— Mam zaszczyt poznać pana doktora Trazomskiego? — Stojący u drzwi nieznajomy zapytał głębokim, dźwięcznym głosem.
— Tak, słucham pana.
— W takim razie, proszę pozwolić mi wejść. Muszę porozmawiać z panem o bardzo ważnej sprawie, którą, proszę mi zaufać, będzie pan głęboko zainteresowany.
— Proszę, proszę bardzo, zapraszam do środka… — Podnosząc się z krzesła Patryk Trazomski uczynił zapraszający gest ręką.
Nieznajomy zdjął wierzchnie ubranie, powiesił na wieszaku i zaproszony przez doktora Trazomskiego przeszedł razem z nim z sieni do gabinetu. Gdy obaj usiedli w przeznaczonych dla nich miejscach (gość — na kanapie, gospodarz — w fotelu) dość nieoczekiwanie na długo zapanowała między nimi przeciągająca się cisza. Doktor Trazomski z ciekawością badał oczyma swego niezapowiedzianego gościa. Wyglądał na czterdziestolatka. No, może na czterdzieści pięć. Mimo takiego wieku na szerokim czole mężczyzny nie zauważył ani jednej zmarszczki, ani jedna siwa połać nie pobłyskiwała pośród grubych i czarnych jak u kruka włosów. I patrzył jakoś, ów nieznajomy… nie po „naszemu”. „Anglik? Może Francuz?” — Przemknęło przez umysł doktora.
— Niemiec — poprawił go nieznajomy, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie gospodarza — Fritz von Bernstein, biznesmen — przedsiębiorca.
„No, Niemiec, jasne, że Niemiec. Zresztą, jeden czort…” W każdym razie, dla doktora Trazomskiego nie ulegało wątpliwości jedno: z oczu nieznajomego tknęło czymś demonicznym.
Gość w zamyśleniu spoglądał na książki, rozpanoszone w nieładzie na biurku gospodarza, by w pewnej chwili podnieść na doktora swe duże, czarne, aksamitne oczy.
— Czy aby nie szuka pan doktor eliksiru nieśmiertelności i czy nie chciałby wejść w jego posiadanie?
— Słucham?!
— Pytam, bo takie odnoszę wrażenie… — odpowiedział zdecydowanym głosem nieznajomy.
— A pan, kim jest i skąd sądzi, że zna moje myśli? — Mruknął młody doktor, zrywając się z krzesła.
Tajemniczy gość uśmiechnął się.
— Proszę usiąść i niczego się nie obawiać — rzekł. — Nie jestem diabłem, za którego bez wątpienia ktoś inny mógłby mnie uznać w ciemno, jestem takim samym człowiekiem jak pan. Między nami jest jednak pewna różnica: po pana — wcześniej czy później upomni się „Madame z ostrą kosą”, mimo że będzie chciał pan jeszcze żyć, a ja zmuszony jestem żyć zawsze, choć chciałbym wreszcie umrzeć…
„No tak, bez wątpienia, kolejny mój pacjent” — rzekł do siebie w myślach Trazomski. „Muszę umożliwić mu doprowadzenie wywodu do końca. Niech się… eksploatuje werbalnie do woli. To najskuteczniejsza metoda wstępnej terapii”.
— Pan prawie niczego nie widział na tym świecie — kontynuował „pacjent” — ja widziałem wszystko i wszystkiego doświadczyłem. Przyszedłem tutaj, aby zaoferować Panu „wymianę”. Chcę kupić swoją śmierć, płacąc za nią panu pana wiecznym życiem…
— Wie pan… Proszę mi wybaczyć… bez względu na to, co pan mówi jako przedstawiciel nauki nie bardzo skłonny jestem wierzyć w pana eliksir nieśmiertelności! Przyroda i nauka nie uznaje takich form.
— Nie uznaje? Tak pan sądzi… A dlaczego niby nie uznaje? — Zaoponował nieznajomy, bezceremonialnie rozpłaszczając się na kanapie i od niechcenia nadgryzając jabłko, które zabrał ze stojącej na stole wazy, nie pytając uprzednio gospodarza o przyzwolenie (najwyraźniej czuł się jak u siebie w domu). — Istnieje wszak Graal — boska czasza, biblijna forma, która przydaje posiadaczowi nieśmiertelność.
Właściciel domu i przyjmujący w swym gabinecie doktor Trazomski miał niewiele ponad trzydzieści lat. Dla przyjaciół, z których żaden nie znał całej prawdy o stanie jego zdrowia, był pełnym wdzięku i dobrze ułożonym mężczyzną. Jego czarne włosy miały skłonność do lekkiego układania się w loki, zaś jego duże piwno-szare oczy były zawsze ciekawe świata, z iskierką fantazji, choć jednocześnie nierzadko pozostające w zamyśleniu. Wolał pracować w nocy niż za dnia, preferował herbatę, niż kawę, uwielbiał przyrządzać drinki na bazie fińskiej wódeczki, kochał muzykę klasyczną i zieleń za oknem. W jednym z oddalonych od centrum osiedli zajmował nieduże, służbowe mieszkanie usytuowane na piętrze starego, solidnego domu wybudowanego jeszcze prawdopodobnie przed wojną. Dom ów sąsiadował z malowniczym ogrodem i dziedzińcem. Były w nim trzy nieduże pokoje. Wszystkie urządzone prosto, acz ze smakiem. Tak właśnie mieszkał on — doktor Patryk Trazomski — szanowany w środowisku psycholog i psychiatra, ale także koneser muzyki klasycznej i (jak chodzą o nim plotki) znawca pięknych kobiet. Tym zresztą kobietom, swym na ogół przyjaciółkom, czasem odstępował swe mieszkanie, i to bez żadnych zobowiązań, gdy sam udawał się w swoje delegacje. Był bowiem mężczyzną zawsze bezinteresownym i bardzo gościnnym… Wyposażenie jego gabinetu wskazywało na to, że był ponadto człowiekiem wszechstronnie wykształconym i miłym w obejściu. Regały i półki w pokojach uginały się od książek, czasopism i broszur dotyczących medycyny, ale także i innych dziedzin wiedzy, ze szczególnym uwzględnieniem historii muzyki. Zresztą — nut, płyt i różnych partytur, jak przystało na rasowego melomana — na półkach, a nawet blatach stolików w mieszkaniu doktora nie brakowało. I, jako wykształcony człowiek, oczywiście, dużo czytał, dużo słuchał dobrej muzyki, zapełniając tymi czynnościami prawie cały swój wolny wymiar czasu. Taki styl życia bardzo sprzyjał filozoficznym rozmyślaniom. I prawdopodobnie dlatego sekret jego westchnień, jakim był eliksir życia, eliksir wiecznej młodości, nieodparcie zaprzątał głowę młodego, ambitnego choć i romantycznego lekarza pragnącego z całej duszy uszczęśliwić swoją pracą całą ludzkość… a przy okazji siebie.
— Proszę mi wybaczyć — przerwał wywody pacjenta pan doktor — mówi pan o Graalu, jak o czymś realnym i namacalnym; tymczasem, tak naprawdę historia ta jest jedynie poetycką fikcją, wyśpiewaną i rozsławioną przez Wolfram von Eschenbacha — rycerza-trubadura z XIII wieku.
Nieznajomy uśmiechnął się ponownie.
— Jak przypuszczałem… Nieźle zna pan historię… Owszem. Historia Świętego Graala, w tej formie, w jakiej została przekazana przez von Eschenbacha, oczywiście, ma pan rację, jest poetycką fikcją. Osnową legendy wspominającej o istnieniu życiodajnej krwi ofiary, jest bowiem prawda, w którą jak mniemam, ani pan, ani ja nie zamierzamy wątpić. Jednak, tę tajemnicę na tyle silnie strzegą najwyższe sfery światowej masonerii, że my, szarzy zjadacze chleba, co najwyżej możemy na jej temat pospekulować, nie mając na obronę swych argumentów i racji żadnych racjonalnych i konkretnych dowodów. Ale fioletowy napój, który chciałbym panu zaproponować, ma zupełnie inne pochodzenie…
— Fioletowy napój? — Ze zdziwieniem przerwał mu Trazomski — proszę pana… Jestem uczonym, dla którego esencją poszukiwań jest jasny i naukowy zestaw komponentów składających się na recepturę każdego preparatu.
Mówiąc to doktor Trazomski spojrzał z naukową wyrozumiałością na nieznajomego. Oczywiście, przed nim znajdował się chory człowiek, jak najbardziej podchodzący pod jego specjalizację i absolutnie kwalifikujący się do leczenia. Analizował więc jego sylwetkę osobowościową, gdy nagle silny i ostry „wewnętrzny dzwonek” ukrócił jego gwałtowne rozmyślania. „Przyszedł do mnie o pierwszej w nocy… Hmm… trochę dziwna pora jak na pierwszą wizytę?”. Chwilę później dzwonek rozbrzmiał po raz drugi. Ale już, wydawało mu się, taki prawdziwy, w przedpokoju… A wtedy pomyślał: „zapewne ktoś w sąsiedztwie zachorował i przysyłają po mnie…” Wstał z fotela, skierował się do przedsionka. Odryglował zamek, otworzył drzwi. Na schodach stał wysoki mężczyzna, owinięty w połać ciemnego płaszcza, w filcowym kapeluszu na głowie z szerokim rondem, z czarnym parasolem i czarną walizką w ręku. Na ulicy dudnił ulewny deszcz, a krople wody wciąż jeszcze kapały z odzieży i z twarzy stojącego w drzwiach przybysza…”Uff… to tylko reminiscencja”
— Proszę się uspokoić, mój młody przyjacielu — kontynuował nieznajomy wyjaśnianie celu swej wizyty, przerywając jednocześnie luźne rozmyślania gospodarza. — Jestem w pełni umysłu. To co powiedziałem, to szczera prawda. Ja — rzeczywiście wszedłem w posiadanie eliksiru wieczności. I jestem gotowy się nim z panem podzielić. Proszę mi więc szczerze odpowiedzieć: czy chciałby pan żyć wiecznie?
Doktor Trazomski wzdrygnął się i nieoczekiwanie (chyba i dla siebie samego) aż zarumienił się z podniecenia.
— Oczywiście, że tak! Ale wątpię, czy mógłby mi pan dać to, co obiecuje. Już nawet nie będę abstrahował w tym momencie i podważał pana stwierdzenia, jako naukowiec. Jeśli bowiem ktoś posiadałby taki eliksir i taki eliksir naprawdę by działał, gazety od dawna już by o nim trąbiły, dziennikarze i paparazzi czailiby się i krzyczeli na każdym rogu ulicy, a Internet aż huczałby od komentarzy i spekulacji.
— Dlaczego pan uważa, że znając tajemnicę długiego życia, opowiadałbym o niej wszem i wobec? Czasy Inkwizycji dawno już minęły, szanowny panie, ale od tamtych lat, jak zapewne pan wie, ludzie wymyślili jeszcze więcej sadystycznych metod radzenia sobie z tymi, którzy w jakiś sposób okazują się od nich lepsi i posiedli coś, czego innym nie stało. Nie wspominając już o tym, że być może ktoś, przechwytując moją tajemnicę, chciałby wykorzystać ją do stworzenia kasty nadludzi, dla których pozostałe miliardy pracowałoby jak niewolnicy… Prawdziwi dobroczyńcy ludzkości to nie ci, którzy działają w świetle jupiterów…
„Zupełnie jakby czytał moje myśli” — przemknęło przez głowę Trazomskiego.
— No to, słucham, czego pan ode mnie oczekuje? — Spytał głośno, konkretnie.
— Nie zamierzam kupować od ciebie, przyjacielu, duszy ani podpisywać cyrografu krwią… nie, nie będzie pan tego musiał. Wszystkie moje warunki są ograniczone tylko do tego, aby przekazał mi pan trochę swej krwi…
— Czyli, jak widzę, tak czy siak krew potrzebna?
— Młody człowieku, ależ jest pan niecierpliwy i nieuważny! Wyjaśniłem już, że dysponuję sprawdzoną recepturą. Co do mnie — proszę się nie obawiać, potrzebna mi jest ledwie kropelka pana krwi, zaimpregnowana fluidami śmierci. Ponieważ jest pan lekarzem, to dobrze pan wie, że krew śmiertelników jest takimi fluidami naznaczona. W zamian za nie, które pomogą mi umrzeć, użyczę panu na własność eliksir nieśmiertelności. Teraz proszę tylko zdecydować: chce pan, czy nie?
Doktor Trazomski umilkł. Znów zatonął w rozmyślaniach. Dolą człowieczego myślenia kieruje dziwny los. Z jednej strony osaczają go pytania. I nie można ich zadać, ponieważ kwestie te zostały nałożone na człowieka jak kaganiec przez własną naturę. Na przykład: „Czym jest przyczyna wszelkich przyczyn?”, „jakie są początki źródeł?” i „co było początkiem wszystkich początków?” I on, człowiek nauki, też nie może odpowiedzieć na nie, bo i w jego przypadku są one poza możliwościami jego umysłu. Bynajmniej nie z jego winy. Rozmyślania o świecie chciałby zaczynać od aksjomatów, które byłyby dla niego oczywiste i które mógłby potwierdzić z autopsji. Tylko bazując na nich można bezpiecznie budować, podnosić swe ludzkie doświadczenie na coraz wyższe poziomy i rozstrzygać o tajemnicach jeszcze bardziej oddalonych. Ale prędzej czy później zauważa, że każde dociekania zawsze pozostaną niedokończone, ponieważ przykładowo jedno i to samo pytanie: co było pierwsze — kura? Czy jajko? Można formułować nieskończenie często, za każdym razem nie uzyskując precyzyjnej odpowiedzi. A dowolne odpowiedzi nigdy nie mogą być uznane za ostateczne. Potem bowiem zaczyna się myśleć abstrakcyjnie i uciekać do regułek, które wykraczają poza obszar możliwego doświadczenia. I wówczas nawet zwyczajny ludzki umysł miast kwestionować i pytać się — dopasowuje się do nich. Na przykład, „dwie równoległe linie nigdy się ze sobą nie skrzyżują”. Ale, czyż znany rosyjski matematyk Łobaczewski nie miał racji, twierdząc, że sięgając z nimi aż po horyzont dostrzega się, jak łączą się na nim w jeden wspólny punkt, i to całkiem realny? Czyż geometria Łobaczewskiego nie jest prawdą o rzeczywistości, która zaprzeczając zdrowemu rozsądkowi, sama pozostaje teorią?
— Proszę pozwolić zebrać mi myśli — powiedział wreszcie Trazomski po długim milczeniu — I proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja pana absolutnie nie znam. Nawet nic bliżej mi pan nie powiedział|: kim jest, skąd jest? I najważniejsze: dlaczego ostatecznie chciałby i zamierza pan umrzeć?
— O, odpowiedź na to ostatnie pytanie jest zupełnie prosta: jestem zmęczony życiem. To wszystko. A co do mojej historii… tak! Proszę bardzo, w skrócie ujmę ją tak: nazywam się Michel de Saint Babique, to moje prawdziwe nazwisko. Urodziłem się w Prowansji, w połowie 16 wieku i żyłem we Francji w czasach przesądnych urojeń i walk religijnych prowadzonych przez szwadrony śmierci Henryka IV. Byłem też jednym z tych, który zaznał cierpienia w noc Świętego Bartłomieja. Później, gdy w zgiełku żywota rozczarowałem się życiem, rozpocząłem studia astrologiczne, okultystyczne, alchemiczne, zgłębiałem mądrość horoskopów i magii. Uważam się za kontynuatora filozofii samego Nostradamusa i to właśnie od niego otrzymałem w naukowym spadku sekret cudownego eliksiru, której recepturę od początku do końca wyprowadził mój Mistrz. Jednak sam Nostradamus nie miał sposobności użyć eliksiru, gdyż mimo rozlicznych starań nie zdobył wszystkich składników, a jest ich łącznie 1228. Zdobyłem je za to ja.