E-book
4.41
Eel — Genesis

Bezpłatny fragment - Eel — Genesis


Objętość:
266 str.
ISBN:
978-83-8221-440-6

Redakcja i korekta części pierwszej: Maria Osińska

Projekt okładki: Marta Frąckowiak

e-wydanie pierwsze 2018

Kontakt: bookbonk@gmail.com

Część I — Wiara

Prolog

— Masz jedną nową wiadomość, Max.

— Odtwórz.

— Mówi Alla, musisz się ze mną w końcu spotkać. To naprawdę ważne, powtarzam, to ważne! Nie możesz mnie ciągle unikać. Tu może chodzić o moją córkę! Myślę, że złapałam właściwy trop. Przez wzgląd na dawne czasy pomóż mi.

I. Ziemski padół

Max zręcznie usunął ostatnią igłę akupunkturową z ramienia pacjentki. Srebrny materiał powędrował do szklanego pojemnika, a w przestrzeni gabinetu rozbrzmiał cichy metaliczny odgłos.

Terapeuta położył na nadgarstku kobiety swoją dłoń. Jego trzy palce znalazły się na tętnicy promieniowej. Pod opuszkami odbierał miarowy puls, wczuwał się w jego subtelny rytm — kod życia i zdrowia zrozumiały tylko dla nielicznych. Tym razem tętno przywodziło na myśl skaczącą żabę.

— Wszystko jest na najlepszej drodze — oznajmił łagodnym głosem. Już zamierzał puścić rękę, gdy naraz dodał: — Proszę jeszcze chwilę poczekać.

Max mocniej oparł palce na tętnicy. Wziął pełniejszy oddech, zamknął oczy i wszedł na głębszy poziom doświadczenia dostępny tylko jemu. Przeniknął umysłem sieć meridianów. Początkowo rozmazany obraz nabierał wyraźniejszych kształtów: latarnia morska, jaśniejący w świetle złocisty piasek i niezmierzony morski krajobraz przyozdobiony w łagodne fale. Max usłyszał leniwy skrzek szybujących w powietrzu mew. Poczuł rześką morską bryzę. Uśmiechnął się z zadowoleniem — odbierał wyjątkowo szczęśliwe chwile z pamięci pacjentki zapisane w jej cielesnej strukturze. Otworzył oczy, spojrzał na leżącą na kozetce kobietę, po czym przyjaźnie i ciepło się do niej zwrócił:

— Jak wspominałem, wszystko jest na dobrej drodze, pani Smith. Nadal prosiłbym jednak, aby się pani nie przemęczała. Lecz zaręczam, że za miesiąc, góra dwa, będzie pani mogła do woli zażywać morskich kąpieli.

Starsza kobieta z siwymi włosami, obciętymi niemal przy samej skórze, zmroziła terapeutę wzrokiem i szorstko rzuciła:

— Nienawidzę morza.

Usłyszawszy to, Max zastygł z krzywym uśmiechem na twarzy, zupełnie jakby wyciągnął trefny los.

— Skończyliśmy, mogę już iść? — dodała ze zniecierpliwieniem w głosie kobieta.

— Tak, oczywiście… Dłużej pani nie zatrzymuję. Do zobaczenia pojutrze o tej samej porze. — Max odstąpił od kozetki i usiadł przy białym biurku za parawanem. Usłyszał łagodny dźwięk rozsuwających się automatycznych drzwi. W gabinecie został sam. Zdegustowany popatrzył na swoje dłonie. Odkąd podjął pracę w placówce Feniks, jego niezwykły dar coraz częściej go zawodził. Nawet więcej: drwił sobie z niego, obdarzając fałszywymi wizjami. Dlaczego tak się działo? Czy to wina tego, że on, Maximilian Jołat, przeszło dwieście lat przeleżał w zamrażarce, aby doczekać czasów, gdy jego genetyczna skaza nie będzie się wiązać z przedwczesną śmiercią? Czyżby zamrożeniu uległy także jego paranormalne zdolności? Max pokręcił z niezadowoleniem głową. Pomyślał, że cokolwiek spowodowało ułomność jego niezwykłego daru, na razie nie należało się z nim obnosić, aby oszczędzić sobie dalszych upokorzeń.

Rozważając to, wcisnął jeden z całej gamy guzików na blacie biurka. Wysunęła się z niego szuflada ze szklanką pomarańczowej musującej cieczy. Mężczyzna pochwycił naczynie i niespiesznie wypił. Co prawda w obecnych czasach jeszcze nie wynaleziono leku na jego chorobę, ale przynajmniej coś, co trzymało ją w ryzach.

Ten przeklęty wadliwy gen z chromosomu szóstego, kodującego białka układu zgodności tkankowej — myślał Max o swoim defekcie, ocierając usta z resztki słonawego napoju.

Naraz łagodne, bladoniebieskie światło w pomieszczeniu uległo przyciemnieniu. Oznaczało to koniec pracy na dzisiaj. Max wyświetlił na blacie biurka aktualną prognozę pogody. Znowu zapowiadano kwaśne deszcze. Zdjął biały fartuch i przebrał się w długi czarny płaszcz z połyskującego śliskiego tworzywa. Z kapeluszem w ręku wyszedł na korytarz. Mijał rzędy bliźniaczych przeszklonych drzwi, aż dotarł do windy, którą z trzeciego piętra zjechał na parter.

— Witaj ponownie, Maksimilianie Igłowiczu! — Kokieteryjny głos należał do recepcjonistki Katrin, szczupłej brunetki zawzięcie piłującej wielobarwne paznokcie imponującej długości.

— Igłowiczu? — podchwycił Max. Uśmiechnął się i mocno ściągnął brwi, aby spotęgować wrażenie zdziwienia. — Nie, nie pochodzę z Rosji, próbuj dalej. — Puścił jej oko.

— Ostatnio zamówiłeś na naszej randce boeuf Strogonow, więc pomyślałam…

— To było niezobowiązujące spotkanie towarzyskie, które sama zaaranżowałaś — uściślił mężczyzna, poszerzając jeszcze uśmiech. — A wspomniana potrawa była zamówiona z dedykacją dla miłośniczki długich cienkich plastrów polędwicy wołowej zasmażanej z cebulką i pieczarkami.

— Och… To miłe, doceniam i wybaczam nawet to, że potrawa została wydrukowana w drukarce 3D. — Tym razem to recepcjonistka puściła oko i jakby od niechcenia, dodała: — Wyskoczymy gdzieś znowu razem, Max?

— Może w przyszłym tygodniu — oświadczył leniwie. — Ta moja głodowa pensja… Wiesz, że nawet drukowane potrawy zamawiane na mieście nadwyrężają mój budżet.

— Dzisiejsi mężczyźni… — Katrin przeciągle ziewnęła. — Jestem pewna, że masz u siebie jeden z tych nowszych modeli kochanek robotów, i to jest powód odmowy.

Max wzruszył ramionami. Założył kapelusz i stanął przed drzwiami obrotowymi prowadzącymi na zewnątrz budynku.

— Gdybyś jednak zmienił zdanie, to znasz numer — szepnęła zalotnie recepcjonistka i już poważnym głosem dodała: — Nie zapomniałeś o czymś, Max?

Mężczyzna zastygł przed drzwiami.

— O pocałunku w policzek? — rzucił przez ramię.

— Awaryjna identyfikacja zmiany miejsca położenia, Max — oświadczyła bezbarwnym głosem.

— Jeszcze tego nie naprawili? — Mężczyzna spojrzał w zadumie na drzwi karuzelowe.

— Nie.

Terapeuta okręcił się na pięcie. Podszedł do białego biurka, za którym siedziała recepcjonistka. Nad blatem ustawił lewą dłoń wnętrzem do dołu. Na biurku błysnęła zielona lampka i dobył się z niego sygnał dźwiękowy.

— Droga wolna, Max… — Kobieta wskazała pilnikiem kierunek na ulice miasta.

Niebawem mężczyzna przemierzał krótki odcinek przestronnego chodnika w drodze do transportu publicznego. Zgarbił się lekko i postawił wysoko kołnierz płaszcza. Była chłodna listopadowa noc. Do tego wiał przenikliwie zimny wiatr, który zacinał rzęsistymi kroplami deszczu. Ponurą aurę rozjaśniały setki neonów jarzących się wielobarwnym światłem i reklamujących wszystko, co można sobie wyobrazić. Zawieszono je na dominującej w mieście niskiej zabudowie. Brak wysokościowców był nowym trendem w miejskiej architekturze, mającym zmniejszyć straty wywołane falą uderzeniową w razie nuklearnego ataku. Po drodze Max częściej niż ludzi mijał gęstą sieć kamer, które monitorowały mieszkańców. W powietrzu przemykały niczym trzmiele miniaturowe drony z zadaniem podglądania ludzi w najbardziej ustronnych miejscach.

Tak w dwudziestym trzecim wieku prezentowało się centrum Vancouver i większości miast Ameryki Północnej. Demokracja i niezbywalne prawa jednostki były już przebrzmiałymi ideami, które trafiły na śmietnik historii. W imię bezpieczeństwa ludzie wyrzekli się wolności. Na całym świecie prym wiodły rządy policyjne, w które wkomponowano technokratyczną strukturę. Do tego granice wpływów wszechwładnych korporacji były często wyraźniejsze niż granice państw.

A same państwa? W ciągu ostatnich dwustu lat cały dawny porządek świata rozsypał się jak domek z kart. Co było tego preludium? Czy wybuch brudnej bomby w Brukseli w połowie dwudziestego pierwszego wieku, który ostatecznie położył kres Unii Europejskiej? Może dopiero postępujący kryzys naftowy, upadek gospodarczy Rosji i całkowita anarchia w tym kraju? A może jednak nuklearny armagedon obu Korei, po którym pozostała z tych państw jedynie kupka radioaktywnego popiołu?

Max ominął kałużę, która umiejscowiła się w leju po bombie, będącym efektem niedawnej serii eksplozji ataków terrorystycznych, jaka wstrząsnęła Vancouver. Następnie wrócił do wspominania wydarzeń ostatnich dwóch wieków. Pomyślał, że komuś takiemu jak on, kto nagle wręcz zmartwychwstał w przyszłości, niezwykle trudno było odnaleźć się w aktualnym świecie. Równie trudno było zrozumieć genezę zaistniałych zmian. Choć jeszcze za czasów życia Maxa, przed jego zamrożeniem, czarne chmury już zbierały się nad ludzkością. Każda bowiem akcja rodziła reakcję. Zamachy terrorystyczne w Europie Zachodniej za sprawą islamskich ekstremistów stały się w pewnym momencie codziennością. W końcu rdzenni Europejczycy powiedzieli dość. Do władzy doszły nacjonalistyczne rządy, które prześcigały się w coraz radykalniejszych rozwiązaniach. Islam został w Europie prawnie zakazany, jednak konflikt tylko narastał. Europa i świat islamu pogrążyły się w wyniszczającej wojnie. Cały Bliski Wschód i północna Afryka zostały ostatecznie obrócone w ruinę. Gdy do wojny z Pakistanem przystąpiły Indie, sztandary z flagą półksiężyca ostatecznie rozerwano na strzępy. Świat islamu skapitulował. W tym czasie Stany Zjednoczone wchłonęły Kanadę i znaczną część Syberii, dzieląc się nią z Chinami. Południowa i środkowa Afryka, podobnie jak Ameryka Południowa, w wyniku serii lokalnych konfliktów stały się ziemią bezprawia. Wśród ogólnego chaosu pozostały nieliczne enklawy dobrobytu nietknięte zawieruchą wojny, jak Australia czy Nowa Zelandia.

Tymczasem razem z nieliczną grupą przechodniów Max wkroczył na peron. Zamiast pociągu i torów znajdowała się tu gigantyczna rura ustawiona w poziomie i przymocowana do ziemi. Zawierała ona szereg odizolowanych od siebie kapsuł służących zarówno do przewozu towarów, jak i ludzi. Max zajął siedzące miejsce w jednym z takich pojemników i wkrótce mknął z zawrotną prędkością na drugi koniec miasta.

Podróż zajmie kilka minut. W tym czasie prześledzone zostaną dane biometryczne z czipów pasażerów. Szczegółowe skanowanie określi wszelkie parametry życiowe, w tym wskaże możliwość zakażenia jednym z wielkiej liczby nowych patogenów — chorób, jakie nawiedziły świat za sprawą inżynierii genetycznej. Zaawansowane systemy z fotela zbadają fale mózgowe i ocenią nastrój pasażerów. Jednostki przejawiające silne stany depresyjne, lękowe czy zwykły gniew zostaną odizolowane. Dojdzie także do odczytania dialogów przeprowadzonych z innymi ludźmi. Treść rozmów zostanie przeszukana pod kątem kluczowych pojęć, takich jak niezadowolenie, krzywda, niesprawiedliwość, terroryzm. Wyśledzone będą nawiązane wbrew prawu znajomości. Bowiem w rzeczywistości powszechnej inwigilacji na nawiązanie każdej nowej bliższej zażyłości należy uzyskać pozwolenie. W otwartej przestrzeni publicznej z nieznanymi osobami dozwolony jest wyłącznie powierzchowny kontakt, żadna głębsza wymiany myśli czy planowanie wspólnych działań. Poznawanie ludzi i uzyskiwanie zgody na pogłębianie kontaktów odbywa się wyłącznie za pośrednictwem sieci komputerowej. Przy czym dawny globalny Internet przestał istnieć. Stworzono sieć odseparowanych od siebie systemów o odmiennej skali inwigilacji, przeznaczonych dla różnych rangą użytkowników.

A ranga Maxa? Był zwykłym pracownikiem, swego rodzaju zmarzliną z minionej epoki, którą odmrożono i ze względu na ponadprzeciętne zdolności wtłoczono w tryby społecznej machiny. Miał szczęście, ponieważ gdyby po swoim wskrzeszeniu nie przeszedł pomyślnie testów, jako jednostka nieprzydatna zostałby ponownie zahibernowany lub skierowany do miejsca pracy w zdegradowanym środowisku.

Na miano wygnańca nie mógłby liczyć. Pasmo wojen nuklearnych, chemicznych czy z użyciem broni biologicznej zostawiło na Ziemi bolesne piętno. Drastycznie zmniejszył się areał upraw, a ich jakość uległa pogorszeniu mimo znacznego rozwoju technologii. Ponadto z powodu powszechnej mechanizacji praca stała się towarem deficytowym. Zaś ludzie pozbawieni zatrudnienia i stałych dochodów postrzegani byli jako element wywrotowy, niemający prawa bytu. Dlatego aby utrzymać społeczeństwo w ryzach i względnym dobrobycie poziom populacji wielu państw był ściśle kontrolowany. Każda para, której związek został zaakceptowany, miała prawo posiadania od jednego do trójki dzieci, w zależności od przewidywanego potencjału genetycznego potomstwa. Populację wzbogacały także relikty przeszłości, jednostki takie jak Max, zwane pogardliwie zimniakami bądź mamutami.

Kapsuła zatrzymała się w dzielnicy mieszkalnej. Max opuścił owalny pojemnik i w coraz większych strugach deszczu szedł do swojego domu. Jednego z tysięcy ustawionych w rzędzie, bliźniaczo do siebie podobnych srebrnych kontenerów; tworów, które poza tym, że były przeznaczone do zamieszkania, charakteryzowały się odpornością na atak biologiczny oraz chemiczny i w pewnym zakresie chroniły przed promieniowaniem.

Czip w lewej dłoni Maxa otwierał wszystkie drzwi w mieście, do których posiadał odpowiednie kody. W ten sposób mężczyzna znalazł się w swoim mieszkaniu. Było to znacznych rozmiarów pomieszczenie bez okien, w którym znajdowały się salon, jadalnia, łóżko oraz — rzecz jasna — kamera. Brak ścianek działowych sprawiał, że na jeden kontener wystarczało jedno oko Wielkiego Brata.

— Witaj, Max. — W przestrzeni rozległ się ciepły kobiecy głos. — Masz jedną nową wiadomość, Max.

— Czy nadawczynią jest Alla? — zapytał zmęczonym głosem mężczyzna.

— Zgadza się, Max. Czy mam odtworzyć?

— Skasuj wiadomość.

— Jak sobie życzysz, Max.

Mężczyzna odwiesił na stojak płaszcz, z którego obficie ściekały stróżki wody. Pozbył się okrycia głowy i odwzajemnił spojrzenie Eele13XV — kobiecego SI, które, co tu dużo mówić, zastępowało mu żonę. Ta mechaniczna postać wyglądała zupełnie jak kobieta — w przypadku tego konkretnego modelu niezwykle piękna, młoda, o nienagannej figurze, blond lokach, pełnych ustach i wielkich niebieskich oczach. Do tego miała niezaprzeczalne walory: drukowała jedzenie, sprzątała, na życzenie zmieniała osobowość. Jako kochanka robot robiła oczywiście coś jeszcze i nigdy nie zasłaniała się wymówką, że akurat boli ją głowa.

— Jesteś głodny, Max? — zapytała przymilnie Eele13XV. Mężczyzna padł na łóżko i oznajmił ciężkim głosem:

— Jakoś nie mam apetytu. Zdejmij mi buty.

— Oczywiście, Max…

Mężczyzna poczuł, jak obuwie opuszcza jego stopy, które następnie uraczył delikatny masaż.

— O tak… — jęknął z rozkoszy. — Wiesz, jak mi dogodzić…

— Wiem, Max…

Eele13XV umiejętnie przesunęła dłonie na łydki mężczyzny i dalej do jego kolan. Na tym bynajmniej nie poprzestała.

— Jaka mam dzisiaj być, Max? — pytała z coraz większą słodkością.

— Wiesz jaka… Ten sam program co zawsze… Ale najpierw zagramy w szachy. — Mężczyzna z wolna usiadł na łóżku, zgarbił się, podrapał po brodzie i dodał: — Wybieram czarne figury.

— Oczywiście, Max. Jaki mam przyjąć tryb?

— Ten sam co zwykle.

— Lubisz wyzwania, Max. Ustawiam tryb arcymistrz. Max?

— Tak?

— Znowu przegrasz, Max.

Zapełniona figurami szachownica szybko pustoszała ogałacana z czarnych pionków, skoczków i gońców. Męski gracz obserwował tę nierówną walkę ze stoickim spokojem. Wiedział, że ostatecznie to on poczuje się zwycięzcą, jego rywalką była bowiem postać, nad którą sprawował całkowitą kontrolę. Jednak ta absolutna władza smakowała lepiej, gdy nie była aż tak oczywista.

— Szach-mat, wygrałam, Max. — Eele13XV postawiła na planszy swojego hetmana i opromieniwszy twarz pięknym uśmiechem, delikatnie przyklasnęła w dłonie. Mężczyzna popatrzył posępnie na białe i czarne figury szachowe, po czym przeniósł wzrok na zasłonięte skąpym stanikiem piersi kochanki robota.

— Lubię, gdy wygrywasz — odezwał się wyjątkowo niskim głosem. — Wtedy wydajesz się bardziej prawdziwa, ludzka, więcej warta…

— Och, Max…

— Uruchom program 01AX bez zbędnych dodatków.

Eele13XV bez słowa uklękła przy łóżku. Zdjęła swoją bieliznę i podwinęła spódnicę mini, w którą była ubrana. Wypięła pośladki, oparła łokcie na łóżku i wyszeptała namiętnie:

— Jestem gotowa, Max…

Niebawem mężczyzna był w niej. Gładził pokryte sztuczną skórą, syntetyczne, jędrne ciało robota. Kochał się z Eele13XV, starając się zapomnieć, że to ona. Z każdą chwilą tej miłości był myślami coraz dalej od kochanki robota.

— Och, Max… — jęknęła Eele13XV. Mężczyzna zatopił twarz w jej blond lokach.

— Powiedz, jak się teraz nazywasz, powiedz…

— Jestem Alla, och, Max, jestem Alla.

— To już…

— Nie przerywaj!

— To już, powiedz to, powiedz…

— Daj mi dziecko, Max! Daj dziecko swojej Al! Zrób to, Max!

— Alla… — Mężczyzna stoczył się na podłogę. Leżąc na wznak i ciężko dysząc, patrzył bez wyrazu w srebrny sufit stanowiący jednocześnie źródło światła.

Ten przeklęty gen chromosomu szóstego — myślał Max. To przez niego w starym świecie musiał podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu. Wyrzekł się ojcostwa, aby nie przekazywać swojej skazy kolejnym pokoleniom. Zrezygnował ze swojego największego marzenia, natomiast w nowym świecie nie miał już marzeń. Jedynie tęsknie wyglądał za tym, co bezpowrotnie utracił. Za nieziszczonymi pragnieniami. Lecz choć nadzieja umarła, on ciągle żył. I co raz musiał opuszczać świat fantazji, aby nie oszaleć.

— Alla… — wspomniał swoją dawną miłość i spojrzał na Eele13XV, której kazał ją imitować.

— Tak, Max?

— Wróć do poprzedniego programu.

— Jak sobie życzysz, Max.

— Jak się teraz nazywasz?

— Jestem Eele13XV, Max.

II. Namaszczenie chorych

Na kozetce spoczywał mężczyzna rasy czarnej. Podobnie jak ostatnia wczorajsza pacjenta Maxa, był lekarzem przychodni Feniks, rządowej placówki przeznaczonej dla prominentnych obywateli Vancouver.

Max usunął ostatnie igły z czoła pacjenta. Usiadł na obrotowym krześle. Dobrodusznie się uśmiechnął i oznajmił:

— Zakończyliśmy zabieg. Jak pan się czuje, panie Johnes?

— Ależ mówmy sobie po imieniu, mamy do tego prawo, jestem Bill! — odparł z entuzjazmem mężczyzna na kozetce i wyciągnął przed siebie otwartą dłoń.

Max chwycił ją niespiesznie. Gdy pacjent nie zamierzał zwolnić uścisku, skierował na niego pytający wzrok

— Po ostatnich zabiegach znacząco zredukowałem liczbę przyjmowanych medykamentów — kontynuował żywiołowo Bill — a mimo to poprawiła się moja kondycja, samopoczucie i chyba nawet wygląd!

— To budujące, miło mi to słyszeć… — odparł kurtuazyjnie Max, próbując co chwilę delikatnie wyszarpnąć swoją dłoń z uścisku. Bezskutecznie.

— Jednak wiadomo mi, że możemy posunąć się w terapii jeszcze dalej. — Bill wyszczerzył śnieżnobiałe zęby. — Przejrzałem twoje akta, Max. Oto siedzi przede mną mistrz jednej igły z dwudziestego pierwszego wieku! Ten, który za pomocą pojedynczego nakłucia potrafił czynić cuda nie tylko z ludzkim ciałem, ale i… — Bill zawiesił głos — …umysłem — dodał tajemniczo. — Zdejmowanie bolesnych traum, wyciąganie z ciężkiej depresji. Jesteś prawdziwym magikiem, Max!

— Może kiedyś trochę nim byłem… — powiedział bez przekonania terapeuta i zaprzestał walki o wyrwanie dłoni z uścisku Billa. Ten machnął zniecierpliwiony drugą ręką i ściszonym głosem cedził przez zęby:

— Ostatnio nie czuję się do końca sobą, Max… To znaczy przez większość czasu jestem oczywiście starym dobrym Billem, ale miewam momenty… — Odwrócił głowę w bok i ze zmarszczonymi brwiami spoglądał w lustro na ścianie, jakby zobaczył tam zniekształcony obraz siebie. — Sam nie wiem… Są takie chwile, jakby moja osobowość ulegała pewnej dezintegracji. Pomóż mi. I nie pierdol, że to niemożliwe, Max… — Pacjent spoważniał i ścisnął dłoń terapeuty tak mocno, jakby robił to żelazną klamrą, dając mu do zrozumienia, że przedstawił nie prośbę, a żądanie. Max dał za wygraną.

— Dobrze… zatem spróbujemy. Proszę spróbować się odprężyć.

— Doceniam to, Max…

Bill zamknął oczy i ułożył się spokojnie na kozetce, a siedzący obok mężczyzna wczuwał w ślizgający puls pacjenta, przywodzący na myśl pełzającego węża. Max co prawda obiecywał sobie już nie wchodzić na poziom wspomnień, czy to szczęśliwych, czy traumatycznych, lecz nie sposób było odmówić Billowi. Był on szefem tego poziomu i odmowa mogłaby to się wiązać z przykrymi konsekwencjami.

Naraz Max zobaczył pierwsze obrazy. Wielką, tonącą w mroku halę oświetlaną jedynie siateczką promieni słonecznych prześwitujących przez podziurawioną ścianę. Wyglądało to na ślady po kulach. W pomieszczeniu dostrzegł wokół siebie stłoczonych półnagich ludzi w łachmanach i unoszącą się w powietrzu zielonkawą mgiełkę. Wzdrygnął się. Zewsząd dochodził odgłos kaszlu, płaczu kobiet i gorzkie zawodzenie. Nagle brama została otwarta i do hali wkroczyła grupa żołnierzy. Odziani byli w kombinezony armii amerykańskiej, a ich twarze przysłaniały maski gazowe. Wymierzyli w ludzi gotową do użycia broń. Wszystko to działo się jakby w zwolnionym tempie, niczym obrazy wyświetlane na slajdach. Jednocześnie było to tak bezlitośnie realne. Max poczuł, że jakaś kobieta przytula go do swojej piersi, a jej ręce drżą. Pospiesznie wyszeptała mu coś do ucha, zdaje się, że po hiszpańsku. Jej trwożny szept zagłuszyła seria wystrzałów. Ludzie zaczęli krzyczeć bez opamiętania, po czym nastała martwa cisza. Kobieta, która tuliła Maxa, przygniotła go swoim bezwładnym ciałem. Max jest teraz małym, przerażonym chłopcem, nie może nabrać tchu, dusi się.

Terapeuta puścił dłoń Billa. Z tą chwilą wszystkie wizje zniknęły. Max potrzebował trochę czasu, aby odnaleźć się w dawnej rzeczywistości. Wciąż miał poczucie, że jego cząstka pozostała w tamtej hali, pośród martwych ludzi. Z trudem nabierał powietrze do płuc.

— Czy aby wszystko w porządku? — Bill zauważył jego niedyspozycję.

— Czy kiedy to się dzieje, ta… dezintegracja osobowości… — zaczął Max — czy ma pan wtedy problemy z oddychaniem? Omdlenia z tego powodu?

Pacjent wymownie złapał się za klatkę piersiową i szybko pokiwał głową, potwierdzając.

— W porządku… — Max w zamyśleniu sięgnął po opakowanie ze sterylnymi igłami. — To będzie jedno nakłucie — oświadczył chłodno i dodał: — Zanim nadejdzie spokój, zanim ciało uwolni zamkniętą w nim traumę, przez dwadzieścia cztery godziny może się pan czuć nieswojo. Bolesne wspomnienia mogą powrócić. Trzeba się będzie z nimi zmierzyć, ten ostatni raz, i trauma odejdzie.

— Trauma? — Zdziwiony pacjent wytrzeszczył oczy i warknął: — Jaka, u diabła, trauma?!

— Wolałbym…

— Mów, nie pierdol, tylko mów — uciął rozkazującym tonem Bill.

Cała jego ogłada w jednym momencie się ulotniła. Została zdjęta niczym chwilowo nałożona maska. Max zrozumiał, że ponownie nie pozostawiono mu wyboru. Skojarzył obrazy z zaobserwowanej wizji z wydarzeniami ostatniego wieku i rzekł:

— Pana rodzina pochodzi z Meksyku, prawda? To, co wydarzyło się tam kilkadziesiąt lat temu… Te czystki na granicy ze stanem Arizona…

Z powodu narastającego zdziwienia gałki oczne Billa prawie wychodziły z orbit. Niezrażony Max kontynuował:

— Byli tam internowani ludzie, a pan jako dziecko był jednym z nich. Była tam też pana matka. Ona nie przeżyła, prawda?

Leżący na kozetce pacjent silnie przetarł oczy, jakby się budził z głębokiego snu. Powoli usiadł. Patrząc tępo w podłogę, uśmiechnął się z przekąsem i kilka razy pokręcił z niedowierzaniem głową.

— Już dobrze… — powiedział łagodnie Max. — To boli, ale ten ból odejdzie, wystarczy jedno nakłucie…

— Zostaw mnie — syknął Bill i wyciągnął przed siebie otwarte dłonie, jakby za ich sprawą budował przed sobą niedostępny mur odgradzający go od terapeuty. Raz jeszcze pokręcił głową. Wstał i bez słowa zaczął się ubierać. Na odchodne, zrezygnowany, rzucił przez ramię:

— Wy, zimniacy, nie jesteście do końca normalni. A z ciebie jest naprawdę popierdolony gość, Max. To, co tu zaszło… Będę musiał to zgłosić. — Spojrzał z ukosa na terapeutę. — W życiu nie byłem na pograniczu z Meksykiem, a moja matka ma się wręcz wyśmienicie — powiedział Bill i wyszedł na korytarz.

Pozostawiony sam ze sobą, Max splótł ręce z tyłu głowy. Nie myślał o niczym, jego umysłem zawładnęła pustka. Siedział tak dłuższy czas, spoglądając smętnie na przeciwległą ścianę ozdobioną lustrem. Przed momentem przeglądał się w nim Bill, miał nietęgą minę, wydawało się, że patrzył na niepożądaną osobę. Dla odmiany Max patrzył w swoje oblicze bez wyrazu. Dobrze znał te rysy — twarz odmrożonego po dwustu latach czterdziestoczteroletniego obecnie mężczyzny z przedwczesną siwizną na skroniach. Te smutne, piwne oczy. Lekko obniżone kąciki ust i policzki, które szły im w sukurs ku dołowi. Czoło naznaczone głębokimi poziomymi bruzdami. W lustrzanym odbiciu widział postarzałego człowieka. Lecz wewnętrznie czuł się starcem już od dawna. Podpierał się, niczym laską, wspomnieniami przeszłości oraz nędzną wolą przetrwania i sam sobie dziwił, że jeszcze nie upadł.

W porze lunchu na stołówce do samotnie spożywającego posiłek Maxa dosiadła się recepcjonistka Katrin. Swoim zwyczajem uczyniła to bez zaproszenia, za to z szerokim uśmiechem na ustach, który prawie nie schodził z jej drobnej, trochę szczurzej twarzy.

— Wmuszasz w siebie sam ryż? — zapytała z wyrzutem, patrząc na niezbyt wyszukane danie na talerzu Maxa.

— Dodałem trochę sosu sojowego — odparł bez przekonania.

— Umartwiasz się niczym jakiś starożytny mnich! Za to ja nie zamierzam sobie żałować.

Katrin potarła dłońmi kilkanaście kolorowych obręczy zdobiących jej przedramiona. Pochwyciła sztućce i zwiesiła je nad imponującym bukietem gotowanych warzyw z jaskrawo niebieskim sosem.

— Mmm… Nebo w genbie — wydukała niewyraźnie, gdy wzięła się za smakowanie swojej obiadowej porcji. — A odnośnie do nieba… Ponoć ukończono już projekt odtwarzania warstwy ozonowej na Ziemi. Słyszałeś o tym, Max? Oczywiście nie ma żadnych szans na to, aby projekt wszedł w życie, ale… jego elementy mogą być podobno wykorzystane do rekonstrukcji atmosfery Marsa. — Katrin zamilkła na moment, z uwagą nadziewając na widelec pomidor i z przesadną pasją rzekła: — A Chińczycy założyli kolejną bazę na Czerwonej Planecie! Jak nic będzie z tego wojna! Coraz bardziej doceniam fakt, że mój kontener mieszkalny znajduje się tuż przy schronie przeciwatomowym, Max!

— Właściwie to zjadłbym kawałek brokuła… — Mężczyzna skupił wzrok na daniu kobiety. — Byłabyś tak łaskawa…?

— Ależ proszę, nie krępuj się! — Katrin udzieliła poczęstunku warzywami i mówiła dalej: — A może interesujesz się sztuczną inteligencją, Max?

On obojętnie wzruszył ramionami.

— Otóż… Chodzą plotki, że wszystkie odseparowane od siebie koordynaty jednostek SI mają zostać podporządkowane centralnemu komputerowi. Więcej! Wszystkie czipy, jakie mamy powtykane w łapy, także zostaną sprzężone z centralnym systemem! I to tylko kwestia czasu, kiedy to tranzystorowe ustrojstwo zacznie czytać nasze myśli, zasysać je i w ich miejsce przesyłać swoje własne instrukcje! Staniemy się armią cyborgów-zombie!

— Gdybyś była tak dobra, Katrin, to jeszcze liść sałaty…

Katrin spoważniała i tym razem odezwała się kwaśnym, ściszonym głosem:

— Wiem, że cofnęli ci przydział na lepsze żarcie na stołówce. Wszystkie komunikaty przechodzą przez moje stanowisko pracy. Ale, Max, ostatnio wygadujesz pacjentom straszne bzdury… Uzbierałeś sporo punktów karnych. Nie idź tą drogą, bo wylądujesz w miejscu, które ci się nie spodoba… Dobrze ci życzę, Max.

— Masz rację, Katrin. — Mężczyzna nadział na widelec liść sałaty z jej talerza i przeniósł go na swój półmisek. — Lepiej się nie wychylać i doceniać smak zieleniny. Cały czas staram się to sobie powtarzać…

— Jak mantrę, Max! Jak mantrę!

— Tak…

Naraz Katrin wyprostowała się na krześle i z zaangażowaniem oznajmiła:

— Pomówmy może o tych przeklętych terrorystach z organizacji Łazarz! — Przyklasnęła z uciechy w dłonie i syknęła: — Nienawidzę ich!

Max spojrzał zmęczonym wzrokiem w kierunku najbliższej kamery i zamierającym głosem wyrecytował:

— Łazarz to czyste zło, które zagnieździło się w naszej miłującej pokój i harmonię społecznej strukturze. Dla dobra nas wszystkich wyplenimy je…

— O tak! — pisnęła recepcjonistka i ściszonym głosem, jakby od niechcenia, dorzuciła: — Wiesz coś więcej o terrorystach…? A może jeszcze pomidorka, hmm?


*


Po skończonej pracy, późno wieczorem, Max wkroczył na ulice miasta, gdzie towarzyszyła mu, jak zwykle o tej porze, krzykliwa paleta neonowych barw. Było ich tu o wiele więcej niż przemieszczających się ludzi, skrytych za kapeluszami z szerokim rondem i w płaszczach.

Większość pracowników społeczności Vancouver wykonywała swoją pracę w domu. Komputer i krzesło to było wszystko, czego potrzebowali, aby realizować powierzone im obowiązki.

Wokół mieszkalnych kontenerów znajdowała się gęsta sieć dróg, które dla większości mieszkańców były jedynym miejscem do spacerów. Aby przemieszczać się dalej, tak jak Max, należało uzyskać specjalne zezwolenie. Także podróż kapsułami, jedynym szybkim środkiem transportu w mieście, zarezerwowana była dla nielicznych.

Mogłoby się wydawać, że ludzie nie zniosą takiego ucisku, ograniczenia praw. A jednak aby utrzymać taki porządek rzeczy, wystarczyły monitorujące wszystko kamery, jako kij oraz własna SI jako marchewka.

Na dłuższą chwilę uwagę Maxa przykuła reklama nowego modelu kochanki robota. Skąpo odziana, mechaniczna, kobieca postać monstrualnych rozmiarów na dachu budynku przyjmowała coraz bardziej wyuzdane pozy.

Max z pewnym niesmakiem pomyślał o współczesnym świecie, ale taki właśnie on był: pełen paradoksów. Z jednej strony zabraniało się zaczepienia na ulicy obcej kobiety, podarowania jej bukietu kwiatów i zaproszenia na randkę. Z drugiej strony istniało przyzwolenie na wszelkie perwersje w zaciszu swego monitorowanego domostwa. Dozwolone było uruchomienie w humanoidalnym SI każdego programu i zmuszanie go do najpodlejszych rzeczy, aby dać upust własnym frustracjom. Istniała także możliwość zagłębienia się w wirtualny świat, do złudzenia przypominający realny, gdzie bez zahamowań można było czynić każde okropieństwo.

Na tym właśnie oparł się system społecznej stabilizacji. Wentylem bezpieczeństwa było poluzowanie śruby, przyzwolenie dla wszelkich chorych fantazji. Obowiązywał tylko jeden warunek: całe to bagno, w jakim mógł nurzać się użytkownik, musiało zostać ograniczone do czterech ścian jego mieszkalnego kontenera, bez uszczerbku dla istot ludzkich.

Max rozpoczął podróż kapsułą. W owalnej konstrukcji bez okien, naszpikowanej czujnikami i elektroniką, czuł się jak w nowoczesnej trumnie. W tym miejscu bardziej martwy niż gdziekolwiek indziej. Ale do końca żywy nie czuł się właściwie nigdzie. Od czasu odmrożenia nie potrafił sie odnaleźć w nowym świecie. Czy to dlatego nie był już z Allą, kobietą ze swojego dawnego życia, z tą samą genetyczną chorobą, odmrożoną razem z nim w tym samym czasie?

Zapewne tak właśnie było. Przy Eele13XV mógł nie myśleć o tym, że kiedyś był coś wart, posiadał ideały, wierzył w świat i ludzi. Ta pasja została w nim jakby zamrożona. Żył w obecnej rzeczywistości, ale nie wierzył w nią. W towarzystwie Alli uświadamiał to sobie nad wyraz boleśnie. Kiedyś razem dokonali tak wiele, mieli tyle marzeń. Teraz jednak się okazało, że były to płonne marzenia, a świat poszedł własną drogą, niszcząc to wszystko, na co kiedyś wspólnie pracowali. Czy istniała możliwość, aby to odbudować? Max jej nie dostrzegał. Nawet więcej, posiadał przekonanie, że nie było na to żadnych szans.

W drodze do kontenera wspominał swoje dawne życie. Jego niezwykłe zdolności w uzdrawianiu ludzkich emocji i ciał przyniosły mu niegdyś prawdziwą sławę. Mimo młodego wieku przyjęto go w poczet międzynarodowego zespołu, gdzie w celach medycznych integrowano wszelkie dziedziny wiedzy, wliczając w to zarówno najnowsze osiągnięcia inżynierii genetycznej, jak i starożytne systemy lecznicze. Wizja była śmiała: stworzyć zupełnie nowy system medycyny, który wyeliminuje zaburzenia zdrowia ludzkości na każdym poziomie. Miała to być droga do powstania nowego wymiaru ludzkiego istnienia. Max oddał się temu projektowi bez reszty.

Również przesycona ideami naprawy świata Alla wspierała go w tych dążeniach, choć sama działała na innym polu. Jako komandos sił specjalnych z połowy dwudziestego pierwszego wieku była oficerem do walki z rujnującym świat bioterroryzmem. Mając dwadzieścia lat, poznał ją w klinice, gdzie zdiagnozowano u obojga tę samą chorobę genetyczną.

Ten przeklęty, wadliwy gen chromosomu szóstego. To on połączył Maxa i Allę i to przed nim uciekli do zamrażarek. Symptomy ich choroby zaczęły się już ujawniać, a obiecywano im, że remedium to kwestia najwyżej kilku dziesięcioleci.

Lat minęło jednak dwieście, a wraz z nimi odszedł stary świat. W nowym Max już nie decydował, kim zostanie. Skierowano go do pracy w przychodni w charakterze terapeuty. Był intrygującą zmarzliną z przeszłości — wciąż skuteczną, co go ratowało. Podobnie wykorzystano talenty Alli. Została detektywem z ponadprzeciętnymi uprawnieniami. Wymogi prawa jej nie krępowały — mogła je do woli obchodzić, a rozliczano ją jedynie z efektywności.

Max potrząsnął głową, jakby chciał odrzucić ścigające go natrętne myśli. Kiedy zamknęły się za nim automatyczne drzwi kontenera, usłyszał dźwięczny głos Eele13XV:

— Witaj, Max.

— Witaj — odparł beznamiętnie.

— Nie masz żadnych nowych wiadomości, Max.

— Rozumiem.

— Max?

— Tak?

— Masz jednego nowego gościa, Max.

III. Zwiastowanie

Mężczyzna zastygł w bezruchu. W rogu pomieszczenia zauważył siedzącą na krześle kobietę. Odziana była podobnie jak Max — w popularny na Zachodnim Wybrzeżu czarny płaszcz i kapelusz z szerokim rondem. Kobieca twarz o wyraziście nordyckich rysach nie wyrażała żadnych emocji. Błękitne oczy skrywały się za przyciemnianymi szkłami okularów. Max wiedział, że nie były to zwykłe okulary. Bez tego cudu techniki kobieta nie sforsowałaby drzwi kontenera.

— Witaj, Al. Może kawy? — zapytał z udawaną obojętnością gospodarz, gdy opuściło go uczucie zaskoczenia spowodowane odwiedzinami niezapowiedzianego gościa.

— Proponujesz mi napar z krzewu, który nie owocował od przeszło stu lat? — odparła równie bezbarwnie kobieta.

Max wzruszył bezradnie ramionami.

— Wybacz — powiedział. — Kiedy cię widzę, czasami zapominam, że to już nie ten sam świat, co kiedyś…

— I nie tacy sami my, prawda?

— Otóż to — przytaknął Max. — Ale skoro już się tutaj włamałaś… Czego się napijesz?

— Wiesz, że nie przybyłam tu gasić pragnienia. Wiesz też, że nie odejdę, dopóki nie zgodzisz się mi pomóc.

Max ciężko westchnął. Zdjął płaszcz i kapelusz, po czym opadł na łóżko. W tej chwili słodko przemówiła Eele13XV:

— Czy zdjąć ci buty i rozmasować stopy, Max?

— Masz się zamknąć — syknęła Alla.

Kobieta potarła oprawę swoich okularów i wykonała przed sobą kilka szybkich ruchów palcami, jakby naciskała widoczne tylko dla niej przyciski. Naraz zdezaktywowane ciało kochanki robota zwaliło się bezwładnie na podłogę.

— Nie musiałaś tego robić — oznajmił cierpko Max.

— Więc wstań, mój książę, i pocałuj swoją księżniczkę — zadrwiła kobieta. — Może przebudzisz ją ze sztucznego snu.

Nastała dłuższa chwila ciszy. W końcu Max z powagą rzekł:

— Wiem, po co przyszłaś, ale ten adres jest już nieaktualny. — Popatrzył zrezygnowany na Allę. — Coś się ze mną stało, coś… uległo zmianie. Nie wiem dlaczego, ale moje zdolności odeszły. W miejsce prawdziwych wizji pojawiają się bezsensowne obrazy nieprzypisane do właścicieli ciał, które badam. Mój dar mnie opuścił, Al.

Kobieta niespiesznie zdjęła okulary, odsłaniając błękit oczu, z których wyzierało pewne współczucie.

— Co się z nami stało, Max…?

Jej słowa zawisły w martwej ciszy. Mężczyzna nie odpowiadał, był zakłopotany.

Niebawem na twarzy Alli zamiast troski pojawił się surowy wyraz. Ponownie założyła okulary i w tym momencie, jakby stając się kimś innym, szorstkim głosem rzuciła:

— Nie przyjmuję tego, co mówisz, do wiadomości. Trafiłam na trop osób, które uprowadzają w Vancouver ludzi, aby przeprowadzać na nich eksperymenty. Dziś mija dokładnie rok, odkąd zaginęła moja córka. Jeżeli to oni ją porwali, ona nadal może żyć. Tego typu działania na żywych organizmach to często długofalowe przedsięwzięcia. I pomożesz mi, Max. Nie dlatego, że jesteś dobry, nie ze względu na dawne czasy i nie dlatego, że cię ładnie poproszę. Pomożesz mi z tego powodu.

Okulary Alli wyświetliły w przestrzeni pomieszczenia wirtualny obraz. Pionowy ciąg nazwisk i zaznaczonych przy nich krzyżyków. Jedno z nich było wyraźnie podświetlone.

— To jest… — Max niepewnie wskazał palcem swoje nazwisko, które wyróżniało się seledynową obwódką.

— To jest najnowszy spis osób nieprzydatnych dla społeczności miasta Vancouver, przeznaczonych do deportacji — oznajmiła lodowato Alla. — Jednostki te trafią na pływające miasto na Pacyfiku, do strefy skażenia. Przydzielone im zostanie zadanie rekultywacji zniszczonego środowiska. Szacowany czas przeżycia poszczególnych osobników wynosi do trzech lat.

Mężczyzna zwiesił ponuro głowę, a Alla z narastającą zawziętością mówiła dalej:

— Jeżeli więc nadal pragniesz wieść swoje żałosne życie w Vancouver i posuwać swojego robota, pomożesz mi i wykażesz się nadzwyczajną skutecznością. Tak, mogę wykasować z pliku twoje nazwisko, a nawet cofnąć ci punkty karne i uraczyć normalnym żarciem na stołówce. Zatem?

Mężczyzna podniósł wzrok i skupił go na okularach Alli. Nie mógł przeniknąć przyciemnianych szkieł, aby spojrzeć jej w oczy. Niegdyś bliska mu osoba stała się tak obca, jak obcy był otaczający go świat. A jednak ten świat to wszystko, co posiadał. I wolał trzymać się tych ochłapów niż nie mieć nic. Skrzywił się na twarzy i oświadczył:

— Wprowadź mnie w szczegóły sprawy.

— Nie traćmy czasu. — Alla wstała na równe nogi. — Wzywam zespół i wszystko wyjaśnię ci po drodze.


*


Max ani się obejrzał, a siedział w powietrznym transporterze startu pionowego tuż obok Alli i w otoczeniu grupy komandosów. Kobieta pospiesznie zaczęła mu tłumaczyć:

— U ujścia rzeki Fraser są stare doki. Nasz cel znajduje się w jednym z opuszczonych magazynów. Ukrywa się. To mężczyzna, nazywają go Izajasz. Bierze bezpośredni udział w łapankach ludzi. Kiedy go dorwiemy, nie będzie czasu na przesłuchanie. Wystarczy, że wykona jakiś nic nieznaczący gest, kichnie albo mrugnie kilka razy, i w ten sposób prześle alarm do gniazda. Ewakuują z niego personel i jednostki, na których dokonują eksperymenty. Wtedy wszystkie wiadomości wyciągnięte od Izajasza nie będą nic warte.

— Więc jaki jest plan?

— Zanim się zorientuje, sparaliżujemy go. Gdy będzie leżał sztywny i toczył pianę z ust, ty zrobisz swoje: wejdziesz w jego wspomnienia, zlokalizujesz gniazdo i podasz nam namiary.

— To trudne… To znaczy trudniejsze niż…

— Zamknij się! — warknęła Alla. — Stul pysk! Tym razem mnie nie zawiedziesz, stawka jest zbyt duża. Ogarnij się, zaraz lądujemy!

W niemal nieprzeniknionym mroku transportowiec prawie bezgłośnie wylądował nad brzegiem rzeki. Z pojazdu wyskoczyło sześciu ubranych w czarne kombinezony komandosów. Gestami dłoni Alla wydała im polecenia. Rozproszyli się i w ukryciu skradali między portowymi zabudowaniami.

— Idź za mną w odległości kilku kroków — szepnęła do Maxa Alla. — Pochyl się, patrz pod nogi i milcz.

Kobieta ruszyła w ślad za komandosami. Niebawem wszyscy dotarli do poszukiwanego hangaru i zajęli pozycje przy szeregu wybitych okien. W budynku było całkiem ciemno, nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy. Komandosi, w tym Alla, założyli na twarz elektroniczne gogle i wyciągnęli pistolety. Prowadząca grupę zajrzała do pomieszczenia, dokonała rozeznania i ponownie wykonała gesty ręką do podkomendnych. Każdy z nich zajął dogodną pozycję przy oknie i wycelował broń do wnętrza budynku. W absolutnej ciszy dało się słyszeć pohukiwanie sowy, a zaraz potem rozbrzmiała seria wystrzałów.

— Mamy go, wchodzimy — powiedziała pewna siebie Alla i zwinnie wskoczyła przez rozbite okno do hangaru. Max w napięciu podążył w ślad za nią. Przechodząc przez okno, głęboko zranił się szkłem w prawą dłoń. Ucisnął drugą ręką krwawiącą ranę i zmrużył oczy. Alla zaświeciła mu latarką prosto w twarz.

— Nie marnuj czasu. — Wskazała snopem zielonkawego światła latarki na skulonego mężczyznę pod swoimi stopami. — Dostał serię czystych strzałów. Czasem może trochę drżeć, to z powodu zesztywnienia mięśni. Ale zapewniam, że nigdzie się nie wybierze ani nie ugryzie. Jest twój.

Po drodze do sparaliżowanego mężczyzny Max potknął się o leżące na ziemi deski i stracił równowagę. Upadł tuż przy Izajaszu.

— Macie jakiś opatrunek? — Podniósł krwawiącą dłoń.

— Najpierw zrób swoje — odparła lodowato Alla.

Max popatrzył przez chwilę w jej stronę. Pomyślał, że w dawnym świecie też była twardą sztuką, ale potrafiła być też naprawdę słodka, podczas gdy obecna rzeczywistość uczyniła z niej monolit — zimną, nieczułą sukę. Opuścił rękę i wytarł krew o poły własnego płaszcza. Przeniósł wzrok na Izajasza, oświetlanego latarkami przez stojących w kręgu komandosów.

Po prostu zrób swoje, zrób to, jak dawniej — powiedział sobie w duchu Max i położył skaleczoną dłoń na nadgarstku sparaliżowanego mężczyzny.

Na moment popatrzył w oczy Izajasza. Odczytał w nich pogardę i strach. Szybko odwrócił wzrok. Tak, miał koło siebie człowieka, którego nie czekało w życiu już nic dobrego. Czym różnił się od niego w tym względzie sam Max?

Naraz pojawiły się pierwsze obrazy, które znaczył chaos. Urywek aktu miłosnego z jakąś kobietą i słowa, że nigdy jej nie opuści i na zawsze będą razem. Zaraz potem noc, inny czas — on składa kwiaty na jej grobie. Max czuł ten ból, jakby był jego własnym: ukłucie w sercu i… ucieczka do innych wspomnień Izajasza. Stara się, omijać te szczęśliwe i najdotkliwsze chwile, ale to trudne. Ciało pamięta przede wszystkim te zdarzenia, które zostawiły w nim piętno za sprawą silnych emocji. Emocje to potężna siła, a ciało musi to wszystko przyjąć i znieść. Ciało pamięta.

Wtem Max zobaczył nagich ludzi unoszących się bezwładnie w niebieskiej cieczy, w pionowych szklanych pojemnikach. Z ich ciał wystawały rzędy rur prowadzących do elektronicznych urządzeń. Takich kapsuł było tu wiele, całe szeregi. Izajasz przyglądał im się z uczuciem wielkiej nadziei. Brał w tym procederze udział nie dla zysku, lecz z powodu idei. Jakiej? To nie miało dla Maxa znaczenia. Z trudem zdołał przedrzeć się do trochę wcześniejszych wspomnień. Szedł wstecz, jakby po nitce tej samej emocji — nadziei Izajasza. Doszedł do jej narodzin. Była gwiaździsta noc. Izajasz stał obok zrujnowanego wesołego miasteczka. Silny wiatr wprawiał w kołowy ruch smętnie skrzypiącą karuzelę. On zaś wpatrywał się w otwartą klapę w ziemi. Były tam metalowe szczeble drabinki prowadzącej na dół i zielonkawe światło. Max znał tę okolicę.

Puścił dłoń sparaliżowanego mężczyzny. Przez pewien czas nakładały mu się przed oczyma obrazy z dwóch światów, obecne z hangaru i ze wspomnień Izajasza. Wirowało mu w głowie i w różnych częściach ciała czuł wędrujący ból niczym pełzającego, kąsającego go jadem węża. Był to efekt cudzych emocji, które wchłonął. One nie ulatniały się w próżnię. Zagnieżdżały się w Maxie, doświadczając go, a on musiał je w sobie przyjąć, nie miał wyboru. Ktoś silnie potrzasnął go za ramię, po czym lekko dwukrotnie spoliczkował.

— Podać ci coś wzmacniającego na otrzeźwienie? — zapytała Alla, tym razem, o dziwo, z pewną troską.

— Tak, poproszę… — odpowiedział słabym głosem Max.

Odczuł w ramieniu delikatne ukłucie i rozchodzące się z tego miejsca, z powodu wstrzykniętej cieczy, ciepło pod skórą. Klęcząc, oparł dłonie na kolanach, zwiesił głowę i czekał, aż podany środek zadziała.

— Powiedz, że się udało. Znalazłeś gniazdo?

Alla nie należała do osób cierpliwych. Max potwierdził skinieniem głowy. W odpowiedzi kobieta przyłożyła sobie lewą dłoń do twarzy i silnym głosem powiedziała:

— Zespoły Sokół Jeden, Dwa i Trzy w pełnej gotowości. Zaraz podam współrzędne. — Z nutą zniecierpliwienia zwróciła się do Maxa: — Podać ci coś jeszcze czy wreszcie wydusisz z siebie lokalizację?!

— Peryferia trzeciego dystryktu. — Max podniósł głowę. Odczuwał powolny nawrót sił. — Koło diabelskiego młyna jest w ziemi ukryte przejście. Tam trzymają tych ludzi… w szklanych pojemnikach…

— Obyś się nie mylił. — Alla obrzuciła klęczącego mężczyznę nieufnym spojrzeniem i dodała: — Wstawaj, lecisz z nami.

— Po co?

— Chcę, abyś był przy tym, jak odnajduję moją córkę.

Transportowiec z komandosami, Allą i Maxem na pokładzie poleciał na zachód miasta. Max w zadumie spoglądał przez okrągłe okno w dół, na rozświetlone neonami centrum Vancouver. Przez ostatnie dwieście lat miasto uległo olbrzymim przeobrażeniom i praktycznie w niczym nie przypominało dawnego. Dystrykty mieszkalne wypełnione były rzędami sześciennych kontenerów. W pozostałych dzielnicach stały magazyny w tym samym kształcie oraz masywne kopuły stanowiące centra instytucji państwowych i siedzib korporacji. Całość poprzeplatano siecią transportową błyskawicznie przemieszczających się kapsuł wystrzeliwanych niczym pociski w ciągnących się w nieskończoność rurach. Układ rur przypominał z lotu ptaka system krwionośny przerastający tkankę miasta. Lecz ich zasięg ograniczony był wyłącznie do centrum. W porównaniu z dwudziestym pierwszym wiekiem ludność Vancouver została znacząco zredukowana i utrzymywana na stałym poziomie. Niegdyś tętniące życiem przedmieścia zamieniły się w szeregi zrujnowanych domostw otoczonych wrakami samochodów i górami śmieci. Była to strefa zakazana, gdzie spotkać można było jedynie pozbawionych praw społecznych wyrzutków. Uzbrojone patrole miały rozkaz strzelać do nich bez ostrzeżenia.

Mimo woli Max wrócił myślami do Izajasza. Przez umysł przebiegały mu obrazy z życia sparaliżowanego mężczyzny, które wydarł z jego cielesnej struktury. Jak zdążył wywnioskować, Izajasz był jednym z tych ideowców, którzy dla wyższych celów dobrowolnie skazali się na banicję i zamieszkali na obszarach bezprawia. Przez chwilę Max zastanowił się, jakie to światłe ideały mogły usprawiedliwiać eksperymenty na ludziach. Nie wiedział tego i nie chciał wiedzieć. Nie po to wziął udział w tej akcji, żeby dochodzić czyichś intencji, nawet słusznych. Wszystko, czego pragnął, to jak najszybciej wrócić do swojego kontenera i aby wszyscy dali mu spokój.

Spojrzał z wyrzutem na Allę, która go tu przywiodła, w miejsce, gdzie nie powinno go być. Zdecydowanym tonem właśnie wydawała kolejne rozkazy podkomendnym. Najwyraźniej odnajdywała się w tym świecie o wiele lepiej niż on.

— Zespoły Sokół Jeden, Dwa i Trzy są już na miejscu. Skanery zlokalizowały pod ziemią znacznych rozmiarów otwartą przestrzeń. Właz do wnętrza kompleksu został zabezpieczony. Przygotujcie się na krwawą jatkę. Nie wiemy, ilu napotkamy przeciwników ani jakim uzbrojeniem dysponują, i nie będziemy marnować czasu na zwiad. Kluczem jest uderzenie z zaskoczenia. Znacie charakter wroga. Gdy zrozumie, że szambo się wylało, będzie chciał zniszczyć wszystko, nie bacząc na konsekwencje. Oni się nie poddadzą, a my nie zamierzamy brać jeńców. Gotowi na śmierć i zadać śmierć?!

Komandosi jak jeden mąż uderzyli pięściami w swoje torsy.

— A więc ruszamy! Nie oszczędzamy nikogo! Ruszamy na śmierć i zadać śmierć!

Transportowiec wylądował koło diabelskiego młyna, tuż obok trzech bliźniaczo podobnych pojazdów. Przy włazie prowadzącym do podziemi czekała w gotowości grupa kilkunastu komandosów.

— Idziesz ostatni — spokojnie zwróciła się do Maxa Alla i wcisnęła mu w ręce maskę gazową. — Załóż to — dodała, po czym wykonała gest w kierunku żołnierzy. Jeden z nich otworzył walizkę, w której były miniaturowe drony, klawiatura i ekran komputera. Wystukał zestaw komend. Drony poderwały się i zanurkowały w podziemnym kompleksie. Wszyscy założyli maski gazowe z masywnymi goglami i kolejno schodzili po metalowej drabince w ślad za lecącymi elektronicznymi urządzeniami.

Max stąpał ostrożnie. Oddychał ciężko i nerwowo spoglądał w dół. Całą przestrzeń poniżej wypełnił gęsty dym wypuszczony przez drony. Dzięki elektronicznym goglom Max widział członków oddziału w podczerwieni. Ponadto wyświetlał mu się obraz z kamer umieszczonych na dronach, uzupełniany przez mechanizm tworzący trójwymiarowe modele przestrzeni w czasie rzeczywistym.

Obrazy te przedstawiały bardzo długi korytarz z dwoma rzędami pojemników z nagimi ludźmi w środku. Na ten odpychający widok Max, jak na ironię, odczuł ulgę — prawidłowo odczytał doświadczenia Izajasza.

Naraz kamery ukazały kilka osób w cywilnych ubraniach. Dwie z nich, dusząc się, w konwulsjach padły na ziemię. Kolejne trzy, z maskami gazowymi i karabinami, zajęły pozycje obronne.

Padły pierwsze strzały. Gdy przestrzeń wypełnił grzmot detonacji granatu, Max skulił się i przylgnął do metalowej drabinki. Zaraz potem doszło do jeszcze jednego wybuchu. Max zastygł w bezruchu i w napięciu obserwował obraz serwowany mu przez drony. Na dole rozpętało się istne piekło. Eksplozje granatów zniszczyły część szklanych słoi i rozerwały znajdujących się w nich ludzi. Podłogę pokryła rzeka wody zmieszanej z krwią i kawałkami ludzkich ciał. Oddział Alli trafił na silny opór. Walki nie ustawały, wręcz przeciwnie, bitewny zgiełk narastał.

Max popatrzył w dół. Nie zobaczył nikogo. Wszyscy komandosi zniknęli już w dalszej części podziemnego kompleksu. Zebrał się w sobie i ruszył powoli w ślad za nimi.

Znowu skoncentrował się na obrazach z kamer. Zauważył osobę walczącą wręcz. Rzutem przez ramię obaliła przeciwnika na plecy. Błyskawicznie wyjęła pistolet i strzeliła mu prosto w twarz. Choć z powodu maski Max nie widział twarzy egzekutora, był niemal pewien, że była nim Alla. Wielokrotnie obserwował jej treningi i znał na pamięć wykonywane przez nią z kocią zręcznością sekwencje ruchów. Przez myśl przemknęły mu pytania, ile razy Alla dokonywała podobnych rzeczy w tym czy dawnym świecie? Czy było to dla niej równie proste i oczywiste jak dla niego wbicie w ludzkie ciało stalowej igły?

W końcu odgłosy wystrzałów zaczęły słabnąć, aż wreszcie całkiem ucichły. Zaś Max usłyszał w umiejscowionym w masce komunikatorze ciężki oddech, a następnie przerywany głos Alli:

— Teren oczysz… czony… Idź cały czas… przed siebie. Nie zdejmuj maski.

Max wykonał polecenie. Po pokonaniu ostatniego szczebla drabinki kroczył przez długi tunel znany mu już z własnych wizji i obrazu z kamer. Brodząc po kostki w krwawej cieczy, mijał wiele nagich, okaleczonych ciał, ofiar w cywilnych ubraniach i nielicznych martwych komandosów. Wszędzie było pełno rozbitego szkła. Z sufitu zwisały splątane zwoje poprzerywanych kabli i przewodów, z których strzelały snopy iskier. Zielonkawe oświetlenie to jarzyło się mocniej, to prawie gasło.

Po przemierzeniu tej upiornej scenerii na końcu pomieszczenia Max natrafił na Allę. Razem z jednym z komandosów bacznie śledziła ciągi cyfr na ekranie komputera stojącego na biurku. Oboje nie mieli już masek gazowych. Max także zdjął swoją. Zorientował się, że po gęstym dymie nie było śladu. Podszedł bliżej do Alli.

— Znaleźliśmy wykaz uprowadzonych osób — odezwała się głosem zdradzającym napięcie. Patrzyła w ekran z taką uwagą, jakby poza nim świat w ogóle nie istniał. — Są imiona, adresy, zdjęcia… — recytowała.

Max zauważył, że jej ręce lekko drżą. Nigdy nie widział jej w takim stanie. Nagle Alla wyprostowała się. Spojrzała mu w oczy i wpatrywała się w nie martwym wzrokiem.

— Moja córka… — wyszeptała głosem, w którym pobrzmiewały zarówno ból, jak i uczucie ulgi. — Nie ma jej tutaj, nigdy jej tutaj nie było…

Max podszedł do Alli jeszcze bliżej. O dziwo wznieciła się w nim iskra współczucia. Zapragnął objąć kobietę, która nie odnalazła córki, ale tylko krzepiąco położył jej dłoń na ramieniu.

— Jeżeli chcesz… Zostanę przy tobie jakiś czas… Nie powinnaś być teraz sama — przemówił.

Jego własne słowa zaskoczyły go.

IV. Wizja

Poza tym, że kontener Alli był większy i usytuowany w dzielnicy prominentów Vancouver, miał inne cechy odróżniające go od typowych siedlisk. W środku zamiast podstawowego zestawu metalowych mebli naszpikowanych elektroniką znajdowało się wyposażenie typowe dla luksusowego domu z dwudziestego pierwszego wieku: mahoniowe regały, kanapa obita naturalną skórą, ścienne obrazy, kryształowe lustra i żyrandole. I wreszcie podwójne łóżko będące niemal kopią tego, w jakim tak dawno temu sypiali razem Alla i Max.

W tym miejscu, które było niczym skansen, wspomnienia dawnych lat i wspólnie przeżytych chwil odżywały na nowo z wielką siłą. Czuli to oboje. Współgrało z tym ich zachowanie, które uległo jakby przeniesieniu w czasie. Na moment zniknął dzielący tę parę dystans i wyobcowanie.

Jako źródło światła Alla pozostawiła jedynie zapaloną lampkę nocną z bogato zdobionym abażurem, przez który przenikała delikatna czerwona poświata. Kobieta rozebrała się do naga, posłała całusa zainstalowanej w pomieszczeniu kamerze i położyła na łóżku obok nagiego Maxa. Długo leżeli przytuleni do siebie. Nie kochali się, nie składali na swoich ciałach pocałunków, nie szeptali czułych słów, nic nie mówili. Po prostu leżeli razem, każde z nich bez reszty zatopione w świecie własnych myśli, we wspomnieniach, w których potrafili być sobie tak bardzo bliscy, tak wiele lat. Obecny świat ich zmienił, nie pozostawiając złudzeń. Wiedzieli, że tutaj nic takiego nie miało prawa dłużej trwać.

Max obudził się z męczącego snu, w którym niczym gończe psy prześladowały go doświadczenia innych ludzi. Oszołomiony próbował sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Zauważył Allę. Siedziała na łóżku oparta o ścianę i w zamyśleniu paliła papierosa.

— Prawdziwy tytoń? — zapytał łakomie, gdy doszedł do siebie. Kobieta bez słowa podała mu otwartą paczkę. — Nie, dziękuję — odparł, lekko się uśmiechając. — Przecież wiesz, że zawsze wystarczał mi sam zapach. — Zaciągnął się dymem i zatopił twarz w blond włosach Alli. — Ten zapach też zawsze uwielbiałem…

— Sentymentalna noc. — Kobieta strzepnęła popiół do popielniczki i dodała: — Ty żyjesz przeszłością, dzień w dzień. Ja nie mogę sobie na to pozwolić.

— Twoja córka…

— Tak.

— Chcesz o tym porozmawiać?

— Z tobą o moim dziecku? Phi! — parsknęła Alla. — Nigdy nie chciałeś mieć dzieci, nawet o tym rozmawiać.

— Wiesz czemu…

— I znasz moje zdanie na ten temat, więc odpuść. — W głosie kobiety nie było gniewu, jedynie zrezygnowanie.

— Gdyby nie opracowano na czas technologii krioprezerwacji, zdajesz sobie sprawę, na co ją skazywałaś, swoją córkę… — bronił się Max.

— Dałam jej najlepszą rzecz, jaką byłam w stanie, dałam jej życie. — Alla zaczęła nerwowo pstrykać palcami. — I całą sobą wierzę, że moja córka nadal żyje. Ta wiara daje mi siłę. Dzięki niej nie zastanawiam się, nie oglądam za siebie, tylko działam.

— Byłem świadkiem.

Alla spojrzała z ukosa na Maxa i mrugnęła mu okiem.

— Spisałeś się dzisiaj — powiedziała.

— Więc nasza umowa…

— Tak, oczywiście. Nigdzie cię nie wyślą. Przecież i tak nie pozwoliłabym na to. Naprawdę myślałeś, że… — Kobieta popatrzyła na Maxa z pewnym wyrzutem. On odwrócił od niej wzrok. — A więc naprawdę pomyślałeś, że mogłabym cię całkiem skreślić. — Pokręciła lekko głową i wypuściła z ust kilka obłoczków dymu, które rozeszły się w szarą mgiełkę.

— Byłaś ze swoim ultimatum dość przekonująca — mruknął na swoje usprawiedliwienie Max.

— Cel uświęca środki.

— Zawsze lubiłaś to powiedzenie.

— Zawsze go nienawidziłeś.

— To nas poróżniło, takie drobiazgi?

— Zapewne wiele rzeczy, bardzo wiele… — odparła rezolutnie Alla.

— Czy coś nas jeszcze łączy?

— Wspomnienia, Max, wspomnienia z przeszłości. Tam jesteśmy my. Natomiast tutaj, teraz… To tylko złudzenie. Tak naprawdę tutaj nie ma już żadnych nas.

— Więc tylko tyle i nic więcej?

— Nie, jest coś jeszcze… — Alla zgasiła papierosa w popielniczce. — Jest coś jeszcze, Max… — powiedziała w zamyśleniu i położyła się plecami do mężczyzny, nakrywając się kołdrą.

Max siedział dłuższy czas w absolutnej ciszy. Jak zahipnotyzowany spoglądał w czerwony abażur nocnej lampki. Z zadowoleniem pochłaniał powoli ulatniający się z pomieszczenia zapach tytoniowego dymu. Rozejrzał się. Wnętrze przywodziło mu na myśl jego niegdysiejszy dom. Było tu tak kojąco, zupełnie jak za dawnych lat.

Odetchnął głębiej i popatrzył na Allę. Pogładził delikatnie dłonią jej włosy, następnie policzek. Nie reagowała, najwyraźniej usnęła. Ostrożnie odkrył zakrywającą ją kołdrę i przyjrzał się kobiecej sylwetce. Dzięki systematycznym ćwiczeniom czas był dla ciała Alli niezwykle łaskawy.

Wyciągnął dłoń, aby pogładzić piersi. Zamiast tego jego ręka niepewnie spoczęła na nadgarstku kobiety. Wiedział, że nie powinien tego robić, a jednak uczynił to. Zapragnął zobaczyć w jej wspomnieniach ich samych, szczęśliwych, kochających się do upojenia. Skoncentrował się na poszukiwaniu najszczęśliwszych wspomnień Alli.

Wkrótce odebrał obrazy: latarnia morska, jaśniejący w świetle złocisty piasek i niezmierzony morski krajobraz przyozdobiony w łagodne fale. Max usłyszał leniwy skrzek szybujących w powietrzu mew. Poczuł rześki powiew wilgotnego powietrza.

Gwałtownie cofnął swoją dłoń. Popatrzył w pomieszaniu na swoje ręce, zaraz potem na Allę. Znał te wspomnienia. Znał je z własnego gabinetu. Należały do pacjentki, która odwiedziła go kilka dni temu.

Z przerażeniem złapał się za głowę, gdy zrozumiał, czego tak naprawdę doświadczył. Jego twarz wykrzywił bolesny grymas. Już wiedział, co się wydarzyło. Dotarło do niego, że nie istniało inne wytłumaczenie. Spoglądał na śpiącą kobietę z nieskrywanym obrzydzeniem i pogardą. Wstał i założył ubranie, po czym szybko opuścił pomieszczenie, trafiając w ponurą matnię miasta.

Przystanął na węźle komunikacyjnym pełnym rur z kapsułami prowadzącymi do różnych dystryktów. Naprędce próbował zebrać niespokojne, rozbiegane myśli i wysnuć z nich logiczny wniosek, aby skutecznie działać.

Stało się dla niego oczywiste, że nielegalny proceder, który właśnie odkrył, nie mógł być zgłoszony pierwszym lepszym służbom. Skoro zamieszana była w to Alla oraz lekarze z placówki Feniks, sprawa sięgała kręgu władz, być może nawet najwyższych szczebli.

Max poczuł się bezradny. Kotłowało mu w głowie pytanie, co powinien teraz zrobić? A może nie reagować i w imię własnego bezpieczeństwa nie czynić zupełnie nic? Poczuł ulgę, gdy w duchu przyklasnął temu pomysłowi. Tak, wróci do swojego kontenera i zapomni o wszystkim, jakby się nigdy nie wydarzyło. Zapomni o Alli i tym, co z nią związane, na zawsze. Powróci do swojej Eele13XV, zagrają w szachy, a on da jej wygrać.

Zagubiony popatrzył jeszcze daleko w niebo, na gwiazdy. Zogniskował wzrok na niepełnej tarczy księżyca, jakby stamtąd oczekiwał potwierdzenia dla swojej decyzji.

Narzaz z jego kieszeni popłynęła smętna melodia. Słysząc to, wzdrygnął się od nadmiaru doświadczanych emocji. Wyjął z kieszeni płaszcza komunikator. O połączenie prosiła Katrin. Zdecydował się odebrać.

— Słucham.

— Halo, halo! — przemówiła wesołkowato recepcjonistka. — Wiem, że jest już naprawdę późno, ale pomyślałam, że może byśmy się spotkali. Ostatnio jesteś jakiś nieswój, chcę pomóc, Max…

Zapadła cisza.

— Halo, halo, Maximilianie Igłowiczu, jesteś tam?

— Spotkajmy się w jakimś ustronnym miejscu — wydusił z siebie.

— Max, to zabrzmiało tak tajemniczo, zaciekawiasz mnie… — odezwała się zalotnie Katrin. — Proponuję skwer Samotnych Serc w zakolu rzeki Fraser. Jedno z nielicznych miejsc w mieście, gdzie jest jeszcze trochę drzew. Zawsze to jakaś osłona i romantyczna sceneria dla ludzi, którzy w tajemnicy chcą sobie poszeptać czułe słówka, Max…

— Będę tam w ciągu trzydziestu minut.

— Ilu?! Zamierzasz iść na piechotę? Nie możesz skorzystać z kapsuły?!

— Do zobaczenia.

Max się rozłączył. Opuścił peron i szybkim krokiem ruszył w stronę skweru Samotnych Serc. Ze względu na stan swojego wzburzenia obawiał się skorzystać z szybkiego środka transportu, którego instrumenty mogły odczytać jego nietypowe napięcie emocjonalne i doprowadzić do zatrzymania.

Po dłuższej marszrucie dotarł do celu — na peryferiach centrum miasta. Dalej, za rzeką, rozciągała się strefa zakazana.

Max usiadł na jednej z ławek, skulił się w sobie i czekał.

Zastanowiło go, w jaki sposób Katrin go odnajdzie. W końcu skwer miał całkiem sporą powierzchnię. Wtem tuż obok rozbrzmiał słodki głos recepcjonistki:

— Mogę się przysiąść, Max? — Zatrzepotała nad wyraz długimi wielobarwnymi rzęsami.

— Proszę. — Mężczyzna wskazał miejsce obok siebie. — Szybko mnie odnalazłaś.

— Zachęciłeś mnie, abym to uczyniła, Max… — rzuciła zalotnie Katrin, siadając. Odgarnęła z twarzy ciemne włosy, którymi targał zimny wiatr, i niewinnie zapytała: — Czyżbyś chciał mi coś zdradzić, coś ważnego, Max?

— Wybacz, że cię w to wplątuję, ale sam sobie z tym nie poradzę. Nie miałem do kogo się zwrócić. A ty nagle zadzwoniłaś. To był impuls, przepraszam… Z drugiej strony… to może właściwie niepotrzebnie…

— Już dobrze, Max, wszystko w porządku… — Recepcjonistka położyła krzepiąco dłoń na plecach mężczyzny. — Co takiego cię niepokoi, czym chciałeś się ze mną podzielić?

— Nie wiem, czy powinienem. To może być… To jest niebezpieczne.

— Max. — Katrin raptem zmieniła ton głosu na zdecydowany. — Powiedz to — warknęła zniecierpliwiona.

Mężczyzna zerknął na jej surowy wyraz twarzy, po czym skierowawszy wzrok na łagodny prąd rzeki, klucząc, zaczął wyjaśniać:

— W obecnym świecie jestem niejako nowy, ale historia tego, co się wydarzyło przez ostatnie dwieście lat, nie jest mi obca. Broń biologiczna. Te wszystkie mikroorganizmy wypuszczone na ludzi, aby siać spustoszenie. Na przykład drobnoustroje, które po wniknięciu do ciała koncentrowały się na uszkodzeniu danego organu. Otaczały go, atakowały i powodowały jego martwicę w ciągu zaledwie kilku godzin. Był tylko jeden sposób, aby przeżyć taką infekcję: natychmiastowy przeszczep. Kiedy problem stał się plagą, zabrakło dawców. Co się wtedy wydarzyło, Katrin?

— Ludzie zaczęli masowo znikać z ulic, porywani przez łowców narządów — odparła lodowato.

— Tak. I w jaki sposób zareagował rząd?

— Transplantacja organów od jakichkolwiek osób została odgórnie zakazana. Każdy, kto brał w tym procederze udział, był skazywany na śmierć.

— Tak. Radykalne rozwiązanie, ale okazało się dość skuteczne. Jednak co jakiś czas ludzie wciąż znikają na ulicach. Niektórzy, aby przeżyć, nadal skłonni są okaleczać i zabijać niewinne ofiary.

Max pomyślał o Alli. Być może jej córkę uprowadzono właśnie w tym celu. Ale co zrobiła sama Alla? Posiadała w sobie obcą tkankę, tej samej osoby co niedawna pacjentka Maxa. Osoby, której wspomnienia odczytał Max. Tutaj nie było miejsca na żadne usprawiedliwienie. Alla miała w sobie czyjeś organy, a więc była winna.

— Odkryłeś gniazdo, Max? — Do rzeczywistości przywrócił go głos recepcjonistki. — Znalazłeś miejsce, gdzie pobierane są narządy od porywanych ludzi?

— Sądzę, że tak — przytaknął. — Podejrzewam, że znajduje się ono w placówce Feniks, a zamieszani są w ten proceder wysoko postawieni ludzie. Jeszcze raz wybacz, że cię w to wplątuję, ale… nie mam pojęcia, jak sam sobie z tym poradzić. Obawiam się powiadomić odpowiednie służby. Umoczeni mogą być wszyscy, którzy mają coś do powiedzenia w tym mieście. Jeżeli zwrócimy się do nich, co wtedy?

— Zapewne nic dobrego… — rzekła nad wyraz obojętnym głosem Katrin i jakby od niechcenia, z nutą melancholii w głosie, dodała: — I pomyśleć, że prawie dałam ci się przelecieć… Żałuj, że się bardziej nie postarałeś, Max.

Mężczyzna spojrzał na nią pytająco. Wstrząśnięty zauważył, że Katrin wymierzyła w niego pistolet z tłumikiem.

— Naprawdę cię lubiłam, Max.

Padł cichy strzał. Zszokowany mężczyzna złapał się za pierś i z wolna osunął z ławki na ziemię. Jego mętny wzrok prześlizgiwał się po coraz bardziej niewyraźnej sylwetce Katrin. Kobieta schowała pistolet i nałożyła okulary. Przystawiła sobie dłoń do twarzy i przemówiła:

— Tu Samael12. Przygotujcie sprzęt i ludzi, będziemy kroić. Dawca jest sparaliżowany. Przesyłam jego dane biometryczne i lokalizację.

Nagle cios pięścią dosięgnął policzka Katrin, aż runęła na ziemię. Zamroczona recepcjonistka ociężale wstała. Naprzeciw niej stanęła kobieca postać. Max, który nie mógł się poruszyć, spoglądał na przeciwniczki jak przez mgłę. Obserwował, jak wywiązała się między nimi bezpardonowa walka. Katrin otrząsnęła się po uderzeniu i umiejętnie wykonała szybką sekwencję ataków pięścią na wysokości twarzy rywalki. Wszystkie jej wymachy zostały sparowane, a sama otrzymała cios kolanem w brzuch, po którym złożyła się w pół. Ścisnęła dłońmi swój żołądek, po czym przeszła do serii błyskawicznych kopniaków. Rywalka dostała dwa uderzenia w ramiona, a kontratakując, gwałtownie grzmotnęła recepcjonistkę otwartymi dłońmi w klatkę piersiową. Katrin poleciała na ziemię jak rażona piorunem. Podźwignęła się na łokcie i sięgnęła po swoją broń. Niemal w tym samym momencie rozległ się stłumiony odgłos wystrzału. Max zauważył czerwoną strużkę krwi spływającą po twarzy z czoła Katrin.

— A teraz nie pierdol, mów, co jest, kurwa, grane!

Kobieta, która zastrzeliła recepcjonistkę, złapała Maxa za kołnierz płaszcza i silnie nim potrząsnęła. Sparaliżowany mężczyzna dopiero teraz rozpoznał w niej Allę.

V. Wyroki Boże

— Po twoim zmyciu się cichaczem z mojego ślicznego domu wiesz, co zrobiłam? — syknęła Alla. — Sprawdziłam monitoring. Chwyciłeś mnie za rękę. Tak, wiem, oglądałeś moje wspomnienia. I w pewnym momencie paskudnie wykrzywił ci się ryj. Co takiego tam zobaczyłeś? Co cię tak przeraziło, co?!

Otwartą dłonią uderzyła mężczyznę w twarz. Z kombinezonu, w który była ubrana, wyjęła strzykawkę z igłą i wbiła Maxowi w klatkę piersiową. Wstrzyknęła zielony płyn.

— Paraliż zaraz ustąpi, a wtedy oczekuję klarownej odpowiedzi — powiedziała już spokojniej.

Max poczuł, że władza nad ciałem do niego powraca. Przyjął pozycję siedzącą, opierając się plecami o ławkę, i z obrzydzeniem w głosie przemówił:

— Twoje ciało… — odwrócił od Alli wzrok, jakby zobaczył odrażającego potwora.

— Co z nim, co z moim ciałem?!

— Ile tego, co w sobie masz, to nadal twoje ciało? — cedził przez zęby, wpatrując się smutno w zwłoki Katrin. — Zobaczyłem u ciebie te same wspomnienia, nie twoje wspomnienia, które widziałem u osoby z placówki Feniks. Inni w tym ośrodku też nosili w ciałach bagaż cudzych doświadczeń. A ja głupi myślałem, że straciłem swój dar. Otóż nie, nie straciłem. Za to wy wyzbyliście się resztek człowieczeństwa.

— Co to za popierdolone brednie? — Alla odsunęła się od Maxa i popatrzyła na niego, jakby postradał rozum.

— Chciałaś odpowiedzi, więc masz, i nie igraj ze mną, zdemaskowałem was — ciągnął w grobowej tonacji Max. — Wiem, że organy, które sobie wszczepiliście, nie pochodzą od martwych ludzi. Ciało pamięta, ale tylko wtedy, gdy umysł ostatecznie nie zgasł. Ciało pamięta obrazy minionego życia osoby, której jest lub było integralną częścią. Lecz tylko do czasu, gdy osoba ta żyje. Gdy nić świadomości ostatecznie pęka, ciało zostaje uwolnione. Jest już tylko zwykłym kawałkiem mięsa. Stąd wiem, że osoby, którym pobraliście organy, wciąż żyją. Inaczej nie odczytałbym ich doświadczeń. Jesteście potworami…

— Jakie doświadczenie odczytałeś z mojego ciała, które to ponoć nie jest moim własnym…?

Alla przykucnęła przy Maxie i z najbliższej odległości popatrzyła mu głęboko w oczy. Wytrzymał jej spojrzenie i mówił z wyższością, jakby wydawał sprawiedliwy wyrok:

— Latarnia morska, jaśniejący w świetle złocisty piasek i niezmierzony morski krajobraz, przyozdobiony w łagodne fale. Leniwy skrzek szybujących w powietrzu mew. Rześka morska bryza.

Alla zastygła w bezruchu, jej twarz skamieniała. Usiadła obok Maxa na ziemi i także oparła się o ławkę. Wyjęła z kieszeni okulary i jakby bawiła się ich oprawką. Naraz pociągnęła mocno nosem. Max spojrzał na nią. Rękawem ocierała z twarzy łzy.

— Nic nie rozumiesz… — powiedziała z cierpieniem w głosie.

— Nic?

— Nic. Doświadczenie, które opisałeś, należy do mnie. Ale nie tylko do mnie… To najszczęśliwsza chwila mojego życia, ale również mojej córki.

Max zamarł. Odniósł wrażenie, że zapada się pod nim grunt i pochłania go przepaść.

— To działo się wtedy — ciągnęła Alla — gdy nas odmrozili. Powiedzieli nam, że będziemy żyć i nie będziemy cierpieć, bo można już powstrzymać naszą chorobę. Udałyśmy się wtedy na plażę, Max. Tu, w pobliżu Vancouver. — Alla otarła łzy. — Byłyśmy takie szczęśliwe, Max, takie szczęśliwe…

Kobieta odetchnęła głębiej. Po dłuższej ciszy przemówiła ponownie, lecz tym razem z zawziętością w głosie:

— Pozabijam ich wszystkich… pozabijam… Ale najpierw odzyskam córkę. Właśnie dałeś mi dowód na to, że ona żyje i czeka na mnie. Dziękuję ci, Max.

Z uczuciem pocałowała mężczyznę w czoło. On wbił wzrok w ziemię. Czuł się kompletnie rozbity. Tak bardzo się pomylił, chyba jak nigdy w życiu.

— Przepraszam, Al, że cię oskarżyłem — jęknął.

— To nic, Max, to nic… — Przytuliła go do siebie. — Winni zapłacą najwyższą cenę, ale przede wszystkim muszę odzyskać swoje dziecko. Zaraz złożymy niezapowiedzianą wizytę w placówce Feniks. Pozbieraj się.

Alla poklepała go po plecach. Wstała i podeszła do zwłok Katrin. Podniosła z ziemi jej okulary i założyła je sobie na nos. Po chwili odrzuciła je na kępkę przegniłej trawy.

— To nic nie da — oznajmiła. — Spróbujemy szczęścia na miejscu. Gotowy?

Max niezgrabnie podźwignął się na nogi.

— Nie wiem, czy się przydam… — Otrzepał z liści swój płaszcz, przy okazji poprawiając krążenie w zdrętwiałych rękach. — Chcę pomóc, ale nie będzie lepiej, jeśli załatwisz to ze swoim zespołem?

— Placówka Feniks jest pod kuratelą władz miasta. Jeżeli te ścierwa są w sprawę umoczone, a domniemywam, że tak, zrobiłby się naprawdę niezły burdel. Ty jednak możesz mi się przydać.

— Skoro nalegasz…

— Poza tym nie wykasowałam jeszcze twojego nazwiska z listy osób przeznaczonych na zsyłkę. Może to cię zmobilizuje — rzuciła oschle Alla, która na dobre odzyskała zimną krew.

— Jeszcze tego nie zrobiłaś?! — zapytał z wyrzutem Max.

— Ostateczna weryfikacja jest za trzy dni. Tylko wtedy mogę to zrobić. Przy okazji… — Alla wyjęła z kombinezonu okulary i wcisnęła mu do ręki. — Gdyby coś poszło nie tak, ta rzecz pomoże ci w wielu sprawach. Zaufaj mi.

— Zaufanie, oczywiście… — Max popatrzył niepewnie na podarowany mu gadżet. — Jak mam to obsługiwać? — zainteresował się.

— Intuicyjnie. Spokojnie, nawet mamut sobie poradzi. Ta elektronika wżera się w mózg i sama prezentuje poszukiwane dane, o ile je posiada. Ruszajmy.

Max zajął miejsce za Allą na jej dwukołowym ścigaczu, który wyglądem przypominał sportowe motocykle z dwudziestego pierwszego wieku. Wkrótce mknęli niemal bezgłośnie wąską ulicą przeznaczoną wyłącznie dla tego typu jednostek. W Vancouver korki i sznury samochodów ciągnące się w nieskończoność dawno odeszły w zapomnienie. Swoboda przemieszczania się własnym środkiem transportu była w obecnych czasach deficytowym luksusem. Korzystali z niego tylko nieliczni, w tym Alla.

Zbliżali się do ośrodka Feniks. Ścigacz pokonywał akurat trasę w dzielnicy usługowej. Tutaj przestrzeń nie była aż tak wymarła. Tu i ówdzie przemykali opatuleni płaszczami ludzie, oświetlani neonami nachalnych reklam. Jednak nikt nie miał już możliwości, aby skorzystać z tradycyjnego sklepu i przyjrzeć się prezentowanym towarom. Cały obrót wszelkimi dobrami dokonywany był za pomocą sieci komputerowej.

W końcu pojazd się zatrzymał. Nieco oszołomiony Max zszedł na chodnik i mocno potarł dłońmi swoje ciało. Z powodu prędkości ścigacza zmroziło go lodowate listopadowe powietrze. Nie miał na sobie odpowiedniego kombinezonu jak Alla, która właśnie wskazała mu obrotowe drzwi wejściowe do placówki Feniks.

Za pomocą czipa w dłoni Max uruchomił przejście. Para znalazła się w środku. Wnętrze zalało przyciemnione niebieskie światło.

— O tej porze nikt już nie pracuje. — Max spojrzał na elektroniczny zegar na ścianie, który wskazywał północ. — Jednak nie wiem, czy nie ma tu strażników.

— Nie ma — odparła Alla. — Budynek ma gęstą sieć monitoringu i w razie intruzów błyskawicznie pojawią się oddziały specjalne.

— My… nie jesteśmy intruzami?

— Złożyliśmy tylko nieoficjalną wizytę. — Alla uważnie lustrowała wnętrze budynku przez swoje okulary. — Pracownik tejże placówki i oficer do zadań specjalnych. Brzmi to niewinnie, nieprawdaż?

Max z powątpiewaniem pokiwał głową.

— Winda — powiedziała kobieta, postępując naprzód.

Drzwi windy otworzyły się i para weszła do środka.

— Mamy do wyboru trzy górne piętra — oznajmił Max i oparł się barkiem obok przycisków na ścianie.

— A niższy poziom?

— Budynek posiada trzy górne kondygnacje i parter. Winda nie zjeżdża poniżej.

— Czyżby?

Alla, która cały czas miała założone okulary, zaczęła wciskać kolejne przyciski na ścianie w różnych konfiguracjach.

— I nic, ostrzegałem…

Nagle winda ruszyła, o dziwo, w dół. Kącik ust Alli uniósł się nieznacznie i popatrzyła na Maxa z pewną wyższością. Zaraz spoważniała. Wzięła głębszy oddech i wyciągnęła w pogotowiu pistolet. Winda stanęła, a jej podwójne drzwi się rozjechały na boki.

— Bądź cały czas za mną — szepnęła do Maxa Alla i poprawiła okulary na nosie. Ostrożnie postąpiła naprzód.

Ukazał im się korytarz podobny od tych z wyższych kondygnacji. Po obu stronach rozmieszczone były symetryczne, zamknięte, elektroniczne drzwi. Lecz składały się z metalowych, nieprzezroczystych elementów, przez co nie sposób było zajrzeć do skrywanych wnętrz. Max kilka razy ustawił blisko nich swoją lewą dłoń, ale system nie zareagował. Nie zaskoczyło go to.

Na końcu korytarza przejścia do dalszej części podziemnego kompleksu strzegła następna bariera. Tym razem Alla zdecydowała się ją sforsować. Wyjęła z kieszeni kombinezonu coś na kształt plasteliny i przykleiła do środkowej części drzwi, tuż koło skanera. W plastycznej substancji umieściła niewielkich rozmiarów ośmiokątny, płaski przedmiot, który zaczął pulsować zielonym światłem. Alla postąpiła krok do tyłu. Jej okulary wyświetliły w przestrzeni ciągi cyfr, ikonek i wzorów. W skupieniu muskała palcami kolejne z nich.

— No dalej… Już prawie cię mam… — szeptała.

Wtem drzwi się rozsunęły. Alla przyległa do jednej ze ścian i wskazała Maxowi zasłonę naprzeciwko. Następnie oboje ostrożnie zajrzeli do wnętrza. W obszernym pomieszczeniu stały przy ścianach rzędy półek przywodzących na myśl te widywane w kostnicy. Można tu było również znaleźć zestaw stołów operacyjnych i gabloty z narzędziami chirurgicznymi oraz inny sprzęt medyczny. U szczytu sali znajdowało się biurko, za którym pracował przy komputerze jakiś mężczyzna.

— Bill… — zazgrzytał zębami Max, gdy go rozpoznał.

Ani się spostrzegł, Alla ruszyła w kierunku mężczyzny. W parę chwil bezszelestnie dotarła do niego i oparła mu lufę pistoletu na potylicy. Max zachowawczo pozostał w progu.

Bill podniósł ręce, nie odwracał się. W pomieszczeniu zapanowała nerwowa cisza. Przerwała ją Alla.

— Przodem do mnie, powoli. Jakikolwiek twój podejrzany gest i nacisnę spust. Powiedz, że rozumiesz.

— Rozumiem — odparł bezbarwnym głosem Bill.

— No już, pokaż się nam.

Mężczyzna, w którego wycelowany był pistolet, powoli okręcał się na obrotowym krześle. Gdy tylko to zrobił, Alla uderzyła go kolbą w twarz. Wstrząśnięty Bill chwycił się za złamany nos. Kobieta zaś złapała za krzesło, na którym siedział, i raptownie szarpnęła nim w bok, aż mężczyzna przetoczył się razem z krzesłem przez część sali.

— To na powitanie! — rzuciła hardo Alla. — Tak abyś potraktował sprawę poważnie i żebyśmy nie tracili czasu. Jeżeli mnie czymś rozczarujesz, na dobry początek przestrzelę ci kolana.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.