Obecny stan Polski efektem młodzieży chowania
Nie ma teraz sprawy w Polsce ważniejszej
a pozory mylą…
Po rozważaniach o wierze i etyce, chciałem coś napisać o polityce, czyli konkretnie o Polsce: o tym jak tu jest i jak powinno być. Próbowałem się w życiu politycznie angażować i doszedłem do następującego wniosku: nic tu się nie zmieni, jeśli nie zmieni się ludzi. Nie zrobi tego religia, bo ta się w Polsce do tego stopnia skompromitowała, że kolejne pokolenia będą w większości ateistyczne. Nie zmieni wiele ideologia, bo w idee wierzy już chyba tylko młodzież i to do czasu usamodzielnienia się i uświadomienia konieczności. Receptą nie jest też demokracja, bo ta, po prostu, nie działa tam, gdzie nie ma poczucia obywatelskiego obowiązku. W Polsce jest ono śladowe. Nie zrobią tego tzw. interesariusze życia publicznego i gospodarczego — elity władzy, służby specjalne i biznes — a to dlatego, że im w miarę dobrze jest jak jest, a los społeczeństwa jako całości nie wydaje się ich zaprzątać. Zaryzykuję twierdzenie, że przyczyną tego stanu rzeczy jest edukacja i wychowanie. I to one mogą ten stan rzeczy odmienić.
Zapyta ktoś: a właściwie po co nam jakaś wielka przemiana? Czy źle jest jak jest? Nawet dzisiaj na społecznościowym portalu nazwijmy go wzajemnej edukacji publicznej, na którym się udzielam, dokładnie taki komentarz przeczytałem pod moim tekstem na temat tego, co trzeba zmienić w Polsce by żyło się lepiej. I zdaje się napisał to ktoś, kogo znam z czasów zaangażowania w politykę. Przecież jesteśmy w Unii i NATO, nie mamy bezrobocia, kraj szybko się rozwija, ludzie się bogacą. Problemy, no przecież, oczywiście są, ale od setek lat lepiej w Polsce nie było. Kryzys? No jakże, jest wojna za wschodnią granicą, była pandemia, więc czego oczekiwać? I rzeczywiście, też mi się wydaje, że Polacy lubią przesadnie narzekać. Zawsze, jakby dobrze czy źle nie było. I wszędzie, bo Polak z Polski może wyjechać, ale Polska z Polaka szybko nie wyjdzie. Tylko, że właśnie to malkontenctwo jest symptomem czegoś o wiele poważniejszego, czegoś dramatycznie alarmującego.
Już teraz podobno jedna trzecia młodych Polaków chce z Polski wyjechać, a zaryzykuję, że są to w większości ci najbardziej ambitni, wrażliwi i wykształceni. Zapewne są to ci, którzy mogą się za granicą lepiej odnaleźć czy ustawić, ci którzy nie czują, że muszą tu zostać. W globalizującym się świecie, zwłaszcza w Europie, człowiek nie jest już przykuty paszportem do miejsca swego pochodzenia, nie musi wiązać się z nim na zawsze. Może jednak zostać, tylko czemu nie chce? Przecież poza wyższą stopą życiową, która ciągnie na Zachód, ważne są w życiu i inne wartości. I rzeczywiście, wielu młodych Polaków chce tu zostać, bo czują się związani z rodziną czy kręgiem przyjaciół. A może czują się na nich skazani? Inni wolą jakąś małą stabilizację, bo boją się, że za granicą sobie nie poradzą: są za mało przebojowi, konkurencyjni, nie znają języka, zaś tu „są potrzebni” rodzinie, mają gdzie mieszkać i do pierwszego przeżyją. Tylko, że ta rezygnacja to też nierzadko z musu: niemało takich, którzy wrócili, bo Polakom za granicą coraz trudniej o dobre życie na społecznych nizinach: Brexit, nastroje antyimigranckie, czy nawet antypolskie, coraz ostrzejsza konkurencja z tymi, którzy zrobią jeszcze taniej.
I tu przypominają mi się słowa starszego syna, którego swego czasu musiałem kolejny raz mocno namawiać, żeby łaskawie poszedł do szkoły. Zapytany czemu nie chce iść, powiedział: „Wiesz, tata, szkoła jest jak WC: chodzisz kiedy musisz”. Zdaje się, że był to okres w moim życiu kiedy od ładnych kilku lat nie uczyłem już w państwowej oświacie i zdaje się zapomnieć już zdążyłem dlaczego w sumie odszedłem z niej do szkół językowych. A przecież zdecydowałem się pójść inną ścieżką jako jeszcze dość młody anglista, czyli ktoś uczący przedmiotu, którego stosunkowo wielu uczniów chciało się uczyć i to jeszcze w wieku, w którym dało się złapać relację z młodzieżą, pomimo, że starałem się być wymagający. A przecież pomimo wszystko wyczuwałem, że jestem kimś po drugiej stronie barykady. Sam doświadczyłem tego, że w niektórych moich klasach ton nadawali nastolatkowie nie dlatego niewyuczalni, że tępi, tylko dlatego, że szkoła jako taka wychodziła im bokiem do tego stopnia, że nie potrafili się zmusić do jakiegokolwiek wysiłku, choćby tylko na lekcji. Więc woleli wprost mi mówić, że jak dostaną jedynkę to mi przebiją opony. A kiedy już dostali, byli w szoku, że perswazja nie podziałała. Przecież jako młody facet powinienem był wiedzieć, że szkoła to takie WC. Chyba dopiero syn uświadomił mi to lata później.
WIęc może to nie wina kultury po-PGRowskich wsi, czy blokerskich osiedli, a to właśnie po epizodach w takich szkołach odechciewało mi się uczyć. Może problem jest poważniejszy i dotyczy modelu szkoły w Polsce? Może nawet bierze się on, szerzej, z relacji międzyludzkich, z oczekiwań, z takich głęboko zakorzenionych zabobonów, opacznie rozumianych oczywistych oczywistości?
Jakoś nie dotarło to do mnie aż tak szybko z kilku powodów. Przede wszystkim moje własne doświadczenie ze szkołą było pozytywne. Byłem naprawdę dobrym uczniem, nauka przychodziła mi bez wysiłku. Może dlatego, że byłem dotleniony godzinami gry w piłkę pod blokiem, chodzeniem po górach co drugi weekend, może dlatego, że miałem swoje pasje, interesowałem się wieloma dziedzinami życia jakoś nakładającymi się na przedmioty szkolne, dzięki czemu i tak wiele wiedziałem z geografii, historii, języka angielskiego, wiedzy o społeczeństwie czy łaciny. Z matematyką miałem problem, więc podniosłem sobie poprzeczkę i zapisałem na kółko pozalekcyjne. Zadziałało. Może dlatego, że moje pokolenie nie było przytłoczone stresem, nawałem informacji, nie miałem problemów w domu a pasje, ciągły ruch, w miarę naturalne pożywienie i 9-godzinny sen sprawiały, że czułem się jak młody bóg i nic nie wydawało się być ponad moje siły. Nie byliśmy też przytłoczeni nawałem wiedzy szkolnej, przedmiotów było mniej, programy chudsze. Do domu wracaliśmy koło drugiej i naprawdę przeciętnemu uczniowi wystarczała godzina dziennie na zrobienie zadań. Więc był czas by sobie pożyć.
Nie ja jeden chyba tak miałem, choć przecież wiem, że większa część mojego pokolenia nie interesowała się światem a raczej chciała nauczyć się zawodu i prowadzić nieskomplikowane życie. Ale i ci moi koledzy, którzy poszli do zawodówek, stresy mieli głównie na przerwach i po lekcjach, kiedy trzeba było pokazać fizycznie na co kogo stać. Ten rodzaj stresu był jednak krótkotrwały, ludzie szybko sobie to i owo wyjaśniali, poznawali swoje miejsce w szeregu i życie toczyło się dalej, w niezłej komitywie. Przysposobienie do zawodu zaś nie przerastało możliwości „opornych na wiedzę, trudnych do zaje...ania”. To przecież też nauka, a poza tym ludzie lubią robić rękami — budowa silnika czy maszyn poligraficznych oraz ich obsługa potrafi przecież wciągać. Moi koledzy z zawodówek na boisku wydawali się być całkiem zadowolonymi z życia ludźmi, podobnie jak obecnie uczniowie w szkołach Montessori, robiący mniej więcej to samo, tylko w młodszym wieku; ich rodzice płacą do tego krocie za ten przywilej.
Kolejnym powodem dla którego trochę mi czasu zajęło przejrzenie na oczy był nieoczywisty fakt, że zanim żabie jest za gorąco by wyskoczyć z wody, najpierw jest jej przyjemnie ciepło. Moje pierwsze doświadczenia z uczeniem w szkołach były naprawdę do przyjęcia. Pierwsze moje liceum w Jabłonce to były zdyscyplinowane i miłe małolaty, dla których nauka języka angielskiego była szansą na lepsze życie i nawet jeśli niektórzy nie łapali tego w mig (a ja jeszcze nie nabrałem szlifów jako nauczyciel) to przynajmniej bardzo się starali. To były jeszcze czasy, gdy trudności w szkole mobilizowały i uczniowie dawali radę. Ludzie gór to twarde i zdolne sztuki. Ci lepsi łapali w lot. Kolejne dwa licea w Krakowie to była górna półka i wyselekcjonowana młodzież, a do tego kulturalna i ambitna. W sumie podobne warunki jak za mojej młodości: czas na hobby, sport i sen. Wtedy jeszcze nie było komórek, komputery osobiste nie były aż tak popularne, a jeśli już, to wykorzystywane do edycji tekstu i prostych gier, które aż tak nie wciągały. A dla młodszych i starszych pokoleń były to też czasy entuzjazmu w nowej rzeczywistości i zachłyśnięcia się możliwościami jakie ona dawała. Jeszcze była nadzieja na odmianę losu i probowano stosować się do standardów, a dotyczyło to na przykład nauczycieli, którzy przez moment uwierzyli, że paradygmat się zmienił i teraz nauka będzie polegała na zachęcaniu uczniów do myślenia a zapodawanie wiedzy ma być atrakcyjniejsze.
Skoro mowa o gimnazjach … Pech chciał (ale, zaraz, rządy nie mają centrów analiz?), że wprowadzenie gimnazjów zbiegło się w czasie z przyjęciem do nich młodzieży urodzonej i wychowanej już w całości po 1989. Dla nich to czasy swobód, możliwości spędzania wakacji granicą i pełnych półek, a zatem i materialnych oczekiwań, ale dla rodziców era niestabilności i stresów, wyładowywanych w domu. Kończąc skróconą podstawówkę, trzynastolatki myślały najwyraźniej, że przestają być dziećmi, a stają się młodymi kobietami. Chłopcy w wieku burzy hormonalnej musieli udowadniać w nowym środowisku swą wartość i zdobywać pozycję wśród rówieśników. I to wszystko w otoczce popkultury seksu i przemocy, pseudo-celebrytów i prymitywnych pisemek dla dzieci, wydawanych przez zagraniczne koncerny, którym bardziej niż na budowaniu zdrowego społeczeństwa zależało na zysku. Innymi słowy zabrano dzieciom dwa lata emocjonalnej stabilizacji w trudnym wieku i coraz trudniejszych dla rozwoju czasach. Imponowanie w nowym środowisku wiązało się z presją na drogie ciuchy, a rywalizacja łączyła się nierzadko z nękaniem w internecie i wykorzystywaniem komórek do nagrywania rówieśników w kompromitujących sytuacjach. Szwagierka, która uczyła w gimnazjum, użyła wtedy słowa „kryminałki” na określenie typu szkół, w której uczyła. Ponoć taką one miały w środowisku ksywkę.
Do tego, już na początku XXI wieku zauważyłem kilka niepokojących tendencji, które tak mniej więcej co dekadę miały potem przyspieszać w postępie geometrycznym. Pamiętam jak bodajże w 2001 roku podpisywałem koleżance po fachu kwit, że rozmawiałem z nią na jakiś temat w czasie przerwy. Potem widziałem jak ona wkłada tą kartkę w opasły skoroszyt awansu zawodowego na stopień nauczyciela kontraktowego. Jak to zobaczyłem, odechciało mi się na wiele lat starać o status dyplomowanego. Już wtedy dało się zauważyć przede wszystkim rozdętą biurokrację i politykę antynauczycielską. Pensje najniższych w hierarchii stażystów były żenująco niskie, zaś perspektywa awansu na stopień mianowanego — który ja wcześniej dostałem ot tak, po prostu, po jakimś czasie pracy pod obserwacją — to ładnych kilka lat.
A przecież idea musiała być taka, że „nowe wino w nowe bukłaki”! Kto, jak nie młodzi nauczyciele, mieli wprowadzać w życie idee inkluzywności, nakręcania pasji poznawczej i uczenia myśleć, by młodzi byli przygotowani do tych nowych czasów większej zmienności i podmiotowości, w których miała się liczyć samodzielność i umiejętność krytycznego myślenia. A tu właśnie odwrotnie: młodych do zawodu zrażano a starych terroryzowano… naciskiem na prawa ucznia. Dodajmy do tego tradycyjnie nieprzygotowane do takiego obrotu spraw programy studiów, czytaj brak przygotowania początkującego nauczyciela do dyscyplinowania klas. Starzy wcześniej nauczyli się, że pałowanie (motywowanie poprzez stawianie niskich ocen) i zastraszanie dają efekty. Reforma jednak mocno krępowała im ręce. Młodzi adepci zawodu wiedzieli, że nie tędy droga, tylko jak nie tędy, to którędy? Nacisk zaś na prawa ucznia z pomijaniem obowiązków budził bunt już u całej kadry. I nie mogło być inaczej, bo większość środowiska otarła się o konflikty z rodzicami opacznie pojmującymi miłość do dziecka.
Całkiem niedawno zasłyszałem kolejny przykład takiego boju o „prawa ucznia” a jednocześnie przecież dziecka, które zawsze ma rację. Wychowawca, kompletujący drużynę na turniej, chciał by uczeń zdeklarował się, czy chodzi do klubu. Chodziło o to, że jeśli chodzi, nie może wystąpić na turnieju, pod rygorem dyskwalifikacji drużyny, czyli zmarnowania czasu i wysiłku kilku(nastu) kolegów i nauczycieli. Ten nie chciał się zdeklarować, więc nauczyciel wszedł do klasy i zaczął się domagać, by uczeń w trybie pilnym tej informacji mu udzielił, bo mijał termin. To nie nastąpiło, za to ojciec ucznia zrobił aferę na całą szkołę, że syn nie ma obowiązku takiej informacji udzielać i jak on (wychowawca i wuefista) w ogóle śmie tak brutalnie postępować wobec syna (że niby podniósł głos). Padły pod adresem nauczyciela mocne słowa, zakrawające na oskarżenia, nastąpiła w obecności dyrekcji konfrontacja, pojawiły się żądania zmiany wychowawcy. Całe szczęście, nauczyciel zna prawo oświatowe, cywilne i karne, jest zadziorny i nie dał się sponiewierać. Tatuś wymiękł i zrozumiał, że po drodze sam podjął działania, które mogły go kosztować przegraną sprawę sądową. Kolega ma w swej klasie sporo takich dzieciaków po szkołach prywatnych, które zamiast się mobilizować do nauki i doceniać wychowawcę, który poświęcił kilka dni ze swego życia rodzinnego by zorganizować klasie fantastyczne warunki na wycieczce, wolą wciągać rodziców w straszenie go paragrafami i uzasadnianie niewykonywania jego poleceń, bo ten ma czelność wymagać czegoś od nich i zwracać im uwagę. Tu akurat na mięczaka nie trafiło, ale wielu nauczycieli albo daje się zastraszać, a potem wyżywa na innych, mniej asertywnych, albo zmienia zawód.
Teoretycznie, gdyby reforma na poziomie praktycznym realizowała to, co głosiła, problemu nie powinno być. Jeśli uczeń robi w klasie coś, co wciąga, to zajęty jest zadaniem i nie w głowie mu wygłupy albo bunt. Ale jak tu stawać na głowie wymyślając pasjonujące lekcje, skoro biurokracja zżera sporo czasu, żenujące pensje każą dorabiać na boku a nikt nie zwalnia z realizacji programu sprawdzanego egzaminami, tak przecież ważnymi dla szkół. Im wyższe bowiem wyniki egzaminów, tym wyższa pozycja w rankingu dla szkół (a więc i łatwiejsza praca, z ambitniejszą młodzieżą), zaś dla ucznia szansa na dostanie się do lepszej szkoły. Tak więc szkoła dalej podporządkowana była i jest logice realizacji programu, czytaj wpajaniu wiedzy, sprawdzanej egzaminami. A do tego programy te po wprowadzeniu gimnazjów były i tak rozdęte, a jeszcze miały być realizowane w krótszych cyklach. Taka szkoła wpisuje dzieciaka od najmłodszych lat w logikę ciągłej rywalizacji. To właśnie mniej więcej wtedy uczniowie przestali sobie podpowiadać na sprawdzianach, a czasem nawet nie informowali nieobecnych o zadaniu domowym na następną lekcję.
Co prawda system 6+3+3 w niecałe 20 lat został zastąpiony tym, co było wcześniej w swej formie, ale oznaczał ponad 2 x więcej treści. W tym samym czasie, porównując realia życia w Polsce 2023 z latami 80tymi, gdy ja sam chodziłem do szkoły, świat zrobił się bardziej wirtualny, stąd informatyka w szkołach, gry komputerowe na listach lektur z j. polskiego ale także dostępność informacji wszelkiej na żądanie. Jaki w tej sytuacji sens ma coraz większe nakręcanie pamięciówki?? Przeładowana nauką młodzież czuje, że aby się w tym wszystkim wyrobić, musi kombinować, np. poprzez ściąganie z internetu. Już 10 lat temu, ucząc w Wlk. Brytanii, miałem możliwość wykorzystywania programu do rozpoznawania plagiatów. Czy w tej sytuacji nie powinni takich narzędzi dostać nauczyciele w szkołach? Inna sprawa, że teraz można to obejść np. poprzez Chat GPT i program do modyfikacji podawanych przezeń wyników.
Młody człowiek współcześnie kończy lekcje koło 16, ale nie jest to koniec nauki. Każe mu się jeszcze brać udział z zajęciach pozalekcyjnych (kursy językowe, korki), a w domu trzeba uczyć się kolejne 2—3 godziny. Pokolenie rodziców pamięta czasy, kiedy to myślano, że nauka otwiera liczne możliwości i że dzisiaj, jak nie chcesz tyrać, to musisz skończyć studia, a potem (czy w Polsce czy za granicą) można lepiej żyć. Czas pokazał, że były to raczej pobożne życzenia: majster na budowie wyrobi nawet 10x tyle miesięcznie co nauczyciel. Młodzież często nie podziela ambicji swych rodziców. Ma oczy szeroko otwarte i widzi jakim kosztem (także życia rodzinnego) rodzice doszli do tego, kim są i co posiadają. Pamiętam anegdotę znajomego polonisty: kiedy już wybudził na lekcji ucznia i zapytał czemu ten nie ma zadania, dowiedział się, że ten cały weekend grał na weselu. Zapytany, czy przynajmniej było warto, uczeń opowiedział ile tej nocy zarobił, patrząc na kolegę z uprzejmym politowaniem. Obaj wiedzieli, że polonista nie zarobi tyle przez cały miesiąc.
Tak więc młody człowiek musi uczyć się cały dzień, o ile ma ambicję sprostać oczekiwaniom rodziców, dostać się do „dobrej szkoły” i „robić karierę”. W przeciwieństwie do czasu młodości swych rodziców, nie ma czasu na sport i ruch, więc rozrywa się wirtualnie w grach sieciowych, a jego czy jej życie towarzyskie sprowadza się głównie do czatowania przez komórkę do nocy. Są co prawda badania, mówiące o wpływie niebieskiego światła oraz siedzącego trybu życia na sen, a właściwie jego zaburzenia, ale zarówno rodzic jak i system szkolnictwa albo ich nie zna albo i tak jest bezsilny, bo jakieś życie dzieciaki muszą przecież mieć poza nauką. Nie rozumiem tej bezsilności i bezczynności, bo co jak co, ale regeneracja mózgu min. 8 godzinami snu jest podstawą skutecznej nauki i zapamiętywania informacji. Jest też warunkiem zdrowia psychicznego.
Jak zatem przyswajać coraz więcej w coraz bardziej stresującej rzeczywistości, jeśli nie możesz się zregenerować? Nie dość tego! „Relaks” oznacza współcześnie przeglądanie tysięcy śmieciowych informacji na urządzeniach elektronicznych, co zaśmieca umysł jeszcze bardziej, powodując, że mózg działa jeszcze wolniej i zapominamy jeszcze szybciej. Co więc robi ambitna młodzież? Bierze amfetaminę czy adderall, właściwie dolewając jedynie oliwy do ognia, bo krótkookresowo może zaliczą sprawdziany czy egzaminy, ale jak długo ta wiedza się utrzyma i jakie są tego długoterminowe skutki, tego łatwo się domyślić.
Ważną częścią problemu jest to, że współczesny system to gigantyczny przerost szkolnictwa ogólnokształcącego nad zawodowym. To zupełnie niezrozumiałe biorąc pod uwagę zapotrzebowanie rynku pracy i już teraz ogromne deficyty w wielu specjalizacjach pracy fizycznej, na których skądinąd można nieźle zarobić. Nauka zaś jest obowiązkowa do 18 roku życia. Więc jeśli ambitna i zdolna poznawczo młodzież z trudem daje radę we współczesnej szkole, to co powiedzieć o młodzieży bez naukowych ambicji? Dla nich jest to kilkanaście lat prawdziwej męki, robienia czegoś czego się nie rozumie i do czego zastosowania się nie widzi. W wielu szkołach zatem uczeń udaje, że się uczy, nauczyciel udaje, że uczy a system udaje, że wymaga. Stąd zapewne zadziwiająco niski próg zdawalności matury. A przecież, po jej wprowadzeniu na początku wieku obliczyłem, że uczeń mógł zdać maturę z angielskiego „randomowo” (jak się teraz określa przypadkowość) zakreślając odpowiedzi, np. A w teście wielokrotnego wyboru, T (prawda) w zadaniach prawda/fałsz a także nie pisząc w ogóle rozprawki. Otrzymałby wtedy 34%. Próg zdawalności to 30%…
Obraz cierpienia młodego człowieka niech wyostrzy świadomość, że ogólny stan zdrowia współczesnej młodzieży, wg. moich obserwacji, znacznie się pogorszył. Jest prawdziwa plaga chorób autoimmunologicznych, wysyp nowotworów, a większość uczniów ma na koncie wizytę u psychologa lub psychiatry. Ogromny odsetek młodych ludzi ma nadwagę, niekiedy już na etapie insulinooporności, a nawet cukrzycy. Jak będąc dość poważnie chorym utrzymać koncentrację i napęd do nauki? Jak radzić sobie z niepowodzeniami jeśli psycha już jest osłabiona świadomością konsekwencji niektórych schorzeń? Zapyta ktoś, czy prawdziwa pandemia zaburzeń psychicznych nie bierze się aby z traum szkolnych. Na co typowy nauczyciel zapewne odpowie: „Teraz, to zarówno uczeń jak i rodzic kombinuje, jak by tu wymigać się od wysiłku, albo usprawiedliwić dziecko i dać mu dodatkowe minuty na egzaminie. Zresztą, jak na szkołę za słaby, to niech idzie do Chmury…” A zapisy do tej szkoły wirtualnej dla tych, których zniszczyła szkoła realna, rosną lawinowo.
I tu dochodzimy do typowego współczesnego sfrustrowanego nauczyciela, przeczołganego reformami, niskimi zarobkami i wciąż ustawianego w roli kozła ofiarnego nieudanych decyzji strategicznych w oświacie. Żeby było jasne, w szkołach poznałem wielu ludzi mądrych, życzliwych lub choćby nieszkodliwych. Moje dzieci mają przeróżne doświadczenia z nauczycielami, w tym bardzo pozytywne. Do zawodu tego idzie wielu ludzi z powołania. Niestety, ci przyjaciele uczniów, którzy w nauczycielstwie pozostają pomimo zarobków, coraz głupszych przepisów i nieskrywanej pogardy rządzących (a i części społeczeństwa) wobec tego zawodu, to głównie ci, którzy mogą sobie na to pozwolić. Ta sfeminizowana profesja od zawsze przyciągała, przykładowo, żony bogatych mężów, które w ten sposób realizowały swe instynkty macierzyńskie. Pamiętam też kilku starych kawalerów, uwolnionych od konieczności utrzymywania rodziny, dla których szkoła była całym życiem. Tylko, czy są to dobre wzorce dla młodych mężczyzn? Wielu dobrych nauczycieli jest też zmuszonych odchodzić nie tylko z konieczności ekonomicznych, ale też, po prostu, ma dość. Często odchodzą falami po kryzysach, które często skutkują pogotowiem strajkowym, które resztą najczęściej nie przeradza się w poważny protest, bo duża część środowiska nie zna czegoś takiego jak zawodowa solidarność, ani nawet przyzwoitość. Że nie wspomnę o odwadze cywilnej, której chce uczyć.
Wielu z tych, którzy zostają, akceptuje, pomimo głośnego gardłowania, tą smutną rzeczywistość, bo są w stanie jakoś się w niej odnaleźć albo przynajmniej zająć w niej jakąś niszę ekologiczną, zadekować się w niej i czerpać z niej jakieś korzyści. Dość powszechną praktyką jest na przykład cyniczne „pałowanie” uczniów, nawet zdolnych i pracowitych. Okazuje się, że ocenianie może być niezwykle arbitralne i uchodzi to na sucho w czasach, w których petent jest coraz bardziej bezsilny wobec widzimisię instytucji. Czy pałują dlatego, że wydaje im się to najlepszą motywacją do zwiększonego wysiłku i lepszych wyników, czy dlatego, że „ja pałuję, kolega ma korki, koleżanka pałuje i ja mam korki”, to nie mnie rozsądzać. Tak czy inaczej, im trudniej czegoś nauczyć się w szkole, tym większy popyt na korepetycje, czy prywatne szkolnictwo. Zdaje się, że jest to problem bardziej uniwersalny, widoczny także w innych usługach publicznych.
Nie muszę dodawać, że taki rodzaj możliwych w szkole relacji przyciąga sadystów i zakompleksione jednostki, delektujące się władzą jaką posiadają nad stosunkowo jednak bezbronnym młodym człowiekiem i jego niezorientowanym albo bezsilnym i przerażonym rodzicem. Czy nauczyciele tacy nie mają z tym problemu? Raczej nie. Oni tak pracują jak im płacą, tak traktują innych jak uważają, że są jako zawód traktowani. Zresztą w mniejszych ośrodkach, gdzie presja urzędu gminy na dyrektora, a jej mieszkańców na gminę, jest większa, to nauczyciel bywa pomiatany. Część odchodzi, część zostaje, bo jaką inną pracę na prowincji może dostać absolwent pewnych kierunków?
Więc, dla dopełnienia obrazu doświadczenia Polski i jej instytucji przez młodego człowieka, podam teraz kilka typowych przykładów z życia, na jakie traktowanie ucznia pozwala sobie czasem nauczyciel, bez konsekwencji. Nie chcę mówić o skali — czy reprezentują te zachowania większość obecnego nauczycielstwa. Z pewnością jest to skala zbyt duża. Chłopak ma dopuszczający z angielskiego w ostatnie klasie, a na maturze dostaje 100% i swobodnie w tym języku rozmawia. Na koniec roku średnia 3, ale uczeń dostaje jedynkę i musi zdawać egzamin poprawkowy „bo mu to dobrze zrobi przed maturą”. Liczono na to, że zmieni szkołę i dzięki temu średnia matur będzie wyższa. Szkoła postępuje tak wobec chłopka, o którym wie, że kilka lat poddawany był terapii na śmiertelną chorobę. Nauczyciel (egzaminujący uczniów ze swej szkoły, o których przed egzaminem dostaje opinie od kolegów i koleżanek) tak pyta maturzystów, że kilkoro płacze. Szuka okazji (wbrew kryteriom oceniania) by uszczknąć im punkty. „No dobra, niech ci będzie, tu jej dam trzy punkty, ale potem sobie to odbiję na zakresie i poprawności”. Nauczyciel na zastępstwie (niepocieszony, że wielu uczniów nie przyszło na puszczany na zastępstwie film): „zobaczymy się na maturze”. Nauczycielka słyszy od wychowawcy, że podopieczni kończą o 17:30 i są przemęczeni nadmiarem nauki i zadań, mało śpią i są przez to nieprzytomni na lekcji (ambitna młodzież, która nie daje za wygraną), więc czy 11 zadań to na pewno dobry pomysł? Po tej rozmowie, zadaje tej klasie 22… Uczeń dostaje jedynkę z rozprawki napisanej przez … korepetytorkę, różwnież nauczycielkę licealną. Nauczycielka w szkole nie wie, że ten bierze korki. Oczywiście, może się domyślać, że sam tego nie napisał, ale nie wskazuje żadnych konkretnych braków czy błędów w pracy ani nie udowadnia, że to nie on pisał. Wcześniej zagroziła mu, że do matury go nie dopuści. Albo to: zmienia się nauczyciel (już trzeci w ciągu 2 lat) i uczniowie piątkowi dostają same jedynki. Albo jeszcze inny przykład: uczennica jest nieklasyfikowana bo ma za mało ocen: „Mnie płacą za jedną ocenę w miesiącu.” Jednak stawia jedną na 2 miesiące. A co powiemy na to: wychowawca wezwany do kierownik administracyjnej. Ta pokazuje mu zdjęcie kupy z WC. Zdziwiony aferą wychowawca dowiaduje się od dyrektor, że „jak nie zaczną sypać, nie pojadą na wycieczkę”, zresztą już opłaconą. Taka szkoła charakterów…
Na porządku dziennym jest zasypywanie uczniów sprawdzianami powyżej statutowego limitu, bez żadnych konsekwencji. Nauczyciel nie da sobie powiedzieć. Zagadnięty, typowo odpowiada „A kiedy mam go przeprowadzić?! Za mało godzin dają na ten przedmiot” Dyrekcja tylko apeluje, ale konsekwencji nie wyciąga. Młody człowiek ma się najwidoczniej nauczyć w szkole, że w życiu nie ma zasad, za to trzeba się dostosowywać do arbitralnych decyzji tego, kto ma nad tobą władzę. Zresztą, jak on czy rodzice będą zanadto fikać, to może być zmuszony do zmiany szkoły. Nauczyciel, jak zechce, to znajdzie okazję i sposób by nawrzucać jedynek. Czy taki „pedagog” nie ma z tym problemu? Nie ma. Czuje się usprawiedliwiony zdarzającą się czasem nieuzasadnioną roszczeniowością rodziców i poniżającym dla zawodu stosunkiem państwa.
Podsumowując dotychczasowe uwagi, może i zbyt skrótowe, bo to temat rzeka, można zaryzykować taką oto smutną diagnozę: czym skorupka przez ostatnich kilkadziesiąt lat nasiąkała za młodu, tym teraz trąca i tym samym zatruwa kolejne, o wiele bardziej kruche skorupki, a sączy tego o wiele więcej. Żyjemy w spirali agresji, zrodzonej z olbrzymiej frustracji, przemęczenia i narastającej nieżyczliwości Polaków wobec siebie nawzajem. Pamiętajmy, że nic tak bardzo nie kształtuje człowieka jak dzieciństwo, a któremuś już pokoleniu w Polsce dane jest przeżyć je w dysfunkcyjnych, sfrustrowanych i przepracowanych rodzinach, które uwierzyły, że najlepsze dla ich pociech jest maksymalne nakręcanie wymagań. Panuje jakiś zabobon, że „co nas nie zabija to nas wzmacnia”, więc mordercze i nieżyczliwe postępowanie szkół cieszy się generalnie przyzwoleniem dużej części ambitnych rodziców, najwyraźniej uważających, że życie jest twarde i brutalne, więc taka szkoła do niego dobrze przygotowuje. Tylko, że „dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie”. Młodzież zaś współczesna jest niestety ulepiona z gliny, która szybciej pęka. Nie zawsze jest to wina szkoły czy nawet rodzin: świat wokoło nie czyni młodych ani zdrowszymi ani mocniejszymi. Wolę nie doczekać pełni potencjału polskiej szkoły, kształtowanej przez ostatnie pokolenia jej absolwentów…
Narzekamy na nieodpowiedzialnych polityków, myślących głównie o sobie i na Polaków za granicą, którzy są sobie nawzajem wilkiem. A przecież szkoła nie uczy odpowiedzialności, tylko egoizmu i rywalizacji. Biadolimy nad niekompetencją urzędników. A jak mają być kompetentni, skoro szkoła nie uczy jak zdobywać umiejętności, za to wciąż każe „zakuć, zaliczyć i zapomnieć”. Nie podoba nam się chamstwo w przestrzeni publicznej, obywatele ostentacyjnie lekceważący prawa i bezpieczeństwo innych. A przecież chamstwo w szkole jest rzec można zinstytucjonalizowane, jest swoistym mechanizmem przetrwania. Dziwujemy się, dlaczego Niemcy są wyluzowani, Anglicy uprzedzająco życzliwi, Włosi i cała masa innych nacji uśmiechnięci, Skandynawowie pełni energii i wysportowani. Jak to jest, że Czesi czy Irlandczycy potrafią tyle wypić, a nie są agresywni, Grecy prawie nie piją a na stadionach rozśpiewani. Czy nie macie wrażenia, że pierwszy lepszy obcokrajowiec, już na pierwszy rzut oka, odróżnia się od Polaka tym, że jest zdrowszy, spokojniejszy, a często nawet wyższy i silniejszy? Że oczy mu się jakoś inaczej świecą? Swoją drogą, badania ostatnio sugerują związek między stresem a … wzrostem.
Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak niszczycielski dla umysłu, dla ducha i dla ciała, dla jednostki i zbiorowości, jest ten nasz system oświaty. Nie tylko uczy oszukiwać oraz odbiera wiarę w oficjalnie głoszone wartości, ale także odbiera nam ciekawość i radość z nabywania umiejętności, każe nam unikać innych i być wobec nich nieżyczliwymi a ostatecznie niszczy psychikę. A w konsekwencji także ciało i relacje.
Cóż innego może mieć równie duży wpływ na młodego człowieka? Gry komputerowe? Owszem, zwłaszcza na początku, godziny gier i niepowodzeń muszą frustrować, przyzwyczajasz się do siedzącego trybu życia, tyjesz, ale też się w nich doskonalisz, widzisz postępy, masz sukcesy, nawiązujesz relacje… Te gry wciągają, bo są odskocznią po szkole. Podobnie komputery w ogóle. Jeśli czegoś człowiek teraz realnie jest w stanie się nauczyć, to przede wszystkim dzięki technologii teleinformatycznej.
Pozostałe czynniki wpływu na młodego człowieka to media, rodzina i rówieśnicy. Media mają wpływ ograniczony. Rodzice mają wpływ na dzieci, ale oni … sami po polskiej szkole. A czasu dla dzieci w tych czasach jest za mało. Owszem, mroczne zakamarki internetu czy głupkowata telewizja bardzo szkodzą, ale to ułamek oddziaływania jaki ma szkoła. Rówieśników mamy głównie w szkole, więc to, jak na nas oddziaływują też jest skutkiem ubocznym odrzucania przez nich oficjalnych wartości, jakie przecież uosabia szkoła.
Dziecko widzi Polskę przez pryzmat klasy z godłem, hymnu na apelu, martyrologicznej historii, sprzedawanej jako powód do chwały, a także z niezrozumiałych lektur, zaś przedstawicielem tego państwa jest dlań dyrektor i kadra pedagogiczna. Jeśli szkoła jest niczym WC, to jak niby jej uczniowie i absolwenci mają patrzeć na Polskę i oficjalne wartości jakie ona wpaja? Niczym nie ryzykujemy, jeśli zdecydujemy się taką szkołę zaorać. Albo po prostu zupełnie inaczej wykorzystać zasoby, jakie edukacja posiada, Może być tylko lepiej. Za to ryzykujemy coraz więcej nie próbując radykalnych zmian.
Dlaczego to trwa
i może tak dalej trwać i trwać…
Jeśli coś ewidentnie nie ma sensu, to dlaczego takiego bezsensu się nie przerwie? Albo więc rządzą nami głupcy i ślepcy, albo nie ma siły i wiary w zmiany. A może tak, jak jest, komuś pasuje? Nie trzeba chyba być geniuszem, żeby zauważyć, że system tworzy patologię i niszczy młodych ludzi. Do władzy dojść, a co dopiero się przy niej utrzymać, nie jest rzeczą prostą, więc ktoś, kto tam rozdaje karty, ma przysłowiowy „łeb na karku” a do tego ekspertyzy. Więc odpada hipoteza, że nie wiedzą. Wola? Polska doświadcza głębokich transformacji ustrojowych tak mniej więcej co dekadę lub półtorej. Może dlatego, że wcześniej z taką przeciętnie częstotliwością doświadczaliśmy buntów społecznych. Pierwsza, ta z 1989, obróciła nam świat do góry nogami. W 1998 roku, rząd Buzka wdrożył cztery ogromne reformy, łącznie z oświatową, i już parę lat później uczniowie znaleźli się w diametralnie innej, jak się mogło wydawać, szkole. Dojście do władzy PiSu oznaczało gruntowne zmiany w polityce społecznej czy podatkowej, ale także … powrót do modelu szkolnictwa, odrzuconego kilkanaście lat wcześniej. Więc to nie tak, że rządzący mają jakieś zahamowania przed częstym zmienianiem reguł w trakcie gry. Można nawet powiedzieć, że destabilizowanie życia, jak tylko człowiek się w nim już odnajdzie, jest jakimś hobby tutejszych elit. Pozostaje opcja trzecia: komuś tak jest wygodnie. To znaczy, wygodnie jest wciąż coś zmieniać a i tak nic nie zmienić. A jeśli nawet, to niekoniecznie na lepsze. Czyli metoda zarządzania przecz chaos.
Czy brak realnej zmiany bierze się z przekonania, że takowa za dużo kosztuje? Dotychczasowe reformy tanie nie były. Ale może lata trwania tego, co jest, dają oszczędności, przy których koszty reform bledną, a przecież te reformy jednak na chwilę uspokajają wzburzonych i dają jakieś nadzieję? A więc hojne reformowanie taniego systemu. Może tak właśnie jest. Pewną poszlaką byłaby tu dość wyraźna niedawno tendencja do tworzenia coraz większych klas. Jeśli w ostatnim roku inflacja poszła 20% w górę a pensje nauczycielskie 9%, i to z opóźnieniem, jak zawsze, to oszczędności są. I nawet jeśli uznamy, że pensje w ogóle poszły w drugiej dekadzie XXI wieku w górę, to pamiętajmy, że o ile w 2007 roku zarobki początkującego nauczyciela przewyższały pensję minimalną o 54%, to teraz (za biznes.interia.pl) będą one wyższe jedynie o 6%. Nakłady na prawie wszystkie wydatki budżetowe rosną mniej więcej o stopę inflacji: o tyle więcej kosztują towary i usługi. Nauczyciel w państwowej szkole jednak nie jest podmiotem rynkowym i nie on ustala swą stawkę, nie nauczycielka wystawia fakturę: to jej dają pasek. A przecież reformy oznaczały wcześniej na przykład budowę nowych gmachów dla gimnazjów… Wygląda na to, że decydenci takich wielkich inwestycji nie boją się podpisywać kontraktów opiewających na duże sumy pieniędzy… Kto wie, może właśnie okazja do wydawania pieniędzy na pokrycie kosztów reform każe potem oszczędzać na pensjach? Złośliwi powiedzą, że odpału od pensji nauczyciela urzędnik nie dostanie. A do tego budynkiem szkoły można się pochwalić wyborcom. To jednak chyba fałszywy trop. Pieniądze są, tylko są źle wydawane.
Mówi się często, że obecne szkolnictwo niewiele się różni od kolegiów jezuickich czterysta lat temu. Było ono wytedy darmowe, można powiedzieć powszechne i ujednolicone programowo. Kładło nacisk na umiejętności językowe, sposoby przekonywania oraz matematykę, fizykę, historię i geografię. Wówczas teologia była czymś takim jak wiedza o społeczeństwie dzisiaj. Szkoła jezuicka to sala, ławki, kałamarze, tablica i nauczyciel: coś jak dzisiaj, tylko teraz tablice są metalowe, plastikowe, plazomowe lub interaktywne. W skrócie, skuteczna transmisja masowa. Skuteczna, gdyż zdołała uśmierzyć intelektualny ferment, jakim był Renesans i Reformacja a potem także Oświecenie. Twórca naszego hymnu, Józef Wybicki, z autopsji napisał, że „w szkole jezuickiej myśleć nie uczono, a nawet zakazywano”. Nie żeby tego typu szkoła zawsze i wszędzie broniła stanu posiadania kościoła katolickiego, bo swej istocie, podobna była, przykładowo, jeszcze za ateistycznej PRL. Po prostu, sprawdziła się jako narzędzie skutecznej indoktrynacji, czy może zniechęcania do samodzielnego myślenia, a zatem była dla władzy użyteczna. Więc użyteczną pozostaje, bo sposoby sprawowania władzy, w swej istocie, pozostały takie same.
Równie często słyszałem porównania wciąż obecnych w naszym życiu systemów usług publicznych do tego, co wymyślili setki lat temu pruscy Hochenzolernowie. Obok ubezpieczeń społecznych wprowadzili więc oni też powszechną i obowiązkową szkołę podstawową. I myliłby się ten, kto przypisywałby im jakieś humanistyczne dążenie do powszechnego oświecenia swego ludu albo, jeszcze lepiej, do starań o maksymalne rozwinięcie potencjału każdego ze swych poddanych, by to oparte na wiedzy społeczeństwo było pionierem europejskiej innowacji. Nie. Chodziło o rzecz bardziej przyziemną. Były żołnierz GROMu o ksywce Nawal wyjaśnił niedawno w podkaście o zmianach w wojsku, że ówczesnych czasach ładowanie muszkietu skałkowego wymagało serii 47 szybkich ruchów oraz zrozumienia działania tego mechanizmu. Owszem, jak myślę, dałoby się tego nauczyć tygodniami praktyki w wojsku, ale często tego czasu nie było. Wcielani do wojska rekruci rzucani byli na front, więc zapewnie wzięcie w kamasze kogoś, kto jako dziecko wykuł instrukcję obsługi broni, dawało skuteczniejszą armię. A armia ta, jak wiemy, była niezwykle skuteczna już po wprowadzeniu tego systemu szkolnictwa. Czasem więc, jak widać, oświata służyć może dość brutalnie praktycznym celom.
Jednym z istotnych czynników ułatwiających sprawowanie władzy jest istnienie i oddziaływanie środowisk opiniotwórczych. W czasach średniowiecza, a u nas nawet jeszcze później, rząd dusz był domeną takiego czy innego kościoła. Potem powszechnie rolę taką przejęła literatura i gazety oraz, szerzej, kultura, oddziałując na inteligencję, czyli głównie studentów, nauczycieli i pracowników umysłowych, a ci na uczniów, pracowników i swe rodziny. Ten drugi model, przyznacie państwo, jest trudniejszy do kontrolowania. Stąd być może w ujednoliconych systemach oświaty mamy listy lektur i zalecane sposoby ich interpretacji. Wreszcie nadszedł czas filmów, popkultury i celebrytów, taka współczesna religijność. W warunkach polskich, na część społeczeństwa wpływ opiniotwórczy mają księża i popierani przez nich dziennikarze oraz blogerzy. Po drugiej stronie polskiej barykady rząd dusz sprawuje parę główniejszych koncernów medialnych, w tym Hollywoodzka produkcja filmowa. I znów, wydawałoby się, że lepiej sprawdziliby się nauczyciele, tradycyjnie w Polsce bardziej lewicowi niż prawicowi, ale jak tu robić za autorytet jeśli nauczycielstwo zostało zdegradowane, a uczeń szkoły nie znosi? A dlaczego zostało zdegradowane? A może dlatego, że ciężko zapanować nad dziesiątkami tysięcy wykształconych ludzi. Mediami mogą sterować o wiele węższe kadrówki. A owe dziesiątki czy setki tysięcy można wykorzystać do działań, że tak to ujmę, represyjnych.
Wspomniałem już wcześniej, że szkoła taka odpowiada oczekiwaniom wielu rodziców. Nie tylko dlatego, że ma poprzez tzw. „wymagania” mobilizować do większego wysiłku młodych, którzy inaczej marnowaliby czas na „głupoty”. Obecnie rodzice powinni już wiedzieć, że naszego miejsca na ziemi nie tłumaczy już bynajmniej „zaliczona matura na pięć”. Żeby dorównać zarobkom majstrów, specjalistów z cieszących się popytem nisz technologicznych i technicznych, trzeba teraz uzyskać tytuł co najmniej doktora. Niestety, zapędzanie dzieci do nauki jest najwygodniejszym sposobem, by mieć od nich spokój, zwalnia z przekonania o potrzebie organizowania im czasu (przynajmniej na poziomie podstawówki) oraz daje złudne poczucie bezpieczeństwa, że dziecko jest w domu i pod kontrolą, a teraz, wiadomo, białe furgonetki, handel narządami i pedofile. Domyślam się — psychologiem nie jestem, nie wiem na pewno, a wyniki badań bywają sprzeczne — że wielu rodziców powiela model swego własnego wychowania, więc skoro oni musieli godzinami kuć, to ich dzieci podobnie i kółko (błędne) się zamyka.
Może powinniśmy także zastosować tak popularną obecnie w informatyce technikę odwracania (reverse engineering) by, zbadawszy jak nasz produkt oświatowy działa, dociec jak został zaprogramowany i jakie posiada ukryte funkcjonalności. A przecież jak widzieliśmy zarówno szkoły jezuickie jak i szkolnictwo pruskie miały bardzo konkretne cele. Systemy bowiem buduje się do realizacji konkretnych celów. Poniżej mój autorski wysiłek z dekryptażu edukacyjnego. Jeśli wiemy jak wygląda produkt oświaty i doszliśmy do tego że nie jest dziełem przypadku, przyjrzyjmy się skutkom, jakie wywołuje, i dzięki jakim odkrytym w nim „algorytmom”, a może dojdziemy do tego, jak i po co został on zaprogramowany.
Najbardziej widocznym efektem polskiej szkoły jest ogromne przemęczenie uczniów. Bierze się ono przede wszystkim z przeładowanej podstawy programowej dla typów szkół i zbyt rozbudowanych programów przedmiotowych, przekładających się na bardzo ambitne wymagania egzaminacyjne (może za wyjątkiem języka angielskiego). Duża liczba przedmiotów obowiązkowych na poszczególnych etapach nauki oznacza, że materiał danego przedmiotu realizowany jest w zbyt malej liczbie godzin. Nauczyciel ma obowiązek wystawienia jakiejś minimalnej liczby ocen, co jest arcytrudne zważywszy, że musi „gonić z materiałem” także przez to, że godziny przepadają: choroby nauczyciela, wyjazdy i wyjścia klas, apele, rekolekcje, rady pedagogiczne, imprezy szkolne, zajęcia organizowane przez partnerów zewnętrznych, itp. Jak inaczej w tej sytuacji wystawiać oceny, jak nie kartkówkami i klasówkami? Czasem te formy oceniania paraliżują uczniów poprzez chroniczny stres. Całymi tygodniami mają oni codziennie jakąś większą kartkówkę lub klasówkę. Większość nauczycieli chce poważnie traktować swój przedmiot, bo być może akurat jacyś uczniowie wybiorą go na egzaminie, ale też najzwyczajniej chcą zabłysnąć (oni i szkoły) wysokim rankingiem, nie zdając sobie sprawy, że nawet celujący uczeń nie może do wszystkich przedmiotów przygotować się na wysokim poziomie. Może i tacy nauczyciele chcą się wykazać jakimi to nie są specjalistami. Zdaje się, że to samo tyczy się autorów programów, zatwierdzanych przez ministerstwa.
Powie ktoś, pewnie słusznie, że ludzie zdolni są do wielkich poświęceń i ogromnego wysiłku. Tak, ale bez skutków ubocznych mogą to czynić wtedy, gdy robią to z pasji i z przekonaniem. Tymczasem, w szkole uczeń rzadko kiedy rozumie to, co ma wykuć, najczęściej nie wiedząc po co tego się uczy, do czego to przypiąć. Nie znajduje nawet przyjemności w samym sposobie zdobywania tej wiedzy. Nie wpadł na wnioski samodzielnie, nie ma satysfakcji, zdobycie tej wiedzy nie wiązało się z jakąś umysłową czy praktyczną przygodą. Nie ma nawet okazji by ją praktycznie wykorzystać … poza szkołą. Jest to więc w dużej części wiedza śmieciowa, która obciąża pamięć i spowalnia proces myślenia, dlatego nauka trwa kilka godzin, a nie pół, często kosztem snu.
I znowu, czy inaczej się nie da? Czy choćby nie da się wprowadzić pasjonujących, interaktywnych programów komputerowych albo szerzej stosować gier w realu umożliwiających kreatywne odgrywanie ról? Technologii nie ma? Zamówić u producenta się nie da? Pieniędzy na to nie ma? Da się. Woli nie ma. Na poziomie wyższym, urzędnik chce uzasadnić celowość płacenia mu pensji czy premii, więc poczuwa się do aktualizowania programów, dokładając do nich coś „nowego i ważnego” w dzisiejszych czasach: przypadłość typowa dla biurokratów.
Biurokraci mogą dyktować idiotyczne zasady (nie tylko tu, ale i w podatkach, subwencjach, ochronie zdrowia czy np. budownictwie) głównie dlatego, że tzw. społeczeństwo nie ma siły tak zadziałać, by ich przegonić, a nie ma siły po prostu dlatego, że coraz większe zbiurokratyzowanie życia oraz spirala wymagań w coraz większych jego obszarach zabiera ludziom resztki wolnego czasu, więc nie mają głowy, by tą rzeczywistość ogarniać ani sił by się zorganizować i przeprowadzić swoje zamysły. A przecież na straży przepisów stoi prawo, prokurator i policjant. Błędne koło działa tu więc tak, że biurokraci zamęczają społeczeństwa, dzięki czemu ich pozycja staje się niezagrożona, więc… mogą jeszcze bardziej zamęczać i … cieszyć się jeszcze bardziej niezagrożoną pozycją. A prawo tak sobie tu działa od stuleci, bo kruk krukowi oka nie wykole. Poczesne zaś miejsce w zamęczaniu, od dziecka, zajmuje szkoła.
Idźmy dalej w tej rozkmince beneficjentów obecnego stanu rzeczy. Wspomniałem język angielski. Dostępne materiały do nauki tego języka są arcyciekawe. Można poznać świat, porozmawiać na najważniejsze tematy w grupach, w klasie. Można go praktycznie wykorzystać w tym co młody człowiek lubi, czyli w podróżach, w czatach na forach gier komputerowych, w oglądaniu tutoriali na youtubie, słuchaniu anglojęzycznych piosenek, oglądaniu amerykańskich produkcji filmowych a nawet w pisaniu poważnych tekstów w internecie. Dokształcanie się na kursach językowych to także przygoda towarzyska i poznawanie nowych ludzi. Tym wszystkim łatwiej się cieszyć dzięki nauce języka w szkole, ale i można w szkole dostać lepsze oceny dzięki robieniu w życiu prywatnym czegoś, co się lubi. Dość powiedzieć, że wyniki egzaminów językowych na wszystkich szczeblach są bardzo wysokie. Złośliwi powiedzą, że są wysokie także przez to, że można do nich skutecznie podejść bez specjalnych starań na lekcjach szkolnych. Że niby są za proste. Niezależnie od tego, czy ktoś specjalnie tworzy proste egzaminy, tym samym budząc pozytywne skojarzenia z językiem Stanów Zjednoczonych i innych krajów anglojęzycznych, czy po prostu przedmiot ten dobrze wpisany jest w praktyczne doświadczenie życia, skutek jest taki, że zasadniczo jedno z niewielu powszechnych a pozytywnych doświadczeń polskiej szkoły związane jest z … zagranicą, z językiem obcych krajów. Narzuca się i taka obserwcja, że nauka tego przedmiotu bardzo często (acz nie zawsze, Polak potrafi! …potrafi i to obrzydzić) ani nie męczy ani zanadto nie stresuje.
Z pewnością człowiek zamęczony jest nie tylko bardziej spolegliwy, bo nie ma siły na więcej niż konieczności życia, a po takim kilkunastoletnim maglu oduczy się nawet zadawać pytania, przywyknie do arbitralności i przyjmie niewolniczy wysiłek za normę. Ten, kto to odrzuci, być może pójdzie w kierunku buntu, kontestacji w ogóle. Czy zastanawialiśmy się nad furorą, jaką robi obecnie hip hop i subkultura ChWDP? To potężna grupa ludzi wyalienowanych ze społeczeństwa, wrogich jego instytucjom a do tego jakże często zasilająca szeregi mafii. Wystarczy oglądnąć taki serial „Służby specjalne”, „Paradoks” czy „Archiwista” — a te wytwory dobrze poinformowanych scenarzystów zgadzają się z tzw. mądrością ludową — by zobaczyć jak takie gangi służą elitom władzy w robieniu gigantycznych pieniędzy.
I znowu, czy mamy prawo się dziwić, że tak (buntem, alienacją) kończy się próba przeczołgania osób mało ambitnych, które jednak poddane są presji pójścia na studia i mają niewiele alternatyw edukacyjnych, przez 12 lat męczącej i niezrozumiałej teorii, przy minimalnej motywacji i ciągłym balansowaniu na krawędzi powtarzania klasy? Czy nie dało się inaczej? Przecież wcześniej powszechne były zawodówki. Po zmianie ustroju, kiedy część wielkiego przemysłu padła, małe firmy prywatne mogłyby tylko skorzystać na bardziej powszechnej instytucji czeladnika-stażysty. A jednak na długo tego zaniechano. Czemu? Kto zyskał, kto stracił?
Idźmy dalej i spróbujmy określić kolejne, po zamęczaniu ludzi od dziecka, skutki polskiego szkolnictwa. Z pewnością będzie nim skłonność do rywalizacji kosztem współpracy. To, że dzieci chcą dostać dobre oceny, to jeszcze nie oznacza, że muszą niezdrowo rywalizować. Ja tu nie bronię oszukiwania na klasówkach poprzez podpowiadanie sobie nawzajem. Mało to chwalebne, ale zdradza pewnego ducha wspólnoty. To zanikło. Może i dobrze, ale to objaw szerszego zjawiska. Jeśli tata płaci premię za piątkę, a tak się dzieje, to jeśli kolega z klasy dostanie tylko czwórkę, to mnie tata nie zapłaci przez to więcej, prawda? Skąd więc wspomniane wcześniej nieinformowanie się o zadaniach domowych? Więcej, skąd ta wrogość do innych dzieci? Skąd ta moda na brutalny język i jawne okazywanie sobie nieżyczliwości, robienie sobie przykrości? Bo raperzy? Bo filmy?
Wzorce i antywzorce są przyjmowane jeśli trafią na podatny grunt. Jako jedynie pedagog-praktyk i obserwator życia zbiorowego z wieloletnim doświadczeniem, powiem tak: podobnie jak w pracy, mobbing, stres, niezrealizowanie celu sprzedażowego, utrata premii, nieprzyjemna rozmowa z kierownikiem czy zwykłe przepracowanie powodują bunt, frustrację a w konsekwencji agresję, która, nie znajdując ujścia w pracy (instynkt samozachowawczy…), dotyka najbliższych, tak samo będzie w szkole. Tylko tam, najbliższymi są koledzy i koleżanki w klasie. Najłatwiej się wyżyć na słabszym, albo na kimś kto nie odda. Agresja może przybierać różne formy: jeśli powiem komuś coś niemiłego online albo nie poinformuję o zadaniu, przecież mnie nie zleje! Zwłaszcza jeśli do konfrontacji w realu dojdzie za jakiś czas i gniew się uspokoi. Stąd też zresztą popularność fenomenu trollowania w sieci: wyżyję się na kimś, kto pewnie mi nie odda. Rywalizacja to w istocie także jakaś forma pognębienia kogoś, udowodnienia, że jest gorszy, zdominowania go. Przecież sama idea igrzysk to próba przekierowania instynktu wojny na bezpieczny grunt.
Dążąc do podsumowania i wyciągnięcia wniosków, zauważmy, że:
— Polityka oświatowa jest jaka jest, choć mogłaby być inna: jest przecież wiedza o jej szkodliwości, są środki a władza nie waha się wprowadzać drastycznych reform kiedy uznaje je za potrzebne,
— Formy się zmieniają, ale treść systemu oświaty (za wyjątkiem języków obcych) wciąż sprowadza się do zasypywania młodych ludzi mnóstwem słabo powiązanych informacji. Nie stymuluje się motywacji wewnątrzpochodnej, najskuteczniejszej dla długofalowego zapamiętywania i pozytywnej oceny procesu uczenia się przez zainteresowanego, preferując motywację instrumentalną, czyli nakręcając chęć zdobycia dobrych ocen, co budzi frustrację u zdecydowanej większości uczniów. Daje to w efekcie potworne zmęczenie, stres i zaburzenia psychiczne a także agresję, która jest wyładowywana także w szkole,
— Można spokojnie założyć, że ponieważ edukacja w Polsce ma swą nieodpartą logikę i wpisuje się w szerszy obraz rzeczywistości, istnieje grupa beneficjantów tej sytuacji. Podstawiając pod te zmienne konkretnych interesariuszy, można będzie stwierdzić, że wszystko się trzyma kupy.
Już wcześniej zauważyliśmy, że zmęczenie ludności jest obiektywnie korzystne dla elit władzy: nawet jeśli jest szkodliwe dla jednostek i kraju, daje spokój społeczny, daje władzy święty spokój, niczym na cmentarzu. Nawet wyalienowana ze społeczeństwa przestępczość zorganizowana nie musi wcale władzy przeszkadzać. Zależy czym się zajmuje i dla kogo pracuje.
A co z rywalizacją i przyzwyczajeniem od najmłodszych lat do niewolniczej pracy a także niekontestowaniem absurdów? Nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć, że z pewnością korzysta na tym biznes, który dostaje pracownika skłonnego tyrać, godzić się z niezdrowymi relacjami, niezdolnego do solidarnego postawienia się o swoje wraz z innymi. Nie sposób nie zauważyć, że polski system oświaty daje darmowy narybek dla Zachodnich gospodarek. Część jego absolwentów wymiotuje własnym krajem i niedługo po ukończeniu szkoły chętnie przeniesie się za granicę, bo zna języki i ma pozytywne skojarzenia z obcymi kulturami.
Czy da się to zmienić?
Da się zrobić więcej niż nam się wydaje, o ile jest taka wola. Żyjemy w świecie naprawdę ogromnych możliwości. Dostępność informacji, szybkość jej przetwarzania, możliwa do uzyskania interaktywność w jej przyswajaniu czy atrakcyjność formy, w której się podaje treści, to istniejące fakty. Nasza wiedza z zakresu psychologii, mózgu i ogólnie pojętej pedagogiki umożliwia spersonalizowane podejście do ucznia i powinna zapobiegać popełnianiu kardynalnych błędów dydaktycznych. Możliwość nauki w jej praktycznym zastosowaniu, z wykorzystaniem „pozytywnego nakręcenia” satysfakcją, jaką to daje, to całkiem realny dzisiaj postulat. Pytanie sprowadza się więc do tego, czy interesariusze obecnego systemu wypuszczą go z ręki, widząc dla siebie większe korzyści w oświatowej rewolucji. Jeśli nie, kolejne pytanie sprowadza się do oceny stopnia determinacji tzw. społeczeństwa — rodziców, dziadków, nauczycieli, studentów, podatników, polskich firm i instytucji, itp — by przemóc opór tych, którym dobrze jest, jak jest. Wreszcie jest pytanie czy, jeśli się nie da na poziomie krajowym, to czy da się na jakimś innym? Kształt proponowanego tu modelu będzie zaś przedmiotem kolejnych rozdziałów.
Zacznijmy więc od państwa, jego biurokracji i elit politycznych. Tzw. spokój społeczny, jaki uzyskują dzięki zamęczaniu dzieci, jest czysto iluzoryczny. Być może brak inicjatywy, apatia i egoizm przekładają się na krótkoterminowe korzyści: nie trzeba martwić się milionowymi demonstracjami, nie pojawia się realna konkurencja do władzy na poziomie krajowym, samorządowym czy choćby skuteczna kontrola ze strony zorganizowanych grup nacisku pracowniczego czy środowiskowego. Władza może zatem bezkarnie stawiać na swoim coraz bardziej bezczelnie. Po pierwsze jednak, ten cmentarny spokój uzyskany jest za cenę galopującego cynizmu obywateli, a teraz już także masowej emigracji. Oba te trendy odbiją się czkawką samym elitom władzy i to dość szybko.
Cynizm obywateli przekłada się na wiele patologicznych zachowań, które mocno utrudniają rządzenie i czynią je mniej zyskownym. Przede wszystkim, sprawdzony i przejęty przez III RP sowiecki model wikłania obywateli w zachowania naruszające prawo ma od lat taką oto logikę, że pozwala łapać haki na masy ludzi, a gdy trzeba (np. jak się ktoś zacznie stawiać i tym samym stwarzać zagrożenie dla status quo) te haki będą jak znalazł, by takiego delikwenta przywołać do porządku. Przyzwyczaja a nawet zachęca on jednak ludzi do oszukiwania od najmłodszych lat. Potem okazuje się, że podatków nie tylko nie płacą nauczyciele od przychodów za korepetycje, ale także budowlańcy czy ktokolwiek oferujący cenę np. 20% niższą, tylko bez rachunku. Spadają więc znacznie wpływy do budżetu, czyli suma środków od których można wziąć odpał za przydzielane kontrakty publiczne też znacząco spada, zwłaszcza, że subsydia zewnętrzne (np. te z Unii Europejskiej) nieubłaganie się kurczą (także pod pretekstem coraz powszechniejszej plagi bezprawia). Krótkoterminowo można to rozwiązać zadłużaniem państwa licząc na to, że martwić się będą tym ci, którzy „przyjdą po nas”. No dobrze, ale to oznacza, że elity władzy utrudniają życie nie tylko sobie (nawzajem, bo politycy się rotują) ale i swym dzieciom, które zapewne te elity chętnie widziałyby na podobnych stanowiskach. Naprawdę ciężko rządzić poprzez wprowadzanie coraz to nowych przepisów, które wszyscy omijają, licząc na ich egzekwowanie przez policję i sądy, coraz bardziej demoralizowane. Niebawem więc rządzący mogą znaleźć się w sytuacji kierowcy niesterowalnego a rozpędzonego tira, z którego wyjść już za późno, a zderzenie z jakąś zabójczą przeszkodą bądź innym pojazdem jest kwestią czasu.
Problemy oświaty i postrzegania państwa przez jej pryzmat muszą wpłynąć ujemnie na demografię kraju. Domyślam się, że niechęć kobiet do rodzenia dzieci bierze się z różnych powodów, ale wizja przeczołgania pociech przez system edukacji, przez jaki matki same musiały przebrnąć, z pewnością nie jest czymś, czego one życzyłyby swoim dzieciom. I sobie samym, bo obecnie rodzice często muszą uczyć w domu dzieci tego, czego nie nauczyła szkoła, a zadań domowych jest coraz więcej. Nie dość więc, że obecny model edukacji może pośrednio wpływać na dzietność, to jeszcze z pewnością jest czynnikiem zachęcającym do emigracji. I znów, problemy demograficzne wpływają na poziom dostępnych w budżetach krajowym i lokalnym środków do wydawania, ale wpływają też na strukturę społeczną, rodząc problemy związane z zabezpieczeniem emerytalnym obywateli i możliwymi problemami związanymi z konieczną w tej sytuacji imigracją do Polski.
System emerytalny zawalił się po raz pierwszy wraz z transformacją ustrojową po 1989 roku. Galopująca inflacja i konieczność regulowania niektórych zobowiązań, np. mieszkaniowych, a także tąpnięcia związane ze skandalicznym przepadkiem środków na wielu krajowych funduszach, wykorzystywanych, raczej bezprawnie, do politycznej bieżączki, spowodowały konieczność przyspieszonego gromadzenia funduszy do zabezpieczenia uprawnień emerytalnych pokoleń wyżu demograficznego. Problemu bynajmniej nie rozwiązała reforma ubezpieczeń społecznych z końca XX w, więc państwo wciąż musi wygospodarowywać środki na emerytury i renty. Tylko, że teraz proporcje świadczeniobiorców do świadczeniodawców niebezpiecznie zbliżają się do stosunku 1:1 podczas, gdy kilkadziesiąt lat temu wynosił on jeszcze 2:7. W 2022 było ok 9,3 mln emerytów i rencistów i podobna liczba zatrudnionych w instytucjach i firmach mających 10 lub więcej pracowników. Dodajmy 4 mln zatrudnionych w sektorze mikroprzedsiębiorstw, w tym samozatrudnionych. Czyli jak na dziś stosunek ten wynosi m/w 1:1,4. Masowa ucieczka płatników, przy gwałtownym wzroście liczby osób uprawnionych do świadczeń, musi spowodować bardzo poważne napięcia społeczne.
Już teraz przeciętna emerytura nie wystarcza na choćby tylko dzienną opiekę nad emerytem. A przecież trzeba jeszcze pokryć opłaty, leki i jedzenie. Są oczywiście ośrodki, które zabierają emeryturę w zamian za opiekę i to nawet całodobową, ale nie każdy do takiego ośrodka się kwalifikuje, o ile oczywiście rodzina nie ma oporów, by seniora tam wysłać. Takie ośrodki są dofinansowywane. Państwo pośrednio dofinansowuje opiekę nad seniorami poprzez trzynastki, czternastki i ew. piętnastki. Można będzie niedługo uzyskać dofinansowanie dla niepełnosprawnych, ale strukturalnie nie rozwiązuje to problemu. Ci, którzy się nie załapią na dofinansowanie, muszą dokładać na rodzica z własnej kieszeni, choć i tak zarobki w Polsce małe, a ceny podstawowych towarów i usług już zrównały się z zachodnimi. Niektórzy w związku z tym zmuszeni są opiekować się niedołężnym rodzicem sami, a muszą to łączyć z pracą zawodową i np. rodzicielstwem. To wszystko budzi narastającą wściekłość i bunt, że człowiek ciężko haruje latami a potem nie stać go na podstawowe usługi, choć przecież płacił składki a gospodarka podobno rozpędzona, że hej! Ludzie coraz powszechniej obwiniają za ten stan rzeczy prawie wszędzie już widoczne złodziejstwo w sferze publicznej. Póki co, nie mogą wiele zaszkodzić, bo praca, bo rodzina, bo nie chcą iść do więzienia, ale niech się rządzącym noga powinie, to ludzie i to sobie przypomną…
Obrazu tej nędzy i rozpaczy dopełnia przemilczany fakt istnienia na rynku pracy milionów osób zbliżających się do wieku emerytalnego, które często przez całe dekady zatrudnione były na tzw. umowach śmieciowych. Była to (i jest) nieporadna próba umożliwienia przez państwo wykształcenia się klasy średniej poprzez stworzenie jej szansy na tanie zatrudnianie pracowników. Jakąś formę osłony emerytalnej, np. w postaci najniższej renty państwowej, trzeba im jednak będzie zapewnić.
Coraz większe dziury w ZUSie są i będą łatane sprowadzaniem do pracy osób z zagranicy. I dzieje się tak na całym Zachodzie. Problem w tym, że Polska oferuje stawki bardzo niskie, a funkcjonuje na praktycznie otwartym rynku pracy i w systemie (pomimo Schengen) dość swobodnego przepływu osób. Stwarza to kilka poważnych zagrożeń tak w krótkiej jak i dłuższej perspektywie. Po pierwsze, przybywają tu ludzie z krajów o naprawdę niskich zarobkach, czyli z obszarów nędzy, a często i przestępczości. Do tego dochodzi fakt, że wiele tych krajów wyznaje fundamentalistyczną wersję islamu, co źle wróży integracji tych osób w społeczeństwie polskim. Dodajmy do tego coś na kształt pewnika, że większość tych ludzi nie widzi Polski jako docelowego miejsca do życia. Można się więc spodziewać, że nie będą się ci ludzie starali ani integrować, ani nawet jakoś szczególnie przyzwoicie zachowywać. Nietrudno się domyśleć, że w społeczności polskiej zrodzi to podobne reakcje jak na Zachodzie, tylko być może jeszcze ostrzejsze: nastroje i zachowania antyimigranckie, a więc także i łamanie prawa, oraz tworzenie gett, bo tubylcy będą uciekać z kwartałów, gdzie osiedla się wielu imigrantów. Ponieważ ci ostatni niekoniecznie muszą być zainteresowani zakorzenieniem się tam, a więc także utrzymywaniem tych miejsc w należytym stanie, a do tego część nie płaci podatków, zaś wydaje minimum, resztę wysyłając rodzinom, sporo okolic może popaść w runię i stać się wylęgarnią przestępczości i chorób. Przestępczość w społecznościach imigranckich jest o wiele trudniejsza do zwalczania: ludzie ci mówią nieznanymi językami, policja najczęściej nie dysponuje ani nie ma dojścia do ich teczek osobowych w kraju pochodzenia, o ile nie ma umów albo bliskich relacji bilateralnych. Ludzie ci często są pod wpływem wysokiego poziomu testosteronu oraz niebezpiecznych używek, takich jak opium, które ściągają ze swych krajów i wprowadzają tu w obieg.
To, że władza będzie więc już niebawem także i pod pręgierzem społecznej wściekłości, z powodu wzrostu przestępczości i społecznych niepokojów, jest prawie pewne. W innych krajach Zachodu tego typu procesy od lat powodują ucieczkę milionów obywateli, którzy są w stanie urządzić sobie życie w innych krajach, a więc przede wszystkim ludzi zamożnych. Dodajmy, że wzrost nastrojów antyimigranckich i zwiększona popularność skrajnej prawicy, zazwyczaj rodzi reakcję w postaci większej radykalizacji skrajnej lewicy, a to już zarzewie poważnych i regularnych niepokojów społecznych i głębokich podziałów w społeczeństwie tutejszym. Z jednej strony dzieje się tak, bo władza woli żeby ulica wzajemnie się powstrzymywała — odwieczne dziel i rządź — ale z drugiej, władza musi tym zarządzać w taki sposób by nie wymknęło się to spod kontroli i nie doprowadziło do rozruchów mogących się przerodzić w jakąś pełzającą wojnę domową. A przecież nie brakuje krajów-rywali geopolitycznych czy ekonomicznych, chętnych i zdolnych dolewać oliwy do tego ognia.