Prolog
Moje życie wyglądało jak sen. Z gatunku takich, z których człowiek nie chce się obudzić. A później okazało się, że to była cisza przed burzą. Cudowny spokój ciepłego letniego popołudnia na chwilę przed tym, zanim zerwie się wiatr. Czuliśmy też, że to nie był początek. Oboje staliśmy się nagle częścią historii, która wydarzyła się kilka stuleci wcześniej, ale w środku której się paradoksalnie znajdowaliśmy. Jak gdyby nasza historia rozpoczęła się dużo wcześniej. I niezależnie od tego, co robiliśmy, tamte wydarzenia wciągały nas coraz bardziej. Historia w historii. Pudełko w pudełku…
Rozdział 1
Był jasny, słoneczny dzień. Śnieg lśnił na stokach gór, których sylwetki majaczyły w oddali. Pozostanie tam jeszcze przez jakiś czas — do czerwca. Szczyty jak zwykle o tej porze roku skrywały chmury, które wędrowały po niebie powoli. Nie na tyle jednak, żeby przesłaniać na długo słońce. W górach na południu panowała jeszcze zima, ale łąki i las, które roztaczały się przed moim domem, rozjaśnione były ostrym światłem. Pierwsze promienie słońca. Niewątpliwie wiosenne.
Stałam w oknie i patrzyłam przed siebie, rozkoszując się przyjemnym ciepłem. Wiatr, który głośno huczał w nocy, roztopił resztki śniegu zalegającego w dolinie poniżej. Po zimie nie było już śladu. Po wietrze również. Niczym niezmąconą ciszę poranka przerywały tylko głosy ptaków. Dzisiaj śpiewały inaczej.
Oddychałam głęboko. W powietrzu czuć było wiosnę. I coś jeszcze. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zmieniała się nie tylko pora roku. Przeczucie, że coś się zmienia, pojawiło się znikąd, ale było tak silne, że nie pozostawiało wątpliwości. Coś miało się wydarzyć.
Zamknęłam energicznie okno, jak gdyby strzepując jednocześnie z siebie niejasne wrażenia. Oderwałam wzrok od wiosennego pejzażu.
— Najwyższy czas — powiedziałam do siebie.
Potrzebowałam zmian.
***
Podeszłam do szafy i wyciągnęłam z niej czarne dżinsy. Sięgnęłam po jedną z ciemnych bluzeczek, które wisiały rzędem jedna obok drugiej, ale zawahałam się przez moment. Do wyboru miałam kilka czarnych, trzy w różnych odcieniach szarości, grafit z lekko rozmytą aplikacją z przodu… Zmarszczyłam czoło.
— Nie… — powiedziałam do siebie. — Dzisiaj może coś jaśniejszego…
Odwiesiłam koszulkę z powrotem na miejsce i zaczęłam przeglądać ubrania z drugiego końca szafy, których dawno nie miałam na sobie. Moja dłoń spoczęła na wieszaku z błękitną bluzką z asymetrycznymi przeszyciami. Dostałam ją od mamy na Gwiazdkę, ale przez całą zimę nie założyłam jej ani razu. „Może być błękit” — pomyślałam.
Podreptałam do łazienki. Ubrałam się, umyłam zęby i twarz, i zaczęłam czesać włosy. Nie spieszyłam się. Powoli wykonywałam wszystkie czynności związane z poranną toaletą. Na koniec przyjrzałam się sobie w lustrze. „Trochę blado…” — oceniłam.
Sięgnęłam do kosmetyczki po mascarę. Kiedy już podkreśliłam oczy, uśmiechnęłam się do siebie. „Odrobinę lepiej” — przyznałam w duchu.
— Cześć mamo! — powiedziałam wesoło, wchodząc do kuchni.
Na mój widok mama prawie wstrzymała oddech. Szybko jednak wyszła z pierwszego szoku i odzyskała zdolność mówienia.
— Cześć… — zmierzyła mnie wzrokiem. — Widzę, że wiosna dotarła nawet do ciebie. Kochanie, nie poznaję cię…
Wzruszyłam ramionami, a mama przyjrzała mi się dokładniej, jak gdyby nadal nie wierzyła, że obraz, który ukazał się jej oczom, to ten właściwy.
— Ładnie ci w tej bluzeczce — stwierdziła.
Przemilczała fakt, że nie nosiłam jej nigdy wcześniej.
— Dziękuję — uśmiechnęłam się.
Mama również. Ostatnio nie była przyzwyczajona do takiego widoku. Zazwyczaj o tej porze snułam się po domu z ponurą miną, w ciemnych ubraniach odzwierciedlających mój stan ducha.
— Wianka, skarbie… — zaczęła niepewnie.
Tylko mama tak się do mnie zwracała, a ja już dawno przestałam reagować na tę specyficzną formę zdrabniania mojego imienia. Wszyscy inni nazywali mnie po prostu Wi.
— A może wybrałabyś się na spacer? — dokończyła pytanie.
— Świetny pomysł — odpowiedziałam bez namysłu.
— Taki piękny dzień. Dotlenisz się trochę — przekonywała mnie, jak gdyby nie usłyszała mojej odpowiedzi.
— Okej, pójdę. Zobaczę, czy przebiśniegi zakwitły już w lesie.
Popatrzyła na mnie lekko zbita z tropu. Najwyraźniej przygotowana była na dalszą argumentację i nie sądziła, że uda jej się namówić swoją, jak to określała, „zbuntowaną nastolatkę”, na spacer tak szybko. W dodatku na oglądanie wiosennych kwiatów.
— Tylko nie odchodź sama za daleko… — powiedziała po to tylko chyba, żeby powiedzieć cokolwiek.
— Proszę cię, nie mam już pięciu latek — zaprotestowałam. — A nawet gdybym miała, co mogłoby mnie spotkać kilkaset metrów od domu? W sobotę przed południem… — dodałam.
Spojrzała na mnie wzrokiem osoby, która wiedziała lepiej. Byłam już prawie dorosła, ale dla mamy zawsze pozostawałam małą dziewczynką.
— Zresztą, co to za las. Trudno tu raczej mówić o gęstej puszczy — rzuciłam z przekąsem.
Tak, tego nie mogłam zrozumieć. Gospodarka zasobami leśnymi w naszej okolicy była zwyczajnym nieporozumieniem. Najpierw przez wiele dni słychać było ostry warkot pił spalinowych, które ścinały drzewa. Potem wąskimi drogami przetaczały się ciężkie samochody, które je wywoziły. A kiedy piły ucichły i ciężarówki odjechały, w miejscu, gdzie wcześniej rósł gęsty las, zostawały liczne, nieregularne polany… Od jakiegoś czasu widać było, że wycinka była bardzo intensywna.
— Dobrze, dobrze. Lepiej dmuchać na zimne. Wolałabym, żebyś się nie zgubiła — mama nie dawała za wygraną.
Przewróciłam oczami. Przesadzała na całego.
— Mamo, daj spokój. To tylko spacer. Pójdę w stronę ruin zamku. Drogą — podkreśliłam ostatnie słowo. — Zresztą to jest szlak turystyczny — dodałam przekonująco.
— Okej, ale uważaj na siebie…
— Jasne — mrugnęłam do niej. — Będę się trzymać z daleka od wilków i niedźwiedzi.
Mama zmarszczyła brwi.
— Wiesz przecież, że ja się zawsze będę o ciebie martwić.
Tak, wiedziałam. Rodzice byli naprawdę kochani, ale czasami również nadopiekuńczy. Los jedynaczki nie był wcale łatwy.
***
Zjadłam szybko śniadanie. Założyłam kurtkę, buty i okulary przeciwsłoneczne, i wyszłam z domu. Rzeczywiście, było bardzo przyjemnie. Słońce było mocne, ale powietrze ciągle jeszcze świeże. Oddychałam. Boże, naprawdę tego potrzebowałam.
Pokonałam szybko odcinek dzielący mnie od domu do granicy lasu. Tutaj zawsze zaczynała się przyjemniejsza część spaceru.
Weszłam do lasu. Uderzył mnie mój ulubiony, świeży zapach — zapach igieł, żywicy, pomieszany z zapachem drewna i wilgotnej ściółki. Resztki topniejącego śniegu leżały jeszcze gdzieniegdzie przy drodze w miejscach, które były bardziej zacienione. Spojrzałam w górę. Słońce świeciło coraz mocniej. Promienie przebijały się pomiędzy nagimi jeszcze o tej porze roku gałęziami drzew liściastych i rozlewały się po mokrej ziemi. Ona też miała swój zapach. Przebiśniegów nie było nigdzie widać. „Może trochę dalej” — pomyślałam.
Szłam powoli drogą prowadzącą na północ. Woda z roztopów wyrzeźbiła w niej dwa koryta. Spływała z góry cienkimi strużkami, wymywając żółtą glinę, która przyklejała się do butów. Minęłam niewielką polanę otoczoną młodymi świerkami i weszłam w głąb lasu. Drzewa były tutaj wyższe. Wznosiły się prawie do nieba. Teraz całkowicie zacieniały leśną drogę. Jakoś nigdy nie zwróciłam uwagi na to, że były tak rozłożyste i miały takie grube konary… I że były takie piękne. Piękne, ale zarazem trochę straszne… „Muszę chyba naprawdę zwracać większą uwagę na to, co mnie otacza” — pomyślałam. „Otworzyć oczy i patrzeć, a nie tylko czuć…” — to ostatnie dodałam z lekkim przekąsem.
Nigdy nie miałam większych problemów z wyczuwaniem nastrojów innych, a zwłaszcza moich bliskich. Wiedziałam, kiedy komuś było smutno, kiedy był wzburzony albo podekscytowany. Widziałam dokładnie, kiedy mama coś przeżywała lub kiedy tata był zmartwiony. Kiedy ich pytałam, co się dzieje, przeważnie odpowiadali, że wydaje mi się i że wszystko jest w porządku. Albo, co gorsza, że znów „fantazjuję”. Nie znosiłam tego słowa. Ja widziałam, albo raczej wyczuwałam swoje. Tak było kiedyś, zanim zamknęłam się zupełnie w sobie i nic prawie do mnie nie docierało. Skupiłam się na jednym tylko uczuciu, które zdominowało wszystko inne. „Najwyższy czas coś z tym zrobić” — pomyślałam.
W tym momencie poczułam, że mój nastrój się zmienia. Jak gdybym otworzyła się na nowo lub zrozumiała coś istotnego. Zmiana, najpierw subtelna, po chwili stała się bardziej wyraźna, wręcz namacalna. Mogłabym przysiąc, że nie byłam teraz sama.
Przystanęłam i rozejrzałam się dookoła, ale w pobliżu nie było nikogo. Tylko te ogromne drzewa… Czyżby to one odczuwały? Strach? Groźba? Niebezpieczeństwo? Jeszcze nigdy nie wyczuwałam czyichś emocji tak intensywnie. Płynęły do mnie niczym strumień wibracji. Uderzały bardzo silnie w każdy centymetr mojego ciała i przenikały do wnętrza.
Jeszcze raz popatrzyłam w okół siebie, ale nadal nikogo nie widziałam. Mój wzrok zatrzymał się ponownie na drzewach. Rozłożyste gałęzie jodeł zwisały w dół, uginając się pod ciężarem… zmarzniętego śniegu? Dlaczego są pokryte śniegiem? Przecież przed chwilą przeświecało przez nie ostre, wiosenne słońce. Śpiewały ptaki. Teraz było mi zimno, a wokół mnie panowała martwa cisza. Słyszałam tylko mój własny przyspieszony oddech.
Oderwałam wzrok od drzew i spojrzałam w dół. W szczelinach i zagłębieniach zalegała gruba warstwa śniegu. A mogłabym przysiąc, że jeszcze przed chwilą go tutaj nie było. Ziemia była wilgotna i twarda. Jeszcze zmrożona, ale śniegu nie było. Na pewno nie w takiej ilości… Zadrżałam.
Droga, która pięła się ku górze, coraz bardziej skrywała się w cieniu. Gęste korony drzew skutecznie zatrzymywały światło, nie pozwalając mu się przebić. Las ogarniał mrok. W środku dnia…
Poczułam, że chyba nie powinnam znaleźć się w tym miejscu. Chciałam odwrócić się i uciec, ale jakimś cudem nie mogłam znaleźć w sobie wystarczająco dużo siły. Stałam nieruchomo, jak sparaliżowana i patrzyłam tylko przed siebie w gęstniejący mrok. Emocje, które odbierałam, wnikały we mnie i wypełniały wszystko. Nie mogłam się przed nimi bronić.
Nagle coś się zmieniło. Oprócz strachu i zagrożenia wyczułam coś jeszcze — wołanie o pomoc. Ta niema prośba pojawiła się nagle i zaledwie na ułamek sekundy, ale wwierciła się w mój umysł, usuwając z niego wszystko inne. Ktoś był w niebezpieczeństwie. Potrzebował pomocy.
W mgnieniu oka dotarło do mnie, że muszę odpowiedzieć na to wołanie. Poczułam, że w moje ciało znów wstępuje energia i że mogę zrobić krok do przodu. Rozsądek nakazywał mi odwrócić się i uciekać czym prędzej, ale jakaś niewidzialna siła, która najpierw zatrzymała mnie w miejscu, teraz popychała mnie do przodu. W kierunku, który zdawał się być nieodgadniony. Nie rozumiałam, co takiego się działo, ale jedno wiedziałam na pewno — że muszę tam pójść.
Ruszyłam przed siebie. Leśna droga skręcała teraz w prawo i przechodziła w wąwóz, a raczej w niewielki jar. Dno wąwozu wyścielały kamienie. Pamiętałam, że obecny na tym terenie żółty piaskowiec widoczny był tu i ówdzie, ale teraz kamienie ułożone były równo, w regularny trakt. Jak gdyby droga była często uczęszczana. Spojrzałam w górę. W tym miejscu drzewa nie rzucały już tak gęstego cienia. Widoczność poprawiła się. Zrobiło się odrobinę jaśniej.
Szłam dosyć szybko, mimo iż podejście było naprawdę strome. Wydawało mi się, że idę tak całą wieczność, ale było to tylko kilkaset metrów. Zbliżałam się do zakrętu. Teraz zaledwie parę kroków dzieliło mnie od tego, co skrywało się za nim. Pokonałam je bez wahania.
Zatrzymałam się. Zdziwiona patrzyłam w pustą przestrzeń. Przede mną nie było nikogo — zmarznięta droga, która biegła przez chwilę prosto na północny-zachód. W tym miejscu dołączała do niej inna, mniejsza droga a właściwie ścieżka, która odbijała na zachód, w stronę kolejnej miejscowości. Główny szlak prowadził na północ w kierunku ruin. Do Zamku na Wzgórzu było stąd już naprawdę blisko.
Stałam zupełnie sama pośrodku wąwozu, praktycznie na skrzyżowaniu leśnych dróg. Nie widziałam nikogo. Mimo to emocje, które przed chwilą odebrałam, nie rozwiały się. Nadal odczuwałam strach. I owo nieme wołanie o pomoc.
— Spokojnie, pomogę ci — powiedziałam mimowolnie.
Mój własny głos zdekoncentrował mnie na chwilę. I chyba nie tylko mnie. Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch po prawej stronie tuż nad wąwozem. Popatrzyłam odruchowo w tamtym kierunku.
I wtedy ich zobaczyłam. Stali nieruchomo w leśnej głuszy. A raczej siedzieli na koniach i wpatrywali się we mnie. Pięciu jeźdźców w średniowiecznych strojach. Pięć postaci z zupełnie innej epoki… filmu… baśni… Ich głowy skrywały lśniące metalowe kaptury, które rozlewały się na ramiona i piersi, i spływały do pasa. Ubrani byli w ciemno-zielone peleryny, z przodu spięte klamrą, długie do ziemi. Byli tak blisko mnie, a jednocześnie wydawali się jacyś tacy odlegli. Jak gdybym patrzyła na obraz, a nie na żywych ludzi. Ale byli tam. Oddychali. Widziałam parę wodną unoszącą się z ich ust. Słyszałam ciche odgłosy chrap koni przytrzymanych przez chwilę w miejscu. Czułam na sobie ich spojrzenia — równie zdziwione jak moje.
Na przodzie znajdował się mężczyzna w ciemnym kapturze, ciemniejszym trochę od innych. Nie potrafiłam ocenić, ile mógł mieć lat, ale wydawał się być dosyć młody. Kaptur zakrywał jego włosy. Tylko nieliczne zabłąkane kosmyki wystawały na zewnątrz i spływały wokół twarzy. Jednak to, co najbardziej przykuło moją uwagę, to jego spojrzenie — jasne, hipnotyzujące, ale zarazem silne i zdecydowane. Idealne połączenie odcienia intensywnego nieba z delikatną nutą zieleni, która dodawała tym oczom tajemniczości. Najpiękniejsze oczy, w jakie kiedykolwiek spoglądałam. I najbardziej intrygujące. Co więcej, miałam niejasne wrażenie, że skądś te oczy znam, że gdzieś już je widziałam… Próbowałam sobie przypomnieć gdzie. Na próżno. Magnetyczne spojrzenie jeźdźca przesłaniało wszystko inne, nawet moje wspomnienia. W jednej chwili dostrzegłam w tych oczach głęboką tęsknotę. Tęsknotę tak wielką, że zastąpiła prośbę o pomoc, która wcześniej przeniknęła w mój umysł. Poczułam nagle, że chcę się w niej zanurzyć.
Patrzyłam na mężczyznę w ciemnym kapturze przez dobrą chwilę, a może tylko przez ułamek sekundy. Nie potrafiłam tego ocenić. Miałam świadomość, że coś dziwnego działo się z czasem. Płynął zupełnie inaczej.
Jakimś cudem oderwałam wzrok od pięknych niebiesko-zielonych oczu i spojrzałam na całą grupę. Mężczyzna, który znajdował się najdalej ode mnie, obejrzał się nerwowo za siebie, po czym powiedział coś do pozostałych. Na jego twarzy malowało się przerażenie.
— Die Wlokyne kompt — usłyszałam.
Słowa wypowiedziane były z dziwnym akcentem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Gdzieś głęboko w mojej podświadomości zapaliło się ostrzegawcze światełko. Wydawało mi się, że ta informacja jest bardzo istotna, ale nie mogłam skoncentrować się na tyle, żeby spróbować zrozumieć wiadomość. Zamiast tego wpatrywałam się w całą grupę z niemym zdziwieniem. Z wzajemnością. Widziałam, jak mierzą mnie wzrokiem, jak gdybym stanowiła dla nich nie lada zagadkę. Najwidoczniej próbowali mnie jakoś zaklasyfikować, ale brakowało im kategorii. Średniowieczni jeźdźcy stanowili dziwne zjawisko na leśnej drodze, ale paradoksalnie to ja czułam się zupełnie nie na miejscu. Ubrana w niebieski windstopper i buty do trekingu, w przeciwsłonecznych okularach na głowie, nie pasowałam kompletnie do scenerii, w jakiej się nagle znalazłam.
Patrzyliśmy na siebie nawzajem jeszcze przez krótką chwilę, po czym jeźdźcy zjechali do wąwozu i ruszyli drogą w dół. Nagle znaleźli się tak blisko. Byli dosłownie na wyciągnięcie ręki. Odsunęłam się, robiąc im miejsce. Przejechali tuż obok mnie, jak gdyby mnie tam nie było. Mężczyzna w ciemnym kapturze został nieco z tyłu. Odwrócił się i nasze oczy spotkały się znowu na krótko. Teraz były chyba jeszcze bardziej zielone niż chwilę wcześniej i przyciągały jeszcze bardziej. Mięśnie jego twarzy drgnęły. Zawahał się, jak gdyby podejmował właśnie życiową decyzję. W końcu odwrócił się i podążył za pozostałymi. Odjechali na południe. W mgnieniu oka zniknęli w gęstwinie lasu. Patrzyłam za nimi, ale już ich nie było.
Zostałam sama na środku drogi. Przed oczami miałam ciągle obraz pięknych oczu. Nadal czułam na sobie ich intensywne spojrzenie. Czułam też głęboką tęsknotę, jaka z tych oczu emanowała. Wiedziałam, że zapamiętam ją na długo.
Nagle wydało mi się, że coś słyszę. Wytężyłam słuch. Dźwięk nasilił się. Po chwili nie miałam wątpliwości, co do mnie docierało — odgłos galopujących kopyt. Koni było kilka. Kopyta uderzały rytmicznie o zmarznięte skaliste podłoże. Zbliżały się w szybkim tempie. Wiedziałam, że lada moment wyłonią się zza zakrętu. „Die Wlokyne kompt” — odbiło się echem w mojej głowie. Mój mózg pracował szybko. W jednym momencie zrozumiałam wszystko. Kontekst, w jakim się znalazłam. Jakby wszystkie fragmenty układanki wskoczyły nagle na swoje miejsce. Wiedziałam już, w którym stuleciu jestem i z kim mam do czynienia. I zrozumiałam jeszcze jedno — tu było niebezpiecznie. Szalenie niebezpiecznie…
Nie miałam czasu, żeby się zastanawiać, dlaczego się tu znalazłam albo jak to w ogóle było możliwe. To musiało poczekać. Mój instynkt samozachowawczy nakazywał mi w tym momencie jedno — ucieczkę.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu miejsca, które mogłoby posłużyć mi za schronienie. „Szybko” — ponagliłam się w duchu. Tętent kopyt nasilił się. Wiedziałam, że zza zakrętu wypadnie zaraz grupa jeźdźców. Intuicja podpowiadała mi również, że spotkanie z nimi może nie być tak spokojne jak spotkanie z pierwszą grupą.
Tuż przy drodze dostrzegłam przewrócone drzewo. Była to olbrzymia jodła, która rosła kiedyś na zboczu. Pozostała po niej spora jama, a wyrwane z ziemi korzenie zwisały nad nią niczym ażurowy parasol. Nie miałam czasu do stracenia. Przebiegłam dzielące mnie od korzenia metry i wskoczyłam do zagłębienia, kuląc się najniżej, jak tylko mogłam. W tej sekundzie dostrzegłam najpierw końskie łby, a następnie sylwetki jeźdźców.
Grupa wypadła zza zakrętu i zobaczyła to samo, co ja wcześniej — pustą drogę. Zatrzymali się w jednej chwili. Rozpędzone konie próbowały jeszcze wyrywać się do przodu, ale ręce jeźdźców mocno trzymały za wodze.
Było ich sześciu. Ubrani byli w podobny sposób, jak grupa, za którą podążali. Na samym przodzie znajdowała się kobieta. Miała długie, ciemne włosy i była piękna. Ciężko było stwierdzić, ile mogła mieć lat. Wydawała się jakaś bezczasowa. Jednak to nie jej uroda najbardziej rzucała się w oczy, ale siła i zdecydowanie, jakie od niej emanowały. Nie było wątpliwości, że to ona tutaj dowodzi. Wiedziałam, na kogo patrzę. Groźna Pani na Zamku.
Rozejrzała się wokół siebie. Głowę miała uniesioną wysoko. Czoło jasne, spojrzenie przenikliwe, ale zimne. Zadrżałam mimowolnie i jeszcze mocniej skuliłam się w sobie. Po krótkiej chwili, która dla mnie ciągnęła się w nieskończoność, kobieta musiała dostrzec coś na drodze w dole, bo skinęła ręką na pozostałych i wskazała kierunek. Uśmiechnęła się, ale nie był to przyjacielski uśmiech. Raczej uśmiech zadowolenia, jak gdyby świętowała swoje prywatne zwycięstwo.
Spięła konia i ruszyła przed siebie. Inni podążyli za nią i zniknęli we mgle. W powietrzu unosiły się jeszcze zeszłoroczne liście wyrzucone w górę spod galopujących końskich kopyt.
Odczekałam kilka minut. Odgłos pędzących koni cichł powoli, aż po chwili zupełnie ustał. Wydostałam się z mojej kryjówki i wyszłam na drogę. Wytężyłam wzrok, ale w kierunku, w którym udały się obie grupy jeźdźców, nikogo nie było widać. Przede mną roztaczał się widok na las i przełęcz wraz z przeciwległą Górą Zamkową. Nigdzie w pobliżu nie było żywej duszy. Panowała cisza, którą zagłuszało jedynie rytmiczne bicie mojego serca i mój przyspieszony oddech. Nie wyczuwałam już strachu ani prośby o pomoc. Czułam za to, że znalazłam się w nieodpowiednim miejscu. I czasie. Adrenalina, która krążyła ciągle jeszcze w moich żyłach, zaczynała opadać powoli, a ja wiedziałam tylko, że powinnam się jak najszybciej stamtąd wydostać.
***
Ruszyłam ścieżką w dół, w stronę domu. Biegłam, ile sił w nogach. Nie widziałam nawet drzew, które mijałam. Biegłam po prostu, byle jak najdalej od drogi do ruin zamku. I jego piętnastowiecznych mieszkańców.
Kiedy dotarłam do polany na skraju lasu, poczułam się zupełnie wyczerpana, całkowicie pozbawiona energii. Nie potrafiłam zapanować nad swoim ciałem. Nogi zupełnie odmówiły mi posłuszeństwa. Wydawało mi się, że wszystko wokół mnie wiruje. Żeby się nie przewrócić, usiadłam pospiesznie na mchu. Oddychałam szybko, ze świstem łapiąc powietrze. Objęłam rękami kolana i zamknęłam na chwilę oczy.
Kiedy je otworzyłam, zorientowałam się, że leżę na ziemi. Wstałam powoli i strzepałam z ubrania gałązki mchu. Nadal kręciło mi się w głowie. Czyżbym zemdlała? Zdarzyło mi się to kiedyś, ale i tak nie mogłam w to uwierzyć.
Rozejrzałam się niepewnie w okół siebie. Zobaczyłam, że znów świeci słońce, a jego promienie tańczą wesoło po ziemi. To wiatr poruszał gałęziami drzew, które nie wydawały mi się już takie potężne, nieruchome i straszne. Przyjemne ciepło słońca rozlało się po mojej twarzy, rozpraszając mroczne myśli. To słońce chyba też sprawiło, że jak ręką odjął ulotniły się wszystkie emocje, jakie jeszcze przed chwilą tak intensywnie odczuwałam. Przed chwilą? A może dawno temu? Bo nic absolutnie nie wskazywało już na to, że właśnie spotkałam kogoś w mroku lasu. Ptaki śpiewały wesoło. Wysoko na niebie dwa jastrzębie zataczały kręgi. Nigdzie nie widać już było śladu śniegu ani mgły. „Musiało mi się to przyśnić” — pomyślałam i ruszyłam w stronę domu, wpatrując się w czysty błękit nieba. Słońce oślepiło mnie, więc spojrzałam w dół. Tuż pod moimi stopami rosły przebiśniegi. Było ich tak dużo, że tworzyły biało-zielony dywan. Wyminęłam je i wyszłam z powrotem na drogę. Gdy opuszczałam las, czułam, jak w moje ciało wstępuje nowa energia.
Zdarzenie w lesie stało się nagle tylko mglistym wspomnieniem. Moja podświadomość podpowiadała mi, że spotkało mnie coś niesamowitego, ale wydawało się to tak nierealne, że nie mogło być niczym innym, jak tylko snem. Snem, po którym w mojej pamięci pozostał jedynie obraz tajemniczych niebieskich oczu z delikatną nutą zieleni. Oczu, których nie dało się zapomnieć.
***
Kiedy wyszłam z lasu, wszystkie niejasne myśli o tym, że coś niecodziennego mogło mnie spotkać na drodze do zamku, opuściły mnie już zupełnie. Nadal nie mogłam uwierzyć w to, że zasnęłam na polanie. „Co za pomysł” — westchnęłam. „Chociaż, gdybym miewała takie sny, to chyba nie mam nic przeciwko” — uśmiechnęłam się do siebie.
Po raz kolejny przypomniały mi się piękne niebiesko-zielone oczy. Zamknęłam na chwilę swoje i w myślach wpatrywałam się w oczy w mojej głowie. Nie widziałam już wyraźnie twarzy nieznajomego, tylko te oczy. Ale takie oczy istnieją tylko w baśniach… Albo w snach. „Wracaj na ziemię, Wiwiana” — uśmiechnęłam się ponownie i przyspieszyłam kroku.
Kiedy doszłam do bramy naszego ogrodu, usłyszałam znajome szczekanie. Gdy tylko znalazłam się wewnątrz ogrodzenia, tuż przy mnie pojawił się nasz biały owczarek szwajcarski.
— Niemożliwe. Laki, ty szczekasz na mnie? — zganiłam ją.
Laki popatrzyła na mnie swoimi bystrymi oczami, jak gdyby chciała się usprawiedliwić, po czym obwąchała mnie i zaszczekała jeszcze raz.
— Dobrze, już dobrze — pogłaskałam ją. — Wiem, wiem… zapachy lasu.
— Mogłaś zabrać ją z sobą — usłyszałam. — Jej też spacer by nie zaszkodził.
Mama oczyszczała właśnie rabatkę z zeszłorocznych liści. Jak zwykle, robiła to bardzo dokładnie, wręcz przesadnie.
— W zasadzie mogłam — powiedziałam. — Ale wtedy nie poszłabym do lasu. Tam jest zdecydowanie zbyt dużo tropów. Wybacz mi, Lakusiu. Następnym razem.
Laki pomerdała ogonem, po czym pobiegła w swoją stronę.
— Widzę, że rozpoczęłaś sezon — zwróciłam się do mamy. — Drżyjcie chwasty! — zażartowałam.
Popatrzyła na mnie spod oka.
— Wiwiana, dobrze wiesz, że to nie jest czas na wyrywanie chwastów — powiedziała oburzona moją ignorancją w zakresie ogrodnictwa.
Żeby to podkreślić, celowo nie zdrobniła mojego imienia.
— Tak, wiem, najpierw muszą wyrosnąć. Jeśli w ogóle dasz im szansę.
Mama zmarszczyła brwi, ale po chwili uśmiechnęła się.
— Wiedziałam, że spacer dobrze ci zrobi. I jak — znalazłaś przebiśniegi?
— Przebiśniegi? Tak, zakwitły już. Natrafiłam na cały dywan kwiatów na polance na skraju lasu.
— Zobacz, krokusy też wschodzą — powiedziała z dumą, wskazując na małe pączki okolone spiczastymi, zielonymi listkami, które ledwo wystawały z ziemi. — Ciekawe, czy wszystkie kolory zakwitną. We wrześniu zasadziłam liliowe.
Dla mojej mamy istniały tylko dwie pory roku: czas, w którym można się było zajmować ogrodem, czyli od wczesnej wiosny do późnej jesieni oraz zima. W czasie pory „ogrodowej” nie można jej było praktycznie zastać w domu. Kochała swoje kwiaty i krzewy, i pielęgnowała je z prawdziwą pasją. Tę pasję podzielał po części również tata, ale czasami ciężko mu było nadążyć za jej mniej lub bardziej szalonymi pomysłami, jak na przykład ogród japoński. Zimą mama z równym zaangażowaniem, co ogrodnictwu, oddawała się swojej drugiej pasji — historii. Była historykiem z wykształcenia i zamiłowania. Pracowała w szkole podstawowej, a po pracy zajmowała się zgłębianiem historii naszej okolicy. Zamykała się wtedy w swoim gabinecie i świat dla niej nie istniał. Parę dni temu opuściła gabinet, żeby teraz zainstalować się praktycznie na stałe w ogrodzie.
— Szybko wróciłaś z tego spaceru — skwitowała po chwili. — Może zostaniesz jeszcze ze mną tutaj na chwilę? — zaproponowała.
Spojrzałam na zegarek. Była dopiero dwunasta. A więc spacer zajął mi tylko godzinę. A mnie się wydawało, że co najmniej kilka. Uśmiechnęłam się do mamy.
— Mam do napisania wypracowanie na język polski. A wieczorem idę na osiemnastkę do Pauliny. Pamiętasz? Mówiłam ci wczoraj.
— Tak, tak. Pamiętam.
— Będziesz w stanie po mnie przyjechać o jakiejś sensownej porze?
— Sensownej to znaczy jak najpóźniej? — spojrzała na mnie z błyskiem w oku.
Odpowiedziałam uśmiechem.
— Masz szczęście. Akurat wybieramy się z tatą do kina na dwudziestą, więc tak realnie, będę mogła cię odebrać dopiero koło dwudziestej trzeciej. Nie będziesz chyba narzekać, co?
— Nie, skąd. Świetnie się składa. Pierwsza osiemnastka naszego rocznika. Zapowiada się niezła impreza.
— No to teraz mnie nastraszyłaś! Może jednak dam sobie spokój z tym kinem…
— Nie! — krzyknęłam natychmiast. — Będziemy grzeczni jak aniołki. Jak zwykle zresztą.
Zrobiłam minę niewiniątka.
— Dobrze, dobrze. Mam nadzieję, że nie wymyślisz nic głupiego, ale tak szczerze, to wolę już zaryzykować to, niż widzieć cię znowu smutną…
— No wiesz co? Ja i głupie wyskoki — roześmiałam się. — Wyluzuj, mamo. Nie planuję naprawdę nic odbiegającego od normy.
— Jak ja lubię, kiedy jesteś taka pełna energii i entuzjastyczna. Naprawdę mi tego brakowało… — powiedziała, patrząc mi w oczy.
W to akurat byłam w stanie w pełni uwierzyć. Spuściłam wzrok. Znów poczułam wyrzuty sumienia i postanowiłam, że tym razem na pewno się poprawię. Spojrzałam na mamę i już miałam otworzyć usta, żeby jej to obiecać, ale uprzedziła mnie.
— Ciii… Słyszysz?
Stała nieruchomo i patrzyła w górę na sosny, które rosły wzdłuż ogrodzenia.
— Co? — zapytałam zdziwiona.
— Szyszki pękają.
— Co takiego?
— Szyszki pękają i nasiona się z nich wysypują — wyjaśniła.
— I ty to słyszysz?
— Oczywiście — powiedziała entuzjastycznie.
— Słuchasz pękających szyszek?
— Tak — przytaknęła, jak gdyby to była najbardziej naturalna czynność.
W tym momencie nie mogłam się nie roześmiać.
— Mamo, czy ty na pewno jesteś normalna?
— Normalna, normalna — powtórzyła za mną z przekąsem. — Jak najbardziej. A ty… — ponownie spojrzała mi w oczy — też powinnaś wsłuchać się czasem w dźwięki natury — dodała.
— Okej — uśmiechnęłam się. — Posłucham szyszek.
— Ach, coś mi się przypomniało — mama jak zwykle płynnie przeszła do innego tematu. — Tomek dzwonił jakieś pół godziny temu i prosił, żebyś oddzwoniła. Rzecz jasna próbował wcześniej na twoją komórkę, ale nie mógł cię złapać.
— Zaraz do niego oddzwonię — powiedziałam odruchowo i skierowałam się w stronę domu.
***
Zrobiłam sobie kanapkę z awokado i serem. Trochę zgłodniałam po wyprawie do lasu. Świeże powietrze zrobiło swoje. Nalałam też szklankę soku pomarańczowego i wyciągnęłam z szafki pół tabliczki mojej ulubionej czekolady z nadzieniem malinowym, po czym poszłam na górę do swojego pokoju. Zerknęłam na komórkę, która leżała na biurku. Cztery nieodebrane połączenia. Nie musiałam nawet sprawdzać, kto dzwonił. Wiedziałam, że to on. Normalnie oddzwoniłabym natychmiast, nie mogąc się doczekać, żeby usłyszeć jego głos, ale dzisiaj usiadłam na sofie i jadłam powoli kanapkę, popijając sokiem. Na koniec zabrałam się za czekoladę. Czułam jej aksamitny smak rozpływający się w ustach. Czułam też, jak glukoza rozchodzi się po moich żyłach. Jednocześnie nabierałam coraz większej pewności, że zmiany, które wyczułam rano, będą dotyczyć również Tomka. Albo przede wszystkim jego.
— Nie, to nie ma sensu — powiedziałam na głos.
Włączyłam swoją ulubioną muzykę. Wszechmogący głos Florence wypełnił ciszę. Patrzyłam znów przez okno na góry. Wróciłam myślami do momentu, kiedy poznałam Tomka. A właściwie poznałam go na nowo.
Rozdział 2
Znaliśmy się od zawsze. Można by zatem powiedzieć, że całe życie, ale tak naprawdę poznaliśmy się dopiero w liceum. Nasze mamy przyjaźniły się kiedyś i często z rozrzewnieniem wspominały, jak poszliśmy razem do przedszkola, „trzymając się za rączki”. W przedszkolu byliśmy nierozłączni, ale w podstawówce nie zwracaliśmy praktycznie na siebie uwagi. Dopiero w liceum zaczęliśmy się tak naprawdę przyjaźnić. Trafiliśmy do tej samej klasy i razem z kilkoma innymi osobami stworzyliśmy „ekipę”, która z czasem zaczęła być coraz bardziej zgrana.
Oprócz Tomka i mnie, do naszej ekipy należała Paulina, Kamila i Patryk. Patryk był bardzo wesołym i pogodnym chłopakiem, któremu zawsze dopisywał dobry humor. W jego towarzystwie nie sposób było się nudzić, pod warunkiem jednak, że zaakceptowało się jego wybuchowy temperament i wyjątkowo cięty język. Nie mieliśmy z tym większych problemów. Bardzo szybko się do tego przyzwyczailiśmy. Wszyscy, oprócz Pauliny, która była równie wybuchowa jak Patryk. Oboje byli bardzo do siebie podobni i być może właśnie dlatego nie mogli znaleźć wspólnego języka. Jeśli istniało coś, co mogło ich poróżnić, oboje dokładali wszelkich starań do tego, by tak właśnie się stało. Często kłócili się zażarcie o różne drobnostki, ale traktowaliśmy te kłótnie z przymrużeniem oka, bo wiedzieliśmy, że tak naprawdę się lubią. Mieliśmy przy tym niezły ubaw, kiedy obrażali się śmiertelnie na siebie i przyrzekali uroczyście, że już nigdy nie będą z sobą rozmawiać. Aż do następnej kłótni.
Paulina z Kamilą przyjaźniły się od podstawówki. Ja znałam je głównie z widzenia, czasem zamieniłyśmy przy różnych okazjach parę słów, ale tak naprawdę poznałyśmy i polubiłyśmy się dopiero w pierwszej klasie liceum. Kamila, eteryczna blondynka o rozmarzonym spojrzeniu, była zrównoważona i delikatna. Natomiast Paulina, dla przyjaciół Paula, była jej zupełnym przeciwieństwem. Miała czarne włosy, duże, brązowe oczy i figurę modelki. Zawsze pełna energii, wręcz porywcza, najpierw coś robiła lub mówiła, a potem dopiero myślała, czy to ma jakiś sens. Podczas gdy Kamila umiała zawsze każdego wysłuchać i zrozumieć, Paulina nigdy nie liczyła się za bardzo z tym, co myślą lub czują inni. Nie była samolubna ani wyrachowana — po prostu miała tyle pomysłów, które chciała zrealizować i tyle energii, którą jakoś musiała spożytkować na realizację swoich planów, że nie zauważała czasem różnych rzeczy. Aż trudno było uwierzyć, że te dwa przeciwieństwa mogły się z sobą przyjaźnić, ale najwyraźniej uzupełniały się nawzajem po trochu. Kiedy ja do nich dołączyłam, stałam się brakującym ogniwem pomiędzy nimi, tak jakby siłą równoważącą te dwa odmienne charaktery. Być może miałam po trochu z jednej i z drugiej. Nie byłam jednak tak opanowana jak Kamila ani tak aż tak impulsywna jak Paulina, ale kiedy sytuacja tego wymagała, umiałam znaleźć w sobie spokój. Kiedy natomiast trzeba było zrobić coś niestandardowego lub niecodziennego, potrafiłam podjąć wyzwanie. Nie umiałam jednak tak jak Paulina ciągle i celowo wysuwać się na pierwszy plan. Bycie w centrum uwagi nie było zupełnie w moim stylu, ale nie umiałam też chować się tak skutecznie, jak Kamila. Kiedy ktoś ją zranił lub kiedy spotkało ją coś przykrego, zamykała się w sobie. Ja wręcz przeciwnie — kiedy ktoś wzbudził we mnie jakieś silne emocje, potrafiłam wykazać asertywność. Jeśli na czymś mi zależało, nie było takiej siły, która by mnie powstrzymała. Chyba że chodziło o Tomka…
Już na początku pierwszej klasy liceum Kamila i Patryk zaczęli spędzać z sobą więcej czasu. Po dwóch miesiącach, mimo wielkiego zdziwienia i nieskrywanej dezaprobaty Pauliny, która nie była w stanie pojąć, co też może jej przyjaciółkę pociągać w takim „rozkapryszonym i zadufanym w sobie typie”, Kamila i Patryk byli parą. Jak dla mnie, pasowali do siebie idealnie — ona urzekła go swoją subtelnością, a on wprowadzał w jej spokojne życie trochę szaleństwa.
Paulina należała do osób, które ciągle czegoś poszukiwały. Sama nie wiedziała dokładnie, czego tak naprawdę szuka, ale jakaś bliżej nieokreślona siła nakazywała jej szukać nieprzerwanie i nieustannie. Ciągle zmieniała zdanie co do tego, jaki powinien być obiekt jej westchnień, częściej nawet niż fryzury, jeśli coś takiego w ogóle było możliwe, bo te ostanie zmieniała w radykalny sposób praktycznie co miesiąc. A kiedy już dochodziła do wniosku, że właśnie odnalazła największą miłość swego życia i że to jest ten jedyny, po miesiącu okazywało się, że to była największa pomyłka, jaka jej się w życiu przytrafiła. Zawsze wtedy wpadała w totalną depresję, z której wyciągała ją kolejna wielka miłość lub Kamila, która za każdym razem dzielnie potrafiła jej wysłuchać i ją pocieszyć.
Paulina nie była w stanie zrozumieć, w jaki sposób, jak to określała, ja mogę żyć „bez miłości”. Była przekonana, że z moim chłodnym podejściem do sprawy prześpię pojawienie się księcia z bajki i tym samym stracę swoją szansę na efektowny ślub z dużą pompą i białą sukienką z milionem falban (i obowiązkowo trzema warstwami tiulu). A potem będę tylko robić zdjęcia, uwieczniając szczęście innych, bo cóż innego mi pozostanie? Czekała na swojego księcia, ale była też zdania, że miłości trzeba pomagać, bo inaczej możemy przegapić to, co jest w życiu najważniejsze. A ja? No cóż… nie szukałam księcia z bajki.
Przez całą pierwszą klasę obserwowaliśmy z Tomkiem wielkie podboje Pauliny. Często mieliśmy przy tym niezły ubaw, ale nie traktowaliśmy tego wyłącznie w kategoriach rozrywki. Zawsze, ilekroć była załamana po tym, jak rzuciła kolejnego chłopaka, ponieważ okazywało się, że jednak miał mniej książęcych cech, niż jej się na początku wydawało, było nam jej naprawdę szkoda. Wiedzieliśmy jednak, że owe stany załamania nie trwały nigdy długo i że niebawem przeleje cały strumień swoich płomiennych uczuć na kogoś nowego.
Kiedy Kamila i Patryk stali się parą, a Paulina rzucała się w wir nowych miłosnych uniesień, siłą rzeczy spędzaliśmy z Tomkiem więcej czasu razem. Był naprawdę dobrym przyjacielem. Kiedy byłam w złym humorze, zawsze potrafił mnie rozbawić. Kiedy wydawało mi się, że nie jestem w stanie czegoś zrobić, mówił mi, że na pewno sobie z tym poradzę. Ja z kolei świetnie orientowałam się w jego nastrojach i potrafiłam wyczuć, co było ich przyczyną. Po pół roku byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Rozumieliśmy się bez słów — wystarczyło, że spojrzeliśmy tylko na siebie i w jednej chwili wiedzieliśmy wszystko. Uczyliśmy się razem, ale staraliśmy się też poświęcać czas na nasze zainteresowania. To właśnie wtedy odkryłam, jaką frajdę może sprawiać robienie zdjęć. Zaczęło się zupełnie przypadkowo od zdjęć moich przyjaciół. Przeglądałam sobie któregoś zimowego wieczoru zdjęcia z wycieczki szkolnej w góry, na której byliśmy w październiku i nagle zauważyłam kilka szczegółów, na które jesienią nie zwróciłam zupełnie uwagi. Były to zdjęcia wybrane przeze mnie wcześniej i zapisane w folderze „tatry_ciekawe.” Przeglądając je teraz ponownie, zastanawiałam się, co takiego mnie w nich urzekło i sprawiło, że je wybrałam. I wtedy to zobaczyłam: nutę rozmarzenia na twarzy Kamili, kiedy patrzyła na Patryka, wesołe błyski w oczach Patryka, kiedy opowiadał nam zabawną historię, determinację na twarzy Pauliny, kiedy doszła do wniosku, że jednak uda jej się wejść na Giewont, nieobecne spojrzenie Tomka, kiedy patrzył przed siebie na górski krajobraz, a jego wzrok sięgał dalej, poza góry. Emocje, to było właśnie to, co zobaczyłam na tych zdjęciach. I to właśnie dla uwiecznienia tych chwil warto było robić zdjęcia.
Od tamtego wieczoru, kiedy zrozumiałam tę prostą prawdę, fotografowanie stało się moją pasją. Najbardziej lubiłam robić zdjęcia ludzi, kiedy nie spodziewali się, że są fotografowani, kiedy zachowywali się naturalnie i nie pozowali. To ostatnie nie dotyczyło Pauliny, która wprost uwielbiała pozować i pozowała przy każdej okazji. Nigdy nie miała dosyć. Twierdziła, że jak się zestarzeje, będzie przynajmniej miała na co popatrzeć.
Tomek nie podzielał zupełnie mojej pasji do uwieczniania emocji i nastrojów. Nie rozumiał mnie, ponieważ najczęściej nie dostrzegał po prostu tego, co ja widziałam na tych zdjęciach i co sprawiało, że jedno zdjęcie było dobre, a drugie nie. Nie widział subtelnych różnic między pierwszym a piątym ujęciem pozornie identycznej sceny. Nie rozumiał, dlaczego zabłąkany kosmyk włosów na twarzy Kamili sprawiał, że to zdjęcie było lepsze od tego, na którym jej włosy były gładko i równo zaczesane, ani dlaczego uniesiona lekko do góry brew Pauliny dodawała jej tajemniczości. Dla niego jeden zabłąkany kosmyk Kamili nie miał żadnego znaczenia, a Paulina była otwartą księgą, która nie posiadała żadnych tajemnic. Nie powiem, starał się, ale po prostu jego matematyczny mózg zdawał się funkcjonować trochę inaczej niż mój. Pomógł mi natomiast znaleźć kilka dobrych programów do obróbki zdjęć i pokazał, jak mam z nich korzystać.
Przez całą wiosnę spędzaliśmy wolne chwile raz u niego, raz u mnie. Ja obrabiałam moje zdjęcia, a on czytał swoje grube tomy na temat różnych języków programowania. Tego z kolei ja nie byłam w stanie ogarnąć. Jego informatyczne zainteresowania były dla mnie kompletną abstrakcją. Już prędzej chyba zdołałabym nauczyć się chińskiego niż któregoś z języków programowania. Ale nie przeszkadzało nam to w niczym.
I tak minęła wiosna, nastał czerwiec i nadeszły wakacje. Nie mogliśmy się już doczekać lata. Większość z nas miała plany wyjazdowe i zapowiadały się naprawdę ciekawe wakacje. Paulina wybierała się nad Bałtyk. Kamila i Patryk mieli rozstać się tylko (albo aż) na dwa tygodnie. Ona miała okazję zwiedzić Toskanię, natomiast on zamierzał w tym czasie pojechać w Bieszczady. Oboje z Tomkiem mieliśmy plany na sierpień: on — obóz żeglarski, a ja — warsztaty fotograficzne. Ponieważ mieliśmy wolny lipiec, postanowiliśmy powłóczyć się trochę po górach. I wtedy okazało się, że jego rodzice wynajęli dom nad morzem i że tak właściwie, rozmijamy się praktycznie przez całe wakacje… Wtedy doszłam do wniosku, że pomogę tacie.
Mój tata prowadził firmę budowlaną i większość czasu spędzał w terenie, czyli na placu budowy. Do biura zaglądał rzadko i ciągle mu jakoś brakowało czasu na to, żeby je doprowadzić do satysfakcjonującego stanu, o co często spierali się z mamą. Lubił spędzać ze mną czas, a skoro mnie nie interesowało ani bieganie w kasku po budowach ani nawet architektura, chętnie przystał lub wręcz przyklasnął na moją propozycję odświeżenia biura. Oryginalnie wszystko miało ograniczyć się do malowania ścian i przestawienia mebli, ale zupełnie nieoczekiwanie zrobił się z tego gruntowny remont. Namówiłam tatę na zakup nowych mebli. I jeszcze paru innych drobiazgów. No cóż, wszystko to zajęło trochę czasu, ale sprawiło mi niezłą frajdę. A skoro wszyscy moi przyjaciele gdzieś powyjeżdżali, można powiedzieć, że znalazłam sobie pracę na pełen etat.
Mama przyglądała się całej akcji dosyć sceptycznie. Czasami tylko mruczała pod nosem, że jej nikt nie pomaga w domu ani w ogrodzie. Kiedy wreszcie zwyciężyła jej wrodzona ciekawość i zajrzała do biura pod koniec lipca, widziałam, jak rozszerzają jej się źrenice. Kończyłam właśnie wieszać ostatnie antyramy.
— Sama to wszystko zrobiłaś? — nie potrafiła ukryć zdziwienia.
— Nie do końca — uśmiechnęłam się, schodząc z drabiny. — Tata załatwił ekipę do malowania ścian i ustawiania mebli — powiedziałam. — I do wiercenia, rzecz jasna — dodałam.
— Ale koncepcja jest autorskim projektem naszej zdolnej córki — powiedział tata z dumą.
— Świetny dobór kolorów.
Mama była niezwykle powściągliwa, co oznaczało, że naprawdę jej się podobało i że nie zdążyła jeszcze wyjść z pierwszego szoku.
— Hmm… zaraz, zaraz…
Zmarszczyła brwi.
— Nie wiedziałam, że lubisz robić takie rzeczy. Myślałam, że wolisz raczej robić zdjęcia. I czytać książki… — zwróciła się do mnie jak gdyby z wyrzutem.
— Książki też lubię — uśmiechnęłam się.
Czytałam wieczorami. Miałam trochę pozycji, które odłożyłam sobie wakacje. Nie narzekałam też na brak rozrywki, zwłaszcza, że ilekroć zaczynało powiewać nudą, mogłam liczyć na Oliwiera.
Oliwier był moim kuzynem, ale tak naprawdę był dla mnie jak starszy brat. Miał dwadzieścia siedem lat, ale ponieważ należał do osób wiecznie młodych duchem, świetnie się rozumieliśmy, nawet pomimo sporej różnicy wieku, jaka nas dzieliła. Oliwier był fryzjerem, chociaż to nie oddawało tego, co robił. Tak naprawdę był stylistą. Zaraz po podstawówce wyjechał z rodzicami do Londynu. Tam chodził do szkoły średniej. Po maturze znalazł pracę w ekskluzywnym salonie fryzjerskim, który zajmował się profesjonalną stylizacją. Najpierw tylko witał klientki i podawał napoje, ale szybko dostrzeżono, że ma talent. Jego oryginalne pomysły i niekonwencjonalny styl bycia przyciągały nowych klientów. Zrezygnował ze studiów, ale nigdy tego nie żałował. Wkrótce został współwłaścicielem salonu i zarabiał pieniądze, którymi mógłby pochwalić się niejeden prawnik. A do tego kochał swoją pracę.
Po kilku latach postanowił przyjechać do Polski na wakacje. I został w kraju. Najpierw mieszkał przez jakiś czas u nas, a później kupił dom i otworzył salon. Mimo iż nie inwestował kompletnie w reklamę, po kilku miesiącach miał już spore grono klientów, które stale się powiększało. „Stylista z Londynu” — poczta pantoflowa na prowincji działała niezawodnie. Wszyscy wiedzieli, że Oliwier jest najlepszy w swojej dziedzinie. Ale miał też swoje reguły. Najważniejsza była taka, że to on decydował o doborze fryzury.
— Zaufanie, skarbie — mówił. — Jeśli mi nie ufasz, nie pozwalaj mi dotykać swoich włosów.
Każdy, kto mu zaufał, nie żałował. Oliwier potrafił perfekcyjnie dobrać fryzurę. Miał swoje wizje, ale oprócz tego, że był artystą, traktował swoją pracę bardzo poważnie i błędy w sztuce raczej mu się nie zdarzały. Pracował dużo, ale prowadził również bogate życie towarzyskie. Często spotykał się z przyjaciółmi, z którymi wychodził, ale których też zapraszał do siebie. Pewnego popołudnia pod koniec lipca poprosił mnie, żebym pomogła mu przygotować coś do jedzenia. Zaprosił kilka osób na wieczór, a jak to ujął „nie miał weny do gotowania”. Nie miałam nic przeciwko, zwłaszcza, że zadzwonił w momencie, gdy po raz trzeci zabierałam się za czytanie tej samej książki i po raz trzeci odkładałam ją na półkę. Oliwier spadł mi z nieba. Nic tak nie poprawiało mi humoru, jak wizyta u niego. I tym razem podziałało, bo od razu się ożywiłam.
Wymyśliłam, że zrobię zapiekankę z warzywami, a w tym czasie Oliwier miał zrobić sałatkę z oliwkami. Kiedy układałam warzywa i makaron w naczyniu żaroodpornym, znowu poczułam się tak samo, jak wcześniej w domu — trochę rozbita, trochę znudzona, trochę przygnębiona. Zamyśliłam się na chwilę. Nie uszło to uwadze Oliwiera.
— Co się stało, Wi? — zapytał. — Jesteś jakaś taka nieobecna.
— Sama nie wiem — odpowiedziałam szczerze. — Niby wszystko jest w porządku, ale nie mogę sobie jakoś ostatnimi dniami miejsca znaleźć. Jak gdyby mi czegoś brakowało.
— Czyżby dopadła cię nuda? Nie dziwię się. Tutaj naprawdę nie ma co robić — uśmiechnął się.
— To co ty tu robisz? — odbiłam piłeczkę.
— Ja to ja — zaśmiał się. — A ty to ty. Dobrze, że wyjeżdżasz na ten obóz.
— Tak, nie mogę się już doczekać.
I wyjechałam. Obóz okazał się strzałem w dziesiątkę zarówno pod względem zajęć z fotografii, jak i rozrywki. Warsztaty były tak zorganizowane, że nie zauważałam, że się uczymy. A nauczyłam się naprawdę sporo — operowanie światłem, opowiadanie historii obrazem, prawidłowa kompozycja, dynamiczny portret i wiele innych zagadnień. Byłam zafascynowana. Poznałam też sporo ciekawych ludzi, ale owo uczucie pustki, poczucie, że czegoś mi brakuje, nie opuściło mnie. Co więcej, miałam wrażenie, że jeszcze się spotęgowało. Nie wiedziałam tylko, za czym tęskniłam tak, że nie potrafiłam w pełni doceniać atrakcji wyjazdu, na który wcześniej tak bardzo się cieszyłam.
Pewnego wieczoru spacerowałam wraz z kilkoma osobami poznanymi na kursie wąskimi uliczkami Wrocławia. Skończyliśmy właśnie zajęcia z przestrzeni urbanistycznej i mieliśmy przenosić się z powrotem w plener. Dolny Śląsk był wymarzonym miejscem na warsztaty fotograficzne. Smartfon w mojej kieszeni zabrzęczał cicho. Wyciągnęłam go, żeby odczytać wiadomość i wtedy zrozumiałam, czego mi brakowało. To był Tomek, który przesyłał pozdrowienia znad mazurskich jezior. Nie było w tej wiadomości nic szczególnego — zwyczajne pozdrowienia z wakacji i zdjęcie jeziora o zachodzie słońca. Ale ja poczułam wtedy, jak bardzo mi go brakuje. To za moim przyjacielem tak tęskniłam i przez niego byłam taka rozbita. Brakowało mi rozmów z nim, brakowało mi jego poczucia humoru. Zatęskniłam za czasem, który razem spędziliśmy przez ostatni rok. Niezwykle zdziwiona tym odkryciem, musiałam przyznać, że bardziej się z sobą zżyliśmy niż mi się wydawało.
Kiedy odpisywałam na wiadomość, poczułam, jak z samego wnętrza mojej klatki piersiowej zaczęło wydobywać się delikatne, bardzo przyjemne ciepło, które rozeszło się powoli po moim ciele, docierając do policzków. Byłam oszołomiona, ale przede wszystkim całkowicie zdumiona. Co to miało znaczyć? Przez mój umysł przeleciała niczym błyskawica pewna myśl, ale nie mogłam w to uwierzyć. Była zbyt niewiarygodna, zbyt abstrakcyjna, żeby pozwolić dojść jej do głosu.
***
Kiedy wróciłam z obozu, mijał właśnie trzeci tydzień sierpnia. Wakacje dobiegały końca, ale zamiast lekkiego niepokoju, jaki zawsze mnie ogarniał końcem lata, tym razem czułam coś zupełnie innego. Nie mogłam się już doczekać, kiedy zobaczę znowu moich przyjaciół. A zwłaszcza jedną osobę. I mimo iż spędziłam ostatnie dni wakacji bardzo aktywnie, czas i tak dłużył mi się, jak nigdy dotąd.
Paulina wyciągnęła mnie kilka razy na zakupy. Miała tyle rzeczy do opowiedzenia, że nie miałam okazji praktycznie ani razu dojść do słowa. Kiedy skończyła po raz trzeci opowiadać tę samą jej zdaniem absolutnie niesamowitą historię, jaką przeżyła nad Bałtykiem, spojrzała na mnie z podejrzliwą miną:
— Wiwiana, co jest z tobą? Czy ty mnie w ogóle słuchasz? — zapytała z oburzeniem.
— Tak, oczywiście, że cię słucham. Zawsze cię słucham — uśmiechnęłam się.
— Nie wydaje mi się. Ja się tu produkuję, a ty sprawiasz wrażenie kompletnie odjechanej — wyrzucała mi. — Gdzie ty bujasz?
— Sama nie wiem — odpowiedziałam z nutą rozmarzenia w głosie.
Ale wiedziałam. Poprzedniego wieczoru przeglądałam zdjęcia, do których nie zaglądałam od czerwca. I wtedy zobaczyłam coś, co wprawiło mnie w absolutne zdziwienie. Coś, czego się kompletnie nie spodziewałam. Widziałam te zdjęcia wcześniej wiele razy, ale dopiero teraz dostrzegłam błyszczące, ciemno-brązowe oczy i przystojną opaloną twarz, otoczoną włosami w kolorze głębokiej czerni. Nigdy wcześniej nie postrzegałam Tomka w ten sposób. Nigdy nie uważałam, że jest przystojny. Nie miałam ideału chłopaka, ale jeśli już zwracałam na kogoś uwagę, to byli to przeważnie blondyni. Nie, tak naprawdę kolor włosów był nieistotny. Do wyglądu Tomka po prostu się przyzwyczaiłam. Kiedyś uważałam, że był przeciętny. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Później, kiedy zaczęliśmy się przyjaźnić, po prostu był. Był moim przyjacielem, a to, jak wyglądał, nie miało żadnego znaczenia. Przeglądając zdjęcia, zobaczyłam je w zupełnie nowym świetle. I bardzo mi się podobało to, co widziałam. Tylko nadal nie mogłam uwierzyć, że wydawał mi się tak przystojny. I że dostrzegłam to dopiero teraz.
***
Nadszedł wrzesień. Chyba po raz pierwszy w życiu cieszyłam się z tego, że wakacje już się skończyły. Kiedy wysiadłam z samochodu mamy, dostrzegłam przed szkołą grupkę moich znajomych. Kamila i Patryk stali przytuleni do siebie. Tutaj nic się nie zmieniło. „I bardzo dobrze” — pomyślałam. Naprawdę świetnie do siebie pasowali. Z Pauliną widziałyśmy się parę dni wcześniej, ale nie przeszkadzało jej to w niczym. Przywitała mnie tak entuzjastycznie, jak gdyby nie widziała mnie całe dwa miesiące. Kiedy już przestała mnie ściskać, podszedł do mnie Tomek. Miał teraz nieco dłuższe włosy. Kruczoczarne pasma gdzieniegdzie rozjaśnione były delikatnie przez letnie słońce, które sprawiło, że całość miała cieplejszy odcień, a mocno opalona twarz wyglądała jeszcze przystojniej niż na zdjęciach, które oglądałam parę dni temu. Poczułam w piersiach znajome ciepło, które po raz pierwszy tak mnie zaskoczyło na obozie. Tomek przytulił mnie tak, jak inni, ale w jego ramionach było przyjemniej niż kiedykolwiek dotąd.
— Fajnie cię widzieć, Wi. Ale się za tobą stęskniłem — powiedział.
— Ja też się za tobą stęskniłam — odpowiedziałam. „Nawet nie wiesz, jak bardzo” — dodałam w myślach.
Tomek wypuścił mnie z objęć. W tym momencie spojrzenia wszystkich skierowały się w stronę parkingu i granatowego Jaguara, który właśnie tam wjechał.
— O kurcze… ale fura — powiedział Patryk. — Ciekawe czyja.
Samochód zaparkował, otworzyły się drzwi i wysiadł z nich wysoki blondyn.
— Jak to? Nie wiecie, kto to? — spytała zdziwiona Paulina. Oczywiście znała wszystkie newsy, nic więc dziwnego, że tym razem też wiedziała więcej niż my. — To pewnie ten nowy. Podobno przeprowadził się z Niemiec. Ma tutaj chodzić do klasy maturalnej. I mieszka niedaleko ciebie, Wi. Nie mów, że nie słyszałaś!
— Nie bardzo — odpowiedziałam.
Nigdy nie interesowałam się plotkami, a ostatnimi czasy w głowie miałam zupełnie coś innego, niż życie ludzi, którzy mieszkali w mojej miejscowości.
— Eh, ty to nigdy nie jesteś na bieżąco — zganiła mnie.
Spojrzałam mimowolnie na Tomka i zobaczyłam, że uśmiecha się do mnie porozumiewawczo. Odwzajemniłam uśmiech.
Nowy zamknął samochód i skierował się w stronę szkoły. Ponieważ staliśmy tuż przy wejściu, musiał przejść obok nas. Spojrzałam na niego przelotnie. Faktycznie, wyróżniał się z tłumu i zdawał się kompletnie nie pasować do tego miejsca. Na pierwszy rzut oka wyglądał jakby właśnie zszedł z jakiegoś wybiegu w Mediolanie. Nic dziwnego, że wszystkie pary oczu skierowane były w jego stronę. „Niezbyt komfortowa sytuacja” — pomyślałam i szybko odwróciłam wzrok w drugą stronę. Inni nie byli tak wspaniałomyślni. Aż dziw, że pod obstrzałem tych wszystkich spojrzeń, zdołał dojść do szkoły bez zwichnięcia nogi. Musiał być przyzwyczajony do tego, że zwraca na siebie uwagę i najwyraźniej nie przeszkadzało mu to. Wydawał się być bardzo pewny siebie.
— Ale przystojniak — powiedziała Paulina, gdy tylko zniknął za drzwiami. — Chodźcie, powinniśmy już iść do szkoły.
— Jasne, chodźmy szybko, to może jeszcze zdążymy zobaczyć, do której klasy wszedł, a potem ustawimy się w kolejce po autografy — zaśmiał się Patryk.
Paulina zmroziła go wzrokiem. Kamila uśmiechnęła się tylko. Tomek i ja popatrzyliśmy na siebie. Wiedzieliśmy już, kto będzie obiektem westchnień Pauliny w najbliższym czasie.
***
Po zakończeniu części oficjalnej, czyli tak zwanej akademii, Paulina zaproponowała, żebyśmy spotkali się u niej po południu.
— Wiecie, możemy posiedzieć w ogrodzie i powspominać wakacje — przekonywała nas.
Po pierwszym dniu w szkole nie mieliśmy jeszcze żadnych lekcji do odrobienia, a pogoda była wymarzona. Pomysł bardzo mi się spodobał. Nadarzała się okazja, żeby wreszcie porozmawiać z Tomkiem i spędzić z nim trochę czasu. Ku mojemu zaskoczeniu jednak Tomek wykręcił się z imprezy. Powiedział, że wybiera się do Krakowa. Pożegnał się szybko i już go nie było. Kamila i Patryk również odmówili. Mieli w planie zakupy i chcieli też pobyć trochę razem. Zostałyśmy z Pauliną same i doszłyśmy do wniosku, że dajemy sobie spokój. „Trudno” — pomyślałam. „Rok szkolny dopiero się zaczyna i na pewno będziemy spędzać z Tomkiem dużo czasu.”
***
Drugi dzień w szkole rozpoczął się pod hasłem „Nowy”. Paulina przyniosła wiadomość, że będzie chodził z nami na język francuski, ponieważ musi nadrobić ten przedmiot. Zdążyła także dowiedzieć się, że nazywa się Alex Weller i że mieszkał wcześniej w Kolonii. Podekscytowana biegała po całej klasie i z płonącymi policzkami informowała wszystkich o tym cudownym jej zdaniem zrządzeniu losu. Większość dziewczyn w klasie podzielała jej entuzjazm.
— Czyż to nie jest wspaniała wiadomość? — zapytała mnie.
— Czy ja wiem… — odpowiedziałam. — Chyba neutralna.
Popatrzyła na mnie z wyrzutem.
— Przecież nawet nie wiesz, czy jest fajny…
— Eh, Wiwiana, ty to zawsze musisz człowieka sprowadzić brutalnie na ziemię. Ktoś tak przystojny jak Alex Weller musi być fajny.
— Jasne. Dodaj jeszcze, że ktoś, kto podjeżdża pod szkołę nowiutkim Jaguarem na pewno jest fajny — włączył się Patryk.
— Nie da się z wami gadać — Paulina nie kryła oburzenia. Odwróciła się na pięcie i dołączyła do kręgu wielbicielek Nowego.
Tomek stał obok mnie i uśmiechał się. Słyszeliśmy jeszcze, jak Paulina poinformowała dziewczyny z kręgu, że ona sobie Alexa „rezerwuje”.
Do lekcji francuskiego cała klasa żyła informacją o pojawieniu się Nowego. Wszystkie dziewczyny powtarzały w kółko plotki zasłyszane na jego temat. Nie byliśmy w stanie z Tomkiem ukryć rozbawienia. A momentami nawet irytacji.
Nowy faktycznie pojawił się na lekcji. Wszedł pół minuty przed dzwonkiem i usiadł z tyłu klasy. Pani Malinowska szybko omówiła program na nadchodzące półrocze. Zresztą pierwsze lekcje z każdego niemal przedmiotu wyglądały podobnie: program nauczania, sprawy organizacyjne. Niezwykle pasjonujące. Tym razem Malinowska spieszyła się bardzo, ponieważ miała jeszcze jedną rzecz do zrobienia. Powiedziała nam, żebyśmy się czymś zajęli i byli w miarę cicho, bo ona musi porozmawiać z naszym nowym kolegą, po czym zaprosiła Nowego do biurka. Weller przeszedł przez klasę i usiadł w pierwszej ławce. Po chwili wszyscy zajęli się rozmową i w klasie zrobił się szum. Gdzieś między wierszami usłyszałam, jak Malinowska poradziła Nowemu, żeby pożyczył sobie ode mnie zeszyt z zeszłego roku, a on zapytał, która to Wiwiana Polańska. Czułam jego spojrzenie na sobie, kiedy podążył wzrokiem w stronę, którą wskazała nauczycielka, ale nie podniosłam oczu znad ławki. Mieliśmy teraz wolną chwilę i chciałam nacieszyć się towarzystwem Tomka. Był dzisiaj trochę nieobecny, jak gdyby błądził gdzieś w chmurach, ale był w bardzo dobrym nastroju. Tego mogłam być pewna.
— Co robiłeś wczoraj w Krakowie? — zapytałam.
Spojrzał na mnie, jak gdyby to pytanie było nie na miejscu albo jak gdyby było co najmniej dziwne. Poczułam się lekko zbita z tropu, bo dla mnie było to jedno z najzwyklejszych pytań pod słońcem. Po chwili odpowiedział z wahaniem.
— Umówiłem się z kimś.
Nie spodziewałam się tego zupełnie. Poczułam nagle, że krew zaczyna płynąć szybciej w moim ciele i kieruje się w stronę klatki piersiowej, jak gdyby chciała wydostać się stamtąd na zewnątrz. Byłam całkowicie zaskoczona. Coś takiego nie przyszłoby mi do głowy. I nie byłam kompletnie na to przygotowana. Włożyłam chyba całą swoją energię w to, żeby nie dać nic po sobie poznać.
— O — powiedziałam. — A zdradzisz z kim? — zapytałam, unikając kontaktu wzrokowego.
Starałam się, żeby zabrzmiało to obojętnie. Przynajmniej na tyle, na ile w tej sytuacji mogłam się zdobyć. Cieszyłam się, że Tomek nie był tak wyczulony na nastroje, jak ja. Kątem oka dostrzegłam, że uśmiechnął się delikatnie.
— Nie mówiłem jeszcze nikomu, ale myślę, że tobie mogę powiedzieć.
Spojrzał na mnie. W jego oczach widać było rozmarzenie. Teraz wiedziałam już, co było jego przyczyną.
— Ma na imię Natalia. Jest o rok od nas młodsza. Poznaliśmy się na obozie.
Przełykałam te informacje, starając się za wszelką cenę nie okazywać emocji.
— I mieszka w Krakowie? — zapytałam.
— Tak — odpowiedział.
— I pływa na żaglówce?
— Tak.
Chwilowo, nie miałam więcej pytań. Nie miałam też ochoty na dalszą rozmowę. Najchętniej wyszłabym z klasy i poszła gdzieś daleko, przed siebie, ale nie mogłam tego zrobić. Do dzwonka zostało jeszcze kilka minut. Nie chciałam też dać niczego po sobie poznać. Zdobyłam się więc na kolejne pytanie:
— To coś poważnego?
— Wydaje mi się, że tak — powiedział szczerze.
— Jaka ona jest?
— Hmm… ładna, nawet bardzo ładna — zaczął.
No cóż, czego innego mogłam się spodziewać? Tomek kontynuował:
— Ma jasne włosy, jaśniejsze trochę od twoich i brązowe oczy. I artystyczną duszę. I często zmienia zdanie — uśmiechnął się. — Czasami trudno za nią nadążyć, ale jest naprawdę nieziemska.
Super. Zapowiadało się fantastycznie. Z ulgą powitałam dźwięk dzwonka. Tomek zapytał, czy chcę coś z bufetu, po czym skierował się w stronę schodów. Wyszłam z klasy i usiadłam na ławce w końcu korytarza. Miałam nadzieję, że Paulina do mnie nie podejdzie, ale na szczęście była zbyt pochłonięta rozmową z dziewczynami z „kręgu”.
Siedziałam tak dobrą chwilę i próbowałam pozbierać myśli. Byłam zupełnie rozbita. Tak bardzo tęskniłam za Tomkiem. Wyobrażałam sobie, jak to będzie, kiedy rozpocznie się rok szkolny i zaczniemy się spotykać. A teraz okazało się, że on miał dziewczynę. „Nieziemską Natalię”. Nie mogło się już chyba zdarzyć nic gorszego.
Siedziałam tak z twarzą schowaną za włosami, kiedy usłyszałam, że ktoś do mnie podszedł. Nie spojrzałam nawet, kto to. Byłam pewna, że to Paula. Uprzedzając pytanie przyjaciółki, powiedziałam stanowczo:
— Tylko nie pytaj mnie, co mi jest. Przepraszam cię, ale muszę odparować. Potrzebuję chwilę spokoju.
— Okej, w takim razie już mnie nie ma.
Odpowiedź wprawiła mnie w zupełną konsternację, gdyż bynajmniej nie był to głos Pauliny. Podniosłam błyskawicznie głowę, ale chyba jeszcze szybciej ją spuściłam. Kątem oka dostrzegłam jednak, że koło mnie stoi Alex Weller. Widząc moją skonsternowaną minę, powiedział szybko:
— Ty jesteś Wiwiana, prawda?
— Tak — przytaknęłam.
— Jestem Alex.
Moment, w którym pada zazwyczaj „miło mi” wypełniła cisza. Nie miałam najmniejszej ochoty na wymianę konwenansów.
— Chciałem tylko pożyczyć od ciebie zeszyt do francuskiego — Nowy zreflektował się po kilku sekundach.
Tak, zeszyt. Malinowska przecież tak mu poradziła. „Świetne wyczucie chwili” — pomyślałam. Naprawdę nie mógł wybrać lepszego momentu.
— Pani Malinowska…
— Tak, wiem. Słyszałam — przerwałam mu. — Przyniosę ci na jutro — powiedziałam, nawet na niego nie patrząc.
— Dzięki — powiedział.
Oczekiwałam, że sobie pójdzie, ale on zawahał się na chwilę, jak gdyby chciał coś jeszcze powiedzieć. Znowu zapadła niezręczna cisza.
— Coś jeszcze? — zapytałam niezbyt grzecznie.
— Nie — odpowiedział. — Widzę, że chyba nie jesteś w nastroju, więc już mnie nie ma.
Nie odezwałam się. To, że nie byłam w nastroju, to było mało powiedziane. Nowy przeszedł przez korytarz i u wejścia na klatkę schodową minął go Tomek. Spojrzeli na siebie i wyminęli się bez słowa. Wciągnęłam głęboko powietrze. Kiedy Tomek podszedł do mnie, spróbowałam przywołać na twarz coś na kształt uśmiechu.
***
Jesień była słotna i deszczowa. Zaczęło padać w połowie września, a potem padało codziennie i wydawało się, że już nigdy nie przestanie. W październiku przez gęste chmury przebiło się kilka bladych promieni słońca, ale później deszcz i mżawka zagościły na dobre. Liście zaczęły opadać z drzew. W przerwach pomiędzy kolejnymi falami deszczu cała okolica spowita była we mgle, której tumany wzbijały się w górę z doliny od strony rzeki i płynęły nad las. Kontury drzew, rozmyte we mgle, zlewały się z sobą. Odcięte od ziemi przez geste białe opary, jakby unosiły się w powietrzu. A potem zaczynało padać i mgła opadała po to, by po jakimś czasie ponownie zasnuć wszystko.
Moje wnętrze przedstawiało się mniej więcej tak samo, jak krajobraz za oknem. Deszcz, mgła. Tak, można było streścić to w tych dwóch słowach. Lekcje dłużyły się niemiłosiernie, a przerwy były zbyt krótkie na rozmowy z Tomkiem. Nigdy wcześniej chyba nie byliśmy sobie bliżsi. Ale miało to też swoją cenę. Tomek często opowiadał o spotkaniach z Natalią. Słuchałam tych opowieści i starałam się panować nad swoimi emocjami. A to nie było łatwe. Deszcz padał za oknem, a wilgotny chłód wdzierał się wszędzie. Przechodził przez skórę i przenikał do głębi.
Jedyną osobą, która wydawała się nie zwracać zupełnie uwagi na pogodę, była Paulina. Deszcz nie przeszkadzał jej w niczym, nawet w organizowaniu ognisk. Mimo iż Kamila przekonywała ją, że to nie ma sensu, bo nikt nie zechce przyjść i siedzieć przy ognisku w kaloszach i kurtce przeciwdeszczowej, ona i tak twierdziła zawsze, że na pewno do weekendu się rozpogodzi. Pierwsze ognisko, zaplanowane na wrześniową sobotę, zdecydowała się odwołać dopiero w południe w dniu imprezy. Drugie, zaplanowane na październik, nie doszło do skutku, ponieważ wszyscy zaproszeni odmówili przyjścia. Zresztą przy takiej wilgotności pewnie nawet nie udałoby się rozpalić ognia. Paulina była niepocieszona, ale nie zraziła się. Stwierdziła, że wymyśli inną imprezę, na którą będzie mogła zaprosić Alexa i bliżej go poznać.
— To ty go jeszcze nie zaprosiłaś na randkę? — zapytał z przekąsem Patryk.
— Jasne, że zaprosiłam — prychnęła. — Ale wykręcił się wyjazdem.
— Więc postanowiłaś usidlić go na imprezie? — kpił dalej.
Paula zmroziła go tylko wzrokiem.
Krąg wiernych fanek Nowego z Pauliną na czele przetrwał praktycznie całą jesień. Tomek z Patrykiem mieli niezły ubaw z dziewczyn, które próbowały zwrócić na siebie jego uwagę. On natomiast podjeżdżał pod szkołę swoim lśniącym Jaguarem i omijał je szerokim łukiem. Sprawiał wrażenie, jakby nic, co robiły, nie było w stanie go poruszyć. Albo był kompletnie ślepy, albo patrzył na wszystkich z góry. Pierwszą ewentualność można by raczej wykluczyć. Doszliśmy więc do wniosku, że jak przystało na posiadacza tak ekskluzywnego samochodu, mógł sobie pozwalać na pewien poziom wyniosłości. Zastanawialiśmy się, co on właściwie robił w naszej szkole. Kompletnie tutaj nie pasował, ale nie wiedzieć czemu coś go najwyraźniej przywiodło do tego małego miasteczka. I sprawiło, że nie wyjechał zaraz na początku września, ale dzielnie chodził do prowincjonalnej szkoły i starał się nie zwracać uwagi na absurdalne zachowanie swoich zdesperowanych wielbicielek.
***
W pewien sobotni wieczór w połowie listopada siedziałam w swoim pokoju. Dochodziła dwudziesta druga. Z głośników dobiegały dźwięki moich ulubionych kawałków Of Monsters and Men. Usłyszałam dzwonek do drzwi. Przestraszyłam się trochę. Rodziców nie było w domu. Byłam sama. Ściszyłam muzykę i zeszłam powoli na dół. Ostrożnie podniosłam słuchawkę domofonu i nieśmiało zapytałam:
— Kto tam?
— Hej, to ja… — usłyszałam znajomy głos. — Mogę wejść na chwilę?
Byłam zupełnie zaskoczona. Nie spodziewałam się żadnych gości, a już zupełnie nie takiego gościa. I o takiej porze.
— Jasne — wydusiłam po krótkiej chwili, kiedy już odzyskałam oddech.
Nacisnęłam przycisk domofonu, żeby otworzyć mu bramkę. Spojrzałam szybko w lustro. No cóż, nie wyglądałam rewelacyjnie w koszuli w kratkę i wytartych dżinsach, ale nie było czasu na zmianę ubrań. Przejechałam tylko ręką po włosach, starając się ujarzmić trochę bardziej nieposłuszne kosmyki. Przekręciłam klucz w zamku i otworzyłam drzwi. Stał w nich Tomek. Był mokry od deszczu. Krople wody spływały po jego czole i po policzkach, a mokre włosy zwisały wokół twarzy w posklejanych pasmach. Popatrzył na mnie pustymi oczami, z których aż krzyczał smutek. Nawet gdybym nie wyczuwała jego nastroju i tak bym się domyśliła, że stało się coś poważnego.
— Coś się stało? — zapytałam cicho.
Przytaknął, ale nic nie powiedział.
— Chodź do środka. Jesteś cały mokry.
Wszedł, ale nadal nic nie mówił. Postanowiłam dać mu trochę czasu. Kiedy zdejmował kurtkę, przyniosłam ręcznik, żeby mógł powycierać sobie twarz i włosy, a następnie zaprosiłam go do pokoju i poszłam zrobić herbatę. Czekając w kuchni, aż woda się zagotuje, zastanawiałam się, co też mogło się wydarzyć. Jego nastrój i jego wygląd podpowiadały mi, że było to coś bardzo znaczącego. Ale nie miałam pojęcia, co to mogło być.
Kiedy weszłam do pokoju, siedział na sofie. Położyłam tackę z herbatami na stole i usiadłam obok niego. Po chwili milczenia Tomek w końcu się odezwał:
— Zerwała ze mną.
Zaniemówiłam. Mimo iż była to najbardziej oczywista odpowiedź, na pytanie, co też mogło wprawić go w taki stan, odpowiedź, która powinna nasunąć mi się sama w momencie, kiedy go zobaczyłam, byłam zaskoczona. Tyle razy zastanawiałam się, jak by to było, gdyby Tomek był wolny, a teraz, kiedy okazało się, że to nastąpiło, miałam zupełny mętlik w głowie. Fakt, że nie byli już z Natalią parą, nie wywołał u mnie w tym momencie ani radości, ani nawet uczucia ulgi.
— Przykro mi — powiedziałam.
Nastąpiła chwila ciszy. Nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć. W końcu zapytałam:
— A miała jakiś powód?
Przełknął ślinę i zacisnął usta. Po chwili odpowiedział:
— Powiedziała, że poznała kogoś w nowej szkole, do której się przeniosła i… –przerwał na chwilę — że nie możemy już być razem — dokończył, biorąc kolejny wdech.
— Naprawdę mi przykro — powiedziałam.
I była to prawda. W tym momencie było mi go szczerze żal. Czułam jego smutek.
— Może jeszcze zmieni zdanie? — spróbowałam nieśmiało.
— Nie — powiedział stanowczo. — To już koniec.
Nie przychodziło mi do głowy nic, czym mogłabym go pocieszyć. Co miałam powiedzieć? Żadne z banalnych stwierdzeń, typu „nie była ciebie warta” albo „nie martw się, znajdziesz sobie kogoś, kto cię naprawdę pokocha” jakoś nie mogło przejść mi przez usta. Zamiast tego odnalazłam jego rękę, która spoczywała na łóżku i położyłam na niej swoją. Tomek popatrzył na mnie pytająco. Jego oczy nadal były puste. Przypatrywał mi się przez krótką chwilę, po czym wziął moją dłoń w swoją i przytulił się do mnie.
Siedzieliśmy tak przez dobrą chwilę. Podniosłam rękę i delikatnie pogłaskałam go po włosach. Nie odsunął się. Odgarnęłam z jego twarzy wilgotne jeszcze kosmyki i przejechałam dłonią po policzku. Przytulił się do mnie jeszcze mocniej. Siedzieliśmy bez słowa. Mijały kolejne minuty. A może godziny. Czułam, że Tomek mnie potrzebuje, a moja obecność działała na niego kojąco. Po jakimś czasie odsunął się nieznacznie ode mnie, spojrzał mi w oczy i powiedział:
— Dziękuję ci, Wi. Jesteś najlepszą przyjaciółką pod słońcem.
— Chyba w strugach deszczu — uśmiechnęłam się.
Na jego ustach również zagościł blady uśmiech. Trzymał jeszcze przez chwilę moją dłoń w swojej, aż w końcu ją wypuścił i powiedział:
— Późno już chyba. Powinienem już pójść.
— Może przynajmniej napijesz się herbaty? Chociaż… jest już zupełnie zimna. Zrobię nową.
— Nie, dzięki. Niech będzie ice-tea. Zresztą naprawdę powinienem już iść, bo inaczej twoja mama zaraz tu wpadnie i mogę mieć problemy.
Uśmiechnęłam się. Słyszałam, że rodzice wrócili jakiś czas temu. Byłam też absolutnie pewna, że właśnie toczyli na dole dyskusję na temat tego, jak wejść do mnie do pokoju i sprawdzić, kto do mnie przyszedł.
Tomek wypił parę łyków herbaty, po czym wstał i skierował się w stronę drzwi. Kiedy wychodził z domu pocałował mnie w czoło i powtórzył jeszcze raz:
— Dziękuję. Jesteś naprawdę świetną przyjaciółką.
— Nie ma za co — powiedziałam. — Uważaj na siebie.
Po raz drugi tego wieczoru nazwał mnie swoją przyjaciółką. Nie wiedzieć czemu, na dźwięk tego słowa poczułam się lekko zaalarmowana, ale nie miałam teraz czasu się w to zagłębiać. Kiedy tylko drzwi wejściowe zamknęły się za nim, w drzwiach prowadzących z werandy na korytarz zobaczyłam dwie pary zdziwionych oczu.
— Kto to był? — zapytała mama.
— Tomek — odpowiedziałam.
— Nie mówiłaś, że będziesz mieć dzisiaj gości — powiedziała.
— Bo nie wiedziałam, że przyjdzie. Wpadł niezapowiedzianie — odpowiedziałam.
— To nie mógł przynajmniej zadzwonić? Zazwyczaj nie miewa z tym problemów.
— Gdyby mógł, to by pewnie zadzwonił — powiedziałam trochę ostrzejszym tonem niż oryginalnie zamierzałam.
— Hmm — mama chrząknęła dwuznacznie.
Kiedyś przepadała wprost za Tomkiem, ale ostatnio jakby trochę mniej go lubiła, a jego niezapowiedziana wizyta późnym wieczorem raczej nie wpłynęła na ocieplenie jej uczuć do mojego przyjaciela.
— Aniu, daj spokój — wtrącił się tata.
— Dobranoc — powiedziałam szybko i pobiegłam na górę, nie czekając na dalszy rozwój dyskusji.
— Dobranoc — usłyszałam z dołu.
***
Następnego dnia przestało padać. Słabe jesienne słońce wychodziło zza chmur praktycznie codziennie. Co prawda mieliśmy już drugą połowę listopada i ciepłe złoto-brązowe kolory jesieni już nie powróciły, ale przynajmniej przejmująca wilgoć przestała wwiercać się w kości. Lekcje przestały mi się dłużyć.
Przez cały następny tydzień po sobotniej wizycie u mnie Tomek był strasznie małomówny. Właściwie w ogóle się nie odzywał. Nie chciał mówić nawet na temat rozstania z Natalią. Czasami tylko brał moją rękę w swoją i trzymał ją przez chwilę, po czym wracał z powrotem do swoich myśli. Zastanawiałam się, jak mogę mu pomóc, ale twierdził, że i tak dużo dla niego robię. Kilka razy powtórzył, że jestem naprawdę wspaniałą przyjaciółką. Za każdym razem, kiedy to mówił, zapalała się we mnie lampka ostrzegawcza. Pojawiało się lekkie ukłucie, sama nie wiem czego — żalu? Nie, to chyba zbyt wielkie słowo. Byłam być może trochę zawiedziona. Wiele bym dała za to, żeby nie być dla niego tylko przyjaciółką, ale zdawałam sobie w pełni sprawę z tego, iż rozstanie z Natalią pozostawiło w jego sercu gruby ślad. Pierwsza miłość? Tak. Wiedziałam, że mój przyjaciel potrzebuje czasu, żeby zapomnieć. I postanowiłam dać mu tyle czasu, ile będzie potrzebował. Chociaż nie było to łatwe.
Po tygodniu Tomek zaczął się odzywać. Nadal był przygnębiony, ale najwyraźniej pogodził się już z faktem, że Natalia do niego nie wróci i coś się w nim złamało. Powoli, zaczął wracać do rzeczywistości. I bardzo powoli wracał mu też dobry humor. Doszedł jednak do wniosku, że na razie ma dosyć historii miłosnych i nie zamierza pakować się w żadne nowe związki. Nie była to zbyt dobra informacja, ale wiedziałam, czego mu teraz było trzeba. Czas, czas, czas. Postanowiłam zaczekać i póki co cieszyłam się chwilami spędzonym z moim najlepszym przyjacielem. Wiedziałam, że wcześniej czy później zapomni na dobre o Natalii i że nadarzy się okazja, żeby dać mu do zrozumienia, że jest dla mnie kimś więcej.
I nadarzyła się. W pierwszej połowie grudnia. Mój przyjaciel był już wtedy dawnym Tomkiem — wesołym, pełnym energii, roześmianym. Siedzieliśmy na dużej przerwie w bufecie. Tomek stwierdził, że nie był w górach od wieków i że się za nimi stęsknił. Powiedziałam, że też dawno nie byłam w Tatrach. Co prawda spadł już śnieg i wyprawa w góry o tej porze roku byłaby zbyt niebezpieczna, ale można by pójść w którąś dolinę. Już dawno miałam ochotę zrobić parę zdjęć w Tatrach. Tak, zimowy górski krajobraz to było to. Przy odrobinie szczęścia, może udałoby się trafić na ładną pogodę. Tomek popatrzył na mnie badawczym wzrokiem, po czym zapytał:
— To może wybralibyśmy się do Zakopanego w tą sobotę?
Nie wiedziałam, czy śnię, czy nadeszła Gwiazdka i marzenia zaczęły się nagle spełniać. W innych okolicznościach, poprosiłabym kogoś, żeby mnie uszczypnął, ale teraz nie mogłam przecież poprosić o to Tomka. Chciałam już otworzyć usta, żeby powiedzieć mu, że to naprawdę cudowny pomysł i że chętnie się z nim wybiorę w góry, czy też raczej do doliny, kiedy usłyszałam skierowane do mnie pytanie:
— Przepraszam, Wiwiana, masz chwilkę?
Obejrzałam się i zobaczyłam, że tuż koło mnie stoi Alex Weller. Poczułam, że zalewa mnie ogromna fala irytacji. „Nie, tylko nie on” — pomyślałam. — „I nie w takim momencie!” — wszystko we mnie aż krzyczało. Ale stało się. Magiczny nastrój prysł niczym bańka mydlana.
— Wiesz co, nie za bardzo. Może potem? — powiedziałam w miarę opanowanym głosem.
Tomek popatrzył na mnie, potem na Nowego i powiedział:
— W zasadzie to ja już idę. Muszę jeszcze zajrzeć do biblioteki. Na razie.
I zanim zdołałam zaprotestować wstał błyskawicznie od stolika i już go nie było. Alex Weller usiadł na jego miejscu. Nawet na niego nie spojrzałam, w przeciwnym razie niewątpliwie zabiłabym go wzrokiem. Miałam ochotę udusić go gołymi rękami. Nie mógł już chyba pojawić się w gorszym momencie. Tak długo czekałam na tą okazję, a w momencie kiedy już prawie umawialiśmy się z Tomkiem na coś w rodzaju randki, zjawił się Weller i wszystko zepsuł.
— Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem wam w jakiejś ważnej dyskusji — spróbował zażartować, dolewając jeszcze oliwy do ognia.
— Nie, skądże znowu — powiedziałam z ironią, która aż drżała w powietrzu.
Zawahał się przez moment, lekko zbity z tropu, ale zapytał:
— Słuchaj, mam taką prośbę do ciebie. Jeśli nie będziesz chciała, to po prostu powiedz „nie”.
— Okej. A o co chodzi? — wycedziłam przez zęby.
— Dałabyś radę pożyczyć mi swoje zeszyty z polskiego z pierwszej klasy? Chodziłem wtedy do innej szkoły i mam pewne luki w notatkach ze średniowiecza i renesansu.
Nadal miałam ochotę coś mu zrobić. Profilaktycznie unikałam kontaktu wzrokowego. Przeszkodził nam w takim momencie i to z powodu tak banalnej sprawy jak zeszyty z polskiego. Jak gdyby nie mógł pożyczyć od kogoś ze swojej klasy. Przełknęłam ślinę i powiedziałam:
— Dobrze, pożyczę ci.
— Dzięki. Sądząc po tym, jak wyglądał twój zeszyt z francuskiego, pewnie nie znajdę nigdzie lepszego źródła notatek do matury.
Nawet nie próbowałam udawać, że śmieszy mnie jego żart.
— Nie wiem. Nie radziłabym ci opierać się tylko na moich zeszytach.
— Spokojnie, mam jeszcze jakieś książki w zanadrzu — nie tracił dobrego humoru.
A mnie nic nie było w stanie go przywrócić.
— Wiesz co, muszę już iść — powiedziałam i wstałam od stołu. — Zeszyty będą na jutro. Cześć.
— Dzięki. Na razie — usłyszałam, kiedy już odchodziłam od stolika.
Kiedy odnalazłam Tomka, zadzwonił dzwonek i musieliśmy już iść na matematykę. Spróbowałam później wrócić do rozmowy o wyjeździe w góry, ale Tomek przypomniał sobie nagle, że w ten weekend przyjeżdża do niego rodzina i że nie wypada mu wyjechać z domu. Trudno opisać, jak bardzo byłam zawiedziona. Ale nie tylko zawiedziona. Byłam też zła. Zła na Alexa Wellera. Na jego szczęście nie widziałam go już tego dnia w szkole. W przeciwnym wypadku mogłoby się to dla niego naprawdę źle skończyć.
***
Spadł śnieg. Ale nawet bez niego było wystarczająco chłodno. Przenikliwie wręcz zimno. Mój przyjaciel w żaden sposób nie okazywał mi, że mogę być dla niego kimś więcej.
Święta minęły tak, jakby ich wcale nie było. Nie poczułam nawet ich atmosfery. Ani zapachu. Choinka, pierniki, cynamon, goździki były gdzieś obok. Nie były tak intensywne jak zwykle. Czułam tylko jedno. I nie mogłam się doczekać, kiedy święta się skończą i nastanie Nowy Rok. Ale przedtem był jeszcze sylwester.
Tuż przed świętami, przybiegła do nas rozentuzjazmowana Paulina. Siedzieliśmy na dużej przerwie obok klasy biologicznej z Tomkiem, Kamilą i Patrykiem.
— Słuchajcie! Organizuję sylwestra! Rodzice w końcu dali się przekonać! — wykrzyczała jednym tchem i zaczęła ściskać nas po kolei.
— To świetnie — powiedziałam z uśmiechem.
Wszyscy zresztą się ucieszyliśmy.
— Zgadnijcie, kto przyjdzie!
— No co ty, nigdy nie zgadniemy — powiedział kpiąco Patryk. — Chyba nie granatowy Jaguar?
Paulina przeszyła go wzrokiem.
— A właśnie, że tak. Alex już potwierdził, że przyjdzie — powiedziała z dumą w głosie.
Była tak szczęśliwa z tego powodu, że darowała Patrykowi jego uwagę i nie zaczęła się z nim wykłócać.
— Mamy mało czasu. Musimy szybko zrobić listę osób, które przyjdą. Wi, upieczesz ciasto czekoladowe. Kamila, ty zrób sałatkę. Chłopaki — kupicie napoje i sztuczne ognie — zakomenderowała.
Jak zwykle działała błyskawicznie.
— Patrz, Tomek, jesteśmy zaproszeni. To prawdziwy zaszczyt. A Weller ma nadmuchać baloniki czy rozwiesić serpentyny? — Patryk nie odpuszczał.
Tym razem Paulina wpadła w furię:
— Nie będzie wieszał żadnych serpentyn! A jeśli się od niego nie odczepisz, to nie pokazuj się na tej imprezie. Kamila, zajmij się nim, bo nie ręczę za siebie.
Kamila popatrzyła na Patryka spod oka i to wystarczyło, żeby przestał. Zrobił minę niewiniątka. Ta dwójka porozumiewała się bez słów. Udobruchana Paulina powróciła do rozdzielania ról.
***
Perspektywa fajnej imprezy sylwestrowej sprawiła, że poczułam się trochę lepiej. Postanowiłam na chwilę zapomnieć o tym, że Tomek nie odwzajemnia moich uczuć. Impreza była w końcu dobrą okazją do tego, żeby spróbować to jakoś zmienić. I tego się trzymałam.
Specjalnie na tę imprezę kupiłam sobie krótką czarną sukienkę. Udało mi się też dobrać do niej ładne kozaki na obcasie. Oliwier zgodził się mnie uczesać. Mimo iż tego dnia miał dużo pracy, zdołał wyczarować pół godziny dla mnie. Bardzo mi zależało na tym, żeby wyglądać efektownie.
— Mamo, jesteś już gotowa? — spróbowałam po raz kolejny wyciągnąć ją z łazienki, w której najwyraźniej utknęła.
Rodzice wybierali się na bal sylwestrowy razem ze znajomymi i po drodze mieli mnie podwieźć do Pauliny. Od pół godziny siedzieliśmy z tatą w kuchni, czekając aż mama skończy się malować i wydawało się nam, że to nigdy nie nastąpi.
— No co ty — skomentował tata. — Będzie dobrze, jeśli w ogóle uda nam się wyjść z domu tuż przed północą.
Uśmiechnęłam się w duchu.
— Jeszcze minuta! — dobiegło z łazienki. — Domaluję tylko dwa paznokcie.
— No nie. Zła wiadomość Wi — przed północą raczej nie wyjdziemy. Ale nie martw się, na wszelki wypadek włożyłem do lodówki szampana.
Tata był zazwyczaj cierpliwym człowiekiem, ale jego cierpliwość też miała swoje granice.
— Albo wiesz co, skarbie, ja cię podrzucę do Pauliny, a potem wrócę po mamę. Spokojnie obrócę tam i z powrotem — mrugnął do mnie porozumiewawczo. — Sądzę, że mógłbym po drodze wstąpić jeszcze do Marka na partyjkę szachów…
— Ani mi się ważcie! — dobiegło z łazienki. — Już wychodzę.
Wiedziałam, że ta groźba podziała na mamę motywująco. Wypadła z łazienki jak bomba. Obrzuciła mnie wzrokiem.
— Wi, wyglądasz zabójczo — powiedziała, po czym w typowy dla siebie sposób błyskawicznie zmieniła front i zmarszczyła brwi. — Zostajesz w domu — zarządziła.
Tata popatrzył na nas pytająco.
— Mamo, przecież to zwykła czarna sukienka…
— Zwykła niezwykła. Może i jest prosta, ale jest zbyt wyrafinowana. Wyglądasz stanowczo za ładnie!
— Co takiego? — wtrącił tata, który był już zupełnie zbity z tropu.
— Przesadzasz mamo. Ty też ładnie wyglądasz — uśmiechnęłam się.
— Naprawdę? Ach, dziękuję kochanie — spojrzała w lustro i kokieteryjnie poprawiła włosy.
— Czy możemy w końcu wyjść z tego domu? — ponaglił nas tata.
— Oczywiście — powiedziała mama. — Ja jestem gotowa. Nie wiem na co jeszcze czekamy.
Wymieniliśmy z tatą porozumiewawcze spojrzenia.
***
Paulina przeszła samą siebie. Zaprosiła ponad pięćdziesiąt osób. Zastanawiałam się, gdzie ci wszyscy ludzie się pomieszczą, ale w ostatniej chwili kilka dziewczyn z kręgu zrezygnowało z imprezy. Rodzice Pauliny wyjechali na sylwestra. Na szczęście dla nich, bo nie wiem, czy byliby bardzo szczęśliwi, widząc, że większość mebli z ich salonu gdzieś zniknęła, a reszta została totalnie przemeblowana. Tomek z Patrykiem nieźle się przy tym napocili. Na pierwszym piętrze byli dziadkowie, którzy mieli „mieć na nas oko”.
Kiedy przyjechałam, Paulina jak zwykle była w proszku z wszystkim i zaczynała wpadać w panikę.
— Wyluzuj — powiedziałam. — Wszystko jest już prawie gotowe. Trzeba jeszcze pokroić ciasto i przełożyć te sałatki. Kamila je zrobiła?
— Tak. Przyniosła po południu.
— Masz dwie identyczne miski?
— Powinno się coś znaleźć.
— Dobra. To zabierz te sałatki i przełóż, a ja poukładam trochę na stole i zrobię na nie miejsce.
— Okej — przytaknęła.
W tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi.
— O Boże! — krzyknęła Paulina. — Zaczynają już przychodzić. Biegnę do kuchni a ty otwórz. To pewnie Kamila i Patryk. Mieli przyjść wcześniej.
Zanim zdołałam ją zatrzymać, już jej nie było. Podeszłam zatem do drzwi i otworzyłam je. Nie była to jednak ani Kamila, ani Patryk. W drzwiach stał Alex Weller. „Co za punktualność” — pomyślałam. Wyglądał na dosyć zdziwionego. Najwyraźniej nie spodziewał się, że to ja otworzę drzwi. Po kilku sekundach odzyskał głos.
— Cześć — powiedział.
— Cześć. Proszę — odpowiedziałam, odsuwając się, żeby wpuścić go do środka.
— Mam nadzieję, że nie przyszedłem za wcześnie.
— Nie. Skąd. To my mamy lekki poślizg.
— Może w czymś pomóc?
Przypomniał mi się komentarz Patryka odnośnie dmuchania baloników i wieszania serpentyn i stłumiłam uśmiech.
— Poradzimy sobie. Zaraz powinna przyjść reszta ekipy. Rozgość się.
W tym momencie zadzwonił dzwonek. Wróciłam do drzwi. Tym razem to byli Kamila, Patryk i Tomek.
— Cześć! — wykrzyknęli chórem.
— No hej! Wreszcie jesteście. Wchodźcie.
Kamila i Patryk uścisnęli mnie. Tomek spojrzał na mnie tak, jakby mnie dawno nie widział i próbował zgrać obraz, jaki miał w głowie z tym, co właśnie widział. Dał mi buziaka w policzek i powiedział:
— Ładnie wyglądasz — powiedział. — Fajna sukienka.
— Dziękuję — odpowiedziałam, mając nadzieję, że moje policzki nie mają jeszcze koloru purpury.
Cała trójka weszła do środka. Paulina wyszła właśnie z kuchni. W mgnieniu oka położyła sałatki na stole i zaczęła odgrywać rolę gospodyni. Czuła się z tym jak ryba w wodzie. Podeszłam do stołu i dokończyłam to, co jeszcze było do zrobienia. Tomek i Patryk zajęli się muzyką. Niedługo potem zaczęli przychodzić kolejni goście i zrobił się spory ruch.
Dopiero jakiś kwadrans przed północą udało mi się odnaleźć w tłumie Tomka. Usiedliśmy na sofie w rogu pokoju. Z głośnika płynął właśnie spokojniejszy kawałek, można więc było porozmawiać.
— Fajna impreza, prawda? — zaczął rozmowę Tomek.
— Nawet bardzo — powiedziałam.
Przysunęłam się nieznacznie do niego. Odszukałam jego rękę. Tomek bez wahania wziął moją i zaczął się nią bawić. Siedzieliśmy tak przez chwilę, nic nie mówiąc. Zastanawiałam się, co powinnam teraz powiedzieć. Wiedziałam, że taka chwila może się długo nie pojawić i że muszę coś zrobić. Tomek nie wypuszczał mojej ręki. Zamierzałam już otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, ale uprzedził mnie:
— Wiesz co, idę po coś do picia? Przynieść ci coś?
Byłam lekko zbita z tropu.
— Hmm, może wodę..
— Okej. Zaraz wracam.
I poszedł. Siedziałam sama przez chwilę. Wydawało mi się, że upłynęła nie jedna minuta, ale cała wieczność. W tle słyszałam jedną z moich ulubionych piosenek. Szkoda, że Tomek poszedł po coś do picia właśnie teraz. Z zamyślenia wyrwało mnie czyjeś pytanie.
— Zatańczysz?
Podniosłam wzrok. Przede mną stał Alex Weller. Byłam w totalnym szoku. Do mojego mózgu najwyraźniej nie dotarło to, co właśnie usłyszałam.
— Słucham? — zapytałam niezbyt grzecznie.
— Pytałem, czy zatańczysz.
Zaniemówiłam przez chwilę. Poczułam, jak zalewa mnie fala złości.
— Myślałam, że nie tańczysz — wypaliłam.
Widziałam, jak wcześniej Paulina niemalże siłą próbowała zmusić go do tańczenia, ale wydawał się być odporny na wszelkie jej próby.
— Bo zazwyczaj nie tańczę — powiedział. — Ale ten kawałek bardzo lubię. A poza tym zauważyłem, że siedzisz tu sama…
I od razu pomyślał, że czekam na niego. Jego pewność siebie wywołała u mnie falę irytacji. Oczywiście doszedł do wniosku, że tak jak dziewczyny z kręgu, czekam właśnie na niego.
— Nie jestem sama — powiedziałam dobitnie.
W tym momencie wrócił Tomek. Popatrzył na nas nieco zdziwiony.
— Proszę, tu jest twoja woda. Gazowana z cytryną i lodem — powiedział do mnie i położył szklankę na stoliku.
Wellera zupełnie zignorował.
— Idę poszukać Patryka — dodał.
I zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, żeby go zatrzymać, odwrócił się i odszedł.
— Więc może jednak zatańczysz ze mną? — usłyszałam.
Moja złość przechodziła powoli w furię, którą starałam się stłumić.
— Wiesz co, nie bardzo lubię tę piosenkę — wykręciłam się.
Skłamałam, mówiąc o piosence, ale nie miałam najmniejszej ochoty w tym momencie tańczyć jej z nikim. A już na pewno nie z Alexem Wellerem.
— Przepraszam, ale muszę wyjść na chwilę.
Nie patrząc nawet na niego, wyszłam do toalety. Byłam zła na Wellera. Po raz kolejny zjawił się chyba w najgorszym możliwym momencie. Okazja, jaką właśnie zniszczył, mogła szybko się nie powtórzyć. Ani nastrój, jaki udało nam się z Tomkiem zbudować. A teraz nie zostało z niego nic.
***
Kiedy wróciłam, Tomek nadal rozmawiał z Patrykiem. Widziałam ich w drugim końcu salonu. Śmiali się z czegoś. Po krótkiej chwili wzięli sztuczne ognie i wyszli na taras. Ciągle jeszcze przeżywałam to, co się przed chwilą zdarzyło i nawet nie zauważyłam, kiedy nadeszła północ. Nagle okazało się, że wszyscy są na tarasie. Zostałam w pokoju sama. Chociaż… niezupełnie.
— Szczęśliwego Nowego Roku — usłyszałam.
Koło mnie stał nikt inny, jak Alex Weller. Chyba wziął sobie za cel, żeby mnie dzisiaj prześladować.
— Spełnienia marzeń — dodał.
— Wzajemnie — powiedziałam chłodno.
Byłam już zupełnie zrezygnowana. „Niech przynajmniej twoje marzenia się spełnią” — pomyślałam.
***
Okazja, jaką w trakcie imprezy sylwestrowej zniszczył Alex Weller, nie powtórzyła się już. Tomka widywałam oczywiście codziennie w szkole. Pozornie nic się między nami nie zmieniło. Nadal byliśmy przyjaciółmi, ale zauważyłam, że stał się trochę bardziej powściągliwy. Nie pozwalał sobie na to, żeby wziąć mnie za rękę. Rzadko kiedy mnie przytulał. To właśnie wtedy, na początku roku, doszłam do wniosku, że sytuacja jest beznadziejna. Z jednej strony miałam Tomka — mojego przyjaciela, ale z drugiej, nic nie wskazywało na to, że mielibyśmy kiedykolwiek być razem. Robiłam się coraz bardziej smutna i przygnębiona. Chodziłam chętnie do szkoły, ale poza nią, przestałam wychodzić gdziekolwiek. Rodzice zaczęli się martwić. Nie pytali o nic, ale byłam pewna, że świetnie orientowali się w sytuacji. Kamila z Pauliną kilka razy przyłapały mnie na ponurym nastawieniu i próbowały jakoś pomóc, ale nie chciałam, żeby wiedziały, co tak naprawdę mi dolega. Jedyną osobą, która została wtajemniczona, był Oliwier. Jego reakcja przeszła moje najśmielsze oczekiwania, kiedy się dowiedział na początku marca, dlaczego od jakiegoś czasu jestem permanentnie w takim nastroju. Przyszłam właśnie do niego w pewnej ważnej dla mnie sprawie, a on zaczął na mnie krzyczeć:
— Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?
Zrobiłam wielkie oczy. Oliwier miał mi pomóc, a nie pogrążać mnie jeszcze.
— Wyglądasz jak chodzący cień! — krzyczał dalej. — Z nikim nie rozmawiasz, nigdzie nie wychodzisz, a te czarne ciuchy… — pokręcił nosem z nieukrywaną dezaprobatą.
— Czarne ciuchy? — zapytałam zdziwiona. — A niby co jest z nimi nie tak?
— Wszystko! — krzyczał. — Nudne, monotonne, bez wyrazu. Ale mniejsza o ciuchy. Rodzice się o ciebie zamartwiają. Matka dzwoni do mnie, żebym jakoś od ciebie wyciągnął, o co biega, a ty jesteś nieszczęśliwie zakochana w jakimś kolesiu? A kto to jest? Mów tu zaraz, bo jak go dorwę, to strzępy z niego zostaną!
Zaczęłam się śmiać.
— I z czego się śmiejesz? Nie pozwolę, żeby ktoś doprowadzał do takiego stanu moją ulubioną nadwrażliwą kuzynkę!
— Daj spokój, to nie jego wina.
— Tylko czyja?
— Moja oczywiście.
— Aha. To weź się w garść i wracaj na ziemię. Pewnie całe tłumy czekają w kolejce do ciebie, a ty ich nie zauważasz, bo czekasz na jakiegoś… Jak mu tam?
— Oliwier, przestań. Nie ma żadnej kolejki.
— Jestem pewien, że jest. Musisz tylko otworzyć oczy. I rozejrzeć się.
Na koniec Oliwier zaczął mnie przepraszać, że tak na mnie nakrzyczał. Nie miałam mu tego za złe. Wiedziałam, że poniekąd miał rację. Musiałam zmienić swoje nastawienie. I spojrzeć na to wszystko trochę inaczej.
— No dobrze — nie gniewaj się już na mnie. Po prostu martwię się o ciebie.
— W porządku — powiedziałam. — Zapomnę zaraz, że się tak na mnie wydarłeś. Co więcej, postaram się poprawić, ale potrzebuję twojej pomocy.
— Świetnie! Więc komu mam nastukać?
— Nikomu! — zaprotestowałam szybko. — Nie o taką pomoc mi chodzi.
— Tylko o jaką?
— Musisz mi pomóc z włosami… — zaczęłam nieśmiało.
Wiedziałam, że na pewno nie przyjmie łatwo tego, o co zamierzałam go prosić.
— Z włosami? A to co innego — ucieszył się. — Nie ma sprawy. Nie wiedziałem, czego mam się spodziewać, ale jeśli chodzi o włosy, to nie ma problemu. A więc co robimy? Cieniujemy? A może refleksy?
— Niezupełnie — powiedziałam powoli.
Popatrzył na mnie zdziwiony.
— To co? — zapytał.
Przełknęłam ślinę.
— Zmieniamy kolor — zaczęłam. — Na niebieski — dodałam z taką dozą pewności siebie, na jaką było mnie stać.
W pierwszej chwili zaniemówił, ale szybko odzyskał głos.
— Co?!!!! — wrzasnął. — Żartujesz sobie, prawda?
— Nie — odpowiedziałam z poważną miną. — Nie żartuję.
Spojrzał na mnie kompletnie zdezorientowany.
— Nie ma mowy — powiedział po krótkiej chwili. — To, że masz artystyczną duszę, nie oznacza, że masz demonstrować to w taki rażący sposób.
— Ale obiecałeś… Naprawdę nie proszę o wiele. Tylko żebyś przefarbował mi włosy na niebiesko.
— Wiwiana, wiesz, ile dziewczyn chciałoby mieć takie włosy jak ty? Piękny naturalny blond. Wiesz jak ciężko jest coś takiego uzyskać? A ty go masz po prostu. I chcesz zniszczyć jakimś niebieskim paskudztwem.
— Oliwier, proszę cię — zrobiłam minę dziecka, które prosi o czekoladę. — Muszę coś zmienić. A najłatwiej będzie zmienić właśnie kolor włosów.
— Ale na niebieski?! — nadal był wzburzony.
— Będzie pasował do moich oczu. A poza tym lubię niebieski. A co — mam sobie zrobić rudy? Albo brązowy? Banał. Niebieski jest ciekawy. A wiem, że ty to zrobisz profesjonalnie i moje włosy na tym nie ucierpią.
Oliwier zastanowił się przez chwilkę. Być może dostrzegł, jak bardzo potrzebuję coś zmienić. Albo po prostu podniosłam trochę jego ego, ponieważ zaczął powoli spuszczać z tonu.
— No nie wiem. A co na to powiedzą twoi rodzice? Jak się twoja mama dowie, że ci w tym pomogłem, to przecież wsadzi mnie w rakietę i wystrzeli na księżyc.
Uśmiechnęłam się. Faktycznie, w pierwszym odruchu mama mogłaby coś takiego zrobić. Ale wiedziałam, że Oliwier był jej ulubionym siostrzeńcem. Traktowała go jak syna i wybaczyłaby mu wszystko.
— Nie martw się. Mamę biorę na siebie. Przekonam ją, że to był tylko i wyłącznie mój pomysł.
Popatrzyłam na niego po raz kolejny z błagalną miną.
— Bardzo tego potrzebuję. Zgódź się, proszę. Jeśli nie wyjdzie, wrócimy do mojego blondu. Kto jak kto, ale ty sobie z tym z łatwością poradzisz.
Celowo ponownie podnosiłam jego ego. I nie pomyliłam się. Zadziałało.
— No dobrze… — zgodził się opornie. — Ale żadnej farby. Zrobię ci tylko szampon. Powinien zejść po kilku myciach. Mam tu coś takiego dla takich zdesperowanych nastolatek, jak ty. Proszę bardzo — głębia oceanu. Ciemno-niebieski.
— Dziękuję! Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć! — ucieszyłam się i w podskokach pobiegłam na fotel.
— To się dopiero okaże. Ale nie przyjmuję żadnych reklamacji! I pamiętaj — jakby coś, ja nie mam z tym nic wspólnego!
— Jasne. Jesteś czysty jak łza. Wszystko biorę na siebie.
***
Moje niebieskie włosy wyglądały.. no cóż… ciekawie. Ale czy cokolwiek zmieniły? Nie, chyba nie. Nie sprawiły wcale, że poczułam się lepiej. Dopasowały jedynie mój wygląd do mojego nastroju. Z niebieskimi włosami wyglądałam bardziej blado niż wcześniej, zwłaszcza o tej porze roku. Mieliśmy koniec zimy i wszystko wokół było mniej lub bardziej blade, szare, i zimne. Tak, moje niebieskie włosy świetnie się wpisywały w tę scenerię. I to było na tyle. Zmiana koloru nie pociągnęła za sobą żadnej innej zmiany.
Rodzice nie powiedzieli ani słowa krytyki. Tata stwierdził, że wyglądam oryginalnie. Mama wspomniała tylko, że szkoda jej było mojego naturalnego koloru. Najwidoczniej razem z Oliwierem stanowili ligę obrońców blondu. Moi przyjaciele byli dosyć zdziwieni, ale również przyjęli zmianę bez emocji. „Taki kolor” — stwierdziłam — „chłodny”. Paulina powiedziała, że na moim miejscu wybrałaby chyba płomienną czerwień, ale potem pocieszyła mnie, że na pewno szybko się zmyje. „Płomienna czerwień” — uśmiechnęłam się w duchu. Do tego było mi daleko. Tomek ograniczył się do lakonicznego stwierdzenia: „O, zmieniłaś kolor włosów”. Nie liczyłam wcale na jego zachwyt. I bynajmniej nie chciałam zmieniać koloru dla niego. Zrobiłam to dla samej siebie. Lubiłam niebieski. Kolor nieba. I morza. A w chwili obecnej sama nie wiedziałam już czego. Lodu? Może niezupełnie, ale w każdym razie chłodny kolor. I o to chodziło.
Była jednak jedna osoba, która zwróciła uwagę na moje niebieskie włosy. I która sprawiła, że żałowałam, że to zrobiłam. Nowy. Siedziałam właśnie w bufecie, kiedy podszedł do mnie, żeby oddać mi zeszyty z polskiego.
— Dziękuję za zeszyty — powiedział. — Bardzo dokładne notatki.
— Nie ma sprawy — odpowiedziałam.
Myślałam, że skończymy na tym rozmowę, kiedy powiedział znienacka.
— Ciekawy kolor włosów.
Nie odpowiedziałam.
— Czytałem niedawno pewien artykuł na temat kolorów — kontynuował. — Naukowcy udowodnili, że na widok koloru niebieskiego obniża się ciśnienie, spada liczba uderzeń serca oraz wdechów i wydechów. Wiedziałaś o tym?
Zaniemówiłam. To najwyraźniej miało być zabawne. Albo elokwentne. Rzeczywiście — zabłysnął. Popis erudycji na całego. Zamknęłam na chwilę oczy i zacisnęłam usta. Żałowałam w tym momencie, że jednak nie wybrałam płomiennej czerwieni. Być może mogłaby podziałać jako miotacz ognia.
— Nie wiedziałam — powiedziałam lodowatym tonem. — W takim razie chyba powinieneś już sobie pójść, bo jeśli zbyt długo będziesz patrzył na moje włosy, to możesz przestać oddychać. A ja raczej nie mam zamiaru cię reanimować.
Zaśmiał się, ale trafił w próżnię. Byłam mocno zirytowana. I ani odrobinę rozbawiona. Zauważył w końcu, że jego żart nie wypalił.
— W takim razie nie będę ryzykował — powiedział i już go nie było.
***
Tak jak przewidział Oliwier, niebieski kolor zmył się po kilku myciach. Ale chłód, jaki mnie przepełniał, nie spłynął razem z nim. Przeniknął jeszcze głębiej. I tam pozostał. Czułam się jakbym była częściowo znieczulona. Zobojętniała. Czekałam, aż skończy się zima.
Rozdział 3
Wszystkie te wspomnienia przeleciały przez moją głowę lotem błyskawicy. Niczym film przewijany na podglądzie. Powróciłam myślami do rzeczywistości. Był piękny słoneczny dzień. Mieliśmy połowę marca. Wiosna przyszła później tego roku. Ale w końcu nadeszła. A ja siedziałam w swoim pokoju z telefonem w ręku i zastanawiałam się, czy powinnam zadzwonić do mojego przyjaciela. Przypomniało mi się moje poranne postanowienie, ale z drugiej strony tęskniłam już bardzo za nim i naprawdę chciałam go usłyszeć. Jakaś część mnie mówiła: „Nie dzwoń, obiecałaś sobie”, ale druga nie chciała jej słuchać. Trwałam tak przez dobrą chwilę, wyświetlając sobie w głowie ciąg cyfr. Numer, który wybierałam tak często i który tak mocno wrył się w moją pamięć. W końcu odłożyłam telefon. W tym momencie usłyszałam dźwięk dzwonka.
— Słucham — odebrałam odruchowo.
— Hej Wi — usłyszałam mój ulubiony miękki głos.
W jednej sekundzie moje dzisiejsze mocne postanowienie stało się jakby trochę słabsze. Odrobinę.
Telefon dotyczył wypracowania z polskiego. Zupełnie banalna sprawa. Tomek chciał przedyskutować ze mną plan, jaki ułożył. Chciał znać moją opinię na temat tego, co, jak to nazwał, „jakoś tam udało mu się wypłodzić.” Jak na moje oko, nie była to zła koncepcja. Trochę może zbytnio zakręcona, ale podpowiedziałam mu parę rzeczy, które nasunęły mi się na myśl. Jego tezy były zawsze zawiłe, a argumentacja przesadnie wręcz logiczna. Moje dla odmiany były proste i nieskomplikowane.
— Dzięki wielkie Wi. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił — powiedział na koniec.
Takie słowa z jego ust były niezwykle kojące, sprawiały, że robiło mi się cieplej na sercu. Zazwyczaj. Dzisiaj zabrzmiały trochę jak utarty frazes.
— Nie ma sprawy. Drobiazg — odpowiedziałam mimo to.
— Widzimy się o dziewiętnastej w Café Orange?
— Tak.
— Paula panikuje jak zwykle przed imprezą?
— Tak — uśmiechnęłam się. — Wczoraj wieczorem dzwoniła chyba z pięć razy.
— I jak? Udało ci się ją trochę opanować?
— Odrobinę. Dzisiaj cisza. Chociaż… czekaj. — Sprawdziłam komunikator. — Mam trzy wiadomości od niej.
— Okej, to działaj. Do zobaczenia wieczorem.
— Cześć.
Z moim własnym wypracowaniem nie miałam najmniejszego problemu. Zabrałam się za nie zaraz po rozmowie z Tomkiem. I oczywiście po tym, jak odpowiedziałam na wiadomości od Pauliny. W godzinę praca była gotowa. „Nawet nieźle wyszło” — pomyślałam zadowolona. Poranny spacer podziałał na mnie naprawdę odświeżająco. Nawet rozmowa z moim przyjacielem nie zdołała wytrącić mnie z równowagi lub wprowadzić na nowo w ponury nastrój. Coś się naprawdę zmieniało. Czułam to. Delikatny wiosenny powiew. Pierwszy promień słońca. „Brzmi banalnie” — pomyślałam. Autosugestia? Być może. Ale tak się właśnie czułam.
Spojrzałam na zegarek. Wypracowanie było napisane. Do imprezy miałam jeszcze ładnych kilka godzin. Wzięłam w rękę telefon, odnalazłam odpowiedni kontakt i wybrałam numer.
— Cześć Oliwier! Co porabiasz?
— Hej Wi! Fajnie, że dzwonisz. Miałem od rana niezły młyn, a teraz czas na relaks! — odpowiedział jak zwykle wesoło.
Mogłam się domyśleć. W sobotę zawsze miał sporo pracy. Postanowiłam jednak spróbować:
— Słuchaj, a znalazłbyś dla mnie pół godzinki? — spytałam nieśmiało.
— Nie ma sprawy. O której będziesz?
— Za jakieś piętnaście minut?
— Okej. Jestem jeszcze w pracowni. Tylko proszę cię, nie każ mi farbować twoich włosów na różowy, zielony, czy co tam jeszcze wymyślisz.
— Nic z tych rzeczy. Tym razem chodzi mi o grzeczną fryzurkę.
Ucieszyłam się. Rozmowa z Oliwierem była najlepszym lekiem na świecie. A nawet, jeśli, tak jak w chwili obecnej, nie potrzebowałam poprawy nastroju i tak miło było się z nim zobaczyć.
— Hej! Już jestem! — powiedziałam, wchodząc do pracowni. — Fajny kapelusz.
— Dzięki — uśmiechnął się w odpowiedzi na komplement, po czym spojrzał na mnie badawczym wzrokiem.
— Proszę, proszę. A co to za zmiana? Wyglądasz dziś jak by to powiedzieć… nieco inaczej niż zwykle — nadal się uśmiechał. — Usiądź — wskazał ręką na fotel.
— To pewnie przez tą ładną pogodę. Wiosna za oknem — odwzajemniłam uśmiech. — Mama wyekspediowała mnie rano na spacer.
— Tak, tak, na pewno chodzi o wiosnę. Już ci uwierzę — mrugnął do mnie. — Wybierasz się gdzieś dzisiaj? Albo może powinienem raczej zapytać: z kim się wybierasz?
— Pudło. Idę sama. Na osiemnastkę do Pauliny. Pamiętasz? Poznałeś ją kiedyś u mnie.
— Dziewczyna chaos, tak?
— Tak — uśmiechnęłam się.
Oliwier ocenił ją niezwykle trafnie.
— Tak sobie pomyślałam, że jakaś fajna fryzura by mi nie zaszkodziła. Jeśli oczywiście masz chwilę.
— Nie ma sprawy. Pokaż te włoski. Widzę, że nie ma już śladu po tych twoich niebieskich wyskokach. I całe szczęście! — powiedział dobitnie. — Twój naturalny kolor jest zbyt ładny, żeby go niszczyć jakimś niebieskim paskudztwem.
„Mój naturalny kolor” — pomyślałam. Nie zgadzałam się co do jego piękna, bo uważałam, że moje włosy są najzwyczajniejsze na świecie i niczym się nie wyróżniają, ale mój kuzyn uparcie nie chciał się zgodzić na żadną koloryzację w moim przypadku. A w tej dziedzinie to on był mistrzem i jego koncepcje nie podlegały żadnej dyskusji. Raz tylko uległ i nałożył mi ten niebieski szampon, ale chyba po to tylko, żeby mi pokazać, że nie mam racji. Albo być może tamtego dnia wyczuł mój nastrój i zrozumiał, że naprawdę bardzo potrzebowałam zmiany. W każdym razie oczywiście miał rację — niebieskie włosy okazały się totalną porażką.
— No dobra, przyznaję, to była pomyłka — powiedziałam pokornie. — Ale na szczęście już się zmyło. A poza tym, to odkąd jesteś taki konserwatywny? Gdzie się podziała twoja kreatywność? Teraz robisz tylko blondy i brązy?
— Bardzo śmieszne. Nawet nie wiesz, ile odcieni blondu można uzyskać — odpowiedział oburzony.
Przypuszczałam, że pewnie dużo. Przy różnych okazjach obiły mi się o uszy nazwy, które Oliwier rzucał w salonie: miodowy blond, truskawkowy, szampański, chłodne cappuccino… Domyślałam się, że było tego więcej.
— A gdzie się wybierasz na tą imprezę? — zapytał.
— Do Café Orange — odpowiedziałam. — Na pewno znasz.
— Jasne — Oliwier znał wszystkie kluby i puby w okolicy. — Fajne miejsce. Bardzo klimatyczne. A powiedz mi… — zawahał się przez moment, jak gdyby nie wiedział, czy może zadać następne pytanie, ale ostatecznie chyba zwyciężyła jego ciekawość. Poza tym byliśmy w końcu bardzo dobrymi przyjaciółmi. Więcej, byliśmy jak rodzeństwo. Dokończył więc: — Będzie tam ten twój przyjaciel?
— Będzie — odpowiedziałam bardzo zwyczajnym tonem. — Ale nie ma to żadnego większego znaczenia.
— O… — nie potrafił ukryć zdziwienia. — Chcesz mi powiedzieć, że twoja poprawa nastroju nie ma z nim nic wspólnego? A już myślałem…
— Po części ma — przerwałam mu — ale nie tak jak myślisz.
— To oznacza, że musiał pojawić się ktoś nowy. Wi, no dawaj, powiedz szybko, kto to taki, bo zaraz umrę z ciekawości.
— Nie ma nikogo nowego — udałam oburzoną jego wścibstwem.
— To w takim razie ja nic już z tego nie rozumiem — zaśmiał się. — Jesteś najbardziej zakręconą dziewczyną, jaką znam.
— E tam, zakręconą. Poprawi się człowiekowi humor, a wszyscy muszą to od razu wiązać z historią miłosną. Ja po prostu postanowiłam inaczej spojrzeć na wszystko. Sam wiesz, że chyba trochę przesadzałam.
— Trochę to mało powiedziane. Ty nie znasz zupełnie znaczenia słowa „trochę”. Jak coś przeżywasz to na całego. Ale mniejsza o to — najważniejsze, że znowu się uśmiechasz. I odzyskałaś swój kolor włosów. Chociaż, obiektywnie ten niebieski nieźle nam wyszedł. Prawdziwy London look.
Postanowiłam zmienić temat. Sama nie byłam do końca pewna, na ile trwała miała być moja zmiana nastroju. Zamiast to omawiać, wolałam zapytać o coś innego.
— A ty? — mrugnęłam do niego. — Znalazłeś już odpowiednią kandydatkę na żonę?
— Długo by opowiadać… — połknął haczyk.
Wiedziałam, że czeka mnie teraz długa i zabawna opowieść. W życiu Oliwiera na pewno nie powiewało nudą. Chociaż w głębi duszy wiedziałam, że on tak naprawdę szuka pewnej przystani. Że jest już trochę zmęczony tym ciągłym imprezowaniem. Niby żartował sobie, że chce się ożenić, ale ja czułam, że naprawdę tego chciał. Przede mną nie musiał udawać. Znaliśmy się tak dobrze, że nietrudno mi było odgadnąć, co tak naprawdę myślał.
Po około trzydziestu minutach Oliwier skończył opowiadać o swojej nowej dziewczynie. Miała na imię Marta i była „absolutnie boska.” Miałam nadzieję, że w końcu mu się uda i że okaże się ona tą jedyną. Moja fryzura była już gotowa. Efekt — jak zwykle świetny. Tym razem zrobił mi bardzo prostą fryzurę z delikatnym zadziorem. Nie przesadził w niczym. Włosy zostawił rozpuszczone, lekko tylko podniósł je z przodu, z tyłu natomiast pozwolił, aby opadały na ramiona niczym kaskada, eksponując tym samym perfekcyjne cięcie.
— Dziękuję ci bardzo. Jesteś nieoceniony — powiedziałam.
— Nie ma sprawy. Baw się dobrze na tej imprezie.
— Ty też się baw dobrze. Tylko nie mów Marcie na drugiej randce, że ją kochasz — powiedziałam żartobliwie, ale wiedziałam, że tak naprawdę mówię poważnie.
Oliwier już taki był — najpierw mówił, co czuł, a potem dopiero się zastanawiał nad tym, co powiedział.
— A ty uważaj na nieznajomych — odpowiedział również żartem.
— Dobrze, dobrze. Trzymaj się, cześć.
— Na razie!
***
Mama odwiozła mnie na imprezę. Przyjechałyśmy parę minut przed dziewiętnastą. Nie lubiłam się spóźniać. Poza tym, obiecałam też Paulinie, że jej pomogę. Znałam ją dobrze i wiedziałam, że panika to jej domena. Ona też to wiedziała i nalegała, żeby ktoś „trzeźwo myślący” ocenił sytuację zanim zjawią się wszyscy tak, by nie było później jakiejś niespodzianki.
— Miłej zabawy — powiedziała mama.
— Nawzajem — odpowiedziałam. — Tylko nie śpiesz się z powrotem. Myślę, że przed jedenastą na pewno nikt się stąd nie ruszy, a nie chcę wychodzić z imprezy pierwsza — poprosiłam, wychodząc z samochodu.
Weszłam do pubu i ucieszyłam się, że moja metoda nie zawiodła. Faktycznie nikogo jeszcze prawie nie było. W środku zastałam tylko Paulinę z Kamilą, które krzątały się przy głównym stole i układały na nim patery z ciastem, sałatki, chipsy, paluszki, koreczki i inne imprezowe zakąski. W pubie było dosyć ciemno, ale oprócz dziewczyn przy stoliku pod oknem dostrzegłam jeszcze jedną osobę. Wytężyłam nieco wzrok i rozpoznałam Alexa Wellera. „Czyżby też nie lubił się spóźniać?” — pomyślałam. — „A może pomylił godziny” — uśmiechnęłam się do siebie, zadowolona z własnej ironii. Od czasu wymiany zdań na temat niebieskiego koloru nie zamieniliśmy ani słowa.
— Cześć — powiedziałam na wejściu.
— Cześć — odpowiedział.
Nie patrzyłam w jego kierunku, ale przechodząc w stronę dziewczyn, czułam na sobie jego spojrzenie. „Cóż” — pomyślałam. „Może Oliwier przesadził jednak trochę z moją fryzurą i Alex pewnie znów komentuje w duchu moje włosy. Z pewnością nie omieszka potem rzucić jakieś elokwentnego tekstu.” Nie miałam jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Paulina właśnie mnie dostrzegła i rzuciła się w moją stronę. I tym razem nie myliłam się — potrzebowała mojej pomocy.
— Cześć! Jak dobrze, że jesteś! — krzyknęła. — Musisz mi coś doradzić. Jestem kompletnie zagubiona. Nie wiem, które serwetki wybrać, żeby pasowały do całości i gdzie postawić owoce. No i najważniejsze: co powinno być najpierw — zimna płyta czy jednak danie ciepłe?
„Cała Paula” — pomyślałam.
— Spokojnie, wyluzuj — uścisnęłam ją. — Zaraz się wszystkim zajmę. Gdzie masz te serwetki? Aha, koniecznie musimy zapalić tu jakieś świece. Trzeba trochę rozjaśnić to wnętrze. I przede wszystkim trzeba przesunąć ten stół. W ten sposób zyskamy trochę więcej miejsca. Może tutaj? — wskazałam ręką.
Następny kwadrans spędziłyśmy na ustawianiu stołu i przestawianiu różnych rzeczy na nim. Zdecydowałam, że lepiej będzie najpierw podać danie ciepłe, a później zimną płytę i sałatki. Wybrałam ciemno-zielone serwetki. Świetnie pasowały do wystroju wnętrza, w którym dominowały ciepłe odcienie brązu i pomarańczy. Oliwier miał rację: Café Orange było niepowtarzalne. Idealnie też wpisywało się w charakter całej miejscowości.
Miasteczko, w którym znajdował się pub, miało swój klimat. Często określane jako „miejscowość artystów” — piękna i tajemnicza. Jego centrum stanowił brukowany ryneczek otoczony zabytkowymi domami z drewna. Jedna z malowniczych wąskich uliczek prowadziła na północ, w stronę kościoła, który górował nad miejscowością, a następnie dalej na Górę Zamkową. Zamek, zbudowany w czternastym wieku, kiedyś odgrywał znaczącą rolę jako warownia obronna — strzegł granicy ze Śląskiem i drogi prowadzącej do Krakowa. Wtedy to było ważne miasto. Teraz miejscowość nie miała praw miejskich, a z średniowiecznego zamku zostały tylko ruiny.
W tygodniu panowała tu absolutna cisza. Nic praktycznie nie zakłócało codziennego, spokojnego rytmu życia. Miało się wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał. Do weekendu, bo wtedy miejscowość ożywała. Zjeżdżały tutaj całe tłumy artystów — malarzy, rzeźbiarzy, poetów, którzy szukali natchnienia. Przy samym rynku i w jego okolicach znajdowały się stylowe kawiarnie-galerie. Café Orange było jedną z nich. Serwowano tu niepowtarzalną „café orange” — bitą śmietanę i likier pomarańczowy z cukrem zalewane świeżo zaparzoną kawą. Tu i ówdzie widać było francuskie inspiracje właścicieli.
Na kredensie z ciemnego litego drewna znalazłam kilka kominków aromatycznych i cały zestaw olejków zapachowych. Postanowiłam to wykorzystać. Lubiłam bawić się światłem i zapachem. To, jaką kompozycję wybierałam, zależało od mojego nastroju. Dzisiaj wybrałam ciepłą kompozycję na bazie olejku cynamonowego i goździkowego z delikatną nutą pomarańczy. Zapach co prawda zimowy, ale ciągle jeszcze było chłodno. Marzec był przełomowym miesiącem — już prawie wiosennym, ale trochę jeszcze zimowym. Wieczory na pewno były jeszcze zimowe.
Kiedy zapalałam ostatnie świeczki, zjawili się goście. Jak to często bywało, przyjechali prawie wszyscy na raz. Wpadli do pubu niczym burza i z wielkim entuzjazmem zaczęli składać Paulinie życzenia. Była w siódmym niebie. Uwielbiała być w centrum uwagi i świetnie się odnajdywała w sytuacjach takich jak ta.
Razem z innymi przyszedł też i Tomek. Jego czarne jak noc włosy odrosły już po tym, jak po rozstaniu z Natalią ściął je na krótko. Spływały teraz w nieładzie, sięgając już prawie poza linię brody, a jego ciemne oczy błyszczały. Rozmawiał z Patrykiem. W przygaszonym świetle, jakie panowało w pubie, a które pochodziło w większości z blasku świec, wyglądał naprawdę świetnie. Kiedy go zobaczyłam, moje poranne postanowienie straciło po raz kolejny swoją moc. Podszedł do mnie i dał mi buziaka w policzek na powitanie.
— Cześć słońce — powiedział. — I jak? Masz ten prezent?
— Oczywiście — odpowiedziałam. — Myślę, że się jej spodoba — dodałam z dumą.
Miałam kupić wspólny prezent od nas obojga. Tomek twierdził, że nie ma pojęcia, co się kupuje dziewczynom, a po drugie uważał, że ja mam lepszy gust, więc uzgodniliśmy, że ja się tym zajmę. Ja z kolei nie miałam nic przeciwko, ponieważ lubiłam kupować prezenty. Jedyny problem, jaki z tym miałam, polegał na tym, że zajmowało mi to zazwyczaj sporo czasu, bo nie umiałam nigdy kupić czegoś, do czego nie byłam w pełni przekonana. Prezent ode mnie musiał być oryginalny i dopasowany do danej osoby. Tym razem byłam bardzo zadowolona z zakupu. Kupiłam dla Pauliny duże błyszczące kolczyki.
Podeszliśmy do niej razem i złożyliśmy jej życzenia. Kiedy rozerwała papier i otworzyła pudełeczko, aż zapiszczała z radości.
— Och, jakie piękne! — zawołała. — Zawsze o takich marzyłam. Gdzie udało wam się je znaleźć?
— To oczywiście sprawka Wiwiany — powiedział Tomek i przytulił mnie na krótką chwilę. — Ja, no cóż… nie miałbym pojęcia jak się do tego zabrać — dokończył.
Zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Jak zwykle zresztą, kiedy słyszałam od niego komplement, nawet jeśli nie było to nic bardzo znaczącego.
— Nie było to znowu takie trudne — powiedziałam trochę speszona. — Najważniejsze, że ci się podobają.
— Są rewelacyjne. Dziękuję wam kochani!
Uściskała nas serdecznie, po czym skupiła uwagę na następnej osobie w kolejce. Była to jej kuzynka, Angelika, którą kiedyś poznałam u Pauliny w domu.
— Może zajmiemy sobie jakieś miejsce? — powiedziałam do Tomka i nie czekając na odpowiedź, ruszyłam w stronę stolików.
Podążył za mną, ale kątem oka dostrzegłam, że spogląda na Angelikę. Niby nie było to nic takiego, ale poczułam lekkie ukłucie zazdrości.
Usiedliśmy i przez chwilę milczeliśmy, po czym Tomek zapytał niespodziewanie:
— Znasz tę dziewczynę, która właśnie składa Pauli życzenia?
Wcześniejsze lekkie ukłucie zazdrości zyskało błyskawicznie na sile.
— Tak — odpowiedziałam pozornie obojętnie — to jest jej kuzynka. Ma chyba na imię Angelika.
— Całkiem ładna, prawda? — powiedział, ponownie mnie zaskakując.
— Dosyć — odpowiedziałam, w dalszym ciągu siląc się na obojętny ton.
Miałam nadzieję, że zakończymy temat, ale Tomek najwyraźniej nie miał takiego zamiaru.
— Może zaprosimy ją do naszego stolika? — zapytał. — Chyba nie zna tutaj nikogo.
W tym momencie oprócz zazdrości poczułam wzbierającą we mnie falę gniewu. „Cóż za troska” — pomyślałam. „Naprawdę wspaniałomyślne. Tylko nie daj niczego po sobie poznać” — upomniałam samą siebie. „Pamiętaj, co postanowiłaś rano”. Mogłam tak sobie mówić, ale moje uczucia nie dały się tak łatwo stłumić ani poskromić.
— Jeśli chcesz, to ją zaproś — odpowiedziałam. — Ja idę po coś do picia.
Starałam się włożyć w tę odpowiedź tak mało emocji, jak to tylko możliwe, ale i tak nie udało mi się ukryć, że nie jest mi to do końca obojętne. Tomek jednak nie zauważył niczego. Wstał i poszedł w stronę Angeliki, która ciągle jeszcze rozmawiała z Pauliną.
Podeszłam do baru.
— Poproszę gin tonic — powiedziałam.
— Masz osiemnaście lat? — usłyszałam.
Spojrzałam w górę, zaskoczona pytaniem. Barman był wysokim szczupłym brunetem. Miał długie włosy spięte w kucyk i rozmarzone niebiesko-popielate oczy.
— Wszyscy tutaj mamy osiemnaście lat. Jesteśmy z tego samego rocznika — powiedziałam pewnym głosem.
Nie skłamałam. Urodziny miałam za trzy miesiące, ale rocznikowo miałam osiemnaście lat. Oryginalnie miałam wziąć wodę albo sok, ale nie wiedzieć czemu zamówiłam drinka. Barman popatrzył na mnie przez chwilę, ale nie pytał już o nic więcej. Po chwili postawił przede mną niewysoką, lekko zwężaną do dołu szklankę.
Kiedy wróciłam do stolika, Tomek siedział tam już z Angeliką i prowadzili ożywioną rozmowę. Zastanowiłam się przez chwilę, czy w ogóle się do nich przysiadać, ale z drugiej strony był to w końcu stolik, który sama wybrałam.
— Wy się chyba już znacie — powiedział Tomek wesoło, kiedy usiadłam.
— Tak, miałyśmy okazję się poznać — odpowiedziałam tonem nie zachęcającym do rozmowy, po czym zaczęłam pić swojego drinka.
Tomek z Angeliką powrócili do przerwanej rozmowy. Przeskakiwali z tematu na temat. Angelika opowiadała o swojej szkole. Następnie płynnie przeszła do swoich zainteresowań filmowych. Zamierzała zostać aktorką. Opowiadała o jej zdaniem absolutnych klasykach kinematografii, cytowała fragmenty filmów. Dawno nie widziałam, żeby ktoś się lansował w tak bezobcesowy sposób. Nawet nie próbowała tego ukryć. Tomek chłonął jej słowa z szeroko otwartymi oczami. Nie dostrzegał tego, że nie tylko rzęsy miała sztuczne.
Po chwili przestałam im się przysłuchiwać. Wpatrywałam się w płomień świecy i bawiłam się serwetką papierową, która leżała na stole. Nigdy nie potrafiłam robić origami. Tym razem także nic nie chciało wyjść z tego, co składałam. W końcu zgniotłam serwetkę, robiąc z niej papierową kulkę i wypuściłam z ręki.
Wypiłam ponad połowę drinka i poczułam nagle, że muszę wyjść z pubu. Chciałam się przewietrzyć. W sali było naprawdę duszno i to nie tylko dosłownie.
— Idę się przejść — powiedziałam i wstałam od stołu.
— Gdzie ty teraz chcesz chodzić? — zareagował Tomek.
Spojrzał przelotnie na opróżnioną do połowy szklankę, która stała przede mną.
— Zostań, jest ciemno — powiedział.
Popatrzyłam mu w oczy. Niemożliwe, czyżby się o mnie martwił?
— Czyżby? — powiedziałam. — Księżyc świeci. Zobacz, jak jest jasno. Świeże powietrze rozjaśni mi trochę umysł.
Nie czekając ani chwili dłużej, odwróciłam się na pięcie. Wyszłam szybko z pubu, nie oglądając się za siebie. Po kilku krokach zorientowałam się ze zdumieniem, że jednak idzie za mną. Po chwili był już przy mnie i objął mnie ramieniem.
— Jak tam Angelina Jolie? Zostawiłeś ją samą? — rzuciłam, nie patrząc nawet na niego.
— Daj spokój — powiedział, po czym przyciągnął mnie mocniej do siebie.
Nie zaprotestowałam. Szliśmy w milczeniu wąską uliczką, która skręcała w prawo, a następnie stromo pięła się do góry. Po chwili drewniane domy wybudowane ciasno jeden obok drugiego zostały z tyłu. Minęliśmy oświetlony kościół i szliśmy dalej w stronę ruin zamku drogą prowadzącą przez las. Nieliczne latarnie znajdujące się przy drodze nie dawały dużo światła, ale jasna tarcza księżyca jarzyła się na niebie i rozświetlała zieleń drzew, nadając jej barwę przygaszonego szmaragdu. Wieczorne powietrze było nadal ostre i świeże, ale obecność Tomka sprawiała, że mimo chłodu umysł mi się nie rozjaśnił.
Doszliśmy w milczeniu na polanę pod ruinami zamku i usiedliśmy obok siebie na drewnianej ławce. Tutaj na górze było dużo chłodniej niż w miasteczku na dole. W końcu ciągle jeszcze panowała astrologiczna zima. Miałam na sobie cienką kurtkę. Zadrżałam mimowolnie. Tomek zauważył to. Przysunął się bliżej i objął mnie. W jego ramionach było dużo cieplej i przyjemniej.
— Spacer w taki chłodny wieczór… Tylko ty możesz mieć takie pomysły — powiedział.
Rzeczywiście, nikomu innemu nie przyszłoby do głowy wychodzić w zimną noc z imprezy w przytulnej kawiarni. Ale moje nastroje rządziły się swoimi prawami i w gruncie rzeczy nie musiały być dla nikogo zrozumiałe. Chociaż, akurat wiele bym dała, żeby właśnie dla niego były.
— W dodatku w takiej sukience — dodał.
— Masz rację, nikt inny by tego nie wymyślił — odpowiedziałam.
— Widzisz, jesteś wyjątkowa — uśmiechnął się.
— Tak. Szkoda tylko, że niewiele osób jest przekonanych o mojej wyjątkowości — odpowiedziałam ironicznie.
— Ja zawsze o tym wiedziałem.
— Naprawdę? — zapytałam odruchowo.
Nic innego nie przyszło mi do głowy. Zaskoczył mnie zupełnie. Spojrzałam na niego, ale nic nie powiedział. A może jednak się myliłam… Nadzieja szybko pojawiła się znowu w moim sercu, ale starałam się nie wyciągać pochopnych wniosków. Przytuliłam się tylko mocniej do niego. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Wpatrywałam się w pogrążony w mroku las przed nami. Księżyca nie było widać w tym miejscu — schowany był za drzewami. O tym, że jeszcze tam był, świadczyła mleczna poświata, która rozlewała się nad częścią lasu i jasne refleksy, które gdzieniegdzie przedzierały się pomiędzy gałęziami drzew.
Nagle poczułam, że zrobiło mi się smutno. Nie wiedziałam, skąd się wzięły te silne i niespodziewane emocje, ale nie potrafiłam ich powstrzymać. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, łzy płynęły mi po policzkach. Odsunęłam się odruchowo od Tomka. Byłam zła na siebie o to, że się tak otwieram, ale było już za późno, żeby to zatrzymać. On zdążył już zauważyć.
— Co się dzieje, Wi? Ty płaczesz? — zapytał.
— Nie. To nic takiego… — odpowiedziałam szybko.
— Coś się stało? — nie dał za wygraną.
— Nie, nic, tylko… — zaczęłam.
Zawahałam się na chwilę, bo nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć. W końcu stwierdziłam, że znamy się tak dobrze, że chyba jednak możemy sobie pozwolić na szczerość. Wiedziałam, co mogę stracić, a co mogę zyskać, ale nie było już odwrotu.
— Wiesz, chodzi o to, że ja cię chyba kocham — powiedziałam.
Kiedy wypowiedziałam te słowa na głos, poczułam ulgę. Pozwoliłam wreszcie tak długo skrywanym uczuciom wydostać się na zewnątrz i odetchnęłam.
— Wiem — powiedział Tomek.
Znów mnie zaskoczył.
— Ja o tym wiem — powtórzył.
Poczułam, że nie jest mi już ani trochę zimno. W jednej sekundzie wewnętrzne ciepło rozlało się po moim ciele aż po koniuszki palców. Było mi wręcz gorąco.
— Tylko… ja na ciebie nie zasługuję. Jesteś dla mnie świętością.
Kiedy dokończył, nadal było mi gorąco, ale był to już inny rodzaj ciepła — taki, który tak jakby zaczął topić mnie od środka. Tomek zupełnie zbił mnie z tropu, ale nie na długo, bo moja wrodzona szczerość szybko podsunęła mi pytanie:
— Nie zasługujesz czy nie chcesz? — wypaliłam ostrzej nawet niż bym się tego po sobie spodziewała.
— To nie tak. Ty jesteś wspaniała, wyjątkowa, taka dojrzała. Nie wiem, chyba nie jestem na to jeszcze gotowy. Zasługujesz na kogoś lepszego.
Uwolniłam się w jednej sekundzie z jego objęć i wstałam. Byłam nad wyraz dojrzała, tak? Wyjątkowa, ale aż za bardzo jak dla niego? Trudno mi było w to uwierzyć. Nigdy jeszcze nie słyszałam czegoś równie pięknego. Ale też równie bolesnego. I jak zwykle zareagowałam błyskawicznie. Nie było mi już smutno, teraz czułam gniew.
— Wiesz co, wytłumacz mi to proszę, bo nic z tego nie rozumiem — powiedziałam. — Niby jestem taka wspaniała, ale nie chcesz ze mną być, tak?
— Nie, zrozum mnie, proszę cię. Ja lubię spędzać z tobą czas, przyjaźnić się z tobą, ale nie jestem chyba gotowy na taki poważny związek — stanął koło mnie i wziął moją rękę w swoją. — Bo związek z tobą to poważna sprawa. Jak wszystko zresztą, co dotyczy ciebie. A ja sam nie wiem jeszcze, czego chcę.
Przez chwilę nie wiedziałam kompletnie, co powiedzieć. Byłam zupełnie rozdarta. I zła. Zła na samą siebie, że pozwoliłam sobie na tą chwilę szczerości. Ale nie tylko na siebie — na Tomka również byłam zła. Nie planowałam, że ta rozmowa rozwinie się w tym kierunku, nie sądziłam, że w ogóle dojdzie dzisiaj do takiej rozmowy. Myślałam, że takie rzeczy powinny się toczyć swoim własnym rytmem, że nie należy naciskać, ani niczego przyspieszać, ale z drugiej strony nigdy bym się nie spodziewała, że mój przyjaciel zareaguje w ten sposób. Myślałam, że znam go lepiej.
Energicznie uwolniłam swoją dłoń. Odsunęłam się od niego i wciągnęłam mocno powietrze.
— Zapomnijmy o tej rozmowie — powiedziałam bez emocji i ruszyłam przed siebie.
Poszedł za mną.
— Wiwiana, poczekaj. Przepraszam, że cię zraniłem.
Nie odpowiedziałam.
— Ja chcę się nadal z tobą przyjaźnić. Powiedz, że to jest możliwe. Proszę cię, powiedz, że mnie rozumiesz — próbował desperacko uzyskać potwierdzenie.
— Jasne — odpowiedziałam dwuznacznie i przyspieszyłam kroku.
Wściekłość wzbierała we mnie coraz bardziej, ale nie chciałam tego po sobie pokazać, więc nie dodałam nic więcej. Zwiększyłam tylko jeszcze bardziej tempo. Teraz schodziliśmy szybko w dół. Las nie miał już koloru przygaszonego szmaragdu. Był ciemno popielaty, prawie czarny, bo księżyc przesunął się już na zachód i skrył się zupełnie za drzewami. Tomek szedł za mną i tylko kilka razy podtrzymał mnie, kiedy potknęłam się o nierówne podłoże. Kiedy doszliśmy do rynku, chwycił mnie za rękę tak, że musiałam się zatrzymać, po czym przyciągnął mnie do siebie i zmusił do tego, żebym spojrzała mu w oczy. Wytrzymałam to spojrzenie.
— Wi, powiedz mi, że nie zepsułem wszystkiego i że będziesz jeszcze ze mną rozmawiać — poprosił.
Widać było, że jest to szczera prośba i że bardzo mu na tym zależy. Nie odpowiadałam przez chwilę, bo też nie wiedziałam, co powiedzieć.
— Dobrze. Będziemy nadal przyjaciółmi — wydusiłam w końcu najbardziej neutralnym tonem, na jaki mogłam się w tym momencie zdobyć. Nie byłam pewna, czy będę w stanie sobie z tym poradzić, ale wiedziałam też, że nie będę miała wystarczająco dużo siły, żeby tak nagle przestać się z nim przyjaźnić, zwłaszcza że codzienne widywanie się w szkole było w naszym przypadku nieuniknione. W tym momencie chciałam jedynie skończyć tę rozmowę jak najszybciej — Pod jednym warunkiem — dodałam.
— Spełnię każdy warunek — zapewnił mnie szybko.
Chyba naprawdę mu na tym zależało.
— Nie będziemy nigdy wracać do tej rozmowy. Nigdy — podkreśliłam.
— Umowa stoi — powiedział i przytulił mnie.
Dostrzegłam kątem oka, że kilka osób wyszło przed pub, żeby się przewietrzyć i wpatruje się teraz w nas. Wyswobodziłam się z jego objęć.
— Chodźmy do środka, bo jednak jest dosyć zimno — powiedziałam chłodno.
— Okej — odpowiedział, ale nie puścił mojej ręki, dopóki nie znaleźliśmy się w środku.
„Ty chyba naprawdę nie wiesz, czego chcesz” — pomyślałam, kiedy weszliśmy do sali.
***
— Gdzie wy się podziewaliście?! — krzyknęła na nasz widok Paulina. — Czekaliśmy na was. Wiwiana, obiecałaś, że zrobisz nam te zdjęcia — powiedziała z wyrzutem.
— Byliśmy się tylko przewietrzyć — odpowiedziałam.
— Tak, tak — mrugnęła do mnie porozumiewawczo. — Akurat w to uwierzę. Dobra, najpierw poproszę zdjęcie z Alexem, bo jeszcze nie mam ani jednego — zarządziła, po czym bezceremonialnie usiadła mu na kolanach.
Chłopak nic nie powiedział, tylko założył do obiektywu jeden ze swoich pozerskich uśmiechów, a zaraz po tym, jak zrobiłam zdjęcie, odsunął od siebie Paulinę delikatnie, ale zdecydowanie i wyszedł do drugiej sali.
W ciągu następnych trzydziestu minut zrobiłam jeszcze kilkadziesiąt zdjęć na zawołanie. Robiłam je mechanicznie, wsłuchując się tylko w odgłos migawki. Przypuszczałam, że będą równie beznadziejne jak mój nastrój. Albo nawet gorsze, bo światło w pubie nie było dobre do robienia zdjęć.
Tomek zniknął gdzieś. Usiadłam sama przy stoliku. Nie bardzo wiedziałam, co mam teraz z sobą zrobić. W głowie miałam zupełny mętlik. Nadal byłam bardzo wzburzona i za nic w świecie nie mogłam się wyciszyć. Gdzieś w tle słyszałam dźwięki muzyki, ale nawet nie próbowałam zidentyfikować utworu. Wiedziałam tylko, że był to jeden z nastrojowych, spokojnych kawałków. Patrzyłam na tańczące pary. Nagle ten widok zaczął mnie potwornie irytować. Odwróciłam głowę w drugą stronę. Mój wzrok zatrzymał się niechcący na dwóch postaciach przy barze. Byli to mężczyźni, na pierwszy rzut oka dobrze po trzydziestce. Ten, który siedział bliżej mnie miał czarne włosy sięgające do ramion i spore zakola. Jego towarzysz był ciemnym blondynem o brązowych oczach. Obaj mieli lekko opalone twarze i kilkudniowy zarost. Ubrani byli w pogniecione i trochę przybrudzone ubrania. Wyglądali, jakby właśnie wrócili z wycieczki w góry. Nie wydawało mi się, żebym ich kiedykolwiek widziała.
Teoretycznie powinna zdziwić mnie ich obecność, gdyż impreza była zamknięta i nikt obcy nie powinien był się teraz w sali znajdować, ale w tej chwili było mi wszystko jedno. Przez moją głowę przemknęła myśl, że ta dwójka nie pasuje w żaden sposób do imprezowego obrazka. Strzęp myśli zaledwie. Szybko jednak porzuciłam niepokojący sygnał, który próbował przebić się do mojej świadomości. Byłam zobojętniała.
Spuściłam głowę. Siedziałam tak przez chwilę, patrząc w martwy punkt na stole. Nagle nie wiedzieć zupełnie czemu, mój wzrok podążył ponownie w stronę mężczyzn przy barze. Tym razem docierały do mnie fragmenty ich rozmowy:
— Myślisz, że powinniśmy szukać dalej? — zapytał blondyn.
— Tak. Prędzej czy później na pewno na coś trafimy — odpowiedział brunet.
— No ale…
— Co?
— Nic. Może to po prostu tylko legendy.
— Słuchaj. W każdej legendzie jest ziarnko prawdy. Nie liczę na to, że znajdziemy skrzynię złota, ale coś tam musi być. Niedawno przekopano okolicę, ale ruiny zamku zostawili nietknięte.
— Tutaj nic nie znaleźliśmy…
— Dlatego pora się przenieść. Tam jest bardziej kameralnie. A skoro kawałek dalej znaleziono takie cudeńka, tam też coś musi być. W podziemiach zamku…
W tym momencie mężczyzna urwał nagle jak ktoś, kto czuje, że jest obserwowany. Popatrzył w moją stronę i zorientował się, że mogłam słyszeć, co mówili. Błyskawicznie odwróciłam głowę. Nie na tyle szybko jednak, żeby nasze spojrzenia nie spotkały się przez ułamek sekundy. Brunet ściszonym głosem powiedział coś do swojego rozmówcy, po czym dopił jeszcze ostatni łyk drinka. Kiedy podnosił szklankę do góry, rękaw jego bluzy uniósł się nieznacznie. Na przegubie po wewnętrznej stronie jego dłoni dostrzegłam tatuaż. Mężczyźni pozbierali swoje plecaki i wyszli pospiesznie.
Zastanowiłam się przez moment, kim mogła być ta dwójka. Wydawało mi się, że znam wszystkich znajomych Pauliny, którzy mieli być na imprezie. „Cóż” — pomyślałam. „Zapytam ją później.”
Rozmowa nieznajomych zaciekawiła mnie odrobinę. Nie miałam pojęcia, czego tak naprawdę dotyczyła ta wymiana zdań, ale brzmiała dosyć tajemniczo. Legendy, ruiny, zamek… Z drugiej strony, nic nadzwyczajnego. Popularne motywy, które znaleźć można praktycznie w co drugiej powieści historycznej albo fantasy. Nie było najmniejszego sensu się w to zagłębiać.
Powróciłam myślami do rzeczywistości. Impreza toczyła się swoim torem, ale ja czułam się tu zbędna. Wyciągnęłam telefon, żeby napisać wiadomość do mamy. Miałam nadzieję, że może uda jej się po mnie wcześniej przyjechać. Było dopiero przed dziewiątą i miałam jeszcze ponad dwie godziny, ale po spacerze do ruin zupełnie nie miałam ochoty zostać w pubie. Mało tego, chciałam uciec stąd gdzieś daleko. Nie było mi już smutno, ale byłam potwornie poirytowana. I trochę zmęczona.
— Jak tam zdjęcia? Udało ci się zrobić coś fajnego? — czyjeś niespodziewane pytanie wyrwało mnie zupełnie z zamyślenia.
Zaskoczona podniosłam głowę i kątem oka dostrzegłam, że to Alex Weller. „O nie, tylko nie on” — pomyślałam i spuściłam z powrotem wzrok. Ostatnia osoba, z którą miałam ochotę teraz rozmawiać.
— Nie sądzę, żeby wyszło coś sensownego w tym słabym świetle.
— No ale coś tam na pewno uda się wybrać — nie dawał za wygraną.
— Jak je zgram, to się dopiero okaże, czy coś z tego będzie — odpowiedziałam chłodno, licząc na to, że sobie pójdzie.
Nawet na niego nie patrzyłam.
— To może faktycznie pokażesz je, jak je już obrobisz. Artyści chyba nie lubią pokazywać dzieł, zanim je skończą — odpowiedział z kpiącym uśmiechem.
— Być może. Nigdy nie poznałam żadnego artysty osobiście — odpowiedziałam jeszcze chłodniej niż poprzednio i wzięłam do ręki telefon, bo właśnie przyszła wiadomość.
— Przez pierwszą połowę imprezy zniknęłaś gdzieś, a teraz siedzisz z telefonem w ręku — chyba nie chcesz powiedzieć, że nie bawisz się dobrze? — kpił dalej.
„No, nie” — pomyślałam. „Chyba nie zamierza robić mi teraz psychoanalizy.” Zauważył, że wyszłam przedtem. Cóż, pewnie Paula zrobiła z mojej nieobecności nie lada aferę. Potrzebowała w końcu fotografa.
— Impreza super, nie widać? — powiedziałam cierpko, nie podnosząc wzroku znad stołu.
— Właśnie widzę — odpowiedział ironicznie, nadal się uśmiechając.
Najwyraźniej bardzo zależało mu na tym, żeby mnie wyprowadzić z równowagi.
— Słuchaj, to nie za bardzo twoja sprawa, ale tak na serio to chętnie bym już poszła do domu. Właśnie pisałam do mamy, żeby po mnie przyjechała wcześniej, ale nie da rady, więc będę się zaraz świetnie bawić dalej.
— Chyba mogę coś na to zaradzić — nie zrażał się. — Właśnie jadę do domu i jeśli chcesz, możesz się ze mną zabrać. Mieszkasz chyba w tej samej okolicy, co ja.
Świetnie. Jego arogancja sięgała Himalajów. Ja mieszkałam w tej samej okolicy, co on. Ja, która mieszkałam tam całe życie, a on zaledwie parę miesięcy. No cóż, tylko on mógł dojść do wniosku, że to jest właśnie jego okolica.
— Nie, dziękuję — wypaliłam szybko. — Poczekam na mamę.
Nie byłam kompletnie w nastroju do rozmowy z kimkolwiek, a już na pewno nie z nim. Szczyt moich marzeń w tym momencie, nie ma co — jechać z nim przez piętnaście minut w samochodzie i rozmawiać o pogodzie. Ale Weller nie dawał za wygraną:
— Słuchaj, widzę, że jesteś nie w humorze i że nie masz ochoty tu siedzieć. Jeśli nie chcesz, nie będę się w ogóle do ciebie odzywał po drodze. Możemy jechać w absolutnej ciszy.
Niemożliwe, czyżby czytał w moich myślach? Czy może był taki wspaniałomyślny? Jakoś nie chciało mi się wierzyć ani w jedno, ani w drugie, niemniej jednak perspektywa wydostania się z imprezy była kusząca.
— No chyba, że twój chłopak będzie miał coś przeciwko… — dodał.
— Nie wiem, o kim mówisz. Jeśli ktoś miałby mieć coś przeciwko, to tylko ja, ale dobrze. Zgoda. Pojadę z tobą. — Sama nie wiedziałam do końca, co mnie przekonało. Może ten ostatni komentarz na temat „mojego chłopaka.” — Napiszę jeszcze tylko do rodziców, żeby już tutaj nie jechali. I pożegnam się z Paulą.
— Okej, ja już pójdę do samochodu. Stoi przed pubem. Zaczekam tam na ciebie.
„Jasne, na pewno znajdę” — pomyślałam. Doprawdy trudno było przeoczyć ten jego rasowy wóz, który zawsze parkował chyba celowo w widocznym dla wszystkich miejscu.
Znalazłam Paulinę i powiedziałam jej, że zamierzam się już ewakuować, ale nie chciała nawet o tym słyszeć.
— Nie możesz! — krzyknęła. — Nie zrobisz mi tego! Przecież jest dopiero parę minut po dziewiątej.
— Nie gniewaj się. Nie za dobrze się czuję, a co ci z takiego smutasa, który siedzi tylko przy stole, straszy miną i psuje innym zabawę — powiedziałam bardzo przekonująco.
Wiedziałam, że to zadziała, bo za nic w świecie nie chciałaby, żeby ktoś popsuł jej idealną imprezę. Nie skłamałam przy tym ani trochę.
— Biedactwo, skoro źle się czujesz, to faktycznie szkoda, żebyś się tu męczyła. I tak ci wszystko opowiem. Ale jak ty się zamierzasz dostać do domu? Mama po ciebie przyjedzie?
— Tak właściwie to nie — zawahałam się przez chwilę. Obawiałam się tego pytania, ale nie było sensu kłamać. — Ten twój Alex jedzie właśnie do domu. Mieszka niedaleko i zaproponował, że mogę się z nim zabrać.
— Hmm.. — zmarszczyła brwi. — Tomek też jedzie? — rozejrzała się po sali. — Gdzie on właściwie jest? — zapytała, ale wiedziałam, o co jej tak naprawdę chodzi.
— Nie jedzie i nie wiem, gdzie jest. Ale nie martw się — mrugnęłam do niej. — Alex Weller nie jest kompletnie w moim typie.
— Nie to miałam na myśli — zapewniła mnie szybko, ale i tak wiedziałam, że chodziło o jej wcześniejszą „rezerwację”.
Naprawdę nie było trudno ją rozszyfrować. Uśmiechnęłam się w duszy i uściskałam ją.
— Jeszcze raz dzięki wielkie za imprezę.
— Ja też dziękuję. Prezent — bomba. Obrobisz jutro te zdjęcia?
— Jasne. Prześlę ci kilka przez komunikator, a resztę wrzucę w chmurę. Buźka!
— Pa, pa.
Rozejrzałam się po sali. Większość ludzi tańczyła teraz. Impreza rozkręciła się już i nikt prawie nie siedział przy stolikach. Tomka nigdzie nie było widać.
— No nic — westchnęłam i wyszłam z pubu.
***
Granatowy Jaguar stał na prawo od wyjścia a jego właściciel stał obok. Kiedy zobaczył, że się zbliżam, podszedł do drzwi pasażera i otworzył je dla mnie. Poczekał, aż wsiądę, po czym zamknął drzwi, obszedł samochód i zajął swoje miejsce. Zapalił silnik i ruszył do przodu. Najwyraźniej postanowił dotrzymać słowa, bo przez cały ten czas nie odezwał się do mnie. Ciszę przerwało tylko moje „dziękuję” w momencie, gdy wsiadałam do środka. Alex milczał. Wyjechał z rynku i po chwili zjeżdżaliśmy już serpentynami w dół. Nadal się nie odzywaliśmy. Nie spodziewałam się tego zupełnie. Byłam przygotowana na to, że Alex Weller jak zwykle będzie działać mi na nerwy, a on nic kompletnie nie mówił. I samo to było równie irytujące. Nadal byłam wzburzona i przygnębiona z powodu rozmowy z Tomkiem w ruinach zamku, ale cisza, której wcześniej pragnęłam, zaczęła mi nagle strasznie doskwierać. Milczenie jest wbrew pozorom bardzo wymowną formą komunikacji i trudno jest milczeć w towarzystwie osoby, której nie zna się dobrze. Potrzebowałam jednak dać upust swoim emocjom.
— Niezły samochód. Rodzice ci kupili? — powiedziałam.
Popatrzył na mnie nieco zdziwiony i odpowiedział:
— Nie. Sam go sobie kupiłem.
— A co, grasz na Forexie?
— Chciałbym — uśmiechnął się. — Ale do tej pory wygrałem tylko raz. Nie na Forexie.
Nie powiem, wzbudził moją ciekawość.
— A mogę spytać, co wygrałeś?
— Myślałem, że nie chcesz rozmawiać — zerknął na mnie spod oka.
— Bo tak właściwie to nie za bardzo chcę — powiedziałam. — Tak tylko zapytałam.
Nastała chwila ciszy.
— Udało mi się zrobić jeden fajny projekt — powiedział po chwili. — Wygrałem pewien konkurs i przy okazji trochę na tym zarobiłem.
„Ciekawe” — pomyślałam. Tego się nie spodziewałam. Zaskoczył mnie po raz kolejny.
— A co to za projekt? Jeśli oczywiście nie jest to tajemnicą.
— Nie jest — uśmiechnął się znowu. — Undersea Lagoon Hotel.
Nic mi to nie mówiło, ale nie chciałam, żeby pomyślał, że jestem ciekawska, więc nie drążyłam tematu. Jechaliśmy przez chwilę w milczeniu. Po jakimś czasie nie wytrzymałam znowu i zapytałam o coś innego:
— Po co się tu właściwie przeprowadziliście? Do takiej małej miejscowości.
— Moja mama stąd pochodzi. Tęskniła za swoim domem rodzinnym i jak to się mówi, chciała wrócić na stare śmieci. Przynajmniej na chwilę.
Tak, słyszałam, że jego mama wyjechała stąd dawno temu do Niemiec i wyszła tam za mąż, a teraz wróciła razem z mężem i młodszym synem. Starszy podobno został w Niemczech razem ze swoją rodziną. W takiej małej miejscowości nie dało się niczego ukryć. Wiedziałam też, że mieszkali po drugiej stronie lasu. Mama Alexa stamtąd pochodziła. Ponoć odrestaurowali teraz jej dom rodzinny. Nie rozumiałam tylko do końca, co ich tutaj przywiodło.
— A ty?
— Ja? No cóż… Sam nie wiem. Chciałem zobaczyć, co też mamę tutaj tak przyciągało. A poza tym rozważam też możliwość studiowania w Krakowie. Stwierdziłem, że przyjadę na rok, zobaczę, czy mi się tu spodoba. Zawsze mogę wrócić do Niemiec. Albo do Gdańska. Oczywiście jak tylko zdam maturę.
Zastanawiałam się, jak on zamierzał zdać tę maturę. Przeprowadził się do naszej szkoły w klasie maturalnej, a jeśli wcześniej chodził do szkoły niemieckiej, to chyba musiał się liczyć z różnicami w programie. No i planował rozpocząć studia w Krakowie. „Dosyć ambitnie, nie ma co” — pomyślałam. „Ale takie pretensjonalne podejście do świata to przecież w jego stylu.” Postanowiłam zahaczyć o tą wzmiankę na temat Gdańska. Zapytałam więc:
— Mieszkałeś w Gdańsku?
— Tak. Zanim się tu przeprowadziliśmy, zahaczyliśmy na chwilę o Gdańsk.
— Długo tam mieszkałeś?
— Trzy lata. Przez pierwsze trzy lata liceum chodziłem tam do szkoły.
No tak. Wszystko jasne. A więc przez całe liceum chodził do polskiej szkoły. Faktycznie musiałby być przesadnym optymistą, żeby przeprowadzić się z Niemiec do Polski w klasie maturalnej, chcieć zdać tutaj maturę i jeszcze dostać się na studia.
— A co chcesz studiować? — zadałam kolejne pytanie.
— Architekturę.