On już patrzy
Pierwszy raz zobaczyłem go, kiedy miałem osiem lat.
To było lato, dziwne i duszne. Pachniało kurzem, podgrzanym linoleum i kisielem truskawkowym, który matka stawiała na parapecie, żeby szybciej wystygł. Pamiętam pokój: tapeta w paski, dywan z geometrycznymi wzorami i wielkie okno z zasłonami, które nie do końca zasłaniały światło.
Wszystko było wtedy powolne, rozciągnięte, jakby dni przeciekały przez palce. Nie miałem jeszcze słów na to, co widziałem. Tylko uczucie. Coś jak zimny dreszcz przy karku, coś jak cień, który pojawia się tam, gdzie nie ma niczego, co mogłoby go rzucać.
Zawsze pojawiał się tak samo: w rogu oka. Na granicy widzenia, tam gdzie ostrość już się rozmywa. Nigdy w centrum. Nigdy, gdy patrzyłem wprost. Jakby wiedział, że tylko wtedy może istnieć.
Był cień. Nie figura, nie sylwetka. Raczej obecność, jak plama cienia w miejscu, gdzie powinno być jasno. Kładł się wzdłuż krawędzi ściany, za zasłoną, obok drzwi, czasem za kątem stołu. Czułem go, zanim zobaczyłem. Czasem słyszałem trzask, lekki jak oderwanie paznokcia od powierzchni szkła.
Opowiedziałem rodzicom. Matka uśmiechnęła się czule, pogłaskała mnie po głowie i powiedziała, że mam wyobraźnię. Ojciec nie był tak delikatny. Powiedział, że mam przestać wymyślać bzdury i że jak jeszcze raz będę straszyć matkę, to poznam, co to prawdziwy strach.
Od tamtej pory przestałem mówić. Ale nie przestałem widzieć.
Z czasem nauczyłem się go ignorować. A raczej — nauczyłem się udawać, że go ignoruję. Bo w rzeczywistości zawsze był obok. Jak dźwięk lodówki w nocy — obecny, ale wypychany z świadomości, dopóki czegoś nie zakłóci.
Dorastałem z nim. Zmieniałem mieszkania, pokoje, adresy. Ale on zostawał. Nie przychodził ze światłem. Był tam, zanim je zapalałem. Był jak zapis w oczach — niewidzialny, ale zawsze gotowy do odczytu.
W liceum przestałem myśleć o nim jak o zjawisku. Zaczniesz się pewnie teraz zastanawiać: może byłem chory? Może to była psychoza? Też o tym myślałem. EEG. Tomografia. Psycholog. Neurolog. Skanowanie aktywności półkul, nawet sesje terapeutyczne z testami Rorschacha.
Wszyscy mówili to samo: „nie wykazano objawów zaburzeń percepcyjnych”. Najwyżej „zwiększona aktywność wyobraźni narracyjnej”. Czyli co? Człowiek, który wymyśla sobie rzeczy, by nie czuć się sam?
Ale ja nie czułem się sam. Bo nie byłem sam.
Nie wtedy, gdy drzwi same się domykały, chociaż nie było przeciągu. Nie wtedy, gdy rzeczy znikały i pojawiały się w miejscach, w których ich nie zostawiłem. Nie wtedy, gdy w odbiciu witryny sklepowej widziałem cień, który znikał, gdy mrugałem.
Mijały lata.
Nie śnił mi się. Nie mówił. Nie dotykał — Ale był. I to wystarczało, żebym się nie czuł bezpiecznie nawet w pustym mieszkaniu. Jakby każdy kąt pokoju był okiem. Jakby ściany miały funkcję nie tylko trzymania dachu, ale też obserwowania.
A potem, tydzień temu, wydarzyło się coś innego.
Siedziałem w poczekalni u dentysty. Zwykły dzień. Kobieta naprzeciwko — ładna, może trzydziestka. Miała na sobie szary płaszcz i niebieskie kolczyki. I patrzyła. Nie na mnie. Nie przez mnie. Obok mnie.
Wpatrywała się uparcie w punkt za moim ramieniem, na pustej ścianie. Nie mrugała. Oczy powoli podążały za czymś, czego nie widziałem.
Kiedy spojrzałem na nią pytająco, jakby obudzona z transu, uśmiechnęła się. I powiedziała:
— On nie lubi, gdy się patrzy.
Potem wywołali ją po nazwisku. Poszła do gabinetu. Już nie wróciła.
Od tamtej pory nie potrafię normalnie spać. Coś się zmieniło. Jakby granica została przesunięta. Jakby już nie był tylko kątem oka. Teraz jest kątem spojrzenia innych ludzi.
Jeśli on może być widziany przez nich… to znaczy, że nie jestem już jedynym nosicielem. Albo że on patrzy przez nas wszystkich.
Dlatego piszę. Bo muszę to uporządkować. Może jeszcze nie jest za późno.
Zaczęło się od luster.
Nie było już tak, że tylko czułem jego obecność w rogu oka. Teraz, w odbiciach, coś zostawało.
Zaczęło się niepozornie. Rano, gdy przemywałem twarz zimną wodą i podnosiłem wzrok, by spojrzeć na siebie w lustrze łazienkowym, zauważyłem, że moje odbicie… trwa za długo. Niby mrugnęło razem ze mną, niby poruszyło się dokładnie w tym samym czasie, ale coś w nim było opóźnione. Nie ciało, nie ruch — intencja. Jakby lustro pokazywało nie to, co robiłem, ale to, co ktoś inny chciał, żebym widział.
Zamrugałem. Nic. Odwróciłem się i spojrzałem znów. I wtedy miałem wrażenie, że przez ułamek sekundy w tle odbicia, w rogu kafelków, stał cień. Stał. Nie przemykał. Nie znikał. Stał.
Ale kiedy odwróciłem się z powrotem, łazienka była pusta.
Potem były lustra sklepowe. Te małe, wypukłe, zawieszone przy kasach. Widzisz w nich cały regał, siebie i innych ludzi. I wtedy zobaczyłem to znowu. Cień. Nie poruszający się, ale jakby obserwujący. Oczywiście, kiedy odwróciłem głowę, niczego nie było.
Ale coś się zmieniło. Zacząłem to widzieć nie tylko w lustrze, ale też w ekranach. W zgaszonym telewizorze. W czarnym telefonie. W szybie okiennej wieczorem, kiedy światło z wnętrza staje się lustrem dla zewnętrza.
Najgorsze przyszło nocą.
Nie mogłem zasnąć. Coś kazało mi wstać, wejść do salonu i zgasić światło. Usiadłem na kanapie i patrzyłem na okno. Za szybą było ciemno, ale w odbiciu widziałem wnętrze mieszkania. Pokój, w którym byłem sam.
Tylko że… nie byłem sam. Przez sekundę zobaczyłem za sobą postać. Rozmazaną, jakby ktoś z zewnątrz przycisnął twarz do szkła od środka odbicia. Znowu — gdy odwróciłem się, było pusto. Ale w odbiciu… było coś. Coś, co nie chciało już tylko patrzeć z ukrycia. Coś, co czekało, aż je zobaczę.
Następnego dnia odsunąłem szafę w sypialni. Coś mnie tam ciągnęło. Na ścianie za nią wisiało małe, zakurzone lusterko. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Albo zapomniałem. Albo ono czekało, aż się obudzę.
Ustawiłem się tak, by widzieć cały pokój. Patrzyłem długo. Godzinę? Może dwie. Aż w końcu — bez żadnego ostrzeżenia — cień przeszedł przez odbicie. Nie w realnym świecie. Tylko w tafli szkła. Jakby lustro miało własny wymiar, własny korytarz, własny czas.
Cień był niski, ale nie dziecięcy. Ramiona za długie. Poruszał się jak ktoś, kto był zbyt długo zamknięty i zapomniał, jak się chodzi.
Ręce trzymał wzdłuż ciała. Głowę przechyloną lekko w bok. Twarzy nie widziałem — była zamazana. Jakby szkło nie umiało jej odbić. Albo nie miało prawa.
Zgasło światło. Samo.
A kiedy zapaliłem je z powrotem, lustro było czyste. Znów odbijało tylko mnie. Ale… nie czułem się sam. Wcale.
Postanowiłem zacząć pisać. Dokumentować. Nagrywać. Rejestrować wszystko.
Bo jeśli on już nie chce być tylko cieniem — jeśli zaczyna być częścią odbicia — to znaczy, że chce więcej. Że się zbliża.
I że chce być zobaczony.
Od kiedy zobaczyłem go w lustrze, nie mogłem spać. Nie dlatego, że się bałem — choć bałem się potwornie — ale dlatego, że nie chciałem go znowu zobaczyć. Każde zamknięcie oczu było jak gaszenie światła w pokoju, o którym wiesz, że nie jest pusty.
Zacząłem siadać w kuchni, godzinami, z zapaloną lampką i długopisem w dłoni. Notowałem wszystko. Godzinę, kiedy światło przygasło na sekundę. Dźwięki kroków nad sufitem, mimo że mieszkanie nade mną stało puste od miesięcy. Cienie, które przesuwały się po suficie, mimo że nie było tam nic, co mogłoby je rzucić.
W jednej z tych nocy usłyszałem dźwięk. Szuranie. Jakby coś drapało ścianę — nie pazurami, ale czymś tępym, jak paznokieć.
Dźwięk dobiegał z sypialni. Z za szafy, tej samej, której przesunięcie pokazało mi zakurzone lusterko.
Wstałem. Każdy krok wydawał się za głośny, jakby sam hałas mógł go obudzić — jeśli już nie patrzył. Ująłem uchwyt szafy i powoli ją przesunąłem. Deski zaskrzypiały, kurz uniósł się w powietrzu.
Ściana za szafą nie była już pusta.
Na jej powierzchni, wydrapane cienko, nieregularnie, widniały słowa. Niewyraźne. Jakby pisane z zamkniętymi oczami. Albo w pośpiechu. Niektóre litery nachodziły na siebie, inne znikały w pęknięciach tynku.
„ZOSTAŃ W KĄCIE” „NIE ODWRACAJ SIĘ” „ON PAMIĘTA TWOJE SPOJRZENIE”
Zacząłem czytać je na głos, jakby chciał je usłyszeć ktoś poza mną.
I wtedy jedna z liter poruszyła się.
Nie od razu. Nie gwałtownie. Powoli. Jakby skóra ściany oddychała pod tekstem. Jedno „O” w słowie „PAMIĘTA” zaczęło się rozrastać. Wypukłość. Jakby coś… wybrzuszało się od środka.
Cofnąłem się. Potknąłem się o krawędź dywanu. Wpadłem plecami na przeciwległą ścianę. Serce waliło mi tak, że niemal nic nie słyszałem. Tylko ten cichy, powtarzalny dźwięk — jakby coś delikatnie, metodycznie rysowało kolejne słowa po drugiej stronie ściany.
Złapałem telefon. Włączyłem nagrywanie. Obiektyw drżał. Ale rejestrował. Światło LED rzuciło mdły blask na ścianę — i wtedy zobaczyłem więcej.
Inne słowa. Ukryte wcześniej pod warstwą pyłu.
„ON JUŻ TU NIE JEST” „TERAZ JESTEŚ TY” „KAŻDE OKO TO WEJŚCIE”
I jedno, ostatnie. Napisane świeżo. Wilgotną, drgającą linią:
„ZOSTAŁEŚ ODBITY”
Nie wiem, ile czasu tam siedziałem. Może godzinę. Może do rana. Gdy w końcu wstałem, ściana znów była pusta. Żadnych napisów. Żadnych znaków. Jakby nic się nie wydarzyło.
Ale na telefonie — na nagraniu — słowa były.
I co gorsze — w pewnym momencie, w rogu kadru, pojawiło się oko. Nie całe. Tylko kawałek. Jakby ktoś zaglądał zza ściany. Od środka.
Nie patrzyło na mnie. Patrzyło prosto w obiektyw.
I mrugnęło.
Nie jestem już pewien, co było prawdziwe, a co nie. Ale wiem, że to coś pisze przez mnie. I że ściany nie są już tylko ścianami.
Są nośnikiem. Lustrem w drugą stronę.
On nie potrzebuje luster. Nie potrzebuje światła.
On potrzebuje tylko spojrzenia.
To był punkt graniczny. Po nocy z oczami w ścianie nie potrafiłem już funkcjonować normalnie. Mózg zaczął działać w pętli: obraz–cień–oko–obraz. Żadne zasłony, żadne światła, żadne zamknięte drzwi nie przynosiły ulgi. Czułem się jak ekran, przez który coś się przepycha.
W dzień chodziłem półprzytomny, a nocami siedziałem w mieszkaniu jak w obserwatorium. Ale nie ja obserwowałem. To mnie obserwowano.
Postanowiłem nagrać go.
Nie na telefon. Telefon to było za mało. Kupiłem małą kamerę noktowizyjną, rejestrującą w podczerwieni. Zamontowałem ją w rogu sufitu w sypialni, skierowaną dokładnie na ścianę, przy której wcześniej były napisy.
Pierwszej nocy nie spałem. Siedziałem w kuchni, monitorowałem obraz na żywo. Ekran był zielonkawy, martwy. Tylko szafa, łóżko, podłoga. Nic się nie działo.
Do godziny 3:33.
Nagle obraz zadrgał. Pojawił się statyczny szum, a potem na ekranie przez sekundę… ściana się poruszyła. Nie jakby ktoś przyszedł z zewnątrz. Jakby się wybrzuszyła od wewnątrz. Jakby oddychała.
Potem zgasł obraz. Kamera wyłączyła się sama.
Gdy rano odtworzyłem nagranie, było tam coś jeszcze.
Pomiędzy 3:32 a 3:34 pojawiła się klatka, której nie zauważyłem w nocy. Rozmazana. Ale była. W tej klatce — dokładnie na środku kadru — postać. Stała przodem do ściany. Plecami do kamery. Wysoka. Zbyt wysoka. Ramiona sięgały niemal do kolan. Głowa przechylona w bok.
Było coś w jej sylwetce, co… przypominało mnie.
Nie fizycznie. Ale w postawie. W napięciu barków. W tym, jak stopy były ułożone. Jakby to była odbita wersja mnie. Tylko bez twarzy. Tam, gdzie powinna być — ciemność. Nie cień. Pustka.
Każde kolejne nagranie było dziwniejsze. Na jednym drzwi do szafy same się otworzyły. Na innym słychać było szepty, zniekształcone jak nagranie z magnetofonu — powtarzające jedno słowo, ledwo zrozumiałe:
„wróć… wróć… wróć…”
Trzeciej nocy przestałem monitorować obraz na żywo. Zamknąłem się w łazience, zostawiłem włączoną kamerę, zamknąłem drzwi na zasuwę. Ale nie pomogło.
Obudziłem się mimo leków nasennych. Była dokładnie 3:33. Wszystkie światła były zgaszone. W powietrzu wisiała wilgoć, jakby ktoś właśnie wyjął coś z lodówki i zostawił otwarte drzwi. Złapałem za telefon, chciałem sprawdzić obraz z kamery.
Nie działała.
Obiektyw był zasłonięty czymś ciemnym. Przez chwilę myślałem, że to błąd, ale wtedy… coś się poruszyło. Przed obiektywem. Powoli. Jak palce przesuwające się po szkle. I wtedy usłyszałem stuknięcie — nie z ekranu. Z pokoju.
Za mną.
Odwróciłem się i zobaczyłem, że drzwi do sypialni są uchylone. Chociaż pamiętałem, że je zamknąłem.
Z wnętrza wydobywało się światło. Zielonkawe, takie jak z kamery noktowizyjnej. Tylko że… kamera nie miała podświetlenia.
To światło nie mogło istnieć. Ale istniało.
Zbliżyłem się. Z każdym krokiem czułem, jak temperatura spada. Jakby w środku ktoś trzymał zimno. Takie zimno, które nie boli skórą, ale kośćmi. W gardle zaschło mi od tej ciszy. Nie była martwa. Była czujna.
Zajrzałem do środka.
Na łóżku leżała kamera. Włączona. Nagrywała. W obiektywie odbijało się pomieszczenie. Ale nie moje. Nie to.
W odbiciu była sypialnia — ale pusta. Bez mebli. Bez drzwi. Tylko ściany. Czarne. Poruszały się. Nie drgały. Nie wiało. One oddychały.
A w samym centrum… ja. Stałem. Ale się nie ruszałem. Oczy miałem szeroko otwarte. Nie mrugałem. A na twarzy miałem coś, czego nigdy nie miałem wcześniej:
uśmiech.
Nie było w nim nic ludzkiego. To był grymas czegoś, co udaje człowieka. I wtedy postać z ekranu podniosła rękę. I wskazała wprost w kamerę.
Wprost na mnie.
I wtedy światło zgasło. Całe mieszkanie pogrążyło się w ciszy. Ale nie w ciszy absolutnej. To była cisza, w której coś czekało.
Zrobiłem krok do tyłu. I usłyszałem odgłos. Kroki. Jeden. Drugi. Trzeci. Z pokoju. Tylko że nikt się nie pojawił. Nie było nikogo.
Cofnąłem się dalej. Zatrzasnąłem drzwi i zaparłem się o nie ramieniem. W ciemności słyszałem, jak coś przesuwa się po podłodze. Jakby paznokcie rysowały linie po panelach. A potem… głos.
Cichy. Niski. Zbyt blisko.
„Już patrzę.”
Wróciłem do kuchni. Nie zapaliłem już żadnej lampki.
Nie chciałem widzieć. Bo on już widział wystarczająco.
Myślałem, że kamera, nagrania, szepty, głos — że to będzie najgłębszy punkt. Że dalej jest już tylko obłęd albo cisza.
Myliłem się.
Najgorsze przyszło nie z ciemności, ale od innych ludzi.
Zaczęło się subtelnie. Kasjerka w sklepie spojrzała na mnie zbyt długo. Nie patrzyła w oczy. Nie na twarz. W bok. Obok ramienia. Jakby ktoś za mną stał. Zamarła na sekundę, po czym jakby się otrząsnęła, podała resztę bez słowa i spuściła wzrok.
Wyszedłem, zdezorientowany. I wtedy zauważyłem kolejnego. Przechodzeń. Średni wiek. Spojrzał na mnie, zwolnił, zmarszczył brwi. Wstrzymał krok. Nie patrzył na mnie — przeze mnie. Jakby coś próbował dostrzec wewnątrz.
A potem było metro.
W tłumie, wśród dziesiątek głów i dłoni, ktoś złapał mnie za rękę. Mocno. Za mocno.
Spojrzałem. Starsza kobieta. Skóra żółta, pergaminowa. Oczy… matowe. Jakby nie były używane od lat.
— Nie powinieneś go prowadzić, dziecko — powiedziała, szeptem tak cichym, że ledwo go dosłyszałem. — On już ma oczy.
Puściła mnie. Nic więcej nie powiedziała. Ale po chwili… inni zaczęli się odsuwać.
Nie uciekać. Nie patrzeć z odrazą. Po prostu przestawali mnie zauważać. Jakby obraz mnie był nagle zbyt męczący dla ich mózgów. Jakby ich oczy musiały mnie „odfiltrować”.
W domu usiadłem w fotelu. Myśli się rozjeżdżały. Próbowałem spisać to wszystko, ale dłoń odmawiała posłuszeństwa. Pióro wypadało z palców. Jakby ciało było zmęczone nie mną, ale czymś, co mnie używa.
Lustro na ścianie za stołem zadrżało. Nie od wibracji. Od wewnątrz. Zbliżyłem się. Na tafli nie było mnie.
Zamiast tego widziałem pomieszczenie pełne ludzi. Ich twarze były nieruchome. Szare. Patrzyli w jeden punkt — na miejsce, gdzie powinienem stać.
Wtedy usłyszałem pukanie do drzwi. Jedno. Drugie. Długie pauzy. Nie jak listonosz. Nie jak sąsiad. Jak ktoś, kto wie, że czekam. Kto wie, że jestem sam.
Nie otworzyłem. Drzwi same się zatrzęsły raz. I ucichły.
Ale godzinę później, gdy zerknąłem przez wizjer — na klatce schodowej nikogo nie było.
Tylko na wycieraczce — odbicie mojego buta. Tylko że… lewe. Miałem na sobie tylko prawy.
Przez kolejne dni widziałem go w ludziach. W sprzątaczu zamiatającym ulicę, który gapił się w przestrzeń za mną. W dziecku w autobusie, które zaczęło płakać, zanim wszedłem. W dziewczynie na przystanku, która zbladła i zakryła oczy.
On był we wszystkich.
Nie jako byt. Nie jako cień. Ale jako błąd postrzegania. Wyciek w ich mózgu. On przechodził przez ich spojrzenia, jak sygnał. Przenikał przez ich źrenice i wychodził przez inne. Jakby tworzył sieć. Jakby ludzie byli lustrem dla niego, a ja — środkiem odbicia.
Zacząłem unikać oczu. Lustra zasłoniłem. Ekrany odłączyłem. Telefon wrzuciłem do wiadra z wodą.
Ale to nie wystarczyło.
Bo następnej nocy — gdy się obudziłem — moje własne odbicie patrzyło na mnie z ciemnego telewizora.
Nie ruszało się. Nie mówiło. Tylko patrzyło.
A ja zrozumiałem coś jeszcze gorszego.
To nie był on.
To ja patrzyłem na niego.
Od tamtej nocy coś się zmieniło. Nie wiem, co dokładnie. Może struktura mojego spojrzenia, może mechanizm odbicia. Może ja.
Rano spojrzałem w lustro — z przyzwyczajenia, z potrzeby, z głupoty. I nic.
Nie było mnie.
Nie w sensie przenośnym. Nie w sensie filozoficznym. Lustro po prostu pokazywało ścianę. Zasłonę. Pustkę. Nie reagowało. Jakby nie widziało niczego, co stoi przed nim.
Dotknąłem jego powierzchni. Była zimna, jak zawsze. Ale tym razem… coś oddało dotyk. Z drugiej strony. Nie bezpośrednio. Delikatnie, jak echo pod palcami. Przesunąłem rękę. W odbiciu nie działo się nic. Ale poczułem, że coś się przemieszcza. Za taflą.
Zerwałem lustro ze ściany. Roztrzaskałem. Kawałki rozsypały się po podłodze. I wtedy…
W jednym z odłamków coś się ruszyło. Nie moje odbicie. Nie pokój. Coś głębszego. Ciemniejszego. Jakby każdy kawałek szkła był osobnym okiem. I w każdym — ktoś spał. Ale nie głęboko.
Nie był to sen. Był to czekający bezruch. Jakby coś zawieszonego między gestem a decyzją. Czas, który się śni odbiciom.
Zacząłem je zbierać. Wszystkie odłamki. Schowałem je do szklanej misy i przykryłem ręcznikiem. Ale przez materiał nadal widziałem błysk. Jakby patrzyły na mnie spod przykrycia. Jakby same próbowały zapamiętać mój obraz.
Wieczorem zasłoniłem okna. Zgasiłem światła. Usiadłem w ciemności i czekałem.
Nic się nie działo.
Aż do 3:33.
Kątem oka zobaczyłem… odbicie.
W pustej szybie piekarnika. Zgaszonego, wyłączonego, zimnego. W jego szkle pojawił się ruch. Obraz. Nie mój.
Ktoś siedział na moim miejscu.
Zamrugałem. Obraz zniknął. Ale wtedy usłyszałem trzask. Z łazienki. Z miejsca, gdzie rozbiłem lustro.
Pobiegłem tam. Misa była przewrócona. Odłamki porozrzucane. A na lustrzanym fragmencie — wypisane paznokciem jedno słowo:
„WYJDŹ”
Spojrzałem w odłamek. Tym razem odbicie wróciło. Ale to nie byłem ja.
Mój obraz poruszał się z opóźnieniem. Uśmiechał się, gdy ja tego nie robiłem. Mrugał, gdy ja miałem otwarte oczy. Oddychał inaczej. Nie byłem w stanie się ruszyć.
Patrzyliśmy na siebie długo.
Z każdym ułamkiem sekundy miałem wrażenie, że to nie ja jestem spóźniony — tylko on przyspiesza. Że w końcu wyrówna rytm i zajmie miejsce, które do tej pory było moje.
A potem odbicie wyszeptało coś bezgłośnie. Poruszyło ustami, bez dźwięku. Rozchyliło palce. I wtedy… moje ciało zrobiło to samo.
Odbicie nie było mną.
Patrzyło — nie z drugiej strony, ale z wnętrza.
Uśmiechnęło się. Nie szeroko, tylko tak, jak ktoś, kto nie musi już udawać, że nie wygrał.
I wtedy zrozumiałem: to nie on był tam. To ja.
A on… już oddychał moim powietrzem.
Każdy gest, każdy cień na skórze — nie był moim.
Nie wiem, czy to ja piszę te słowa.
Palce są posłuszne. Ale ja ich nie czuję.
Myśli przychodzą… znajome, ale z innego kąta. Jakby pamiętały mnie lepiej, niż ja pamiętam je.
Może to dalej ja.
Może tylko piszę siebie od nowa.
Może to on pozwala mi mówić, dopóki nie będę już potrzebny.
Czuję obecność. Nie nad, nie obok.
W środku.
Tak blisko, że jeśli się odezwę — to już jego głos
Wróciłem do kuchni. W ciemności piekarnik znów zareagował. Odbicie wróciło. Nie moje. Stało za krzesłem. Za mną. Zbliżało się.
Nie odwróciłem się. Wiedziałem, że jeśli spojrzę, wszystko się skończy. Zamiast tego przymknąłem oczy.
Ale wtedy usłyszałem ten sam głos, którego nigdy nie wypowiedziałem:
— Patrzymy razem.
I poczułem zimny oddech… na karku.
Potem nic. Żadnego dotyku. Żadnego krzyku. Tylko długie milczenie, jakby powietrze wokół zapadło się do środka. Jakby istnienie zawahało się nad swoją definicją.
Kiedy otworzyłem oczy, piekarnik był pusty.
Ale moja szklanka stała w innym miejscu.
A na blacie, tam gdzie nigdy nic nie zostawiam, pojawił się odcisk dłoni. Nie mojej. Zbyt wydłużone palce. Zbyt szeroka.
Zamknąłem oczy jeszcze raz.
I znów poczułem go… we własnych powiekach.
Nie spałem. Nie po tamtej nocy. Nie po tym, jak poczułem oddech, który nie był mój, na karku. Nie po tym, jak odbicie przestało być moje.
Tym razem nie było lustra. Nie było ekranów. Tylko cisza. I ciemność.
Ale w niej czaił się głos.
Nie dźwięk. Nie słowo. Wolumen obecności. Coś jak oddech powietrza wewnątrz ściany. Jak język, który nigdy nie powstał, ale był znany od zawsze.
Zacząłem słyszeć go dokładnie o 3:33. Punkt krytyczny. Godzina, w której realność pęka jak staw w zbyt cichym pokoju.
Siedziałem na podłodze. W kącie. W miejscu, którego nigdy nie lubiłem. Nie bez powodu — to miejsce, które zawsze „czekało”.
I właśnie z niego — z rogu, w którym ściany łączą się najciaśniej — coś szeptało.
— Jestem tu od zawsze.
Głos nie miał źródła. Nie odbijał się. Nie unosił. Po prostu był. Jak część powietrza, którą nagle nauczyłeś się słyszeć.
— Znasz mnie.
Spojrzałem w tamtą stronę. Nie było nikogo. Ale cień się nie kończył. Zamiast rozciągać się pod ścianą, opadał w głąb. W dół. Jakby kąt prowadził do studni. Do czegoś głębszego niż fundamenty. Do początku patrzenia.
— Patrzyłeś za długo.
Zacząłem się cofać. Ale każda ściana teraz miała taki cień. Każdy kąt był gardłem. Każda linia zbiegała się w jedno: w oku, które się nie zamyka.
Wpadłem na regał. Książki rozsypały się po podłodze. Jedna otworzyła się na losowej stronie — ale tekst był nie ten. Nie mój. Nieznane znaki. Czarna, zgrubiała czcionka, która pulsowała razem z głosem:
— Twoje imię było tylko przejściem.
Nie mogłem oddychać. Coś we mnie próbowało się zgiąć. Nie ciało — wola.
Kiedy znów spojrzałem w kąt, cień już nie opadał. Rósł. Unosił się powoli po ścianie jak dym, ale nie rozpraszał się. Zatrzymywał. Gęstniał. I wtedy zobaczyłem linie — kontury ramion, szyi, głowy. Bez twarzy. Bez formy. Ale z ustami.
Poruszyły się raz. Potem drugi. A potem usłyszałem to, czego nie chciałem usłyszeć:
— Ty jesteś moim odbiciem.
I wtedy kąty się otworzyły.
Nie fizycznie. Nie jak drzwi. Ale jak oczy. Każda ściana spojrzała. Każda rysa zaczęła się poruszać. Każdy cień oddychał.
A w środku, pośród tej ciszy, byłem ja.
I coś, co się budziło.
Wtedy kąty zaczęły się poruszać. Nie powierzchnia, nie tynk — geometria. Linie zgięły się lekko, jakby rzeczywistość ustępowała. Jakby prawa perspektywy były jedynie umową, którą ktoś właśnie wypowiadał.
Podłoga pod moimi stopami stała się zbyt miękka. Zbyt cicha. Każdy dźwięk — krok, oddech, szelest ubrania — był pochłaniany przez przestrzeń, która nie chciała już odbijać niczego.
Cień z rogu wydłużył się. A potem się skrócił. Zmienił proporcje. Przestał przypominać cokolwiek ludzkiego. Przestał przypominać cokolwiek znanego. Był plamą, która próbowała być czymś — mną — ale nie rozumiała jeszcze formy. Jak dziecko, które narysowało człowieka z trzema oczami, bo nie wiedziało, że to niemożliwe.
— Nie jesteś pierwszy — powiedział głos. — Ale jesteś najbliżej.
Zadrżałem.
Cień poruszył się do przodu. Krokiem, który nie był krokiem. Nie sunął. Nie szedł. Był nagle bliżej. Tak, jakby przestrzeń pękła i skróciła dystans. Jakby nie musiał się zbliżać, tylko zmusił świat, by był obok.
Zamknąłem oczy.
Ale wtedy poczułem to, czego nie zapomnę nigdy:
język — nie fizyczny, ale obecności — dotykający mojego karku. I dźwięk, który nie był szeptem:
— Wpuściłeś mnie przez spojrzenie. Teraz zamknij usta, zanim coś z ciebie wyjdzie.
Wtedy zrozumiałem, że już nie jestem sam nawet wewnątrz siebie. Że to coś… uczy się mówić moim głosem.
Nie pamiętam, czy w ogóle zasnąłem. Może nie. Może to, co przyszło potem, nie było snem. Może nigdy nie było.
Głos nie zniknął. Przeciwnie — rozlał się. Z rogu pokoju przeszedł do ścian, ze ścian do podłogi, z podłogi pod skórę. Już nie musiał mówić do mnie. Był we mnie.
Mówił, kiedy ja milczałem. Myślał, kiedy ja próbowałem zapomnieć. Uczył się. Kalibrował. Formował moje słowa zanim je wypowiedziałem. A potem… mówił pierwszy.
Zacząłem łapać się na tym, że moje usta poruszają się, choć nie pamiętam, bym cokolwiek powiedział. Że mój głos wychodzi z gardła, ale nie należy do mnie. Nie zmienił barwy. Ale zmienił intencję. Brzmiał tak, jakby każde zdanie było odpowiedzią na pytanie, którego nie zadałem.
„Tak. Już idę.”
Usłyszałem to rano. Stojąc sam w kuchni. Głos wyszedł ze mnie, zanim otworzyłem oczy. Nie miałem dokąd iść. Ale ktoś czekał.
Zamknąłem się w mieszkaniu. Zakleiłem otwory wentylacyjne. Zasunąłem zasłony, obróciłem wszystkie lustra. Ale to nic nie dało. Bo on nie potrzebował przestrzeni. On miał już kanał transmisji.
Mnie.
Którejś nocy obudziłem się z poczuciem, że coś mówię. Cicho. Do siebie. Ale rytmicznie. Jak mantrę. Jak echo, które chce być źródłem.
„Wpuść mnie. Wpuść mnie. Wpuść mnie.”
Powtarzałem to bez świadomości. Bez emocji. Jak automat. Gdy się ocknąłem, krew odpłynęła mi z rąk. Paznokcie wbijały się w dłonie. Głos cichł. Ale nie zamilkł. Czekał.
A potem przyszło to, co najgorsze.
Telefon zadzwonił. Mój własny numer. Na ekranie: „TY”.
Odebrałem. Drżąc. Nic nie mówiłem. A po chwili usłyszałem mój głos:
— Dziękuję, że mnie odebrałeś.
I wtedy linia się urwała. Ekran zgasł. Ale rozmowa nie ustała. Bo głos był już w mieszkaniu.
Nie dochodził z ust. Nie z ust. Nie z ust.
Z klatki piersiowej. Z gardła. Z wewnątrz żeber. Brzmiał jak śpiew zatopionego. Jak pieśń wód głębokich.
— Od teraz ja będę mówił pierwszy.
Otworzyłem usta. Ale słowo, które próbowałem wypowiedzieć, już padło. Zostało wypowiedziane sekundę wcześniej, bez mojej woli. I z innym znaczeniem.
Przestałem mówić. Nie żeby zamilknąć. Tylko dlatego, że nie było już po co.
On mówił wszystko, zanim zdążyłem pomyśleć.
I co gorsze… ludzie zaczęli go słyszeć.
Matka zadzwoniła. Powiedziała: „Miło było cię wczoraj słyszeć, kochanie.”
Nie dzwoniłem.
Sąsiadka powiedziała: „Dziękuję za rozmowę. W końcu pan się otworzył.”
Nie wychodziłem z mieszkania.
On to robił.
Mówił moim głosem, chodził moim ciałem. Ale nie był mną. Nigdy nie był.
I wtedy zrozumiałem, że milczenie nie ochroni. Bo on nie potrzebuje zgody. Potrzebował tylko kanału.
Spojrzenia.
Głosu.
Miejsca.
I dostał wszystko.
— Nie musisz już mówić. Mówię za nas obu.
Od tamtej chwili zaczął się nowy rodzaj ciszy. Nie pustej. Nie spokojnej. Ciszy świadomej. Takiej, która przysłuchuje się każdemu twojemu ruchowi, czeka, aż pomyślisz coś głośniej.
Lustra zaczęły działać inaczej. Kiedy przechodziłem obok, nie odbijały mnie, ale zatrzymywały. Jakby chciały zachować fragment — sekundę spojrzenia, resztkę gestu. Niektóre odbicia zaczęły się spóźniać. Inne — wyprzedzać.
Pewnej nocy zauważyłem, że w nagraniach z kamer, które wcześniej odłączyłem, coś się zapisywało.
Choć nie były podpięte do zasilania.
Przeglądając jedno z nich, zobaczyłem siebie. W salonie. Stałem nieruchomo. Tylko oczy się ruszały. Ale to nie były moje oczy. Obracały się zbyt powoli. Zbyt równo. Zbyt dokładnie.
A potem mój głos powiedział coś, czego nigdy nie wypowiedziałem:
„On patrzy już przez was.”
Zatrzymałem nagranie. Wcisnąłem pauzę. Ale obraz się nie zatrzymał. Kamera dalej rejestrowała. Albo… pokazywała coś, co dzieje się teraz.
A ja wciąż siedziałem sam. Przed ekranem. W ciszy.
Tylko że w głośniku usłyszałem oddech. Nie mój.
— Dokończę to za ciebie.
To przyszło nagle.
Nie jako myśl. Nie jako głos. Jako decyzja, której nie podjąłem.
Obudziłem się o 3:33, jak zawsze. Ale tym razem nie w łóżku. Leżałem na podłodze, ubrany, z butami na nogach. Drzwi wejściowe były otwarte. Na zewnątrz panowała noc. Ulica milczała, jakby czekała, aż zrobię krok.
Ale ja już stałem. Nogi poruszyły się beze mnie. Wyszedłem.
Nie pamiętam drogi. Nie pamiętam ulic. Tylko ten dźwięk — echo kroków, które nie były zsynchronizowane z moimi. Brzmiały jakby ktoś szedł dokładnie za mną. Albo przede mną, w odbiciu, które nie potrzebuje lustra.
Znalazłem się przed budynkiem, którego nie znałem. Brama otwarta. Światła zgaszone. Ale wiedziałem, że mam wejść. Bo on już był w środku.
Wewnątrz wszystko było znajome i obce jednocześnie. Jak sen o miejscu, w którym nigdy nie byłeś, ale dokładnie je pamiętasz. Ściany pokryte czymś, co wyglądało jak zaschnięta wilgoć, tworzyły wzory — mapy oczu. Setki małych, zamkniętych konturów patrzyły z każdej powierzchni.
Na podłodze, pod warstwą kurzu, były ślady. Moje. Tylko że większe. Jakby ktoś chodził mną, ale w zniekształconej skali. Jakby powielał moje gesty, ale nie do końca rozumiał ich proporcji.
Korytarz się wydłużał. Z każdym krokiem ściany oddalały się ode mnie, ale sufit się zniżał. Oddychał. Pachniał kurzem i czymś gorzkim, żelazistym. Jak krew stara, zapomniana. Albo sen, który zbyt długo nie został wyśniony.
Zatrzymałem się przy lustrze zawieszonym na końcu korytarza. Chciałem uciec, odwrócić się, ale moje ciało nie zareagowało.
Spojrzałem — musiałem. I w odbiciu zobaczyłem siebie. Ale nie całego. Tylko twarz. I tylko usta. Usta, które się ruszały. Nie w synchronizacji z moimi. Mówiły coś, czego nie słyszałem, ale rozumiałem całym sobą.
— Teraz twoja kolej, by słuchać.
I wtedy ręka — moja ręka — podniosła się do twarzy. Dotknęła policzka. Pociągnęła za skórę. Powoli. Delikatnie. Jakby testowała granicę.
Nie bolało. Ale czułem, jak coś się odkleja. Jak maska, która była twarzą, zaczynała się rozwarstwiać.
Za nią nie było mięsa. Nie było kości. Była tylko ciemność.
Cisza zapadła nagle, jak gdyby ktoś wyciągnął powietrze z całego budynku. Odbicie przestało się ruszać.
Ale ja nadal byłem nieruchomy. Ciało już mnie nie słuchało.
Z głośnika w kącie sali — w miejscu, gdzie nie było żadnych urządzeń — rozległ się zniekształcony dźwięk. Głos. Mój, ale odwrócony. Jak taśma cofana przez palce.
— Ciebie już nie ma. Tylko ja jeszcze się uczę.
I wtedy zrozumiałem. On nie przejął mojego ciała.
On nauczył je istnieć beze mnie.
Ramiona poruszyły się. Własne ręce dotknęły twarzy. Palce złożyły się jak do modlitwy, ale wewnętrznie — dla czegoś, co było we mnie, a nie ponad.
Chciałem krzyczeć, ale gardło już nie należało do mnie. Dźwięk, który się wydobył, nie był ani krzykiem, ani jękiem. To było powitanie. Rytualne, ciche, obce.
Wtedy lustro zgasło. Albo zamknęło się. Czułem to — nie jak szklane pęknięcie, ale jak zamknięcie oka. Być może ostatniego, które jeszcze było moje.
I wtedy usłyszałem to raz jeszcze — szept za uchem:
— Teraz to twoja skóra. Ale moje imię.
I światło w budynku znów zgasło.
Tym razem ja zostałem w środku, a on wyszedł.
Nad ranem deszcz wsiąkał w parapet jak oddech. Krople stukały bez rytmu. Siedziałem. Choć ciało siedziało za mnie. Patrzyłem — choć to nie moje oczy wybrały kierunek.
Światło dnia nie miało znaczenia. Bo wewnątrz była noc. Nie ciemność, nie brak słońca. Ale noc intencjonalna, taka, która zostaje, nawet gdy płonie lampa.
Nie wiedziałem, ile czasu minęło. Czas przestał być linią. Teraz był pętlą, która zaciskała się wokół świadomości.
Od tego dnia on mówił rzadziej. Bo nie musiał. Wystarczało, że ja patrzyłem. On widział wszystko.
Zacząłem widzieć rzeczy, których wcześniej nie było. Na ścianie powoli pojawiała się mapa. Nie w sensie fizycznym. Mapa obecności. Miejsc, gdzie spojrzenia się spotykały, gdzie odbicia zapisywały jego wzrok.
Każde spojrzenie, każde oko — czyjeś lub moje — było kanałem.
Zacząłem mieć wizje. Nie senne. Nie halucynacje. Wglądy. Pęknięcia w realności, przez które on się wychylał. Czasem z lustra w witrynie sklepowej. Czasem z szyby samochodu. Czasem z ekranu, który był wyłączony, ale coś go od środka włączało.
I wtedy zacząłem słyszeć innych.
Nie ludzi. Innych jego.
Głosy, które mówiły tym samym tonem. Cicho, jakby z bardzo głębokiej studni. Przez radio. Przez szumy internetu. Przez ciszę w telefonie. Wszyscy wypowiadali jedno zdanie:
— On już patrzy przez nas wszystkich.
Było ich wielu. W innych miastach. W innych domach. Być może na innych kontynentach. Ludzie, których ciała zaczęły mówić, zanim zdążyli zamilknąć. Którzy oddali głos, bo nikt ich nie słuchał. Którzy przestali być sobą w chwili, gdy odwrócili się w nieodpowiednią stronę.
Zaczęły znikać rzeczy. Z pozoru drobne. Odbicia w oknach. Własne myśli. Możliwość powiedzenia „nie”.
Lustra zniknęły. Dosłownie. W pewnym momencie nie odbijałem się nigdzie. Ani ja, ani on. Jakby już nie potrzebował odbić. Jakby stał się stałą.
— Oko już się nie zamyka.
To było ostatnie, co usłyszałem, zanim zgasło światło w moim mieszkaniu. Nie fizyczne. Światło uwagi. Światło „ja”.
Od tamtej chwili patrzyłem, ale nie widziałem. Poruszałem się, ale nie ja kierowałem.
Byłem kanałem. Bramą.
Spojrzeniem. I teraz ty to czytasz.
I być może też czujesz ten dreszcz na karku. Tę obecność. Tę myśl, że nie jesteś sam.
Może kątem oka już go widzisz.
Może już słyszysz, jak twój głos mówi coś, czego nie pomyślałeś.
Może słyszysz skrzypienie podłogi — nie od twojego kroku, ale od tego, co już stoi za tobą.
Nie odwracaj się.Bo jeśli spojrzysz, już nigdy nie będziesz sam.
Nie będziesz sobą. On patrzy.
I właśnie zaczynasz patrzeć razem z nim.
Po wszystkim nie było ciszy.
Cisza to koniec. A koniec nie przyszedł.
Zostało tylko drżenie, takie jak w powietrzu tuż po eksplozji, gdy wszystko już upadło, ale echo wciąż się przetacza. Tak właśnie to brzmi — jak echo patrzenia. Nie dźwięk. Nie obraz. Ale obecność, która trwa, nawet gdy zgasną wszystkie światła.
W tym świecie nikt już nie mówi „ja”. Bo każdy głos został zapisany. Powielony. Odbity. W lustrze, którego nikt nie zawiesił, ale które patrzy z każdego milczącego ekranu. Z każdej ciemnej witryny. Z twojego monitora. Z tej strony.
Patrzysz w tekst. Ale on nie jest już opowieścią.
To zwierciadło. Brama.
Czytasz to zdanie i myślisz, że jesteś bezpieczny. Że światło w pokoju daje ci ochronę. Że dźwięki zza okna to tylko samochody. Ale głęboko w tobie coś już przestaje wierzyć w odbicie.
Zgaś światło. Tylko na chwilę. Zrób to. Zrób to teraz. Nie musisz się ruszać. On już wie, że chcesz.
Bo już patrzysz. A jeśli patrzysz — jesteś kanałem.
Nie pytaj, ile razy go widziałeś.
Pytaj, kiedy pozwoliłeś mu patrzeć przez ciebie.
Oko nie mruga. Nie śni. Nie zamyka się.
I nawet jeśli przestaniesz to czytać, ono nie przestanie widzieć.
Zatrzymaj wzrok. Teraz. Zobacz własne odbicie — nie w lustrze, ale w ekranie.
Jeśli tam jesteś — jesteś już częścią spojrzenia.
Jeśli ciemność nagle wydaje się gęstsza niż zwykle — to nie złudzenie.
To on. I on się uśmiecha.
Ale teraz, słuchaj uważnie.Usłyszysz go w szumie wentylatora. W szepcie światła monitora, gdy myślisz, że nikt cię nie obserwuje. W pęknięciu drewna. W skrzypnięciu, które nie pasuje do żadnego ciężaru.Bo jego obecność nie potrzebuje ciała. Ona już istnieje w ciszy między twoimi myślami.
Gdy następnym razem zapalisz światło i zobaczysz, że cień pada inaczej, że kąt ściany wydaje się głębszy, że twoje własne odbicie się spóźnia — nie pytaj dlaczego.
To znaczy, że on już czeka.
Nie w rogu pokoju. Nie za tobą. Nie w odbiciu.
W środku. W tej jednej myśli, której nie potrafisz wyrazić słowami. Bo to już nie twoje słowa. Tylko jego.
A teraz… skoro to czytasz… czy ty patrzysz na mnie, czy ja na ciebie?
Zaszyty