. Bo tyle w tej książce jest prawd, ilu mieszkańców byłego ZSRR autorka przepytuje. A czytelnik stoi oszołomiony i przygnieciony ogromem tej alternatywnej rzeczywistości.
Pytanie retoryczne: czy lepiej urodzić się pięknym, zdrowym i bogatym w biednym kraju, czy też ułomnym i biednym w kraju bogatym?
Po przeczytaniu Aleksiejewicz, przez kilka dni czułam się podniesiona na duchu. Było to przyjemne i zarazem obrzydliwe uczucie, jakiego się doświadcza, kiedy cało uchodzi się z pogromu — dookoła trupy przyjaciół, a ty siedzisz bezpiecznie ukryty, cały i zdrowy.
Słowa przyjaciel używam świadomie w odniesieniu do każdego członka tego ogromnego, zeszmaconego przez powykręcaną ideologię narodu, ze względu na to, że i mnie ta ideologia w jakiś sposób pokrętnie wymodelowała, czy tego chciałam, czy nie. Tak, że można powiedzieć, „czułam z nimi”, czytając te opowieści z głębi czarnej, kosmicznej dziury, z której do tej pory nic się nie wydostawało. To, co było dla mnie szokujące, to nagłe uświadomienie sobie, że człowieka, jakiegokolwiek bądź, można tak głęboko zmanipulować.
Uderzyło mnie to z ogromną mocą, całe moje dobre samopoczucie spłynęło jak woda po psie i z przerażeniem ujrzałam przed oczyma duszy, jak wielka fala zmanipulowanych tym pokracznym systemem zombi, wlewa się do Europy, miesza się z zachodnimi white trash i wyrównuje poziom życia i kultury w dół do wczesnego średniowiecza, albo jeszcze gorzej, pocywilizacyjnych czasów „Mad Maxa”.
Tę apokaliptyczną wizję reportaże Śvietlany Aleksiejewicz wyciągnęły na światło dzienne z przerażającym okrucieństwem.
***
Styczeń 2015
Druga rocznica śmierci Babci.
Nagła, niezaplanowana rozmowa z Myszaczkiem. Ona — w taksówce, w drodze do pracy, po uporaniu się z dostawą maluchów do przedszkola; ja — również w pracy, wykorzystująca przerwę śniadaniową, by mile pogawędzić z pierworodną córką.
Nigdy nie byłam dogmatyczką — wręcz przeciwnie, byłam i jestem za bardzo zrelatywizowana, empatyczna, wczuwająca się w sytuację innych, rozważająca ciągle za i przeciw, aż do unicestwienia siebie. Aż tu nagle ta rozmowa.
Nic nie zapowiadało tej wymiany zdań. Wspomnienia o Babci, domu, dzieciach, pogodzie. Nagle duch Babci Prowokatorki, Babci Bojowczyni o Wyższe Racje, Babci Świętego Oburzenia, zainicjował dyskusję jednym moim nieopatrznym zdaniem.
Ja — Widziałaś Myszaku na Facebooku to straszne, zamieszczone tam zdjęcie, przedstawiające roześmianego jihadistę, trzymającego odcięte głowy dwóch młodych mężczyzn? Och, wiesz — dodałam z emfazą — boję się, nie chciałabym, aby moje wnuczki za 30 lat chodziły w burkach.
M — Co? Co ty powiedziałaś? Myślisz tak na serio? Czy tylko żartujesz? — ton jest od razu podniesiony o parę oktaw, nastawiony na walkę. — Chyba nie myślisz tak naprawdę, że tak będzie?
Ja — No, ale…(mam ochotę jak zwykle schować głowę w piasek, czuję się zmieszana, nie chcę psuć tej miłej zażyłości między matką a córką („Matka i Córka” — jakie to okropnie bergmanowskie! Ja przecież zawsze widzę nas raczej jako Kłapouchego i Sowę Przemądrzałą, a może Mamę Kangurzycę i Maleństwo?) Well, well… trzeba się bronić.
Ja — No, ale przecież widzisz, co dzieje się w świecie. Widzisz, co dzieje się w Szwecji. To coś strasznego…
M — No nie, nie mogę uwierzyć! Ty już zupełnie dałaś się przekabacić takim jak X lub Y! Przecież wystarczy przeczytać ich komentarze na Facebooku — to zgroza. To tacy, co siedzą w tych swoich małych mieścinach, są leniwi i pobierają zasiłki od państwa, na które ja płacę podatki. To tacy jak oni, niezdolni do niczego, wylewają swoją żółć i nienawiść na tych biednych uchodźców. Lepiej by się wzięli w garść, sami spróbowali zmienić swoją sytuację, a nie oglądać się na państwo i polityków!
Ja — Ale jak to sobie wyobrażasz? Przecież oni tu żyli i pracowali od pokoleń, budowali te wsie i miasteczka, bo było na czym budować. Były zakłady przemysłowe, małe wytwórnie i przetwórnie, sklepy, szkoły, przedszkola, przychodnie i domy opieki. Dzisiaj nie ma nic. Zakłady przemysłowe zostały przeniesione do krajów z tańszą siła roboczą, wytwórnie i przetwórnie zostały zduszone podatkami, a reszta infrastruktury zaczęła się ześlizgiwać za nimi w dół.
M — No, bo tak jest teraz na całym świecie. Zawsze przecież tak było, że ludzie przemieszczali się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu pożywienia, pracy i lepszych warunków do życia. Przecież Babcia też się wyrwała ze swojego środowiska do dużego miasta i co? Przecież jej się poprawiło. Trzeba szukać pracy, tam, gdzie ona jest, a nie siedzieć na tyłku i narzekać na swój los.
Ja — Czyli według ciebie, te setki tysięcy ludzi z małych wsi i miasteczek, (którzy nie uprawiają roli, produkując żywność) powinny czym prędzej przenieść się do dużych aglomeracji miejskich, bo tam jest praca? Pomijając fakt, że w miastach jest brak mieszkań, a nikt zdrowo myślący nie kupi w takiej sytuacji ich opustoszałych domów na prowincji — pomyślałaś, jak będą wyglądać te miejsca w przyszłości? Czy tak jak w Ameryce — kiedy przejeżdża się przez kolejne miejscowości z domami z zabitymi deskami oknami i ograbionymi sklepami, rdzewiejącymi autobusami i poindustrialnymi ruinami.
M — No, ale przecież dla tych ludzi najważniejsza jest praca, zarabianie pieniędzy na utrzymanie rodziny. W tych opustoszałych miejscowościach może rozwijać się turystyka i różne formy letniej rekreacji. Przecież tak jak w Grecji — można pracować sezonowo.
Ja — i jak Grecja na tym wyszła? No dobrze, ale w takim razie, jaki jest sens zwozić całe hordy ciemnoskórych uchodźców z innej części kuli ziemskiej, żeby zapełniać nimi pustoszejące miejscowości na szwedzkiej prowincji? Gdzie sens, gdzie logika? Przecież tam nie stworzą pracy z niczego, a jednocześnie obciążą te ledwie dyszące małe komuny wydatkami?
Ty się bardziej obawiaj, że podatki z twoich ciężko zarobionych pieniędzy idą na takie bezsensowne rozwiązania, że bezrobotny żyje na głodowym zasiłku, musząc przy tym pół dnia pracować darmo na praktyce, a resztę czasu szukać roboty. Ci uchodźcy, których autobus zawiózł w styczniu do Örnsköldsviken na północy Szwecji wiedzieli, co ich czeka, kiedy podjęli decyzję o strajku głodowym. Prowincja to przechowalnia! My chcemy do Malmö, Sztokholmu, Göteborga!
A myślałaś o tym, w jaki sposób powstały slumsy wokół, np. Mexico City?
No dobrze, tej mojej wypowiedzi nie było w rozmowie, rozpędziłam się. Ty mi odpowiedziałaś, nie pamiętam, taksówka dojechała do celu — nie było czasu na kontynuację.
Oczywiście, że ja bym bardzo chciała dyskutować z tobą różne sprawy.
Ale — pytanie pierwsze — czy znasz siebie na tyle, żeby zagwarantować, że nie będziesz się pieklić, obrażać i naburmuszać?
Pytanie drugie — czy nie będziesz wentylować swoich poglądów z innymi, biorąc mnie imiennie za przykład Ciemnogrodu, rasizmu i zacofania?
Pytanie trzecie — chyba nie przestaniesz mnie kochać?
No więc, wszystko zaczęło się od jihadistow globalnie — a polityki migracyjnej lokalnie w Szwecji, tu gdzie mieszkamy.
To, co chciałabym teraz przewentylować, nie wzięło się z długich, duszaszczypatielnych dyskusji z X, Y, Z itd, jak sugerujesz, tylko z faktu, że codziennie czytam e-gazety (szwedzkie i polskie), słucham radia i oglądam szwedzkie poprawne politycznie wiadomości. A żeby to zrównoważyć — czytam również inne niepoprawne politycznie strony internetowe. Czytam też, jak wiesz, różne inne rzeczy, co mi wpadną w ręce. I staram się porównywać, myśleć i wyciągać wnioski.
„Mysleć samodzielnie — to wielka sprawa, ale myśleć prawidłowo — to jeszcze większa!” (powiedział jihhadista ).
Nie wiem skąd to zainteresowanie się wzięło. Przecież nigdy nie interesowałam się głęboko polityką. I właściwie teraz też nie — ale jestem zmuszona, żeby zrozumieć ten przekręt cywilizacyjny, którego jestem świadkiem i który ma tak wiele wspólnego z moim pociągiem do obcych sci-fi światów, ich cywilizacji, historii cywilizcji ziemskich z ich rozwojem i upadkiem, historii filozofii i przewartościowania pojęć.
Na naszych oczach zmienia się cały świat. To zaczyna być dopiero widoczne po przeżyciu na tym świecie znaczącej liczby lat, albo, co też jest możliwe, ten obraz świata generuje starzejący się mózg, który widzi zmiany jako zagrożenie.
Czytam recenzję z najnowszej książki „enfant terrible” francuskiej literatury Michela Houellebecqa:
„7 stycznia we francuskich księgarniach pojawiła się nowa powieść Michela Houellebecqa, zatytułowana „Soumission” (Uległość) — polityczna fikcja, której akcja rozgrywa się w 2022 roku, kiedy to Bractwo Muzułmańskie pokonuje Front Narodowy i obejmuje władzę we Francji. Sam pisarz, choć wierzy w trafność swojej prognozy, przyznaje, że nie przewiduje aż tak szybkiego rozwoju wypadków. Lubiący prowokacje autor „Cząstek elementarnych” wiele razy oskarżany był o islamofobię i wręcz rasizm — nie zapomniano mu wypowiedzi z 2001 roku, że „islam to najgłupsza religia świata”.
Na zarzut, że jest rasistą, Houellebecq ma prostą odpowiedź — nie chodzi mu przecież o żadną rasę, nie uderza w imigrantów: „nie chodzi o rasowy rozkład populacji, tylko o system wartości, o to, w co ludzie wierzą” — wyjaśnia dziennikarce Aude Lancelin. To w religię i konsekwencje jej rządów wycelowane jest ostrze jego satyry. „Trudno negować — przekonuje Houellebecq — że następuje dziś potężny zwrot ku religii. Zrodzony wraz z protestantyzmem ruch myśli, którego apogeum było oświecenie, który doprowadził do rewolucji, właśnie umiera. To wszystko był tylko incydent w dziejach ludzkości”.
I tu, przynajmniej dla mnie, pojawia się pytanie — czy my tak bardzo, tu na Zachodzie, jesteśmy znudzeni tym przegadanym chrześcijaństwem, które się już nam całkowicie przejadło, przestaliśmy również wierzyć w zdrowy rozsądek — że fundujemy sobie nową, świeżutką, egzotyczną religię — islam, wywleczoną z pustyń Afryki, stepów Azji i dżungli Dalekiego Wschodu? Czy nie lepiej, zamiast importować nowych religijnych fanatyków, reprezentujących zupełnie inny system wartości, zająć się na serio naszymi wewnętrznymi problemami, np. kategorycznym oddzieleniem religii od państwa i zreformowaniem nauki w szkołach, żeby nowe pokolenie spojrzało na świat poprzez pryzmat oświeceniowych wartości, a nie podrzynało sobie nawzajem gardła. To oczywiście tylko jeden wymiar tej zaplątanej europejskiej rzeczywistości.
To może dla ciebie śmieszne i irracjonalne, że ja się boję, że moje wnuczki będą się musiały w przyszłości stosować do praw szaria. Te głosy, ostrzegające przed takim rozwojem sytuacji nie pojawiają się tylko, wbrew twoim insynuacjom, na podejrzanych stronach internetowych, opozycyjnych względem poprawności politycznej. Pozwól, że zacytuję wypowiedź muzułmańskiej feministki Hanny Gadban, na łamach ostatniego numeru „Sans”(„Rozsądek”), zatytułowaną „Tak odrzuca się zachodnią demokrację”(tłum. moje). Rozważa ona znaczenie zagnieżdżenia się dotychczas mało znanej, muslimskiej partii wyzwolenia Hizb-ut-Tahrir w krajach skandynawskich. Cytuję:
„Hizb-ut-Tahrir jest stosunkowo nową organizacją. Założona została w 1953 roku w Palestynie przez mędrców z uniwersytetu al-Azhar w Kairze. Jej celem było uwolnić społeczność muzułmańską (ummah) od nie-muzułmańskich idei i systemów, które według tych mędrców prowadzą do osłabienia ummah. Stwierdzono, że Zachód, swymi obcymi ideologiami jak liberalizm, socjalizm, kapitalizm i demokracja, popsuł poprawny muzułmański sposób życia. Narodowi muzułmańscy liderzy i politycy są traktowani jak zdrajcy, kiedy w różny sposób próbują importować idee z zachodniego świata. „My muzułmanie nie zamierzamy poddać się wpływom zachodnich myśli, zamiast tego sami będziemy rozprzestrzeniać nasze poglądy i naszą religię, islam, na zachód”, rozumowano./…/
Powinno się misjonować na ulicach i rynkach i rozdawać ulotki w nadziei przekonania niewierzących co do tego, że islam jest tą prawdziwą ideologią oraz polityczną alternatywą dla ludzkości; wszystko to w celu, by w przyszłości zaprowadzić światowy kalifat.”(Tłum.moje).
I coś z twojej półki:
„A żeby to osiągnąć należy stworzyć osobne muzułmańskie społeczeństwo cywilne, w którym reguły życia bedą się różniły od reszty społeczeństwa.”
Autorka tego artykułu tłumaczy w jaki sposób macki tej organizacji wślizgują się we wszystkie europejskie muslimskie organizacje, także tu, w Szwecji — od Unga Muslimer (Młodzi Muzułmanie), Islamiska Förbundet (Islamski Związek) do Muslimska Fredsrörelser (Muzułmański Ruch Pokoju) i podsumowuje to w ten sposób:
„Z badań, które przeprowadziłam, wynika, że wielu młodych ludzi, którzy wysławiają IS, pała również duża sympatią do Hizb ut-Tahrir.
— Nacjonalizm jest widziany jako największy problem naszych czasów. My będziemy walczyć za islamski ummah, nie za jakiś naród — tłumaczą.
I być może rozwój wypadków będzie taki, że Hizb ut-Tahir będzie właśnie tą radykalną alternatywą do czasu powołania wytęsknionego kalifatu.”
Widzisz, ”Sans” („Rozsądek”) jest periodykiem, w którym czołowi szwedzcy humaniści wypowiadają się na temat problemów nurtujących społeczeństwo, opierając się na badaniach naukowych, doświadczeniu i racjonalizmie. Tak, że nie ma tu miejsca na widzimisię. Jeżeli widzą problem, to starają się go naświetlić z różnych punktów widzenia i przede wszystkim gwiżdżą na polityczną poprawność, a nawet przeprowadzają na niej wiwisekcję (esej H.Bohlin Den omstridda politiska korrektheten). („Ta kontrowersyjna polityczna poprawność”), /tłum. moje/.
Czy znane jest ci może nazwisko Jacek Pałkiewicz? Reporter, eksplorator, od 40 lat przemierza peryferie świata. Twórca survivalu w Europie, jest powszechnie uznawanym autorytetem w dziedzinie przetrwania. Od połowy lat 70. kierował wieloma ambitnymi wyprawami w poszukiwaniu osobliwości ginących cywilizacji, niezwykłych zjawisk i ludzi. Przecierał szlaki na Borneo i Nowej Gwinei. Jest weteranem Sahary, poznał najdalsze kresy Syberii. Z rekomendacji Thora Heyerdahla, w 1994 r. elitarne Królewskie Towarzystwo Geograficzne w Londynie przyjęło go do swojego grona. Autor ponad dwudziestu książek. Był tematem prac dyplomowych, licencjackich, magisterskich i innych. Pozwól, że ci zacytuję fragment wywiadu przeprowadzonego z nim przez redaktora Onet-Wiadomości — Mateusza Baczyńskiego w grudniu 2014 roku. Pałkiewicz mówi:
„/…/jak jestem w Iranie i gdzieś mi się tam wysunie medalik z Matką Bożą, to od razu narażam się na to, że dopadnie mnie policja religijna i będę miał kłopoty. Jak piliśmy kiedyś piwo w samochodzie w Iranie, w czasie ramadanu, to jak nas dorwało dwóch policjantów, to myślałem, że nas zastrzelą. Tymczasem w Europie to wygląda dokładnie na odwrót. Niedawno wyrzucono ze skandynawskich linii lotniczych stewardessę, bo nosiła katolicki krzyżyk i jacyś islamscy pasażerowie zaprotestowali, że to ich razi./…/
Niektórzy zarzucają mi nietolerancję, rasizm, ksenofobię, dyskryminację rasową. Szlag mnie trafia, kiedy widzę święcącą triumfy tak zwaną poprawność polityczną, która miała służyć szerzeniu tolerancji i wzajemnego szacunku wśród ludzi. W rzeczywistości, z powodu hipokryzji stała się narzędziem urzędniczego tchórzostwa karierowiczów politycznych. Obnosimy się z tą poprawnością, ale nie widzę korzyści z tego płynących, bo większość cywilizacji na świecie nie ma nic wspólnego z tą tendencją. Tolerancja, czyli życzliwe otwarcie się, wymusza na nas rezygnację z własnych zasad, a niestety, świat muzułmański o zamkniętej mentalności, nie akceptuje dialogu i nie manifestuje woli porozumienia. Klasy rządzące boją się go krytykować, aby nie narazić się synom Allaha. Także koniunkturalizm mediów każe zamykać oczy na realne zagrożenie ekspansji fanatycznego islamskiego radykalizmu oraz na agresję i przemoc zaślepionych terrorystów. Moralna dwuznaczność staje się nieraz szlachetną cnotą, bo jak można inaczej myśleć, kiedy niektórzy są bliscy stwierdzenia, że to terroryści z CIA torturują bohaterów z Al Kaidy. To po prostu ideologiczne oszustwo.”
Więc nie obrażaj mnie stwierdzeniem, że moje poglądy są odbiciem zasłyszanych plotek, generowanych przez opozycyjne sajty, partię Szwedzkich Demokratów i maluczkich pokroju X i Y.
Tu oczywiście można by rozciągać tę polemikę na setki stron i cytatów i w zasadzie osobiście też nie wierzę, by te zmiany zaszły w piorunującym tempie, zresztą co mi tam, mnie już nie zdążą pochować w burce. Żal mi tylko tych oświeceniowych, tradycyjnie europejskich wartości, o które nikt się nie upomina, a pokolenie młodych gniewnych europejczyków sprzedaje swój historyczny spadek za świecidełka nowomodnych teorii i ideologii. Tych, którzy stają w obronie tego spadku wyśmiewa się, zagłusza i obrzuca inwektywami w rodzaju rasista, reakcjonista czy ksenofob.
Weźmy np. modny obecnie kulturrelatywizm. W eseju autorstwa E.Grutzky i L. Åberg („Sans” nr 1, 2014) widać to wyraźnie:
„W swym zapale by działać na rzecz wielokulturowości, wielu debatorów staje się kulturowymi relatywistami, którzy bronią kultury honoru i gwałtu.
Pozycja relatywności kulturowej była zawsze mocna w publicznej produkcji ideologii. Nastawienie jest takie, że ludzie z innych kultur powinni być traktowani z szacunkiem, nawet jeśli biją swoje dzieci i wydają za mąż swoje nieletnie córki.
Ponieważ jednak w szwedzkim społeczeństwie są braki, to nie ma powodu by występować przeciwko tym, którzy narażają swoje rodziny na przemoc i przymus. Pod skrzydłami takiej źle ukierunkowanej tolerancji reakcjonarne grupy mogły umocnić swoje pozycje poprzez wysuwanie zadań o specjalne rozwiązania i instytucyjne przystosowanie /…/ Rzeczywiści rasiści to ci którzy akceptują taką segregację, w której najbardziej poszkodowane jednostki nie są traktowane na równi z innymi obywatelami”. (Tłum.moje).
Tak, tak, postmoderniści zrelatywizowali świat, a potem się dziwią, że im alternatywne fakty włażą na głowę!
Wygląda na to, że rację ma słoveński filozof i krytyk kulturalny Slavoj Żiżek, który tak pisze w sztokholmskiej gazecie „Dagens Nyheter” (tak, tak, „Dagens Nyheter” — tę też czytuję):
„My tu na Zachodzie jesteśmy ostatnimi nietzscheańskimi ludźmi, pochłoniętymi naszymi dziennymi małymi rozrywkami, podczas gdy muzułmańscy radykałowie przygotowani są, by zaryzykować wszystko, włączając w to walkę aż do unicestwienia. Wiersz Williama Butlera Yeatsa ”Second coming” perfekcyjnie opisuje tę sytuację: „Tym najlepszym brakuje przekonania, podczas gdy ci najgorsi są wypełnieni żarliwą sila”. To jest doskonały opis tego obecnie istniejącego rozstępu między bezsilnymi liberałami a zapalonymi fundamentalistami. „Ci najlepsi” nie dają rady, by walczyć na całego, podczas gdy „ci najgorsi” stają do walki przeciw rasistowkiemu, religijnemu i seksistowskiemu fanatyzmowi”.(tłum.moje)
Tego mi właśnie w Szwecji brakuje. Tak przecież zawsze było w historii jak okiem sięgnąć do tyłu, że to właśnie młode pokolenia, ci młodzi gniewni zburzali stary porządek w Europie i budowali coś nowego, prężnego ale na solidnych podwalinach własnej europejskiej filozofii, nauki i kultury. A teraz co? Młodzi nie-gniewni, tylko zadufani w sobie, prowadzą jałowe dyskusje, czy należy np. pozwolić na niqab w szkołach lub wprowadzić obowiązkowo nauczanie Koranu (tak, tak, dlaczego nie?).
Nikt nie wie do czego właściwie dążą (dążycie?)
Ja naprawdę jeszcze nigdy się nie zetknęłam z jasnym, uczciwym przedstawieniem argumentów za wyższością dostosowania sposobu myślenia, hierarchi wartości, struktur państwowych i prawnych do wymogów integracji Europy z masa imigrantów z innego kontynentu. Rozwodnienia całego swojego trzonu cywilizacyjnego poprzez inplantowanie wartości nie do przyjęcia z punktu widzenia naszej etyki i kultury.
Byłabym ci naprawdę wdzięczna, gdybyś znalazła kiedyś troszkę czasu i przynajmniej naszkicowała mi kilka zagadnień i argumentów, które przemawiają za waszym (intelektualnych liberałów — jak rozumiem) punktem widzenia. Bo przecież politycy używają nowomowy i nigdy nie odpowiadają bezpośrednio na zadane im pytania. Więc może ty, po znajomości, oświecisz nieco swoją ksenofobiczną? rodzicielkę, która była wychowana w „socjaliźmie w drodze do komunizmu”, a wylądowała w globalistycznej demokraturze. (Jeżeli chodzi o manipulowanie polityczną poprawnością, to zaprawdę nie widzę różnicy).
***
„L`esprit de l`escalier” — za późno wpaść na błyskotliwą odpowiedź.
Luty 2015
Ach, no i gdzie ja się pcham w te polityczne dyskusje, którymi nafaszerowany jest ten cały medialny świat. Przecież jestem podstarzałym dinozaurem, który usiłuje tylko kłapnąć resztką swoich zębów w obronie przebrzmiałych ideologii i poglądów. Wszak już Mickiewicz przestrzegał: „Trzeba z młodymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę…”
Pożytek z tej dyskusji taki, że uświadomiłam sobie, jak mądrą mam córkę, która z takim zaangażowaniem broni oświeceniowych wartości wbrew insynuacjom jej matki, że te wartości należałoby czasem oceniać z innego punktu widzenia, nie tylko globalnie, ale także lokalnie.
— Tak? Jak to?! Rozlegną się krzyki — przecież z samego założenia wynika, że wartości oświeceniowe to dogmat — absolutnie niepodważalny i niezmienny!
Tak, tak — wolność, równość i braterstwo. Nie wystarczy tych wartości teoretycznie popierać — należy je stosować w praktyce.
Wolność — na ile wolny jest komunalny polityk, kiedy musi wybrać, czy przeznaczyć pieniądze podatników na zatrudnienie pielęgniarki na nocny dyżur w domu starców, zatrudnienie dodatkowej przedszkolanki do 30-osobowej grupy dzieci, czy zapewnienie warunków bytu ekonomicznym uchodźcom z odległych zakątków świata?
Równość — A czy w przyrodzie istnieje równość? A jak się skończyło praktyczne wprowadzanie w życie marksistowskiej zasady „Od każdego według jego zdolności, każdemu według potrzeb”?
Braterstwo — Kochaj bliźniego swego jak siebie samego? Jeżeli pod oknami twojego mieszkania, na chodniku rozłoży swoje śpiwory grupa rumuńskich żebraków z malutkimi, płaczącymi dziećmi i zacznie koczować tam w trzaskające mrozy? Jeżeli rozejrzysz się dookoła i stwierdzisz, że wygląda to identycznie na innych ulicach twojego miasta? Co zrobisz? Zaprosisz ich do swojego domu? Podzielisz się wszystkim, co masz? (teraz moja kolej ponuro się zaśmiać!).
Ten przykład przyszedł mi do głowy właśnie dzisiaj, kiedy przypadkem obejrzałam reportaż w telewizyjnych wiadomościach, pokazujący liczne grupy bezdomnych rumuńskich immigrantow, pogrupowane według przynależności rodzinnej, rozłożone pokotem w podziemiach przy Sergel Torg w Sztokholmie. Śpiwór przy śpiworze, kołdry, poduszki, materace, szmaty, dywaniki, torby, plastikowe jednorazówki powypychane ubraniami i żywnością. Bezpośrednio na betonie. Pod oświetlonymi oknami wystawowymi ekskluzywnych butików. Między nogami przechodniów śpieszących do metra.
Większość ludzi nie ma serca z kamienia. Większość ludzi reaguje współczuciem.
Gdzie przebiega granica, kiedy wolność bliźniego ogranicza twoją własną, kiedy pomoc niesiona bliźniemu obniża drastycznie twój standard życia, który sobie ciężko wypracowałaś? Ja tego wszystkiego po prostu nie rozumiem. Gdyby ktoś jasno i uczciwie powiedział — tak jak to określił Mc Luhan — ok, świat staje się jedną globalną wioską, wszyscy wiemy wszystko o wszystkich, a tym samym, chcąc nie chcąc, uczestniczymy w problemach sąsiadów nawet z drugiej strony kuli ziemskiej. To jest trend światowy i tego nie unikniemy; świat się po prostu homogenizuje. I wtedy to ma sens, kiedy politycy odgórnie decydują, że w wyniku tej wędrówki ludów, tyle a tyle procent populacji ma się zasymilować z innymi mieszkańcami kuli ziemskiej, najpierw czasowo, a później permanentnie. Niech to wytłumaczą pedagicznie i wyraźnie, tak żeby wszyscy zrozumieli, jakie pożytki z tego płyną dla ludzkości, jak rasa ludzka się wzmocni, jak ustaną wojny i nienawiść. To jest sci-fi i ja to lubię, i ja to mogłabym zaakceptować.
Ale czy ludzkość do tego dorosła? Czy w związku z tym nie lepiej przyjść z worem mąki do tego głodującego sąsiada zamiast zaprosić go z całą rodziną do nas, żeby sobie wypoczął i przybrał na ciele?
Kurza twarz! — jak zwykła mawiać Babcia w chwilach irytacji (ten eufemizm mnie zawsze bardzo rozśmieszał. Wyobrażałam sobie twarz kury widzianą en face, wykrzywioną w wyrazie niezadowolenia i niesmaku) — ale się znowu rozpędziłam. Ja przecież wcale, a wcale, nie chcę dyskutować polityki! Ja raczej widzę siebie jako byczka Ferdynanda, siedzącego pod dębem i wąchającego kwiatki.
***
„Po cichu
po wielkiemu cichu
idu sobie i idu i idu
i patrzu i widzu
W rękach w głowach cichosza
w ustach w oczach cichosza
nie ma samozwańców
i nie ma rokoszan”
(Grzegorz Turnau)
No dobrze, wyciszamy się teraz po tej politycznej dyspucie i bierzemy raźno za to co lubimy i umiemy i co nam przynależy z racji pozycji babci i seniorki rodu. A więc piszu sobie, i piszu, i piszu…
Myślę, że to były lata 1962—63. Byłam dziewięcioletnią dziewczynką, karnie prowadzoną przez mamę za rękę, kiedy szłyśmy ulicą Sienkiewicza w Płocku. Towarzyszyła nam ciocia Andzia, jedyna i ukochana starsza siostra mamy. Mama przyjechała mnie odebrać z kilkudniowej przechowalni u Babci i Cioci. Był listopad, późne popołudnie, świeciły się tylko latarnie uliczne i kilka niepozornych wystaw sklepowych. I wtedy nagle — olśnienie! Zatrzymałam się jak wryta. W słabo oświetlonej witrynie sklepowej, pośrodku, na wieszaku wisiała najpiękniejsza kurtka dziewczęca, jaką kiedykolwiek w życiu widziałam. To był zwykły prosty skafander ortalionowy z kapturem — ale w jakim kolorze! Był intensywnie jasnoniebieski, a to uwydatniało w dwójnasób szarzyznę całego mojego otoczenia — tej ulicy, zabudowań, ubrań mamy i cioci; całe moje życie nagle przedstawiło mi się z piorunującą wyrazistością jako szare i nic nie warte, jeśli nie będę mogła włożyć na siebie tej kurtki.
— Mamo, kup mi tę kurtkę! Mamoo, proszę, kup! Ja chcę tę kurtkeeeę!
— Nie, no wiesz przecież, że nie mam tyle pieniędzy…
Kurtka kosztowała, pamiętam, 500 zł — to była 1/3 mamy pensji. Ortalion był nowoczesnym, drogim materiałem.
Czułam, jak ogarnia mnie panika. Nie mogłam się oderwać od tej wystawy sklepowej.
Ciocia, która niemal zawsze ulegała moim zachciankom, była ostatnią deską ratunku.
Łzy płynęły mi po twarzy.
— Cioociuu, kup mi tę kurtkeeę! — zawodziłam zdesperowana.
Ciocia była zmieszana.
— No co ty, tyle pieniędzy przecież nie mam. Jest za droga.
Wtedy już ryczałam na całego.
Szłyśmy powoli w stronę domu na Powstańców. Całą drogę zanosiłam się płaczem, aż wreszcie ciocia zmiękła i zaczęła ostrożnie dyskusję z mamą.
— Wiesz, mam odłożone trochę pieniędzy. Może jej kupić, zima idzie…
Mama, zawsze biedna jak mysz kościelna, czuła się niezręcznie. Nie było jej stać na nową kurtkę dla mnie, nawet o połowę tańszą, więc sugestia cioci była pociągająca. Z drugiej strony ciążył jej ten status ubogiej siostry, ciągle zmuszanej prosić o pomoc. Obszturchiwała mnie porządnie przez całą drogę za to żenujące przedstawienie. Przepłakałam cały wieczór, a następnego dnia ciocia poszła do sklepu i kupiła mi tę kurtkę.
Teraz, z perspektywy lat, tłumaczę to sobie jako niezwykłe i gwałtowne przebudzenie się świadomości własnego wyglądu. Wydawałam się sobie w tym szeleszczącym jaskrawym ortalionie miła i słodka, godna miłości i uznania. Puste miejsce gdzieś w środku, czarna dziura, zostało wypełnione przez ten niebieski blichtr.
Siedziałam z mamą w słabo oświetlonym autobusie, w drodze powrotnej do Warszawy. Był późny wieczór, w ciemnościach gdzieniegdzie błyskały światełka wiejskich zabudowań. Pachniało spalinami i nikotyną, a ja marzyłam o moim zbliżającym się premierowym występie w nowej kurtce.
Co roku, w listopadzie, szliśmy całą rodziną z wizytą imieninową do wujostwa Kwiatkowskich na ulicę Opaczewską. Ciocia Lodzia — solenizantka, cioteczna siostra mojego dziadka Zygmunta i jej mąż, wujek Stasio, byli oboje nauczycielami matematyki. W ich synu, Darku, kochałam się skrycie od siódmego roku życia. Teraz Darek miał czternaście lat, był wysokim, szczupłym, ciemnowłosym młodzieńcem o ujmującym uśmiechu i tubalnym (czasami) głosie. Jego starsza dziewiętnastoletnia siostra Hania była ikoną mojej młodości. Równie wysoka i szczupła jak jej brat, czarowała wszystkich ciemnymi figlarnymi oczami, pociągłą buzią, porcelanową cera i burzą czarnych, kręconych włosów. Była zaborcza i pewna siebie, roześmiana i towarzyska.
Hania i Darek byli bardzo zgranym rodzeństwem (zdominowanym przez Hanię), śmiali się głośno i zaraźliwie i potrafili rozkręcić każde towarzystwo.
Ja — szara myszka — ciągnęłam do nich jak ćma do światła. To było łatwo wytłumaczyć — w moim domu rodzinnym było cicho, jeśli nie liczyć ciągłego pokasływania ojca. On siedział w jednym kącie pokoju i czytał książkę lub coś pisał, ja siedziałam w drugim kącie, czytałam książkę, rysowałam lub pisałam, a mama cichutko krzątała się w kuchni.
W towarzystwie beztroskich kuzynów mojego ojca czułam się jak słoń w składzie porcelany — za długie ręce, spocone dłonie, nogi jak z galarety i problemy z wysłowieniem się. Ciocia Lodzia, mała, zwinna i wesoła, zawsze wybawiała mnie z niezręcznych sytuacji. Jak i teraz, kiedy stałam nieśmiało pod ścianą w przedpokoju w moim nowym błękitnym futerale, podczas gdy wszyscy naookolo witali się hałaśliwie, zaśmiewali, wymieniali uściski i całusy.
— Chodź Elżbietko, pomożesz mi w kuchni i pokroisz pomidorki — wybawiła mnie z opresji ciocia Lodzia.
Po zdjęciu wierzchniego okrycia już naprawdę przedstawiałam szarą myszkę, a właściwie beżową. Moje najlepsze wyjsciwe ubranko składało się z brudnobeżowych prążkowanych rajstop, plisowanej spódniczki w czerwononiebieską kratkę i brudnobeżowego sweterka. Byłam chuda, blada i ostrzyżona na chłopaka. To wczesne zainteresowanie własnym wyglądem odziedziczyłam chyba po ojcu, który dbał bardzo o wygląd zewnętrzny. A skompletować garderobę w tamtych czasach było niełatwym zadaniem…
Imieniny zaczynały się rozkręcać. Na stół zaczęły wjeżdżać polskie tradycyjne imieninowe przysmaki. Najróżniejsze wędlinki pokrojone ozdobnie w plasterki, udekorowne zieloną sałatą, krążkami marchewki, posypane natką od pietruszki. Małe miseczki z sosem tatarskim, chrzanem w śmietanie, ćwikłą. Słoiczki z grzybkami marynowanymi i korniszonami. Śledziki w śmietanie i ryba po żydowsku. Pieczywo, cienko pokrojone, białe bułeczki. Pasztety domowej roboty, nóżki w galarecie i oczywiście wielka misa sałatki jarzynowej. Dania gorące będą serwowane później, jak goście już nasycą pierwszy głód, a kolejne toasty czystą wódeczką i jarzębiakiem będą wymagać konkretniejszego podkładu.
Goście zaczynali się schodzić. A więc dwie siostry wujka Stasia — ciocia Zosia i ciocia Marysia. Były dla mnie kompletnymi staruszkami, jak i wujostwo — tak gdzieś koło pięćdziesiątki. Nie miało to żadnego znaczenia, rozćwierkotane i wesołe, były obiektem ciągłych szelmowskich zaczepek ze strony mojego ojca. Przepadały za tym eleganckim, przystojnym, młodym człowiekiem, który zawsze bardzo szarmancko i dowcipnie flirtował z tymi podstarzałymi dzierlatkami. Ciocia Marysia nie miała szczęścia w miłości. Co i raz, na kolejnych uroczystościach rodzinnych, prezentowała nam swoich najnowszych wybranków, a mój ojciec poddawał tych nieszczęśników zawsze bardzo ostrej, acz wysublimowanej cenzurze.
Najbardziej oczekiwanym gościem i najbarwniejszą postacią był jednak wujek Jasio, mąż cioci Zosi. Krępy i przysadzisty, o niebieskich oczach, miał dobrotliwy uśmiech i duży czerwony nos świadczący o pociągu do wysokooktanowych trunków. Był przezabawny; grał z premedytacją swoją rolę rodowitego warszawiaka z przedmieścia, z całą gamą wyrażeń, zwrotów i gestów przynależących do tego genre. Wbity w przyciasny garnitur zaróżawiał się na twarzy w miarę wznoszenia kolejnych toastów, ale nigdy nie tracił fasonu.
W połowie imienin następowało clou programu, kiedy wujek Jasio, po usilnych naleganiach ze strony pań, podnosił się od stołu i zaczynał śpiewać różne znane piosenki, a nawet arie operowe, często bardzo śmiesznie poprzerabiane na gwarę „warszawki”. Szczególnie zapamiętałam „Oczy czarne, szyja brudna…”
Robiło się coraz gwarniej i weselej. Inni goście, nie pamiętam ich już za dobrze; małżeństwo przyjaciół wujostwa, czasami brat mojego ojca — Marek, oficer wojska polskiego, czasami był z nami mój dziadek Zygmunt, a w późniejszych czasach — Fabian, niezwykle przystojny narzeczony Hani.
Nadeszła kolej na tańce, towarzystwo rozproszyło się po mieszkaniu — maciupeńkim, dwa pokoje z kuchnią — i skupiło w grupkach, według wieku i zainteresowań. A więc płyty winylowe i gramofon. Na pierwszy ogień szły tanga. Obowiązkowo i wiele razy pod rząd — La Cumparsita, później Jalousie, La Paloma. Później nasze polskie duszaszczypatielne kawałki stworzone w tym szalonym, upojnym dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy wujkowie i ciotki byli młodzi, śliczni i zakochani — Tango Milonga, Już nigdy, Nie kochać w taką noc to grzech…
Panowie prosili panie, ja uczyłam się od podstaw kroków w ramionach ojca i wujków. Jeszcze dziś pierwsze dźwięki tych tang wywołują u mnie dreszcz ekscytacji i euforii.
A później słuchaliśmy wszyscy Stanisława Grzesiuka, pisarza i barda warszawskiej ulicy, który był bożyszczem Warszawy w tamtych latach. Jego styl śpiewania i teksty były bardzo specyficzne i niepowtarzalne i oddawały ducha przed- i wojennej Warszawy niemal plastycznie, nie tylko słuchowo. Warszawa kochała Grzesiuka, bo pochodził z warszawskich nizin społecznych, mieszkał na Czerniakowie — dzielnicy zamieszkałej głównie przez biedotę warszawską (tam przecież mieszkali moi dziadkowie ze strony ojca), był jednym z nas, znał swoje miasto i jego mieszkańców na wylot, przeżył z nimi wojnę, okupację i powstanie. Jego utwory to barwne opowieści z sugestywnie odmalowanym klimatem warszawskich „szemranych” dzielnic, opisem warunków życia w jakich dorastał oraz humorem. Popularyzował przedwojenny folklor stolicy i gwarę warszawską, gdy wykonywał uliczne pieśni warszawskie. Te utwory — U cioci na imieninach, Bal na Gnojnej, Nie masz cwaniaka nad warszawiaka, Ballada o Felku Zdankiewiczu, Bujaj się Fela czy najbardziej może znana piosenka wojennej Warszawy — Siekiera, motyka, bimber, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka — wryły się głęboko w pamięć każdego prawdziwego warszawiaka. Przygrywał sobie na bandżoli i mandolinie, a melodie tych prostych piosenek i pieśni były spokrewnione z melodiami polskich ludowych przyśpiewek, przywołujących pamięć dzieciństwa i tożsamości narodowej.
Więc u cioci Lodzi na imieninach zaśmiewaliśmy się słuchając …”rum Helka, rum Helka, tyś gruba jak ta belka, tyś mocna jak ta szklanka masz suknię po kolanka” patrząc znacząco na moją mamę Helę, która przecież była śliczna i szczupła, czy też kołysząc się w takt …”harmonia z cicha na trzy czwarte rżnie, ferajna tańczy, ja nie tańczę. Z szacunkiem, bo się może skończyć źle, na Gnojnej bawimy sie”
Nic więc dziwnego, że znam na pamięć teksty wszystkich piosenek Grzesiuka, mogę je recytować wyrwana z najgłębszego snu, poprawniej niż pacierze i święte przykazania wbijane mi przez Babcię i Ciocię. Muszę jeszcze zaznaczyć, że to powinowactwo z Grzesiukiem czułam też, być może, nie tylko ze względu na Warszawę, ale także ze względu na chorobę, która go toczyła, tę samą, która pożerała mojego ojca — gruźlicę, chorobę pokolenia, które przeżyło wojnę. Grzesiuk zmarł w 1963, a więc w kilka miesięcy przed, lub po imieninach u cioci Lodzi, które tu opisuję.
Posłuchajcie sobie, drogie dziatki, piosenek Grzesiuka na You Tube, przeczytajcie jego książki, to choć troszkę poczujecie atmosferę tamtych lat.
Tymczasem rozgrzani i zmęczeni tanecznicy zgłodnieli co nieco i zebrali się znowu wokół imieninowego stołu. Pośrodku stała wielka waza z gorącym, parującym bigosem, na salaterkach leżały pieczone kiełbaski i pieczywo. Podczas gdy dorośli wzięli się raźno do jedzenia, młodzież wzięła w posiadanie pokój do tańców. Część mebli została jeszcze bardziej upchnięta po kątach, a stare płyty zostały zastąpione najnowszymi, nowoczesnymi nagraniami na magnetofonie, cudzie ostatniej techniki. To były czasy twista i rock`n rolla. Kiedy Helena Majdaniec zaczęła śpiewać ...przy twiście, zabawić się potrafię, do twista postawię stół na szafie, zaproszę Marka, Czarka, DARKA (Ach! samo wymówienie, a raczej wyśpiewanie jego imienia przyprawiało mnie o zawrót głowy!), magnetofon mam — przy twiście wesoło będzie nam!.. to ja dosłownie czułam jak ta muzyka nakręca mnie jak sprężynę. Zaczynał się nowy świat — dosyć smętnych wojennych ballad, dosyć miłosnych zawodów rodem z mininego ćwierćwiecza — …dla moich gości, taniec młodości i czarną kawę mam, gdy mnie zawiodą, zostanie młodość i zestaw twistów, co na taśmie mam!
Hania z Darkiem zaczęli tańczyć i to było dla mnie coś zupełnie nowego. Stałam z rozdziawioną buzią i myślałam, że ja to na pewno nigdy nie opanuję tej wymagającej sztuki tańczenia twista. Wszyscy goście zebrali się znowu w tym maleńkim pokoiku otaczając wianuszkiem roztańczoną parę. Dla nich również był to szok pokoleniowy! Kręcić pupą w zawrotnym tempie i utrzymać się na nogach zniżając siedzenie prawie do poziomu podłogi i potem z powrotem do góry, balansując raz na jednej nodze, raz na drugiej… A z głośnika magnetofonu brzmiało ...do twista wystarczy dobra taśma, do twista wspaniałą taśmę Staś ma, z Chubby Checkerem, Hollidayem, Anką, Brendą Lee — ta lista solistów starczy mi! i inne piosenki o rewolucyjnych tekstach, np… a ja nie chcę czekolady, chcę by miłość dał mi ktoś, żeby zabrał mnie od mamy, bo słodyczy mam już dość… Kiedy podśpiewywałam sobie te piosenkę w drodze powrotnej do domu, mama była oburzona i zabroniła mi ją śpiewać.
Ach! te wszystkie przeboje tamtych lat! Piotr Szczepanik śpiewał Goniąc kormorany i Puste koperty, Kasia Sobczyk — Nie bądź taki szybki Bill, Karin Stanek — Chlopiec z gitarą. Niewiele nagrań przedostawało się do nas z zagranicy, ale te nasze swojskie przeróbki były równie fascynujące, oszałamiały nowością, rytmem, nowatorskimi tekstami.
Przeczuwałam, że zaczyna się nowa faza w moim życiu, kiedy nocą, wracając z imienin cioci Lodzi, szliśmy z tatą i mamą ulicą Szczęśliwicką. Czuć było zbliżającą się zimę, powietrze było mroźne, a nad Warszawą świecił księżyc i gwiazdy.
I co i co? No i nic.
***
Luty 2015
W ramach moich badań nad istotą rzeczy postawiłam sobie bardzo ambitne zadanie — przeczytać bardzo dokładnie najnowszą książkę światowej sławy szwedzkiego matematyka o nazwisku Max Tegmark, pod tytułem „Nasz matematyczny Wszechświat”.
W ciągu ostatnich lat przeczytałam prawie wszystkie popularnonaukowe książki z dziedziny astrofizyki, kosmologii, teorii kwantowej, teorii strun, teorii prawdopodobieństwa, hiperprzestrzeni, czasu — ogólnie rzecz biorąc — fizyki rzeczy niemożliwych. Wydanych zarówno w Polsce, jak i w Szwecji. Taka byłam ambitna!
Obecnie największą gwiazdą jaśniejącą na nieboskłonie badań nad kosmosem jest właśnie prof. Max Tegmark, młody matematyk i fizyk, pracujący w USA, lansujący kontrowersyjną teorię o matematycznej strukturze wszechświata. The New York Times tak poleca to dzieło: „Ta popularnonaukowa książka nie ma sobie równej — dynamiczna, dramatyczna i łatwo przyswajalna… Błyskotliwa argumentacja, piękny język, skłaniająca do myślenia, opowiada o największych tajemnicach naszej egzystencji”.
A tak pisze o nim K. Jałochowski w „Polityce”: ”Tegmark ma naturę dwoistą, jak doktor Jekyll i pan Hyde. Za dnia przypomina zwyczajnego, o ile tacy istnieją, fizyka z etatem w słynnym Massachusetts Institute of Technology. Nocami zaś przeistacza się w nieuleczalny przypadek skrajnego platonika, czyli kogoś przekonanego i dowodzącego, że byty absolutne są bliższe rzeczywistości, niżby tego chcieli praktyczni realiści.
/…/Wszechświat nie tyle jest opisywany regułami matematyki, co sam nią dosłownie jest.”
Tegmark zakłada, że jeśli potraktujemy poważnie wszystkie matematyczne teorie stworzone dla potrzeb fizyki, (a są one po wielokroć sprawdzone), to jedynym wnioskiem jaki się nasuwa jest istnienie nieskończonej ilości wszechświatów równoległych. Nie jest to teoria nowa, wymyślona przez niego; jest on natomiast pierwszym, który zbadał ją z punktu widzenia matematyka, obliczając i przedstawiając wszystkie potrzebne parametry i równania.
Mówiąc w uproszczeniu, według niego, ze wszystkich obliczeń wynika, że wszechświat się ciągle rozwija, jest zarówno skończony, jak i nieskończony. Ten, który jesteśmy w stanie zaobserwować, posiada skończoną liczbę cząsteczek w danej objętości, jak również skończoną liczbę możliwości ich uporządkowania, co opiera się na efektach kwantowych. Ten nieskończony natomiast zawiera nieskończoną liczbę skończonych wszechświatów z nieograniczonymi możliwościami ich uporządkowania. W takim wypadku obliczenia matematyczne wskazują na istnienie wszystkich możliwych konfiguracji wszechświatów i to nie tylko raz, ale nieskończoną ilość razy. To znaczy, że ty, która to czytasz i ja, która piszę, i twoja książka, i mój komputer istnieją w nieskończonych ilościach egzemplarzy. Uff! Jaka łamigłówka!
Ale to nie wszystko! Tegmark dzieli ten nieskończony wszechświat (nazywając go multiwszechświatem) na różne kategorie. Do kategori poziomu pierwszego zalicza te części wszechświata, które są niemożliwe dla nas do zaobserwowania, ale w gruncie rzeczy są podobne do „naszego” wszechświata. Tzn. są one dla nas nieobserwalne, ale pryncypialnie moglibyśmy je zaobserwować. Te wszechświaty z kolei zebrane są w multiwszechświecie poziomu drugiego, który jest wyższą kategorią. Ze względu na ekspansję przestrzeni, multiświaty poziomu drugiego oddalają się od nas z szybkością większą od światła, mogą mieć też inne wartości dla masy elektronów. Wynika z tego, że prawdopodobnie z trudem mogłoby tam powstać jakiekolwiek życie. Te dwa poziomy Wszechświata mają tyle wspólnego, że oba, tak samo jak i nasz wszechświat, powstały z kosmicznej inflacji, zostały wyposażone w różne początkowe wartości i w ten sam sposób istnieją w czasoprzestrzeni.
Czym innym jest z kolei multiwszechświat poziomu trzeciego, który nie jest konsekwencją inflacji. Odpowiada on natomiast pojęciu rzeczywistości kwantowej, sformułowanej przez Hugh Everetta już w roku 1957. Cząsteczka jest funkcją falową aż do momentu, kiedy zostanie zaobserwowana. Sytuacja wygląda wtedy tak, jak suma wszystkich możliwych zdarzeń. Wtedy następuje „zapaść”(kollaps) tej funkcji falowej, która na łeb na szyję rzuca się w pierwszą lepszą możliwość. I wtedy nic nie można przewidzieć. To jest właśnie ta nigdy nie przeskoczona zagadka osobliwości teorii kwantowej.
Tegmark sprzeciwia się kategorycznie stwierdzeniu, że funkcja falowa kiedykolwiek się zapada (kollapsa). Zamiast tego realizują się wszystkie możliwości, które ta funkcja wytwarza — tylko, że w różnych wszechświatach. Jak tylko rzeczywistość ma możliwość wyboru — np. między dwoma wartościami spinu dla elektronu — natychmiast dzieli się tak, by obie te możliwości urzeczywistnić, ale każde w swoim własnym świecie. To, co my uważamy za kwantową przypadkowość, kiedy mierzymy kwantową rzeczywistość — nie jest wcale przypadkową: wszystkie możliwe sytuacje się zrealizują. Te równolegle istniejące światy są niedostępne dla siebie nawzajem i oczywiście nie dla nas. Znajdują się one nie w trójwymiarowym świecie, jak te wcześniej wspomniane multiświaty, tylko w innym nieskończenie-wymiarowym abstrakcyjnym świecie, którzy matematycy nazywają przestrzenią Hilberta.
Wszyscy przyznają, że współgranie matematyki z naszą fizyczną rzeczywistością jest zdumiewające i niepodważalne. Mimo tego, że matematyka jest systemem stworzonym przez człowieka, jej równania i dogmaty opisują fizyczną rzeczywistość z zadziwiającą precyzją.
Pytanie, które sobie zadał Max Tegmark brzmi: skąd się wzięła ta zażyłość między materialną rzeczywistością, a systemem stworzonym przez człowieka? Jego kategoryczna odpowiedź brzmi: wynika to z faktu, że ostateczną wersją naszej rzeczywistości jest struktura matematyczna, jest wręcz czysta matematyka, którą nazywa ostatecznym multiświatem poziomu czwartego.
Jakie ma to znaczenie dla naszego życia? Może to oczywiście prowadzić do radykalnego relatywizmu wartości. Czy to ma znaczenie, że wykończymy większość gatunków na ziemi, kiedy przeżyją one na nieskończonej ilości innych planet? Czemu mamy wysilać się by zapobiec wojnie atomowej, wycinaniu lasów czy zmianach klimatycznych — przecież na innych ziemiach wydarzy się to wszystko i tak.
Max (mogę go sobie tak poufale nazywać — przecież jest tylko o siedem lat starszy od Myszaczka) uważa, że nie powinniśmy myśleć w ten sposób. Niezależnie od tego, czy istnieje nieskończona liczba światów równoległych — ten, w którym my istniejemy, jest tylko jeden i jedyny. Pisze więc:
„Mamy do wyboru dwie racjonalne alternatywy: 1. Istnieje przynajmniej coś, co nas obchodzi, więc przeżywamy nasze życie, podejmując logiczne decyzje, które odzwierciedlają to, co nas obchodzi; 2. Nic nas nie obchodzi więc nie robimy nic lub działamy w sposób całkowicie przypadkowy. Zarówno ty jak i ja na pewno zdecydowaliśmy się wybrać alternatywę nr 1. Wydaje mi się, że to mądry wybór.”/tłum.moje/
No tak, tak — a to mi z kolei przypomina Richarda Dawkinsa, który również uważa, że powinniśmy się cieszyć tym co mamy, całą tą magią rzeczywistości, która jest nam dana i nie zawracać sobie głowę duchowym, metafizycznym, a także kwantowym, matematycznym (Max) obliczem naszego świata.
Obie te ich (naukowych gigantów) konkluzje głęboko mnie rozczarowywują. Oni mówią przecież tak: koń, jaki jest, każdy widzi. I co z tego, że zaglądają temu koniowi w zęby, dzielą włosy w sierści na czworo i nawet kiedy usiłują obejrzeć konia z lotu promu kosmicznego — to widzą właśnie tylko — konia! Tak, wiem, to przecież typowe dla naukowców, szkiełko, oko, itd, a mnie brakuje głębi… Och, jakby się teraz ucieszyli bracia jezuici i wszyscy inni duchowni wszelkich religii. A czy naprawdę nie istnieje nic pośrodku? Gdzieś tam, gdzie matematyczna struktura generuje duchową jakość?
Szukam i szukam odpowiedzi na dręczące mnie pytania, gimnastykuję się nad zrozumieniem zawiłych równań fizycznych i matematycznych, wertuję księgi samozwańczych mędrców i filozofów (jeszcze tylko nie zniżyłam się do astrologii), wkręcam się wyobraźnią w wyimaginowane sci-fi światy, przeczesuję historię cywilizacji ziemskich — i nic, i nic, i nic.
No więc, jak zwykle moją metodą przeciwieństw — dorwałam się łapczywie do jednych z ostatnich zwierzeń z zaświatów — świeżutkiego amerykańskiego bestselleru o polskim tytule „Mapa nieba”, napisanego przez neurochirurga Alexandra Ebena. No, pomyślałam sobie, damy temu suchemu Maxowi popalić — zażyjemy odtrutki i świat znowu wyda się nam ciepły, przyjazny i duchowo atrakcyjny.
Czytamy więc, czytamy i nabieramy coraz więcej zaufania do autora, który jest przecież nie byle kim, tylko wybitnym neurochirurgiem, operującym od wielu, wielu lat nasze kurze móżdżki i znającym każde neuronowe ścięgno w naszej głowie.
I co się dzieje — biedak nabawia się niesłychanie rzadkiego schorzenia o podłożu bakteriologicznym i zapada rach-ciach-ciach — w śpiączkę. Wybudza się z tej śpiączki po siedmiu dniach, sam z siebie, zdumiewając cały świat neurochirurgicznej Ameryki. Po kilku tygodniach wraca do pracy, jakby nigdy nic. Staje się chodzącym kuriozum, wszyscy nie mogą się nadziwić, że Łazarz powstał z grobu. Sławnym staje się w momencie opublikowania swoich spisanych wrażeń z tych siedmiu dni, kiedy zupełnie nieżywy, leżał podłączony do sztucznego płuco-serca, a jego mózg nie wykazywał najmniejszej aktywności.
Autor się zarzeka, że jest całkowicie zsekularyzowny, w Boga nie wierzy i ma luźny i niefrasobliwy pogląd na sprawy duchowe. Opisuje więc swoje dziwne podróże po zaświatach i jest coś szczerego w tych wyznaniach, coś co powoduje, że człowiek zadaje sobie pytanie — czy może rzeczywiście istnieje jakaś malutka choćby szansa na to, by takie całkowite oderwanie świadomości od ciała fizycznego mogłoby być możliwe?
Czytamy, czytamy i z niedowierzaniem wierzymy, bo chcemy wierzyć.
I miałby facio u mnie duży plus, gdyby gdzieś tak w połowie tych wyznań i sprawozdań nie ześlizgnął się jak inni przed nim w bogobojny grajdołek i w końcowych częściach poczuł na sobie palec boży oraz stał się gorliwym wyznawcą obowiązującej (w Ameryce) religii. A jakiej? — To już się sami domyślcie.
No i jak nie kijem go, to pałką.
***
Marzec 2015
Znowu się dziwnie porobiło. W erze internetu, googla i e-mailów wszystko się przewartościowuje, miesza, wywraca na drugą stronę, jak w starej komunistycznej pralce „Frani”. Dawne historyczne zdarzenia nagle wypływają na wierzch naszej codziennej, szarej rzeczywistości i wymuszają głębokie refleksje nad minionym.
Ni stąd ni zowąd dostałam e-mail od nieznanego mi do tej pory kuzyna z Poznania. Poszukiwał mnie wytrwale, wiedząc, że jestem córką jedynego, nieżyjącego już brata jego ojca — Marka. Młody ten człowiek (dużo młodszy od mojego Myszaczka), przystojny, wykształcony, świeżo po ślubie, zapragnął poszerzyć swoją wiedzę o drzewie genealogicznym rodziny. Co jest oczywiście zupełnie zrozumiałe.
Mnie z kolei wciągnął ten fakt w podstępną pułapkę wspomnień nie tyle związanych konkretnie z moją osobą, lecz z atmosferą rodzinnych intryg, ploteczek, zasłyszanych historii, familijnych resentymentów, które kiedyś tam w przeszłości uniemożliwiły mi w pewnym sensie przynależność do szeroko pojętej wspólnoty rodzinnej, typu klan, dynastia, plemię.
Stąd oczywiście od razu wysnuwa się moralizujący wniosek, że nic w przyrodzie nie ginie, a dawne animozje mogą z czasem przekształcić się w rodzinną zażyłość, wbrew złowróżbnym insynuacjom niektórych członków rodziny, choć przecież byłoby lżej i lepiej, gdyby przodkowie nie dawali się ponosić emocjom. I tu przydałby się mały rys historyczny.
Moja mama Helena, młodziutka dziewiętnastoletnia dziewczyna, po wyrwaniu się z prowincjonalnego Płocka do Warszawy, zaczęła w 1952 roku pracować w Biurze Kreślarskim w centrum miasta. Jest początek lat pięćdziesiątych, cały naród odbudowywuje swoją stolicę, wszystkie nadzieje budzą się do życia, przyszłość jest jasna i radosna, z głośników na ulicach płyną dźwięki warszawskich piosenek „wielkiego zrywu” — „na prawo most, na lewo most, a w dole Wisła płynie; tu rośnie dom, tam rośnie dom z godziny na godzinę…”
W Biurze, koleżanki i koledzy mamy, to jej rówieśnicy lub niewiele starsi od niej. W ciągu dnia pracują, wieczorami chodzą na kursy, uzupełniają wykształcenie, chodzą na randki, przesiadują w wyrastających jak grzyby po deszczu kawiarniach i barach mlecznych.
Helenka jest śliczna; niewysoka, filigranowej budowy, z burzą ciemnych, modnie obciętych i zakręconych najnowszą trwałą włosów, zawsze pogodna i roześmiana. Jest lubiana i towarzyska. Jednym z jej kolegów w pracy jest jej rówieśnik, bardzo wysoki, szczupły, elegancki młodzieniec o rzadziejacej, delikatnej blond czuprynie. Jest szarmancki i dowcipny. Dziewczyny za nim przepadają, ale on widzi tylko Helenkę.
Mama zakochuje się się na zabój — oczywiście z wzajemnością.
Leonard Bogusław K., Boguś zwany Bobkiem, spaceruje ze swoją wybranką Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem, zaprasza na kawę i lody do Bliklego. Oboje są biedni, pensje są wszak w tych czasach symboliczne, lecz młodzi, szczęśliwi i zakochani.
Ale jak w każdej bajce — istnieje też rzeczywistość równoległa, opanowana przez złe moce, starające się za wszelką cenę pokrzyżować plany młodej pary. W rodzinie Bogusia rolę złej macochy przejmuje na siebie jego mama, Apolonia, a złośliwym, małoletnim trollem jest jego młodszy brat, Marek; ze strony Helenki, kłody pod stopy rzuca grupa szarych krasnoludków z prowincji; poczciwych, co prawda, i ufnych, ale nie uchylających się od złośliwostek i szykan. Na ich czele stoją z kolei mama i starsza siostra Helenki, Andzia, mające jej za złe te nowomodne, wielkomiejskie fenaberie — narzeczonego z delikatnymi, wypielęgnowanymi dłońmi, niezrozumiałym, sarkastycznym poczuciem humoru i wielkopańskimi manierami. Samo życie — jak to w bajce.
Sięgam tu do konwencji bajki, bo wszystko, co tu opisuję znam ze słyszenia, z opowieści mamy, ojca, cioci Andzi i babci Elżbiety (matki mojej mamy), które w jakiś sposób przylgnęły do mojej dziecięcej, rodzącej się świadomości skomplikowanych korelacji rodzinnych ze wszystkimi ich ploteczkami, sympatiami i animozjami. Im bardziej się od tych opowieści oddalałam w wymiarze czasowym, tym bardziej roiły się one fantastycznie, barwnie, często też na tyle wyraźnie, że widziałam oczyma wyobraźni siebie samą, jeszcze przecież nienarodzoną ale już przyglądającą się sceneri poprzedzającej moje przyjście na świat.
Moje świadectwo tutaj jest bardzo subiektywne, być może też mijające się z prawdą, na pewno niesprawiedliwe dla osób, którym nigdy nie było dane wytłumaczyć swego postępowania, a ich potomni, niestety, nigdy tego wątku dostatecznie przede mną nie rozwinęli. Mówię tutaj głównie o mojej babci ze strony ojca — babci Poli, która zamarła w cztery lata po moim urodzeniu, a jej mąż — dziadek Zygmunt oraz ich dwaj synowie — Leonard i Marek, nigdy tych spraw ze mną nie dyskutowali.
Otóż w bajce, którą tu opowiadam, rodzina mojego taty potraktowała młodą wybrankę syna z góry i z dużą dozą pogardy i podejrzliwości. Helenka miała tylko ukończoną na powojennych kursach szkołę podstawową (tego dnia, kiedy pierwszego września, mając siedem lat, miała rozpocząć szkolną edukację, nad Płock nadleciały niemieckie bombowce i zaczęły zrzucać bomby, a jej mama, a moja babcia, wraz z sąsiadkami patrzyły w górę i machały zachęcająco rękami, wołając — Jasiu, Stasiu, tutaj, tutaj! — myśląc, że to nasi lotnicy, do momentu, gdy ciężkie bomby z przeraźliwym wyciem zaczęły spadać na okoliczne zabudowania…); ukończyła też kilka kursów już w Warszawie, między innymi kurs pisania na maszynie, który był niezbędnym narzędziem do wejścia na rynek pracy dla panienki z prowincji. Mówiła gwarą wsi mazowieckiej, nie znała warszawskich konwenansów, popełniała gafy, oscylowała między czupurną pewnością siebie, a zastraszoną niepewnością. Była natomiast prawa, uczciwa i czuła na niesprawiedliwość społeczną, więc tym bardziej bolała ją sytuacja, w jakiej się znalazła.
Miłość jednak czyni cuda. Boguś uczył ją cierpliwie wszystkich pojęć swojego wysublimowanego świata poezji i literatury, pięknej literackiej polszczyzny, gwary warszwskiej, savoir vivre’u i mnóstwa innych przydatnych w stolicy rzeczy, a Helenka była inteligentną i pilną uczennica.
Babcia Pola nigdy jej jednak nie zaakceptowała, nigdy nie polubiła, szydziła z niej i dokuczała. Bardzo źle jej życzyła, nie omieszkując nigdy wypowiadać tego głośno.
Kim właściwie była ta zła macocha z mojej bajki? Można przecież pomyśleć, że należała do jakiegoś arystokratycznego rodu, posiadała rozległe towarzyskie koneksje w wyższych sferach, dysponowała znacznym majątkiem, a mezalians syna głęboko ją zranił. Nic z tych rzeczy.
Z tego, co mi wiadomo, była jedną z dwóch córek rodowitej warszawskiej rodziny Baranowskich. Jej ojciec był, zdaje mi się, warszawskim rzemieślnikiem w branży meblarskiej. Jej matka z kolei pochodziła z rodziny Maślaków. Te informacje są wygrawerowane na płycie nagrobnej dziadków na warszawskim cmentarzu Brodno.
Apolonia, zwaną Polcią, w przeciwieństwie do swej młodszej siostry Ireny, była wrażliwą, neurotyczną marzycielką, pochłaniającą stosy książek i mającą literackie ciągotki. Irena zaś, przebojowa i pewna siebie, patrzyła z mieszaniną pogardy i współczucia na dziwactwa swojej starszej siostry.
Polcia wyszła za mąż za ubogiego stolarza — Zygmunta K., przybysza z Wielunia, malutkiego miasteczka, leżącego w województwie poznańskim. Nigdy go nie kochała i traktowała z góry, a on wpatrywał się w nią jak w obrazek. Nie był warszawiakiem, nie znał się na poezji i literaturze, a ręce miał spracowane i zniszczone klejem stolarskim. Miał łagodny charakter, był życzliwy ludziom i ugodowy, a moją mamę Helenkę, w skrytości ducha, szczerze polubił z wzajemnością.
W małym dwupokojowym mieszkaniu na parterze dużej przedwojennej kamienicy na Czerniakowie, dziadek Zygmunt wydzielił część dużego pokoju na warsztat stolarski i tam, za parawanem tworzył, budował, reperował i naprawiał meble. Był bardzo zdolnym stolarzem — robił piękne intarsje z różnych gatunków drewna, ale mimo wszystko rodzina ledwie wiązała koniec z końcem.
Polcia była słabego zdrowia, psychikę miała chwiejną; jej mąż nie był rycerzem na białym koniu, który byłby jej godzien, lata międzywojenne w Warszawie z kryzysem ekonomicznym lat trzydziestych odbijały się na jej humorze i nastrojach. Nadzieję pokładała w pierworodnym synu — Bogusiu, delikatnym, wątłym chłopcu o ujmującym łagodnym uśmiechu swojego ojca, niebieskich oczach i jasnych, falujących włosach. To jemu czytała poezję. To jego uczyła miłości do sztuki i literatury. Młodszy syn — Mareczek, był kochanym zawadiaką, zawsze skłonnym do psot i zabaw, również ślepo zapatrzonym w matkę. Dzieci przecież widzą i czują jak w rodzinie rozkładają się ośrodki władzy i co się bardziej opłaca. Szczególnie Marek był bystrym obserwatorem.
Wojnę i okupację Warszawy rodzina K., z dwójką małych dzieci przeżyła, ukrywając się częściowo w samej Warszawie, częściowo w podwarszawskich wsiach. Nie są mi znane, niestety, ich wojenne losy. To, co tylko pamiętam, to opowieść ojca o jakiejś odległej kuzynce, która dzięki warszawskim partyzantom, umknęła Gestapo i przeżyła wojnę, przechodząc pod miastem kloakami — z oberwaną wybuchem granatu nogą!
Przeżycia wojenne odbiły się bardzo mocno na psychice babci Poli. Miewała ataki nerwowe, a lekarze nawet podejrzewali schizofrenię. Leczono ją również w szpitalu psychiatrycznym. Była chudą, wyniszczoną kobietą, zażywającą ciągle tabletki na bóle głowy (tak zwane „z krzyżykiem”) i palącą wielkie ilości papierosów w długiej szklanej cygarniczce. Dziadek Zygmunt nie miał z nią łatwego życia; chodził lekko przygarbiony, spracowany, zrezygnowany, ale nadal życzliwy światu. Opiekował się też jak mógł swoją ukochaną Polcią.
Po skromnym ślubie moi rodzice zamieszkali w małym pokoiku w mieszkaniu dziadków, podczas gdy oni sami gnieździli się z nastoletnim synem Markiem w dużym pokoju, w bezpośrednim sąsiedztwie ukrytego za parawanem warsztatu stolarskiego. (Helenka do tej pory mieszkała na stancji u pani Duszakowej — matki swojej najlepszej przyjaciółki, Basi).
Sytuacja była nie do zniesienia. Można zrozumieć wszystkie osoby występujące w tym dramacie. Wściekłą na wszystkich i stojącą na granicy psychozy babcię Polę; pracującą po całych dniach zakochaną młodą parę; nastolatka Marka bez własnego prywatnego kąta i zrezygnowanego dziadka Zygmunta, usiłującego cały czas zapobiegać konfliktom.
Mimo tego, że stolica się cały czas rozbudowywała — zdobycie własnego mieszkania, jakiegokolwiek, było wyczynem graniczącym z cudem. Wszystkie ocalałe z wojny kamienice, rudery, baraki i szopy były pozajmowane przez masy napływowej ludności, w imię hasła „caly naród buduje swoją stolice”. Członkowie Parti, budowniczowie, kombatanci wojenni i oczywiście różne rozpychające się łokciami szumowiny szybko pozajmowali miejsca w kolejkach do budujących się domów.
Mama zmieniła pracę na dużo cięższą, troszkę lepiej płatną, na dużej hali maszyn w jednym z warszawskich przedsiębiorstw budowlanych. Biurowiec był usytuowany przy ul. Czerniakowskiej, w pobliżu domu dziadków. Mimo tej, zdawałoby się wygody, po bardzo usilnych staraniach mamy, płaczach i petycjach, kierownictwo przedsiębiorstwa pozwoliło jej wprowadzić się do opuszcznego, małego baraku z czerwonej cegły, bez kanalizacji, położonego na placu składowym przedsiębiorstwa, między ulicą Szczęśliwicką, a dworcem kolejowym Warszawa Zachodnia. Mama musiała poświęcić godzinę na dojazd do pracy, ale za to młodzi byli nareszcie sami.
W międzyczasie wydarzyły się dwie ważne rzeczy w historii młodej rodziny — narodziny ich pierwszego (i jedynego) dziecka — córki Elżuni oraz odkrycie podczas rutynowego badania zaawansowanej ciężkiej choroby Bogusia — gruźlicy, skutku niedożywienia w czasie wojny.
W tym samym roku zmarł również towarzysz Stalin („Niech żyje nam towarzysz Stalin; on usta słodsze ma od malin; on naszą wiarą i tęsknotą; naszego życia gwiazdą złotą…” recytowano na zebraniach pracowników w przedsiębiorstwie, w którym pracowała mama). W życiu politycznym kraju nastąpiła postalinowska odwilż.
Te radosne wydarzenia, przeplecione tak nagle z katastrofą choroby ojca, spowodowały, że moja mama, młodziutka, krucha dziewczyna, wzięła na swoje barki cały ciężar utrzymania rodziny, wychowania dziecka, zaopatrzenia, wyżywienia i logistyki.
Po wyprowadzeniu się od dziadków, stosunki z rodziną ojca były poprawne, aczkolwiek nigdy serdeczne.
Jednym z najwcześniejszych wspomnień mojego dzieciństwa jest wizyta u dziadków na Czerniakowie. Ja siedzę? leżę? w wózku? na krześle?, w kuchni krząta się babcia Pola, za oknami słuchać głuchy stukot obcasów przechodniów, za ścianą i na klatce schodowej słychać odgłosy sąsiadów, za oknami słychać gruchające gołębie. Nie wiem, czy to wspomnienie jest prawdziwe.
Do wątku babci Poli dodam jeszcze dwa znane mi fakty. Mama mówiła, że babcia Pola uczyła ją gotować. Czyli jakaś komunikacja jednak istniała. Babcia Pola wyraziła życzenie, że lepiej by było, by to dziecko, którego oczekiwała moja mama, nigdy się nie urodziło. I tego moja mama nigdy jej nie wybaczyła, i te kilka razy, kiedy mi o tym wspominała, zawsze płakała. Well, well.
Kiedy, po mniej więcej dwóch latach mieszkania w baraku, w którym woda w zimie zamarzała w wiadrze w kuchni, przeprowadziliśmy się ( znowu, dzięki mamy ciągłych interwencjach w biurze socjalnym swojego zakładu pracy) do małego, drewnianego fińskiego domku — choroba ojca rozwinęła się w całej pełni. Czyli, że to, można powiedzieć, było w ostatniej chwili. W tym nowym domu była przynajmniej kanalizacja — bieżąca zimna woda i normalny WC.
I jednym z pierwszych wydarzeń, które wryły się wszystkim w pamięć na nowym mieszkaniu — była wiadomość o śmierci babci Poli.
Był wczesny październikowy ranek 1957 roku. Nagle, w bardzo dużej szafie z ubraniami, stojącej w nogach mojego łóżka, coś niesamowicie głośno gruchnęło. Mama się zerwała i przeszukała całą garderobę. Nie znalazła nic, co mogło spowodować ten głośny łomot. W dwie godziny później, jeszcze przed śniadaniem, wpadł zdyszany wujek Marek, z wiadomością, że babcia Pola zmarła wczesnym rankiem. Podobno stała przy kuchni i przygotowywała śniadanie, gdy twarz jej wykręcił dziwny grymas, straciła mowę i upadła. Dziadek zaraz sprowadził sąsiada — lekarza. To był udar mózgu, wezwali pogotowie, ale babcia już nie żyła.
***
Marzec 2015
Dygresja nie na temat. Przykazanie Jedenaste:
„Bogobojna jajogłowa powinna pilnie przykładać się do edukacji swojego męża, kimkolwiek bądź on by nie był”.
Niedzielny wieczór. W telewizji program literacki „Babel”. Ciekawy, jak zwykle z uroczą i sofistykowaną Jessiką Gardin. Kontrolant trochę patrzy, trochę podsypia na fotelu. Nagle wątek polski. Głośna książka Anny Bikont „My z Jedwabnego” została właśnie przetłumaczona na język szwedzki.
Jeżeli jest się Polakiem interesującym się historią, polityką i trendami społecznymi, to historia zbrodni w Jedwabnem nie jest czymś zupełnie nowym, choć ujawnionym dopiero po upadku komunizmu.
Anna Bikont w „My z Jedwabnego” opisuje zbrodnię dokonaną przez Polaków na polskich Żydach w Jedwabnem, Radziłowie, Wąsoszu i innych okolicznych miejscowościach. Książka ma formę dziennika przeplatanego wspomnieniami i rozmowami z niedoszłymi ofiarami, mordercami, świadkami zbrodni, nielicznymi Sprawiedliwymi oraz ich rodzinami.
Na Forum Żydów Polskich.pl czytam recenzję książki:
„/…/ to nie akt oskarżenia przeciwko Polakom, lecz zapis mozolnego dziennikarskiego śledztwa. Śledztwa prowadzonego od podstaw, w którym Autorka osobiście weryfikuje wszelkie poszlaki, niczego nie biorąc za pewnik.
Rezultaty tych poszukiwań są przerażające: zbrodnia nie jest dziełem degeneratów i społecznych wyrzutków, lecz jest wręcz oczywistą konsekwencją wieloletniej antysemickiej propagandy, prowadzonej przy wsparciu Kościoła i publicznych instytucji. Masowy mord w Jedwabnem to nie dokonany przez hitlerowskich kolaborantów akt represji, lecz sprawnie przeprowadzona akcja likwidacyjna, połączona z masowym szabrem żydowskiego mienia. Upada mit o niemieckich naciskach na miejscową ludność — zbrodni dokonano z oddolnej inicjatywy, przy milczącym przyzwoleniu okupanta.”
Oglądamy więc z Kontrolantem, który będąc zagorzałym polakofilem, nagle jest zainteresowany, reportaż z Jedwabnego, po którym oprowadza nas sama autorka książki. Kontrolant stwierdza nagle z rozbrajającą szczerością: „A ja myślałem, że Polacy bardzo Żydów lubili…?”
Widzisz, mój miły Kontrolancie, to jest tak. Zgadzasz się przecież, wielokrotnie o tym rozmawialiśmy, że w każdym społeczeństwie istnieją ludzie dobrzy i źli, prawi i szlachetni, jak również złoczyńcy i łajdacy. Wyobraź więc sobie małą, zacofaną wieś, niewiele mniejszą od tej, w której mieszkamy, leżącą gdzieś na głębokiej polskiej prowincji, gdzie kolejne wojny przetaczają się, jedna za drugą. W tej wsi, z dziada pradziada, mieszka również mniejszość żydowska. Żydzi są biedni, mają wiele dzieci, wyróżniają się ubiorem, fryzurami i zwyczajami. Mówią swoim żydowsko-niemiecko-polskim dialektem, zajmują się głównie handlem zamiennym, często są brudni i natrętni. Ale od pokoleń mieszkają po sąsiedzku z Polakami i asymilacja postępuje naprzód.
Nie wszyscy jednak patrzą na to przychylnie. Polscy nacjonaliści szerzą antysemickie hasła, podburzają do wypędzenia Żydów z Polski; z ambon katolickich kościołów księża złowróżą Żydom, szydzą z nich i podżegnują do szykanowania innowierców; ekonomiczna zapaść pierwszych lat wojny skłania wszystkich do egoizmu i samolubstwa, zwalając winę za niedostatki na Żydów.
I na to wszystko nagle nakłada się olbrzymia propaganda niemieckiego okupanta, który uwierdza pokonane narody w przekonaniu, że Żydzi to robactwo, które trzeba wytrzebić. To wszystko doprowadza do tragedii.
A teraz wyobraź sobie nasze małe szwedzkie miasteczko, gdzie na pobrzeżach rozbijają swoje obozy rumuńscy Cyganie. Nie mają nic, żebrzą na ulicach, są brudni i zaniedbani, również mają wiele dzieci. Czy nie zżymałeś się wiele razy na tę sytuację, czyż nie życzyłeś sobie, by ktoś zrobił porządek z tymi szkodnikami?
Jak daleko stąd jest do wzięcia rzeczy we własne ręce i linczu na niewinnych? Jak łatwo się ześlizgnąć w dół nacjonalizmu i etnicznych czystek? Jeżeli przeraziła cię masakra w polskim Jedwabnem, to jesteś na dobrej drodze by zweryfikować swoje nastawienie do sprawy imigrantów
A jeśli chodzi o Żydów — tak, mnóstwo Polaków z narażeniem życia ukrywało Żydów, ratowało, opiekowało się, jak również przyjaźniło się, podziwiało, doceniało i wychwalało. Który z innych narodów tak głęboko umiłował wiedzę i umiał ją przekazać następnym pokoleniom?
Czym byłby świat bez Einsteina?
***
No dobrze, a teraz coś z zupełnie innej półki.
Jeśli zaczyna człowiek zbliżać się do wieku, jeszcze nie tak dawno temu określanego jako podeszły, to coraz bardziej uświadamia sobie z przerażeniem, że większość ludzi, których mija na ulicach, w sklepach, w środkach komunikacji — to są zupenie nowe, świeżutkie egzemplarze ludzkiego gatunku, które dopiero co, można powiedzieć, zeszły z taśmy produkcyjnej. Zupełnie nieznane osobniki, ufoludki, których niedawno po prostu nie było. Epatują ludzi mojej generacji swoją młodością, odmiennością, dziwnym sposobem zachowania, mową i ubiorami.
I nagle z całą jaskrawością widzimy, że prawdą jest stwierdzenie, że dużo łatwiej jest dogadać się i zrozumieć zupełnie obcą osobę, ale w podobnym do naszego wieku, niż naszego, choćby najbliższego nam genetycznie potomka. I ponieważ tak to już jest, więc często osoby starsze są nieufne i podejrzliwe w stosunku do młodszych, lekceważą je, uważają za niezbyt mądre, niedoświadczone, bez poczucia humoru, aroganckie.
Dlatego też każda sytuacja, która udowadnia mi, że to jest nieprawda, niepotrzebne uprzedzenia, i że — przeciwnie, młodzi nie dość, że czerpią pełnymi rękami z naszych doświadczeń i tradycji, to jeszcze wnoszą coś zupełnie świeżego, mądrego, odrębnego, coś co pozwala spojrzeć na świat zupełnie innymi oczami — czyni mnie zupełnie lirycznie szczęśliwą.
Weźmy na przykład młodego polskiego pisarza dla dzieci o nazwisku Grzegorz Kasdepke. Nie mieszkając od wielu lat w Polsce i mając dzieci w kwiecie wieku, nic dziwnego więc, że nic o nim nie słyszałam. Młody ten człowiek, w wieku Myszaczka, napisał mnóstwo lubianych książek dla dzieci i jest laureatem licznych nagród (między innymi Nagrody Literackej im. Kornela Makuszyńskiego). I specjalnie by mnie to nie zaciekawiło, bo przecież wyrosłam już z poszukiwań najlepszych na rynku książek dla mojego potomstwa, gdyby nie fakt, że przypadkiem przeczytałam w piśmie kobiecym „Wysokie Obcasy” wywiad z panem Kasdepke pt. „Jak mnie wychowano”. Czasy jego „wychowania” pokrywają się mniej więcej z czasami wychowywania mojej najstarszej córki, a jego obserwacje zapamiętane z dzieciństwa i poczucie humoru, chwyciły mnie za serce.
I znowu poczułam ukłócie tej znajomej „pisarskiej” zawiści, że ktoś może chwilę z przeszłości naszkicować tak barwnie i humorystycznie, kilkoma dobrze dobranymi słowami, a ja nie. Nie mogę się więc oprzeć, by do moich, jakże przy tym płaskich i banalnych opowieści, podrzucić mały pięknie wycezylowany fragmencik wspomnień Grzegorza Kasdepke:
„W PRL-u były różne szaleństwa modowe. Gdy miałem siedem, osiem lat, każda modnisia chciała mieć kołnierz z lisa./…/ Któregoś dnia mama pojawiła się w domu z lisem. Stała przed lustrem, na ramionach miała lisia skórę — ogon, łapki, nosek lisa. To nie był jeszcze gotowy kołnierz, trzeba było jeszcze nad nim popracować, żeby to był lis modnisi, a nie dzikuski. Mama zaniosła go więc do kuśnierza.
Gdy po dwóch tygodniach lis wrócił do naszego domu, mama uradowana stanęła przed lustrem. Lis miał specjalny klips, który pozwalał przyczepić ogon do główki. Przyglądałem mu się z zachwytem.
Nagle znieruchomiałem. Lis spojrzał na mnie oczami mojego misia. Byłem już wtedy w wieku żołnierzyków, „Czterech pancernych” i roweru, ale miałem swoje ukochane zabawki z dzieciństwa. Wprawdzie się nimi nie bawiłem, ale wiedziałem, że one są, i ta świadomość mi wystarczała. Ukochany miś siedział w pudle, był, i to było najważniejsze.
Patrząc na lisi kołnierz mamy, nagle dopadło mnie przeraźliwe przeczucie. Pobiegłem do pokoju i wydobyłem to pudło z zabawkami. Miś leżał twarzą do dołu, sięgnąłem po niego, odwróciłem — miał nitki zamiast oczu! Wyciągnął do mnie łapki jak Jurand ze Spychowa. Wtedy wpadłem w histerię, a mama pognała z misiem do kuśnierza. Miś odzyskał oczka, ale już zawsze miał lekkiego zeza.”
No i jak tu się nie zachwycić tą wspomnieniową perełką!
***
Kwiecień 2015
Z opowiadań rodzinnych wiem, że do Płocka, do Babci i Cioci zawitałam mając trzy tygodnie, zapakowana w ciasny becik. Byłam pierwszą wnuczką babci Elżbiety, która była już sześćdziesięciopięcioletnią czcigodną matroną, nie mogącą się doczekać wnuków i nie przypuszczającą, że to jej najmłodsza córka Helenka (nota bene urodzona przez babcię, gdy ta miała 44 lata!) sprawi jej taką niespodziankę. Podobno, jak chwyciła ten pakunek ze mną w swoje ramiona, to pędziła jak mały parowozik ze stacji kolejowej do domu, nikomu nie dając się wyręczyć.
W domu czekała ciocia Andzia, starsza od mamy o pięć lat, ale bez widoków na zamążpójście. Na ile to był własny wybór, a na ile zbieg niesprzyjających okoliczności — nie mnie jest to osądzać.
Ania była postawną kobietą, miłą, wesołą i łagodnego usposobienia. Miała piękne włosy koloru pszenicy i duże niebieskie oczy. Kręciło się podobno koło niej kilku zaintresowanych kawalerów, ale wszystkich zbywała śmiechem, nic sobie nie robiąc z upływającego czasu. Była silna i zdrowa, choć cierpiała bardzo na nogi. Opowieść rodzinna głosi, że podczas wojny, kiedy była nastoletnią dziewczynką, była zmuszona pracować o każdej porze roku na polu „u Niemca” i w ten sposób „odmrozila sobie krew w żyłach w obu nogach”. Z tego wywiązały się potem przewlekłe powikłania żylakowe. Żylaki pękały, robiły się rany na łydkach, które z trudem się goiły. Cały czas leczyła się na te nogi, pod koniec życia często leżała w szpitalu, miała kłopoty z chodzeniem. Mimo tego, aż do emerytury, pracowała fizycznie w pełnym wymiarze godzin, w płockim Zarządzie Zieleni Miejskiej.
Tak, rośliny, kwiaty, drzewa — to był cioci nie tylko zawód — to była pasja, zamiłowanie, hobby… Jak również lubiła bardzo dzieci — i tu pojawiam się nagle malutka ja.
Czyli — stęskniona za wnukami Babcia i singelka Ciocia, ubóstwiająca dzieci — to był strzał w dziesiątkę dla mojej maleńkiej istoty! Nikt nie mógłby mi stworzyć lepszych warunków inkubacyjnych. Tak wiele miłości, opieki, zainteresowania i zrozumienia — nigdy później w życiu tego nie zaznałam.
A przecież fizyczne warunki samego bytowania były bardzo skromne. Z wielkomiejskiego warszawskiego ubóstwa zostałam przeniesiona do małego domku na przedmieściach Płocka, będącego wówczas małym miasteczkem, żyjącym wspomnieniami dawnej królewskiej, jagiellońskiej przeszłości, sponiewieranym przez okupację niemiecką, upodlonym przez ciągnących na Berlin bolszewików.
Domek, mały, drewniany, ze ścianami wypelninymi słomą i gliną, nie miał żadnej podmurówki; podłoga z nieheblowanych desek leżała bezpośrednio na konstrukcji drewnianej opartej na kilku polnych kamieniach. Domek zbudował własnoręcznie, jeszcze przed wojną, w 1930 roku, dziadek Leon.
Usytuowany był na samym rogu ulicy Powstańców z całkiem pokaźnym ogródkiem dookoła. W amfiladzie leżała kuchnia, duży pokój służący również za sypialnię i mały pokój, który początkowo stał pusty i tajemniczy. Gwoli historycznej prawdzie, trzeba nadmienić, że gdy pierwszy raz pojawiłam się na Powstańców, żyl jeszcze dziadek Leon. W ogóle go nie pamiętam, zmarł w rok po moim urodzeniu. Miał pokaźne wąsy i przygrywał mi podobno na skrzypcach różne ludowe kawałki. Był już średniego wieku wdowcem z piątką(!) dzieci, kiedy ożenił się z babcią Elżbietą. Razem udało im się dochować zdrowo czwórkę własnych potomków: najstarszego Janka, potem Andzię, Franka i Helenkę.
Babcia Elżbieta nigdy nie pracowała. Zajmowała się tylko dziećmi i domem, dziadek natomiast najpierw prowadził mały sklepik spożywczy w Płocku, ale mu to nie szło; podejmował się dorywczo różnych prac murarsko-stolarskich, jak również handlu wymiennego (typu „wymienil stryjek siekierkę na kijek..”) Jego żona i dzieci nie miały za wielkiego wyobrażenia o jego zdolnościach budowlanych, organizacyjnych i handlowych. Moja mama natomiast, będąc już w starszym wieku, z sentymentem wspominała, że była ukochaną najmłodszą córką swojego taty, maskotką, którą często zabierał ze sobą, gdy jechał w odwiedziny do swoich krewniaków i znajomków na wieś i do miasta, (a podobno lubił sobie pogadać…)
Rodzina babci Elżbiety pochodziła z majątku ziemskiego w leżącej pod Płockiem wsi Boryszewo. Było to podobno duże gospodarstwo, które prowadzili rodzice babci — Ewa i Marcin Pankowscy. Mieli również, jak to w tamtych czasach dużo dzieci — wszystkie są wyszczególnione w księdze genealogicznej rodu Pankowskich, którą z trudem z Myszaczkiem udało nam się zdobyć. Z kontaktów z tą gałęzią rodziny mam tylko jedno, ale za to bardzo wyraźne i malownicze wspomnienie.
Kiedy zmarła ostatnia z żyjących sióstr babci Elżbiety, a ja miałam wtedy zaledwie kilka lat, babcia zabrała mnie ze sobą na pogrzeb do majątku w Boryszewie. Zabudowania gospodarskie, duża stodoła, pomieszczenia dla zwierząt, budynki do przechowywania narzędzi rolniczych, leżały położone w czworoboku, jak to zwykle na polskiej wsi. Dom mieszkalny był duży, przestronny, (albo to ja byłam mała…), zbudowany z ciemnego drewna. Otoczony był ogrodem z mnóstwem dużych dorodnych drzew owocowych, ale także zwyczajnych, typowo polskich. Był tam, jak pamiętam, rozłożysty dąb, słodko pachnące lipy, klony, wierzby i jarzębiny. Dookoła budynku, wzdłuż ścian, pod oknami, ciągnęły się rabatki z kwiatami w najróżniejszych kolorach.
Była tam również dziewczynka w moim wieku — Zosia, pewnie córka kuzynów, z którą się wspaniale bawiłyśmy, nie zważając na pogrzebowe okoliczności, pod olbrzymią plączącą wierzbą, stojąca pośrodku ogrodu. W kilka lat później dowiedziałam się, że mała Zosia zmarła na zapalenie opon mózgowych.
W rodzinnym domu babci zostałyśmy zakwaterowane w małym pokoiku od strony wschodniej. Miałyśmy spać obie w wielkim łożu z ciemnego, ciężkiego drewna — w którym jak się po powrocie dowiedziałam zmarła kilka dni wcześniej siostra babci, którą właśnie chowaliśmy(!). Był huczny pogrzeb, była wielka stypa, były bite prosiaki i serwowane misy najróżniejszych mięs, kiełbas, bigosów i sałatek. Wielkie bochny polskiego wiejskiego chleba ze złotą, chrupiącą skórką… W kącie ciemnej izby, pamiętam, ktoś przygrywał na ludowo…
Ale to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci — to był poranek następnego dnia. Była pełnia lata, ciepłe noce, upalne dni, letnie poranki i wieczory, kiedy przeraźliwie pachniała maciejka… Obudziły mnie promienie słoneczne, wpadające przez okno, głośny koncert ptaków — najrozmaitsze ćwierkania, pogwizdywania, trajkotania, pohukiwania, gruchanie leśnych gołębi.
Babcia jeszcze spała. Wstałam i otworzyłam na oścież okno. I aż mnie prawie zbił z nóg gorący, odurzający zapach białych lilii, których całe chaszcze rosły pod oknami właśnie naszego pokoiku. Ten zapach był tak upajający i oszałamiający, tak piękny, tak prawie nieziemski, że po upływie prawie całego mego życia, wciąż jeszcze go czuję. Wystarczy, że zamknę oczy i przywołam tamtą chwilę, czuję się jak na podniesieniu w kościele, kiedy kościół jeszcze robił na mnie wrażenie. Tak muszą pachnieć rajskie ogrody w katolickim niebie naszych babć i dziadków, w baśniach z tysiąca i jednej nocy i w niebie Allacha i Mahometa. I od tamtej pory, kiedy czytam Pana Tadeusza, ten fragment, kiedy Zosia otwiera okienko swojej izby o poranku i promienie słoneczne padają na jej twarz — widzę wtedy przed sobą wyraźnie tę mozaikę zieleni, przez którą prześwituje wschodzące słońce i lekki, świeży powiew lata tamtego poranku w Boryszewie.
Nic więc dziwnego, że mając swoje korzenie w takim otoczeniu, ciocia Andzia pałała tak wielką miłością do kwiatów i roślin; umiała wyczarowywać ogrody i przywrócić do życia najmniejszą zwiędłą, na wpół zasuszoną roślinkę. Dlatego też, ubogi domek na ulicy Powstańców w Płocku, rękami cioci Andzi został przeobrażony w malowniczą pitoreskowa oazę, godną uwiecznienia przez największych malarzy impresjonizmu.
Cały obrośnięty dzikim winem, soczyście zielonym latem, jesienią mieniący się wszystkimi odcieniami złota i czerwieni, wyglądał jak domek hobbitów z powieści Tolkiena. I nie grało żadnej roli, że pod tym wielobarwnym kobiercem kryją się słomiano-gliniane ściany, że dach jest pokryty zwykłą szarą papą, że okienka są malutkie, a drzwi do sieni zbite ze zwykłych desek i zamykane na prosty skobel.
Ściany wewnętrzne domu pomalowane były prostą wapienną farbą z wytłoczonymi specjalną gumową rolką wzorkami. W pokoju, służącym zarówna za sypialnię, bawialnię i jadalnię, stały dwa ciężkie mahoniowe łóżka, na których puchate pierzyny, przykryte barwnymi narzutami, wybrzuszały się w górę, tworząc owalne garby. Między łóżkami stał mały stolik, przykryty szydełkową serwetą, na którym stała porcelanowa figurka Matki Boskiej i leżały różance Babci i Cioci. Umeblowania dopełniała duża trzydrzwiową mahoniową szafa z ubraniami, masywny okrągły stół z czterema krzesłami i mahoniowa przeszklona serwantka z kilkoma kryształami i kieliszkami do wina. Nad łóżkami wisiały kilimy, nad nimi święte obrazy, a wśród nich ten z Aniołem Stróżem, do którego zawsze modliłam się przed snem, klęcząc na łóżku, podczas gdy Ciocia Andzia siedziała przy mnie i podpowiadała słowa. Zaraz przy łóżku stał mały żelazny piecyk, zwany kozą, w którym Ciocia zawsze zimą paliła. Zimowymi wieczorami było gorąco i przytulnie, ale poranki były lodowate.
Spałam z Ciocią; przykryte byłyśmy wielką pierzyną z gęsim pierzem własnoręcznie wyskubanym przez Babcię. W nocy pierze przesuwało się w dół, w stronę naszych stóp, marzłyśmy więc przykryte tylko cienką poszewką. Budziłyśmy się co jakiś czas, by przetrzepać pierzynę i przegarnąć pierze w przeciwną stronę. Ciocia wstawała wczesnym świtem i przed pójściem do pracy napalała znowu w piecyku, tak że kiedy wstawałam późnym przedpołudniem na śniadanie, w domku było znowu przyjemnie cieplutko.
Z piecykiem związana jest mrożąca krew w żyłach historia, która wielokrotnie w dzieciństwie spędzała mi sen z powiek. Piecyk, identyczny jak ten stojący u wezgłowia ciocinego łóżka, stał w rodzinnym domu Babci w Boryszewie, w pokoiku, w którym spały dwie babci młodsze siostry. Zimą, kiedy w piecu było napalone na noc, coś poszło nie tak, ogień zgasł, a przez szpary zaczął wydobywać się trujący dwutlenek węgla. Obie siostry zaczadziały, „zagorzaly”, jak to określała Babcia, opowiadając wielokrotnie o tym wydarzeniu.
Zawsze wydawało mi się, że były to nastoletnie dziewczęta i dopiero, kiedy z Myszaczkiem zdobyłyśmy księgę drzewa genealogicznego rodu Pankowskich, okazało się, że Ewa i Salomea Pankowskie miały, jedna 23 lata, a drugą 26. Jak opowiada Jan Pankowski w swojej książce „W poszukiwaniu krewnych”, w pokoju spała jeszcze jedna siostra Babci — Stanisława, ale ją odratowano. Podobno uratował ją fakt, że spała odwrócona twarzą do ściany.
Śmierć tych młodych kobiet była wielkim wydarzeniem i poruszyła mieszkańców całej okolicy. Na pogrzebie w Imielnicy, w 1926 roku były tłumy, a zdjęcie, zamieszczone w książce, przedstawiające leżące w trumnach siostry, robi makabryczne wrażenie. Nic dziwnego więc, że będąc pod wpływem Babci opowieści, żywiłam wielką estymę dla żelaznego piecyka i za każdym razem, gdy Ciocia w nim paliła, pytałam żałośnie, czy aby na pewno się rano obudzimy.
Domek Babci i Cioci stał jako pierwszy, narożny, zapraszający do niewielkiej kolonii małych domków stojących wzdłuż piaszczystego przedłużenia ulicy Powstańców, ciągnącego się aż do krańca zabudowań, gdzie droga zmieniała się powoli w wiejski gościniec, by poprzez rzadkie zagajniki wkręcić się między łany zboża i łąki, przekształcając się na koniec w zwykłą polną miedzę.
Działkę, na której stał dom, odzielal od ulicy szpaler dorodnego bzu pospolitego, kwitnącego bardzo okazałe od połowy maja aż do końca czerwca. W przerwie między krzakami bzu znajdowała się niska drewniana furtka, której jedna strona przymocowana była do pnia olbrzymiego klonu, będącego znakiem rozpoznawczym całego tego zaścianka.
Bo tak, ta okolica była właśnie zaściankiem. Prawdziwie polskim, takim o którym czytało się w ”Panu Tadeuszu”, takim jakie opisywał Krasicki i Sienkiewicz. Bo co to jest właściwie „zaścianek”? Wikipedia stwierdza, że:
„Zaścianek to wieś lub część wsi zamieszkana przez ubogą szlachtę, nieposiadającą chłopów i własnoręcznie uprawiającą swoją ziemię. /…/W Nowogrodzkiem wyraz ten miał to samo znaczenie, co okolica szlachecka. Taki też obraz zaścianka przedstawił Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. Na Litwie powszechnie nazywano natomiast zaściankiem jedną chatę, oddzielnie leżącą z zabudowaniami gospodarczymi i gruntem do niej należącym.”
Ale co przede wszystkim charakteryzuje zaścianek i jest wspólnym mianownikiem dla wszystkich rozsypanych po Polsce zaścianków i tego malutkiego zakątka, który opisuję?
Można chyba powiedzieć, że jest to wspólnota zubożałej szlachty i miejscowego chłopstwa, scementowana poprzez przeżyte razem historyczne wydarzenia, bliskie sąsiedztwo i dzielenie podobnych wartości. Co potwierdza Wikipedia:
„Określenie szlachta zaściankowa nabrało w polskiej kulturze dwóch przeciwstawnych znaczeń, z jednej strony zaścianek jest utożsamiany z zacofaniem, ciemnotą, ciemnogrodem, wstecznictwem, i jest to pogląd związany z propagandą komunistyczną, z drugiej natomiast strony, w poglądzie związanym z polską tradycją romantyczną oraz mesjanizmem, jest utożsamiony z patriotyzmem, szacunkiem dla Boga i Ojczyzny, poświęceniem dla ojczyzny, szczególnym przywiązaniem do religii katolickiej, konserwatyzmem, tradycjonalizmem, przywiązaniem do cnót rycerskich, republikańską wspólnotą.”
I tak na przedmieściach Płocka dzielili swoje losy i sąsiedztwo Niedzielakowie i Pankowscy, Sakowiczowie wspólnie z Kamińskimi, Gozdankowie, Malczykowie, Korda, zwany dziedzicem, Malinowscy i Majchrzakowie, wuj Koziciński, który mnie trzymał do chrztu i wielu innych, których nie pamiętam, ale wszyscy, jak jeden mąż reprezentowali wymienione wyżej wartości, zarowne te dobre, jak i złe; niektóre wsteczne i anachroniczne, inne chwalebne i godne uznania, ale wszystkie bardzo homogeniczne.
Wszyscy znali wszystkich, ich rodzinne koligacje, wzajemne powiązania i sytuację majątkową. Sąsiadki przychodziły do Babci codziennie, raz ta, raz inna, i dzieliły się najnowszymi ploteczkami, wymieniały się przepisami, udzielały sobie rad dotyczących gospodarstwa domowego i wychowywania dzieci. Sąsiedzi z kolei, przychodzili, siadali na zydelku w kącie kuchni, palili jeden za drugim tanie papierosy, wydmuchując dym przez niedomknięte w tym celu drzwi do sionki. Rozmawiali głównie o polityce, świecie, sytuacji na rynku, robocie i perspektywach na przyszłość.
Zarówno Babcia, jak i Ciocia, były zawsze ciekawe świata i znane były szeroko ze swoich polityczno-historycznych zainteresowań, nie żeby, broń boże, czynnie się za to brały, ale potrafiły ciekawie prowadzić i podtrzymywać dyskusję. A już kiedy był z wizytą jeden czy drugi wujek, bracia mamy, to przez małą kuchenkę babci przewijało się całe sąsiedztwo. i tu można by się doszukiwać źródeł politycznych i społecznych zainteresowań mojej mamy; wyniosła to ze swojego dzieciństwa, gdyż ten system sąsiedzkich pogwarek przywędrował na przedmieścia Płocka z okolicznych wsi i dworków, między innymi z Boryszewa — rodzinnego domu mojej babci. Jak także ich zacietrzewienie w swoich poglądach, czupurność, duma i „wymachiwanie szabelką”.
A mała ja, siedziałam w innym kącie w kuchni, popatrywałam niby to w książeczkę dla dzieci, ale uszka były postawione na baczność, nosek wciągał aromatyczną (tak — pamiętam ją, jako aromatyczną i nikt mi tego nie odbierze!) woń tytoniu palonego przez wujków — bo wszyscy byli wujkami!, zapach testosteronu, benzyny, świeżego drewna i zaprawy murarskiej.
Był to mały światek, w którym nie było złoczyńców, psychopatów, narkomanów, pedofilów i gwałcicieli. Sprawą honoru było zaopiekowanie się cudzym dzieckiem, pomóc ubogiej wdowie czy sąsiadowi. Tak mieli wpojone z dziada pradziada, tak uczyła ich religia katolicka, takie były normy współżycia. I każdy z tych młodych, czupurnych młodzieńców miał na sobie oczy całego zaścianka. Największe upodlenie, jakie się mogło takiemu zdarzyć, było stoczenie się do pijackiego rynsztoka, wszczynanie burd i kłótni czy drobne złodziejstwa. Nikt natomiast nie podniósł ręki na kobiety i dzieci (jeżeli oczywiście nie tłukł ich po pijanemu cichaczem w swojej chacie).