E-book
15.75
drukowana A5
34.53
Egipskie Pamiętniki

Bezpłatny fragment - Egipskie Pamiętniki

Złoty Sarkofag

Objętość:
158 str.
ISBN:
978-83-8189-449-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 34.53

Rozdział 1

(Thalia)

Muzyka dudniła tak głośno, że szyby w oknach dzwoniły, a podłoga wibrowała. W powietrzu unosił się zapach smażonych przez mamę naleśników.

Rzuciłam pomiętą piżamę na równie pomiętą pościel na łóżku i stanęłam nago przed otwartą szafą. Z okazji pierwszego dnia wiosny postanowiłam wyjątkowo założyć coś w innym kolorze niż czarny. Zdjęłam z wieszaka białą tunikę w typie carmen z dekoltem obszytym srebrnymi cekinami i skóropodobne legginsy. Po założeniu ubrań wciągnęłam niezasznurowane glany, które przeżyły więcej niż można było się spodziewać. Nosiłam je zawsze, nawet jak nijak nie pasowały do stroju — tak jak teraz. Pospiesznie rozczesałam włosy, założyłam kolczyki kółka, kilka bransoletek i pierścionek w kształcie węża. Oczywiście wszystko srebrne z uwagi na moje uczulenie na złoto.

— Thalia! Zejdź na śniadanie! Emma zaraz będzie — zawołała mama z kuchni, więc złapałam prawie pustą torbę szkolną i prawie zeskoczyłam ze schodów. W chwili, gdy złapałam gorącego naleśnika w palce, zadzwonił dzwonek do drzwi. Wepchnęłam dużego gryza do ust i z pełną buzią otworzyłam.

Emma uniosła sceptycznie brwi. Jak zawsze nienagannie ubrana w galowy stroik, gładko zaczesane czarne włosy ułożone pod opaską i niewysokie obcasy, przyglądała się krytycznie mojej luźnej bluzce, znoszonym butom i potarganym włosom.

— Łestem pławie otowa — wymamrotałam próbując przełknąć naleśnika. Przewrót oczami był jej jedyną reakcją.

— Thalia, autobus jest za pięć minut, wyrobisz się? — spytała spokojnie, odwracając się i poprawiając pasek torby na ramieniu.

Złapałam torebkę z drugim śniadaniem i wyskoczyłam z domu z uśmiechem.

— Zwarta i gotowa do przyswajania wiedzy — zameldowałam, salutując jej. W końcu się zaśmiała, po czym poszłyśmy na najbliższy przystanek autobusowy.

Jak to pojazd szkolny autobus się oczywiście spóźnił. Normalnie bym przeklinała, ale dzionek był piękny, a ja mogłam znów gapić się na szkolne ciacho, idące do szkoły drugą stroną ulicy.

Potargane czarne włosy, blada cera, sprężysty krok. Ubrany jak mój własny, prywatny bóg, którego czciłabym, gdyby tylko pozwolił — podarty podkoszulek, skórzana kurtka z ćwiekami, ciemne jeansy. I glany. Boskie, błyszczące martensy. Mogłabym się zakochać.

Ocknęłam się dopiero jak Emma wepchnęła mnie do autobusu. Uderzyłam w oparcie czołem.

— Kobieto, to tylko chłopak. Jak ci się tak bardzo podoba, to zagadaj do niego — poradziła beztrosko brunetka, zajmując miejsce koło mnie. Popatrzyłam na nią jak na wariatkę.

— Emma! To nie takie proste, jest starszy ode mnie o dwa lata. I … no sama widziałaś. To Anubis. Nazywa się jak bóg i wygląda jak bóg. Nawet wolę nie wiedzieć jak cudowny ma charakter.

Kiedy widywałam ten mroczny cud, potem przez kilka godzin myślałam o nim bez przerwy. I teraz też. Przez całą drogę Emma pytlowała o niczym, a ja zagłębiałam się myślami coraz bardziej i bardziej w niewzruszoną twarz Anubisa.

Pod szkołę zajechaliśmy trzy minuty przed pierwszym dzwonkiem. W drzwiach minęłyśmy mojego idola, który rozmawiał z jakimiś dwoma nieznajomymi chłopakami.

— Znaleźliśmy cię — warknął wyższy. — Teraz Set może cię dorwać, pamiętaj, zdrajco.

Nie miałam dużo czasu na rozmyślania na temat tego, o jakiego Seta chodzi ani dlaczego Anubis jest zdrajcą, bo Emma pociągnęła mnie do sali na historię starożytną.

Pierwsza klasa na wiosnę zachowywała się jeszcze gorzej niż przez całą podstawówkę. Nikt się nie uczył. Za miesiąc egzaminy, więc przekonaliśmy nauczycieli, że potrzebujemy powtórki z największych banałów podstawy programowej. Dzisiaj była mitologia.

— Współcześnie najwięcej informacji posiadamy o mitologii greckiej — rozpoczął wykład profesor. — Większość ludzi uważa ją za najbardziej powszechną, a rzymskiej nie docenia, ponieważ jest ona w większości wzorowana na greckiej. Jednak mało kto zdaje sobie sprawę, że i ta zapożyczyła niektóre ze swoich bóstw czy świąt z religii starszej i o wiele bardziej tajemniczej, aczkolwiek równie fascynującej. I to o niej dzisiaj będziemy głównie rozmawiać. Proszę o zapisanie tematu: „Mitologia egipska — fakty i domysły”.

Kilka długopisów poszło w ruch. W tym wieczne pióro Emmy. Zapisywała każde słowo profesora drobnym maczkiem. W jej zeszycie pojawiały się notatki, w moim gryzmoły, karykatury i serduszka z inicjałami A.F.

— Kto może mi powiedzieć, kim był Hermanubis? — zapytał nauczyciel, co było sygnałem do pochylenia głowy, żeby uchronić nos od uderzenia wystrzeliwującej w górę dłoni Emmy. — Panna Ramirez?

Jęknęłam cicho z rozpaczą.

— Hermanubis. — Zapatrzyłam się na litery w serduszku na jednej z kartek. — To połączenie Hermesa, boskiego posłańca w mitologii greckiej i Anubisa, boga śmierci czczonego w starożytnym Egipcie.

— Źle, pała — rozległ się kpiący głos od drzwi. Ze złości oblałam się rumieńcem. W drzwiach stał Anubis, oparty nonszalancko o framugę. — Anubis był bogiem umarłych, nie śmierci. To różnica.

— Może pan rozwinąć myśl, panie Funeral? — poprosił profesor z lekkim uśmiechem. W całej szkole wiadome było, że ten przemądrzały, aczkolwiek przesłodki typ był pupilkiem historyka.

— Nie mam czasu, ale dobrze — prychnął beznamiętnie, ale błysk w jego oczach sugerował, że zrobi wszystko byle się popisać wiedzą. — Bogiem śmierci w Egipcie był Set, którego kojarzono z pustynią, czerwienią i złem, dlatego też bano się go. Oddawano mu cześć ze strachu, nie z miłości. Anubis z kolei był… może nie kochany, ale szanowano go. Był bogiem sprawiedliwego osądu. Dlatego nazywamy go bogiem zmarłych, ponieważ był dla nich najważniejszy na drodze ku wiecznemu szczęściu lub nicości.

Klasa milczała, kiedy mówił. Nawet profesor zamarł.

W trakcie tłumaczenia głos mu złagodniał, a pyszałkowatość zniknęła z twarzy, oczy zmatowiały. Stał przed nami inny chłopak niż ten, który wszedł bez pukania do sali. Odkaszlnął.

— Panie profesorze, dyrektor poprosił mnie o sprowadzenie pana do jego gabinetu.

Anubis wyszedł, a nauczyciel za nim. A to oczywiście oznaczało szaleństwo. Chłopcy wyciągnęli piłkę tenisową. Jej tor lotu znaczył tylko żółty ślad. Śmiechu było co nie miara, po chwili włączyłam się do gry nie dając chłopakom szans na złapanie piłki po moim rzucie. Emma przypatrywała się nam poirytowana. Dla niej było nie do pomyślenia, żeby się tak fatalnie zachowywać.

Śmiechy przerwało wycie alarmu przeciwpożarowego. Nad drzwiami zapaliła się czerwona lampka, sygnalizująca rozpoczęcie ewakuacji. Jeden z chłopaków stanął na biurku, wołając, żebyśmy powoli wyszli z sali i bez paniki uciekali do wyjścia. On wykrzykiwał polecenia, Emma nami kierowała w drodze do drzwi.

Szłam razem z nimi, ale kątem oka zobaczyłam przerażonego dzieciaka z młodszej klasy. Odłączyłam się od grupy i złapałam go za ramię.

— Młody, chodź stąd — powiedziałam cicho, ciągnąc go lekko.

— Nie mogę, boję się — jęknął. Pokazał coś za moimi plecami. Zerknęłam przez ramię, a tam dwóch gości przeszukiwało klasę, niszcząc ławki i krzesła. Przerażeni maturzyści siedzieli pod tablicą pilnowani przez trzeciego.

Napastnicy wyglądali co najmniej dziwnie. Byli wysocy, łysi i w spódniczkach, które w przeciągu pokazywały stanowczo za wiele. Mieli wielkie mięśnie opięte ciemną skórą. Każdy trzymał w dłoni zakrzywiony miecz. Ostrza błyskały złowrogo w promieniach słońca.

Przez okno wpadł kamień, uderzając mocno w ramię strażnika. Wątpiłam, czy go to zabolało, ale na pewno poczuł, bo spojrzał na podjazd. To co zobaczył, skutecznie go zajęło. Krzyknął coś w innym języku do koleżków i wszyscy trzej wyskoczyli z budynku.

Oszołomiona po chwili dopiero przypomniałam sobie, że jesteśmy na trzecim piętrze. Podbiegłam do okna i wyjrzałam za nie. Za rogiem znikała właśnie skórzana kurtka nabijana ćwiekami, a za nią biegli dziwni mężczyźni.

Wybiegając na oślep z sali, krzyknęłam do maturzystów, żeby uciekali z budynku. To samo powtórzyłam młodszemu dzieciakowi, który ciągle stał jak słup w miejscu, w którym go znalazłam.

Nawet się nie obejrzałam, czy posłuchali tylko zbiegłam na parter, przeskakując po kilka stopni. Na samym dole poślizgnęłam się, upadłam na beton i zdarłam sobie dłonie. Nie powstrzymało mnie to. Zerwałam się i pobiegłam dalej. Pościg za Anubisem wydawał mi się bezskuteczny, bo nawet nie wiedziałam, dokąd pobiegł. Widziałam tylko, w którą stronę.

Nagle usłyszałam kroki za sobą. Skręciłam za róg i odruchowo przyległam do ściany. Zanim zobaczyłam, kto mnie goni wyciągnęłam rękę i owinęłam ją wokół szyi nieznajomego, gdy skręcił za mną. Poszło łatwo, bo był to tylko dzieciak ze szkoły. Puściłam go, żeby złapał oddech.

— Jesteś agresywna — jęknął, pochylając się. Wzruszyłam ramionami.

— Co tu robisz? Czemu mnie gonisz?

— Bo… — Jego twarz pokryła się rumieńcem. — Boję się, mówiłem już.

— Dlatego lecisz za mną za tymi dziwakami? Prosto do źródła niebezpieczeństwa?

— Przy tobie się nie boję.

— Nie znasz mnie, wariacie!

— A ty czemu tam biegniesz? — krzyknął ze złością, której się po nim nie spodziewałam.

Od odpowiedzi uchronił mnie wybuch parę ulic dalej. Pobiegłam tam, ignorując chłopaka.

W uliczce stał Anubis. Jego bezcenna kurka płonęła w kontenerze obok. Otaczało go z dziesięciu napastników takich jak ci ze szkoły. Nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych, a on sam wydawał się niewzruszony. Zero strachu czy złości na twarzy.

— Szlag by cię trafił, podstępny kablu — warknął cicho, zerkając z żalem na swoją kurtkę. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej wisiorek na złotym łańcuszku oraz wykałaczkę, którą trzymał w zębach zawsze jak go widywałam na przerwach w szkole.

— I co on tym niby zrobi? — szepnął upierdliwy dzieciak, który widocznie znowu za mną polazł. — Podłubie sobie w zębach, a potem dźgnie kogoś w oko?

— Sza! — syknęłam, starając się nie mrugać.

Anubis ledwo zauważalnie zerknął w naszą stronę i jakby się zawahał. Za nim jeden z napastników uniósł nad głowę olbrzymią maczetę. Wisiorek na szyi chłopaka w dwóch punktach zaświecił na czerwono. Po chwili facet leżał u stóp Anubisa, a jego broń wbiła się na sztorc w ziemię. Czarnowłosy zamknął oczy, a jego wykałaczka zalśniła fioletowym blaskiem.

Anubis stuknął trzy razy w beton laską z czarnego drewna ozdobioną srebrną głową psa na czubku, która pojawiła się w jego dłoni w miejsce kawałka drewna. W miejscu uderzenia ziemia rozstąpiła się.

— Żołnierze, ja jestem Anubis, bóg pogrzebów i zmarłych, pan w Podziemiu, sługa Ozyrysa. Winniście mi posłuszeństwo, wracajcie do Otchłani Seta.

Przemawiał mocnym, wibrującym głosem, od którego wszystkie wnętrzności mi się ścisnęły, a na skórze poczułam gęsią skórkę. Czeluść pochłonęła żołnierzy. Beton się zrósł i wyglądał, jak gdyby nigdy nic.

Rozległ się głuchy łomot. Obok mnie dzieciak siedział na ulicy oszołomiony. Zwrócił na nas uwagę Anubisa. Chłopak podszedł. Jego laska wróciła do kształtu wykałaczki, a wisiorek zniknął w kieszeni za sprawą szybkiego ruchu dłoni od szyi do spodni. Musiałam się odezwać.

— Jesteś bogiem? — zapytałam zdumiona.

— A ty zawsze śledzisz nieznajomych?

Nie mogłam w to uwierzyć. Stałam przed żywym egipskim bogiem Anubisem.

Rozdział 2

(Jirou)

— Zwykle od razu wpraszam im się do mieszkania — odpyskowała Thalia.

Ja dalej siedziałem na betonie, gapiąc się na nich w milczeniu. Po lekkim uderzeniu w podniebienie, wyplułem muchę i wstałem.

— Jesteś bogiem?

— Mam ci to przeliterować, dzieciaku? — warknął wściekły. — Teraz muszę wam albo wyczyścić pamięć albo was zabić. Co wolicie?

— Precz z paluchami od mojej głowy i ciała, fetyszowcu.

Zakrztusiłem się. Thalia po prostu mnie rozbroiła. Właśnie byliśmy świadkami tego, jak nasz znajomy ze szkoły czaruje i przyznaje się, że jest starożytnym bogiem, a ona rzuca takie teksty. Nic tylko się przeżegnać.

Mina Anubisa wyrażała szczerze zdumienie. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał dać jej w twarz. Po kilku sekundach odwrócił się i zaczął odchodzić.

— Wracajcie do szkoły — rzucił cicho, nie odwracając się do nas.

— Kpisz sobie?

To go zatrzymało. Zerknął przez ramię unosząc brwi. Długo przypatrywał się nam w milczeniu.

— Kim wy jesteście?

— Thalia Ramirez i … — Spojrzała na mnie pytająco.

— Jirou Stone. Ona ma rację. Myślisz, że teraz wrócimy do domu i zapomnimy, co widzieliśmy?

Anubis nie wydawał się jakoś specjalnie poruszony, chociaż w jego oczach widać było płomienie. To chyba jedyna rzecz, po jakiej można było poznać jego nastrój. A teraz najwyraźniej był na nas zły.

— Dobrze, w takim razie was zabiję…

— … albo wymażesz nam wspomnienia, tak wiemy — mruknęła niezadowolona Thalia. — Nie ma trzeciej opcji?

Odpowiedziało mi stukanie o beton, kiedy znowu ruszył przed siebie. Chciałem znowu krzyknąć, ale mnie uprzedził.

— Trzecim rozwiązaniem jest opuszczenie tego miasta na zawsze i podróżowanie ze mną po świecie. Chociaż tego osobiście sam bym nie zniósł, więc nie… nie ma trzeciej opcji. Zjeżdżajcie.

— Wyjechać i zostawić rodziny? — spytałem, ruszając powoli za nim. — Czemu na zawsze? I co wtedy z nimi będzie?

— Jeśli odejdziecie, będą bezpieczni, a ja wkurzony. Jeśli zostaniecie, zginiecie wszyscy. Jeśli was zabiję, będą bezpieczni, a ja zadowolony. Jeśli wymażę wam pamięć, zginiecie wszyscy. Tylko dwie opcje zapewnią im względnie dobre życie.

Zerknąłem na Thalię przez ramię. Stała wpatrując się w beton i zaciskając pięści. Złote loki opadły jej na policzki.

— Czemu musimy odejść lub zginąć, żeby byli bezpieczni? — szepnęła.

— Bo Set wie, że was znam. I będzie was ścigać, aby dopaść mnie. Jeśli zostaniecie, ściągniecie go na swoje rodziny. Musicie zginąć lub iść ze mną. Wybierzcie.

Bez słowa poszliśmy za nim na lotnisko. Kupił nam bilety do Egiptu i zaprowadził nas do samolotu. Żadne z naszej trójki się nie odzywało. Otaczały nas tylko głosy innych pasażerów, a i te brzmiały dla mnie jakby dochodziły zza grubej, plastikowej ściany. Nienawidzę samolotów — mam chorobę lotniczą i lęk wysokości. Kręci mi się w głowie na samą myśl o samolocie, a jak widzę kołujące ptaki to mam wrażenie, jakby ziemia się pode mną rozpadała.

Kiedy wystartowaliśmy, Anubis się odezwał.

— Dobrze, na niebie jesteśmy bezpieczni — odetchnął i rozpiął pas. Wyjrzał przez okno, ale ton jakim mówił, wskazywał, że chłopak nie ma pewności, czy rzeczywiście nic nam nie grozi. Znowu spojrzał na nas pustym wzrokiem. — Najważniejsza zasada: zawsze nazywacie mnie Szakalem, nie Anubisem, rozumiemy się?

— Dlaczego? — zapytała Thalia.

— Ponieważ Set, bóg chaosu a mój ojciec, chce mnie zabić. Gdziekolwiek się pojawimy, będą tam jego słudzy. Nie rozpoznają mnie, dopóki nie usłyszą mojego imienia.

Dość to dziwne. Skoro Set jest jego ojcem, to chyba nie powinien chcieć go zabić, prawda? Przyjrzałem się uważnie jego twarzy i spróbowałem wyobrazić sobie Seta. Nie wyszło mi najlepiej.

— Czemu chce cię zabić? — zainteresowałem się. Wyjrzał przez okienko, patrząc w dół.

— Bo zdradziłem jego i innych bogów — mruknął prawie nie otwierając ust.

— Jak to zdradziłeś?

— Set oraz Horus, zagorzali wrogowie, połączyli siły. Szukają najpotężniejszej istoty we wszechświecie, żeby przejąć jej ciało. Z jej pomocą połączą swe moce w jedną. Jeśli im się uda wszyscy zginą. Świat zostanie zniszczony. A na jego miejsce powstanie nowy. Mroczny, zimny, martwy. Wszyscy bogowie się do nich przyłączyli w obawie, że ich również Set unicestwi. Ja się sprzeciwiłem. Nie chcę być tym, który doprowadzi do końca świata.

— Nie za duże masz ego, uważając, że to ty jesteś tą potężną istotą? — spytała złośliwym tonem Thalia.

Anubis obdarzył ją tylko znudzonym spojrzeniem i odwrócił głowę do okna. Nie odezwał się więcej. Sprawiał wrażenie jakby wizja końca świata go nie wzruszała.

Mnie z kolei ruszyła bardzo. Poczułem jak ze strachu mój żołądek przekręca się na lewą stronę i podchodzi do gardła razem ze śniadaniem. Liczyłem na to, że nie widać po mnie tego przerażenia, ale głupawy uśmiech Thalii zrównał moje nadzieje z ziemią. Opuściłem głowę i zapatrzyłem się w długopis, który zawsze przy sobie noszę. Dostałem go na pamiątkę po ojcu, zmarłym, gdy miałem cztery lata. Zawsze, gdy się bałem, brałem go do ręki i było mi jakoś lżej. Prawdę mówiąc jestem tchórzem. Nic na to nie poradzę. Podejrzewałem jednak, że Thalia boi się tak samo jak ja, tylko o wiele lepiej to ukrywa.

Lecieliśmy już półtorej godziny. Bez problemów. Jak na opowieści, którymi uraczył nas Szakal, było to podejrzane. Thalia też chyba zaczynała się niepokoić, bo pobladła i zerkała na niego nerwowo.

Nagle brunet wstał i zniknął na chwilę w pokoju dla stewardess. Przygryzłem wargę, starając się opanować duszności. Nagle nad głowami wszystkich pasażerów pojawiła się różowa mgiełka.

Coś uderzyło w samolot z potężną siłą, przechylając go w prawo. Razem z Thalią upadliśmy na podłogę i poturlaliśmy się prosto pod nogi Anubisa. Patrzył przed siebie z zaciętą miną.

Naprzeciw niego na oparciu fotela siedział sokół. Tak, kurde, żywy sokół. Cholera go wie, skąd się tam wziął. Przechylił głowę i spojrzał na nas złotym okiem. Drugie miał srebrne.

— Słońce, które oświetlasz mroki życia — szepnął Anubis, zaciskając palce na swojej magicznej lasce. Rubinowe oczy jego naszyjnika rozbłysły. — Księżycu, którego światło oblewa świat nadzieją. Miejcie nas w swojej opiece.

Brzmiało to jak modlitwa, po której ptak wystrzelił z miejsca prosto w moją twarz. Zacisnąłem oczy. Sekundę później usłyszałem huk. Sokół uderzył w czerwoną ścianę, która wyrosła przed naszą trójką.

Anubis patrzył na niego z niesmakiem. Wydał nam ciche polecenie, żebyśmy na kolanach zbliżyli się do drzwi.

Thalia padła na ziemię, ciągnąc mnie ze sobą. Po drodze złapała plastikową tackę na jedzenie. Wykonując rozkaz Anubisa, staraliśmy się nie słuchać głuchych uderzeń i nie wąchać smrodu palonych piór. Przez głowę przemknęła mi myśl, czemu inni pasażerowie tego nie widzą. Nie było jednak czasu się nad tym głowić. Już prawie dotarliśmy do drzwi, gdy nagle tuż nad moją głową rozległ się świst powietrza i głośne pacnięcie.

Sokół wylądował na podłodze, potrząsając głową i machając nerwowo skrzydłami. Był potargany i usmolony.

— Ki diabeł? — jęknąłem zaskoczony.

— Atakował cię, uderzyłam go — wyjaśniła krótko blondynka, odrzucając tackę, w której odbił się dziób ptaka.

Na Anubisa czekaliśmy przy drzwiach ułamek sekundy. A potem nagle lecieliśmy ku ziemi z zawrotną prędkością. Towarzyszyły temu wrzaski moje i Thalii. Czułem zimną dłoń na karku. Zacisnąłem oczy, obejmując głowę ramionami.

Wylądowaliśmy na piasku z cichym klapnięciem. Był ciepły i miękki. Zacząłem go całować i płakać z ulgi, po czym zwymiotowałem.

Obok mnie Thalia zaczęła przeklinać, po czym spytała jak długo spadaliśmy.

— Jakieś dziesięć sekund — odparł czarnowłosy, otrzepując się z piasku.

— To niemożliwe — wykrztusiłem z trudem. — Byliśmy na wysokości co najmniej dziesięciu tysięcy metrów. I…

— Podróżując ze mną, musicie pojąć kilka zasad. Numer jeden: od teraz wszystko jest możliwe.

— Przed minutą o mało nie zginęliśmy przez twój durny pomysł, a teraz mamy za tobą leźć na pustynię? — warknęła Thalia unosząc dumnie głowę. Skrzyżowała ramiona i widać było, że nie zamierza za nim iść, póki nie usłyszy dobrego wyjaśnienia.

— Numer dwa: jeśli chcesz przeżyć, słuchaj się mnie — odparł, ignorując jej zachowanie i poszedł przed siebie.

Otarłem usta i wstałem. Ruszyłem za nim, ponaglając Thalię.

Wszędzie nic tylko piasek i piasek. I słońce. Zacząłem zastanawiać się, dokąd poprowadzi nas pan “Wielki Bóg Pogrzebów “. Widziałem na twarzy Thalii, że też się nad tym głowi, jednak żadne z nas nie odważyło się powiedzieć do chłopaka nawet jednego słowa.

Jasne włosy dziewczyny były teraz zakurzone od piachu tak samo jak jej twarz. Podejrzewałem, że nie wyglądam o wiele lepiej.

Zaś Anubis szedł z dumnie uniesioną głową, a jego potargane włosy nadal lśniły jak świeżo umyte. Wciąż miał idealnie białą cerę. Zupełnie jakby był jakimś księciem. Nagle zatrzymał się i spojrzał na mnie ze złością. Wyglądało na to, że słyszał moje myśli, bo warknął w moją stronę:

— Nie jestem żadnym księciem, ty… — urwał jakby chciał mnie jakoś przezwać, ale nie miał pomysłów. Albo miał ich za dużo, tylko nie wiedział, którego ma użyć. — Uważaj na słowa i myśli, Jirou. A przede wszystkim na swoje sny — dodał po chwili ciszej.

Nie mając bladego pojęcia, o co mu chodzi, stałem chwilę, patrząc w jego plecy. Ten chłopak ma przed nami zdecydowanie za dużo tajemnic. W podróżowaniu w grupie najważniejsze jest zaufanie, bo bez tego ani rusz. A on nam ani trochę nie ufał. Tak jak Thalia jemu.

Szła na końcu parę metrów za mną z zamyśloną miną. Ciekawiło mnie, co jej chodzi po głowie, ale nie pytałem. Było zbyt gorąco, by rozmawiać.

Kiedy słońce zniżyło się nad horyzont, Anubis wskazał nam oazę dwa kilometry przed nami.

— Tam spędzimy noc. Ruszajcie się, zdążymy przed zmierzchem.

W oazie napiliśmy się, zjedliśmy rosnące w niej owoce i położyliśmy się spać. Zanim powieki mi opadły, zobaczyłem, jak Anubis siada parę metrów od nas ściskając nerwowo swoją laskę.

Rozdział 3

(Anubis)

Klęska. Totalna porażka.

Nie dość, że muszę uciekać przed własnym ojcem, który usiłuje mnie zamordować z pomocą innych bogów, to jeszcze muszę niańczyć dwa szczeniaki. I to wszystko dlatego, że nie chciałem pomóc w zniszczeniu wszechświata.

Czy to ma jakiś sens? Szczerze w to wątpię.

A może być gorzej niż teraz? No jasne, że tak. Zawsze może pojawić się tatuś we własnej osobie i od razu mnie zamordować. Przynajmniej mi trochę ulży.

Krótko po zachodzie słońca wstałem i otrzepałem spodnie z piasku. Zerknąłem na dzieciaki, żeby upewnić się, że śpią, zanim ruszyłem przed siebie.

Miałem mętlik w głowie. Z jednej strony najnormalniejsza niechęć to pilnowania dwójki nieopierzonych uczniaków, z drugiej świadomość, że zostawienie ich równałoby się z wepchnięciem ich w łapy Seta. A jakby tego było mało głowiłem się, co mnie oni obchodzą. W ogóle ich nie znałem — tyle co z widzenia na korytarzu. Mimo to nie umiałem od nich odejść i pozwolić im zginąć.

Wydawało mi się, że z Jirou i Thalią łączy mnie coś innego niż tylko krótka znajomość między uczniami z innych klas. Jakby rudy miał w sobie jakąś tajemnicę, a ona… sam nie wiem, co z nią, ale też jest wyjątkowa. Czułem jej magię.

Im dalej szedłem przez pustkowie, tym piasek robił się cieplejszy, a księżyc zniżał się do horyzontu.

— Anubisie, synu Seta ­- rozległ się w ciemności głos. Przede mną rozbłysło światło i pojawił się stary mężczyzna. Miał długą srebrną brodę oraz elektrycznie niebieskie oczy, którymi wpatrywał się we mnie uważnie. To było nieprzyjemne uczucie — jakby ten wzrok mnie palił.

— Kim jesteś? — spytałem, patrząc na jego migotliwą sylwetkę. Projekcja astralna, magia.

­- Magiem, głupi chłopcze — odparł mężczyzna. Wtedy zauważyłem, że nie porusza ustami, więc tak naprawdę słyszę tylko jego myśli. — Przewodniczącym Magicznej Rady. Co tutaj robisz, Anubisie? Powinieneś być z Jirou oraz Thalią.

— Nie — pokręciłem głową. — Moja obecność ich naraża. W samolocie Horus usiłował nas zabić.

— Nie was. Jedynie chłopca. Horus i Thot będą polować na niego, nie na ciebie.

— Jak to? — uczucie rozczarowania, a może i zazdrości, dźgnęło mnie w pierś. — Przecież Jirou to tylko czternastoletni dzieciak, który wpadł na niewłaściwą osobą, a mnie potrzebuje Set — mruknąłem, zmieniając laskę w wykałaczkę.

— To mag, głupi chłopcze. Ostatni z rodu Deputtich.

— Jirou? Ten tchórz? Niemożliwe — zwątpiłem. Starzec potrząsnął głową.

— Musisz zabrać go na spotkanie magów. Zanim ktokolwiek go odnajdzie.

— Jesteś świadomy, że jeśli z nimi zostanę to będzie dla nich wyrok śmierci?

— A jesteś świadomy, że jeśli ich zostawisz zginą wcześniej niż z tobą? Anubisie, ty głupi, zapatrzony w siebie chłopcze.

— Więc muszę się nimi zająć, tak? — spytałem, chociaż doskonale wiedziałem, jaka jest odpowiedź. Mag skinął na mnie głową i rozwiał się w mgłę, ale zanim zniknął całkowicie usłyszałem, że mówi, dokąd mam zabrać tę dwójkę. Cmentarz we Paryżu. Dobrze, że dla mnie to nie problem. Cmentarze to moje tereny — nawet jako zdrajca muszę wypełniać swoje obowiązki, więc podróże grobami nie stanowiły przeszkody. Odwróciłem się z ciężkim westchnięciem i poszedłem do oazy.

Jirou nie spał. Patrzył na mnie z wyrzutem, jakby mówił, że nie powinienem ich zostawiać. Rzuciłem mu posępne spojrzenie i usiadłem parę metrów dalej.

— Nie odzywaj się — burknąłem, podpierając głowę rękoma. Wyjątkowo nie miałem ochoty się kłócić. Może i był magiem, ale jakoś tego nie okazywał. Nawet jeśli to była prawda, musiał być beznadziejny.

— Gdzie byłeś? — zapytał cicho, ignorując moją prośbę.

— Na spacerze — odparłem wymijająco. — Obudź Thalię, musimy iść dalej. Idę przygotować transport — dodałem, rozglądając się.

Niedaleko leżał martwy ptak. Uśmiechnąłem się, wstałem i podniosłem go. Czułem, że Jirou na mnie patrzył przez chwilę, zanim wykonał moje polecenie. Ja tymczasem rozgarnąłem piasek. Wykopałem dołek i włożyłem do niego ptaka. Zasypałem ciało, szepcząc zaklęcia.

Po kilku minutach usłyszałem za sobą jęk Jirou i przepraszający głos Thalii. Spojrzałem na nich przez ramię. Rudy trzymał się za nos, a złotowłosa śmiała się cicho, mówiąc, że nie chciała. Najwyraźniej walnęła go w twarz, kiedy ją budził. Mimowolnie się uśmiechnąłem.

— Hej, starczy! Musimy się spieszyć — rzuciłem do nich. Gdy Thalia zapytała, o co chodzi, wyjaśniłem, że jedziemy na kongres magów. Ich miny mówiły, że sądzą, iż mi odbiło do końca. Chwyciłem Thalię za rękę, a kiedy chciała ją wyrwać, zacisnąłem mocniej palce, rzucając jej ostrzegawcze spojrzenie. Drugą ręką złapałem Jirou.

— Nie puszczajcie mnie, choćby nie wiem, co się działo — rozkazałem. Rudy zadrżał i ścisnął mocno moją dłoń. Zaczynam się bać o jego psychikę. Nie przeżyje ze mną więcej niż dwa dni. To nawet zabawne.

Stanąłem na grobie ptaka i szepnąłem kilka słów po egipsku. Porwał nas wir gorącego powietrza. Jeśli kiedykolwiek jechaliście kolejką górską z wielką prędkością, to wyobraźcie sobie to gniotące uczucie na podbrzuszu wyolbrzymione dwukrotnie. Tak to odczuwali Thalia i Jirou — dla mnie to tylko jeden, wolny obrót na karuzeli. Widać przywykłem do teleportacji.

Stanęliśmy na paryskim cmentarzu.

W oddali majaczył niewyraźny szczyt Wieży Eiffla. Było mgliście jak nigdy — nawet moje klimaty, szkoda tylko, że tak zimno.

Staliśmy obok grobu jakiejś Elizabeth Cage, kobiety zmarłej w wieku trzydziestu dwóch lat. Wydawało mi się, że pamiętam jej śmierć, ale mogłem się mylić.

Jirou zapytał, gdzie odbędzie się zebranie magów, więc odpowiedziałem, że w miejscu, w którym właśnie stoi. Chłopak zrozumiał to dosłownie i odskoczył do tyłu, jakby spodziewał się, że jakiś mag pojawi się tuż pod nim.

— Jesteś strasznie głupiutki, Jirou — rzuciła rozbawiona Thalia, a zaraz potem pisnęła, bo przed nią zmaterializował się Przewodniczący Magicznej Rady. Uśmiechnął się do nas i skłonił przede mną. Odpowiedziałem lekkim pochyleniem głowy. Następnie spojrzał na Jirou.

— Ostatni Deputti — szepnął, przesuwając kciukiem po czole rudego.

Jakby to było jakieś wezwanie na cmentarzu zaroiło się od innych magów. Najmłodsi byli w wieku co najmniej czterdziestu lat, a najstarsi zdawali się mieć około tysiąca lat. Wszyscy jednak byli siwi i bardzo zmęczeni, a każdy z nich trzymał różdżkę. Były to gładko wyszlifowane patyki długości od piętnastu do trzydziestu centymetrów. Wydawało mi się, że promieniują jakimś światłem; mocą, której nawet ja nie potrafiłem pojąć. Pojawił się długi stół, przykryty białym obrusem, a na nim stało mnóstwo pysznie pachnących potraw: homarów, kawioru, kaczek z jabłkami. Było też zwykłe jedzenie takie jak kanapki z czekoladą czy salami. Jirou sięgnął po chleb z masłem, a Thalia stała nieco z tyłu, przyglądając się temu ze zdziwieniem. Pewnie nie spodziewała się pikniku na środku głównej alejki cmentarza.

Podszedłem do furtki i usiadłem na kamiennym murku. Położyłem laskę obok siebie, krzyżując nogi z zamkniętymi oczami, by spróbować choć na moment się wyciszyć.

Magowie zasiedli do stołu i nas również zaprosili na ucztę. Thalia niepewnie usiadła po lewej stronie Jirou, patrząc na mnie wyczekująco. Najwyraźniej nie wiedziała, czy może ufać mężczyznom i chciała żebym jej powiedział, co robić. Ponieważ mag z pustyni nie przestawał mnie ponaglać, wziąłem laskę i usiadłem przy stole. Jirou już miał usta pełne jedzenia i herbaty. (Straszne. Czego ludzie uczą w szkole? Bo na pewno nie kultury, a to by się przydało.) Thalia tylko piła zieloną herbatę, ja natomiast nie sięgnąłem po nic. Wiedziałem, że może być to odebrane jako brak wychowania, ale się nie przejąłem. Jestem bogiem — nie muszę jeść ani pić, więc przepraszam. Wyglądający na najstarszego mag, wstał z miejsca i zawołał mocnym głosem:

— Bracia! To być może nasze ostatnie zebranie magów! Set chce zniszczyć świat, a my musimy go powstrzymać! Dlatego zaprosiłem tutaj tę trójkę dzielnych ludzi: Anubisa, boga śmierci i pogrzebów, Thalię Ramirez oraz Jirou Stone’a, ostatniego maga z rodu Deputtich.

Wśród magów przebiegł szmer niedowierzenia. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę rudego, więc mi ulżyło. Nienawidziłem, kiedy ludzie gapili się na mnie przez to, kim jestem. Odetchnąłem. Jirou był niesamowicie zdumiony tym, co powiedział mag — chyba zapomniałem mu przekazać, po co my tu jesteśmy. Spojrzał na mnie pytająco, a ja skinąłem głową. Thalia otworzyła szerzej oczy, zaskoczona nie mniej niż Jirou. Chyba jako jedyny nie przejąłem się tą rewelacją.

Najstarszy mag uśmiechnął się łagodnie do chłopaka i wyciągnął do niego rękę. Na pomarszczonej dłoni starca zmaterializowała się różdżka inna niż wszystkie. Była o wiele krótsza, miała około dziesięciu centymetrów i była pomalowana w biało-niebieski wzór. Mag zachęcił rudego wzrokiem, a chłopak chwycił prezent. Thalia wyglądała, jakby tylko czekała na jakiś promień śmierci czy coś takiego. Powiedzmy, że mnie to rozbawiło, chociaż nie ująłbym tego uczucia w ten sposób. Było to raczej nieprzyjemne łaskotanie w żołądku. Jirou spojrzał na mnie wyczekująco, jakby pytał, co teraz.

— Zazwyczaj, kiedy ktoś daje ci prezent, należy podziękować, dzieciaku — mruknąłem, przymykając oczy.

— Dziękuję — powiedział rudy do maga i schował różdżkę do kieszeni.

— Musisz nauczyć się kontrolować swoją magię — oznajmił mag. — Inaczej nie pożyjesz długo. Wyznaczę ci nauczyciela, by cię nadzorował.

Przesunął wzrokiem po wszystkich zgromadzonych, a zatrzymał go dopiero na mnie i poniósł rękę.

— Ty, Anubisie, od dzisiaj jesteś za niego odpowiedzialny — oznajmił, wskazując na mnie palcem. Skinąłem bez słowa głową. Thalia i Jirou zaskoczeni popatrzyli na mnie. Chyba zakładali, że zacznę się kłócić, ale najwyraźniej nie znali magów tak dobrze, jak ja. Ich największą wadą jest fakt, że nie ma się co z nimi kłócić, bo i tak zawsze postawią na swoim. Po co więc marnować czas?

— Nie wiem jednak, czy jesteś świadomy, magu, ale ja niekoniecznie umiem nauczać czarów — powiedziałem spokojnie z największą uprzejmością. — Z resztą niczego innego też — dodałem po chwili namysłu.

— Wiemy o tym, głupi chłopcze.

Jak jeszcze raz ktoś mnie tak nazwie to coś rozwalę.

— Jednak chłopak może przydać się w twojej misji — kontynuował starzec, uśmiechając się ukradkiem na moją myśl. — Musisz zabrać go ze sobą.

— Oczywiście. Pod jednym warunkiem… — spojrzał na mnie pytająco. — Odeślecie dziewczynę do domu, zapewnicie jej i jej rodzinie jak najlepszą ochronę i zablokujecie wszelkie środki, by nie mogła wrócić.

— Nie! — krzyknęła Thalia, zrywając się na nogi. Spojrzała na mnie wściekła. — Idę z wami!

— W zupełności wystarczy mi jeden podopieczny — warknąłem chłodno. Jej mina wyrażała głębokie zranienie.

Wstałem spokojnie, spojrzałem na Jirou, który natychmiast odszedł od stołu i poszedł za mną. Bez słowa wyprowadziłem go z cmentarza.

Chłopak prawie biegł, żeby dotrzymać mi kroku, ale jednocześnie odwracał czasami głowę. Na pewno zastanawiał się, czemu wyszliśmy tak szybko, a ja czekałem tylko aż zaliczy glebę. Aż mi się śmiać zachciało.

Szliśmy w dość szybkim tempie. Po nieco ponad godzinie stanęliśmy u stóp jednego z cudów świata. Przemieniłem wykałaczkę w laskę i rozkazałem Jirou, wyciągnąć różdżkę. Posłuchał mnie.

— Wyciągnij rękę przed siebie i skoncentruj się na jednym punkcie na ziemi — poleciłem. Spojrzał na popękany beton, za pewne uważając mnie za idiotę. — Otwórz się!

— Co? — spytał bardzo inteligentnie Jirou. Mało brakowało, żebym mu przywalił, ale na szczęście szybko zrozumiał, o co chodzi i powtórzył za mną: — Otwórz się!

Ziemia pod nami rozstąpiła się. Chłopak krzyknął przestraszony i odskoczył do tyłu. Spojrzałem na niego, nie starając się nawet ukryć pogardy. Zmieszał się. Pochylił głowę, schował różdżkę i zapytał, co dalej.

— Wchodzimy do środka. Pojedziemy kolejką górską — rzuciłem swobodnie.

Wskoczyliśmy do podziemia — on roztrzęsiony ze strachu, ja zupełnie zrelaksowany.

Rozdział 4

(Thalia)

Stałam przy stole wśród magów i gapiłam się jak głupia za chłopakami, którzy zniknęli we mgle. Jak ten szakalowaty głupek śmiał mnie zostawić? I jeszcze Jirou — uratowałam mu tyłek w szkole, a on mnie wystawił! Zemszczę się albo nie nazywam się Thalia Ramirez, a na pewno się tak nazywam.

Spojrzałam błagalnie na magów. Nie mogli mnie odesłać, nie mogłam im na to pozwolić. Najstarszy — ten, który dał Jirou różdżkę, czy co to tam było — uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.

— Musisz im pomóc, Thalio — powiedział miękkim głosem. Zauważyłam w tym tonie coś królewskiego. Jakby był jakimś królem, czy kimś takim.

— Jak? Nie wiem, gdzie są teraz — przypomniałam najspokojniej jak umiałam.

— W podziemiu. Jadą kolejką. Wyślę cię do nich, ale pokaż im się dopiero w największych kłopotach.

Skinęłam głową, zaciskając zęby, żeby ich nie ponaglać.

Prawie w tej samej chwili poczułam to samo mdlące uczucie, co podczas podróży grobem. Znalazłam się pod jakimś grubym, cuchnącym kocem. Ale przez smród nakrycia, wyczułam słodki zapach Anubisa. Siedział chyba tuż obok. Wyjrzałam spod koca. Jechaliśmy podziemną kolejką z tak zawrotną prędkością, że zemdliło mnie jak w samolocie. Obok Szakala siedział Jirou. Trzymał się kurczowo brzegu wagonika. Był przerażony.

Uśmiechnęłam się z satysfakcją. Wiem, jestem podła. Ale to nie moja wina, że mam taką naturę. Kolejka zaczęła się trząść. Anubis zwrócił rudemu uwagę, że jeśli nie przestanie drżeć, zaraz obaj wylecą z toru. Usłyszałam szelest kartek. Znowu wyjrzałam spod koca i zobaczyłam, że Jirou dostał od Szakala jakąś książkę do czytania. Z tego, co chłopak sobie szeptał pod nosem, doszłam do wniosku, że to księga czarów. Anubis poradził, żeby nie czytał tego na głos, dopóki nie zapanuje w pełni nad swoją mocą. Rudy skinął przepraszająco głową i czytał po cichu. Nagle znowu zatrzęsło wagonikiem. Tym razem to nie była wina Jirou, a Anubis doskonale o tym wiedział. Wstał na nogi, podnosząc laskę do góry. Jirou poszedł w jego ślady, ale Szakal posadził go gwałtownym ruchem.

— Tutaj nie pomożesz — warknął zdenerwowany.

Rudy skulił się przestraszony, wychylając się poza wagonik, którym trzęsło coraz bardziej. Anubis mruczał pod nosem jakieś dziwne słowa, nic z tego nie rozumiałam. Chwilami wydawało mi się, że kolejka się zatrzymuje, ale po chwili ruszała gwałtownie z jeszcze większą prędkością. Zemdliło mnie, kiedy tak szarpało. Usłyszałam krzyk Jirou, a potem przekleństwa Anubisa. Powtarzał, że tak nie wytrzyma. Że nie może pilnować jednocześnie tak nierozgarniętego dzieciaka i skupiać się na utrzymaniu wagonika na torze. Znowu nami zarwało. Uderzyłam głową w metalową ściankę. Jako że chciałam jeszcze żyć, wygrzebałam się z ukrycia. Jirou zwisał poza wagonikiem, a Anubis trzymał go za nadgarstek, żeby nie spadł. Wychyliłam się. Tory były mocno naruszone rdzą, wagonik cały się telepał, a przepaść pod nami była (łagodnie mówiąc) głęboka. Już kilka metrów w dół robiło się tak ciemno, że końca własnego nosa bym nie widziała. Ale nie miałam czasu na podziwianie widoków. Złapałam Jirou za ręce, każąc Anubisowi nas ratować. Żaden z nich nie powiedział nawet słowa na mój widok i szczerze mówiąc cieszyłam się z tego.

Szakal podniósł swoją różdżkę-wykałaczkę. Ale zanim wyrecytował jakieś zaklęcie, tor przed nami posypał się w przepaść. Wciągnęłam rudego do wagoniku.

— Nie możesz otoczyć nas jakąś tarczą, żebyśmy się nie rozbili? — krzyknęłam, patrząc na Jirou płaczącego z paniki. Brunet spojrzał na mnie wściekły. Po raz pierwszy okazał jakiekolwiek emocje.

— Myślisz, że to tak łatwo? Nie jesteśmy na moim terenie, tutaj rządzi Set. Jego magia jest silniejsza niż moja, nie sprostam mu, więc dobrze ci radzę: módl się do… dobra, nie módl się, bo nie masz do kogo.

— Nie wygląda to dobrze — jęknął Jirou. Zupełnie mnie zaskoczył, kiedy się do mnie przytulił. Dopiero teraz poczułam, jak dygotał ze strachu. Zbliżaliśmy się do wyrwy z niebezpieczną prędkością. Nagle coś wpadło mi do głowy. Odepchnęłam chłopaka do Anubisa i przechyliłam się przez ściankę wagonika. Z niepokojem przyjrzałam się jego konstrukcji. Nie widziałam nigdzie hamulca ręcznego. Wyprostowałam się i przebiegłam na drugą stronę. Tam znalazłam to, czego szukałam. Jirou wrzasnął: “Thalia, zakręt!”. Zanim zdążyłam zareagować, wjechaliśmy w zakos. Tak mną zarzuciło, że straciłam równowagę. Wypadłabym, gdyby nie to, że obaj chłopcy mnie złapali; jeden za nadgarstek, a drugi za kołnierz. Spojrzałam na nich i jedyne, co wyłapałam to naglący wzrok Anubisa. Chwyciłam drążek hamulca i zaczęłam nim szarpać. Spanikowana rzuciłam krótkie spojrzenie na zerwane tory. Dzieliło nas od nich najwyżej sto metrów. Złapałam drążek obiema rękami i pociągnęłam. Zadziałał! Tak! Zadziałał! Kółka zaskrzypiały, poleciały iskry, a my zaczęliśmy zwalniać. Wydawało mi się, że się uda. Ale w parę chwil później, zauważyłam, że jednak nie zdążymy wyhamować. Nadal zwisałam z wagonika. Anubis zareagował jak żmija. Złapał Jirou za kurtkę na plecach, a potem rzucił nim w przeciwległą skałę. Rudy wylądował bezpiecznie na półce skalnej. Ja byłam następna. Zbliżyliśmy się do ściany. Brunet odepchnął mnie bardzo mocno.

Uderzyłam rękami i czołem z skałę, ale też byłam bezpieczna. Skałka, na której wylądowałam, była dość duża, więc miałam miejsce, żeby się obrócić. Obejrzałam się. Wagonika już nie było widać. Przestraszyłam się, że Anubis spadł, ale po chwili usłyszałam jego cichy jęk. Wspinał się do mnie. Wyciągnęłam do niego rękę, żeby mu pomóc, ale on mnie zignorował. Wczołgał się na półkę skalną. Usiadł obok. Ten gość mnie zabija — nieźle oberwał po głowie i prawie zginął, a wygląda jakby dopiero wyszedł z salonu odnowy biologicznej. Nie miał nawet zadrapania. Tylko odrobinę zakurzoną twarz. Jego oczy błyszczały, chociaż nie wiem, czy ze strachu. Po chwili dotarł do nas również Jirou. Ciekawe, jak to zrobił, skoro dzieliła nas spora odległość i nie było po czym przejść. Chyba się jakoś wspiął. Siedziałam teraz między nimi. Odpoczywaliśmy, a ja nadal nie wierzyłam, że kolejka chciała nas pozabijać.

— Nie kolejka, tylko Set — poprawił mnie Anubis.

Znowu to jego czytanie w myślach, urwę mu kiedyś ten jego nadęty łeb.

— Nie jestem nadęty — dodał.

— Nienawidzę cię — prychnęłam, krzyżując ramiona na piersi. — Wysadzili nam przez ciebie szkołę, prawie staliśmy się naleśnikami skacząc z samolotu, zostawiłeś mnie na tym przeklętym cmentarzu, a teraz znowu o mały włos nie zabiłeś!

— Dziękuję, Thalio — mruknął spokojnie, jakby mnie nie usłyszał. Zaskoczyło mnie to na tyle, żebym przestała krzyczeć. Anubis, pan Wielki Bóg Pogrzebów, mi dziękował. Przyjrzałam mu się uważnie, szukając oznak tego, że jednak dostał w głowę.

— Za co niby? — zdziwiłam się.

— Uratowałaś nas. Pomogłaś Jirou i wpadłaś na pomysł z hamulcem. Żyjemy dzięki tobie.

— Ja i Jirou żyjemy. Ty jesteś bogiem, nie da się ciebie zabić.

Szakal zaśmiał się sztucznie. Pokręcił głową, tłumacząc, że to tak nie działa. Wyjaśnił, że zwykły człowiek, mag czy coś innego nie zrobi mu większej krzywdy, ale potężniejszy bóg, zjawisko wywołane przez boga lub boskie zaklęcia to zupełnie odmienna historia. W jego głosie wyczułam, że jeśli Set i reszta “rodziny” Anubisa wciąż będzie usiłowała go zabić w końcu tego dokona. Wydawał się przygnębiony.

Zauważyłam, że Jirou zasnął mi na ramieniu. Nie odzywałam się. Nie wiedziałam, co mówić, ale Szakalowi to nie przeszkadzało. Chyba nie lubił rozmawiać. Patrzył w głęboką przepaść, jakby widział w niej coś wielce interesującego. Dla mnie było za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć. On najwyraźniej widział bardzo dużo. Po dłużących się w nieskończoność minutach, zauważyłam, że pobladł bardziej niż zwykle.

Jego oczy były całkiem spokojne jak zawsze. Na ustach malował mu się niewyraźny uśmiech. Cisza mnie dobijała. Powiedziałam nagle, że chciałabym się wydostać spod ziemi, a on syknął tylko, żebym wsłuchała się w otaczające mnie dźwięki. Nie był zły. Po prostu chciał, żebym posłuchała ciszy. Tak się wydawało. Zamknęłam oczy i usłyszałam. Daleko, głęboko pod nami płynęła rzeka. Słyszałam jej szum. Anubis już wiedział, że wiem, o co mu chodziło.

— To woda mojego życia — szepnął. — Pojawia się zawsze, gdy potrzebuję jej bliskości.

— Mówisz o wodzie jak o żywej osobie — zauważyłam zaskoczona.

— Moja matka, Neftyda, jest boginią śmierci. Żyje w Nilu, życiodajnej wodzie Egiptu. Thalio, czy umiesz zrozumieć, jak to jest, gdy ma się matkę, z którą nie wolno się spotykać?

— Chyba nie — powiedziałam. Żałowałam, że nie mogę mu pomóc. Nie przejął się tym. Kazał mi obudzić Jirou.

Nim to zrobiłam, usłyszałam, jak rudy ziewa i siada.

— Anubisie, we wszystkich źródłach podawane jest, że twoim ojcem jest Ozyrys, a nie Set. O co chodzi? — zapytał, gdy Szakal wstał na nogi. Spojrzał na rudego i westchnął znudzony.

— Mówią, że tak jest, ponieważ Ozyrys jest bogiem śmierci i odradzającego się życia, a ja bogiem pogrzebów i balsamistów. Śmierć jest śmiercią, dlatego nas ze sobą łączą. On sam przyznawał się do tego, że jestem jego synem, ale matka powiedziała mi prawdę. To Set, pan burz, pustyni, ciemności i chaosu, jest moim ojcem. Choćbym nie wiem, jak pragnął to zmienić.

Z każdym słowem w jego głosie było coraz więcej goryczy. Łatwo mogłam wyczuć jak bardzo nienawidzi Seta. Nie odzywał się kilka minut, a potem kazał nam skoczyć w przepaść. Ja i Jirou jednocześnie wytknęliśmy mu, że postradał zmysły. Zupełnie jakby nas nie usłyszał rzucił się w ciemność z rozłożonymi ramionami. Po chwili nie było go widać, a następnie rozległ się głośny plusk. Wpadł do wody.

Spojrzałam pytająco na Jirou, który wyznał, że nie najlepiej pływa. Wzięłam go za rękę i zeskoczyłam z półki skalnej. Ku mojemu zdziwieniu nie bałam się. Gdy wybijałam się od skały czułam pewien niepokój, ale spadając jego wiedziałam, że jego miejsce zastąpiła ulga. W ciągu kilku minut zanurzyliśmy się w chłodną, kojącą wodę. Wypłynęliśmy na powierzchnię. Doholowałam Jirou do brzegu. Na dnie przepaści było o wiele jaśniej niż na górze.

Wyszliśmy na ląd, gdzie stwierdziłam, że jestem całkowicie sucha. Jirou też nie był mokry. Za to wyglądał jak nowo narodzony. Był też ubrany w inny strój. Jego rude włosy były rozczesane, ale potargane. Miał na sobie lniane spodnie i białą koszulę, a na nogach sandały. Byłam ubrana tak samo jak on. Moje włosy pachniały lawendą.

Niedaleko nas stał Anubis. Twarz miał już czystą, a ubrania wyprasowane. Obok niego zobaczyłam wysoką, szczupłą kobietę o tak samo czarnych włosach, spiętych w kok. Dwa pasemka z przodu, zakręcone były w sprężynki. Obejmowała Szakala czule, całując jego włosy i czoło. Na mój widok uśmiechnęła się łagodnie, a jej błękitne oczy zabłysły z radością. Była ubrana w długą suknię z błękitnego jedwabiu. Wstałam powoli, podniosłam Jirou i oboje się ukłoniliśmy. Neftyda podała nam ręce i przyciągnęła bliżej siebie.

— Jesteście bardzo dzielni — powiedziała. Jej głos był tak miękki i łagodny, że moje serce zwolniło prawie do zera. — Niewielu śmiertelników odważyłoby się iść za Anubisem, gdyby mieli inne wyjście. Jego metody są dość… niekonwencjonalne.

— Matko, proszę — wtrącił się Szakal, zanim powiedziałam jej, że w alternatywie groził nam śmiercią. — Pomożesz nam powstrzymać Seta?

— Nie mogę wam pomóc. Set jest zbyt potężny, bym mogła się z nim mierzyć — odpowiedziała z prawdziwym smutkiem Neftyda. Chyba naprawdę żałowała, że nie jest w stanie nas poprzeć.

— Więc po co tu jesteś? — zapytał agresywnym tonem czarnowłosy, odpychając ją od siebie. Nie patrzył na żadne z nas, ale na spokojną wodę rzeki. Widocznie miał jej za złe, że nie chce stawić czoła mężowi.

— Aby was wesprzeć moralnie i upewnić, że to co robicie, jest słuszne — szepnęła bogini. Anubis parsknął ze złością i odszedł nieco dalej. Usłyszałam tylko, że mówił, że takie wparcie jest nam niepotrzebne.

Rozdrażniła mnie jego postawa, Skoro czyta w myślach, to powinien wiedzieć, że gdyby Neftyda mogła, to by się za nami wstawiła. Patrzyłam za nim przez chwilę, a potem zwróciłam się do bogini.

— Wybacz, pani. Anubis…

— Wiem, jaki jest, Thalio — uspokoiła mnie ze smutnym uśmiechem. — W ciągu całego życia nauczył się, że ludzie nie są tacy za jakich ich uważa. Nie potrafi nikomu zaufać ani otworzyć przed nikim serca. Set nauczył go tylko tej jednej rzeczy; aby ukrywać emocje, które ktoś może wykorzystać przeciw niemu. Jako mały chłopiec przyswoił tę wiedzę i mówił, że wytnie sobie z piersi serce, żeby przestrzegać tej jednej zasady. Później Ra zesłał go do podziemi, aby służył Ozyrysowi w jego królestwie i pilnował, żeby żadna nieprawa dusza nie przedostała się do raju. Przez wiele tysięcy lat Anubis wykonywał polecenia bardzo sumiennie, ale z upływem czasu chciał spędzać ze mną więcej czasu. Ra zakazał mu tego. Jako król bogów miał prawo to zrobić, tak jak zakazał Nut i Gebowi spotykać się, albo samej bogini nieba wydać na świat potomstwa.

— Którym byłaś ty, Set, Ozyrys, Horus i Izyda — wtrącił Jirou. Do tej pory nie odzywał się i czytał księgę czarów od Anubisa. Zerkał tylko czasami na naszego przyjaciela, stojącego pod ścianą z idealnym spokojem na twarzy.

— Dokładnie, młody magu — skinęła głową. — Od czasu tego zakazu Anubis widywał mnie bardzo rzadko, tylko w snach. Stał się bardziej zgorzkniały niż jego ojciec, ale to da się zmienić. Thalio, Jirou, proszę, pomóżcie mu odzyskać dawny charakter.

— Zrobimy, co się da, obiecujemy — przyrzekł Jirou za nas oboje. Poparłam go skinieniem głowy. Neftyda pocałowała każde z nas w czoło, a potem podeszła do Anubisa. Przyłożyła usta do jego bladej skóry na policzku, ale on odsunął się od niej, patrząc na ziemię. Bogini mimo tego uśmiechnęła się, patrząc na niego z czułością. Objął nas powiew ciepłego, pustynnego wiatru i Neftyda rozmyła się niczym mgła. Spojrzałam z wyrzutem na Szakala, który zignorował mnie i zaczął iść przez korytarz, który otworzył się przed nami.

Rozdział 5

(Jirou)

Po rozmowie z Neftydą, Anubis stał się jeszcze bardziej ponury i smętny niż wcześniej. Wyraźnie przybiła go wiadomość, że rodzona matka nie chce mu pomóc. Ja i Thalia obiecaliśmy, że znowu będzie taki jak kiedyś, chociaż żadne z nas nie miało pojęcia jak to osiągnąć. Nie wiedzieliśmy jaki był kiedyś.

Szakal prowadził nas wyrytym w skale korytarzem.

Było ciemno, zimno i wilgotno. Thalia narzekała, że włosy będą jej śmierdzieć grzybem, ale i to Anubis całkowicie zignorował.

Wyjąłem księgę czarów i zacząłem ją czytać. Szeptem recytowałem zaklęcia. W kieszeni miałem różdżkę, która robiła się coraz cięższa i cieplejsza. Po półgodzinie zaczęła parzyć.

— Jeśli chcesz zachować obie nogi w całości i niespalone, radzę ci zamknij się i schowaj książkę do plecaka — rzucił ponuro czarnowłosy. Przynajmniej się odezwał. Nie było to coś, na co liczyłem, ale lepszy rydz niż nic. Thalia wydawała się myśleć podobnie, bo na dźwięk głosu chłopaka, uśmiechnęła się.

— Anubisie… — odezwała się. Natychmiast zgromił ją wzrokiem.

— Wpakowałaś nas właśnie w niezłe bagno — warknął. — Jirou, wyjmij różdżkę i się przygotuj. Słyszałem, że już umiesz zaklęcie ognia. Będziesz mieć okazję do popisu.

— Ale jak to? — spytałem przerażony. Mam czarować? Ja nawet kromki chleba nie umiem ukroić dużym nożem, a o machaniu różdżką nie wspomnę.

— Skup się. Oczyść umysł i zawsze zastanów się przed działaniem — poradził zmieniając wykałaczkę w laskę. Zawiesił wisiorek z psem na szyi. — Thalio, ukryj się.

— Chcę pomóc… — zaczęła, a on jej znowu przerwał.

— Więc się ukryj i nie przeszkadzaj nam! — rozkazał. Nie było w jego głosie nawet najmniejszej drobinki ciepła. Blondynka ukryła się za skałami. Spod ziemi wyszła na nas armia umarlaków. Rany!

Kolana zaczęły mi drżeć na widok tych kościotrupów z nielicznymi strzępkami mięśni i skóry. Jeden miał wątrobę nabitą na żebro. Stanąłem plecami do Anubisa, a szkielety nas otoczyły. Każdy z nich trzymał w ręku maczetę albo chopesz, taki miecz o sierpowatym ostrzu. Wydawało mi się, że zaraz zejdę ze strachu. Szakal kazał mi się uspokoić, oczyścić umysł i rzucić zaklęcie. Wyrecytowałem formułkę, ale nic się nie stało. Spróbowałem jeszcze raz i kolejny, ale wciąż bez efektu. Czarnowłosy czekał, trzymając szkielety na odległość laski od siebie. Z mojej strony były coraz bliżej. Widziałem schowaną za głazem Thalię. Patrzyła to na mnie, to na Anubisa. Poczułem jak łzy rezygnacji skapują mi z policzków na ziemię.

Bóg pogrzebów zerknął na mnie przez ramię i westchnął z niezadowoleniem. Uderzył laską jeden ze szkieletów. Potem drugi. Po kilku minutach zaczęło wydawać mi się, że jest ich mniej, ale było wręcz przeciwnie. Z każdą chwilą pojawiały się nowe i nowe. Anubis uderzał je z coraz większą siłą. Zastanawiałem się, czemu po prostu nie rzuci zaklęcia albo nie wyśle ich głębiej pod ziemię tak jak przed szkołą.

Spojrzał na mnie ze złością. Znowu czytał mi w myślach. Z jego miny wyczytałem tylko tyle, że lepiej, żebym nie komentował jego działania, jeśli sam nie umiem lepiej. W pewnym momencie rozległ się trzask. Laska Anubisa poszła w drobiazgi, a on zaklął po staroegipsku. Wydawało mi się, że powiedział: “skurwiele”, ale nie jestem pewien, więc nic nie podejmę się tłumaczenia.

Wisiorek na jego szyi zabłysnął złotawym światłem. Thalia wyjrzała zza skały zaciekawiona. Sam Szakal wydawał się tym zaskoczony. Za nami coś strzeliło. Wśród iskier pojawił się wysoki mężczyzna o złotej brodzie i siwych włosach. Wyglądał na niemiłego typa. Przełknąłem głośno ślinę, a zombie nagle się pokruszyły. Anubis warknął na Thalię, żeby się za nim schowała. Podbiegła do nas i wykonała jego polecenie.

— Jirou, oddaj mi różdżkę — rozkazał półgębkiem, wyciągając rękę do tyłu. Podałem mu przedmiot, a on schował go do tylnej kieszeni spodni i zakrył koszulką. Starzec zbliżył się do nas z chłodnym uśmiechem.

— Miło cię znowu widzieć, Anubisie. Ostatnio jak się spotkaliśmy nosiłeś pieluchy — zaśmiał się, ale twarz naszego przyjaciela była kamienna. Wcale nie bawiły go żarty mężczyzny. Zacisnął tylko pięści.

— Chciałbym móc powiedzieć to samo, staruszku — warknął nieprzyjaźnie. — Czego tutaj szukasz?

— Twojego młodego przyjaciela — spojrzał na mnie i wcale mi się to nie spodobało. — Pozwolisz, że porwę go na kilka godzin. Oddam całego i w jednym kawałku.

— Nie tykaj go nawet palcem — parsknął Anubis. Poczułem do niego większą sympatię. Bronił mnie.

— Nie popieram Seta, Anubisie — oświadczył lodowatym tonem starzec. — Ale nie popieram również ciebie. Chcę tylko porozmawiać z Jirou.

— Idź z nim — polecił mi Szakal. Spojrzał groźnie na mężczyznę. — Jeśli coś mu się stanie, to nie ręczę za siebie. Więc uważaj, Thot.

Bóg mądrości skinął głową ze zrozumieniem i podał mi rękę. Wziąłem jego dłoń. Znowu mną szarpnęło jak wtedy, gdy Anubis nas przenosił na cmentarz we Francji.

Wszystko dokoła zawirowało, a kiedy się zatrzymało, siedziałem już w miękkim fotelu z czarnej skóry. Przede mną Thot postawił na stoliku filiżankę z herbatą. Moją ulubioną z owoców leśnych z miodem i cytryną. Napiłem się łyczek i spojrzałem na boga mądrości wyczekująco. Zastanawiałem się, czego może ode mnie chcieć. Powiedział mi prawie natychmiast. Kazał mi chronić Anubisa. No, tym to mnie rozwalił. Wybuchłem śmiechem. Tak dobrego dowcipu jeszcze nie słyszałem. Ja miałbym chronić kogoś tak potężnego jak Anubis? Thot zachował powagę.

— Anubis jest kimś więcej niż bogiem pogrzebów. Kimś więcej niż synem Seta i Neftydy. On jest nadzieją. Jest światłem. Jego żywiołem jest ogień. Bez jego płomienia Set i pozostali bogowie nie przejmą kontroli nad światem. Gdy iskra Anubisa zgaśnie, świat będzie bezpieczny. Set chce go zabić, bo nie wie, jak bardzo jest mu potrzebny. Jest najważniejszym ogniwem w tej historii. Nie pozwól go zabić.

— A jest inne wyjście? — spytałem. Nie do końca rozumiem, o czym on mówi. Jeśli Anubis musi zginąć, to zginie. Jakbym mógł go ochronić? To on tu jest bogiem, nie ja. Ja jestem tylko magiem. I to dość słabym. Beznadziejnym.

— Istniała kiedyś legenda o sarkofagu, w którym można uwięzić boga na tysiące lat — wyznał Thot, siadając na stoliku. Wyglądał na zmęczonego tym wszystkim, co się wokół działo i mówił chyba bardziej do siebie niż do mnie. Miałem nadzieję, że powie coś więcej, ale on uparcie milczał. Zapytałem go wtedy, czy odstawi mnie do Anubisa, a on się uśmiechnął przyjaźnie i pokręcił głową.

— Nie teraz. Dajmy trochę czasu jemu i Thalii. Z resztą zauważyłem, że beznadziejny z niego nauczyciel. Pomogę ci opanować podstawowe zaklęcia. Później mu się pochwalisz — zaśmiał się.

Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Może i był troszkę dziwny, i śmieszyły go rozmowy o Anubisie w pieluchach, ale okazał się bardzo sympatyczny. Nie rozumiem, czemu Anubis tak nie ufa ludziom. Przecież nie wszyscy są źli. Zwłaszcza Neftyda i Thot. Bogini nas uratowała w tej otchłani, a Thot teraz chce mnie uczyć czarów. Kiedy bóg mądrości kazał mi się przygotować do ćwiczeń, przypomniałem sobie, że zostawiłem różdżkę Szakalowi. Thot zauważył moją niepewną minę i się skrzywił.

— Ech… Anubis jest zbyt ostrożny. Trochę ryzyka jeszcze nikomu nie zaszkodziło. A z resztą, co by było gdybym chciał cię skrzywdzić? Nie mógłbyś nawet uderzyć mnie różdżką w oko. Trudno, będzie ciężej, ale się nauczysz. Zmęczysz się bardziej niż normalnie, więc się przygotuj.

Jego słowa, że mógłby mnie skrzywdzić, wywołały u mnie nieprzyjemny dreszcz. Zrobiło mi się zimno, więc napiłem się herbaty, ale ona już zdążyła wystygnąć. Starzec uśmiechnął się uspakajająco i poprosił mnie, żebym wstał i się przygotował. Wykonałem polecenie. Zanim cokolwiek innego zrobiłem, strzelił we mnie piorunem. Uchyliłem się. Mam wprawę. W szkole ciągle mnie ktoś bił, więc jeśli chodzi o ucieczkę i uniki jestem prawdziwym mistrzem.

Thot powiedział mi to co Anubis. Kazał mi oczyścić umysł ze wszystkich myśli. Kiedy wydawało mi się, że już o niczym nie myślę, oznajmiłem mu, że jestem gotowy. Ostro mnie zjechał, że nie powinienem się odzywać, tylko skupiać na czarach. Westchnąłem boleśnie i jeszcze raz oczyściłem umysł. Jakoś przypomniała mi się twarz Anubisa, kiedy nie potrafiłem wzniecić ognia. Poczułem, że jest mi gorąco. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że stoję w kręgu ognia. Wrzasnąłem przerażony. Spanikowałem. Wyobraziłem sobie wodę, zalewającą płomienie. Po sekundzie tak się stało. Płomienie zgasły z sykiem, a ja i Thot staliśmy naprzeciw siebie, ociekając wodą. Uśmiechnął się do mnie.

— O to chodzi, Jirou. Twoja magia musi płynąć z serca i wyobraźni. Kiedy będziesz widział efekty zaklęcia, na pewno ci się uda. Nawet nie wymawiając formułek. Ale musisz jednocześnie panować nad obrazami w głowie. Jeśli będą zbyt wyraźne, możesz coś zepsuć.

Skinąłem głową i wróciliśmy do ćwiczeń. Mimo że uczyłem się tylko zaklęć związanych z żywiołami, myślami byłem przy Anubisie oraz Thalii. Miałem nadzieję, że Szakalowi udało się usłyszeć na odległość to, co mówił Thot.

Rozdział 6

(Anubis)

Thot zabrał Jirou. Nie podobał mi się ten pomysł, nie ufałem temu staruchowi, ale szedłem z Thalią dalej przez korytarz. Oboje milczeliśmy.

Przypomniałem sobie, że Jirou oddał mi swoją różdżkę. Głupi jestem! A jeśli coś mu się stanie, to będzie moja wina. Zacisnąłem pięści i zęby. Jestem za niego odpowiedzialny. I miałem uczyć go czarów. A nie nauczyłem go nawet prostego zaklęcia wzniecania ognia. Przynajmniej będę wiedział, jeśli Thot go skrzywdzi. Ta dziwna więź, która wytworzyła się między nami. Łącze empatyczne. Nagle na sekundę zakręciło mi się w głowie. Upadłem na kolana, trzymając się za głowę. “Gdy iskra Anubisa zgaśnie, świat będzie bezpieczny”. Usłyszałem głos Thota. Tak wyraźnie jakby stał tuż obok mnie. Nic nie skojarzyłem, ale poczułem, że Thalia obraca mnie do siebie i delikatnie uderza w policzek. Oparłem się o skalną ścianę. “Trochę ryzyka jeszcze nikomu nie zaszkodziło”. Kilka minut później znowu się odezwał. Nie rozumiem. Z westchnieniem podniosłem się i ruszyłem dalej. Thalia poszła za mną. W pewnym momencie się odezwała.

— Szakal, właściwie, dokąd idziemy? — zapytała. Nie odpowiedziałem od razu. Pomyślałem, że do końca sam nie wiem. Nie znałem celu naszej podróży. W końcu od tysiąca lat ją ciągnę i dotarłem donikąd.

— Kryjemy się i uciekamy — odparłem cicho. — Tak naprawdę to jedyna rzecz, która mi dobrze wychodzi. Umiem tylko się maskować.

Brzmiało to dość żałośnie. To też doskonale umiem — użalać się nad sobą.

— Jak już mi coś mówisz — odezwała się znowu Thalia. — W szkole widziałam cię z grupą sportowców, a oni wiedzieli kim jesteś. Oni też są takimi żołnierzami jak ci, którzy wpadli na lekcje?

— Nie — pokręciłem głową. Prawie się uśmiechnąłem, ale to było nieprzyjemne. — Ten, który mi groził to Aker. Był moim przyjacielem w świecie podziemnym. Jest bardzo niebezpieczny, pomógł Ra pokonać Apopisa. Gdyby dostał rozkaz, zabiłby mnie na miejscu. Milczący to Bata. Ludzie niewiele o nim nie wiedzą, ale dawno temu był czczony u mego boku. Wychował się ze mną. Jest jak brat. Właśnie tak nas czasami przedstawiano. Jako braci antagonistycznie nastawionych do siebie. Ale tak nie było. Dogadywaliśmy się. Tylko on był nieco weselszy ode mnie. Bardzo lubiłem się z nim bawić. Był przedstawiany jako byk. Ja, Bata oraz Aker tworzyliśmy nierozłączny zespół.

— Jak się poznaliście? — spytała, zatrzymując się. Usiadła pod ścianą. Spojrzałem na nią. Nie wiedziałem, czy mogę jej zaufać. Najwyraźniej nie zauważyła śladu niepewności na mojej twarzy. Wyjąłem różdżkę Jirou z kieszeni spodni, usiadłem i zacząłem obracać ją w palcach.

— To nawet zabawna historia. Spotkaliśmy się na boskiej radzie. To był mój pierwszy raz. Akera już chyba dwunasty, a Baty trzeci. Ra kazał nam usiąść przy stole i się częstować, ale ja przechodziłem wtedy w życiu taki okres… mmm… wy to nazywacie dojrzewaniem, dorastaniem albo okresem nastoletniego buntu. Można powiedzieć, że szalały we mnie hormony. Po kolacji Ra wygłosił przemowę, w której mówił o przyszłym przebudzeniu Apopisa. Wtedy Aker zaczął się śmiać. Nie mógł uwierzyć, że ktoś grozi powrotem wężowego demona. Ozyrys nieźle mu wtedy wlał. Znaczy… wlałby, gdyby nie Bata. Wstawił się za nim. Ale wtedy Set się za niego zabrał. Przedstawienie było śmiechu warte, kiedy ci dwaj przekrzykiwali starszych bogów. Ale kiedy Set uderzył Batę, przestało mnie to bawić. Zdenerwowałem się. I spaliłem pół świątyni. Od tego czasu byliśmy kumplami.

— I co się stało? Teraz jesteście wrogami. To trochę nienormalne, żeby przyjaciele ze sobą walczyli.

— Tysiąc lat temu Set i Horus wymyślili plan podbicia świata. Bata oraz Aker stanęli po ich stronie, a mnie zostawili. Właściwie to ja zostawiłem ich. Uciekłem z domu, od wszystkiego, co kiedyś kochałem.

Prychnęła ze złością. Uśmiechnąłem się szczerze. To dziwne, ale muszę przyznać, że to bardzo miłe uczucie.

— Ja bym cię nie zostawiła — dodała po chwili. Złapał mnie mocny skurcz. Ścisnęło mi podbrzusze i gardło.

— Oni byli najlepsi — zaśmiałem się nerwowo. — Nie mam im za złe. Bali się.

— Też się boję. A cię nie zostawię. Nie możesz sam walczyć ze złem.

— Nie walczę. Łatwiej się ukrywać i unikać niebezpieczeństw. W ten sposób mogę ciągnąć to… w nieskończoność… kolejne tysiąc lat… strach… iskra musi zgasnąć…

— Co ty gadasz? — obudził mnie z zamyślenia głos Thalii. Spojrzałem na nią rozradowany. Zaskoczył ją mój uśmiech. Zerwałem się na nogi. Podniosłem ją pod boki i okręciłem się dokoła. Przytuliłem ją mocno.

— To jest to, Thalio! To jest mój błąd — zaśmiałem się. Czułem się tak szczęśliwy jak nigdy. Nie chciałem, żeby to się skończyło, ale wiedziałem, że wystarczy tej radości na kilka lat.

— Nie rozumiem, o czym mówisz — powiedziała zdumiona blondynka. Była bardzo zaskoczona. Zarumieniła się, kiedy ją postawiłem, ale nie puściłem. Trzymałem jedną rękę na jej biodrze, drugą między jej łopatkami. Po kilku sekundach odsunąłem się.

— Uświadomiłem sobie, że…

Za moimi plecami zabłysło czerwone światło.

Poczułem zapach siarki. Odwróciłem się na pięcie i zasłoniłem Thalię. Wychyliła się ponad moim ramieniem. Kątem oka zauważyłem, że jest przerażona. Jej źrenice rozszerzyły się do granic możliwości, usta lekko rozchyliły w wyrazie zaskoczenia, a twarz nagle pobladła. Objęła mnie w pasie. Ja nie pokazałem po sobie nic. Twarz jak kamień oraz oczy bez wyrazu. Moja wizytówka. Cała radość jaką przed chwilą odczuwałem, zniknęła. Przygładziłem włosy i oblizałem wargi. Thalia jęknęła cicho. Właściwie się nie dziwię. Zobaczyć boga chaosu we własnej osobie to rzeczywiście niecodzienne wydarzenie.

Set stał przed nami z podłym uśmiechem na ustach. Był wyższy niż pamiętałem. O wiele. Sięgałem mu ledwo do ramienia. Miał szerokie bary, ale poza tym nic więcej. Był szczupły, wręcz chorobliwie chudy. Twarz miał bladą jak ja. Nieco dłuższą niż ja, wyraźne kości policzkowe, szeroką szczękę i czoło, na które kapryśnie opadały czarne jak smoła włosy. Zapuścił kozią bródkę. Wstrząsnął mną dreszcz, którego na szczęście Thalia nie wyczuła. W czarnych oczach Seta błyszczał gniew, ale też pewien rodzaj pobłażliwości. Wyciągnął swoją chudą, bladą rękę w rozkazującym geście. Odwróciłem się do Thalii, zdejmując jej dłonie ze swojego torsu. Szeptem poprosiłem ją, żeby się ukryła. Kiedy zaczęła się kłócić, obiecałem, że nic złego się nie stanie. No to zapytała, czemu w takim razie musi się chować. Ze złością parsknąłem, że tak sobie życzę i tak ma być. Objawia się moja despotyczna strona. Wpatrywaliśmy się w siebie z uporem, aż w końcu się poddała. Skinęła obrażona głową, po czym powoli wycofała się niezauważenie za skałę.

Z pewnym obrzydzeniem podałem ojcu rękę. Jego zimna skóra wcale nie była przyjemna w dotyku. Nieprzyjemne mrowienie przeszło przez całe moje ciało.

— Witaj, synu — powiedział tonem, który uznałbym za uprzejmy, gdybym nie znał Seta.

— Witaj, ojcze — odparłem lodowatym głosem, wkładając w słowa tyle jadu, ile tylko mogłem. Im dłużej na niego patrzyłem, tym większą czułem nienawiść. Uśmiechnął się zadowolony. Wyrwałem rękę z jego uścisku. Zapomniałem, że gdy mnie dotyka ma wgląd we wszystkie moje myśli. Nawet te najbardziej intymne. A fakt, że rozwija się we mnie złość i niechęć, wyraźnie mu się podobał. Wiedziałem, że Set karmi się strachem, ale najbardziej potrzebna jest mu nienawiść. To ona dawała mu siłę. Odetchnąłem i uspokoiłem umysł. Wyciszyłem się zupełnie. Nie został we mnie ślad wrogości względem ojca. Set wyczuł to. Skrzywił się z niesmakiem. Poczułem napływającą satysfakcję.

— Czy coś się stało, ojcze? Nie najlepiej wyglądasz. Strofuje cię coś? — zapytałem z chłodną uprzejmością. Set uśmiechnął się i pokręcił głową.

— Nie, synku. Dziękuję za troskę — odparł. Zrobiło mi się niedobrze od tej sztuczności. — Przybyłem tylko sprawdzić, co się z tobą stało. Odkąd odesłałeś moich żołnierzy ze szkoły, nie miałem o tobie wiadomości. Poza wypadkiem w samolocie, po którym Horus wrócił z guzem na głowie.

— Bo uwierzę, że się o mnie martwisz — parsknąłem z ironią. — Czego naprawdę chcesz?

— Poprosić cię, byś dołączył do szeregów mojej armii. Robię to na prośbę Akera oraz Baty. Wiedzą, że jeśli wciąż będziesz przeciwko mnie, zginiesz.

Imiona dawnych przyjaciół były jak rozżarzone ostrza wbijające się w moje serce. Zapiekły mnie oczy.

— Chyba ci się przyśniło — syknąłem, opanowując ból. — Nigdy w życiu do ciebie nie dołączę, a ty nigdy w życiu mnie nie pokonasz. Zło zawsze w końcu upada.

— Wojownik z ciebie żaden. Chociaż właściwie od tysiąca lat udaje ci się jakoś powstrzymać mnie.

— Nie moja wina, że nie umiesz szukać — zaśmiałem się zimno. — Gdybyś się troszkę postarał, udałoby ci się odnaleźć potrzebną ci osobę.

— Nie przekraczaj granicy, Anubisie. W każdej chwili mogę cię zmieść z powierzchni ziemi — zagroził Set. To rozbawiło mnie jeszcze bardziej. Prawie wybuchłem mu śmiechem w twarz. Ale uprzedziła mnie Thalia. Wyskoczyła zza skały i stanęła obok mnie, obrzucając Seta nienawistnym spojrzeniem, choć było w niej widać tę pozostałą odrobinę strachu.

— Nie dałbyś rady go zabić — stwierdziła pewnym głosem. — Anubis jest niepokonany. Nie zabili go żołnierze, zombie ani twoja żałosna kolejka.

— A to kto? — spytał Set zaskoczony. — Twoja narzeczona?

— Nie! — zawołała Thalia z lekką paniką w głosie. Włosy opadły jej na twarz, całkowicie zasłaniając jej oczy. — Jestem jego przyjaciółką, nazywam się Thalia Ramirez.

— Przyjaciółka? Śmiertelniczka, tak? A twój mały uczeń, gdzie jest?

— Jirou poleciał z Thotem — wypaliła blondynka. Prawie jej przywaliłem. Nie powinna się odzywać. Set zamyślił się, a ja w tym czasie zwróciłem dziewczynie uwagę, że ma się zamknąć i pozwolić mi dyskutować. Zgodziła się na to niechętnie. Zanim zauważyłem, Set skoczył, złapał Thalię w pół, zarzucił ją sobie na ramię i odsunął się kilkanaście metrów ode mnie. Rzuciłem się na niego, ale zatrzymał mnie i odepchnął od siebie. Upadłem na ziemię.

— Zostaw ją! — krzyknąłem ze złością. Set zaśmiał się podle.

— Jest dla ciebie ważna? — spytał, uśmiechając się złośliwie. Ugryzłem się w język, zanim powiedziałem, że przyjaciele zawsze są ważni. Thalia spojrzała na mnie nagląco.

— Nic dla mnie nie znaczy — powiedziałem głosem bez emocji.

Do jej błękitnych oczu napłynęły łzy. Nigdy nie widziałem, żeby płakała. W szkole nigdy, po lekcjach też nie. Zraniłem ją. Ale nie poczułem nic. Zero. Ogarnęła mnie pustka. Leżąc na ziemi, zastygłem w bezruchu. Wiedziałem, że Set wykorzystuje każdą okazję, żeby mnie zniszczyć. Żeby zniszczyć mój świat. I żeby zniszczyć wszystko.

— A więc nie będziesz miał nic przeciwko, że zabiorę ją do swojego pałacu i ugoszczę jak prawdziwą księżniczkę? — zapytał z jeszcze szerszym, okrutnym uśmiechem. Zauważył, że jestem ważny dla Thalii. Jej umysł, serce i twarz były jak otwarta księga. Łatwo było ją przejrzeć. Miałem jedną szansę: albo uratuję jej życie, ale zranię do głębi, albo nie pozwolę jej zabrać, a potem oboje zginiemy.

— Bierz — warknąłem bez skrupułów. Rozpłakała się. Łzy spłynęły jej po twarzy. Set przymknął oczy z rozkoszą wsłuchując się w jej szloch. Chwilę później zniknął w kłębach dymu. A Thalia razem z nim.

Zostałem sam. Bez wyrzutów sumienia. Bez uczuć. Było mi zimno.

Rozdział 7

(Thalia)

Set zabrał mnie od Anubisa. Płakałam cały czas. Nikt nigdy mnie tak nie potraktował. Nic dla niego nie znaczę? Nie wierzę w to. Wiem, jest okropny, ponury, burkliwy, wredny i podły jak Set, ale nie wiedziałam, że aż tak. Pozwolił mnie zabrać swojemu znienawidzonemu ojcu.

Pałac Seta był… wyjątkowy. Zbudowany jak pałac faraona. Z czarnego kamienia. Matowa powierzchnia budulca wyglądała pięknie.

Wokół budowli rozciągał się wielki ogród. Rosło w nim mnóstwo wielobarwnych roślin. Ptaki śpiewały, kwiaty pachniały, a owoce wyglądały smakowicie. Okolica była zupełnie inna niż sobie wyobrażałam. Myślałam, że to będzie cmentarz, a tu takie piękne widoki. Chociaż… to bez różnicy — i tak prawie nic nie widzę przez łzy.

— Spodoba ci się tutaj, Thalio — zapewnił mnie Set przyjaznym głosem. Prawie mu zaufałam, ale pamiętałam, co mówił mi Anubis. Bóg chaosu spojrzał na mnie z pobłażliwym uśmiechem. — Wciąż wierzysz w jego słowa? Oszukał cię. Poświęciłaś dla niego swoją odwagę i szansę na normalne życie, a on ci tak odpłaca. Rani twoje uczucia. Mówi, że mu na tobie nie zależy. Zostań tutaj. Czuj się jak u siebie. Cały ogród i pałac są do twojej dyspozycji. Straże nic ci nie zrobią. Idź, pozwiedzaj sobie, dziecino i nie wylewaj na niego więcej łez. Spotkasz tu wiele przyjaźnie nastawionych osób, więc zwracaj się do nich, gdybyś czegoś potrzebowała. Gdy nad pałacem zobaczysz czerwoną flagę, poproś kogoś, żeby zaprowadził cię do jadalni.

— Dziękuję — szepnęłam. Czułam, że głośniej nic nie powiem. Płacz ścisnął mi gardło. Set odszedł, a gdy za nim patrzyłam, doszłam do wniosku, że wygląda jak król. Czarno-purpurowy strój, srebrna peleryna. Tylko korony brakowało. Ruszyłam do ogrodu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 34.53