I. Ona
Nic nie zwiastowało nadchodzącej zagłady. Na niebie nie pojawiły się ostrzegawcze znaki. Oświeceni prorocy nie kroczyli między ludźmi, przestrzegając przed zbliżającym się końcem. Ponadto nasz świat pogrążony był w zachwycie nad nową technologią umożliwiającą podbój kosmosu. Przepełnieni nadzieją wyglądaliśmy tam niekończących się możliwości, nie zniszczenia.
Wtedy z galaktycznego uniwersum wyłoniło się coś, co zostało nazwane Czarną Gwiazdą i obróciło wszystko w ruinę. Pojawiło się dosłownie znikąd, przysłaniając sobą słońce, wielkością przewyższające naszą planetę. Wypuściło z siebie tysiące gigantycznych rur, które z impetem runęły na ziemską skorupę. Zasysały z niej wszystko, co napotkały na drodze, także głęboko penetrowały wnętrze Ziemi. Woda niemal zniknęła z oceanów. Tropikalne lasy przestały istnieć. Na powierzchni planety ziały olbrzymie kratery po wyrwanych z jej wnętrza złożach minerałów.
Ludzkość w tym całym chaosie dogorywała. Mieniąca się wyższą rasą, potraktowana została jak insekt. Robak, którego po prostu można rozdeptać, gdy staje na drodze. Pozostała na planecie zgwałconej, wyjałowionej, konającej w bólu i niezdolnej do odrodzenia.
Nie był to jednak koniec ziszczającego się koszmaru. Choć Czarna Gwiazda jakimś cudem zniknęła, razem z nią przybyli kosmiczni padlinożercy. Rasy, o których istnieniu człowiek nie miał pojęcia, a które na Ziemi raczyły się resztkami po pańskiej uczcie i same zaczęły walczyć ze sobą o to, co jeszcze pozostało.
W tym całym piekle byłem i ja. Ten, który w przeddzień zagłady miał wzlecieć do gwiazd na swoją pierwszą misję. Ile to już minęło? Czas. W tym świecie nikt już nie mierzył czasu. Cywilizacja upadła, a wraz z nią upadało człowieczeństwo. Liczyło się tylko znaleźć trochę pożywienia, źródło stęchłej wody, leki na promieniowanie i broń, przede wszystkim broń. Po to, aby przeżyć jeszcze jeden dzień tej apokalipsy.
Wówczas pojawiła się Ona… I na przekór wszystkiemu, wszystko się odmieniło…
*
Na przedmieściach Vancouver na zewnątrz zrujnowanego centrum handlowego doszło do serii silnych eksplozji.
— Nadlecieli!
— Kto? Pijawy!?
— To modliszki! Cały rój! Chyba starli się z szarymi! Wynosimy się stąd, natychmiast!
Dwójka mężczyzn i kobieta pognali pędem przez halę pomiędzy poprzewracanymi regałami w dziale sportowym. Najszybsze z nich dopadło do drzwi na zaplecze, otworzyło je, a wtedy chlusnęła z nich zielona breja. Mężczyzna, który pociągnął za klamkę, nawet nie zdążył krzyknąć — jego ciało w jednej chwili zaczęło się rozpuszczać.
— Nie! — wrzasnęła kobieta. Drugi z mężczyzn szarpnął ją silnie i pobiegli dalej, tym razem w kierunku wybitych okien ściany budynku.
Przeskoczyli na parking pełen samochodowych wraków, gdzie trwała wymiana ognia. Nagle tuż obok nich doszło do potężnego wybuchu. Mężczyzna padł bezwładnie na ziemię i stracił przytomność.
Gdy się ocknął, był już wieczór, a wokół panowała cisza. Potwornie bolała go głowa. W miejscu, gdzie wcześniej spoczywał, zasychała mała kałuża krwi.
Rozejrzał się naokoło. Dostrzegł zwłoki towarzyszącej mu kobiety. Kolejnej osoby, która nie przetrwała przy nim nawet miesiąca, podobnie jak jej chłopak zaatakowany w hali.
Mężczyzna znowu pozostał sam — zdążył przywyknąć. Przeszukał martwą postać i zabrał trochę przydatnych rzeczy. Umieścił je w kieszeniach wysłużonego płaszcza, który miał na sobie. Wstał i ruszył w kierunku zachodzącego słońca. Szedł, ponieważ w jednym miejscu, szczególnie takim jak to, lepiej było nie zatrzymywać się zbyt długo.
Po niedługim czasie usłyszał ciche rzężenie. Pochylił się i przylgnął do samochodowego wraku, po czym ostrożnie wyjrzał ponad bagażnikiem. O betonową ścianę zrujnowanego domu opierała się ranna kobieta. Miała na sobie niespotykany skafander, w którym na wysokości piersi ziała wypalona dziura.
Mężczyzna wstał i wolnym krokiem ruszył ku nieznajomej. Skoro w okolicy niedawno rozegrała się bitwa, nie oczekiwał pułapki. Mimo to zapobiegawczo położył rękę na kolbie schowanego za paskiem pistoletu.
— Pomóż mi… — przemówiła słabym głosem kobieta, kiedy stanął koło niej. — Pomóż…
Przykucnął i podejrzliwie spoglądał w ranę na kobiecej piersi. Sączyła się z niej niebiesko-czerwona wydzielina. Skrzywił się na ten widok.
— Co to jest? — zapytał, wskazując na ciecz.
— Krew…
Nic nie odpowiedział. Przeniósł spojrzenie na błękitne oczy kobiety i raptem doznał świdrującego bólu wewnątrz czaszki. Czuł, jak nagle wzrosło w niej ciśnienie, aż piszczało mu w uszach. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że nie może się poruszyć. Odniósł wrażenie, że ktoś przejmuje nad jego ciałem kontrolę. Z całych sił skoncentrował się na swoim umyśle i znalazł lukę w tym czymś, co próbowało nim zawładnąć. Potrząsną głową, wyciągnął pistolet i kolbą uderzył kobietę w twarz. Przystawił jej lufę między oczy, po czym położył palec na spuście.
— Lue… — wyszeptała kobieta, której wzrok z lodowatego stał się pełny smutku i rezygnacji. — Tak się nazywałam, Lue…
— Roe… — przedstawił się ochryple mężczyzna. — Nie rób tego więcej. — Zdjął palec ze spustu, a drugą ręką pokazał na swoją głowę.
— Nie zrobię…
— Czym jesteś? — Przykuł uwagę do podejrzanej wydzieliny sączącej się z kobiecej piersi.
— Hybrydą.
— Jaśniej.
— Nie ma czasu na wyjaśnienia — odparła. — Teren przejęli ci, których nazywacie modliszkami. W każdej chwili może nastąpić bombardowanie z orbity.
— Możesz iść? — Mężczyzna pokazał lufą pistoletu na ranę kobiety.
— Nie sama…
— Pomogę ci.
Kiedy stanęli na nogach, Lue się odezwała:
— Niedaleko stąd jest mój statek. Poprowadzę tam i odlecimy stąd.
— Dokąd?
— Byle dalej od piekła, jakie się tu niebawem rozpęta. — Spojrzała w ciemniejące niebo. To samo zrobił Roe. Westchnął głęboko na myśl o gwiazdach.
Po drodze przyglądał się nieufnie wspartej na jego ramieniu kobiecie. Głęboka rana na wysokości serca powinna sprawić, że nawet z jego pomocą Lue nie zdołałaby się utrzymać na nogach. Ona natomiast nie dość, że szła to jeszcze przyspieszała kroku. Niewątpliwie więc nie była zwykłą istotą ludzką. Jednak poza jej dwubarwną krwią, ściekającą obficie po skafandrze, z zewnątrz przypominała po prostu młodą kobietę. Szczupłą, średniego wzrostu, ze spiętymi w kucyk prostymi włosami. Jej drobna twarz z wysokim czołem, wąskim nosem i delikatnym podbródkiem wzbudzała zaufanie.
Roe pomyślał, że niewinny wygląd kobiety mógł łatwo uśpić czujność. Dlatego pomny, że w jakiś niewyjaśniony sposób postać ta niemal zawładnęła jego umysłem, tym bardziej miał na nią baczną uwagę.
Wkrótce znaleźli się na wyjałowionym placu, stanowiącym niegdyś część wesołego miasteczka. Lue wyjęła z kieszeni kombinezonu przyrząd w kształcie breloczka i nacisnęła kilka przycisków. Zniknęło pole maskujące i w cieniu zniszczonego, diabelskiego młyna, parze ukazał się dużych rozmiarów latający spodek. Otworzył się w nim właz, z którego wysunęła się rampa. Roe pomógł kobiecie na niej usiąść i odstąpił krok do tyłu.
— Na mnie już czas… — oznajmił obojętnie.
— Rozumiem i… dziękuję. — Kobieta popatrzyła na niego, jakby z wdzięcznością. Jednak zaraz jej twarz przybrała surowy wyraz. Odwróciła się i rzuciła oschle przez ramię — żegnaj.
Roe uśmiechnął się krzywo.
Wtem niebo rozjaśniła zielonkawa łuna i ku ziemi zaczęły spadać dziesiątki fluorescencyjnych świateł.
Lue spojrzała do góry.
— To atak z orbity! — krzyknęła, po czym przeniosła wzrok na stojącego samotnie mężczyznę. Naraz szarpnęła go gwałtownie ku sobie. Nie stawiał oporu. Oboje znaleźli się wewnątrz statku. Kobieta już o własnych siłach dotarła do kokpitu sterowniczego i po chwili latający spodek wystrzelił z ogromną prędkością ku niebu. Pod nim, na ziemi, doszło do szeregu silnych eksplozji, gdzie brunatny dym zmieszał się z jaskrawo zielonymi jęzorami ognia.
Tymczasem Roe zauważył, że cała struktura kosmicznego statku była przeźroczysta. Obracając się wokół własnej osi, mężczyzna posiadał widoczność w promieniu trzystu sześćdziesięciu stopni. Ponadto w kokpicie nie zlokalizował żadnych ekranów czy przycisków. Na fotelu, gdzie zasiadła kobieta, założyła jedynie obszerne gogle i za ich sprawą manewrowała pojazdem.
Gdy znaleźli się na orbicie, w okolicach księżyca doszło do gigantycznego wybuchu.
— Co to było…? — wyszeptał wstrząśnięty widokiem Roe.
— Mój statek matka — odpowiedziała obojętnie Lue.
— To chyba źle…
— Tu nic nie jest dobre i już nigdy nie będzie.
— Zdaje się, że nie jesteś tu od wczoraj?
— Zagłady światów, to mój dzień, jak co dzień, jak mawiają ludzie.
— A na ile ty jesteś człowiekiem? — Roe spojrzał krytycznie na kobietę.
— Mamy towarzystwo. — Lue pokazała kciukiem za siebie. Mężczyzna zauważył lecącą z tyłu eskadrę statków.
— Co robimy? — zapytał nerwowo.
— Uciekamy. Jesteśmy na statku badawczym. Nie mamy na wyposażeniu żadnej broni.
— Dokąd chcesz odlecieć? — Roe z coraz większym napięciem obserwował zbliżającą się grupę wrogich myśliwców.
— Udamy się w miejsce stworzone przez progenezę zagłady. Czarna Gwiazda, tak ją nazwaliście. My określaliśmy ją mianem Pożeracza Światów. Potrafił on stworzyć osobliwość, przez którą przemieszczał się do kolejnych układów. Utrzymuje się ona pewien czas po otwarciu. Z niej wyruszymy tam, gdzie jest bezpiecznie.
— Bezpiecznie dla kogo?
Kobieta nie odpowiedziała, za to rozpoczęła serię gwałtownych uników statkiem. Obserwując przemykające wokół latającego spodka niebieskie światła, efekty wystrzałów, Roe pospiesznie rzucił:
— Jak daleko jest ta osobliwość?!
— Właśnie w nią wlatujemy.
W tym momencie jeden z wrogich pocisków dosięgnął celu. Latającym spodkiem gwałtownie wstrząsnęło. Zgasły w nim światła i rozległ się przeraźliwy pisk. Oszołomiony Roe upadł na podłogę i zatkał sobie uszy. Naraz cała przestrzeń wypełniła się przeraźliwie jaskrawym światłem, a mężczyzna doznał uczucia, jakby zjeżdżał windą ze szczytu wieżowca. Następnie w przeciągu sekundy wszystko się uspokoiło. Oświetlenie powróciło do naturalnego stanu, a statek spokojnie dryfował w kosmicznej przestrzeni. Roe rozejrzał się naokoło. Nigdzie nie dostrzegł śladu pościgu.
— Przeskoczyliśmy — oznajmiła Lue.
— Czyli udało się…?
— Niezupełnie.
— Co masz na myśli?
— To nie jest nasza galaktyka — wyjaśniła kobieta.
— Rozumiem, że to zła wiadomość…?
— Mam gorszą.
— Strzelaj.
— Nie mogę namierzyć drogi powrotnej.
II. Przestrzeń
Lue cały czas siedziała z powagą w obszernych goglach, skrywających górną połowę jej twarzy. Roe stał koło niej, opierając się ręką o fotel kobiety. Drugą ręką przeczesywał swoje byle jak ostrzyżone włosy średniej długości. To znów drapał się po gęstym zaroście. Te nadmiarowe ruchy pozwalały mu odreagować mnogość wrażeń. Bo chociaż w życiu naprawdę wiele już przeszedł i był świadkiem licznych niezwykłości, to podróż przez galaktykę latającym spodkiem wespół z ludzką hybrydą nawet na nim robiła wrażenie.
— Ciągle nic? — zagadnął w pewnym momencie, wpatrując się w mijaną przez spodek planetę o karmazynowej barwie.
— To bez sensu. Skanery niczego nie wychwytują. Niczego tu nie ma — odparła bez wiary Lue.
— Żadnych drzwi, przez które można by wrócić do domu?
— Żadnych.
— Więc poszukajmy następnego.
— Domu…?
Roe, jakby pytania Lue nie usłyszał. Odżyły w nim bolesne wspomnienia. Oczyma wyobraźni zobaczył obrazy: miejsce, gdzie się wychował — przedmieścia Vancouver, zamieszkiwaną tam przez jego rodzinę ruderę. Potem spalający wszystko ogień i widok gorejącej matki wynoszącej na rękach z płomieni jego siostrę. Inne obrazy z przeszłości, powiązane z późniejszym domem, także rozdzierały mu serce.
— Domu? Mamy poszukać domu? — Do rzeczywistości przywrócił Roe pretensjonalny głos Lue.
— Tak, powinniśmy poszukać planety do zamieszkania — odparł zdecydowanie, gdy zdusił w sobie bolesne wspomnienia.
— Po co nam dom? Miejsce do zamieszkania? — dopytywała Lue.
— Nie wyjaśniłaś mi jeszcze, kim jesteś. Ale każda istota ma w sobie wolę przetrwania. Mimo wszystko.
Kobieta podniosła na moment gogle. Spojrzała z uwagą na swego rozmówcę i twierdząco pokiwała głową.
— Lecimy zatem do kolejnego układu — rzekła. — Ten posiada tylko jedną planetę, którą spalają promienie słońca.
— Spalają… — powtórzył w zadumie Roe. Potrząsnął głową i postarał się zmienić temat. — Więc czym, kim jesteś? — zapytał. — Jeszcze mi tego nie wyjaśniłaś.
— Mówiłam ci już. Hybrydą.
— Obawiam się, że spędzimy ze sobą sporo nadchodzącego czasu. Może nie masz w naturze bycia zbyt wylewną, doceniam to. Jednak osobiście wolę wiedzieć, z kim dzielę pokład — nie ustępował Roe.
Lue odpowiedziała pozbawionym emocji głosem:
— W ziemskiej kulturze dość popularny jest wątek uprowadzeń przez obcych, zgadza się?
— Rządy nigdy tego oficjalnie nie potwierdziły, ale… tak.
— Obcy przybywali na twoją planetę, aby badać jej zasoby i pozyskiwać materiał genetyczny. Interesowali się przede wszystkim ludźmi.
— Czemu?
— Ponieważ łatwo uczynić z was inteligentne narzędzia, których w odpowiednim czasie można użyć do zbierania tego, co pozostawił po sobie Pożeracz Światów.
— Chcesz powiedzieć, że odwiedziny obcych miały związek z tym czymś, co zniszczyło Ziemię? — zainteresował się Roe.
— Tak. Życie w opuszczonej przez nas galaktyce zamiera. Nikt nie wie, co obecnie stało się z Pożeraczem. Ale aż do tej pory przemieszczał się z systemu do systemu. Zbierał wodę, biomasę i rudy metali. Najczęściej w ogóle rozrywał planety na strzępy, aby dostać się do płynnego rdzenia. Jeżeli jednak nie naruszył jądra i tak pozostawiał za sobą tylko zgliszcza. Na wyjałowionych planetach życie odchodziło nieuchronnie w niebyt. Ekosystemy przestawały istnieć, zanikały atmosfery. Ale tuż po porzuceniu zdewastowanej planety była ona łakomym kąskiem dla tych, których światy także zostały zniszczone, a którzy poruszali się za Pożeraczem w gwiezdnych flotyllach. Są nimi między innymi ci, których zwiecie szarymi. To oni stworzyli mnie na bazie ludzkiego DNA.
— Duże głowy i oczy, patykowate kończyny…
— Tak. Dawno temu ich świat także został unicestwiony. Od tamtego czasu podróżują za Pożeraczem. Badali wytwarzane przez niego osobliwości, dzięki którym przemierza przestrzeń i sami nauczyli się je wytwarzać. Lecz samodzielna kreacja osobliwości, aby dokonać za jej pośrednictwem przeskoku choć jednym statkiem, wymaga olbrzymiej energii. Dlatego odwiedzani byliście regularnie, ale na małą skalę. Ponadto szarzy potrafią prześledzić prawdopodobny kurs Pożeracza. Wiedzieli, że do was przybędzie. Stworzyli więc ludzkie hybrydy, aby po zagładzie zebrały z planety wszystko, co na niej pozostało, a co uważali za cenne. Osobliwość wytworzona przez Pożeracza jest potężna i utrzymuje się długo, a to daje duże możliwości.
— I nakręca skalę zagrożenia…
— Masz na myśli eksplozję mojego statku matki? W grze o przetrwanie poświęca się pionki bez żalu.
— Też stałbym się poświęconym pionkiem, gdybyś dała radę zawładnąć moim umysłem?
— Owszem. — Lue wzruszyła ramionami.
— A jednak pomogłaś mi.
— To był impuls. W większości jestem człowiekiem. To chyba widać.
— Więc czemu teraz służysz szarym, nie ludziom?
— Gdybyście wykonali szybszy skok cywilizacyjny i stworzyli silne floty gwiezdne, zanim wasz świat został zniszczony, zapewne dołączylibyście do padlinożerców. Nie zdążyliście i ten gatunek czeka rychłe unicestwienie.
— Twierdzisz więc, że jesteś w większości człowiekiem. Ale nie utożsamiasz się z ludźmi.
— Tak właśnie jest.
— Więc kim jesteś?
— Tak jak powiedziałeś. Jestem istotą, która po prostu chce przetrwać.
*
Roe wpatrywał się w niezmierzoną przestrzeń nieznanych mu gwiezdnych konstelacji. Choć zapewne żaden człowiek nigdy nie dotarł tak dalece od macierzystej planety, a jego własny gatunek znajdował się na skraju wymarcia, odczuwał dziwny spokój. W tym niesamowitym miejscu, kosmosie, o którego podboju marzył jako dorastający chłopak, niemal zapomniał o piekle ostatnich miesięcy. Zostawił je tak daleko za sobą. Tak daleko, że wydawało się wręcz nierzeczywiste, jak zły sen.
Usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i przeniósł wzrok na Lue. Pomyślał, że była równie niezwykła jak gwiazdy i równie zimna jak kosmiczna pustka pomiędzy nimi. Lecz to, że ta kobieta traktowała go przedmiotowo bynajmniej mu nie wadziło, wręcz przeciwnie. W świecie, gdzie dziecko w łonie matki nie mogło doczekać szczęśliwych narodzin, za to grzebanie bliskich osób stało się codziennością, postawa pełna dystansu była ze wszech miar właściwa. Choć w przypadku Lue podejrzewał, że miał do czynienia z czymś więcej niż tylko przywdzianą okolicznościowo maską obojętności. Ta istota nie okazywała emocji, jakby ich niemal nigdy nie doświadczała, jakby ich zwyczajnie nie znała.
*
— Skoro jesteś hybrydą, to… jakim zmianom zostałaś poddana? — zagadnął Roe.
Kobieta na wszystkie pytania odpowiadała z równą swobodą. Choć sama nie inicjowała dyskusji, wydawała się także niczego nie skrywać.
— Przede wszystkim poddano mnie takim udoskonaleniom, abym była jak najbardziej użyteczna — rzekła. — Fizycznie nie odczuwam zmęczenia, prawie nie potrzebuję snu. Moje tkanki są odporniejsze i szybko się regenerują. — Wskazała na zasklepioną ranę na piersi. — Posiadam wyostrzone zmysły, w tym pewne zdolności telepatyczne.
— Czemu służą te ostatnie?
— Łatwiejszemu porozumiewaniu się z szarymi. Taki posiadają sposób komunikacji.
— Więc zrobili z ciebie nadczłowieka.
— W pewnym sensie.
— Gratuluję ulepszeń. Tego, co ci dali. — Roe popatrzył na swoje ciało, które po ciężkich przejściach znajdowało się w raczej kiepskim stanie.
— Inne rzeczy zostały mi odebrane — powiedziała po chwili Lue.
— Na przykład?
— Spójrz na moje biodra.
— Są wąskie… — oznajmił z zadumą mężczyzna.
— Nie ma potrzeby, aby były szersze.
— Chcesz powiedzieć, że…
— Nie mogę mieć dzieci — odparła Lue. Roe zaś i tym razem w jej głosie nie odnalazł śladu emocji: pretensji, gniewu, czy gorzkich wyrzutów, dosłownie niczego. Ona kontynuowała: — Tam, skąd pochodzę, wkraczamy w świat z pojemników, będąc w pełni dojrzałymi istotami. W naszej społeczności nie ma żadnych dzieci.
— Więc czemu w ogóle przypominasz kobietę? Czemu ma to służyć? — Roe spoglądał na sylwetkę rozmówczyni, której w żadnym razie nie mógł odmówić kobiecości.
— Posiadam płeć. Wszystkie drugo i trzeciorzędne cechy płciowe. Mam prawie kompletny układ hormonalny. Ma to na celu fizyczną i psychiczną równowagę. Ponieważ im mniej dokonuje się radykalnych modyfikacji w pierwotnym organizmie, tym jest stabilniejszy i łatwiejszy w produkcji — wyjaśniła.
— Inteligentne narzędzia…
— Ludzie mieli konie, woły i osły. Szarzy mają nas.
— A jaki los was czeka, gdy zbieranie resztek z Ziemi dobiegnie końca?
— Nadajemy się do każdej misji na planetach typu ziemskiego. Możemy także pracować we flotylli szarych na ich statkach. Posiadamy szeroki zakres zastosowań.
— A jak prezentuje się wasza społeczność we flotylli?
— Nie chcę o tym mówić. — Głos Lue zadrżał po raz pierwszy.
— Nie ma sprawy, skoro to zbyt osobiste… A zdradzisz mi — ciągnął mężczyzna, zmieniając temat — jakie mamy na statku zapasy żywności? Od wczoraj nic nie jadłem…
Kobieta wyjęła z kieszeni buteleczkę z białymi pastylkami i rzuciła ją Roe.
— Co to jest? — zaintrygował się.
— Prowiant na najbliższe lata.
— Chyba żartujesz?!
— To zmieni twój metabolizm.
— Jakim cudem…?
— Kojarzysz ruch bretarianizmu ze swojej planety?
Roe podrapał się w zadumie po głowie i rzekł:
— Chodzi ci o ludzi z dwudziestego pierwszego wieku, którzy twierdzili, że nie potrzebują do życia pożywienia, ani płynów… Przypisywali to chyba jakimś duchowym mocom…
— To jednostki, na których szarzy eksperymentowali bardziej ekonomiczne formy metaboliczne. Z sukcesem.
— Jak to konkretnie działa? — Obracając w palcach niewinnie wyglądającą pastylkę, Roe przyglądał się jej z podejrzliwością.
— Metoda zasadza się na produkcji białek z dwutlenku węgla i azotu. Podstawowa energia czerpana jest z rozkładu cząstek tlenku węgla.
— Nigdy nie byłem za dobry z biologii. — Mężczyzna nieśmiało powąchał pastylkę.
— Ja pracowałam głównie w laboratorium. Zresztą ten statek w zasadzie nim jest. Całe zaplecze poza kokpitem.
— W porządku… — Roe połknął podarowany mu substytut pożywienia.
— Smacznego — oświadczyła Lue. Wyraz jej twarzy pozostał niewzruszony.
III. Planeta gniewu
Minęło kilkanaście ziemskich dni i latający spodek zawitał do kolejnego układu planetarnego. Cały ten czas upłynął podróżującej parze we względnej harmonii. Roe utwierdził się w tym, że Lue nie była zainteresowana nawiązywaniem z nim bliższej znajomości. Z kolei on sam, pomny tak wielu osób, które utracił w ostatnim czasie, przyjął to nawet z ulgą. Jeżeli coś pójdzie nie tak, a do tego przyzwyczaił go los, łatwiej mu będzie dalej prowadzić swoją egzystencję.
Tak oto mężczyzna i kobieta choć spędzali w swoim towarzystwie sporo czasu, to rozmawiali sporadycznie. Wymieniali mechanicznie kilka informacji, by ponownie na dłuższy czas zamilknąć. Każde z nich pogrążone w świecie własnych rozmyślań, bądź zanurzone w pustce niedostępnej dla świata myśli. Każde samotne i nie tęskniące za drugą osobą.
*
— To będzie nasz pierwszy przystanek — oświadczyła Lue.
— Miejmy nadzieję, że zarazem ostatni. — Roe spoglądał na intensywnie zieloną planetę pokaźnych rozmiarów. W czarnej i kosmicznej przestrzeni na tle gorejącego słońca przywodziła na myśl centralny element korony kwiatu. — Jest naprawdę piękna — zachwycał się niezwykłym widokiem.
— Piękno nie ma tu nic do rzeczy — skwitowała chłodno Lue. — Zielona barwa planety sugeruje obfitość chlorofilu na powierzchni. Na miejscu przekonamy się z jak bardzo złożonym ekosystemem mamy do czynienia.
— Zatem do dzieła, lądujmy.
— Najpierw wejdę w atmosferę i za pomocą sond zbiorę podstawowe dane.
— Obawiasz się czegoś?
— To zwykły pragmatyzm. Postąpię zgodnie z procedurami.
— Wiesz… Teraz i w tym miejscu chyba nikomu nie podlegasz… — zauważył mężczyzna. — Nie korci cię aby zakosztować trochę spontaniczności?
— Nie złamię regulaminu — odparła sztywno Lue.
— Wystarczy go trochę nagiąć… — Roe mrugnął okiem. — Ot tak, w imię przygody.
— Trochę potrzęsie.
— Ale…
Mężczyzna zachwiał się na nogach, gdy statkiem kosmicznym wstrząsnęło raz i drugi. Zaraz potem latający spodek, jak strzała płynnie pomknął ku powierzchni planety. Tuż nad nią znacząco wytracił prędkość i sunął spokojnie w powietrzu nad koronami drzew.
— Niesamowite… — nie krył podziwu Roe. — Czuję się niemal, jakbym oglądał płuca Ziemi, jej tropikalne lasy. Istny raj na drugim krańcu wszechświata…
— Posiadasz błędną perspektywę. — Lue stonowała budzący się zachwyt mężczyzny.
— Co chcesz przez to powiedzieć…?
— Sam się przekonaj.
Spodek zanurkował w bujnej zieleni. Z tą chwilą Roe zorientował się, że drzewostan z jakim miał do czynienia swoim rozmiarem wielokrotnie przekraczał wszystko z czym spotkał się na Ziemi. Prowadzony przez Lue pojazd zręcznie manewrował pomiędzy łodygami liści masywnymi niczym konary drzew. Z kolei same liście swoim rozmiarem i wyglądem przywodziły na myśl gigantyczne wachlarze zawieszone w przestrzeni. Natomiast monstrualne pnie zdawały się ciągnąć w dół aż w nieskończoność. Gdzie nie spojrzeć, po oczach biła osaczająca, soczysta zieleń.
Nagle spodek ponownie znalazł się nad niesamowitym lasem. Wyskoczył z niego jak wodny owad i szybował dalej niczym nad zieloną rzęsą.
— Błędna perspektywa… — wydusił z siebie oszołomiony niedawnym widokiem Roe. — Już rozumiem, co miałaś na myśli…
— Otrzymałam już pierwsze dane z sond.
— Są równie niezwykłe jak ten las?
— Sam oceń: grawitacja jest tu nieco mniejsza od ziemskiej, średnia temperatura wynosi czterdzieści stopni Celsjusza. Jeżeli przyjmiemy odpowiedni zastrzyk atmosfera będzie zdatna do oddychania.
— Brzmi zachęcająco. Jednak biorąc pod uwagę rozmiar tutejszej flory, co z fauną?
— Nie istnieje.
— Jak to?! — Roe nie był w stanie powstrzymać zdumienia.
— Przyrządy nie wykryły żadnego organicznego życia poza roślinnością.
— Zastanawiające… Ale przynajmniej nic nas tu nie pożre.
— Tego nie byłabym taka pewna.
Słysząc to, mężczyzna zrobił głupkowatą minę i wyraził swoją wątpliwość:
— Skoro nie ma na planecie zwierząt, skąd zatem mięsożerne rośliny…?
— Raczej wszystkożerne — uściśliła Lue. — Według pierwszych interpretacji danych tutejszy ekosystem jest niezwykle złożony. Co za tym idzie należy spodziewać się tradycyjnej drabiny ewolucyjnej.
— I łańcucha pokarmowego, którego możemy stać się częścią. Oraz… nie koniecznie być na jego szczycie? — Roe poczuł się trochę jak kosmiczne danie obiadowe.
— Tak, to prawidłowa diagnoza.
— Więc co zamierzasz? Bo masz jakiś plan, prawda?
— Zawsze trzeba mieć plan. Obecnie znajdujemy się w okolicach równika. Obiorę kurs na strefę podbiegunową.
— Niech zgadnę. Są tam niższe temperatury, a co za tym idzie skromniejsza wegetacja. Roślinność, nad którą da się zapanować.
— Dokładnie.
Wtem w kierunku spodka, jak z bicza wystrzeliły dziesiątki masywnych lian.
— Uważaj! — wrzasnął jak oparzony Roe.
Lue wykonała gwałtowny unik, jednak jedno z gigantycznych pnączy uderzyło w statek. Ten, zamiast odskoczyć od siły uderzenia, przylepił się do roślinnego materiału i zawisł w powietrzu. Pozostałe liany, wijąc się po sobie nawzajem niczym stado zielonych węży, zaczęły lgnąć prosto do spodka.
— Nic z tego — warknęła gniewnie Lue. Zacisnęła zęby i ponownie odpaliła napęd. Statek zdołał odlepić się od rośliny, ale w tym samym momencie zniknął w gęstwinie pozostałych lian.
— Szybciej! — krzyknął Roe.
Obracając się z zawrotną prędkością, spodek zadziałał jak piła tarczowa i uwolnił się z potrzasku, przecinając dziesiątki roślinnych odrostów. Te opadły z powrotem w niezmierzony las, zaś statek poszybował ku górze.
— Co to, do cholery, było?! — Roe wyrwał z siebie pełen gniewu wrzask.
— Coś co wzięło nas za obiad — syknęła Lue.
Mężczyzna przyjrzał się jej z zaciekawieniem. Odkąd ją poznał po raz pierwszy zaobserwował u niej przejawy emocji. Sam zaczął już stygnąć i przyglądał się teraz kobiecie, jak wciąż szybko oddychała, a przez jej twarz przebiegają mimowolne skurcze odzwierciedlające gniewne grymasy.
Kiedy przeszło jej widoczne zburzenie, Lue przemówiła swoim tradycyjnym wyzutym z emocji głosem, zupełnie jakby zdawała raport przełożonym:
— Kontynuujemy misję badawczą. Kierunek tereny pasa podbiegunowego. Unikamy niskiego lotu nad zalesionymi obszarami i wypatrujemy niskich traw.
— Dobrze podsumowane — ocenił Roe, myśląc tak naprawdę o czym innym. Mianowicie o skali zagrożenia jaką mogli napotkać na tej planecie.
— Tak uważasz, dobrze powiedziane…? — zapytała Lue, o dziwo, z niepewnością.
— Tak, jak najbardziej… — przytaknął Roe i spojrzał na nią pytająco, marszcząc brwi. Kobieta wstydliwie odwróciła od niego wzrok i rozpięła kieszeń swojego kombinezonu. Wyjęła z niego przeźroczystą pastylkę i łapczywie połknęła. Po tej czynności spokojnie powróciła do kierowania pojazdem.
— Smakołyk za dobrze wykonaną robotę? — odezwał się cierpko Roe. — Tak was tresowali szarzy, a teraz sama się nagradzasz?
— To co innego — odparła obojętnie.
— Więc co to było, co zażyłaś?
— Przyjęłam coś, co pozwoli mi trzymać emocje w ryzach. To wszystko.
— Więc chcesz zdusić w sobie emocje, gniew…?
— Tak, to gniew, niewątpliwie — oznajmiła z przekonaniem Lue, jakby doznała istotnego odkrycia. — Było to zgodne z opisem, z definicją.
— To znaczy…?
— Podniesiony głos, gwałtowny skok ciśnienia i adrenaliny, napięcie mięśni.
Roe westchnął. Nagle zrobiło mu się osoby koło niego naprawdę żal, kogoś komu tak obce były ludzkie emocje.
— Chcesz powiedzieć, że nie czułaś tego wcześniej, gniewu? — zapytał spokojnie.
— Nie tak silnie — zgodziła się. — Nie byłam przygotowana. To, co się stało, zaskoczyło mnie i straciłam kontrolę. Obecnie jednak wszystko jest już na swoim miejscu. W porządku? — rzuciła z pretensją.
— Tak, jak najbardziej. Nic się nie stało. — Roe wzruszył ramionami.
Powiedziałbym nawet, że to było całkiem ciekawe.
— Co? Gniew?
— Twój gniew. Zawsze jesteś taka opanowana, niemal jakbyś była… Brakuje mi słowa…
— Sztuczna, jak robot, narzędzie?
Roe skrzywił się i przesłonił twarz dłonią.
— Nie chciałem cię urazić, wybacz — oświadczył pojednawczo.
— Nieważne. Po prostu powinnam nad sobą panować, tak zostałam zaprogramowana. Zaprogramowana jak robot, nie człowiek.
— Wierz mi. — Roe uśmiechnął się kąśliwie. — Akurat tym razem byłaś ludzka i to na wskroś.
Mijał czas. Statek kosmiczny przemierzył nad planetą ogrom przestrzeni. Na ziemi wszędzie znaczył ją zielony kobierzec. Bez żadnych jezior, rzek, skalistych terenów, czy pustynnych obszarów. Można by odnieść wrażenie, że to ciało niebieskie stanowiło jeden roślinny organizm. Było jak monstrualnych rozmiarów nasiono, z którego kiełkowała niezliczona ilość pędów.
Dopiero w kole podbiegunowym obszar bujnych lasów i intensywnie soczystej zieleni ustąpił miejsca niskim, bladym trawom. W takich okolicach zdecydowała się wylądować Lue.
Po uprzednim zastrzyku, już na zewnątrz latającego spodka, Roe zaczerpnął kilka głębokich oddechów.
— Nie powiem, to miłe uczucie — powiedział wyraźnie odprężony.
— Co takiego, pogłębiony oddech?
— Miłe jest stąpanie znowu po ziemi oraz doświadczenie otwartej przestrzeni. — Mężczyzna wskazał na bladozielone podłoże i rozpostarł szeroko ramiona. — Do tego to uczucie lekkości w ciele…
— To grawitacja. Wspominałam, że jest tutaj nieco słabsza niż na Ziemi.
— Z tym uczuciem lekkości chodziło mi o taką przenośnię… — Roe puścił kobiecie oko i przysłonił ręką czoło, chroniąc twarz przed ostrymi promieniami słońca. — Daleko do zachodu? — zainteresował się.
Lue spojrzała na przegub swojej dłoni, gdzie posiadała przypięty przyrząd łudząco przypominający zegarek.
— Według czasu ziemskiego zachód nastąpi za trzydzieści dni, siedem godzin i piętnaście sekund.
— Ile?! — Mężczyzna wytrzeszczył oczy, po czym z powodu oślepienia promieniami słonecznymi się odwrócił. Wtedy zastygł zaskoczony. Daleko na horyzoncie zamajaczyły nieśmiałe krwisto czerwone smugi, odchodzące od złotego półkola, jakby wyłaniającego się z samej ziemi. Roe wskazał niespodziewany widok ręką.
— To jest… — zająknął się.
— To drugie słońce, które właśnie wschodzi nad planetą — wyjaśniła Lue.
— Dlaczego go wcześniej nie zauważyliśmy?
— Ty nie zauważyłeś. Ja wiedziałam o jego istnieniu. Do tej pory było skryte za innym ciałem niebieskim tego układu. Drugie słońce jest mniejsze od pierwszego.
— Ciekawe… I to by zapewne poniekąd wyjaśniało tak obfitą wegetację — zauważył Roe.
— To prawda. Obfitość promieni słonecznych dostarcza olbrzymiej ilości energii. Ponadto pod powierzchnią planety skrywają się oceany.
— Marzenie każdego ogrodnika…
— Korzenie tutejszych gatunków drzew są dłuższe niż ich pnie, które i tak osiągają niebotyczne rozmiary. Do tego gęste zalesienie sprawia, że wysoka roślinność jest odporna nawet na huraganowe wiatry.
W tym momencie Roe zwrócił uwagę na narastający pęd powietrza ze wschodu.
— Powiedziałaś huraganowe wiatry…? — zmarkotniał.
— Wraz ze wschodem słońca chłodniejsze powietrze nagrzewa się, co prowokuje gwałtowne reakcje atmosferyczne.
— Sugerujesz, że możemy się tu spodziewać niszczycielskich podmuchów wiatru?
— Tak.
— Zatem nie zabawimy w tym miejscu zbyt długo…?
— Co pewien czas będziemy się musieli przemieszczać.
— Cóż… — westchnął Roe. — Czyli nie zbudujemy domu…
— To będzie nasz dom. — Lue oparła się o śliską powierzchnię latającego spodka.
— Więc może przynajmniej pobawię się w cieślę i zmajstruję do naszego salonu w statku kosmicznym kilka gustownych mebli? — Mężczyzna uśmiechnął się. Lue spojrzała na niego z wyższością. Wyprostowała się jak podczas musztry i wyrecytowała rozkazującym tonem:
— Czas postawić sprawę jasno. Jesteśmy na nieznanym terytorium. Aby sprostać wyzwaniom, obejmuję przywództwo. Nie pytany, nie odzywaj się do mnie. Wydane rozkazy wykonuj bez pytań.
Roe wlepił w Lue wzrok, jakby nagle dostrzegł w jej osobie kogoś innego. Ona także nie spuszczała z niego oczu. Dłuższy czas spoglądali na siebie niczym para rywali szacujących zdolność bojową przeciwnika. Wreszcie mężczyzna wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Wal się suko szarych.
— Więc odmawiasz? — zapytała hardo Lue.
— Powiedziałem wal się szara suko. — Nagle Roe zobaczył w kobiecie naprzeciw uosobienie tego wszystkiego, co w ostatnim czasie zdążył tak znienawidzić. Ludzie, którzy przetrwali pierwszą fazę inwazji na Ziemię bynajmniej nie walczyli solidarnie w ruchu oporu. Walczyli głównie sami ze sobą o to, co pozostało i przede wszystkim o dominację nad sobą nawzajem.
— Podporządkuj się dla własnego dobra, albo zginiesz! — natarła Lue. W jej głosie ponownie zadrgała nuta gniewu. W odpowiedzi Roe splunął jej pod nogi.
— Nie tacy jak ty próbowali mną ostatnio rządzić — warknął. — Chcesz wiedzieć, gdzie teraz są, albo raczej co z nich zostało?
— To groźba?! — Kobieta coraz bardziej podnosiła głos. W końcu i Roe nie wytrzymał, przez co wybuchł: