E-book
4.41
Eel II

Bezpłatny fragment - Eel II


Objętość:
287 str.
ISBN:
978-83-8221-439-0

Exodus — Wszystko jest dobre

Nemezis — Bestia w nas

Katharsis — Transcendencja

Projekt okładki: Marta Frąckowiak

Wszelkie prawa zastrzeżone

e-wydanie pierwsze 2017

Kontakt: bookbonk@gmail.com

Prolog

„A gdy się skończy tysiąc lat,

z więzienia swego Szatan zostanie zwolniony.

I wyjdzie, by omamić narody,

z czterech narożników ziemi”.


— Tak, minęło tysiąc lat i bestia zerwała się z łańcucha, ale okazało się, że tę bestię miał w sobie każdy z nas…


*


— Przepuście mnie, zróbcie mu miejsce! Z drogi! On nie może umrzeć! Nie! — krzyczę, a serce dławi mi rozdzierający ból. Poziom adrenaliny, wyrzut hormonów stymulujących, ciśnienie krwi i tętno już dawno przekroczyły u mnie dopuszczalne granice. Jednak moje zmodyfikowane ciało jest w stanie znieść niewyobrażalnie wiele. Lecz ile jest w stanie znieść ludzka dusza?

Kładę Izaaka na stole i z najgłębszą nadzieją spoglądam na ekrany. Oczy zalewają mi łzy, choć obraz i tak jest dla mnie widoczny. Moje oczy nie są zwyczajne, ale widzą coś czemu umysł nie może dać wiary. Pozioma linia oznacza zatrzymanie akcji serca. Wszystkimi zmysłami próbuję przeniknąć przeklętą, bezduszną aparaturę, aby wskrzesiła Izaaka, mojego męża. Jestem taka bezsilna…

Taka bezsilna!

— Usunął z siebie większość niebiańskiej substancji, a obrażenia są zbyt duże, przykro mi… — słyszę grobowy głos mego ojca i wciąż nie wierzę, nie wierzę.

Nie!

Nadzieja każe mi walczyć.

Więc walczę…

Walczę do końca!

Składam ręce na piersi Izaaka i ze środka dłoni przesyłam impuls elektryczny. Jeden, drugi… dziesiąty.

Bezskutecznie.

— Nie! — krzyczę ponownie i wściekle atakuję aparaturę medyczną. Pośród morza iskier i zniszczonego sprzętu wydobywam z siebie absolutną rozpacz i artykułuję ją, wzywając w amoku na pomoc same niebiosa i wszystkie siły wszechświata. Wszystkich bogów i demony.

Wszystkich!

Odpowiada mi jedynie głos Maxa będący zwiastunem śmierci i cierpienia:

— Eel, przykro mi, to koniec…

— Koniec… — powtarzam zdruzgotana. I naraz wszystko staje się takie puste… Tak bardzo puste, zupełnie jakby od zawsze takie właśnie było. I wiem, że już nic nie będzie takie, jak dawniej, nic i nigdy…

Nie bez Izaaka…

Żegnaj najdroższy…

Żegnaj na zawsze…

Żegnaj…


*


Narodziłam się w odrodzonym świecie, Nowym Edenie, jako Eel, córka Maxa i Alli. Był to wspaniały świat i wspaniali ludzie oraz istoty wokół. Wiara, nadzieja oraz miłość przyświecały nam we wszystkich naszych działaniach. Wzajemne zrozumienie i poszanowanie sprawiało, że pomimo różnicy zdań nie istniały konflikty.

Każdy z nas rozwijał się według własnych skłonności, potrzeb i każdorazowo otrzymywał wsparcie. A największe od naszych opiekunów Lue oraz Roe, którzy ujawnili się i po nowym świecie kroczyli pomiędzy nami, zupełnie jak jedni z nas. I byli jednymi z nas. Wszyscy zostaliśmy jedną, wielką rodziną, prawdziwą rodziną, naprawdę.

Byliśmy trochę jak duże dzieci, które stale dostawały nowe, najlepsze zabawki.

Mój ojciec skoncentrował się na rozwijaniu zaawansowanej medycyny, choć niebiańska substancja sprawiała, że myśleliśmy, iż jesteśmy praktycznie nieśmiertelni.

Moja matka oraz Rode stworzyły gwiezdną flotę i nieustannie trenowały manewry wojskowe, prowadząc ze sobą potyczki, do tego wiecznie przeklinając siebie nawzajem. Uwielbiały to i w tym czuły się spełnione. I nie, nie przeszkadzało im to, że nasza galaktyka była jałowa oraz nie posiadaliśmy żadnych wrogów.

Z kolei mój wuj, Chrzciciel i jego partnerka, Maria Magdalena brylowali w ulepszaniu swych ciał i ich rozlicznych modyfikacjach.

Urzekło to i mnie, tak — sama temu uległam. Od zawsze pragnęłam niezwykłości, przekraczania granic przede wszystkim własnych: swojego ciała oraz umysłu.

Niektórzy natomiast zajęli się sztuką, inni nauką czy eksploracją kosmosu. Każdy z nieśmiertelnych się w coś zaangażował w czym odnajdywał własną realizację. Każdy prócz Izaaka.

Był inny, stroniący od wszystkich. Nikt nie czynił mu z tego tytułu wyrzutów, a wręcz przeciwnie, dosłownie każdy wyciągał do niego pomocną dłoń. A on przyjął tylko moją.

Dlaczego?

Nie wiem…

Zawsze był taki skryty. Zawsze starał się ukryć to, co naprawdę myślał i czuł. A skoro tak, pozwoliliśmy mu na bycie właśnie takim, jakim chciał.

Okazało się jednak, że on nie chciał być tu i z nami. Gdy minęło tysiąc lat znalazł sposób, aby zakończyć swe życie.

Wstrząs?

Niedowierzanie?

Nie, o nie, wydarzyło się coś o wiele więcej.

Śmierć Izaaka zmieniła wszystko i wszystkich. Zasiała między nami niepewność, niepokój i prawdziwy strach. Nagle zrozumieliśmy, że jednak byliśmy śmiertelni. Naprawdę mogliśmy przestać istnieć i czekało nas to prędzej czy później.

Konsekwencje były przerażające. Niektórzy odwrócili się od innych i zamknęli w sobie. Bali się, tak bardzo bali utracić to wszystko, co uzyskali tak wielkim trudem i nakładem czasu. Inni popadli w zwątpienie. Zakwestionowali zasadność samego istnienia, które posiadało swój kres. I poszli śladem Izaaka…

Z czasem samobójstwa, egoizm i podejrzliwość stały się plagą naszego nowego świata, który powoli zaczynał przypominać ten stary. Spokój umysłu naszej zbiorowości odszedł bezpowrotnie w niepamięć. Brat już nie mógł bezwarunkowo liczyć na siostrę, a siostra na brata. Utraciliśmy odzyskaną niewinność.

W jaki sposób mogliśmy ją odzyskać?

Nie wiedziałam tego, ale wyruszyłam w podróż, aby odnaleźć odpowiedź na to pytanie. A przede wszystkim odnaleźć samą siebie. To opowieść o mnie. O tym, co przeżyłam i co może się stać udziałem każdego z was…

I. Transmigracja

Nie, nie żegnam się z najbliższymi, chcieliby wiedzieć co zamierzam, a nie chcę im tego zdradzać. Nie chcę ich martwić swoją osobą. Mają dość pracy z zaprowadzaniem porządku w targanym niepokojami Nowym Edenie.

Tak więc po prostu odlatuję z macierzystej planety i mój statek kosmiczny opuszcza Układ Słoneczny. Jednakże ja pragnę zapuścić się niewyobrażalnie dalej, a mianowicie do równoległego wszechświata.

W tym celu zmierzam w bezpośrednie pobliże masywnej czarnej dziury, gdzie zakrzywieniu ulegają przestrzeń oraz czas. To tam mają znajdować się drzwi w nieznane. Być może tylko w jedną stronę.

Czy czuję strach, niepewność, a może podniecenie? Nie, nic z tych rzeczy, wypełnia mnie absolutny spokój, a także głęboka nadzieja i wiara. Od zawsze są one we mnie niezachwiane.

Mój statek zaś nazwałam Miłość. O niej także muszę pamiętać. Bez niej bowiem zarówno wiara, jak i nadzieja wydają się takie ubogie. Tak, takie ubogie…

Czy jednak trzy siostry wystarczą, abym była naprawdę spełniona?

Czas pokaże…


*


Moim oczom ukazuje się niezmierzone światło. Zaraz potem zostaje otworzony pojemnik do hibernacji i pierwsze, co dostrzegam to wyciągniętą ku mnie pomocną dłoń. Chwytam ją i staram się podźwignąć. Siadam i zaciągam głęboko powietrze do płuc, rozglądając się oszołomiona.

— Witaj Eel — do moich uszu dociera subtelny głos Eele13XV. Tak, tej samej syntetycznej istoty, która pamiętała wydarzenia z dawnej Ziemi, a która jest moją przyjaciółką i jedyną towarzyszką obecnej podróży.

Uśmiecham się do niej, a ona pozostaje niewzruszona. Zawsze jest taka i zawsze była. Stabilność jej charakteru dodaje mi pewności. Tak, odkąd pamiętam mogę na nią liczyć. I zawsze będę mogła. To wspaniałe uczucie mieć kogoś takiego u boku.

Powoli zakładam ubranie, białą tunikę i niebawem zasiadam w kokpicie Miłości, mojego latającego spodka. Spoglądam przez szybę. Jawi się za nią niezmierzona, kosmiczna przestrzeń. Misterna mozaika srebrzystych gwiazd i ta zapierająca dech w piersiach czarna głębia.

Wszechświat jest taki tajemniczy, ale patrzę na niego niczym w lustro. Dlaczego? Czy po przeżytym tysiącu lat ciągle mogę być dla siebie tajemnicą? Czy to aby w ogóle możliwe? Uśmiecham się, bo stwierdzam, że tak. A więc czas odkryć przed sobą swoją prawdziwą naturę. Czas przestać być dla siebie tajemnicą…

Zakładam na twarz specjalne gogle i kieruję statek kosmiczny ku czasoprzestrzennemu zakrzywieniu. Kiedy się tam znajduję, dodatkowo wytwarzam osobliwość, która stabilizuje tunel i pozwala przebyć go nienaruszonemu wzorcowi pierwotnej materii.

Patrzę jeszcze na Eele13XV. Napotykam kojące spojrzenie jej błękitnych oczu i wymowne skinięcie głową. A więc niech się dokona i niech za moją sprawą wiara, nadzieja oraz miłość zawitają do innego wszechświata. Choć kto wie, może napotkają tam swoje siostry? Niebawem się o tym przekonam…

II. Zrodzona z Lotosu

Równoległy wszechświat, a w nim powrót w okolice Ziemi — to podstawowy cel, który w tej chwili realizuję. Mój czas kolejnej hibernacji dobiega końca. Ponownie zasiadam w kokpicie i wraz z Eele13XV podziwiamy zastany widok.

Uśmiech sam ciśnie mi się na usta i nie może ich opuścić. Dłuższy czas spoglądam na majestatyczną, Czerwoną Planetę. Mars… ciało niebieskie, które zostało zniszczone w moim pierwotnym świecie tutaj emanuje swym pięknem i dostojnością.

Jest taki niezwykły…

Przenoszę wzrok na planetę Ziemię i równocześnie odczytuję zapisy z sond wysłanych uprzednio przez Eele13XV.

— To dziewiąty wiek… — oświadczam zaintrygowana.

— Tak — zgadza się ze mną Eele.

— Niesamowite… Więc wszystko jest jeszcze przed tym światem… — mówię i myślę jednocześnie, gdzie się przenieść. W moim umyśle pojawiają się znane mi nazwy dawnych miast: Mekka, Konstantynopol, Rzym, Paryż. Wszystkie te miejsca kuszą mnie i przyzywają do siebie, obiecując prawdziwą magię.

A jednak wybór pada inny. Podążając za czymś, co pociąga mnie najmocniej, odpowiadam, jakby z tęsknotą w głosie: — Centralna Azja, tam chcę się pojawić.

— Gdzie konkretnie?

— Ustaw tryb losowy.

— Na pewno?

— Tak — potwierdzam i zdejmuję gogle. W mojej podróży nie jestem w stanie odmówić sobie posmaku przygody!

Eele13XV wystukuje odpowiednie polecenia na klawiaturze kokpitu i teleportuje mnie na Ziemię.

— Co siedem dni czekam na meldunek — słyszę jeszcze jej głos dochodzący do mnie niczym z otchłani, po czym moja świadomość, jak i ciało, znikają.

I oto materializuję się ponownie.

Jak nowo narodzona zaciągam się ciepłym, wilgotnym powietrzem. Stoję pośród bujnej, zielonej roślinności naprzeciw jeziora z białymi kwiatami lotosu.

Nie czekając, zdejmuję ubranie i zanurzam w chłodnej wodzie.

Lubię to uczucie powszechnej wilgoci na skórze, wręcz rozkoszuję się nim. Przywodzi mi ono na myśl przebywanie w matczynym łonie, choć nigdy w nim nie byłam.

Nurkuję głęboko, ponieważ mogę oddychać pod wodą. Umożliwia mi to moje wszechstronnie zmodyfikowane ciało.

Jest mi tak dobrze, że spędzam w głębinach długi czas. Dosłownie się rozpływam, jest mi tak cudownie, naprawdę. I jedyne, czego pragnę, to podzielić się tą rozkoszą z innymi…

W końcu wynurzam się ponad powierzchnię wody, a wtedy zauważam na brzegu mężczyznę. Jest nagi i siedzi w medytacyjnej pozycji lotosu. Ma otwarte oczy i spogląda na mnie. Choć może właściwszym określeniem byłoby spogląda przeze mnie, zupełnie jakbym była przezroczysta. Wydaje się mnie nie zauważać. Choć raczej trafniejszym byłoby stwierdzić, że nie wyróżnia mnie z otaczającej przestrzeni. Widzę, że jest taki skupiony.

Wychodzę naga na brzeg i czynię to bez wstydu. Jak mogłabym się czegokolwiek wstydzić skoro przeżyłam już tysiąc lat i doświadczyłam tak niezmierzonej ilości rzeczy?

Siadam tuż przed mężczyzną, zajmując analogiczną pozycję. Lekko uśmiecha się do mnie. Czy sądzi, że nie jestem prawdziwa? Czy myśli, że doświadcza mistycznej wizji?

Ja sama widzę około trzydziestoletniego mężczyznę. Moje kobiece ciało wydaje się być około dwudziestoletnie, w takim jest mi najlepiej. On ma długie, czarne i lekko kręcone włosy. Moje są krótkie i jasnej barwy. On ma idealnie zrównoważone rysy twarzy prawie jak syntetycznej istoty. Mój wizerunek także jawi się niemal doskonały. On jest szczupły, ma wręcz ascetyczne ciało. Moje jest sprężyste i jędrne, a każdy mięsień niewyobrażalnie silny oraz wytrzymały.

Dotykam twarzy mężczyzny i gładzę jego skórę. Tak, jest gładka. Własnymi ustami próbuję jego ust, a on odwzajemnia pocałunek, po czym przemawia. Ustawiam odpowiedni moduł mowy i odczytuję tybetański dialekt:

— Jasna dakini — tak właśnie powiedział. A więc ma mnie za boską istotę.

Może rzeczywiście nią jestem?

Kim jestem?

— Czego pragniesz, joginie? — pytam.

— Nie pragnę niczego prócz Dharmy — odpowiada przejmującym głosem.

— A więc dam ci ją… — szepczę mu kusząco do ucha. — Nasycę cię rozkoszą niedualnego stanu… — I kochamy się zjednoczeni długo, spokojnie i w pozycji lotosu.

Jest tak niezwykle.

Czy to aby nie sen…?

III. Czod

Po doznanej rozkoszy usypiam naprawdę.

W ciągu doby wystarczy mi pół godziny snu, czasem nawet mniej. Lecz tym razem śnię niezwykle intensywnie. Doświadczam niezmierzonej przestrzeni i niewyobrażalnej palety barw. W tęczowym świetle ukazują mi się rozliczne bóstwa. Zaraz, to ja jestem tymi bóstwami. Każdym osobno i wszystkimi razem. I te niezwykłe dźwięki, które temu towarzyszą. Czy to właśnie jest śpiew samego wszechświata?

Budzę się.

Podnoszę powieki, a jednak realny świat wciąż skąpany jest w niezwykłych barwach i jawi mi się mną samą, jawi mi się jako absolutnie niezmierzony…

Czy to jest nieskończoność?

Czy ja sama jestem nieskończonością?

Dopiero po chwili wszystko to odchodzi i widzę wyciągniętą ku sobie męską dłoń. Chwytam za długie, smukłe palce, które należą do Padmakary. Tak przedstawił się mój kochanek.

Wstaję więc i podążam tam, gdzie mnie zaprowadzi.

Idziemy razem.

Częstuje mnie plackiem z tsampy, a ja kosztuję odrobinę. Ten smak lekkiej goryczki prażonego jęczmienia. To ciekawe, podoba mi się, choć sama nie potrzebuję pożywienia ani wody. Lecz dlaczego miałabym się tego wyrzekać?

Resztę pożywienia Padmakara ofiarowuje wszystkim czującym istotom, pozostawiając tsampę pod rozłożystym liściem. Czyżby ten jogin także mógł żyć bez pożywienia? To możliwe, jest naprawdę niezwykły…

Kroczymy ubitą, wąską drogą pośród bujnego drzewostanu. Rośliny oplatają się między sobą tak gęsto, że wydają się niemal jednością. Towarzyszą nam czyste, bezchmurne niebo i jaśniejące promienie słońca. Nie mijamy żadnych ludzi. Napotkane zwierzęta nie uciekają przed nami tylko przyglądają się nam.

Jest tak upojnie, naprawdę niezwykle aż w milczeniu dochodzimy do jałowego cmentarzyska pełnego bielejących, ludzkich kości.

Siadamy wśród brunatnych i szarych popiołów.

Nadchodzi noc.

Padmakara odwiązuje od swego paska bębenek damaru i w skupieniu wybija prosty rytm, a jego usta wypowiadają słowa świętej mantry. Przyzywa demony i głodne duchy, ofiarując wszystkim spragnionym istotom swoją krew oraz ciało. Dla dobra innych istot, nawet tych potępionych, wyrzeka się swej cielesności i ofiaruje ją jako dar, nie pragnąc niczego w zamian.

Patrzę na niego i słucham go także wtedy, gdy zapada całkowity mrok. Doskonale widzę w ciemnościach, a więc patrzę na to, co właśnie przyzywa. Z popiołów powstają istoty z rozdętymi brzuchami i olbrzymimi ustami, ale gardła mają tak cienkie niczym włos. Przez to ich głód jest wiecznie nienasycony, ponieważ możliwość jego zaspokojenia nie istnieje. To głodne duchy, które otaczają jogina i łapczywie próbują uszczknąć choć odrobinę jego ciała.

Zaraz potem powstają gniewne demony. Czarne, człekokształtne upiory z czerwonymi oczyma pragnące wyrwać Padmakarze serce i wnętrzności, aby zaznać dominacji. Osaczają jogina i kłębią się wokół niego niczym chmara pijawek.

Czy on odczuwa strach?

Nie, jest nieustraszony.

Czy ją się lękam?

Ależ tak…

Czuję to i wcale nie pomaga mi świadomość, że doświadczam tylko wizji i mam ponad tysiąc lat. Wyzwolony lęk jest pierwotny i pochłania mnie. Ulegam mu i czuję się źle.

Dociera do mnie, że nie jestem w stanie nawet w myślach ofiarować swego ciała. W końcu modyfikowałam je i udoskonalałam przez tysiąc lat, więc ponad wszystko pragnę je chronić, prawda?

Czy to źródło mego niezadowolenia?

Niewątpliwie tak.

Czy mogę przez to cierpieć?

Tak.

A przecież nie chcę tego, nie chcę cierpieć, nikt tego nie chce.

Dlatego zagryzam wargi i czynię na przekór sobie — wypowiadam słowa świętej mantry, by ofiarować swoje wspaniałe ciało.

I raptem otaczają mnie demony i głodne duchy, po czym kąsają mnie. Pragnę wytrwać i wzbudzić w sobie współczucie. Ale nie jestem w stanie, kiedy nagle zdaję sobie sprawę, że wszystko to się dzieje naprawdę!

Na moim ciele dostrzegam ślady zębów i spływa z niego moja krew! Czuję jak jakaś siła chwyta mnie za serce i stara się wyrwać je z mojej piersi.

Coś miażdży moje serce!

Wstrząśnięta porywam się na równe nogi i krzyczę!

Z nadgarstków wysuwam ostre szpony, obnażam wściekle zęby i ruszam do walki!

I z tą chwilą wszystkie zjawy znikają…

Nagle znowu otacza mnie tylko pustka…

I cisza…

Nie dzieje się już zupełnie nic…

Mimo to cały czas gwałtownie oddycham i spoglądam na swoje ciało. Tak, znaczą je płytkie, krwawe rany.

Patrzę z ukosa na Padmakarę.

Co odczytuję w jego oczach?

Jest w nich współczucie skierowane tym razem do mojej osoby…

Czy to dlatego ten jogin nie odniósł żadnych obrażeń, przez prawdziwe współczucie…?

Prawdziwe współczucie…

Myśląc o nim, wymuszam w sobie wyrzut uspokajających hormonów. Dostają się do mojego krwiobiegu i trafiają do mózgu, co szybko przynosi mi ukojenie.

Podejmuję kolejną próbę.

Ponownie siadam w pozycji lotosu.

Po dłuższym czasie raz jeszcze intonuję słowa świętej mantry i przyzywam wszystkie potrzebujące istoty, na powrót ofiarując im swoje wyjątkowe ciało. A one znów przybywają, aby się posilić. Widzę ich nienasycony głód…

Czy nie powinnam się poświęcić, jeżeli mogę tym samym ulżyć innym w niedoli?

Nie wiem tego.

Odpowiedź nie jest jednoznaczna.

Ale zaskoczona dostrzegam, że demoniczne istoty nasycają się moim ciałem i czują ulgę, a ja, pozbawiona strachu, nie odnoszę bolesnych ran.

Odczuwam narastające współczucie, lecz teraz skierowane również do mojej osoby.

Czym byłabym bez prawdziwego współczucia?

Czym byłby świat pozbawiony tego pierwiastka?

Odpowiedź jest uderzająca i przerażająca zarazem.

Zarówno ja, jak i świat bylibyśmy żywcem pożerani przez własne lęki niczym przez mroczne, nienasycone demony.

Dokładnie tak…

IV. Poruszenie kołem dharmy

Spędzam wiele dni i nocy u boku Padmakary. Przez cały ten czas nie wymieniamy ani słowa. Nie, telepatycznie także się nie porozumiewamy. Jesteśmy tu niczym jedna kompletna istota, a zatem słowa są zbędne. Jaki sens miałoby kierowanie słów do samego czy samej siebie? Właśnie…

Dlatego po prostu praktykujemy.

Ofiarujemy swe ciała wszystkim potrzebującym istotom, a także sobie nawzajem, kochając się za sobą na kremacyjnym polu pośród ludzkich popiołów i bielejących kości.

Czy szargamy tym świętość zmarłych? Nie, nie ma tu żadnej świętości. Są tu jedynie dwie istoty pragnące przełamać wszystkie swoje ograniczenia dla dobra innych. To jedyna świętość, której się podporządkowujemy. Poza nią nie istnieje nic innego.

Aż pewnego wschodu słońca widzę wyciągniętą ku mnie dłoń Padmakary i ujmuję ją. Pokładam w nim całkowite zaufanie. Tak oto wyruszamy w dalszą drogę.

Tradycyjnie nie towarzyszą nam słowa, nie towarzyszą nam nawet myśli. Naszym towarzyszem jest sam świat. A wręcz to nim samym się stajemy, światem. I nie brakuje nam niczego. Bo czego mogłoby brakować komuś, kto posiadał wszystko, jednocześnie nie pragnąc niczego? Jest to niezmierzone bogactwo. Zaiste niezwykła rzecz…

Dlatego cały czas nie nawiązuję kontaktu z Eele13XV. Nie mam takiej potrzeby i wiem, że ona zrozumie. Zawsze mnie rozumiała. Więc dlaczego tym razem miałoby być inaczej?

Już na samym początku podróży ofiarujemy nasze ubrania napotkanym, żebrzącym ludziom i wędrówkę kontynuujemy zupełnie nago.

Tymczasem wspinamy się coraz wyżej w góry. Roślinność staje się rzadsza, a okoliczne szczyty pokrywają czapy śniegu. Przestrzeń wypełnia mroźne powietrze i przenikliwy wiatr.

Lecz my nie cierpimy głodu ani zimna. Moje ciało jest szczególnie odporne na wahania temperatur, a gdy wdziera się w nie chłód razem z Padmakarą ćwiczymy tummo — praktykę pozwalającą kontrolować ciepłotę ciała.

I tak docieramy do otoczonego murem miasta w sercu Tybetu.

Po przekroczeniu bram znajdujemy się naprzeciw pałacu i pośród setek drewnianych domów ze spadzistymi dachami. Kroczymy nago pomiędzy ludźmi w wielobarwnych szatach i z lśniącymi, czarnymi włosami układanymi za pomocą masła jaków.

Między domami porozwieszane są liny z dziesiątkami kolorowych proporców ze słowami świętych mantr. Majestatycznie porusza nimi lekki wiatr…

My zaś poruszamy drewnianymi, modlitewnymi młynkami aż przed pałacem się zatrzymujemy. Jak się bowiem okazuje oczekują tu nas.

Stoi przed nami orszak dostojników trzymających różnorodne dary. Przed nich występuje osoba w bogatej szacie. Wykwintne odzienie przywodzi na myśl ubiór samego władcy. I tak też się okazuje naprawdę, gdy padają jego pierwsze słowa:

— Jestem królem Indrabhuti, który sprowadził do Tybetu święte nauki Dharmy — oznajmia dumnie. — Ty natomiast jesteś tym po kogo wezwaliśmy…? — Zawiesza głos i z zaciekawieniem przygląda się Padmakarze, to znów mi samej aż swoje zapytania kontynuuje: — „Kim są twoi rodzice? Z jakiej linii się wywodzisz? Jak ci na imię? Co jesz? Co tutaj robisz”?

W odpowiedzi Padmakara śpiewnie odpowiada:

„Moim ojcem jest wrodzona świadomość, Samantabhadra.

Moją matką jest ostateczna sfera, Samantabhadri.

Moją linią jest jedność wrodzonej świadomości i ostatecznej sfery.

Na imię mam chwalebny Urodzony w lotosie.

Moim krajem jest nienarodzona, ostateczna sfera.

Jem dualistyczne myśli.

Moją rolą jest spełnianie działań Buddów”.

Wobec takich słów król czyni niski pokłon i wskazuje na

dostojników, aby ofiarowali Padmakarze dary. Na co ten rozrzuca wręczone mu kawałki złota i rzecze:

— „Gdybym potrzebował złota, cała zjawiskowa egzystencja stałaby się dla mnie złotem”.

Król uśmiecha się szczerze i tym razem koncentruje na mnie. Lecz nie na mej cielesnej nagości. Widzi we mnie coś więcej, o wiele więcej niż zwykłą kobietę czy istotę. Wpatruje się we mnie, jak urzeczony i zadaje pytanie Padmakarze:

— Więc to jest przyobiecany nam klejnot spełniający życzenia?

— Tak — pada zdecydowana odpowiedź.

— A więc moje królestwo zostanie uratowane, a poddani uzdrowieni. Z tej okazji poświęcę ziemię pod budowę wielkiej świątyni, a już dziś ogłaszam wielkie święto! Zatem świętujemy!

Uśmiecham się, ukazując idealne zęby.

Czyż te niezwykłe słowa nie brzmią po prostu wspaniale?

V. Święto Guru Ronpocze

Och jest, jest wspaniale i to jak!

W chłodzie poranka stoję na palcach stóp pośród tłumu ludzi i spoglądam na niezwykłą paradę przebierańców. Kroczą oni przebrani w mityczne gniewne i łagodne bóstwa z naszyjnikami z małpich czaszek bądź girlandami wielobarwnych kwiatów. Między nimi pląsają półnagie kobiety pomalowane w czerwień i błękit reprezentujące dakinie mądrości. A to wszystko w oparach poświęconych kadzideł i przytłaczającym dźwięku grzechotek oraz bębnów wybijających stały, transowy rytm.

Mam ponad tysiąc lat, ale spoglądając na tę uroczystość, czuję się niczym dziecko. Tak, niczym niewinne dziecko, właśnie tak!

Dziecko…

Kątem oka zauważam chłopca, który z dala od innych siedzi samotnie w medytacyjnej pozie. Jego twarz zwrócona jest ku miejskiej bramie i wygląda on, jakby czegoś tam wypatrywał.

Przez chwilę się waham, ale gdy zostaje ofiarowany tsok — zgromadzenie ofiarne, podchodzę do chłopca. Wydaje się zupełnie zwyczajny. Jest lekko umorusany na twarzy i ma jakieś dziesięć lat.

— Witaj, zrodzona z lotosu — mówi do mnie nad wyraz poważnym głosem, który zupełnie nie pasuje do dziecka. To naprawdę dziwne… to ja czuję się przy nim dzieckiem. Dlaczego…?

— Nie narodziłam się z lotosu… — oświadczam, sama nie wierząc w swoje słowa.

— Nie pochodzisz z kobiecego łona — powiada.

— Skąd to wiesz? — pytam zaintrygowana.

— Czego mógłbym nie wiedzieć w świecie, którym jestem?

Uśmiecham się na tę sugestię i wskazuję na otwartą bramę.

— Czego tam wyglądasz? — zagaduję.

— To już tam jest.

— Więc czym jest…?

— Twoją przeszłością, a naszą wspólną przyszłością, która musi się tutaj dokonać.

Zastanawiam się nad znaczeniem tych słów. A kiedy chcę zadać kolejne pytania, z miejsca, gdzie siedział chłopiec, podrywa się złoto-czerwony orzeł o ciele człowieka i szybuje ku błękitowi nieba aż na moment przysłania sobą słońce.

— Garuda! Garuda! — krzyczą zgodnie mieszkańcy i wpadają w radosny, taneczny trans. Pojawianie się mitycznego bóstwa to absolutne błogosławieństwo!

Wszystko to jest i staje się coraz bardziej niezwykłe.

Upajam się tym uczuciem.

Odnoszę wrażenie, że wszędzie wokół dostrzegam migotliwą tęczę…

Ja jestem tą tęczą…?

Czy stoję na błotnistej ziemi czy też jest to jedwabny dywan…?

I ten zapach…

Cóż za nieopisany, kwiatowy bukiet!

Ptaki?

Śpiew ptaków…?

O tak…

Czy to się dzieje naprawdę…?

Sama już nie wiem, ale…

Czyż nie jest to po prostu wspaniałe?!

Wspaniałe!

O tak!

VI. Zręczne środki

Niestety szybko się okazuje, że sama wspaniałość mojego pobytu w tybetańskim mieście nie jest dla mnie tak oczywista. Mam być przynoszącym ratunek i uzdrowienie klejnotem spełniającym życzenia. Lecz król Indrabhuti życzenie ma tylko jedno…

Cóż mogę na to poradzić…?

Niedawny czar zaczyna pryskać…

Tak chciałabym go zatrzymać, ten czar, wyjątkowość…

Tylko jak? Skoro spełniam nie swoje życzenia…

Nie swoje życzenia…

Właśnie tak…


*


Moje zmysły nie są zwyczajne. Każdy z nich jest wyostrzony do granic swych możliwości, a może nawet przekracza te granice? Jeżeli chcę, widzę więcej, odczuwam intensywniej. Także o wiele lepiej słyszę…

— Udało ci się?

— Raz za razem…

— I jak było?

— Ach ta mniszka i jej czerwień cipy…

— Ta sama, co ostatnio, czternastoletnia?

— Tak… uległa, jak owieczka. Wystarczyło szepnąć, że musi mi się oddać ze współczucia i dla dobra wszystkich istot. To zawsze działa i wreszcie można po to, czego naprawdę pragniesz, zwyczajnie sięgnąć!

— A twoje samaja?

— Ha! Przecież sam łamiesz swoje ślubowania, jak wielu z nas! Więc…? I sam lubisz brać dziewki, a do tego siłą!

— Wchodzimy! — krzyczę i kopniakiem wyważam zamknięte drzwi aż wyskakują z zawiasów. Wkraczam do wnętrza skromnego domu, a za mną podąża straż pałacowa. Stajemy naprzeciw dwóch nagle wielce zalęknionych, młodych mnichów. Na nasz widok jeden z nich w przepraszającym geście pada na twarz. Drugi rzuca się do otwartego okna. Lecz nie ma żadnych szans, aby tam dotrzeć. Chwytam go za ramiona i wykonuję nim rzut na podłogę, aby nawet nie myślał o ucieczce. Spoglądam w jego przerażone oczy.

Zrozumiał.

Jego oraz drugiego z łamiących śluby mnichów, czeka kara. Zostają oni skuci i na trzy dni wystawieni na publiczny widok, a potem przegnani z miasta z dożywotnim zakazem powrotu.

Tym właśnie się staję każdego dnia…

Żandarmem.

Czyścicielem.

Na polecenie króla usuwam zarażoną złym duchem tkankę tej społeczności. Jednak nikt chyba nie przewiduje tego, że mogę być w swoim działaniu aż tak skuteczna.

Za moją sprawą wygnano już dziesiątki mniszek i mnichów. Na ulicach panuje strach. Ludzie odwracają ode mnie wzrok i nazywają drapieżną, wszechwiedzącą daknią wiecznej udręki.

Moja rola coraz bardziej mi ciąży, bowiem nie takie mam o sobie mniemanie.

Nie chcę taka być.

W żaden sposób nie chcę się przyczyniać do czyjegokolwiek cierpienia. Dlatego noszę się z zamiarem opuszczenia miasta. Czy zatem na klejnocie, którym podobno jestem, istnieje skaza?

Kim jestem?

Nie wiem…

Lecz obecnie ciągle znajduję się na posterunku.

Nasłuchuję.

Czasem też wyostrzam swój niezwykły wzrok. Spoglądam na ludzką aurę i już to daje mi dostateczny wgląd — pojęcie o jej właścicielu. Tak też się dzieje w bieżącej chwili.

Stoję na centralnym placu miasta ubrana w luźną, ciemną szatę bez żadnych upiększeń. Widzę mężczyznę ubranego podobnie, jak ja. Idzie skupiony ze wzrokiem wbitym w błotnistą glebę. Zaciska zęby i pięści, lecz wyraz jego twarzy pozostaje niewzruszony. I choć jest jasny, słoneczny dzień, otacza go mrok.

Ten jest naprawdę niezwykły, prawie nieprzenikniony. Widzę w nim splecione głowy, ręce i korpusy niczym splątane ze sobą demony. Tym człowiekiem zawładnęło prawdziwe zło.

Wysuwam z nadgarstków moje szpony. Czuję, że zaraz wydarzy się coś naprawdę niedobrego.

I dzieje się.

Naraz człowiek staje w miejscu przed jednym z domostw. Unosi wysoko ramiona i gardłowym głosem wyśpiewuje słowa złowrogiej mantry.

W mgnieniu oka jestem tuż przy nim.

Za późno.

Zanim zadaję mu cios w ramię szponami, jego aurę opuszcza armia demonów. Człowiek pada na ziemię, a dom przed nim w jednej chwili cały staje w płomieniach. Akurat odbywa się tam weselna uczta. Gorejący ludzie wybiegają z domu i tarzają się w błocie. Ci, którzy wciąż żyją rozrywani są na strzępy przez czarne, szalejące demony.

Patrzę na to, jak na coś nierzeczywistego, a jednocześnie czuję się taka bezradna. Lecz widzę, że nie tylko ja. Sprawca tego zajścia, którego ranię, spogląda na swój czyn absolutnie przerażony. Cały drży, a w czach stają mu wielkie, perliste łzy.

Unoszę nad nim szpony.

Czy powinnam go zabić?

Współczucie bierze górę.

Chowam swoją broń i już wiem, że muszę stąd odejść, po prostu muszę. A teraz zostanie mi to zapewne ułatwione.

Czy zawodzę?

Kogo zawodzę?

VII. Pokusa mary

Milarepa.

To imię magika dopuszczającego się zemsty na rodzinie człowieka, który skrzywdził jego bliskich. Puszczam go wolno i otrzymuję za to karę.

Wygnanie.

Przyjmuję to ze spokojem, a nawet wdzięcznością.

Zanim odejdę stoję przy zgliszczach spalonego domu i przysłuchuję się mowie Padmakary — jogina, który siedzi w moim pobliżu w towarzystwie swej obecnej partnerki — Mandawary.

Czy czuję o tę kobietę zazdrość?

Nie.

Zazdrość to trucizna, której nie przyjmuję ani do serca ani do ust…

Tymczasem Padmakara mówi:

„Praktykujący Dharmę nie zauważają, kiedy są zwodzeni przez Marę.

Potężnych ludzi zwodzi Mara dumy i próżności.

Dygnitarzy zwodzi Mara elokwencji i złudzenia.

Zwykłych ludzi zwodzi Mara niewiedzy i głupoty.

Praktykujących Dharmę zwodzi Mara powiększania dóbr materialnych.

Zwodzi ich Mara płodzenia dzieci, swych karmicznych dłużników.

Zwodzi ich Mara posiadających szacunek uczniów.

Zwodzi ich Mara kochających sług i pomocników.

Zwodzi ich Mara wzruszających słów jakie płyną od bliskich.

Zwodzi ich Mara pięknych ozdób.

Zwodzi ich Mara łagodnych głosów i słodko brzmiących słów.

Zwodzi ich Mara własnego przywiązania.

Zwodzi ich Mara urody i tęsknoty za miłością.

Cały wysiłek włożony w iluzoryczne działania jest pokusą Mary.

Pięć wrodzonych ci trucizn to Mara twojego umysłu.”.

— Tutaj zaś zwiodła Mara znienawidzonych wrogów. — Padmaka wskazuje na zgliszcza, potem na mnie i dodaje: — Pamiętajcie, że Mahajana oznacza miłowanie wszystkich czujących istot pozbawionym stronniczości współczuciem. Miłujmy także złoczyńców.

Kłaniam się Padmakarze, ale czuję ogólną niechęć.

Towarzyszy mi rozczarowanie.

Rozglądam się wokół.

W przestrzeni, gdzie niegdyś dostrzegałam tęczę i migotliwe światło teraz widzę ciężkie, burzowe chmury. Zniechęcona spoglądam więc na dół. Tu, gdzie nie tak dawno wydawało mi się, iż kroczę jedwabnym dywanem z obrzydzeniem spostrzegam wijące się larwy robaków i ślady krwi. Nie słyszę już także śpiewu ptaków. Moje uszy rani gorzkie zawodzenie cierpiących ludzi.

Tak, czas stąd odejść.

Pragnę już iść…

Kieruję się do otwartej bramy miasta.

Po drodze mijam mieszkańców i z odrazą odczytuję ich przeszłość, która nie wiedzieć czemu jawi mi się tak oczywista. Każdy z nich ma jakąś skazę, którą ukrywa. Przechodzi koło mnie dostojny duchowny — skryty, żądny władzy morderca. Krzyżuję wzrok z młodą mniszką, zabójczynią swego nowonarodzonego dziecka. Oto kowal, który jest złodziejem, a koło niego pijak truciciel.

Naraz do moich nozdrzy wdziera się odpychający zapach. Lecz nie mogę zidentyfikować jego źródła.

Czy to zapach zepsucia?

Prawdziwy zapach tego świata…?

Prawdziwość i prawda…

Czym one są…?

Muszę stąd odejść…

Jestem już przed bramą, ale… nie dane jest mi jej przekroczyć. To, co ukazane zostaje moim oczom, jest ostatnią rzeczą, jaką spodziewam się tu zobaczyć.

A jednak…

— Nie… — wydobywam z siebie żałobny szept i bezwiednie wysuwam szpony.

Będę walczyć…

VIII. Zagubienie

— Eele13XV! Odezwij się! Eele13XV! — krzyczę ile sił, ale moje wołanie o pomoc nie odnosi skutku. Niewątpliwie ją zagłuszają.

Chyba, że…

Nawet nie chcę o tym myśleć.

Zastygam za rogiem budynku i wykonuję szybkie, krótkie oddechy. Nasycam krew tlenem, aby wszedł w reakcję ze stymulantami, które siłą woli właśnie dostają się do mego krwiobiegu. Zaraz stanę się niemal niepokonana i tak, będę walczyć…

Będę walczyć!

Jacy nie byliby tutejsi ludzie nie zasługują na to, co ma ich zaraz spotkać. Nikt na to nie zasługuje. Będę ich bronić…

Będę ich bronić!

Po chwili jestem gotowa i obnażając wściekle zęby, wyskakuję zza budynku. Tuż za murami ukazują mi się potężne, pancerne mechy. W mgnieniu oka namierzam kilkanaście z nich. Ich uzbrojone w karabiny wieżyczki plują pociskami dosłownie rozrywającymi ludzi wokół. Najbliższe mi osoby osłaniam własnym ciałem, które odnosi jedynie powierzchowne rany. Aby lepiej kontrolować sytuację tłumię w sobie fizyczne odczuwanie bólu. Jednocześnie staram się dostrzec słabe punkty wroga. Zamiast tego widzę otwartą bramę w niej, nie…

To niemożliwe…

Więc to ma być mój wróg…?

To niemożliwe…

To…

Moja przeszłość…

Padam na kolana.

Mechy kończą kanonadę, a w moje pobliże podchodzi grupa ludzi w srebrnych, futurystycznych tunikach. Na ich czele kroczy… Izaak. Osobom, z którymi przybył wskazuje, aby dobijali konających i rannych.

Nie…

Innym przybyszom nakazuje pojmać Padmakarę i jego partnerkę.

Kiedy mnie rozpoznaje, delikatnie uśmiecha się.

Myślę o nim — ty niegodny istnienia śmieciu, a jednocześnie kocham go.

Kochałam…?

Bezwiednie odwzajemniam pełen bólu uśmiech…

Nie podchodzi do mnie tylko wydaje rozkazy swoim ludziom, którzy pojmali Padmakarę, oświadczając im:

— Wykonać procedurę 143TXV.

Oni polewają jogina oraz jego partnerkę niebieską substancją, po czym podpalają!

Nie…

Para pojmanych osób nie płonie żywym ogniem…

Ogień zmienia się w… wodę…

Spoczywają na lustrze wody…

— Doskonale — kwituje zastany widok Izaak i dodaje: — Oznaczcie i przetransportujcie obiekty do Walhalli. — Następnie pochodzi do mnie i mówi: — Nie poinformowano nas, że będzie pani na wizytacji. Gdybyśmy tylko wiedzieli wpuścilibyśmy gaz. — Wskazuje na zmasakrowanych przez mechy ludzi i podaje mi dłoń.

Nie jestem w stanie jej przyjąć.

Nie jestem w stanie nic rzec.

Wstaję w momencie, gdy z nieba nadlatuje nawet jak dla mnie niezwykle nowoczesny statek. Wygląda jak oszlifowany diament: przezroczysty, o równych powierzchniach i jarzący się wielobarwnym, tęczowym światłem.

Widzę, jak niektórzy ludzie w srebrnych tunikach po prostu przenikają jego strukturę.

Daję się poprowadzić do wnętrza Izaakowi.

Chwilę potem jesteśmy już na orbicie i przemieszczamy się w zawrotnym tempie w kierunku Skandynawii.

Daleko w dole ukazuje mi się planeta Ziemia ze swoim nieprzebranym bogactwem: błękitem oceanów, zielenią lasów, żółtymi połaciami pustyń.

I nagle przez moje ciało przechodzi bolesny skurcz…

Całe te bogactwo w jednej chwili znika i zastępuje ja jednolita, biała powierzchnia!

Wydaje się być ona taka sterylna…

Taka martwa!

To takie nierealne…

Nie rozumiem tego…

Patrzę z bólem na Izaaka, a on spokojnie odpowiada:

— Zgodnie z procedurą 12DXV zakończyliśmy tysiąc sześćset osiemdziesiątą drugą symulację. Tym razem zebrane okazy rokują postęp w badaniach. Opiekunowie powinni być zadowoleni.

— Opiekunowie — wypowiadam mimowolnie te słowo, które napawa mnie odrazą i lękiem.

Nie wiem o czym mówi Izaak i chyba nie chcę tego wiedzieć. Łapię się na tym, że swędzą mnie nadgarstki. Łapię się na tym, że chcę go zabić… Tak, chcę zabić Izaaka oraz wszystkich, którzy są odpowiedzialni za to, co widzę. Cokolwiek bowiem się tutaj dzieje, jest to coś bardzo złego.

Tutaj czyli właściwe gdzie?

Czy to w ogóle jest pierwotna Ziemia?

Nurtujące mnie pytania przerywa pogodny głos Izaaka:

— I dotarliśmy — oświadcza i wskazuje mi abym podążyła przodem. Jak gdyby nigdy nic przechodzę przez kryształową ścianę, nie napotykając żadnego oporu.

Przede mną jawi się gigantyczny kompleks czegoś, co zapewne jest grupą budynków. Wszystkie one posiadają różnorodne geometryczne kształty, zachodzą na siebie i wydawałoby się przenikają nawzajem. Posiadają srebrne i złote kolory, a niektóre emanują tęczowym światłem. Tak silnym, że momentami muszę przesłonić moje doskonałe oczy.

Czyżby więc nie były doskonałe?

Wkraczam z Izaakiem do wnętrza kompleksu. Nie ma tu żadnych ścian, żadnych drzwi ani żadnego sprzętu, dosłownie niczego, tylko otwarta, niezwykle świetlista przestrzeń. Co więcej nie dostrzegam także sufitu ani podłogi.

Zauważam, że Izaak niczym po schodach kieruje się na dół. Równocześnie uśmiecha się do mnie i pokazuje kierunek na prawo i w górę.

A więc mam iść sama.

Zatem idę, ale najpierw podbiegam do Izaaka i składam mu na ustach pocałunek.

Tak, wiem, czego się dopuścił, widziałam! Ale jest to silniejsze ode mnie… Niech martwi mi wybaczą albo przeklną na wieki…

Zaskoczony Izaak kroczy dalej aż znika w poświacie światła.

Zostaję sama i idę w wyznaczonym mi kierunku. I rzeczywiście osiągam to bez problemu. Poruszam się w przestrzeni coraz wyżej.

Czy jestem już w niebiosach?

Walhalla — wspominam słowa Izaaka i odnoszę wrażenie, iż przestrzeń poddaje się mojej woli.

Jest to niezwykłe doznanie.

Wtem staję w miejscu, gdy dostrzegam, że nie jestem tu sam. Otacza mnie krąg osób, to kobiety. Nie, nie są to zwykłe kobiety. To moje sobowtóry, a każdy z nich ubrany jest w srebrną, zwiewną tkaninę, która momentami dematerializuje się, po czym przyjmuje nieco odmienny krój. Można odnieść wrażeni, że ubranie kobiet współgra z ich myślami i odczuciami.

Ja sama odczuwam, że moje sobowtóry porozumiewają się ze sobą telepatycznie i oceniają mnie. Nie zadają mi żadnych pytań. Nie wykonują żadnych gestów. Po chwili już wiem, że nie muszą…

Padam na kolana i chwytam się za skronie. Odczuwam potworne ciśnienie w czaszce, a z uszu i nosa cieknie mi czerwono-niebieska krew. Zakrywam twarz dłońmi, gdy czuję, że wewnętrzne ciśnienie zaraz wypchnie mi gałki oczne!

Nie!

Pragnę krzyczeć, a wtedy ciśnienie ustępuje i odejmuję ręce od zakrwawionej twarzy.

Jestem już sama.

Ocieram krew i się rozglądam. Lecz nie dostrzegam nikogo ani niczego poza osaczającą mnie świetlistą bielą.

Chcę się stąd wydostać.

Po prostu wydostać…

Naraz ważne jest tylko to…

Zaczynam biec!

Muszę się stąd wydostać!

Uruchamiam w sobie wszystkie stymulanty!

Jestem szybsza niż gepard, ale zdaje się to na nic!

Zdaję sobie sprawę, że jestem w pułapce!

Gdzie bym się nie udała za nic nie mogę opuścić tego miejsca, czymkolwiek by ono nie było, za nic!

I wtem się zatrzymuję.

Jak mogłabym stąd uciec, skoro to pomieszczenie nie ma żadnych granic: podłogi, sufitu ani ścian…

Siadam w przestrzeni i zadaję sobie tylko jedno pytanie:

Co teraz?

Co teraz…?

Co teraz?!

IX. Piekło umysłu

Czas mija. Mijają tygodnie, miesiące, a może lata… Nie wiem, naprawdę nie wiem…

A może nie ma tu żadnego czasu…?

W miejscu, gdzie jest jedynie nieograniczona przestrzeń…

W tym miejscu…

Tu czyli gdzie…?

Łapię się za głowę i bezwiednie ciągnę za włosy. Nagle zdaję sobie sprawę, że ich część wyrywam sobie ze skóry. Muszę uważać, muszę nad sobą panować, tylko jak…?

Kim tutaj jestem?

Czym się tu stałam?

Ta wszechogarniająca pustka i cisza…

Nie mogę znieść absolutnej ciszy, nie tak permanentnej…

Dlatego co raz spontanicznie wydobywam z siebie wrzask!

Chcę po prostu przerwać tę ciszę!

Jednak brzmienie mego głosu zdradza rozpacz, zdradza cierpienie…

Ale ja nie chcę cierpieć…

I czy to nie dlatego wybrałam się do obcego świata, aby znaleźć prawdziwe remedium na ból?

A co znalazłam…?

Nie wiem, naprawdę nie wiem czym to jest…

Ale niech się to wreszcie skończy, natychmiast…

Rozglądam się po absolutnej, świetlistej pustce i przypominam sobie Padmakarę.

Szukając ukojenia, siadam w pozycji lotosu. Kolejny raz prowokuję w swoim ciele wyrzut uspokajających hormonów i staram się odprężyć. Ze względu na zamęt myśli oraz emocji jest to trudne, naprawdę…

Kiedy w końcu mi się to udaje i intonuję dźwięk świętej manty, aby ofiarować swoje ciało potrzebującym istotom.

Zaraz łapię się na tym, że po prostu nie chcę być dłużej sama… po prostu nie mogę… Przez tysiąc lat mego istnienia zawsze ktoś przy mnie był. Zawsze ktoś podawał mi pomocną dłoń.

A teraz…?

Teraz nie mam przy sobie nikogo, niczego…

Mam tylko siebie…

Wyłącznie sama ze sobą nie jestem w stanie wytrzymać…

Nie zniosą tego…

Nie!

Wolę już zostać pożarta żywcem przez demony niż jeszcze choćby przez chwilę znosić tę dławiącą samotność!

Intonując mantrę, z nadzieją wyglądam głodnych duchów i mrocznych upiorów. Jednak nic takiego nie nadchodzi, nic… kompletna pustka. Nie jestem w stanie tego dłużej znieść.

Mam dość!

Porywam się na równe nogi i znowu dziko krzyczę!

Wpadam w amok i nie panuję nad swoim zachowaniem. Zanim się opamiętuję zadaję sobie głębokie rany szponami. Okaleczam swoje ciało i jeszcze wzmacniam odczucie bólu.

Tak bardzo pragnę czuć, odczuwać cokolwiek…

W końcu padam i kulę się w pozycji embrionalnej. Po moich policzkach spływają łzy…

Czy one, moje siostry w tym świecie, czy one widzą to, co mi czynią…?

Jeżeli tak, to nienawidzę ich.

Nienawidzę ich tak bardzo, jak obecnie samej siebie za swoją słabość. Zabiję je, jeżeli wcześniej nie skończę sama ze sobą…

Powoli wysuwam szpony i przystawiam je w okolice gardła…

Myślę o tętniącej we mnie niebiańskiej substancji.

Myślę o moim mężu z dawnego świata, który mimo jej obecności w swoim ciele, jednak zakończył swe życie.

Tak, teraz go rozumiem, to, iż można nie chcieć żyć. A ja wiem, jak do niego dołączyć…

— Izaak… — wyszeptuję, gdy odczuwam chłód zaostrzonego metalu na skórze.

Wspominam wspólne życie i dawne chwile, także nasze ideały:

Wiara, nadziej i miłość…

A obecnie…?

Wierzyć… ale w co…?

Żywić nadzieję… lecz na co…?

I kochać…

Kogo mam kochać…?

Kogo?!

Jednak naraz niespodziewanie otrząsam się z posępnych myśli…

I zamiast w przypływie absolutnej frustracji zakończyć swoje życie, spoglądam na metalowe szpony. W moim umyśle pojawia się wspomnienie Chrzciciela, a następnie się uśmiecham…

Tak… to właśnie Chrzciciel namówił mnie, abym zaimplantowała w swoim ciele zestaw szponów ze specjalnego stopu metalu. Posiadał taki sam komplet i pragnął mieć w walce godną siebie sparing partnerkę. A więc zakładaliśmy kombinezony ochronne i walczyliśmy.

Walczyliśmy do upadłego…

Nie było łatwo, ale nie raz go pokonałam.

I teraz miałabym się poddać…?

Otóż nie, nie poddam się, nigdy…

Nigdy!

Słyszycie mnie?!

Nigdy!

X. Przestrzeń umysłu

Uciekam!

Naprawdę uciekam!

Znajduję swoje sanktuarium… To mój „pokój szczęścia…” i tylko ja mam do niego klucz, tylko ja…

Bo skoro walcząc i atakując nie możesz wygrać, to co należy uczynić…?

Należy się bronić…

Pogrążam się w regresji i zamykam w wyidealizowanym świecie własnego umysłu. Przez tysiąc lat swego istnienia zebrałam przecież tak wiele różnorodnych doświadczeń, wspaniałych chwil. Mogę więc w nieskończoność snuć wspomnienia i myśleć o czymkolwiek. Przeżywać te wszystkie szczęśliwe, wspaniałe momenty raz za razem, w nieskończoność. A nawet snuć na ich temat wieczne fantazje:

W moim umyśle mogę przemierzać z Eele13XV niezmierzone, gwiezdne konstelacje. Możemy lądować na niezwykłych planetach, tam, gdzie nie dotarł jeszcze nikt. I możemy tam robić cokolwiek, możemy choćby radośnie tańczyć!

Tańczyć…

Mogę też w sowim umyśle puścić się w tan, jak niegdyś naprawdę z zakochaną w muzyce Marią Magdaleną. Mogę również wizualizować inny rodzaj tańca i ćwiczyć z Chrzcicielem walkę wręcz…

Nieświadomie wysuwam szpony…

W przestrzeni mego umysłu naprawdę mogę stworzyć niewyobrażalną mozaikę rozlicznych rzeczy… prawdziwą nieskończoność…

A jednak… nie czynię tego…

Nieustannie towarzyszy mi wyłącznie jedna wizja…

To mój dziecięcy pokoik — pokój szczęścia: kremowe ściany, drewniane mebelki, dziecięce zabawki… Ale przede wszystkim moi rodzice — Max i Alla, moi prawdziwi, ziemscy rodzice…

To oni sprawili, że jestem. Także, iż jestem akurat tym, kim jestem.

Spokój, współczucie i opanowanie Maxa zawsze dawało mi poczucie bycia zrozumianą. Od matki czerpałam siłę i odwagę do pokonywania przeszkód.

Zawsze ich kochałam i zawsze będę kochać.

I czynię to również teraz.

Kocham ich…

Pogrążam się w tym bez reszty.

Nie pozwalam na to, abym w swoim pokoju szczęścia była choć przez chwilę sama. Moi rodzice cały czas są przy mnie, cały czas… Lubię kiedy patrzą, jak kolorowymi farbami maluję w skupieniu różne planety…

Czynię to także w bieżącej chwili.

I naraz znowu słyszę te złowrogie pukanie do drzwi…

Chociaż w swej wizji jestem małą dziewczynką wysuwam szpony, marszczę czoło i gniewnie obnażam zęby.

Nikt nie ma prawa tu wejść, nikt!

A jednak ten ktoś próbuje raz za razem, raz za razem…

W końcu mam tego dość!

Nikt nie ma prawa tu wejść!

To jest mój pokój!

Mój!

Spoglądam na Maxa. Napotykam jego kojące spojrzenie, będące jednocześnie przyzwoleniem na to, co właśnie postanawiam.

Patrzę na Allę — uśmiecha się kąśliwie i wymownie przeciąga rękę pod swoim gardłem. Odwzajemniam jej szyderczy uśmiech i mocniej wysuwam szpony, następnie podchodzę do drzwi.

Pukanie nie ustaje.

A więc otworzę przejście i zadam błyskawiczny cios, tak. Zniszczę to coś po drugiej stronie. A wtedy już nikt nigdy nie będzie mnie niepokoił. Zostanę tu wyłącznie ze swoimi rodzicami…

Odwracam się jeszcze w ich kierunku i spoglądam na nich. Są tacy kochani…

Tak, tacy kochani…

…więc zrobię to dla nich…

Gwałtownie otwieram drzwi i biorę zamach!

Ręka…

Wita mnie otwarta, ludzka dłoń…

Do kogo należy?

Do kogo należy…?

Czy nie powinnam jej chwycić?

Czy ktoś chce ofiarować mi… pomoc…?

Czy ja… potrzebuję pomocy…?

Ja… czyli kto…?

— „Eel”… — słyszę tajemniczy głos.

Waham się, coraz bardziej waham.

Co mam zrobić…?

Ogarniają mnie wątpliwości i czuję narastający niepokój.

— „Eel”…

Naprawdę nie wiem co zrobić?!

Więc co…?

Zaatakować?!

Chwycić dłoń?!

Gwałtownie zatrzaskuję drzwi…

XI. Przejrzystość umysłu

Nie, nie powinnam do tego dopuszczać…

Naprawdę nie powinnam!

Ale to się dzieje, zasypiam…

A we śnie tracę wizję szczęścia w moim bezpiecznym, dziecięcym pokoiku. Zamiast tego doświadczam czegoś zupełnie odmiennego, co dogłębnie mną wstrząsa. Nie chcę tego, ale to po prostu nadchodzi, się wydarza i nic nie mogę na to poradzić.

Nic…

We śnie przekraczam nieistniejące ściany tego pomieszczenia i znajduję się jednocześnie w niezliczonej ilości świetlistych miejsc. Są identyczne, jak to, z którego wyruszam. Nie posiadają absolutnie żadnych ograniczeń. W każdym z nich przebywa inna istota.

Widzę Padmakarę siedzącego spokojnie w medytacyjnej pozie i z otwartymi oczyma. Zaraz potem ukazuje mi się obraz ptaka… Nie, to nie ptak. Rozpoznaję go, to szybujący chłopiec, który na moich oczach przemienił się w Garudę… Jest wszakże tu ktoś jeszcze, kogo sylwetka także jest znajoma… Tak, to Milarepa, mężczyzna, który uwolnił demony i zesłał śmierć na uczestników weselnej uczty. Lecz co ciekawe, obecnie emanuje od niego niezwykły spokój i nie dostrzegam w nim już ani kropli zła…

Siedzi on wpatrzony w niezmierzoną pustkę i nagle spogląda wprost, jakby w moje oczy…

Przechodzi mnie niespotykany dreszcz…

Patrzę głębiej aż w jego czarne źrenice…

Coś w nich dostrzegam…

Nie…

Widzę w nich setki świetlistych bliźniaczych pomieszczeń, a w nich podobne sobie istoty…

Spoglądam jeszcze silniej…

Odczytuję tysiące, miliony, nieskończoną liczbę pomieszczeń, a każde więzi kolejną osobę…

Budzę się.

Cała drżę.

— „Eel”… — słyszę łagodny, zwrócony do mnie głos. Teraz już wiem skąd pochodzi. — „Eel”… — brzmi to jak echo. Zarówno z mego wnętrza, jak i z zewnątrz mej istoty.

— Słyszę cię, mów… — oświadczam, nie otwierając ust. Wystarczy, że otwieram swój umysł…

Po prostu otwieram się…

Nagle nie chcę już złudzeń, miraży, marzeń…

Nie w obliczu zniewolenia niezliczonych czujących istot. Nagle chcę już tylko prawdy czymkolwiek by ona nie była…

Chcę prawdy.

Tak.

I wtedy pojawia się to tajemnicze zdanie:

— „Wszystko jest dobre”.

Pozostaje ono we mnie, jak echo i rezonuje.

Lecz nie rozumiem tych słów.

Przecież nie może być dobre to, co przed chwilą widziałam!

Nie może!

Wszystko jest dobre…

Co to za słowa…?

Próbuję przeniknąć ich prawdziwe znaczenie…

Wszystko jest dobre…

Lecz skoro tak…

Wszystko jest dobre…

Więc…

Wszystko jest dobre…

Powtarzam to sobie w duchu i biorę z tego zdania dokładnie to, czego w tej chwili najbardziej potrzebuję. I raptem czuję się wyzwolona niczym przebudzona z długiego snu. Bo skoro wszystko jest dobre, to…

Jestem naprawdę wolna!

Nie muszę się w niczym ograniczać.

Nie muszę niczego udawać.

Nie musze niczego fałszować.

Nie muszę poszukiwać.

Nie muszę karmić się samym miłosierdziem.

Mogę być sobą, kimkolwiek!

A obecnie pragnę po prostu działać i zaprawdę powiadam, zrobię to…

Spoglądam przed siebie.

Oto widzę drzwi, niczym objawienie.

Nareszcie…

Skąd się tu nagle wzięły?

To bez znaczenia.

Podbiegam do nich i z rozpędu uderzam ramieniem!

Nawet nie drgnęły…

Są zamknięte.

Uderzam jeszcze raz, mocniej!

Bez skutku.

Wysuwam szpony i wściekle obnażam zęby!

Ma dość!

Zamknięte przejście będę do upadłego gryźć, drapać i kopać!

Do upadłego!

Gdy naraz drzwi same się otwierają…

Widzę przed sobą męską postać.

To Izaak…

XII. Koło samsary

Chwytam gwałtownie mężczyznę i przyciągam ku siebie, po czym przykładam mu ostre szpony do gardła.

— A teraz nie pierdol, mów, co jest, kurwa, grane! Mów! — warczę gniewnie głosem mojej matki. Ona nie dałaby sobą pomiatać. Nie roniłaby nad swoim losem łez! Czas znaleźć w sobie siłę i ją wyzwolić, bezwzględnie!

— Eel…

— Mów! — Kaleczę Izaaka w policzek i krzywię się na twarzy na widok koloru jego krwi. Całkowicie znaczy ją czerwień.

Dlaczego?

Gdzie podział się błękit?

Nie myślę nad tym tylko uderzam mężczyznę kolanem w brzuch aż Izaak z boleścią zgina się w pół. W tym momencie dawna miłość do niego nic nie znaczy, nic.

Przecież widzę przed sobą jedynie jego cielesną powłokę.

To nie jest on!

On zginął!

Omijam go i kieruję się samotnie za próg.

— Poczekaj… — jęczy za mną bezradnie.

— Na co?! — rzucam gniewnie przez ramię.

— Z chwilą kiedy przekroczysz drzwi, uruchomiony zostanie alarm trzeciego stopnia. Jesteś na to gotowa…?

— Nie wiem, jestem?! — krzyczę wyzywająco.

— Nie sama… Pomogę ci…

— Czemu?

— Bo cię znam…

— Skąd?

— Z mojego przeszłego życia…

— Że niby jak?

Mam tego dość.

Dość mistyki.

Dość świętych słów…

To mnie osłabia.

A ja już nie chcę być słaba!

— W twoim świecie, Nowym Edenie, umarłem. Ale potem zostałem tutaj kolejny raz odtworzony. Obecnie rozumiem, że tylko po to, aby tu i teraz cię uwolnić — wyznaje Izaak. Dotyka swoich ust, jakby wspominał nasz pocałunek. Sama przyjmuję na twarzy kwaśny uśmiech.

Nie mam czasu ani ochoty się wzruszać…

Nie teraz!

— Czego możemy się spodziewać na zewnątrz? — uderzam w konkrety.

— Nie wiem dokładnie… Ochroną dowodzi Chrzciciel.

— Chrzciciel… — To niezbyt budujące. — Chrzciciel? — Muszę się upewnić.

— Tak… — Izaak wymownie spogląda na moje szpony.

— A apostołowie? — zapytuję i już wiem, że jeżeli usłyszę twierdzącą odpowiedź to szykuje się naprawdę mocna jazda.

— Oni nie żyją…

— Nie żyją… Nie żyją…? — Nie mogę w to uwierzyć.

— Tak.

Cóż, w obecnych okolicznościach pewnie powinnam przyjąć te słowa z ulgą. Ale tak nie jest…

— Chodźmy już! — Tym razem to ja podaję dłoń Izaakowi. Chwyta ją i pomagam mu wstać. Razem przekraczamy drzwi.

Znowu razem…

Mężczyzna palcami prawej ręki dotyka wnętrza swojej lewej dłoni. Absolutna jasność i niezmierzona przestrzeń za przejściem zmieniają się w pulsujący ciemno-czerwonym światłem sześcienny korytarz. Odchodzą od niego szeregi czarnych drzwi.

— Witamy w Walhalli… — oświadcza smętnie Izaak i z siłą w głosie dodaje: — Naprzód, nie zatrzymujmy się.

XIII. Droga wojownika

Nie zatrzymujemy się.

Kroczymy szybko aż daję Izaakowi znak ręką, by przystopował. Sama nadstawiam swój wysublimowany słuch. Dochodzi do niego, jakby lekki, złowrogi warkot.

Przybliża się.

Wysuwam szpony i staję w gotowości do walki.

Nie mylę się. Z głębi czerwonego korytarza nadciąga w powietrzu jakaś istota.

— To przedstawiciel roju modliszek — słyszę za sobą ostrzegawczy głos Izaaka. — To strażnik, uważaj.

Jednak ja nie zamierzam uważać. Zamierzam dać upust temu wszystkiemu, co się we mnie po prostu gotuje!

Wykonuję kilkanaście błyskawicznych oddechów i przyjmuję do krwi wyrzut adrenaliny oraz innych wzmacniających ją środków. Następnie biegnę przed siebie ile tchu!

Z impetem uderzam w zaskoczonego przeciwnika i taranuję go, odrzucając do tyłu. Lecz czuję, że nie wyrządzam mu krzywdy. Posiada potężny pancerz. A skoro tak w ruch idą moje szpony: zadaję błyskawiczne ciosy w okolice szyi i głowy. Przeciwnik kontratakuje odnóżami zakończonymi ostrymi hakami. Jest niezły, ale dla mnie zbyt wolny. Czynię skuteczne uniki, a do tego jestem odporna na dochodzące mnie ciosy.

Czas na decydujący atak!

Przecież wiem z przedstawicielem jakiej nacji mam do czynienia.

Wiem!

To modliszka…

I znam sposób jak ją pokonać!

Pozdrowienia od Eele13XV i starej Ziemi — mówię sobie w duchu i czynię wślizg między patykowatymi nogami wroga. Za jego plecami natychmiast wstaję i zadaję cios dokładnie pomiędzy rozpostarte skrzydła. Moje szpony napotykają lekki opór, po czym wchodzą w ciało istoty, jak w masło, zagłębiając się w mięsną tkankę…

Przeciwnik pada na kolana, a wtedy chwytam go za głowę chrząszcza i wykonuję nią gwałtowny skręt. Obraca się wokół własnej osi.

Modliszka pada martwa.

Zabiłam.

Po raz pierwszy w życiu pozbawiłam życia czującą istotę…

Wszystko jest dobre…?

Nie czas na rozterki!

Moje serce ciągle wali jak oszalałe, oddech jest gwałtowny, a poszerzone źrenice przysłaniają niebieskie tęczówki. Jestem gotowa do dalszej walki.

Chcę walczyć!

Jednak nowi przeciwnicy nie nadchodzą…

— Chodźmy… — słyszę koło siebie głos Izaaka i mężczyzna rusza naprzód.

Dotrzymuję mu kroku.

Za zakrętem ponownie każę mu się zatrzymać.

Droga wygląda na bezpieczną, ale moje niezwykłe oczy dostrzegają ukrytą pułapkę: poziomo ustawione pręty energetyczne, które zapewne stanowią barierę służącą do dezintegracji przemieszczającej się materii. W końcu miał zostać włączony alarm, więc?

Podbiegam do długiego szeregu prętów, które postrzegam jako granatowe z białą poświatą i wkładam w nie szpony. Błyskawicznie nagrzewają się do niebotycznej temperatury.

A więc się nie mylę, to pułapka.

Cofam rękę.

Niebawem powracam w to miejsce z Izaakiem i oderwanymi, pancernymi skrzydłami modliszki. Instruuję towarzyszącego mi mężczyznę, aby przylgnął do moich pleców i w ten sposób poruszał się wraz ze mną do przodu.

Sama używam skrzydeł niczym pary tarcz. Kieruję je na boki i razem z nimi wkraczam w energetyczną barierę.

Nie mogę biec, muszę ochraniać Izaaka. Kroczę dość wolno, mając go uczepionego do swoich pleców.

Skrzydła błyskawicznie się rozgrzewają i parzą mi ręce.

Nie zostało wiele dystansu, aby wyjść z tego piekła, ale moje dłonie dosłownie już płoną!

Zaciskam zęby i odcinam odczuwanie bólu.

Czuję zapach palącej się skóry, mojej skóry…

Przeszliśmy!

Odrzucam topiące się od gorąca skrzydła i spoglądam na poparzone dłonie. Zaciskam je w pięści i otwieram. Skóra będzie wymagać specjalnej regeneracji, ale na szczęście ruchomość tkanek pozostała pod moją kontrolą. To najważniejsze w obliczu prawdopodobnej, dalszej walki.

Chcę walczyć!

Już zamierzam wznowić szybki marsz, gdy naraz krzywię się na twarzy i pocieram nos.

— To gaz… — mówię zrezygnowanym głosem, patrząc na chwiejącego się na nogach Izaaka.

Nabieram do płuc możliwie dużą ilość już zatrutego powietrza i zamykam w sobie odpływ tlenu. Równocześnie uruchamiam w krwiobiegu zaawansowane mechanizmy filtracji krwi, a w płucach oczyszczanie skażonego powietrza.

Następnie biorę na poparzone ręce Izaaka, który właśnie stracił przytomność i biegnę z nim byle dalej.

Poziom adrenaliny, wyrzut stymulujących hormonów, ciśnienie krwi i tętno już dawno przekroczyły u mnie dopuszczalne granice. Jednak moje zmodyfikowane ciało jest w stanie znieść niewyobrażalnie wiele. Lecz ile jest w stanie znieść ludzka dusza?

Dusza…

Czy ja w ogóle posiadam duszę?

Ja…

Czyli kto…?

Aż wtem czerwony korytarz kończy się błękitnymi drzwiami tak różnymi od mijanych dotychczas, tych o czarnej barwie.

Czyżby wyjście?

Decyduję się zaczerpnąć trochę tchu.

Powietrze jest tutaj czystsze.

Kładę Izaaka na podłodze i przykładam ucho do jego klatki piersiowej.

Serce mężczyzny zamarło…

Jakim cudem skoro niewątpliwie ma w sobie dostateczną ilość niebiańskiej substancji?!

Czyżby nie miał…?

Spoglądam na jego ranę na policzku.

Jednolicie czerwona krew…

Nie ma czasu się nad tym zastanawiać. Raz już go straciłam i nie pozwolę… Nie pozwolę na to, aby się to mogło powtórzyć!

Uruchamiam pokłady mojej wiary. Niezłomną towarzyszką jest mi także nadzieja.

Nadzieja…

Nadzieja każe mi walczyć!

Więc walczę!

Walczę do końca!

Składam ręce na piersi Izaaka i ze środka moich spalonych dłoni staram się przesłać impuls elektryczny.

Daję radę!

Przesyłam jeden, drugi… dziesiąty.

Skutecznie…

Udało się…

Naprawdę!

Oddycham z niewymowną ulgą, nie zważając na wciąż skażone powietrze i pod dłońmi czuję miarową akcję serca Izaaka.

Przystępuję do dalszej reanimacji.

Tchnę w męskie usta oczyszczone powietrze nasycone lotnymi stymulantami. Czynię to tak długo aż mężczyzna otwiera oczy.

Kiedy to czyni, za pomocą uścisku swej lewej dłoni sam otwiera niebieskie drzwi.

Tak, to wyjście na zewnątrz, nareszcie…

Wnętrze korytarza zalewa jasne światło, a zaraz potem słychać jakże kojący śpiew ptaków.

Nie zwlekając, biorę Izaaka na ręce i wybiegam z nim na zewnątrz.

Znajdujemy się na skraju lasu u podnóża futurystycznych, geometrycznych budowli, które miałam już okazję oglądać.

Teraz jednak nie mam zamiaru podziwiać ich ani chwili dłużej.

Przedzieram się przez żywopłot do lasu i biegnę prosto przed siebie. Jestem niesamowicie szybka i mimo dodatkowego obciążenia na moich rękach mogę tak gnać bardzo długo.

Zatrzymuję się dopiero, gdy drogę zagradzają mi fale morza lub oceanu.

Nadchodzi już noc.

Decyduję się zrobić wreszcie przystanek.

Izaak zdołał już w miarę dojść do siebie. Lecz zanim zażądam od niego wyjaśnień, najpierw muszę uczynić coś innego:

— Eele13XV! Eele13XV! Słyszysz mnie?! — wołam z nadzieją, uruchamiając w swoim ciele nadajnik służący do komunikacji, jak i podający namiary na moją osobę. — Eele! — Głęboka nadzieja mnie nie opuszcza. — Eele!

I naraz słyszę monotonny, kobiecy głos…

— Tu Eele13XV potwierdzam odebranie sygnału.

— Eele… — szepczę z niewymowną ulgą. — Zabierz nas stąd… Przenieś na Miłość…

— To niemożliwe. — Ta odpowiedź brzmi niczym wyrok.

XIV. Karma

Podchodzę do siedzącego na złocistym piasku Izaaka i spokojnie do niego mówię:

— Musimy przemieścić się dalej od miejsca, które nazwałeś Walhallą.

— Twoja załoga nie może tu wylądować?

— Nikt po nas tu nie przyleci, nie chcę narażać mojej przyjaciółki. Dlatego skorzystam z alternatywnej opcji, ale na to miejsce zbyt silnie oddziałują obce pola energetyczne. Musimy się stąd oddalić.

— Zamierzasz nas teleportować… — Izaak kiwa ze zrozumieniem głową.

— Tak, to najrozsądniejsze wyjście.

— Wobec tego będziemy musieli stąd odpłynąć. Jesteśmy nad brzegiem Morza Północnego.

— Wiem, otrzymałam już informacje o naszej lokalizacji. Teraz natomiast… — zawieszam głos i spoglądam na Izaaka… — chcę uzyskać wyjaśnienia dotyczące tego, co tu się wyprawia…

Muszę to w końcu wiedzieć.

Mężczyzna wskazuje na miejsce koło siebie. Zajmuję je i z uwagą spoglądam na jego twarz. Tak, to twarz Izaaka… Mimo woli uśmiecham się. Jednak zaraz poważnieję i zataczając obszerny ruch ręką, zadaję pierwsze, nurtujące mnie pytanie:

— Czy to wszystko: ziemia, roślinność, miasta… — Czy to jest w ogóle prawdziwe? Czy może to jakaś zaawansowana symulacja komputerowa…? Sztuczny świat…?

— Widziałaś jak to wszystko w jednej chwili znika…

— Właśnie. — Na to wspomnienie aż przechodzi mnie dreszcz.

— To, co nas otacza, to najprawdziwszy świat, rzeczywistość — pada odpowiedź.

— Więc… co się stało z poprzednim?

— Raczej poprzednimi… — Izaak wzdycha głęboko i wreszcie rzuca nieco światła na dręczące mnie sprawy: — Już wiem, że przybyłaś tu z innego wymiaru. My natomiast posiadamy tu technologię, która przekracza twoje pojęcie. Z posiadanej materii możemy w jednej chwili odtworzyć ziemski świat w dowolnym momencie jego istnienia. Dajemy mu się rozwijać, prowokując pewne wydarzenia. Aż w końcu zbieramy efekty naszych starań i siejemy od nowa…

— Siejecie… — Brzmi to więcej niż niepokojąco.

— Tak… Tak to nazywamy… Zasiewamy ziarna życia. Potem dokonujemy zbiorów. Oddzielamy ziarna od plew… Taka jest tu nasza rola i tak to się tutaj odbywa…

— Czym… kim są ziarna?

— To mistycy, istoty, które są w stanie połączyć swe umysły z innymi wymiarami… Potrzebujemy ich właściwości.

— W jakim celu?

— Nieśmiertelność, Eel… — Izaak spogląda na mnie z pewnym smutkiem, bynajmniej nie z dumą. — Wszystko to ma celu osiągnięcie prawdziwej nieśmiertelności…

— Nie posiadacie w sobie niebiańskiej substancji? — Coś mi tu ciągle nie pasuje.

— Mówię o prawdziwej nieśmiertelności, Eel…

— Wytłumacz. — Niech wreszcie wyłoży wszystkie katy na stół!

— Pamiętam swoją poprzednią inkarnację, więc znam twój świat, gdzie byłem twoim mężem… — Izaak wyciąga ku mnie dłoń. Odpycham ją i mrożę go lodowatym wzrokiem. Dociera do niego, że nici z amorów i mówi dalej: — W twoim świecie popełniłem samobójstwo, nieśmiertelność okazała się krucha, prawda? Podobnie stało się i tutaj… Tu także niespodziewanie zawitała śmierć, choć zabrała ze sobą kogoś innego, niż ja…

Kogo?

Do czego on zmierza?

— Pierwotnie spotkało to Marię Magdalenę… — mówi Izaak. — Lubiła intensywne doznania i w swoim statku kosmicznym za bardzo zbliżyła się do słońca, aby z bliska podziwiać słoneczną głębię. Zaistniał niespodziewany rozbłysk i z tej kobiety nie zostało dosłownie nic… Tak upadł mit nieśmiertelności, a wtedy nastąpiła cała kaskada dramatów… — Mężczyzna spogląda daleko w morski horyzont na wydawałoby się konające w morskiej toni krwawe słońce. Wspomina traumatyczne doznania, czyjąś śmierć.

Widzę, że wiedza, którą mi przekazuje sprawia mu ból, dlatego łagodzę swój ton. Przecież nie chcę go ranić, nigdy nie chciałam. Ale pewne rzeczy musi mi wyznać. Po prostu musi.

— Opowiedz mi o tym, proszę… — oświadczam z pokorą. Kwaśno się uśmiecha i oznajmia:

— Po odejściu Mari Magdaleny Chrzciciel wpadł w szał… Szukał winnych śmierci ukochanej i… znalazł. Okazało się, że rozbłysk słoneczny wcale nie był taki niespodziewany. Osoba, która powinna go przewidzieć, według jednych dopuściła się zaniedbania. Według innych… był to akt zazdrości…

— Chrzciciel doszedł do wniosku, że ktoś zamordował Marię Magdalenę z premedytacją?

— Tak… bo nie mógł jej mieć…

— Chyba się domyślam, jaki był tego koniec…

— Zabił tego mężczyznę. Rozerwał jego ciało na strzępy swoimi szponami…

— Co było dalej…?

— Świat zaczął się zmieniać i czynił to coraz gwałtowniej. Z czasem powstały dwie wrogie frakcje, z których każda miała inną wizję przyszłości. I tak odkurzyliśmy relikt przeszłości zwany wojną…

— Kto zginął…?

— Wielu poległo… Klony Roe i Lue, twoja matka… Max… apostołowie, Rode…

Chowam twarz w dłoniach. A kiedy znowu spoglądam na Izaaka, ten odzywa się z rozdzierającym bólem, zupełnie jakby wydawał sędziowski, skazujący wyrok:

— To ty ich zabiłaś… Właśnie ty, jako Eel z tego świata…

Kręcę przecząco głową.

Nie wierzę…

Nie wierzę…

Nie!

Nie wierzę w zasłyszane słowa aż do momentu, gdy przypominam sobie otaczające mnie moje sobowtóry w pomieszczeniu pełnym jaskrawego światła. Czy byłyby do tego zdolne?

— W zabójstwie pomogli ci Chrzciciel i Rode wraz z innymi, których poprowadziłaś…

— To przerażające…

— Tak, przerażające… Ale tysiące lat temu do tego właśnie tu doszło. Stało się to w momencie, kiedy powrócili szarzy…

— Szarzy…

— Dokładnie. Wtedy nasza Eel udała się do nich. A gdy powróciła… nie była już tą samą osobą. Więcej… nie była już jedną osobą. Przybyła jako walkiria w liczbie dziesięciu…

— Widziałam je…

— Tak… i wówczas tak naprawdę straciłem żonę. Ale zanim się zorientowałem było już za późno. Zresztą cóż mógłbym poradzić…?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.