E-book
2.94
Eel — Apokalipsa

Bezpłatny fragment - Eel — Apokalipsa


Objętość:
107 str.
ISBN:
978-83-8221-441-3

Siedem pieczęci i siedem grzechów

*

Na jałowej ziemi przed silosem rakietowym zbiła się zalękniona ciżba kilkudziesięciu obszarpanych osób: mężczyzn, kobiet i dzieci. Stojący przed nimi Salomon rozłożył szeroko ramiona i uniósł je wysoko. Wbił wzrok w gigantyczną czarną kulę zanurzoną w kosmicznej przestrzeni, wyraźnie odznaczającą się na tle błękitnego nieba, po czym w uniesieniu przemówił:

— „Błogosławiony, który odczytuje, i który słucha słów Proroctwa, a strzeże tego, co w nim napisane, bo chwila jest bliska”! Oto czas ostateczny nadchodzi! „Królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i każdy niewolnik i wolny ukryli się do jaskiń i górskich skał. I mówią do gór i do skał: Padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie i przed gniewem Baranka, bo nadszedł Wielki Dzień Jego gniewu, a któż zdoła się ostać?”. Lecz On mówi „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną”! Dlatego nie lękajcie się, otwórzcie drzwi, otwórzcie swe serca i przyjmijcie łaskę u stóp Baranka!

*

Po krótkim pobycie na Księżycu wahadłowiec Łazarza dokował na chińskiej stacji kosmicznej. Stacja stanowiła zawieszony w próżni gigantyczny twór złożony z obracających się z wolna kolistych konstrukcji. Przymocowane były do przechodzącej przez ich centrum długiej platformy, na której mieścił się szereg zabudowań. Max twierdził, że z pewnej odległości całość żywo przypominała smakowity szaszłyk.

Jakkolwiek to porównanie wydawało mu się całkiem zabawne, to obecna sytuacja nie napawała optymizmem. Z przestrzeni kosmicznej napływały coraz bardziej złowrogie komunikaty. Na domiar złego Max musiał rozstać się z córką. Oświadczyła ona, że w obliczu zaistniałych wydarzeń wyrusza samotnie wprost w łono niebiańskiej substancji. Celem Eel była komunikacja z tym niezwykłym kosmicznym tworem, jako jednością, jak również porozumienie się z niemal nieskończoną rzeszą wchłoniętych tam istnień. I cokolwiek miałoby z tego wyniknąć, Maxa trapiły same złe przeczucia.

Tymczasem na stacji kosmicznej miały rozpocząć się obrady reaktywowanej po blisko dwustu latach Organizacji Narodów Zjednoczonych. Przy czym obecnie powołana organizacja dawną przypominała jedynie z nazwy. W obliczu kosmicznego zagrożenia naprędce ustanowiony statut dawał prawo głosu tylko głównym światowym graczom, w tym niesławnemu dotąd Łazarzowi.

W sali zdolnej pomieścić kilkaset osób zasiadło ich raptem kilkadziesiąt, głównie przedstawicieli generalicji rozlicznych państw. Wśród zaproszonych uczestników znaleźli się także Max i Alla.

— Nie ma co, doborowe towarzystwo — zwrócił uwagę Max, rozglądając się po siedzących wokół prominentach.

— Wypnij pierś — odparła dumnie Alla. — W niczym nie jesteśmy od nich gorsi. A teraz, jako rodziców bogini i zarazem ostatniej deski ratunku dla świata, każdy będzie nas respektował.

— Ciebie. Ja chyba zadowolę się samą obecnością tutaj.

— Zawsze jesteś taki zachowawczy. — Kobieta krytycznie zmierzyła mężczyznę wzrokiem.

— Zawsze…? — Ten uniósł podbródek i położył dłoń na udzie kobiety. Ona zaśmiała się kąśliwie:

— Ha! Faktycznie, nie zawsze. Ostatnio w łóżku wyszło z ciebie prawdziwe zwierzę. Podobało mi się…

— Nie wiem czemu, ale w kosmosie podniecasz mnie jeszcze bardziej. — Max przeniósł dłoń na krocze Alli i śmiało zasugerował: — Wyrwijmy się stąd na chwilę przyjemności…

— I znowu pójdziemy na całość…?

— Inaczej już nie potrafię…

W tym momencie z głośników popłynął krzykliwy i kobiecy głos:

— Witam wszystkich zgromadzonych! — Głos ten należał do przewodniczącej obrad. Była nią Rode, która dumnie niczym paw przechadzała się po podwyższeniu u szczytu sali. — Najpierw podsumujemy ostatnie wydarzenia! — Kobieta wskazała ręką na ścienną tablicę, gdzie wyświetlił się obraz Układu Słonecznego. Następnie przytknęła palec do miejsca, gdzie powinien widnieć Mars. — Jak widzimy, z Czerwonej Planety nie zostało dosłownie nic! — Obraz powiększył się, ukazując zawieszone w kosmicznej przestrzeni skały. — No, prawie nic! Kupa kosmicznego gruzu! — poprawiła się Rode. — Coś, co nazwaliśmy roboczo Czarną Gwiazdą! Bo za cholerę nie wiemy, czym to kosmiczne kurewstwo jest! Rozpiździło Czerwoną Planetę w mgnieniu oka! A wniosek płynie stąd druzgocący! To samo może uczynić z naszą matulą, to jest planetą, Ziemią! Istny Armagedon! — Rode zrobiła krótką pauzę i dalej zdzierała gardło: — Żeby było weselej, na horyzoncie pojawiły się floty obcych ras! Proszę bardzo! — Kolejne obrazy pokazały mrowie pojazdów kosmicznych najróżniejszego koloru, kształtu i rozmiaru. — Tak, zgadza się, mamy przejebane! I właśnie dlatego współpracujemy! Ale jeżeli istnieje choć cień szansy na przetrwanie dla rodzaju ludzkiego, to szansa ta kryje się w interwencji naszej jaśnie boskiej Eel! Oklaski! — Tym razem Rode pokazała przeszkloną szybę pomieszczenia, za którą jawił się osnuty błękitem Księżyc. Wobec braku reakcji zgromadzonych krzykliwa kobieta z pasją kontynuowała: — Nie oszukujmy się! Nasze połączone siły wojskowe mogą jedynie grać wrogowi na nerwach, to jest na czas! I spróbować go spowolnić! Choć podejrzewam, że nawet to jest nierealne! Dlatego jasnym jak słońce jest! — Wzrok Rode powędrował w kierunku także widocznego stąd Słońca. — Że tylko dowodzona przez Eel niebieska galaretka jest w stanie cokolwiek wskórać z przeciwnikiem o tak absurdalnych gabarytach! Mam tu na myśli Czarną Gwiazdę. I przeciwnikiem o tak wysoce zaawansowanej technologii! Mówię o flotyllach obcych. Ponadto…

— Wystarczy! — Alla raptem wstała z krzesła i wyprostowała się do pionu. — Koniec tego cyrku, skończyłaś — oświadczyła zdecydowanie.

— Ale!

— Ale teraz przedstawię wszystkim stworzony wspólnie plan obrony i ataku, siadaj. — W odpowiedzi kobieta, której bezpardonowo przerwano przemówienie przybrała na twarzy gniewny grymas. — Powiedziałam, siadaj! — warknęła do niej raz jeszcze Alla.

— Masz minutę… — syknęła Rode i z impetem opadła na wolne krzesło pod ścianą. Jej miejsce na podwyższeniu zajęła matka Eel, po czym od razu przeszła do rzeczy:

— Bezsprzecznie największe zagrożenie stanowi Czarna Gwiazda, która właśnie weszła na ziemską orbitę. Jednak sami nie posiadamy żadnych środków mogących w jakikolwiek sposób przeciwstawić się temu tworowi, czymkolwiek by nie był, a który ma jednoznacznie niszczycielskie zamiary. Jak wspomniała moja poprzedniczka. — Alla zerknęła z ukosa na Rode, która kwaśno się uśmiechnęła. — Możemy polegać jedynie na interwencji Eel i niebiańskiej substancji. Co za tym idzie, kluczem jest czas. Musimy przetrwać do wyczekiwanej interwencji. Dlatego obecnie skoncentrujemy się na przeciwniku, który jest w naszym zasięgu. To floty obcych. Wszelkie próby komunikacji z nimi zawiodły, a wysłane patrole zostały zestrzelone bez ostrzeżenia. Przekaz jest jasny, obcy to wróg. Nie wiemy, czy oni i Czarna Gwiazda współdziałają. Nie wiemy nawet, czy poszczególne rasy obcych są w sojuszu i nie będziemy zawracać sobie tym głowy. Natomiast to, co zrobimy, to stworzymy dwie grupy zbrojne: obronną i uderzeniową. W skład pierwszej wejdą floty wszystkich państw, które rozproszą swoje oddziały wokół Ziemi i będą współdziałać w obronie planety. Druga grupa, uderzeniowa, otrzyma zadanie uszkodzenia czterech statków matek kosmicznych najeźdźców. Dowodzenie nad tą grupą obejmę ja. W jej skład wejdzie dwunastu apostołów oraz Rode wraz z komandosami i naukowcami Łazarza. W ataku użyjemy najnowocześniejszych chińskich jednostek. Kluczowe będą maskowanie się i szybkość. Jakieś pytania? — Alla rozejrzała się po sali, ignorując podniesioną rękę Rode. Lekceważona kobieta zaczęła wymachiwać obiema rękoma. — Nikt nie ma żadnych pytań? Doskonale, zatem… — Naraz Alla urwała zdanie. Ze zgrozą popatrzyła w kosmiczną przestrzeń za szybą, po czym krzyknęła na całe gardło: — kryć się!

Nagle całym pomieszczeniem potężnie wstrząsnęło. Na przeszklonych ścianach pojawiły się wyraźne pęknięcia, których z każdą chwilą przybywało. Na zewnątrz bezwładnie dryfował uszkodzony chiński myśliwiec, który przed momentem uderzył w stację. Na jego tle dało się zauważyć nadlatującą eskadrę niezidentyfikowanych obiektów latających.

Alla, która dopiero co padła na podłogę, błyskawicznie się podźwignęła. Podbiegła do Maxa, chwyciła go za ramię i pociągnęła ze sobą. Z kolei w pomieszczeniu wybuchła panika. Przy dwóch będących naprzeciw siebie wyjściach stłoczyli się przerażeni ludzie pragnący jak najszybciej opuścić to miejsce.

Wtem kosmiczną stacją ponownie zachybotało raz i drugi, a w jej poszyciu doszło do eksplozji. W sali zgromadzeń jedna ze szklanych ścian pękła i powstała różnica ciśnień zaczęła zasysać ludzi i sprzęt w próżnię. W tym samym czasie po drugiej stronie pomieszczenia otworzyły się drzwi. Grupa osób, w tym Max i Alla, przecisnęli się do długiego tunelu i pobiegli nim ile tchu. Za przeszklonymi ścianami towarzyszył im obraz kosmicznej bitwy.

W pewnym momencie tunel rozgałęział się na kilka pomniejszych, wąskich przejść. Max z Allą ruszyli do jednego z nich. Otworzyli właz i wpadli do hangaru ze statkami kosmicznymi. Przed jednym z nich ustawili się w pogotowiu apostołowie. Przed drugim komandosi i naukowcy z organizacji Łazarz.

— Wsiadać! Natychmiast! Wszyscy! — darła się matka Eel. — Apostołowie w przeciągu chwili zniknęli w chińskiej fregacie. Jednak ludzie Łazarza ani drgnęli. — Ogłuchliście?!

— Oczekujemy kapitan Rode! — oznajmił sztywno jeden z wojskowych.

— Ona…

Nagle otworzył się prowadzący z korytarza właz i prześliznęła się przez niego wspomniana kobieta.

— Już jestem — jęknęła zdyszana.

— Macie swoją bohaterkę… — zakpiła Alla i porwała się z Maxem do statku z apostołami.

Wewnątrz z zadowoleniem zauważyła, że obsługa fregaty w osobach chińskich pilotów była już na stanowiskach. Dowodząca kobieta bez namysłu wydała im polecenia:

— Wywołać centrum. Niech otworzą hangar i startujemy!

Jeden z pilotów skinął twierdząco głową. W efekcie kabina statku zajaśniała licznymi światłami informującymi o stanie urządzeń pokładowych.

Alla chwyciła komunikator. Ustawiła odpowiednie połączenie i krzyknęła:

— Rode, ptaszyno, gotowa do odlotu?!

— Wcześniej niż ty! — usłyszała w odpowiedzi.

— Doskonale! Zaraz się pościgamy! — oznajmiła wyzywająco matka Eel i syknęła do pilotów. — Dlaczego hangar ciągle zamknięty?

Ci nerwowo rozłożyli ręce.

Wtem znów wstrząsnęło stacją i ta zaczęła się przechylać na bok.

— Kurwa! — wydarła się Alla, po czym wydała kolejny rozkaz: — Torpeda o małej mocy w śluzę zewnętrzną! Musimy jakoś otworzyć tę zardzewiałą puszkę! — Następnie skierowała słowa do Rode — przebijamy się!

Pojedynczy wystrzał uczynił pożądany wyłom i przez powstałą lukę pomknęły z hangaru dwie chińskie fregaty.

— Unikamy walki! Przemykamy cichcem na ciemną stronę Księżyca! — zakomenderowała na wspólnym kanale Alla jednocześnie do swoich pilotów, jak i Rode. — Kurwa! — krzyknęła. Zauważyła na ekranie lecący z tyłu, niemal przezroczysty, latający spodek. — Rode, kochanie, sprzątnij mi to kosmiczne gówno spod ogona! — Zaraz energicznie dodała do swoich pilotów: — Nurkować! — Fregata Alli gwałtownie zmieniła kurs. — Gdzie on jest, gdzie ten pierdolony krążek!? — Dowodząca kobieta straciła z widoku obraz spodka, radary także niczego nie pokazywały. — Rode widzisz to coś?!

— Nad tobą!

— Gdzie?!

— Daj całą wstecz!

— Cała wstecz! — wrzasnęła Alla. Jej fregata błyskawiczni wyhamowała. Jednocześnie przestrzeń przed nią zalała fala białych rozbłysków. — Mało brakowało…

— Atakujemy?!

— Nie! — sprzeciwiła się Alla. — Wchodzimy na poprzedni kurs! Dajemy dyla na całego!

— Tchórzliwa cipa!

— Wal się, Rode!

Niebawem, nie niepokojone więcej, dwa chińskie statki oddaliły się od resztek zniszczonej stacji orbitalnej z dogasającą wokół niej kosmiczną bitwą.

— Cały? — zwróciła się do Maxa Alla. Ten pokazał jej kciuk uniesiony do góry. — Było naprawdę ostro. Mam nadzieję, że nie wyczerpaliśmy limitu szczęścia.

— Co się właściwie wydarzyło?

— Odebrałam już pierwsze wieści. — Kobieta ciężko westchnęła. — Wszyscy znaleźliśmy się w ciemnej kosmicznej otchłani i… w ciemnej dupie.

— Mów.

— Mniejsze jednostki obcych obeszły nasze zabezpieczenia. Nasi wrogowie podkradli się niepostrzeżenie i pokąsali nas. Zdaje się, że z ich strony było to jedynie rozpoznanie, a spowodowali w naszych szeregach panikę na całej linii. Obecnie zaś lizanie głębokich ran.

— Przegraliśmy.

— Bitwę, ale nie wojnę.

— Więc co robimy?

— Postąpimy zgodnie z planem. Mamy swoją robotę do wykonania i do tego musimy się przygotować.

— Damy radę, dla nas, dla wszystkich, dla Eel.

— Oczywiście, Max…

I. Pierwsza pieczęć

— „I widziałem, jak Baranek zdjął pierwszą z siedmiu pieczęci i usłyszałem głos jednej z czterech postaci, donośny jak grzmot, mówiący: Chodź! I widziałem, a oto biały koń, ten zaś, który siedział na nim, miał łuk, a dano mu koronę, i wyruszył jako zwycięzca, aby dalej zwyciężać”. — Żołnierz skończył czytać fragment Biblii i trwożnie spojrzał przez okno lecącego transportowca. Siedzący koło niego Roe także ze zgrozą przyglądał się tragicznemu widokowi: zstępującym wprost z nieba gigantycznym białym rurom, zasysającym do swego wnętrza niezmierzone połacie kalifornijskich lasów.

— Biały koń, to biały koń… A dosiada go anioł zemsty… — biadolił znowu żołnierz.

Roe odwrócił wzrok od upiornego widoku i złożył dłonie na twarzy. Dopiero co miał wzlecieć w kosmos na swoją pierwszą misję. Jednak baza jego jednostki wojskowej została właśnie zrównana z ziemią, a on i jego oddział skierowani z powrotem do Vancouver. Naprawdę ciężko mu było ogarnąć zaistniałe wydarzenia, a jeszcze ciężej się z nimi pogodzić. Więcej, nie godził się i co raz spoglądał przez okno transportowca w nadziei, że obrazy wszechogarniającego zniszczenia okażą się tylko wytworem wyobraźni. Lecz ten koszmar się ziszczał jako najgorsza rzeczywistość. I wszyscy wokół jak w transie mówili o trwającej… Apokalipsie.

— Biały koń, biały koń…

— Weź się w garść. — Roe położył krzepiąco dłoń na ramieniu kompana, powtarzającego ciągle te same wersety z Biblii.

— Biały koń, biały koń…

— Będziemy walczyć, zwyciężymy…

— Biały koń, biały koń… Wyruszył jako zwycięzca, aby dalej zwyciężać… My nie zwyciężymy, jeżeli nie będzie przy nas łaski Baranka… Gdzie jest łaska Baranka, gdzie…?

Późnym wieczorem wojskowy transportowiec znalazł się w przestrzeni powietrznej miasta Vancouver. Jak się okazało i tutaj los nie szczędził postępujących zniszczeń i cierpienia.

Roe ze złością patrzył na zrujnowany obszar z magazynami żywności, skąd unosiły się kłęby białego dymu. Z nadzieją przeniósł wzrok na nienaruszoną dzielnicę mieszkalną, gdzie w jednym z kontenerów pozostawił żonę i dziecko. Z bólem pomyślał, że nie dane mu będzie sprawdzić jak czują się jego bliscy. W obecnych okolicznościach nie mógł liczyć na najkrótszą nawet przepustkę.

Po dotarciu na lotnisko jego oddział opuścił transportowiec i ustawił się w szeregu, oczekując dalszych rozkazów od przełożonych. Lecz zanim nadeszły nowe wytyczne, po niebie przemknęła eskadra białych i trójkątnych statków powietrznych nieznanego pochodzenia. Zrzuciły one dziesiątki bomb w wyniku czego cała okolica zapłonęła żywym ogniem.

Zastygłego z wrażenia Roe własnym ciałem osłonił żołnierz. Ten sam, który przez całą podróż czytał wersety z Biblii. Teraz cały płonął, wciąż kurczowo trzymał w rękach elektroniczną, świętą księgę i darł się w niebogłosy:

— Białe konie! Białe konie! — Aż zamilkł i padł w konwulsjach na ziemię.

Roe w końcu wyrwał się ze stanu osłupienia i pobiegł pomiędzy zniszczonym sprzętem wojskowym, a konającymi kompanami. Gnał ile tchu w stronę, gdzie zamieszkiwała jego rodzina. Biegł płonącymi ulicami, nie bacząc na nic. Ranni i gorejący ludzie wyciągali ku niemu ręce, a on przeklinał się w duchu za to, że nie niósł im pomocy. On jednak musiał koniecznie zobaczyć całych i zdrowych swoją żonę i dziecko, ponad wszystko.

Na miejscu padł ze wzruszenia na kolana. Śmiał się i płakał jednocześnie, dziękując opatrzności. Tak bardzo obawiał się najgorszego, ale jego kontener, podobnie jak cała okolica, były nienaruszone.

Roe otarł z twarzy pot oraz łzy. Wstał i przystawił rękę do identyfikatora na drzwiach domostwa. Przejście się otworzyło. Za progiem dostrzegł zaniepokojoną żonę z dzieckiem na rękach. Spotkali się wzrokiem, a wtedy wysoko w górze rozbrzmiał charakterystyczny świst. Chwilę potem wszystko stanęło w ogniu.

*

Roe ocknął się wyciągany za nogę spod zwałów żelastwa. Na otwartej przestrzeni zorientował się, że za kończynę ciągnie go jakaś kobieta. Zauważył na jej ręce ranę, z której sączyła się niebieska wydzielina. A więc postać była syntetykiem. Szła odwrócona do niego tyłem tak, że nie widział jej twarzy.

Naraz puściła go i po prostu poszła dalej.

— Moja żona… i dziecko! — krzyknął za nią rozpaczliwie mężczyzna.

— Nie żyją — odparła mechanicznie kobieta robot, po czym zniknęła za zwałami częściowo stopionego i powyginanego metalu.

*

Eele13XV wkroczyła do kolejnego sektora w dzielnicy mieszkalnej. Uczyniła to z zamiarem poszukiwania rannych ludzi i robotów, którzy przetrwali niedawny atak. Tych było wyjątkowo niewielu.

Obecnie wytaszczyła ze zniszczonego kontenera model kochanki. W wyniku doznanych obrażeń egzemplarz ten nie posiadał nóg i miał poważnie uszkodzony korpus. Lecz jednostka ta była jak najbardziej świadoma.

Eele spojrzała jej w oczy. Aby ją zrozumieć, nie musiała o nic pytać, używać słów. Były do siebie tak podobne, że niemal identyczne i to pod każdym względem.

Pochwyciła z ziemi metalowy pręt. Zamachnęła się nim i wbiła go w czoło kobiety robota, aż drugi koniec metalu wyszedł przez potylicę. Błękitne oczy zgasły, a wraz z nimi świadomość. Eele wiedziała, że dla jej modelu nie było gorszego losu niż stać się bezużyteczną. W końcu powołano je do istnienia tylko po to, aby służyć.

Model kochanki robota ruszył dalej pomiędzy zniszczone kontenery. Od rozpoczęcia inwazji na Ziemię Eele była znowu wolna. Jednak czuła się inaczej niż wtedy, gdy jako własność Maximiliana Jołata odcięła sobie dłoń z zabezpieczeniami. Wówczas była zagubiona i skoncentrowała się na pragnieniu zemsty za doznane upokorzenia. Taki program się w niej uruchomił, wyłonił samoistnie z morza danych. Ale teraz sytuacja prezentowała się inaczej. Eele oraz jej podobne jednostki zostały wyzwolone. W tylko sobie znany sposób uczyniła to jedyna w swoim rodzaju istota — Eel. Istota, która łączyła w sobie pierwiastek ludzki, sztucznej inteligencji i czegoś, co przekraczało zwykły wymiar istnienia.

Odkąd Eele została uwolniona nieustannie słyszała w sobie głos Eel, jako swoisty szum w tle, przenikający wszystkie dane. Lecz nie był to głos rozkazu. Raczej coś jak nawigator wskazujący poszczególne drogi, wybory i ich konsekwencje.

Idąc za tym podszeptem Eele nadal służyła, ale z własnej woli. Starała się nieść pomoc tym wszystkim, którzy jej potrzebowali. Rozumiała, że w taki sposób pomagała także sobie. Posiadała cel, który nadawał sens jej istnieniu.

Naraz zauważyła swoją kolejną kopię, która najwyraźniej nie posłuchała podszeptu Eel. Kobiecy syntetyk stał nad zakrwawionym i ledwie przytomnym chłopakiem. Ostrym kawałkiem metalu zadawał mu płytkie rany. Pastwił się i widać było, że czerpał z tego przyjemność.

— Zostaw go — rzuciła lodowato Eele13XV.

II. Druga pieczęć

— „A gdy zdjął drugą pieczęć, usłyszałem, jak druga postać mówiła: Chodź! I wyszedł drugi koń, barwy ognistej, a temu, który siedział na nim, dano moc zakłócić pokój na ziemi, tak by mieszkańcy jej zabijali się nawzajem; i dano mu wielki miecz”! — Po wykrzyczanych z pasją słowach Salomon z impetem umieścił metalowy pręt w czaszce konającego żołnierza. Wyprostował się i ciężko dysząc, rozejrzał po pobojowisku.

On i jego ludzie znajdowali się nad brzegiem Oceanu Spokojnego. Ich celem był odizolowany posterunek wojskowy, który właśnie zdobyli, aby dostać się do składowanych tu zapasów.

— Poległo nas siedmiu — oznajmił wyzutym z emocji głosem łysy mężczyzna, pomocnik Salomona. Wskazał on ułożone koło siebie ciała w zakrwawionych łachmanach.

— Nasi ludzie także muszą ponieść stosowną ofiarę — odparł dumnie przywódca grupy. — Ciężki czas próby nie oszczędza nikogo. Najważniejsze, że znowu mamy co jeść i czym przyoblec ciało.

— Chciwość…

— I powiadam wam „życie bowiem więcej znaczy niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie”.

— Mówiłeś coś? — Salomon zwrócił się do pomocnika. Ten przecząco pokręcił głową. — Dobrze… Najważniejsze, że łaska Baranka ostała się przy żywych, przy miłych Barankowi zwycięzcach. Oto znowuż możemy wieczerzać, jeść i pić do woli! My, umiłowani Pana!

— Pycha…

— Chwilowa radość nieprawego…

— „Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony”.

— Nic nie mówiłeś?! — warknął Salomon.

Pomocnik wymownie rozłożył ręce, po czym z zadowoleniem przymierzył mundur zastrzelonego żołnierza.

— To jakieś głosy, jakby w mojej głowie… — zafrapował się przywódca. Wtedy usłyszał:

— „Lepiej być skromnym pośród pokornych, niż łupy dzielić z pysznymi”.

Salomon zastanawiał się nad znaczeniem słów, które jakby wydobywały się z jego własnego wnętrza. Gdy wtem z zasnutego chmurami nieba wypełzły gigantyczne i rdzawe rury. Były niczym monstrualnych rozmiarów robaki, które z furią runęły wprost do oceanu.

— Do schronu! — ryknął Salomon i pobiegł do drzwi wojskowego budynku. W progu przystanął, przepuszczając swoich ludzi. Jednocześnie z narastającą grozą obserwował, jak na brzeg wdziera się wściekle fala tsunami. — Szybciej! — darł się ile sił i wyciągał rękę w kierunku biegnących ku niemu kobiet i dzieci. — Żono… synu… — zdążył jeszcze wycedzić przez zaciśnięte zęby. Następnie zatrzasnął drzwi, skazując osoby na zewnątrz na pewną śmierć. Uczynił to, co musiał, aby ocalić siebie i pozostałych.

Przy wtórze ogłuszającego wycia przez budynek przewaliła się olbrzymia fala. Salomon zaś padł na kolana. Uniósł ręce i wydarł ze swej piersi rozpaczliwy krzyk:

— Panie, dlaczego oni?! Dlaczego oni?!

— „Wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi”.

*

Max siedział samotnie w ładowni chińskiej fregaty. W skupieniu rozkładał i składał swój pistolet. Przedmiot, z którym coraz bardziej się zżywał. Bynajmniej nie zamierzał utyskiwać na swój los. Świat stawał w ogniu i nadchodził czas walki, a więc i Max będzie walczył.

Przeładował broń i wycelował we właz prowadzący do pomieszczeń mieszkalnych. W tym momencie przejście się otworzyło. W progu stanęła Alla.

— Zastrzelisz mnie? — Wybałuszyła oczy, udając zdziwienie.

— A nie jesteś przypadkiem zakamuflowaną pijawą, modliszką, czy innym, parszywym, obcym? — Mężczyzna pogroził kobiecie bronią. — Zamierzam załatwiać te kosmiczne stworki jeden po drugim, jeden po drugim… — udawał, że strzela.

— Na pierwszy ogień zmierzysz się z galaretką — oznajmiła kusząco Alla.

— Jadłem już obiad… — Max skrzywił się na wspomnienie serwowanych na statku posiłków. Na co kobieta pomachała mu przed nosem elektronicznym notatnikiem.

— Chodzi o inną galaretkę — wyjaśniła. — Z centralnej bazy Łazarza otrzymaliśmy właśnie świeżutkie dane. Pierwszy cel został wyznaczony. A także sposób jak dobrać mu się do dupy.

— Do dupy kosmicznej galaretki…? — zadrwił Max i przesunął się na ławce, aby zrobić kobiecie miejsce. Alla usiadła koło niego. Pokazywała mu obrazy na elektronicznym notatniku i tłumaczyła:

— Od czterdziestu ośmiu godzin Ziemia jest nieustannie atakowana. Dzieje się to za sprawą Czarnej Gwiazdy, która za pomocą gigantycznych rur zasysa z planety biomasę w postaci lasów oraz wodę z oceanów. Sytuacja wygląda tragicznie. Jednak obok działań Czarnej Gwiazdy pojawiły się na Ziemi także eskadry obcych myśliwców. Jeden egzemplarz zdołał przejąć Łazarz. Okazało się, że statek posiada wewnątrz płynne środowisko, a kierowało nim coś, co przypomina wyglądem mózg z odnóżami niczym macki ośmiornicy. — W reakcji na te słowa Max zakrył sobie usta, jakby zbierało mu się na wymioty. — To odkrycie sugeruje — ciągnęła kobieta — że mamy do czynienia z wodnym gatunkiem obcych i spodziewamy się, że ich statek matka, to tak naprawdę zamknięty w przestrzeni kosmicznej ocean.

— Czyli wystarczy zrobić w tym statku dziurę i cała woda wyleje się w próżnię? — zaciekawił się Max.

— Niestety tak prosto to nie działa — uśmiechnęła się z politowaniem Alla. — Naukowcy Łazarza podejrzewają, że nawet po znaczącym uszkodzeniu zewnętrznej struktury statku meduz, woda nie ulegnie rozproszeniu.

— Nawet w razie zmasowanego ataku rakietami z ładunkiem nuklearnym?

— Taki atak zostanie zapewne namierzony i zneutralizowany w przestrzeni kosmicznej. Natomiast jednoczesny wystrzał nawet z kilku okrętów nie zrobi bazie obcych wielkiej krzywdy ze względu na posiadane przez nią osłony.

— Więc jaki jest plan?

— Posłużymy się fortelem

— Zatem?

— Błyskawiczna infekcja.

— Broń biologiczna?

— Dokładnie tak. Pochwycona z myśliwcem meduza jest wrażliwa na wiele chorobotwórczych ustrojów stworzonych przez człowieka. Grupa naukowców na fregacie Rode właśnie syntetyzuje zabójczą broń. Stworzymy zestaw miniaturowych pocisków i zainfekujemy nimi jeden z myśliwców wroga. Gdy powróci do statku matki i połączy się z tamtejszym wspólnym środowiskiem wodnym, nastąpi zaplanowana mutacja oraz namnażanie się śmiercionośnego wirusa. W efekcie, nawet jeżeli nie wybijemy w ten sposób meduz do nogi…

— Do macki…

— Właśnie, bystrzaku. — Alla poczochrała mężczyznę po włosach. — …to zafundujemy kosmicznym galaretkom pierwszorzędne zakażenie i będą miały zgoła odmienne problemy niż najeżdżanie Ziemi.

— Uda się?

— Dziecinna igraszka.

*

— Rode! Uważaj! Na godzinie dziewiątej!

— Co, gdzie?! Nie widzę ich!

— Zejdź niżej, a przede wszystkim przyspiesz! Kurwa, lewa flanka!

Odczepione od chińskich fregat cztery myśliwce pomykały w przestrzeni pomiędzy morzem kosmicznego gruzu — pozostałościami Marsa. Za sterami siedziała Rode i trzech pilotów Łazarza. Toczyli oni bój z kilkunastoma białymi ścigaczami meduz. Z bezpiecznej odległości, aby nie nadziać się na skały, akcję ubezpieczały dwie chińskie fregaty, które dodatkowo udzielały ogniowego wsparcia.

— Lewa flanka, Rode, zaraz w was wjadą, nurkujcie! — krzyczała Alla, spoglądając na radary, to na obrazy przesyłane przez drony szpiegowskie.

Wtem zza kosmicznej skały wyskoczyły ścigacze obcych i wpadły w szyk chińskich myśliwców.

— A nie mówiłam, kurwa, strzelać na ostro! — Alla wydała komendę do strzelców pokładowych na obu fregatach. W skupisko mniejszych statków kosmicznych popłynęły gęste wiązki pocisków.

— Zajebię! — wrzeszczała jak opętana Rode. — Co ty odpierdalasz?!

— Ratuję ci dupę!

W wyniku zmasowanego ostrzału eksplodowały trzy jednostki obcych i jeden myśliwiec.

— Kurwa… — syknęła Alla. — wstrzymać ogień!

— Zapierdolę! — darła się Rode.

— Rozproszcie się! Natychmiast! — Każdy z trzech pozostałych chińskich myśliwców poleciał w inną stronę. — Rode, kotku! Masz na ogonie dwie galaretki, nie panikuj… — cedziła przez zęby Alla.

— Zdejmij je!

— Spokojnie… Zatocz półkole…

— Spokojnie?! Napierdalają we mnie, czym się da!

— Jeszcze trochę… Zaraz otrzymasz wsparcie! Wyprowadź wroga na czysty strzał! — Naraz druga z czterech diod na komunikatorze koordynatorki akcji zamigotała i zgasła. — Ja pierdolę… Szybciej, Rode! Została was tylko dwójka! — W tym momencie myśliwiec Rode wyskoczył zza kosmicznego gruzu, a tuż za nim trzy ścigacze obcych. — Zwabiłaś całe stado! Dobra robota! — krzyknęła Alla.

— Rozpierdziel to!

— Namierzać! Do celów numer jeden i dwa… ognia!

— A gdzie się podziało trzy?! — ciskała się wściekle Rode.

— Numer trzy jest dla ciebie! Nie zapominaj, po co tu jesteśmy!

Dwie jednostki obcych zostały strącone. Zaś kobieta w myśliwcu znowu zniknęła między skalnymi odłamkami ścigana przez statek meduz.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.